E-book
19.11
drukowana A5
67.28
TOWERS

Bezpłatny fragment - TOWERS

Kto przejmie świat?


Objętość:
446 str.
ISBN:
978-83-8369-853-3
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 67.28

„MAM DLA WAS OPOWIEŚĆ O SUKCESJI I WYMIERANIU GATUNKÓW. MAM NADZIEJĘ, ŻE ZBYT WIELU Z WAS SIĘ NIE OBRAZI”


George Towers do tłumu zdezorientowanych ludzi.

4 maja 2027 roku

ZWIASTUN

Poza czasem.


Wiecie, że jedyne, czym człowiek różni się od fali światła, jest masa, która obdarza kwanty budujące jego ciało ograniczeniami, przydając mu tym samym jednolitą formę? Dokładnie tym właśnie jest w swej naturze istota ludzka — rezultatem ograniczeń.

Jednak… pełna wolność, niczym nieskrępowany lot ponad wszelkimi aspektami bytu, który przypada w udziale istotom takim jak ja, także ma swoją cenę.

Pojedynczym drgnięciem swojego nieskończonego ciała scalam w jedno 28 kwietnia 1990 roku oraz 15 marca 2020 roku.

Sekundę później przemykam już obok zrozpaczonego członka tajnej, chwiejącej się w posadach organizacji. Jego współpracownicy polegli już jeden po drugim. Strwożony, zastanawia się nie czy, ale kiedy nadejdzie jego kolej. Czy dane mu będzie choć podjąć walkę? A może koniec zastanie go w nieświadomości, zwyczajnie wydłużając kilka godzin sennej ciemności w wieczność? Wszystko, co zbudowali, obróciło się w proch, a święte miejsce sprofanowano, zastępując monument o sowich rysach pomnikiem lwicy. Enigmatyczny żart ich nieuchwytnego prześladowcy.

Przelatuję przez naciskającego tłok strzykawki George’a Towersa, decydującego się wzmocnić swój umysł, ducha oraz ciało w sposób, na jaki nie zdobył się nigdy wcześniej.

Mijam holenderskiego biznesmena, który za minutę padnie martwy na chodnik w centrum miasta. Ludzie zlecą się i spróbują udzielić mu pomocy. Bezskutecznie. Nigdy nie odkryją przyczyny zgonu. Ani tego, że istniał konkretny powód, dla którego wybrano go na jednego z królików doświadczalnych w przeddzień rozkwitu wielkiego przedsięwzięcia.

Przez jakiś czas krążę wokół niejakiej Jane Moore, sfrustrowana tym, że jej czas jeszcze nie nadszedł. Jane Moore od pięciu lat więzi w szopie zaginionego syna swojej sąsiadki. Nie obchodzi mnie, w jaki sposób taki wzorzec postępowania zdominował jej umysł; nie dbam, dlaczego przynosi jej to satysfakcję. Refleksje są zbędne. Jane Moore musi zniknąć.

Widzę to wszystko, a moje nieistniejące obecnie trzewia rozdziera dokuczliwy gniew na to, że nie mogę dotknąć ich rzeczywistości.

Tak, nieograniczona swoboda ma swoją cenę.

Rozpędzam się i zawracam w przeszłość.

Spotykam Haven. Znajduje się zarówno w miejscu i czasie jej przeznaczonym, jak i w obszarze, gdzie nie powinna istnieć od dawna. Mijanie jej zawsze jest jak przedzieranie się przez gęstą, upartą ścianę mułu, a patrzenie na wszystkie jej wcielenia na raz wywołuje ból za gałkami ocznymi. Za każdym razem.

Zwalniam przy Sodomie. Widzę Lota i jego pospieszną ucieczkę. Zostawia za sobą płonące miasto i tych, którzy próbowali posiąść na własność jego i jego rodzinę. Chwilę napawam się zainicjowanymi przeze mnie płomieniami. Podziwiam ich apetyt, gdy wżerają się w ciała moich wrogów.

Nie, nie rozumiem Projektu. Jestem niemal wszędzie i zawsze i mimo to nie dostrzegam szerszej perspektywy. Chyba nie chcę.

Chyba zawsze zazdrościłam ludziom.

Nawet bóstwa mają swoje marzenia. Choćby takie ściągające w dół. Nadające ograniczenia.

Tulpa Enid powiedziała, że doskonałość nie jest zaletą. Zgadzam się. Przy całym swym ogromie — poprzez eony, lata świetlne, galaktyki i królestwa ukryte w odmętach kosmosu.

Następnym razem dopadnę wszystkich moich wrogów.

Nie chybię ani jednego.

Bo narodził się nowy świat, a w tym świecie ktoś, kto mi to umożliwi.

SEZON PIERWSZY

Epizod pierwszy

1

Ludzie uwielbiają opowieści. Oddychają nimi, opisują za ich pomocą meandry rzeczywistości, kiedy prymitywniejsze sposoby zawodzą. Urokowi narracji nie są w mocy oprzeć się nawet ci, którzy dostrzegają w nich jeno eskapizm (zupełnie jakby z rzeczywistości dało się uciec, wykorzystując jeden z jej budulców). Zatem dam wam opowieść. Sagę o wojnie gatunku i sukcesji. Przetkam wydarzenia w rozdziały. Spoję ze sobą to, co dryfowało w chaosie. Zatem…

Wszytko zaczęło się pięćdziesiąt jeden miesięcy temu w pewnym szeregowcu w dzielnicy West Kensington, w domostwie jejmość Gladys Endsworth…

Była poważnie chora. Na początku badanie rodziny Towersów było wcale ekscytującym zajęciem, jednak z czasem stało się furtką, przez którą podstępem wdzierał się do jej życia najgorszy z jej wrogów — nuda. Czynił on rzeczywistość mdłą mordęgą. Gladys odczuwała niemal fizyczny ból, który lada dzień gotów był pchnąć ją w otchłań szaleństwa. Nigdy nie nauczyła się płakać, jednak czasem, w te najgorsze, najbardziej gnębiące ją dni, musiała syknąć albo zacisnąć oczy jak ktoś, kto źle postawił zwichniętą nogę. Boleść była ulotna, lecz nie dawała się przepędzić. Zdarzało się, że rozmyślała, czy gdyby kiedykolwiek skonsultowała się ze specjalistami, byliby w stanie ją zdiagnozować i wdrożyć terapię. Paradoks jednakowoż w tym, że sama wizja niekończących się rozmów z lekarzami, opisującymi jej zawiłości ich teorii oraz szczegóły proponowanych terapii, rozbudzała u niej torsje, toteż podobne refleksje szybko wygasały.

Jeszcze raz przejrzała skrupulatnie wszystkie artykuły ułożone na dywanie. Starała się spostrzec wyłaniającą się z nich swoistą całość, odnaleźć treść ukrytą między wierszami. Była prawie pewna, że odgadła hasło. Postanowiła więc, że będzie, co być musi. Bez względu na to, czy wyjdzie jej to na zdrowie, czy też odbije się czkawką przydającą pokory. Nie zamierzała jednak czekać ani jednego dnia dłużej.

2

— Ktoś był w naszym domu — powiedział Puff z namysłem, dając baczenie na każde wypowiadane słowo.

Puff bardzo rzadko odzywał się podczas zajęć na uniwersytecie, toteż Enid nie wątpiła, że sprawa musiała być wcale istotna. Zanurzyła się głębiej, by móc słyszeć przyjaciela wyraźniej. Złociste łuski pokrywające jego ciało rozświetlały mroki mokrej, nieskończonej przestrzeni, w której on i Enid byli zanurzeni. Owa prymitywna, uproszczona do granic możliwości wizja przestrzeni mentalnej wytworzona przez ich psychiki pozwalała na doskonale skuteczne meandrowanie po zakamarkach głowy dziewczyny przy jednoczesnym zachowaniu zdrowych zmysłów.

— Co mówiłeś? — spytała.

— Ktoś chyba był w naszym domu. Więcej niż raz — odrzekł, tym razem jednak nie szczędząc sobie brzmienia przepojonego pewnością siebie.

— Dlaczego tak uważasz?

Puff zmrużył z namysłem gadzie oczy, a jego złoty, długi ogon przeciął kilka razy granatową toń, gubiąc przy tym kilka łusek, które szybko zniknęły w przepastnej otchłani. Podrapał się po podłużnym pysku, a następnie odpowiedział:

— Gdy wróciłaś wczoraj z uczelni, pilot od głośników leżał w innym miejscu, niż go zostawiłaś. Pomyślałbym, że to twój ojciec mógł go przestawić, jednak przedwczoraj położył się spać przed tobą, a pierwsze, co robi rano, to wychodzi do pracy, nie słucha muzyki. Ty z kolei wracasz z uniwersytetu przed nim. Oczywiście nie zaszkodzi zwyczajnie go o to zapytać, żeby się upewnić. Ale to zaledwie najświeższa z dziwnych rzeczy, które zauważyłem. Są inne, bardziej niepokojące. — Wtedy począł wyliczać swe spostrzeżenia na palcach zakończonych ostrymi pazurami: — Ostatnio zdarzało się, że narzuta na sofie w twoim pokoju była wygnieciona w innych miejscach niż zwykle. Ponadto ktoś grzebał przy książkach w twojej biblioteczce, bo przynajmniej kilka z nich stoi teraz pod innym kątem, niż gdy je zostawiałaś. Parę z nich ustawiono nawet w innych miejscach. Zakładam, że twój ojciec nie zmienił nagle swoich zwyczajów i nie zaczął pod naszą nieobecność regularnie i po kryjomu ślęczeć nad książkami na temat dziennikarstwa. Nie mogę uwierzyć, że dopiero teraz połączyłem fakty. — Puff podrapał się po pysku z zażenowaniem. — Coś było nie tak także z dywanem w…

Enid słuchała z uwagą do momentu, w którym raptowny trzask otwartej dłoni uderzającej o blat biurka nie wyrwał jej z konwersacji i nie zmusił do wynurzenia się. Natrętna dłoń należała do doktora, nieco na wyrost nazywanego przez wielu profesorem, by uczynić zadość przyjętemu zwyczajowi, bowiem taki przydomek brzmiał godniej wobec osoby wykładającej na uniwersytecie. Mężczyzna wpatrywał się w nią oczami przymrużonymi przez niecierpliwość, uderzenie w blat nie było najwyraźniej przypadkowe. Zamierzył zwrócić na siebie jej uwagę, w czym odniósł niezaprzeczalny — by nie rzec: spektakularny — sukces.

— Pani Towers, jeśli nie jest pani zainteresowana zajęciami, naprawdę nie widzę problemu, by je pani opuściła i tym samym przestała marnować czas swój i przy okazji mój — fuknął nieprofesor, nieco za bardzo pod nosem, by móc osiągnąć pełnię zamierzonego przezeń efektu, jednak przy odrobinie wysiłku dało się wyłapać każde słowo. Szczególnie Enid nie mogło sprawić to większego problemu.

Marnuję jego czas? W jaki sposób? — pomyślała Enid. — Przecież dostanie wypłatę bez względu na to, co ja będę podczas tych zajęć robiła. Nawet się nie zająknęłam na głos, bo wszystkie moje rozmowy z Puffem odbywają się w przestrzeni wyobrażonej.

Jej myśl wyrosła na gruncie autentycznego, szczerego zdziwienia, nie złośliwości. Enid przekrzywiła z lekka głowę i rzuciła okiem na ludzi za sobą. Wydawało się, że trzy czwarte gromadki zdążyło znaleźć sobie lepsze cele do realizacji niż słuchanie po raz czwarty tego samego materiału, tyle że w wykonaniu innego wykładowcy. Zresztą co tydzień podczas tych zajęć kilka osób odsypiało zbyt wczesną pobudkę, padało kilka rekordów w grach mobilnych, a ze dwie albo trzy studentki uciekały myślami byle dalej, poza błahą chwilę obecną, nie inaczej, jak przed chwilą zrobiła to Enid. Ale czepiał się akurat jej. Czepiał się i nawet nie próbował tego ukryć. Teraz wiejące nudą zajęcia zostały zastąpione przez nieco atrakcyjniejsze show, a pozostałą jedną czwartą studentów i studentek — tę część, która wciąż śledziła tok zajęć — bardzo to ucieszyło. Część z nich podśmiewywała się z doktora, druga część — z zaskoczonej przez niego Enid, a jeszcze inni śmiali się, celebrując w ten sposób przerwaną monotonię.

— Ale niech pan tak nie bierze wszystkiego do siebie — odpowiedziała Enid. W moment po wypowiedzeniu tych słów zorientowała się, że te mogą być odebrane jako atak, zwłaszcza przez kogoś, kto zazwyczaj gotów jest brać do siebie co bądź. Mimo to, po krótkim zająknięciu, brnęła dalej.

— Pana czas na pewno się nie zmarnuje. Dostanie pan wypłatę, jak co miesiąc, bez względu na to, czy będziemy udawać zainteresowanych, czy nie. W końcu po to wciśnięto te zajęcia do grafiku, prawda? Żeby uczelnia mogła uskładać panu etat. To jedyne rozsądne wyjaśnienie, ponieważ powtarzamy ten sam materiał już czwarty raz w toku tych studiów, tylko z innym prowadzącym i pod trochę inną nazwą.

Mogłaby przysiąc, że jej wypowiedź była logiczna. Jednak pamiętała też, że rodzice od dziecka uczyli ją, że winna uważać, bo to, co logiczne, nie zawsze, a może nawet i bardzo rzadko, jest cenione w świecie.

Czerwieniejąca twarz doktora zwanego profesorem właśnie to potwierdzała. Nie był gotów przyjąć implikowanej przez nią propozycji niewchodzenia sobie w drogę, by każde z dwojga było zadowolone.

— A owszem! — uniósł się. — Wezmę wszystko do siebie. Czy te brednie sprzed chwili to mądrości pani ojca? Bo brzmiało to jak coś, co on mógłby rzucić w swojej bezmyślności. Jeśli nie w smak pani utrwalanie materiału, może pani już teraz iść zrobić coś, co nie będzie urągało pani szlachetnej krwi. Na przykład napisać jakiś artykuł, ewentualnie przygotować nietuzinkowy reportaż, skoro już łaskawie zstąpiła pani do nas na studia dziennikarskie. Ciekaw jestem bardzo, jaki będzie tego rezultat!

— Żeby lepiej spożytkować czas, niż tkwiąc tutaj, wcale nie będę musiała aż tak się wysilać! — Enid odepchnęła się raptownie od biurka wraz z krzesłem, którego nogi zapiszczały o podłogę. — Myślę, że po prostu posprzątam kuwetę mojego kota albo policzę pęknięcia na suficie w domu — rzekła, a jako że była osobą niezaprawioną w kłótni, to głos jej przybrał nieumyślnie płaczliwy ton. Wstała z miejsca i ruszyła w stronę drzwi.

Nie miała kota ani tym bardziej pęknięć na suficie, jednak tylko tyle udało jej się wymyślić na poczekaniu. Wspominanie któregokolwiek z jej rodziców było dla niej przekroczeniem granicy i fakt ten w zarodku wyduszał jakiekolwiek potencjalne wyrzuty sumienia z powodu kłótni. Nim zamknęła za sobą drzwi, zdążyła jeszcze usłyszeć ostatnie słowa doktora, które w jego mniemaniu musiały być obelgą:

— Jaki ojciec, taka córka.


A niniejszy epizod nosi tytuł:

POMYŚLAŁAM, ŻE SPRÓBUJĘ SZCZĘŚCIA Z TOWERSAMI


3

Po nieprzyjemnej wymianie zdań z nieprofesorem Enid była na tyle wzburzona, że od razu opuściła uczelnię, wsiadła do wiśniowego forda climbera i odjechała, nie bacząc na to, że teoretycznie za pół godziny winna uczestniczyć w jeszcze jednych zajęciach. Zdecydowała się od razu pojechać pod szkołę, w której uczył jej ojciec, choć tam z kolei ostatnia lekcja miała dobiec końca dopiero za dwie godziny. „Pęknięcia na suficie? Pfff”, usłyszała w swojej głowie głos Puffa, kiedy parkowała przed gmachem placówki, „trzeba było dać znać, to w moment wyszedłbym z lepszą ripostą”. Nie miała ochoty na rozmowę, a w dodatku uwaga smoka wywołała dodatkowo ukłucie zażenowania (bo i rzeczywiście jej sprzeczka mogła pójść choć odrobinę lepiej), toteż w odpowiedzi warknęła tylko przeciągle.

Po pewnym czasie, znużona zabawą playerem i skipowaniem kolejnych utworów, postanowiła przejść ze dwa kółka wokół szkoły, choć pogoda jakoś szczególnie do spacerów nie zachęcała.

Opuściła przytulne wnętrze samochodu, wypełnione orzeźwiającym zapachem grejpfruta wydobywającym się z zawieszki zwisającej z przedniego lusterka. Na przyodzianym przez nią, nieco już znoszonym, czarnym płaszczu natychmiast zaczęły lądować pojedyncze płatki śniegu, a wiatr, który orzeźwiał cokolwiek nazbyt gorliwie, ożywił jej włosy, których złocistość mocno przygasła tego dnia, ponurego i skąpego w słońce. Szczęśliwie po tych kilku śnieżnych płatkach, które trwały teraz wygodnie usadowione na jej barkach, niebo nie miało już nic więcej do dodania. Istotnie, listopad był za wczesną porą na śnieg w Albionie.

Kontynuując spacer, spojrzała na okrążany przez siebie budynek. Pomyślała, że ojciec musiał się tam czuć jak w klatce. Z zewnątrz placówka jawiła się jako połyskująca i nowoczesna, swoim wyglądem obiecująca wyprawę ku świetlanej przyszłości budownictwa, nauki i świata, jednak dla jej ojca było to przede wszystkim miejsce wypełnione po brzegi młodymi osobami — z ich niekonsekwentnymi, nieukształtowanymi jeszcze poglądami oraz z dorosłymi hipokrytami próbującymi narzucić tym pierwszym swoje bardziej lub mniej (według ojca Enid — częściej mniej) racjonalne reguły, toteż nigdy ostatecznie nie zdecydował, która grupa drażni go bardziej, częściej jednak skłonny był okazywać pobłażliwość młodym. Powiadał, że nie ma usprawiedliwienia dla tępoty kogoś, kto jest głupszy od swojego ucznia, mimo że miał dużo więcej czasu na to, by zmądrzeć. W tym miejscu poddam się pokusie, by otwarcie przyznać, że tego typu podwójne standardy zawsze wywoływały we mnie rozdrażnienie. Zresztą później doprowadzą także do pewnych niekonsekwencji w postawie Towersa wobec grzechu… Ale nie zaburzajmy porządku opowieści.

Kiedy Enid znudziło przyglądanie się schludnej budowli z granitu i szkła, jej myśli pobłądziły w stronę Puffa. Pomyślała o alarmie, który ten wszczął na uczelni. Zdecydowała się zaraz po powrocie do domu spytać ojca o poprzestawiane książki i resztę niepokojących zjawisk. Jeśli by się okazało, że nie miał z tym nic wspólnego, a takiego obrotu spraw się spodziewała, zamierzała dopytać Puffa o jego podejrzenia i je czym prędzej zweryfikować.

Ułożywszy sobie w głowie plan działania, zobaczyła ojca wychodzącego z budynku i natychmiast zrozumiała, że planowana rozmowa będzie musiała trochę zaczekać.

Kiedy szedł, jego szarozielone oczy — oczy rozjuszonej bestii sposobiącej się do ataku — wpatrywały się z uporem w ziemię, a jego sztywna jako ta skała, masywna szyja pilnowała dodatkowo, by ów dziki wzrok nie zboczył z obranego kierunku i nie napotkał na swojej drodze kogoś, kto mógłby momentalnie stać się ofiarą duszonej w mężczyźnie furii. Kurtka — zazwyczaj napięta na jego wcale pokaźnej, umięśnionej klatce piersiowej — wisiała teraz na przygarbionej sylwetce, jakby mężczyzna, wybierając tę pozycję, próbował się niejako sam ograniczyć, ujarzmić.

Szczęśliwie nie napotkał na swojej drodze nikogo poza Enid. Kiedy ją zauważył, skinął lekko na powitanie. Gdy tylko się zbliżył, córka od razu przyjrzała się jego knykciom i, ku swej uldze, nie odnalazła na nich żadnych otarć ani cudzej krwi. Tym razem mogło obejść się bez skandalu, niemniej była przekonana, że coś ojca poważnie wzburzyło. Wsiedli do samochodu i odjechali, nie zamieniwszy słowa, bowiem oboje rozumieli, że jeszcze na to nie czas.

Kiedy George’owi Towersowi zdarzało się być w takim stanie, nigdy nie rozmawiał z Enid. Nie lubił krzyczeć w jej obecności, nawet jeśli oboje wiedzieli, że nigdy nie podniósłby głosu bezpośrednio na nią. Przemówił dopiero po dziesięciu minutach jazdy dość słabym (jak na niego) głosem, w którym pobrzmiewała nuta skruchy:

— Enid, nim zima zacznie się na dobre, powinnaś sobie sprawić jakiś cieplejszy płaszcz, może kurtkę. Jak tak dalej pójdzie, przeziębisz się.

— Chyba już się zahartowałam — odparła, dodając do odpowiedzi pokrzepiający uśmiech. — Najwyraźniej wychorowałam się w dzieciństwie. Będzie dobrze. Poza tym lubię ten płaszcz.

Gdy ta namiastka rozmowy dobiegła końca, głos zabrał Londyn, którego zgiełk bez większych problemów przebijał się do wnętrza samochodu. Kakofonia dźwięków wygłuszała się, w miarę jak dwójka Towersów oddalała się od centrum, i wyparowała zupełnie, gdy Enid i George minęli przedmieścia, docierając do Rotherfield.

Samochód wspiął się powoli po stromej, nieszczędzącej zakrętów drodze, by raz jeszcze skręcić w prawo, zatrzymać się przed pokaźną bramą, odczekać, aż zdalnie otwierane wrota usuną mu z drogi swe metalowe skrzydła, a następnie przekroczyć ich próg, mijając samotnego białego gołębia usadowionego po prawej stronie żywopłotu oraz zawieszoną na lewym skrzydle otwartej bramy mosiężną tabliczkę z napisem:


„UWAGA! Idioci, partacze, zboczeńcy i inni mężczyźni nie są mile widziani przez poniżej podpisanego: G.I.Towers. Wstęp tylko na własną odpowiedzialność.”


Enid i George przejechali podjazd, otoczeni rododendronami pokiereszowanymi przez jesień i innymi zubożałymi elementami przyrody, by dotrzeć do garażu stojącego tuż przy piętrowym, neowiktoriańskim domu wybudowanym z drewna pomalowanego na biało i zaprojektowanym przez Jessie Towers z niezwykłym jak na nią umiarem.

4

Jeśli chodzi o aranżację wnętrza, Jessie Towers porzuciła swoje futurystyczne zapędy i zadbała, by dom był miejscem wlewającym w serca domowników poczucie przytulności i ciepła. Ci nieliczni, którym dane było stać się gośćmi Towersów, utrzymywali, że wszystkie tapety z misternie wykonanymi wzorami, urokliwe meble oraz lustra o ramach, na których pyszniło się precyzyjne zdobnictwo, sprawiały, iż można się było poczuć, jakby przekroczyło się progi pozostałości z co najmniej ubiegłego stulecia. Ci bardziej zaznajomieni z tematem byli zdolni rozpoznać reprodukcje secesyjnych krzeseł, stołów i łóżek wraz z ich giętkimi liniami oraz urzekającym, acz relatywnie skromnym, roślinnym ornamentem, a także eklektyczne, zdobione snycerką kredensy i komody. Całości dopełniały kolorowe piece ceramiczne pełniące już — rzecz oczywista — funkcję li tylko zdobniczą. Kolorystykę parteru zdominowały bordo i kolor bursztynowy, natomiast piętro utrzymane było w kolorystyce miętowo-turkusowej. Większość drewna użytego do produkcji mebli znajdujących się w domu przyjęła swoją ciemną, orzechową postać. Tylko znajdująca się na parterze budynku siłownia — zimna i surowa — odstawała od pozostałych pomieszczeń, jednak i ją schowano za urokliwymi, drewnianymi drzwiami.

Enid i George zostawili okrycia wierzchnie na wieszaku ustawionym przy wejściu i przeszli do salonu. Bordowy kolor ścian pomieszczenia przełamany został licznymi wzorami w kolorze bursztynowym. Na środku jednej ze ścian wisiał obraz, który w najmniejszym stopniu nie niweczył kolorystyki pomieszczenia. Przedstawiał rozjuszoną lwicę o ciemnoczerwonej sierści, która odcinała się na pogrążonym w ciemnościach tle, najwyraźniej stojąc na tylnych łapach, których malunek nie obejmował. Na pierwszy rzut oka, który uruchamia w człowieku najoczywistsze skojarzenia, zwierzę bawiło się zaciekle kłębkiem wełny bądź inną kocią zabawką. Jednak po przyjrzeniu się można było odkryć, że kulą ściśniętą między łapami bestii jest w istocie błękitno-zieloną planeta.

Enid usadowiła się wygodnie na sofie z oparciem zdobionym kwiatowymi ornamentami. Był to dla George’a znak, że wolno było mu już zacząć utyskiwania, jak określał swoje narzekanie w rzadkich przypływach tego rodzaju humoru, który pozwalał mu na dystans do siebie. Zanim powiedział cokolwiek, chodził jeszcze przez chwilę po salonie, nerwowo wędrując od jednej ściany do drugiej.

W końcu przemówił. I choć zaczął najspokojniejszym tonem, na jaki było go stać w chwilach wzburzenia, to nim jeszcze skończył pierwsze zdanie, ten z trudem uładzany głos zmienił się stopniowo w warczenie, a w końcu w ryk:

— Ten idiota, hipokryta znów miał czelność wtargnąć na moje zajęcia i zrobić durnia ze mnie, a przy okazji także z mojej uczennicy!

— Dyrektor Barker? — upewniła się Enid.

— Oczywiście. A co do jakiej innej osoby nie mógłbym się zdecydować, czy jest bardziej idiotą, czy hipokrytą? Wtargnął na moją lekcję i chyba chciał o czymś rozmawiać, ale wypatrzył jedną uczennicę i kazał-jej-zdjąć-czapkę… Wyobrażasz to sobie? Czapkę! Na lekcji chemii! Zaczął bredzić coś o dobrym i złym wychowaniu. Czy jemu się wydaje, że cudza czapka jest ważniejsza od nawet tak banalnego tematu jak jednofunkcyjne pochodne wodorów? — Po tych słowach westchnął, by podkreślić swoją bezsilność wobec głupoty przełożonego.

— Faktycznie, interwencja nie na temat — przyznała Enid. — Jak to rozwiązałeś… tym razem? — spytała niepewnie, obawiając się odpowiedzi.

— Będziesz ze mnie dumna. Byłem bardzo…

— Jaki?

— Dyplomatyczny.

— No… dobrze. A on?

***

Wybaczcie, że burzę chronologię powstającej opowieści, ale niemożebnie zależy mi, abyście zrozumieli położenie Towersa, rozpacz i cierpienie, które były jego udziałem w dniach, kiedy jeszcze mnie nie poznał, a jedynie podskórnie wyczuwał moją obecność, mgliście i ulotnie niczym podrostek, niegotowy, by otworzyć oczy i zgłębić najstraszliwsze prawdy na temat świata. A zatem…


Półtorej godziny wcześniej


Cała klasa zastygła na swoich krzesłach i z zapartym tchem oczekiwała odpowiedzi nauczyciela fizyki, biologii i chemii — George’a Towersa. Reakcje substratów Towers — Barker zawsze prowadziły do ciekawych rezultatów. Judith Branson wyciągnęła już dłoń, nosząc się z zamiarem ściągnięcia czapki, kiedy Towers, odrywając na chwilę wzrok od dyrektora, warknął do niej:

— Zostaw czapkę w spokoju.

Dziewczyna znieruchomiała na jakiś czas, zaciskając palce na daszku, niepewna tego, co powinna zrobić, by jednak po chwili, kiedy nauczyciel i dyrektor znów zaczęli piorunować się wzajemnie spojrzeniami, dyskretnie ściągnąć nakrycie głowy.

— Pani Judith ściągnie czapkę, kiedy pan zrobi to samo ze swoim lewym butem — powiedział Towers.

Dyrektor zignorował ultimatum:

— Uchodzi za wysoce niekulturalne noszenie nakrycia głowy w pomieszczeniu, zwłaszcza w sali, w której odbywają się zajęcia — tłumaczył dyrektor. Mówił bardzo spokojnie, choć czerwień na jego policzkach i czole zdradzała jego prawdziwy stan ducha. — W tym momencie staram się jedynie realizować misję wychowawczą szkoły.

— Wydaje mi się, że także uchodzi za niekulturalne, a przynajmniej powinno uchodzić, ściąganie z kogoś części garderoby podczas zajęć, zwłaszcza cudzych! — odparł Towers, z razu przedrzeźniając oficjalny ton rozmówcy, by pod koniec wypowiedzi poddać się emocjom i ryknąć. — Powstaje zagwozdka — dodał nieco spokojniej — czy nowa czapka na głowie pani Judith powinna mi przeszkadzać bardziej niż pański lewy but, zaniedbany i wytarty, który mi osobiście wcale się nie podoba? I wreszcie, czy moje zajęcia byłyby bardziej wartościowe, gdyby pani Judith zdjęła czapkę? Czy wyniosłaby z nich więcej? Jaki jest dokładnie tok pańskiego rozumowania? Bo próbuję za nim nadążyć. Czy odnajdziemy w nim choćby krztynę racjonalności?

— Przekroczył pan wszelkie granice, w jakich mieści się kulturalna komunikacja międzyludzka. Myśli pan, że pańskie dawne osiągnięcia będą wiecznie robić za tarczę chroniącą przed konsekwencjami pańskiego skandalicznego zachowania!? — wybuchnął Barker.

— Dwa banalne zdania w jednej wypowiedzi, jedno po drugim — powiedział z niesmakiem George Towers. — Daruj sobie te „granice kulturalnej komunikacji międzyludzkiej” i inne wyświechtane bzdety. Jeśli następnym razem będziesz chciał mnie obrazić, po prostu nazwij mnie *******, jako i ja ciebie nazywam teraz. Wynoś się i trzymaj z dala od osób, które uczę.

Wzburzony dyrektor próbował coś odpowiedzieć, poniósł jednak porażkę w akcie zbierania myśli i pospiesznie opuścił salę, pozostawiając uczennice i uczniów z rozjuszonym nauczycielem, którego potężna klatka piersiowa falowała teraz niespokojnie pod zapiętą bluzą.

— Judith, załóż czapkę.

***

— Pan dyrektor zapewnił, że weźmie pod uwagę moje argumenty, i opuścił salę. Obawiam się, że ostatecznie zapomniał w ogóle napomknąć o właściwej sprawie, z którą przyszedł. Trudno.

— Aha. — Enid nie uwierzyła, ale przynajmniej nie miała powodów przypuszczać, że doszło do przemocy fizycznej. Kiedy ojciec był rozeźlony, należało po wysłuchaniu go dać mu jakoś znać, że stoi się po jego stronie:

— Myślałam, że ludzie zdejmujący innym czapki z głów dawno już wyginęli.

— Powstali na nowo — fuknął George. — Kiedy okazało się, że ludzie nie potrafią poradzić sobie z wolnością, jaką po stuleciach walki udało im się zdobyć… że ona ich wyniszcza… wyrzucili wszystko za okno. Z bezmyślnym entuzjazmem i pocałowaniem ręki przyjęli proste rozwiązania od złoczyńców wśród narodów… Oczywiście podręczniki do historii przedstawiają sprawę w dużo bardziej optymistycznych barwach.

Po chwili potrząsnął z roztargnieniem głową i wrócił do właściwego wątku:

— Ale wrócę do sprawy, bo to nie wszystko. Niedługo po tym, jak Barker popisał się swoją głupotą, jedna nauczycielka próbowała popisać się przede mną swoją dobrocią — kontynuował, poirytowany nie mniej, co podczas opowiadania o incydencie z nakryciem głowy.

— Która? — spytała Enid, gotowa na kolejną opowieść bez happy endu.

— Nie wiem — odpowiedział z roztargnieniem. — Szczerze mówiąc, mam ważniejsze rzeczy do roboty niż nadawanie im imion. Któraś od chemii. Albo biologii. Uczy tego samego przedmiotu co ja, tylko nie jestem pewien którego… W każdym razie wychodziłem już z pokoju nauczycielskiego, kiedy dopadła mnie w ostatniej chwili. Spytała, czy nie chcę iść z nią na jakąś wystawę (brzmiało to tak nudno, że nie pamiętam już, co tam niby wystawiali), a ja odpowiedziałem, że nie jestem zainteresowany i nie szukam koleżanek.

***

Godzinę wcześniej.


— To dobre dla idiotów — odparł Towers. — Albo, nie wiem, praktykantów. Wyglądam na praktykanta?

Martha Conner jawiła się zrazu zbitą z tropu, jednak po chwili podjęła swą próbę na nowo:

— George, nie rozumiesz? Chciałam być miła. — Zaskoczenie, jakie odmalowało się na jej twarzy z powodu jego odmowy, szybko zakryła pod wzorowo skrojonym uśmiechem. — Od kiedy tu pracujesz, dzień w dzień siedzisz gdzieś na uboczu, sam…

— Nie szukam koleżanek — uciął Towers.

— Każdy potrzebuje kogoś, z kim może zamienić słówko w pracy — nalegała Conner, uśmiechając się przymilnie, nie zdając sobie sprawy, że Towersowi taki wyraz twarzy kojarzył się z zamierzającą się do ataku hieną, i to w najpochlebniejszej interpretacji.

— Możliwe, ale nie każdy ma takiego pecha, by trafiać w swoim otoczeniu na samych przygłupów. Przyznaję, że to rozczarowujące. — Ostatnie zdanie wypowiedział z namysłem, jakby poważnie je rozważał, i nie było li tylko docinkiem.

— Czy ty… nazwałeś mnie przed chwilą…

— Nie myślałem konkretnie o tobie, ale jeśli mam być szczery, to sądzę, że osoba, która poddaje się zabiegowi in vitro tylko po to, by nie zostawił jej puszczalski mąż, może kwalifikować się do kategorii ludzi… głupich. — Te słowa wypowiedział, obdarzając Marthę Conner lekko kpiącym spojrzeniem, a następnie kontynuował jeszcze surowszym tonem: — Gdybym chciał się do was przysiadać podczas przerw czy okienek, żeby móc słuchać jeszcze więcej tak żałosnych historyjek, po prostu bym to robił. Najmilszą rzeczą, jaką możesz teraz dla mnie uczynić, jest pozostawienie mnie w spokoju.

Towers wyminął Conner i ruszył do wyjścia z pokoju nauczycielskiego. Jednak nim zdążył dosięgnąć drzwi, usłyszał za sobą głos koleżanki z pracy:

— Mam nadzieję, że wylecisz — powiedziała, nawet nie podejmując próby zakamuflowana mściwości przelewającej się przez jej ton. — Nie potrafisz się wpasować. Nie jesteś w stanie współpracować ani z nami, ani z dyrektorem. Słyszałam o twoich problemach z Barkerem. Myślę, że już niedługo nie będę musiała cię tu oglądać. Ciebie i twojej gęby nadętej od pieniędzy, sławy i arogancji!

George Towers uśmiechnął się lekko do siebie i odwrócił z powrotem w stronę rozmówczyni.

— Tak myślałem. Nigdy nie ufam miłym osobom, które oznajmiają mi, że są miłe. Idź popisywać się swoją dobrocią przed swoim fałszywym gronem koleżanek i kolegów po fachu. Mniemam, że w nich odnajdziesz wdzięczniejszą widownię.

— Fałszywym gronem? — parsknęła Conner. — Przecież to ty…

Nie pozwolił jej dokończyć.

— No chyba, że ta twoja najlepsza jak-jej-tam od…

— Matematyki?

— Matematyki — przytaknął Towers.

— Nazywa się Rebecca.

— No chyba, że ta twoja najlepsza Rebecca powiedziała ci wprost, że nie masz stylu (chyba chodziło o ubiór), ten co z wami siedzi, jak-mu-tam, poinformował cię, że twoje wiersze mogłyby według niego co najwyżej znaleźć swoje miejsce w elementarzu dla co słabiej rozwiniętych dzieci, a ta ruda, która wprawdzie przesiaduje z wami trochę rzadziej, ale jednak, wspomniała, że wcale się twojemu mężowi tak bardzo nie dziwi. Jeśli wiesz o tym wszystkim, to nie masz się czym martwić, a twoje grono znajomych jest szczere i można na nim polegać. W innym wypadku… Do widzenia — urwał z satysfakcją i skorzystał w końcu z drzwi, do których zmierzał już od jakiegoś czasu. Pozostawił tkwiącą w zmieszaniu Marthę Conner samą sobie.

***

— Wtedy ona się obraziła i zaczęła mi ubliżać. Tyle jest warta ta ich uprzejmość. — George podrapał się po ciemnej czuprynie — Nawiasem mówiąc, po chwili zastanowienia muszę przyznać, że nieznajomość ich imion czasem jednak utrudnia mi komunikację. Tę „kulturalną komunikację międzyludzką mieszczącą się w granicach”.

Po krótkiej pauzie dodał, już bez cienia sarkazmu:

— Przepraszam, Enid. Chciałbym, żebyś nie musiała tego wysłuchiwać. Ale doceniam to, że jesteś skłonna to znosić.

— Nie ma problemu — odrzekła niepewnie dziewczyna, sposobiąc się już do zmiany tematu. — Mogę się zrewanżować. Chciałabym o czymś porozmawiać.

— Oczywiście. Co się stało?

— Rozmawiałam dziś z Puffem. Podczas zajęć. Rzadko przychodzi w tak nieodpowiednich chwilach, więc zakładam, że potraktował sprawę poważnie.

— Co mówił?

— Twierdził, że ktoś był w naszym domu. W sensie, ktoś obcy.

— Co kazało mu tak myśleć?

— Zaczął tłumaczyć i wtedy nam niestety przerwano. Myślę, że…

Wtedy ich uszu dobiegło pukanie do frontowych drzwi. Oboje poczuli niepokój, bo nie miewali gości. Ani mile, ani niemile widzianych. Był to precedens. A od śmierci Jessie Towers Enid i George byli z precedensami na bakier.

5

Enid podeszła do drzwi wejściowych z werwą równą tej psa, który na możliwie jak największy dystans stara się obwąchać jeża. Zwolniła zasuwy zamka z jego warty i nacisnęła klamkę, powoli, niechętnie. W końcu po otworzeniu drzwi jej oczom ukazała się kobieta, która przewyższała gospodynię o kilka dobrych centymetrów i prawdopodobnie tylko nieznacznie ustępowała wysokością jej ojcu. Enid oceniła ją na jakieś dziesięć lat starszą od siebie. Postać na progu nie spodobała się młodej Towers. Wydawała się czuć bardzo swobodnie, zbyt swobodnie jak na osobę, która gości u nich po raz pierwszy. Jej śmiały uśmiech i spojrzenie wydawały się przeznaczone dla serdecznych znajomych, a przecież Enid i jej ojciec już od bardzo dawna nie stawali się takowymi dla nikogo. I nie była to wyuczona serdeczność próbującej się przymilać dziennikarki — jednej z takich, które jeszcze z dwa lata temu od czasu do czasu pojawiały się przed bramą posiadłości. Ta kobieta patrzyła na Enid jak na bliską osobę wyczekiwaną z utęsknieniem.

— Cześć, Enid. Czy George jest w domu? Mam sprawę do ciebie i twojego ojca. Myślę, że uda mi się was zainteresować. Mogę wejść? — spytała z marszu nieznajoma, obdarzając Enid uśmiechem. W tym uśmiechu dziewczyna dostrzegła jeszcze więcej pewności siebie i pewien rodzaj poczucia wyższości. W głosie natomiast wyczuła ekscytację — niezdrową, by nie rzec chorobliwą — której, według oceny Enid, nieznajoma wcale nie starała się kryć.

Młoda Towers nie była pewna, co powinna zrobić, lecz miast dobrze się zastanowić, kierowana impulsem rozwarła drzwi szerzej i gestem zaprosiła gościa do środka. Zaraz po przekroczeniu progu kobieta bez zastanowienia podeszła do wieszaka ustawionego obok wejścia, jakby doskonale wiedziała, gdzie go znajdzie, po czym zdjęła i zostawiła na nim swoją granatową, jesienną kurtkę. Następnie ruszyła do salonu, a Enid pospieszyła za nią. Dopiero teraz zwróciła uwagę, że osoba, która ich nawiedziła, ściskała w lewej dłoni mały przedmiot w kształcie kostki, której to ścianki wydawały się nieco wklęsłe i wykonane z elastycznego materiału, a każda z nich miała inny kolor. Barwy były przygaszone i mieniły się mdło jako te tańczące w kałużach benzyny. Dziewczynie świtało w głowie, że już kiedyś widziała podobny przedmiot. Świtało i świtało, ale do pełnego przejaśnienia nie doszło i ostatecznie nie zdołała odgrzebać w pamięci, gdzie go ujrzała. Wprawdzie mogłaby spytać Puffa, jednakże nie chciała się teraz rozpraszać.

Kiedy nieznajoma weszła do salonu, od razu podeszła do starszego Towersa i wyciągnęła w jego stronę wolną rękę.

— Dzień dobry, George. Nazywam się Gladys Endsworth.

Gdy zdezorientowany George Towers pod naciskiem odruchu podawał jej dłoń, jego wzrok zatrzymał się na sześcianie. Towers zamarł na chwilę z ręką zaciśniętą na dłoni nieznajomej. W końcu Endsworth sama uwolniła rękę i z roztargnieniem odwróciła się do stojącej za nimi Enid, by uścisnąć także jej dłoń:

— Niech to, przepraszam, Enid! Powinnam była przywitać się odpowiednio przy wejściu. Nazywam się Gladys. Wybacz, jestem bardzo podekscytowana.

— Podekscytowana czym? — spytał podejrzliwie George, nie spuszczając oczu z mdło połyskującej kostki.

Gladys Endsworth usadowiła się na fotelu ustawionym niedaleko kwiecistej sofy.

— Śmiało, usiądźcie. Nie poczuję się jak u siebie, dopóki wy nie będziecie się tak czuli.

Czy aby na pewno? — pomyślała Enid. Ona i George rzucili sobie wzajemne spojrzenia o treści „ja też nie wiem, co tu się dzieje”. Ostatecznie zdecydowali się posłuchać nieproszonego gościa, co również zakomunikowali sobie niewerbalnie, siadając na sofie.

— Jestem podekscytowana, bo to dzień, w którym poznaję słynną rodzinę Towersów. — Endsworth odpowiedziała na zaległe pytanie, a jej rozemocjonowany głos potwierdzał szczerość każdego słowa. — Zwłaszcza George’a Towersa, kontrowersyjnego, wszechstronnego wynalazcy, który swojego czasu parał się skromnym zajęciem, jakim było zmienianie oblicza świata. Nie ujmując oczywiście niczego tobie, Enid. — Wskazała palcem na młodszą Towers.

— Kim jesteś i czego chcesz? — zapytała surowo dziewczyna. Poczuła się nieco zawiedziona tym, że to ona, a nie tata, podjęła działanie, choć obecności tego uczucia nie była w mocy sobie w sposób logiczny wytłumaczyć.

— Znudzoną fanką, która chce się przyłączyć do zabawy — odpowiedziała gorliwie Gladys. — Trochę w życiu przeszłam i nawet bawiłam się nieźle, ale z czasem „trochę” mi spowszedniało, a kiedy spowszedniało, pomyślałam, że spróbuję szczęścia z Towersami.

— Ale Towersowie już się nie „bawią”. Od lat — powiedział George. I mimo słów, których użył, w jego głosie dało się czuć raczej rosnące zaintrygowanie niźli gniew, jaki mogłoby się odczuwać z powodu tak zuchwałego nawiedzenia, jakie zgotowała im Endsworth. Fakt ten nie uszedł uwadze jego córki.

— Wiem, niestety — westchnęła kobieta, wydychając szczere ubolewanie. — Po śmierci Jessiki Towers uczepiliście się swoich błahych zajęć, zaszyliście w tym domu i pozwoliliście, by wasze życie stało się tak nudne, że świat wolał o was zapomnieć, chociaż bywało niegdyś, że wasza rodzina każdego dnia była na ustach gawiedzi. Nauczyciel w szkole średniej? Poważnie, George? Przecież „kazać wyżej rozwiniętej istocie przebywać w towarzystwie namiastek umysłowych jest…”

— „…marnotrawstwem, wręcz świętokradztwem” — dokończył George. — Teraz, z perspektywy czasu, dodałbym jeszcze, że barbarzyństwem.

— No właśnie. Więc jak żona namówiła cię do podjęcia pracy w tak uwłaczającym dla ciebie zawodzie?

— Miała swoje sposoby.

— Mhm — mruknęła lekceważąco, po czym zwróciła się do drugiej Towers: — Enid, interesują cię w ogóle te studia dziennikarskie? Czy nie wydaje ci się, że gdyby twoja mama żyła, już dawno doszłybyście do wniosku, że stać cię na coś więcej? Oboje, ty i twój ojciec, kurczowo trzymacie się przeszłości. Zajęcia, dzięki którym, jak wam się wydaje, wciąż utrzymujecie więź ze zmarłą Towers. Tylko siebie torturujecie. A mnie rozczarowujecie.

— Nie jesteśmy od zabawiania ciebie! Przestań prawić nam kazania i opowiadać o naszej rodzinie, jakbyś cokolwiek wiedziała! — wybuchnęła Enid. Wdarcie się na teren ich posiadłości było zuchwalstwem, zamiana ról gospodarz — gość stanowiła spory nietakt, jednak kpienie z ich żałoby stanowiło zupełnie nowy poziom bezczelności.

Endsworth jednak nie przejęła się krzykiem młodszej Towers.

— Od teraz będziecie wyłącznie od zabawiania mnie.

Enid dostrzegła, że coś prawdziwie złowrogiego błysnęło w spojrzeniu Endsworth, a chłód w jej głosie może nawet i byłby w stanie zmienić odczuwalną temperaturę pomieszczenia, gdyby dać jej przemawiać dość długo. — Macie natychmiast zacząć robić coś ciekawego. Albo was zabiję. Może za tydzień, może jutro we śnie. Ale już teraz, by udowodnić wam, że nie macie do czynienia z kimś, kogo można ot tak zbyć, zakończę istnienie kilkuset innych osób. Chyba że jednak na czas pojmiecie i przyjmiecie swoją nową rolę.

— To żałosne przedstawienie. Kto by się ciebie przestraszył? — Enid czuła się bardziej zawiedziona biernością ojca niż bezczelnością intruza.

— Przestraszy się mnie i potraktuje poważnie osoba, która rozpozna przedmiot, który trzymam w ręku. Prawda, George? — Endsworth uniosła dłoń, w której dzierżyła kostkę.

— Co to niby takiego? — spytała Enid, powoli łącząc fakty. — Mam wrażenie, że już to kiedyś widziałam…

— Bardzo możliwe — odparł George i przełknął ślinę. –To mój wynalazek… A właściwie jego część. Gdzie brakująca druga połowa?

— Zdziwisz się, ale nie tutaj — odpowiedziała Endsworth z uśmiechem.

— Wcale się nie dziwię. Nie wyglądasz na kogoś, kto szuka śmierci.

— Dokładnie, jest wręcz przeciwnie. Przyszłam tu, by poużywać życia.

— Więc gdzie?

— Minęliśmy się dzisiaj, George.

— Gdzie?! — Początkowy względnie drobny niepokój George’a zdążył rozrosnąć się w znaczoną rozpaczą wściekłość.

— W twoim znienawidzonym miejscu pracy.

George zacisnął powieki, a jego twarz wykrzywiła się, jakoby uderzył go fizyczny ból.

— Co ta kostka robi? — spytała Enid z niemałą obawą w głosie.

— Kostka jest detonatorem — wytłumaczył George.

— Enid, twój ojciec dokładał ją do zestawu z, jak to roboczo nazwał, pill-bomb — powiedziała Endsworth.

— Pill-bomb?

— Albo bomba neuronowa — powiedział George. — Zwał jak zwał. Nigdy nie byłem dobry w nazywaniu swoich wynalazków. Malutkie urządzenie, w zasadzie dużo mniejsze od typowej pigułki, praktycznie nie do wykrycia. Nie do odnalezienia, jeśli nie wie się, gdzie dokładnie szukać. Można ukryć je dosłownie wszędzie: w ścianie, pod drzazgą w podłodze, pod złuszczoną farbą na ścianie. Gdziekolwiek. Po uruchomieniu emituje sygnał zakłócający pracę neuronów.

— Mówiąc w skrócie, wyłącza mózg. Wyłącza człowieka. Na zawsze — uzupełniła Endsworth.


6

Pomachała sześcianem przed ich oczami.

— Elegancka broń. Nie zostawia po sobie bałaganu. Będzie tylko stosik schludnych ciał. A budynek pozostanie nietknięty. Po wakacjach spokojnie będą mogli przyjąć nowych uczniów. Miejmy nadzieję, że kolejny rocznik będzie miał więcej szczęścia.

— Ta kostka zbudowana z elastycznego włókna to detonator. — George zignorował groźby Endsworth. — Aktywuje się dopiero, kiedy ugniecie się jej boki w odpowiedniej kolejności i we właściwych miejscach. — Łypnął groźnie na Endsworth. — I mam wrażenie, że wcale nie umiałabyś zrobić tego prawidłowo.

Wpatrywał się wyzywająco w intruza, licząc, że Endsworth zdradzi jakieś oznaki zdenerwowania czy niepewności, ale nic takiego się nie stało. Nadal uśmiechała się przebiegle.

— Myślisz, że przyszłam tutaj nieprzygotowana? To byłoby jak przynieść ze sobą pistolet, grozić nim komuś, a potem zastanawiać się, gdzie wkłada się nabój. A może po cichu liczysz na to, że to atrapa?

— Detonator wygląda na prawdziwy, ale jaką mam pewność, że zdobyłaś którąkolwiek z bomb?

— Enid, mogłabyś zerknąć na obraz lwicy? — Endsworth wskazała na malowidło wiszące na ścianie. — Jest na ramce.

George skinął nerwowo głową, dając córce znać, by wykonała polecenie Endsworth.

Enid podeszła do obrazu, wyciągnęła rękę i poczęła macać górny bok ramy obrazu.

— Spokojnie, nie spiesz się. Jestem pewna, że tam jest. Może trochę bardziej na prawo — instruowała Endsworth. — Jest! Świetnie!

Dziewczyna wzięła między dwa palce żółte urządzenie, które istotnie w innych okolicznościach wzięłaby zwyczajnie za małą pigułkę.

— Tato, zadałeś sobie tyle trudu, żeby to coś wyglądało jak malutka tabletka… Chciałeś tym kogoś zabić? Kogoś konkretnego? — spytała z podejrzliwością.

— Nie, Enid. To było jedno z tych urządzeń, które skonstruowałem jedynie w ramach hobby i praktykowania… samorozwoju. Po prostu kiedy coś robię, to robię to porządnie, choć przyznam, że sam detonator to bardziej moja fanaberia niż coś naprawdę praktycznego. Ale stworzyłem tylko trzy takie bomby i nigdy więcej do tego projektu nie wracałem. — Zamilkł, bo wiedział, że nie musi się więcej tłumaczyć. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że pominął wcale istotną część historii.

— Skonstruowałeś trzy? — upewniła się Endsworth. — A byłam przekonana, że mam komplet. Gdzie w takim razie podziałeś trzecią, George?

Nie odpowiedział.

— Nieważne. Tę z obrazu możecie oczywiście sobie teraz zabrać z powrotem. Enid, podaj George’owi bombkę, żeby mógł się upewnić, że to nie cukierek. Dziękuję.

George wziął urządzenie między palec wskazujący i kciuk i podniósł na wysokość oka.

— Prawdziwa — ocenił ze zgryzotą w głosie. — Skoro ściskasz teraz w dłoni kostkę połączoną z urządzeniem ukrytym wewnątrz szkoły, to gdzie jest detonator od bomby, którą mam między palcami?

— Tam, gdzie ją znalazłam, w twoim laboratorium. Był mi potrzebny tylko jeden komplet. Jako dowód, że tam byłam, i mam więcej niż tylko detonator.

— Jaki to ma zasięg? — spytała Enid.

— Można go regulować w zależności od sekwencji, jaką wprowadzi się na kostce, ale w swojej optymalnej wersji wystarczający, żeby cała szkoła mogła stać się zakładnikiem — przyznał niechętnie George. Następnie zwrócił się do Endsworth:

— To nie ma sensu. Skąd wiedziałaś, czego szukać? Jak w ogóle dostałaś się do laboratorium? Wystarczyło, żebyś raz wpisała błędny kod, a uruchomiłby się alarm i zostałabyś zamknięta w korytarzu przed wejściem do pomieszczenia.

— Dobrze wiedzieć. Myślałam, że mam przynajmniej ze trzy szanse. Na szczęście udało mi się za pierwszym razem.

— Bzdura. Hasło jest…

— Proste do wydedukowania, jeśli poświęci się trochę czasu, żeby dobrze poznać naturę waszej rodziny.

George i Enid odruchowo spojrzeli na obraz wiszący na ścianie.

— Cztery cyfry. Pasowało idealnie. Swoją drogą hasło to wyjątkowo przestarzałe i nieskuteczne zabezpieczenie. Gdyby ludzie się dowiedzieli… Wymyśliłeś to hasło na początku tego wieku. Wasza rodzina oczywiście mogła już korzystać z dobrodziejstw spłodzonych przez twój umysł, ale reszta świata używała telefonów z prymitywną klawiaturą, na której cyferka musiała dzielić miejsce z literami. Użyłeś tego rozwiązania przy wymyślaniu hasła. Siedem sześć sześć pięć. Może nawet wydawało ci się to oryginalne.

Enid zobaczyła, jak tata kapituluje, i zrozumiała, że czas zacząć grać w grę nieproszonego gościa.

— Naprawdę jesteś sentymentalny — rzekła Endsworth. — Do tej pory to już mógłby być skaner siatkówki, czujnik głosu, czytnik linii papilarnych, ale ty trzymasz się cyferek. Domyślam się dlaczego. Jest tak, jak mówiłam: trzymacie się kurczowo rzeczy, które nie mają już żadnego praktycznego zastosowania w waszym dzisiejszym życiu. Sentymenty. — Wymawiając ostatnie słowo, parsknęła z pogodną pogardą.

George nie skomentował.

— Skoro już sobie wyjaśniliśmy, że nie jestem w ciemię bita — podjęła Endsworth — możemy przejść do rzeczy. A czy ty, George, będziesz w ogóle w stanie stwierdzić, że sekwencja, którą zaraz wykonam, jest prawidłowa? Pamiętasz ją jeszcze?

Endsworth zaczęła ugniatać kolejne ścianki kostki, kolor za kolorem, bardzo powoli.

— I co, George, poznajesz?

Nie odpowiadając, George zerwał się z sofy i ruszył w jej stronę, ale Endsworth, najwyraźniej przygotowana na jego atak, błyskawicznie wyskoczyła z fotela i umknęła w bok, by kontynuować odpalanie bomby.

— Jeszcze cztery ruchy i dzieciaki będą mogły sobie odpocząć od myślenia na zawsze. Może jednak lepiej byłoby dla nich, gdybyście poświęcili ten czas na negocjacje, a nie daremne próby schwytania mnie — rzekła, wyraźnie zachowując czujność. — Znam ten dom nie gorzej niż wy sami.

— Tak, chyba już czas, żebyś przeszła do konkretów. — Enid zacisnęła z wściekłością zęby.

— Proponuję wam burzę mózgów — powiedziała Endsworth, jeszcze trochę odsuwając się od Towersów i zerkając to na Enid, to na George’a. — Wymyślcie jakieś zajęcie godne rodziny Towers, które jednocześnie zapewni mi godną dawkę rozrywki.

— To żałosne! — wrzasnęła dziewczyna. — Nie jesteśmy parkiem rozrywki dla psychopatów!

Kostka znów obróciła się w dłoni Endsworth, a jej palec wskazujący przycisnął kolejną ściankę.

— Trzy ruchy — odliczała. — Tylko tyle pozostało.

— Nie rozumiesz! — George jął zdradzać ewidentne oznaki paniki. — Porzuciłem pracę naukową na lata, wszystko spowija kurz.

— Wiem o kurzu, George. Byłam w twoim laboratorium. Zdmuchnęłam go trochę za ciebie, kiedy przeglądałam skrytki i notatki. — Gladys demonstracyjnie dmuchnęła przed siebie. — Dwa.

— Rodzina, którą wydaje ci się, że znasz, już nie istnieje.

— No to kończymy rok szkolny. Jede…

— Detektywi Koszmarów! — zawołała Enid.

— Co? — George i Endsworth spojrzeli na dziewczynę. Kciuk Gladys zastygł nad decydującą ścianką kostki.

— To nasz stary projekt. Ja i mama proponowałyśmy tacie otwarcie agencji, która zajmowałaby się odpowiadaniem na zgłoszenia ludzi, którzy byli świadkami dziwnych zdarzeń… No wiesz, chodziło o to, żeby badanie tych zdarzeń…

— … dostarczało mi możliwości dokonywania nowych odkryć i inspirowało do nowych badań — dokończył George. — Pamiętam. Czasy mojego kryzysu twórczego… Ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo to był naprawdę kiepski pomysł. Większość zgłoszeń opierałaby się na urojeniach zabobonnych, pijanych albo skretyniałych…

— Podoba mi się. Sprzedane! — zawołała Endsworth.

— Co!? — przeląkł się George. — Ale to przecież nudne! Mówię ci, że to nie tego szukasz… jak ci tam było…

— Gladys. Gladys Endsworth.

— Gladys, to nudne!

— Mnie się podoba.

— Tak naprawdę przecież nie będzie z tego żadnych odkryć naukowych, tylko…

— Nie chcę odkryć naukowych. Chcę się bawić. — Endsworth opuściła dłoń, w której ściskała kostkę. — Znaczy, podoba mi się idea, ale nad nazwą będzie trzeba jeszcze trochę popracować.

— Poczekaj! — zawołał George i zrobił dwa ostrożne kroki w kierunku nieproszonego gościa. — Potargujmy się jeszcze. Może wpadniemy na coś lepszego.

— Nie. Pamiętajcie, że sekwencja nadal jest otwarta. Jeden ruch i szkoła zamieni się w grobowiec. Nie idźcie za mną. Kiedy odjadę, zresetuję kostkę. Towersowie, niniejszym ogłaszam was moimi nadwornymi błaznami. I nie przejmuj się, George, jak będzie nudno, to za dwa tygodnie wymyślimy coś innego.

— Za dwa tygodnie będziesz w więzieniu — powiedziała ozięble Enid. — Jak tylko odnajdziemy bombę, możesz spodziewać się najazdu policji.

Studentka raptownie wyciągnęła z kieszeni spodni smartfon i zrobiła Endsworth zdjęcie.

— Nazwisko, które podałaś, jest prawdziwe?

— Prawdziwe — uśmiechnęła się Gladys. — Nie musicie otwierać bramy. Wyjdę tak samo, jak weszłam. Sport to zdrowie.

Rzuciła Towersom ostatni uśmiech na pożegnanie i ruszyła do wyjścia. Enid i George usłyszeli, jak ściąga z wieszaka kurtkę, zakłada ją i zatrzaskuje za sobą drzwi.

George przeciął ciszę dopiero po dwóch minutach:

— Cóż, i tak ją spacyfikujemy. Wcale nie musimy bawić się w żadnych detektywów czegośtam.

Mętlik w głowie Enid nie pozwolił jej zebrać myśli na tyle, by w tamtej chwili cokolwiek odpowiedzieć.

7

Pierwszą rzeczą, jaką uczynili, było sprawdzenie zapisów z kamer. W ciągu ostatniego tygodnia Endsworth rzeczywiście trzykrotnie włamywała się do ich domostwa. Po trzecim włamaniu zaszyła się w podziemiu budynku na kilka dni. Towersowie zbesztali się w myślach za swe niedbalstwo — zapisów z kamer nie sprawdzali już od dawna, zrezygnowali także z bardziej zaawansowanych zabezpieczeń antywłamaniowych.

Następnie przyszedł czas na poczynienie osobistych oględzin laboratorium. Drzwi do windy prowadzącej do podziemnego pomieszczenia zakamuflowane były jako meblościanka w jednym z pokoi na parterze. Enid i George zjechali nią w dół i wyszli na podłużny, wąski korytarz, zwieńczony dużymi, metalowymi wrotami. Chłodne drzwi nie pasowały do korytarza, którego podłoga wyściełana została bordowym dywanem korytarza, a utrzymane w bursztynowej kolorystyce ściany pokryte były cokolwiek misternie wykoncypowanym wzornictwem. George miał już zacząć wprowadzać na pokrytym cyframi panelu zewnętrznym kod otwierający drzwi, jednak Enid uświadomiła mu, iż Endsworth mogła go zmienić. Starszy Towers poprosił więc córkę, żeby cofnęła się pod drzwi windy, dopóki on nie wprowadzi sekwencji. Gdyby uruchomił się alarm, George zostałby uwięziony wewnątrz dodatkowym włazem ukrytym w suficie u wylotu korytarza. Enid mogłaby jednak w takim wypadku cofnąć właz, używając przycisku na zewnętrznej stronie pułapki i uwolnić ojca.

Siedem sześć sześć pięć.

Kod został zaakceptowany.

Drzwi laboratorium rozdzieliły się na dwoje i rozsunęły, znikając stopniowo w ścianach.

Pstryknięcie palców George’a rozbudziło masywne, utwierdzone w suficie lampy, które uwolniły z ciemności rysy pomieszczenia. Mogło się wydawać zaskakująco swojskie i było naturalnym przedłużeniem wnętrza budynku Towersów, jednak tutaj ściany utrzymano w błękitnym kolorze, którego chłód działał na Georga podczas pracy orzeźwiająco i pobudzająco. Choć laboratorium było równie przytulne, co inne sale czy pokoje, efekt, jaki dawały stylizowane meble, psuły nieco wybijające się na ich tle komputery i przyrządy naukowe. Na solidnym stole ustawionym pośrodku izby zalegały między innymi mikroskopy, probówki, zlewki, aparaty Hoffmana, Kippa, a także inne, bardziej skomplikowane urządzenia i narzędzia, niektóre autorstwa samego George’a — stworzył je swego czasu, by ułatwić sobie pracę, jednak nigdy nie zadał sobie trudu, by nadać im jakieś konkretne nazwy.

Przy ścianie, na lewo od stołu, stał regał wypełniony specjalnymi czarnymi kasetkami z tworzywa sztucznego, które skrywały owoce badań George’a Iana Towersa. Czasem były to teksty naukowe prezentujące jego spostrzeżenia dotyczące badanych przezeń flory i fauny, a czasem — uczynione jego dłońmi i sprawną myślą wynalazki wraz z dołączoną dokumentacją techniczną i uwagami spisanymi na papierze bądź zapisanymi na pendrive’ach. Niektóre z kasetek były teraz otwarte i stanowiły pierwszy element laboratorium wskazujący na to, iż Endsworth rzeczywiście odwiedziła to miejsce, bo nie tak były przez George’a pozostawione. Po prawej stronie pomieszczenia znajdowało się przejście do drugiego, stanowiącego małą, ale solidnie zapełnioną biblioteczkę, w której George przechowywał książki naukowe oraz niektóre notatki.

Dwójka Towersów dokładnie przeszukała oba pomieszczenia. Odnaleźli puste butelki po wodzie i opakowania po posiłkach, które najwyraźniej spożywała tutaj Endsworth podczas czynienia swej ewidentnej kwerendy dotyczącej ich rodziny. Po inwentaryzacji George stwierdził, że włamywaczka sprawiła niemały bałagan w biblioteczce, jednak nie zabrała niczego z wnętrza kasetek w laboratorium poza dwiema bombami neuronowymi i detonatorem do jednej z nich. Zgodnie ze słowami intrygantki kostka połączona z drugą bombą była na swoim miejscu. Jednak z praktycznego punktu widzenia najważniejszym znaleziskiem okazała się pozostawiona na stole karteczka. Notatka głosiła:

75 Sand Park, West Kensington.

8

Enid liczyła na to, że ich kolejnym krokiem będzie przeszukanie szkoły w celu odszukania bomby, jednakże George przekonał ją, że odnalezienie czegoś tak małego w tak dużym budynku byłoby tożsame z cudem, a niestety nigdy nie zaprojektował żadnego urządzenia do wykrywania tych bomb, jako że nigdy nie planował ich używać. Poza tym Endsworth wciąż mogła uwolnić impuls, kiedy byliby w trakcie poszukiwań i w bliskości bomby, co z pewnością przypłaciliby życiem. Ostatecznie córka i ojciec doszli do wniosku, że najlepiej będzie jeszcze przez chwilę pograć w grę tej dziwnej kobiety i skorzystać z adresu, który im zostawiła.

9

Jednopiętrowy, biały dom nie wyróżniał się z zewnątrz niczym szczególnym. Znajdował się zaraz przy ulicy, więc Enid i George nie musieli lękać się o to, jak się doń dostać. Gdy zmierzch zaczął powoli gramolić się na niebo, kwadraty okien błysnęły żółtym światłem, co wskazywało niestety na to, że przynajmniej jedna osoba nadal jest w środku. Nie mieli zamiaru ponownie stawiać czoła Gladys Endsworth. Liczyli na to, że do końca doby opuści swój dom raz jeszcze. George nosił się zwyczajnie z zamiarem wyłamania zamka. Z początku miał obawy, czy właścicielka z myślą o nich nie zamontowała i nie zostawiła włączonego alarmu, ale ostatecznie oboje zgodzili się, że nie pasowałoby to do tej osobliwej postaci, którą poznali kilka godzin wcześniej. Tym bardziej że jej dotychczasowe działania i tak ją obciążały i stawiały w gronie osób, które powinny raczej unikać szumu wokół siebie, a już na pewno nie powinny szukać ewentualnej pomocy na policji.

Podczas czuwania powtórzyli sobie wszystko, co można powiedzieć o ich niechcianej nowej znajomej: jej cele nie były oczywiste; jeśli w szkole rzeczywiście została umieszczona druga z bomb, ta kobieta nie liczyła się z ludzkim życiem; prawdopodobnie wolała zachować Enid i Georga przy życiu, ponieważ nawet nie pofatygowała się, by zabrać z laboratorium drugi detonator, jednak nie dało się przewidzieć jej reakcji na działania niezgodne z jej życzeniami; zależało jej na tym, by Towersowie wiedzieli, że gra „czysto” — nie zabrała z laboratorium niczego poza dwiema bombami pomimo możliwości wejścia w posiadanie prototypów i planów urządzeń, za które rząd Albionu i każdego innego kraju obsypałby ją złotem, a takie stwierdzenie i tak jawiło się cokolwiek niedopowiedzeniem. I najważniejsze: uzyskała informacje, których nie miała prawa zdobyć. Teoretycznie nikt nie wiedział o istnieniu tego laboratorium. Kiedy George postanowił odpocząć od pracy naukowej, wykupił budynek położony w rozsądnej odległości od ich domostwa z zamysłem przerobienia go na fałszywe laboratorium — umieścił tam głównie odrzuty, trochę nieudanych wynalazków. Założył też system zabezpieczeń, którego celem było zmuszenie co mniej zmotywowanych rabusiów do rezygnacji ze swoich łupieżczych planów. Mimo tego w pierwszych latach istnienia fałszywego laboratorium średnio co miesiąc komuś udawało się włamać do środka, złamać prowizoryczne zabezpieczenia pozostawione przez Towersa i coś uszczknąć. Złodziejom szybko jednak przyszło zorientować się, że ich łupy były w rzeczywistości bezwartościowe. Błyskawicznie rozeszła się wieść, że Towers po śmierci żony po prostu się wypalił i porzucił swe prace naukowe. Laboratorium atrapa skutecznie odciągało uwagę od prawdziwych skarbów ukrytych w podziemiu domu w Rotherfield.

Jednak Endsworth prawdopodobnie wiedziała o prawdziwej pracowni. Można by na upartego twierdzić, że przejście do sekretnego korytarza odkryła przypadkiem, jednak nie tak to wyglądało na zapisach z kamer. Zachowywała się na nich jak ktoś, kto dokładnie wiedział, czego chce i gdzie to znajdzie. Czy wiedziała także o technologii pill-bomb, czy też wydedukowała jej istnienie z samych notatek znalezionych w biblioteczce? Druga opcja czyniłaby ją dalece niebezpieczniejszym wrogiem.

George i Enid przerwali swoje rozważania, kiedy światła w posiadłości zgasły z nagła. Po chwili w drzwiach wejściowych ukazała się gospodyni. Nie rozglądając się, wsiadła do zaparkowanej kilkadziesiąt metrów przed nimi, pokrytej perłowym lakierem hondy civic i odjechała. Towersowie nie byli pewni, czy zdawała sobie sprawę z ich obecności. Nie dało się tego wykluczyć.

10

Ponieważ właścicielka zostawiła drzwi otwarte, obyło się bez niszczenia zamka. Nie mogli mieć stuprocentowej pewności, czy nadal grają według jej zasad, dlatego zdecydowali się nie zapalać świateł. Podczas przeszukiwana używali latarek i George trochę żałował, że nie przetrząsnął swojego laboratoryjnego magazynu w poszukiwaniu jakiegoś lepiej zaprojektowanego i wygodniejszego urządzenia zapewniającego światło.

Z tego, co udało im się dostrzec w chłodnym świetle latarek, wynikało, że wystrój wnętrza był równie osobliwy, co sama właścicielka domu. Kolory mebli, tapet, zasłon czy urządzeń dobrano zupełnie przypadkowo. W jednym pokoju dało się znaleźć na tle czerwonej ściany takie zestawienia jak: błękitna szafa, brązowa komoda, zielony dywan, żółty dywan oraz fioletowe zasłony. Każdy pokój miał zupełnie inny styl aranżacji — jeden dałoby się nazwać futurystycznym, inne przypominały stylizowane na ubiegłe epoki wnętrze domu Towersów. Im samym przyszło do głowy — i ostatecznie potraktowali tę myśl wcale poważnie — że równie ekscentryczny wystrój mógł być swoistym elementem jej walki z nudą, o której wspominała i z której to powodu posunęła się do włamań oraz szantażu.

Natrafili na kilka książek, które świadczyły o zainteresowaniu stomatologią bądź takimż wykształceniu. W końcu w jednym z pomieszczeń udało im się odnaleźć coś, co miało bardziej bezpośredni związek z ich problemem: parę brudnopisów wypełnionych notatkami na temat ich rodziny, a także kilka artykułów opublikowanych u kresu działalności TowersCorp. Niektóre były wycinkami z gazet, inne wydrukowanymi tekstami pobranymi z Sieci:


Colonel T. McCammon ostrzega

Znany ze swych uszczypliwych komentarzy polityk skorzystał z kolejnej okazji, by zaatakować rodzinę Towersów. W swoim ostatnim publicznym wystąpieniu ostro skrytykował kontrowersyjną propozycję George’a E. Towersa dotyczącą utworzenia obozów koncentracyjnych dla przestępców seksualnych: „Ze zdumieniem przyglądam się degeneracji społeczeństwa w kraju, w którym pozwala się podrzędnym pisarzynom szkalować osobistości pokroju mojego świętej pamięci brata, jednocześnie obdarzając niemalże bałwochwalczą czcią jednostki amoralne, hołdujące faszystowskim ideom.” (…);

Podróż do wnętrza ziemi coraz bliżej!

Już tylko dni dzielą nas od przełomowego wydarzenia. 17 września bieżącego roku o godzinie 15:00 odbędzie się start „rakiety podziemnej” der Maulwurf, zaprojektowanej i wyprodukowanej w TowersCorp. Celem tego bezprecedensowego przedsięwzięcia, zainicjowanego przez profesora Hugona Liedenbrocka oraz doktor Carol Acker, jest zbadanie jednej z dwóch pustych przestrzeni odnalezionych wewnątrz Ziemi (…);

Rusza produkcja przełomowych soczewek zaprojektowanych przez George’a Towersa!;

W TowersCorp powstaje lekarstwo na pląsawicę Huntingtona;

Kameralne urodziny Enid Towers

W przeciwieństwie do wielu innych młodych osób, które można byłoby określić mianem „celebrytów”, córka sławnej architekt i znanego wynalazcy zdecydowała się spędzić swoje osiemnaste urodziny jedynie w gronie najbliższych (…);

Lechicka odpowiedź na amerykańskie „Miasto bez Prądu” Las Postchispas?

Na maj przyszłego roku przewidziano rozpoczęcie budowy Przystani Szklistej, czyli tak zwanej Przystani Szklanej — futurystycznej przestrzeni urbanistycznej, której infrastruktura ma zostać wykonana niemal wyłącznie z tak zwanego niezniszczalnego szkła — materiału wynalezionego przez Lechicką fizyk Stanisławę Bozowską. Jego jedną z najbardziej pożądanych właściwości mają być cechy fluorescencyjne, które mogą zdjąć z barków przyszłych mieszkańców przynajmniej część brzemienia, jakim są rachunki za prąd. Jako główną architekt projektu wyznaczono Jessicę Towers, której poprzednie (…);

„Tragiczny finał gali charytatywnej”

Nie od dziś wiadomo, że wszelkie imprezy, na których gościem jest George Ian Towers — celebryta mimo woli — nie kończą się dobrze. Tym razem ofiarą gniewu impulsywnego geniusza został sam Robert Zimbivitch, współzałożyciel Klubu Złotej Pomarańczy (…).


— Prawdopodobnie przygotowywała się do dzisiejszej akcji od dość dawna — wywnioskowała Enid, odczuwając dreszcz przepełzający po jej plecach.

Najdziwniejsze znalezisko wisiało jednak na ścianie pokoju, który wyglądał na gabinet. Było to kilkanaście karteczek zawierających cokolwiek osobliwe notatki:

Lista komplementów dla mężczyzn

pochwal:

— muskulaturę,

— męski wygląd,

— inteligencję,

— zdecydowanie

(…)


Lista komplementów dla kobiet

pochwal:

— intelekt,

— strój,

— fryzurę,

— biżuterię,

— kierunek studiów

(…)


Inne zalecenia:

— kiedy opowiadają, bądź zainteresowana (uśmiech bądź grymas nie zaszkodzą);

— staraj się śmiać z ich dowcipów, inaczej mogą uznać, że nie darzysz ich sympatią, i odpowiedzieć antagonizmem;

— jeśli osoba wygląda kiepsko, nie praw komplementów na temat jej wyglądu (po pierwsze nie należy im się, po drugie nie zawsze dają się nabrać — przypomnij sobie Alice Pennyworth), bezpieczniej będzie wybrać z listy jakiś komplement na temat charakteru bądź zainteresowań danej osoby;

— nie używaj przemocy fizycznej, by nakłonić kogoś do zadowalających cię działań, skutki mogą być niepożądane

(…)


Pozostałe znalezione przez nich notatki zawierały między innymi listę sytuacji, w których dobrze jest nie obnosić się ze swoją inteligencją, wskazówki dotyczące tego, jak skutecznie wyciągać z ludzi informacje czy jak zyskać ich sympatię oraz z jakimi konsekwencjami należy się liczyć w razie złamania niektórych z nakazów czy zakazów.

— Nie do wiary. To instrukcja do ludzi — powiedziała cicho Enid. — Ona nawet nie rozróżnia, co jest właściwe, a co niemoralne. Musi sobie o tym przypominać. To naprawdę psychopatka!

— Akurat to aż tak bardzo mnie nie dziwi — stwierdził George, przyświecając latarką na jedną z karteczek — biorąc pod uwagę sposób, w jaki ją poznaliśmy. Chociaż wydaje mi się, że bardziej od moralności interesuje ją skuteczność. A jednak, co za marnotrawstwo. Na własne życzenie truje się całym tym gównem, które reszta hołoty wypija z mlekiem matki.

Na koniec Enid wykonała kilka zdjęć notatek ze ściany oraz zbieranych przez Endsworth artkułów na ich własny temat. Oboje stwierdzili, że niczego więcej prawdopodobnie się już w tym miejscu nie dowiedzą, i skierowali swoje kroki ku drzwiom wyjściowym. Jednak gdy dzielił ich od nich ledwie metr, Enid nieoczekiwanie dla samej siebie stanęła w miejscu:

— Jestem zawiedziona.

— Ja też. Liczyłem, że znajdziemy kostkę albo cokolwiek, co pomogłoby nam… — George zorientował się, że córka pozostała w tyle, i również przystanął.

— Nie przeszukaniem. Tobą, tato. — Enid mówiła z pewną nieśmiałością, jednak nie udało jej się ukryć mieszaniny złości i żalu, która raptownie ujawniła się w jej głosie. — Ktoś włamuje się do naszego domu, grozi nam, szantażuje nas, a ty po prostu się na to godzisz? Kiedy uznałeś, że ten Zimbivitch obraził mamę, zrzuciłeś go ze schodów, a kiedy tamten dziennikarz cię sprowokował, tłum ludzi musiał cię od niego odciągać. W czym ona jest taka wyjątkowa? Dlaczego nie wyrwałeś jej kostki i nie wybiłeś tej niedoszłej morderczyni zębów, kiedy szukałam bomby na obrazie, a ona mnie instruowała? Albo i później, bo jaka była szansa, że naprawdę zdążyłaby przeprowadzić tak skomplikowaną detonację? Mam wrażenie, że poznała cię lepiej niż ja i zachowujesz się dokładnie tak, jak sobie tego życzyła. Przyszła do nas praktycznie bezbronna, z kuriozalnym planem, a mimo to wszystko się jej udało…

Nastała chwila trudnej do zniesienia ciszy.

— Przepraszam…

— Okay, może ja też nie do końca zachowuję się jak ja, życząc komuś wybitych zębów, ale to wyjątkowa sytuacja. Nikt nigdy wcześniej nie… Może jestem na siebie zła, bo sama mogłam ją załatwić.

— Może nie byłem do końca szczery. — George przysiadł leniwie przy drzwiach wyjściowych.

Przymknął oczy, obawiając się, że skąpe światło latarki może być dla córki wystarczające do ujrzenia wstydu w jego oczach. Dość było, że nie udawało mu się ukryć zażenowania, którym przepojony był jego głos.

— Ze mną? W jakiej kwestii?

— Nie z tobą, Enid. Z Conner. Przypomniałem sobie nazwisko tej nauczycielki, z którą się dziś pokłóciłem. Nazywa się Conner.

— Co z nią? W czym nie byłeś szczery, tato?

— Gdy mówiłem jej, że nie szukam koleżanek…

— Och.

Kolejna pauza.

— Brzmi okropnie — przyznał starszy Towers. — Jesteś w stanie choć trochę to zrozumieć? Jeśli nie ty, to chyba nikt…

— A ty rozumiesz? — spytała asekuracyjnie Enid, czując, że potrzebowała nieco czasu, by z konfuzji w jej głowie mogła wyłonić się jakakolwiek sensowna odpowiedź.

— Podobnie jak ty, jestem jedną z nielicznych osób na świecie, która siebie doskonale rozumie. Trudniej jest natomiast ubrać niektóre rzeczy w słowa…

— Myślisz, że miała rację? — spytała dziewczyna po chwili zastanowienia.

— W czym?

— Że na zbyt długo zamknęliśmy się w rezerwacie wspomnień o mamie?

— Gladys Endsworth nie ujęłaby tego tak ładnie — zaśmiał się George.

— Niedobrze — stwierdziła Enid. Nie chciała się uśmiechać, bo nadal wydawało jej się, że jest zła, jednak uśmiech wdarł się na jej usta siłą.

— Co „niedobrze”? — zdziwił się George.

— Zapamiętałeś i imię, i nazwisko.

11

Gdy Towersowie podjechali pod bramę swojej posiadłości, ich oczom ukazał się nie lada widok. Na bramie widniał ogromny neon o krzykliwych kolorach, z napisem: „Agencja Badań Spraw Osobliwych”.

— Chyba, chcąc nie chcąc, nadal bawimy się w jej piaskownicy — stwierdziła Enid, nie dowierzając widokowi, jaki rozpościerał się przed nimi.

— To po to dała nam swój adres i wywabiła z domu — rzekł z namysłem George. Po chwili dodał: — Coś mi mówi, że jutro na niejednym portalu znajdziemy ogłoszenia i opisy „naszej” agencji.

— Tato, jeśli jesteś zdecydowany co do zawierania tej znajomości, to życzę szczęścia. Będziesz go potrzebował, żeby wyjść z tej przyjaźni żywy.

Epizod drugi

1

Gladys znalazła Enid w jej pokoju na piętrze domu Towersów. Było to dość małe pomieszczenie o skromnym umeblowaniu, na które składały się wypełniony książkami regał, łóżko oraz biurko oświetlane teraz hojnie przez znajdujące się tuż za nim okno. Ściany i dywan były, podobnie jak w przypadku innych pomieszczeń na piętrze, utrzymane w chłodnej, seledynowo-turkusowej kolorystyce. Młoda Towers siedziała przy biurku i stukała w klawiaturę netbooka. Bez słowa na powitanie Gladys wkroczyła swobodnie do pokoju z założonymi za plecy rękoma.

— Co piszesz? — spytała, zerkając na ekran znad ramienia Enid.

— Pracę dyplomową — odrzekła młoda Towers, jak zwykle nie zaszczycając gościa spojrzeniem.

Zawsze mówiła do Gladys znudzonym, niechętnym głosem, a swoją mową ciała starała się komunikować obojętność, co miało przypominać Endsworth, że są co najwyżej w stanie chłodnego, tymczasowego rozejmu i nie winna podejmować daremnych prób spoufalania się.

— Studiujesz dziennikarstwo, prawda? Na jaki temat piszesz?

— Wykorzystanie multimediów w dziennikarstwie internetowym.

— Pff! Brzmi jak strata czasu. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ty.

— Chyba nas przeceniasz — odpowiedziała Enid, nadal wpatrując się w ekran i stukając w klawiaturę. Teraz zdecydowanie mocniej, niźli jawiło się to koniecznym.

— Nie przecenia. — Z nagła w pokoju pojawił się George Towers. — Czemu wpadłaś? Nudziło ci się?

— W zasadzie…

— To był dowcip, znałem odpowiedź — rzekł, a jego twarzy nie wykrzywił żaden uśmiech. — Nie przejmuj się, bardzo często jestem jedyną osobą, która rozumie moje dowcipy.

— Hej! Świetnie wyglądasz ze szczeciną. Tak… męsko — powiedziała Gladys.

George nie odrzekł na to ani słowa, tylko natychmiast wyparował z pokoju.

— A on dokąd? — zdziwiła się Gladys.

— Ogolić się. Uraziłaś go — wyjaśniła Enid.

— Myślałam, że udał mi się komplement.

— Możliwe, że łatwiej by ci się go rozgryzało, gdybyś od czasu do czasu przestała polegać jedynie na swoich upiornych notatkach na temat tego, co uchodzi za zło, co za dobro, co za komplement, a co za obelgę. — Enid po raz pierwszy od rozpoczęcia niechętnej konwersacji oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na rozmówczynię przez ramię. — A to, że cię nie lubię, jesteś w stanie wydedukować bez nich?

— To akurat tak. Moje notatki nie są upiorne. Dzięki nim jestem najmilszą i najbardziej polecaną dentystką w całym Kensington. — Gladys uśmiechnęła się przymilnie.

Kiedy George powrócił do pokoju, był już człowiekiem o doskonale gładkim obliczu. Mimo zgrywania pewnej siebie przed Enid, w istocie Gladys odczuwała pewien dyskomfort z powodu swojej gafy, toteż umyśliła sobie szybko wrócić do uprzedniego tematu rozmowy.

— Zrozumiałam dowcip, ale mnie nie rozbawił, bo naprawdę nudzę się jak jasna cholera. Nie tak się umawialiśmy. — Jej słowa wskazywały wcale wyraźnie na irytację, jednakże głos pozostawał spokojny. Czasami zdarzało się, że nagle wybuchała nieproporcjonalnym do sytuacji gniewem i, paradoksalnie, to właśnie były chwile, kiedy George i Enid odczuwali ulgę, bowiem czuli się nieswojo, kiedy narzekając na nudę albo żądając rozrywki, okazywała dobry humor, by nie rzec — niezdrową ekscytację, którą tryskała także podczas ich niefortunnego pierwszego spotkania.

— Przygoda z wampirycznym kotem nie przypadła ci do gustu?

— To było tydzień temu! — zbulwersowała się Gladys.

— Tydzień temu? — odpowiedział własnym oburzeniem George. — Dokładnie przedwczoraj zmarnowaliśmy z Enid kilka godzin na urojenia pewnej namiastki umysłowej. Musieliśmy pojechać do Gloucestershire, żeby obejrzeć „boską krew” wypływającą ze ściany, na której dureń, który do nas napisał, trzymał święte obrazy. Tak trudno było mu się zorientować, że lokator z góry trzyma w szafie poćwiartowane zwłoki. Nam zajęło to kilka chwil od momentu, gdy dotarliśmy na miejsce, a on modlił się do strupów na ścianie przez kilka dni i na nic nie wpadł. Do tego wszystkiego teraz musimy się jeszcze stawić jako świadkowie w sądzie.

— Hm… To jednak brzmi ciekawie… Ale mnie wtedy z wami nie było.

— No właśnie! To dla kogo my robimy z siebie pajaców?

— Byłam w klinice. Pracowałam.

— Słowo daję, ta akcja z Agencją Badań Osobliwych to jeden wielki niewypał. Ci ludzie są teraz tak skretyniali, że nie potrafią odróżnić kota o wrednym charakterze od skrytokrwiopijcy. Wybuchła moda na zawracanie nam głowy fałszywymi tropami. Przez wszystkie lata mojej kariery naukowej nie było gorszego okresu. Wszyscy dopatrują się wszędzie niesamowitości. W dodatku nie uwierzyłabyś, ile osób nadal dziś wierzy w płaską Ziemię albo wilkołaki!

— Czy przypadkiem nie zaprojektowałeś kiedyś statku dla dwójki Niemców, żeby mogli dostać się do wnętrza Ziemi?

— Owszem, ale dopiero kiedy udowodnili mi, że jest gdzie lecieć i że ta fanaberia nie jest wyssana z palca. Wszystko było dokładnie obliczone.

— Czy aż tak dokładnie? Szkoda, że nigdy nie wrócili. Na pewno mieliby interesującą historię do opowiedzenia. O ile w ogóle przeżyli podróż. — Zastanowiła się chwilę, po czym dodała: — Zwłaszcza jeśli nie przeżyli.

— Dziś kończymy! Wybierzemy ostatnią sprawę i jeśli to znów będzie strata czasu…

— Moglibyście iść ponegocjować gdzie indziej? — zaproponowała Enid, niecierpliwie bębniąc palcami po blacie biurka. — Chciałabym się w końcu skupić. Ostatnie pół strony, które napisałam, jest do wyrzucenia.

— Dobrze, wybierzemy bez ciebie. Tylko potem bez reklamacji — ostrzegła Gladys.

— Nie ma problemu. To ja wybrałam sprawę z boską krwią. Do tej pory jestem wstrząśnięta — odrzekła Enid głosem, po którym nie dało się poznać, jak bardzo mogła być wstrząśnięta, po czym wróciła do pisania.

2

— Nie zmieniłeś systemu zabezpieczeń ani nawet kodu — stwierdziła z satysfakcją Gladys. Ona i George siedzieli oblani mocnym, sztucznym światłem altrofranowym przy stoliku ustawionym w kącie biblioteki laboratoryjnej w podziemiach domu Towersów. Światło wypływające z zawieszonych pod sufitem lamp sprawiało bardzo naturalne wrażenie, dając doznania podobne do tych, jakie zapewniało światło słoneczne.

— Stanowisz mniejsze zagrożenie, niż ci się wydaje — odparł George, otwierając skrzynkę pocztową na tablecie.

— Tak długo, jak dostaję, czego chcę, nie zależy mi na tym, żeby je stanowić. Co z pill-bomb, którą zostawiłam w szkole? O nią już się nie martwisz?

— Przeceniasz moją miłość do ludzkości. — Towers zaczął przeglądać pocztę.

— Zdążyłeś już zrobić urządzenie dezaktywujące, prawda?

— Może. Trzymaj tablet — rzekł, wręczając jej przedmiot. — Czytaj na głos to, co wyda ci się interesujące, i omijaj to, co zakrawać będzie na ewidentną głupotę.

Gladys była zadowolona z wymijającej odpowiedzi George’a. Pill-bomb była już prawdopodobnie bezużyteczna. A mimo to ona nadal miała wstęp do domu Towersów. Zaczęła przeglądać i streszczać na głos wybrane wiadomości od osób, które zdecydowały się poprosić ich prowizorycznie utworzoną agencję o konsultację w sprawie jednego czy drugiego rzekomo nadzwyczajnego zjawiska, a George oceniał lakonicznie kolejne zgłoszenia.

— Ktoś z Hambleden utrzymuje, że jest w posiadaniu niezwykłej, nawiedzonej czaszki.

— Pewnie trzyma ją na własnym karku.

— Smok z Tori w Estonii.

— Wspominałem, żeby omijać ewidentne nonsensy?

— Myślałam, że smok cię zainteresuje. Dalej. Ogromny szczur z Sumatry.

— Jestem pewien, że w Sumatrze żyją szczury. I mogą się zdarzać całkiem duże. Jak w każdym miejscu na ziemi.

— Ktoś napisał też w sprawie Chupacabry. I to ktoś z Albionu.

— Odpada. Nikomu nie udało się go namierzyć, gdziekolwiek by się nie pojawił. Nie możemy sobie pozwolić na porażkę takiego kalibru i obniżenie lotów.

— Niedawno groziłeś zamykaniem interesu, a teraz martwisz się o jego przyszłość? Ktoś utrzymuje, że w estońskich lasach grasuje duch.

Tym razem George nie odpowiedział od razu.

— Gdzie?

— W niewielkiej miejscowości w prowincji Virumaa Wschodnia.

— Czekaj, ten rzekomy smok to także Estonia, prawda?

— Tak, a co?

— Dwa zgłoszenia z miejsc tak blisko położonych względem siebie. A jednocześnie na tyle oddalonych, że istnieje szansa na to, że nie jest to jedynie dowcip kilku znajomych, którzy postanowili się zmówić.

— Duch i smok. Faktycznie ciężko doszukiwać się związku.

— No właśnie. Podaj tablet. Sprawdzę smoka.

— Ale z Albionu mieliśmy przecież dużo więcej zgłoszeń i to wcale nie sprawiło, że wydały ci się wiarygodne.

— Od osób, które mieszkają blisko nas. Kiedy ktoś fatyguje się z innego kraju, to trochę co innego. Skoro ktoś szukał odpowiedniej pomocy na tyle długo, by trafić na nas, można zakładać, że taka osoba naprawdę w coś wierzy. W końcu wcale nie szafujemy w ogłoszeniach moim i Enid nazwiskiem, zatem nie nasza sława (czy też osławienie) były tu wabikiem.

George czytał przez chwilę e-mail dotyczący pierwszego zgłoszenia z Estonii.

— Świadkowie opisują rzeczonego smoka jako „kolorowego potwora o długiej szyi i gadzim pysku, uzbrojonego w ogromne pazury przypominające kosy”.

— Można pogratulować im wyobraźni.

— Właśnie sęk w tym, że nie do końca. — George zmrużył oczy w zadumie. Po chwili wpisał w wyszukiwarkę pewne hasło i obrócił tablet w stronę Gladys, by mogła zobaczyć rysunki, jakie wyświetliły się w odpowiedzi na jego zapytanie.

— To terizinozaur — raczył wyjaśnić. — Wystarczająco podobny?

— Jesteś pewien, że ludzie w Estonii nie mają książek o paleontologii albo dostępu do internetu? — spytała sceptycznie Gladys.

— Oczywiście, że mają — odpowiedział niecierpliwie Towers. — Ale… intuicja podpowiada mi, że powinniśmy iść w tym kierunku.

Gladys oskarżycielsko wycelowała palec w George’a:

— Od kiedy naukowcom wolno kierować się intuicją?

— Najwyraźniej nie jestem takim naukowcem, jakiego masz na myśli. — George zaczął odpisywać na wiadomość dotyczącą rzekomego smoka widzianego w jaskini w Tori, znanej jako Tori Hell. — Życie ma więcej warstw, niż ci twoi naukowcy gotowi są zauważyć. Ignorują większość z nich, bo na jednej łatwiej się skupić.

— Więc jesteś jednym z tym wierzących naukowców?

— Istota zwana Bogiem istnieje. Jestem tego pewien.

— Pamiętam jeden z wywiadów z tobą. Mówiłeś, że wierzysz tylko w to, co możesz zobaczyć.

— Opowiem ci coś. W latach osiemdziesiątych, w czasie zimnej wojny w sowieckim punkcie dowodzenia uruchamia się alarm. Według komputera Sowietów w stronę Związku Radzieckiego zbliża się pięć wystrzelonych przez Stany Zjednoczone rakiet balistycznych. Według protokołu Sowieci powinni w takiej sytuacji odpowiedzieć atakiem na atak, wystrzelić, co sami mają do wystrzelenia, i w ten sposób wybić jednocześnie siebie, USA i całą resztę Ziemian, bo ktoś z góry uznał to najwyraźniej za logiczne czy coś. Ale tego dnia w punkcie dowodzenia dyżur pełnił niejaki Pietrow. Jego kumple z pracy, zgodnie z protokołem, chcieli wszystko rozwalić, ale on jedyny tam myślał. I pomyślał tak: zaraz, chwileczkę, momencik! Po jaką cholerę Amerykanie mieliby wystrzeliwać kilka pocisków? Przecież możemy z łatwością przynajmniej część z nich strącić. Czy nie walnęliby wszystkim, co mają, żebyśmy od razu oberwali tak mocno, że nakrylibyśmy się kopytami? Mężczyzna postanowił więc złamać protokół, czyli nie kiwnął palcem, dzięki czemu zapobiegł globalnej wojnie nuklearnej. Potem okazało się, że to światło słoneczne odbijające się od terytorium Stanów namieszało satelitom w głowach. Nie było żadnych rakiet. A najlepsze jest to, że Pietrowa tamtego dnia nawet nie miało być w pracy. Po prostu kogoś zastępował. I co ty na to?

— Przypadek jakich wiele. Mówią na to fortunny zbieg okoliczności.

— „Jakich wiele” jest tu kluczem. To był tylko jeden z kilkunastu nic niewartych fałszywych alarmów podniesionych w tamtym okresie, które to mogły wywołać totalny kataklizm. W raportach opisano trzynaście incydentów mających miejsce na całym świecie od 1962 roku, w wyniku których nieomal doszło do użycia broni nuklearnej. Przy tych wszystkich głowicach znajdujących się obecnie na Ziemi, coraz to nowych, tajnych broniach i najgorszych idiotach dzierżących władzę to cud, że ludzkość nadal istnieje. Znałem kiedyś jednego dupka, który udowodnił mi, że rzeczy uznawane za niemożliwe mogą zdarzać się równie łatwo, jak te uznawane za możliwe. Podobnie jak ja był wynalazcą. Posiadał może trzecią część moich talentu i umiejętności, ale miał jedną bardzo niebezpieczną cechę: nieobliczalność. Jego hobby polegało na wymyślaniu zaawansowanych technologicznie broni, organizował później przetargi i sprzedawał swoje patenty państwom, które zaoferowały najlepszą cenę. Zawsze wydawało mi się, że robił to bardziej dla sportu niż pieniędzy. Raz się z nim… starłem. Pewnego dnia, potwierdzając moje najgorsze obawy, wyznał mi, że świadomie napuszczał na siebie wiodące mocarstwa. A do tego wyposażył każde z nich w swoje śmiercionośne zdobycze technologii. I wiesz, co się stało?

— Co takiego?

— Nic. Jakimś cudem nie stało się dokładne, okrągłe nic. Rozeszło się po kościach. Ciekawe, czy Geiger był bardziej zawiedziony, czy zaintrygowany.

— Może ludzie, w tym ich przywódcy, jednak nie są tak bezmyślni, jak ci się wydawało?

— Prędzej uwierzę, że poza ludźmi są w grze jeszcze jakieś inne siły… Wrzucają do jeziora kamyczki, by zmącić wodę. — Zmrużył oczy, pogrążając się w ciszy znaczonej namysłem. Po chwili dodał: — Więc tak, wierzę w to, co widzę.


Tu pozwolę sobie na dygresję, bowiem to ta właśnie konwersacja z Endsworth pchnęła Towersa w mą stronę. Natenczas pozostawałam jeno cieniem rzucanym na jego żywot. Wyczuwał mnie był wprawdzie podskórnie, a jego serce poczęło już było z wolna bić tak, by dostroić się do oferowanej dlań mocy, jednak dopiero tamtego dnia, wyjaśniając Endsworth swoje zapatrywania na kwestię wiary, w jego jaźni począł rysować się szkic koncepcji mojej istoty.


— A co z tobą? — spytała Gladys. — On był nieodpowiedzialny, bo sprzedawał broń. A ty zatrzymujesz wszystko dla siebie. Tajemnicą poliszynela jest, że wypuściłeś na rynek może z piętnaście procent tego, co stworzyłeś. Czy nie pozbawiasz tym samym miliardów ludzi technologii, która ułatwiłaby im, a może nawet uratowała życie?

George spojrzał na Gladys z powagą.

— Naprawdę się nimi przejmujesz czy po prostu odgrywasz scenariusz zgodny ze swoimi notatkami na temat postaw, jakich oczekuje się od dobrej osoby?

— Nie przejmuję się. Interesuje mnie, dlaczego ty się nie przejmujesz.

— Pierwszą rzeczą, do której wykorzystali szkło powiększające, było zatapianie statków z innymi ludźmi na pokładzie. Ludzkość zrobi sobie wystarczająco dużo krzywdy bez moich wynalazków. Udostępniałem swego czasu wiele z nich, kiedy miałem prawie absolutną pewność, że nie przerobią tego na broń. Parę z nich przekazałem kilku iluzjonistkom, bo wiedziałem, że nie będą chcieli przekazywać swoich sekretów dalej. Miałem też wprowadzić do masowej produkcji smartfon. Ale wtedy akurat przyszedł okres, kiedy… poczułem się gorzej. Ja miałem to nazwać minilaptopem. Może więc i dobrze, że ktoś inny zajął się rozwojem telefonu komórkowego podczas mojej… nieobecności.

George zaczął wystukiwać palcami wiadomość na powierzchni tabletu, jednocześnie kontynuując rozmowę:

— A ty wierzysz?

— Chciałabym — odpowiedziała Gladys. — Dobrze by było pożyć po śmierci. Ale czasami przytłacza mnie strach, że życie po życiu, jeśli jakieś jednak jest, może być nudne. Nuda trwająca wieki.

— Dlatego, skoro już wyrwałaś mnie z gehenny, planuję w niedalekiej przyszłości wznowić pracę nad pewnym projektem, który mógłby przedłużyć nam doczesne życie. Jak tylko skończymy z tą głupią agencją.

— Mówiłeś, że jesteś pewien, że Bóg istnieje — zdziwiła się Gladys. — Nie lepiej byłoby po prostu umrzeć i przekonać się, czy się nie myliłeś?

— Ja się nigdy nie mylę. Powiedziałem, że wiem, że jakaś boska istota istnieje, a nie, że jej ufam. Co, jeśli Bóg naprawdę jest mężczyzną? Zamierzam żyć na tyle długo, by to rozgryźć. Nie mam zamiaru odchodzić w niepewne.

— Czyli chcesz odnaleźć Boga?

— I to przed śmiercią.

— Żeby przygotować się i uzbroić, na wypadek gdyby okazał się mizandrykofobem?

— Opowiem ci jeszcze jedną historię — rzekł Towers, puszczając mimo uszu zaczepkę Endsworth. — Na początku dwudziestego wieku kilku lotników spotkała tajemnicza śmierć w przestworzach. Część z nich umarła z powodu szoku już po wylądowaniu, innych znaleziono pozbawionych głów. W każdym razie do zeznań się nie nadawali. Jeden jegomość, również pilot, postanowił sam rozwiązać zagadkę. Miał pewną teorię: według niego na świecie istniały pewne miejsca, jak to nazywał, „podniebne dżungle” pełne rzeczy, które nie przyśniłyby się samemu Orlando Havenowi. Wziął monoplan, wzbił się nim na wysokość czterdziestu tysięcy stóp i… przepadł bez wieści. Po pewnym czasie znaleziono wrak opróżniony z pilota. Ostał się jednak notatnik.

— Opisał w nim coś ciekawego?

— Rzeczy, które nie przyśniłyby się samemu Havenowi. Ale nie sądzę, by jego opisy były wiele warte. W osobliwych warunkach, w jakich się znalazł, pewnie sam nie był pewien, co się dzieje. Ale coś widział na pewno.

— Ludzie od dawna wzbijają się na takie wysokości i nie napotykają niczego niezwykłego. Dlaczego on miałby coś zobaczyć?

— I to jest najlepsze! Odkryłem, że ten człowiek cierpiał na bardzo rzadką chorobę oczu.

— Sugerujesz, że widział rzeczy, których nie było?

— Przeciwnie. Myślę, że widział więcej niż inni. Zamierzam w najbliższym czasie zbadać sprawę dogłębniej i poznać tajemnicę jego oczu. I być może w przyszłości także zobaczę więcej niż inni. I w więcej uwierzę.

— Wiesz co? Po tej całej metafizycznej rozmowie o bogach i przeznaczeniu nabrałam ochoty, żeby jednak zobaczyć tego ducha. Tego estońskiego.

— Odpisałem już w sprawie smoka i udamy się do Estonii właśnie w sprawie gada — rzekł kategorycznie Towers. — Jeśli niczego nie znajdziemy, wracamy do domu. Duchy to niestworzone pierdoły.

— Większe niż wszechobecna siła kierująca naszym życiem?

— Jeśli ludzie łączą się po śmierci z jakąś wyższą istotą, to na pewno nie po to, żeby wracać do tego wymiaru i straszyć przypadkowych ludzi w starych budynkach albo ponurych lasach. Nie wierzę w byty z niematerialnego świata całkiem swobodnie czujące się w materialnym. Kto chciałby wracać do tego koszmaru?

— Chyba że potem jest jeszcze gorzej. Sam mówiłeś, że nie ufasz Bogu.

Skrzyżował palce dłoni i oparł o nie podbródek. Następnie rzekł nieco znużonym głosem:

— A ja odpowiem na to tak: nie jedziemy do ducha i koniec!

— Chcę ducha! — Gladys wskazała groźnie palcem na George’a.

— Pill-bomb, którą umieściłaś w szkole, już nie działa. Nie możesz się dalej rządzić. Poza tym traktuję cię sprawiedliwie. Przecież wybierałaś sprawę w zeszłym tygodniu.

Gladys wyrwała tablet z rąk George’a i rzuciła nim za siebie. Urządzenie odbiło się od jednego z regałów z książkami i upadło na podłogę na tyle feralnie, by się roztrzaskać.

— Żałuję, że obeszłam się z wami tak łagodnie — oświadczyła spokojnie, ale ze śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy. — Nadal mogę pozabijać was we śnie. Żadna bomba nie będzie mi potrzebna.

George wyprostował się na krzesełku. Jego wargi drgnęły mimowolnie.

— Możesz sobie kraść moje wynalazki i zabijać nimi przypadkowych ludzi w szkołach, ale nie próbuj nigdy, ale to nigdy więcej grozić mojej córce! Nie będzie kolejnego ostrzeżenia! — zaryczał i przez krótką chwilę Endsworth ujrzała go takim, jakim ja go widziałam. Takim, jakiego go potrzebowałam.

Gladys po raz pierwszy od dawna posmakowała cierpkiej bezsilności. Czuła, jak narasta w niej panika, ale do głowy nie przychodziła jej ani jedna myśl dotycząca tego, co mogłaby zrobić, aby uratować sytuację. Przeprosiny mogłyby osłabić jej pozycję w przyszłości, zaś dalsze brnięcie w konflikt — skończyć się zerwaniem więzi, którą udało jej się nawiązać. Sytuacja przedstawiała się wcale groźnie również i dla mnie. Bowiem Endsworth także potrzebowałam.

Ostatecznie George postanowił nie oddawać inicjatywy:

— Już czas, żebyśmy oboje zaczęli się nawzajem traktować sprawiedliwie. Jeśli czegoś chcesz, musisz zaoferować coś w zamian — powiedział spokojnie.

Gladys poczuła pewną ulgę. Pojawiło się jakieś rozwiązanie. Nie powstrzymała się jednak od polemiki.

— Czy układ coś za coś jest naprawdę dużo lepszą relacją niż to, co mieliśmy do tej pory?

— Jest… klarowniejszy.

— Zrobię ci zęby — zaproponowała nagle Gladys.

— Co? — George był zbity z tropu.

— Jestem dentystką, a twoje zęby są w opłakanym stanie — wyjaśniła, nie mitrężąc czasu na łagodzenie gorzkiej prawdy. — Jak na pięćdziesiątkę, trzymają się nawet nieźle, ale to wiele nie mówi. Nie byłeś u dentysty od lat. Wiem to bez pytania.

George poczuł się niekomfortowo. Zacisnął wargi i nic nie odpowiedział.

— Znaczy, nie sugerowałam, że się boisz, ale…

— Że niby się nie boję? Miałbym prośbę. Przestań posługiwać się swoimi notatkami na temat tego, co wypada, a co nie. Trzymasz się mnie tylko dla rozrywki, zrozumiałem. Kiedy pojawiłaś się u nas dwa tygodnie temu, byłaś bez maski. I nie zakładaj jej teraz przy mnie. Nie udawaj, że ci zależy na moim samopoczuciu. — Wyciągnął do Gladys otwartą dłoń. — Zgoda?

— Zgoda. — Gladys uścisnęła rękę George’a.

— I postawmy sprawę jasno: boję się dentystów, żebyś wiedziała. To obrzydliwe, kiedy ktoś gmera ci w kości. Irracjonalnym byłoby się tego nie bać… Bardzo z nimi źle?

— Na co dzień widuję gorsze. To moja praca, więc wyluzuj. Nie jestem pewna, czy rozumiem, czego konkretnie się boisz, ale przy mnie powinieneś poczuć się pewniej. Inni pacjenci są zadowoleni. Podobno wzbudzam zaufanie.

— A nie przyszło ci do głowy, że mogę czuć się przy tobie raźniej po prostu dlatego, że się znamy?

Popatrzył na jej minę i stwierdził, że nie ma ochoty czekać, aż koła zębate w jej głowie rozkręcą się na tyle, by podołała tej kwestii.

— Nieważne. — Machnął ręką. — Dobrze, przyjmuję propozycję. Sprawdzimy ducha, ale i tak najpierw zajmiemy się smokiem.

— Zgoda — powiedziała z zadowoleniem Gladys.

— Powinniśmy się odpowiednio wyposażyć — oznajmił, wstając. — Chodźmy.

Przeszli z biblioteki do głównej części laboratorium. George podszedł do regału z czarnymi kasetkami, zdjął z regału jedną z nich, taką z wytłoczoną dziewiątką na górnej ściance, przekręcił opuszkami palców okrągły zamek znajdujący się na lewym boku wymyślnego pojemnika, a po chwili z wnętrza z lekkim sykiem wysunęła się szufladka, obnażając wnętrze skrytki. W środku znajdowało się kilka małych urządzeń, którym Gladys nie potrafiła na oko przypisać żadnej konkretnej roli. Do niektórych z nich dołączone były notatki sporządzone na papierze bądź zapisane na leżących koło urządzeń pendrive’ach.

Urządzenie, które Towers wyjął z szufladki i założył na swoją lewą rękę, wyróżniało się na tle osobliwości, które pozostały w kasetce, wyglądało bowiem jak zwykły srebrny zegarek ze wskazówkami.

— Nie dam się nabrać — powiedziała Gladys. — Zakładam, że działa nie mniej imponująco niż twoje małe, żółte tabletki, ale muszę przyznać, że wygląda jeszcze bardziej niewinnie. To broń?

— Też. A także sposób na bezsenność. Emituje światło o odpowiednim natężeniu i długości fal, które, jeśli wycelować we właściwe miejsce na czaszce, sprawia, że dana osoba natychmiast zasypia. Po naciśnięciu tego oto przycisku obie wskazówki ustawiają się automatycznie w odpowiedniej pozycji, co także jest bardzo ważne, jeśli snop światła wypuszczany przez urządzenie ma zadziałać. Dobre narzędzie samoobrony. MI6 i 5 bardzo je sobie chwalą.

— Widzę, że naprawdę lubisz schludne rozwiązania. Czy ta maszyna, o której mówiłeś, ta do przedłużania życia czy coś, też tu jest? W którejś z kaset?

— Nie.

— Wiedziałam, że musi być jakieś trzecie laboratorium! Gdzie się znajduje?

— Daleko i najwyraźniej w wystarczająco bezpiecznym miejscu, skoro się o nim nie dowiedziałaś. Dobrze wiedzieć, że jednak masz jakieś ograniczenia.

Po wymijającej odpowiedzi George’a Gladys rozpoznała, że nie była to odpowiednia chwila, by drążyć temat. Postanowiła go zmienić, żeby nie prowokować kolejnej kłótni. Dlatego też wymyśliła temat zastępczy:

— E-maile napisano po albiońsku, ale czy możemy być pewni, że dogadamy się z osobami, które spotkamy w Estonii?

— Tym się nie martw. Będziemy mieć tłumaczkę.

— Nie lubię obcych.

— Ja też nie. Bez obaw, to Enid zajmie się tłumaczeniem. Lubi to. Może nawet kiedyś zajmie się tym zawodowo, bo coś mi mówi, że dziennikarstwo jednak nie płynie w jej żyłach.

— Zna estoński? — Endsworth była zaintrygowana.

— Pozna. — George uśmiechnął się w taki sposób, że znać było, iż sprawa skrywała niedopowiedzenia.

— To kiedy się wybieramy?

— Jutro.

— Co?! Chcesz mi powiedzieć, że nauczy się w języka w jeden dzień?

— Mhm — potwierdził George.

— No cóż, ty ją znasz lepiej. — Gladys odpuściła, uznając, że wkrótce i tak dane jej będzie sprawdzić, czy zapewnienia George’a miały jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość. — Ale musi być strasznie samotna… No wiesz, ciągle tylko siedzi w domu i pisze, a do tego hobbistycznie uczy się języków w weekendy…

— Cóż… Raczej nie martwiłbym się o jej samotność…

3

Kiedy Gladys poczuła, że starczy jej już obecności Towersów jak na tamten dzień, opuściła ich posiadłość, a George udał się do pokoju córki. Leżała na łóżku z zamkniętymi oczami i masowała czoło opuszkami palców.

— Boli cię głowa?

— Nienawidzę prac dyplomowych.

— Nic dziwnego. Zupełna strata czasu. Czy teraz zgodzisz się, żebyśmy ci ją po prostu… załatwili? Ktoś o twoich talentach może sobie darować te formalności.

— Nie. I nie pytaj mnie o to więcej, proszę. Dam radę.

— Oczywiście, że dasz, tylko po co się męczyć, skoro…

— Tato!

— No dobrze. Spróbujmy zaradzić coś na tę głowę. Zrobię ci herbaty i…

— Według Puffa coś w tym, w jaki sposób wypowiadałeś „boli cię głowa”, wskazywało na rozczarowanie. Zapewne sam nie zdałeś sobie z tego sprawy, ale jednak. Więc coś cię trapi i chciałeś o tym porozmawiać, prawda?

— To poczeka, naprawdę.

— Tato, mów — zachęcała Enid, nie przerywając masażu. — Boli mnie głowa, nie uszy. Dobrze mi zrobi zajęcie myśli czymś innym niż wykorzystanie multimediów w dziennikarstwie internetowym.

— Mam wyrzuty sumienia — wyznał George.

— Z powodu?

— Z powodu nowych zabezpieczeń. Widziała, jak wyciągam coś z kasetki numer dziewięć, ale nie wie, co by się stało, gdyby spróbowała otworzyć którąkolwiek inną.

— Bez przesady, najwyższy czas, żeby zaczęła się trochę hamować z tą swoją bezczelnością. Jeśli coś jej się stanie, będzie można winić tylko ją.

— W stosunku do innych jesteś bardziej wyrozumiała.

— Po prostu mam się na baczności — westchnęła Enid.

— Czy Puff nadal utrzymuje, że Gladys nie pracuje dla żadnego z naszych dawnych wrogów? To ważne.

— Tak. Ale mówił, żeby na nią uważać. Twierdzi, że Endsworth do tej pory nadal nie przyznała się, ile tak naprawdę o nas wie. Mówiła ci, od kogo wyciągała informacje na nasz temat?

— Ogólniki. Tylko tyle, że od ludzi, którym kiedyś się naraziłem. Po tym, jak dowiedziała się, czego chciała, jednemu zniszczyła samochód, a drugiemu złamała nogę w odwecie za to, że nas zdradzili. Tak twierdzi. Mogę tylko zgadywać, o kogo chodziło. Nie chciałem jej naciskać.

George pozwolił sobie na moment zadumy, a następnie podjął na nowo:

— W pewnym momencie rozmowy zdenerwowałem się i podniosłem głos. Ale ona się nie wściekła i nawet przystała na układ coś za coś. Wydawała się autentycznie przestraszona, że się obrażę, czy coś. I w końcu była skłonna dać coś od siebie.

— Świetnie, powoli dochodzicie do normalnych relacji międzyludzkich. Normalka, ty jej coś dasz, to ona się odwdzięczy. Ale taką znajomość mogłeś nawiązać już dawno z kimkolwiek innym.

— Nie… — George zamyślił się. — Inna osoba udawałaby, że zależy jej na moim zdrowiu czy samopoczuciu, a nie tylko towarzystwie. Mam teraz mnóstwo spraw na głowie, nie mogę się dodatkowo zastanawiać przez cały czas nad tym, co ktoś ma na myśli. Mam tylko nadzieję, że Puff nie myli się co do niej i naprawdę przybyła do nas z własnej woli.

— Byłoby miło, to by mnóstwo zmieniało. — Niepodobieństwem było nie wychwycić ewidentnego sarkazmu w głosie Enid. — Wybraliście sprawę?

— Poszliśmy na kompromis i… wybraliśmy dwie. Czy ty i Puff macie może ochotę nauczyć się na jutro estońskiego?

— Estońskiego?

— Tak. Możemy to przełożyć, jeśli…

— Nie ma sprawy. Nie będę mówić jakoś bardzo płynnie, ale tyle czasu powinno wystarczyć. Estonia… to nawet dobrze się składa. Chętnie pozwiedzam i trochę się przewietrzę.

George zaśmiał się wcale serdecznie i rzekł cicho, raczej do samego siebie:

— Nigdy nie zrozumiem zamiłowania do podróży. Przecież ludzie wszędzie są tacy sami.


A niniejszy epizod nosi tytuł:

CZEGO OKO LUDZKIE NIE WIDZIAŁO


4

Gladys zbudził znajomy śmiech. Otworzyła powoli oczy, na wpół przytomna. Zza przykurczonych nóg widziała, jak kolejne przydrożne topole pojawiają się i znikają w prostokątnym, przeszklonym płótnie okna wypożyczonego nissana. Była opatulona w ciemnozieloną kurtkę, która cokolwiek skutecznie izolowała ją od listopadowego chłodu. Leżała na tylnym siedzeniu, które okazywało się wystarczająco wygodne, by dało się nań uciąć pokrzepiającą drzemkę. Chwilę po przebudzeniu obróciła się na lewy bok i teraz jej twarz skierowana była w stronę fotela kierowcy. Mimowolnie znów na poły zanurzyła się we śnie, a w zamian na powierzchnię zaczęły się przedostawać wspomnienia dotyczące wydarzeń ostatnich kilkunastu godzin. Dzień wcześniej przylecieli do Tallinna samolotem. Resztę drogi do Tori pokonali wypożyczonym samochodem. Gladys wydawało się dziwne, że Towersowie godzą się na tak mało efektowny, i — w kontekście wizerunku ich rodziny — rozczarowujący środek lokomocji. Liczyłaby raczej na to, że będzie miała okazję podziwiać jeden z wynalazków z trzeciego laboratorium. Zakładała, że wybrali ten sposób przemieszczania się ze względu na Enid. O ile George pozostawał obojętny na uroki podróży, to jego córka wydawała się dobrze bawić, poznając przyrodę i chłonąc nastrój pozamiejskiej Estonii, którymi dane im było się cieszyć podczas licznych postojów na leśnych parkingach oraz w zajazdach. Dużą przyjemność wydawało się jej także sprawiać zaznajamianie się z nowym wozem podczas prowadzenia go.

Gladys nie mogła wyjść z podziwu, jak młodsza Towers świetnie radziła sobie podczas rozmów z Estończykami. Nie chciała uwierzyć, że ta była w stanie nauczyć się języka w takim stopniu w ciągu jednego dnia. Musiała znać go wcześniej. Przynajmniej jego podstawy…

Nie mogła nie przyznać, że George także radził sobie całkiem nieźle. Ubiegłego wieczoru zatrzymali się przed przydrożnym barem, by spytać o drogę i przy okazji rozprostować nogi. Gladys zajmowała się dokarmianiem zbłąkanego gołębia, podczas gdy Enid spacerowała po obrzeżach lasu. Raptem uszu Endsworth dobiegł krzyk George’a: „To było ostatnie ostrzeżenie!”. Natychmiast odwróciła się w stronę, z której dobiegał hałas, i zobaczyła Towersa stojącego nad krwawiącym z nosa mężczyzną, który leżał na usianym żwirem podjeździe baru. Najwyraźniej George w jakiś sposób potrafił pokłócić się z miejscowymi, nie znając ich języka! A więc cios w twarz według Towersa był „ostrzeżeniem”. Jego adwersarz jawił się niechętny, by przekonać się, jak jego oprawca zachowałby się, gdyby miało dojść do rzeczy właściwych, toteż przedstawienie zakończyło się na tej jednej scenie. Gladys musiała przyznać, że George dobrze spełniał swe zadanie i dostarczał jej odpowiedniej ilości rozrywki, zwłaszcza kiedy jego córki nie było w pobliżu. Dodam od siebie, że owa mizandria George’a Towersa rozgrzewała moje serce i napełniała pysk śliną, jednak w żadnym wypadku nie mogła być wystarczająca dla naszej sprawy. Przed nami rysowała się jeszcze długa droga.

Myśli broczącej w półśnie Gladys powróciły do jaskini Tori Hell, która okazała się całkiem ładnym miejscem, ale i rozczarowaniem. Nie znaleźli tam niczego poza urokliwym kunsztem przyrody. Niczego ponadnaturalnego. Teraz byli w drodze do pewnego małego miasteczka w Virumie Wschodniej, którego las miał zamieszkiwać wyjątkowo brutalny duch.

Kolejna salwa śmiechu, która dotarła do uszu Gladys, skutecznie przywróciła ją jawie. Załapała się na końcówkę wypowiedzi Enid:

— …i pomyśleć, że jeszcze przyszło jej na myśl krzyknąć: „Enid, uciekaj!” — Po tych słowach córka George’a znów wybuchnęła śmiechem, a ojciec, siedzący obok na miejscu pasażera, zawtórował jej.

— O czym rozmawiacie? — spytała Gladys nieco sennym głosem. Nadal leżąc na boku, owinęła się kocem nieco szczelniej.

— O, nie śpisz — zauważył George. — Wspominamy, jak w jaskini rzuciłaś mnie na pożarcie bestii jako przynętę i zaczęłaś uciekać. A wszystko przez jeden niewinny kamyczek. „Ratunku, smok!”. Swoją drogą nie wiedziałem, że znasz sztuki walki.

Ojciec i córka znów zaczęli się śmiać.

— Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz. Nie powiedziałam „ratunku, smok!” — zaoponowała z wyrzutem.

— Tylko obrazowałem twoje myśli.

— Nie pomyślałam tak. I nie śmiejcie się ze mnie.

— Przeszkadza ci to? — szczerze zdziwił się George. — Na twoim miejscu bym nie wydziwiał. To my mamy prawo się gniewać. Kolano boli mnie do tej pory.

— To wcale nie jest śmieszne — broniła się Gladys, jednocześnie ignorując narzekania George’a. — Smoki albo coś, co tamtejsi wzięli za smoka, są niebezpieczne. Irracjonalnym byłoby się nie bać ewentualnego spotkania z gadem czy dinozaurem.

— Parafrazujesz mój wywód o fobii przed stomatologią? A tak z ciekawości, dlaczego tak nagle zatroszczyłaś się o Enid i w swej heroiczności kazałaś jej uciekać?

— Obudziliście mnie, więc teraz opowiesz mi coś, żeby mnie rozerwać — zadecydowała Gladys, ponownie ignorując zaczepkę George’a.

— Dobrze. Kiedy odpowiesz — stawiał na swoim Towers. — Coś za coś.

— Kiedy już cię powaliłam na ziemię, żeby kupić sobie trochę czasu na ucieczkę, pomyślałam, że jak „zatroszczę się” o Enid, to się wzruszysz i mi wybaczysz. Wiesz, tak na wypadek gdybyś miał jednak przeżyć.

Enid i George jednocześnie ryknęli śmiechem. Gladys zobaczyła w przednim lusterku rozbawione oblicze młodszej Towers.

— Uprzedzając kolejne pytanie, to z ciebie zrobiłam kozła ofiarnego, bo gdybym wybrała Enid, to już na pewno byś się obraził.

— No, no! — George podjął wysiłek, by powstrzymać kolejne salwy wesołości. — Osobliwa, acz błyskotliwa i niezwykle sprawnie podjęta strategia, zwłaszcza biorąc pod uwagę stresogenne okoliczności. No wiesz — odchrząknął, by ukryć urwany śmiech — smoka. No, to co takiego mam ci opowiedzieć?

Gladys obróciła się na plecy i przeciągnęła jako ten kot gotujący się na kolejny udany dzień.

— Opowiedz, dlaczego zrzuciłeś tego gościa ze schodów. Tego Zimbivitcha, wtedy, na gali. Gazety o tym pisały. O co poszło? Historia przedstawiona w artykule wydawała się dość… wybrakowana.

Gladys zdarzało się wcześniej wyskakiwać znienacka z pytaniami dotyczącymi jakiejś historii z życia Towersów komentowanej swego czasu przez media, więc George zdążył już był do takowych przywyknąć.

— Zacznijmy od tego, że żaden z niego Zimbivitch. Nazywał się Robert Ziembiewicz i jest Lechitą z Lechii.

— Wow, całkiem nieźle sobie poradziłeś z nazwiskiem — zainteresowała się Gladys. — Mówisz po lechicku?

— Liznąłem swego czasu kilka słów i trochę gramatyki. Bardziej w ramach samorozwoju niż z przyczyn praktycznych. Uczenie się innego języka pozwala ci spojrzeć na sprawy z nieco innej perspektywy.

— I co zobaczyłeś z tej innej perspektywy?

— Że język stworzony przez ułomnych, irracjonalnych ludzi musi być ułomny i irracjonalny. Zdałem sobie sprawę, że nie lubię języka.

— Którego?

— Żadnego. Wszystkie są… skażone. Wracając do Ziembiewicza. Gość utrzymywał, że pochodzi z jakiejś szlacheckiej rodziny, ale w rzeczywistości wywodził się z rodziny rozpitych nieudaczników (sprawdziłem). Do tego słowo „szlachcic” niewiele znaczy w cywilizowanych krajach i najwyraźniej Lechia do takich należy, bo zignorowali tam jego teatrzyk. Przywlókł się do nas, zrobił z siebie przechrztę i z tym przekręconym nazwiskiem zaczął wbijać się na salony, gdzie kazał tytułować się mianem lorda. Co bardziej kumaci burżuje mieli z niego niezły ubaw, ale trzymali go przy sobie, najwyraźniej jako nieszkodliwego, niespełna rozumu, pociesznego pupilka. Żeby, w swoim mniemaniu, dodać sobie wiarygodności, założył nawet klub. Nie dyskotekę, tylko takie coś na wzór tych naszych tradycyjnych klubów jednopłciowych. Chyba chciał być bardziej albioński od nas. Pewnego dnia jesteśmy z Jessie na tym przyjęciu charytatywnym czy czymkolwiek ono było. Ten gość podchodzi do nas i, totalnie ignorując Jessie, proponuje mi członkostwo w tym jego klubie. Wkurzył mnie, więc przekornie określiłem go mianem pedała, co nie przypadło mu do gustu. Wywiązała się mała bójka, podczas której umieściłem go na półpiętrze. I tyle. — George opowiedział całą historię, nie mitrężąc czasu, jako tę formalność, którą chciał mieć czem prędzej z głowy.

— Aha — ziewnęła Gladys.

— Wiecie co? — rzekła Enid nieco karcąco, aczkolwiek nie tracąc dobrego humoru. — Najgorsze jest to, że oboje traktujecie tę historię, jakby była czymś nudnym, a nie oburzającym. Znaczy, mówię głównie o finale, w którym człowiek prawie skręcił sobie kark.

— Najnudniejsza jesteś ty, Enid — powiedziała Gladys. — Najgorzej, kiedy człowiek znajdzie się w jednym miejscu z takim nudziarzem, nie mogąc spać.

— Może mógłbym pomóc — zaoferował się George. — Spójrz na mnie, Gladys.

Towers odwrócił się w stronę pasażerki rozciągniętej na tylnym siedzeniu i nacisnął malutki przycisk na srebrnym zegarku, który trzymał na prawym nadgarstku. Urządzenie wyemitowało wiązkę mlecznobiałego światła, która zatrzymała się na głowie Gladys, w okolicach zatok. Nim Endsworth zdążyła się zorientować, co się dzieje, była już na nowo pogrążona we śnie.

— Upiorne — skomentowała Enid, zachowując pogodność nielicującą z przekazywanym komunikatem.

George uśmiechnął się do siebie i nic nie odpowiedział. Wpatrując się w rosę zdobiącą boczną szybę wozu, począł błądzić myślami, by ostatecznie zatrzymać się na temacie związanym z celem ich podróży. Zastanawiał się, czy była szansa na to, że obecna sprawa nie okaże się takim samym rozczarowaniem jak Tori Hell. Jął międlić w głowie opis wydarzeń przedstawiony w e-mailu. Trzech mężczyzn wracało wieczorem z baru do swoich domów. Obrali dobrze sobie znaną ścieżkę prowadzącą przez las, by raptem usłyszeć osobliwe odgłosy, które wymykały się ich umiejętnościom do czynienia opisu. Według mężczyzn dochodziły ze wszystkich stron, z każdą sekundą jawiły się coraz bliżej. Nagle dwóch mężczyzn ujrzało, jak trzecia część ich kompani jest rozrywana „na kawałki przez powietrze”. Podczas gdy „duch” dalej zabawiał się zwłokami pechowca, łamiąc kolejne kości i podrzucając truchło, ocaleli świadkowie wykorzystali szansę i uciekli.

Podobne zdarzenie miało miejsce w dwa tygodnie później i także doszło do niego tuż przed zmrokiem. Gdy duch pastwił się nad ofiarą, drugiej osobie udało się uciec. Drugi ocalały także raczył wspomnieć o niedających się w prosty sposób opisać odgłosach poprzedzających wydarzenie. Niestety także i on nie był trzeźwy w momencie świadkowania. Umysł odurzony alkoholem mógł płatać tym mężczyznom figle, ukrywając przed nimi prawdziwy wizerunek napastnika, zwłaszcza jeśli dodać do tego późnią porę. Mógł też zniekształcić towarzyszące atakowi odgłosy, zamieniając je w „nieopisywalne”, dochodzące zewsząd dźwięki wspominane w relacjach. Ponadto na zdjęciu zwłok załączonym w e-mailu George nie odnalazł niczego, co wykluczyłoby ingerencję dzikiego zwierzęcia. Na ofierze widniały ślady pazurów jakiegoś dużego drapieżnika. Towers musiał jednak przyznać, że cokolwiek dokonało ataków, obchodziło się ze swoimi zdobyczami w dość osobliwy sposób. Dlaczego nawet ich nie napoczęło? Jakby sama przemoc je w zupełności zadowalała.

Co gorsza nie tylko ludzie stawali się ofiarami „ducha”. W okolicy znaleziono zwłoki sześciu niedźwiedzi i dwunastu rysiów, które potraktowane zostały w podobny sposób, co ludzkie ofiary. Co byłoby w stanie polować na drapieżniki alfa tych okolic, i to dla samej zabawy? Co poza człowiekiem czułoby taką potrzebę?

George doszedł do wniosku, że lepiej będzie poczekać z pytaniami, aż dotrą do miasteczka. Zadawanie zbyt wielu przed choćby przyzwoicie wykonaną kwerendą zakrawało na rzecz niemądrą — i to przy powściągnięciu języka.

— Chciałabyś pogadać, Enid? — spytał.

— Posłucham radia — odparła, ujrzawszy kątem oka oznaki zmęczenia, które wypełzło na jego twarz — jeśli nie będzie ci to przeszkadzać.

— Nie ma sprawy — odrzekł George i wycelował tarczę swojego zegarka w odpowiednie miejsce, tym razem nad własnymi oczami. Z tarczy wydobył się snop światła, a George Towers po chwili już spał.

5

Sen wywołany przez urządzenie Towersa zazwyczaj okazywał się dość głęboki, jednak zderzenie z podłogą samochodu musiało przywrócić Gladys królestwu jawy.

— Pogięło cię, Enid?! — warknęła, gramoląc się z powrotem na siedzenie. — Mogłabyś przestać bawić się samochodem, a zacząć go, sama nie wiem, prowadzić?!

Po chwili czekania na wyjaśnienia bądź przeprosiny zorientowała się, że Enid zatrzymała samochód i obserwowała coś przez przednią szybę. Endsworth wyprostowała się na siedzeniu i skierowała spojrzenie w ślad za spojrzeniem Enid.

Uznała, że widowisko rozgrywające się tuż przed ich wozem jest wystarczająco interesujące, by obudzić George’a, co uczyniła, waląc go otwartą dłonią z całej siły w czubek głowy.

— Potrzebujemy konsultacji, profesorze — oświadczyła oszołomionemu Towersowi, który właśnie pocierał dłonią obolałą czaszkę. — Czy to — wskazała palcem przed siebie — jest normalne?

George dołączył jako widz do Enid i Gladys i teraz już cała trójka obserwowała niesamowite zjawisko dziejące się tuż przed ich wozem. Był to niespokojny, rudo-brunatny strumień, który mozolnie wydobywał się z lasu po jednej stronie szosy i spieszył na drugą, by znów zagłębić się w zieleni. Składał się z liczby zwierząt, które ciężko byłoby podejrzewać o wzajemne zaufanie, a już na pewno nie o tworzenie wędrującego stada: w pomykającej przez jezdnię kolumnie dało się bowiem odnaleźć kilka saren kroczących pod eskortą wilków, dreptające między nimi dziki, a także kroczące wespół koło siebie rysie i niedźwiedzie.

— Stado wędrujących razem wilków, saren, rysiów, dzików i niedźwiedzi? Nie, nie jest normalne — zawyrokował George. — Po fiasku w Tori byłem sceptycznie nastawiony do tej podróży i zakładałem, że jedyną pozytywną rzeczą, jaka z niej wyniknie, będzie to, że będziesz mogła nacieszyć się zwiedzaniem, Enid. Teraz zaczynam myśleć, że może i w Tori coś przegapiliśmy…

— Ja też lubię zwiedzać — wtrąciła Gladys z pretensją.

— Przecież ciągle śpisz — powiedział George, nie odrywając wzroku od przedniej szyby.

— W takim razie chyba jednak lubię podróżować, a nie zwiedzać.

Miast odpowiedzieć słowem, George pokazał Gladys wyciągniętego kciuka, jednocześnie obserwując, jak ostatnie stworzenia tworzące ożywiony strumień, który wstrzymał ich podróż, znikają po drugiej stronie lasu przeciętego asfaltem.

— Poczułam się nieswojo — wyznała Enid.

— Chyba jesteśmy już naprawdę blisko nawiedzonego miasteczka — stwierdziła Gladys, kiedy Enid zaczęła na powrót wprawiać samochód w ruch.

— Jedną z najbardziej interesujących cech tej sprawy jest to, że nie chodzi tu o nawiedzony dom czy nawet miasteczko, ale nawiedzony las. I chyba już nas otacza — powiedział George, przyglądając się z pewną dozą podejrzliwości nabierającym prędkości drzewom przemykającym w prostokącie okna. — Pozostaje nam czekać, aż dotrzemy do celu i porozmawiamy z miejscowymi. Może dowiemy się, co jest na tyle przerażające, że naturalni wrogowie decydują się nagle trzymać razem.

Samochód znów przyspieszył do jakichś stu kilometrów na godzinę, a korony topoli po obu stronach szosy zlały się w gęsty, sunący w przeciwnym kierunku pas zieleni. Naraz George Towers poczuł się osaczony. Wyprawa, która do tamtej pory była dlań li tylko fanaberią, poczęła nabierać znamion powagi, by nie rzec — grozy. Przemknęła mu przez głowę bolesna myśl, że to przecież jego arogancja i lekkomyślność sprowadziły na nich niebezpieczeństwo. Rozczarowanie. Lęk o bliskich. Wyrzuty sumienia. Wierzcie, że nie dałoby się przecenić, jak ważna była ta wyprawa — ze wszystkimi zadrami, które pozostawiła w sercu Towersa — dla mej sprawy.

6

Byli właśnie w trakcie pokonywania piętnastego kilometra od czasu postoju, do którego zmusiła ich niecodzienna zwierzęca pielgrzymka, kiedy słońce zaczęło wyraźnie opadać z sił i ustępować miejsca nadchodzącym (na razie jeszcze z pewną nieśmiałością) ciemnościom. Gladys oglądała w ramach relaksu kolejne drzewa, zarośla i zajazdy przemykające za oknami zroszonymi kroplami deszczu, który dopiero co przestał siąpić. W tym czasie George korespondował za pomocą smartfona z klientem z Virumy, by przedyskutować ostatnie rewelacje, których on, Enid i Endsworth stali się świadkami kilkanaście kilometrów wcześniej. George jęknął cicho:

— Ups!

— Co „ups”? ! — spytała z niepokojem Enid, wiedząc doskonale, że „ups” jej taty zawsze wynika ze szczerego poczucia winy i nie bywa rzucane na wyrost.

— P-pisałem z tym gościem, który odezwał się do nas w sprawie ducha. No wiecie, żeby dopytać o pewne szczegóły, a on… wysłał mi zamiast czegoś na temat… dowcip.

— O, nie! — Enid wyraźnie domyślała się dalszego ciągu.

— Chyba się pokłóciliśmy — rzekł George rozbrajająco, wpatrując się w ekran swojego urządzenia z wyrazem twarzy po trosze zażenowanym, po trosze skonfundowanym. — Chyba się jakby… obraził.

— George, nie zakwaszasz stosunków z obcymi ludźmi, u których planujesz się jakby zatrzymać na noc — upomniała go ze śmiechem Gladys. — Zwłaszcza na obcym terenie. Jeszcze bardziej zwłaszcza, jeśli tym obcym terenem jest jakby zadupie.

— Hmm… — W zasadzie to… już odpisał, żebyśmy nie przyjeżdżali.

— Mhm — mruknęła Enid. Na tym etapie najwyraźniej niepodobna było zaskoczyć ją czymkolwiek.

Gladys ponownie parsknęła śmiechem:

— Za każdym razem musisz coś odwalić. Czy ten dowcip był naprawdę aż tak zły, żeby pozbawiać nas dachu nad głową? Opowiesz nam go?

— Ten dowcip był wystarczająco zły, żeby dać temu fagasowi o tym znać — odparł George z nieudawaną pogardą. — Tandeta z książeczek z dowcipami, pisanych przez ludzi po lobotomii, których nadal bawi ludzka seksualność albo defekacja, jakby od czasu podstawówki nie mieli czasu, by oswoić się z tymi pojęciami. — Znać było, że jego poczucie winy wobec towarzyszek podróży stopniowo zastępował gniew na feralnego rozmówcę. — Poza tym nie cierpię, kiedy cholerni mężczyźni się ze mną spoufalają i nie życzę sobie, żeby mi opowiadali cokolwiek! — Zmrużył gniewnie oczy. — Szukają sobie kolegów czy co?!! Nie życzę sobie, żebyś mi opowiadał, dupku!!! — Ostanie zdanie George wyryczał do trzymanego w dłoni urządzenia.

Gladys wręcz ryknęła śmiechem:

— Bawię się świetnie i to bez doświadczania mocy nadprzyrodzonych.

— Nie przyjechaliśmy tu, żeby szukać mocy nadprzyrodzonych, tylko by naukowo obalić zabobony trapiące tych wieśniaków o kiepskim poczuciu humoru! — odwarknął George, a Gladys zaczęła śmiać się jeszcze mocniej.

— Więc nie opowiesz tego dowcipu?

— Nie, wstydzę się. — George odsunął smartfon jak najdalej od Gladys, jakby bojąc się, że ta może nań zerknąć i odczytać fragment korespondencji.

— To co robimy? Gdzie mam jechać? — westchnęła Enid.

— Zgodnie ze wskazówkami GPS-u. Dojedziemy do pierwotnego celu, miniemy go i poszukamy noclegu albo jakiegoś punktu zaczepienia gdzie indziej.

— Albo zabłądzimy i zaczniemy kręcić się w kółko — wtrąciła Gladys, wciąż w dobrym humorze. — Skończy się na nocowaniu w samochodzie. Ale ostrzegam, że nie ruszę się z tylnego siedzenia. Wygodnie mi tu.

— Jeśli ponure prognozy Gladys się sprawdzą, wezwę po prostu kogoś z TowersCorp i nas stąd zabiorą. Żadnego więcej włóczenia się — powiedział George. I dodał po chwili: — Przepraszam, Enid. Powinienem był zignorować dowcip, ugryźć się w język.

— No trudno. Następnym razem po prostu nie pisz z klientem, kiedy będziemy w drodze do niego. Przez rozmowy online łatwiej się pokłócić niż na żywo. — Enid spojrzała kątem oka na ojca, przypominając sobie wszystkie jego sprzeczki z klientami od czasu założenia przez nich, a raczej przez Gladys, Agencji Badań Spraw Osobliwych. — Chociaż w twoim przypadku, tato, chyba wiele nam to nie pomoże, bo spotkania na żywo też ci nie wy…

— TowersCorp, co? — ożywiła się Gladys, przerywając przy tym Enid. Najwyraźniej dopiero teraz dotarło do niej, co w istocie zasugerował George. — Chętnie bym zobaczyła…

Bez ostrzeżenia z pomiędzy drzew po prawej stronie drogi wybiegł mężczyzna, którego, zdaje się, zaskoczyła obecność szosy, bo od razu na widok asfaltu pod nogami jął wytracać prędkość. Niestety jego reakcja była na tyle opóźniona, że udało mu się zatrzymać dopiero, gdy był już na samym środku szosy, tym samym wręcz idealnie stając na drodze rozpędzonego samochodu. Starania Enid, by zahamować na mokrym asfalcie, skończyły się wpadnięciem w poślizg. Wóz, niczym opętana wskazówka zegara, błyskawicznie zmienił pozycję z szóstej na pierwszą i, ledwo minąwszy mężczyznę, zanurkował bagażnikiem w dość głębokim rowie po tej samej stronie lasu, z której to wybiegła przyczyna wypadku.

Towersowie i Endsworth wygramolili się z wozu, który utknął w pozycji tonącego statku. Tylne koła i bagażnik zniknęły w rowie, podczas gdy przednie koła resztką sił wykonywały ostatnie obroty w powietrzu. George i Gladys znaleźli się w objęciach szoku, w przeciwieństwie do Enid, która doskonale rozumiała, co właśnie się wydarzyło. To ona wyszła naprzeciw truchtającemu ku nim mężczyźnie.

— Nic się panu nie stało? — spytała zrazu po albiońsku, jednak szybko zdała sobie sprawę ze swojego błędu i zadała to samo pytanie w języku estońskim. Po chwili zauważyła ranę na lewym udzie mężczyzny. Krew sącząca się z rozerwanych jeansów i tworzyła nieregularną rzeczkę spływającą na beżowy but.

***

Gadzie oczy Puffa rozjarzyły się w mrocznej toni.

— Co cię tak niby trapi? — spytał zniecierpliwiony. — Rana jest na lewej nodze. Kiedy go mijałaś, był do ciebie odwrócony prawą stroną. To nie twoja robota. Został zraniony wcześniej. On przed czymś ucieka.

— Racja — odparła Enid. — Trzeba będzie działać szybko.

***

Enid odwróciła się błyskawicznie do ojca.

— Tato, wiesz, gdzie jesteśmy?

— W Estonii. W Virumie — odpadł po chwili namysłu, najwyraźniej wróciwszy do sobie.

— Świetnie! Miej zegarek w gotowości! Tego człowieka ktoś zaatakował.

— Ciekawostka za ciekawostką — powiedziała Gladys. Także i ona brzmiała jak ktoś, kto odzyskał kontakt z rzeczywistością.

— <O, Boże! Przepraszam!> — zaczął bąkać przerażony mężczyzna. — <Wasz samochód! Tylko nie samochód!… My musimy… >

— <Proszę powiedzieć, co stało się panu w nogę> — poleciła Enid uspokajającym w jej zamyśle tonem. — <Czy powinniśmy się czegoś obawiać?>

Nim mężczyzna mógł zebrać myśli i odpowiedzieć, całą czwórkę dobiegł dziwny dźwięk. Był regularny, powtarzał się w równych odstępach czasu i towarzyszyły mu jeszcze inne odgłosy, powtarzające się z większą częstotliwością.

***

— Wcale nie. — Puff machnął niecierpliwie ogonem i założył ręce za plecy.

— Co „wcale nie”? — spytała zdezorientowana Enid.

— Dźwięki wcale nie są „dziwne”. Nie słyszysz niczego nadzwyczajnego. Znasz te dźwięki. Chociażby z programów przyrodniczych. Pamiętasz chociażby ten film, który oglądaliśmy w środę? Dźwięki wydają ci się obce, bo nigdy nie słyszałaś ich w takim kontekście, na żywo, na łonie natury. Ten nowy kontekst zestawiony z opowieściami przesądnych mieszkańców tej okolicy mąci twój osąd. Uszy działają dobrze, ale twoja interpretacja zawodzi.

— Więc… co słyszę? — Enid zamknęła oczy i spróbowała wychwycić jak najwięcej.

— Dyszenie. A dodatkowe dźwięki, te powtarzające się z większą częstotliwością, to łapy uderzające o ziemię. Ja osobiście słyszę także trzask łamanych gałęzi. Cokolwiek się zbliża, nie jest żadnym duchem. Duchy powinny być lekkie, prawda?

***

Prawy bok Estończyka eksplodował krwią. Z gardła nieszczęśnika począł wydobywać się krzyk, który jednak został szybko zduszony i zastąpiony przez odgłos miażdżonych kości i chrząstek dobywający się z okolic szyi, do której to konający próbował właśnie sięgnąć dłonią. Bez większych sukcesów.

George chwycił Enid stojącą najbliżej ofiary i pociągnął do siebie.

— Biegiem! — polecił. — W tamtą stronę!

Do uciekających Towersów dołączyła Gladys, cała trójka minęła bezużyteczny w tej chwili samochód i pobiegła wzdłuż szosy.

— A ze mnie się śmialiście, kiedy uciekałam w Tori — wysapała Gladys podczas biegu.

— Nie uciekamy — oznajmił George. — Kupujemy Enid trochę czasu.

— Czasu? Na co?

— Na oszacowanie sytuacji. Potrzebujemy trochę dystansu. Dosłownie i w przenośni. Enid, co widziałaś?

***

— Właśnie, co widziałaś? — zawtórował Puff, rozczapierzając łapy i rozkładając skrzydła w ekscytacji. Gdyby nie blask bijący od jego złotych łusek, być może wyglądałby teraz jak jakiś przerośnięty, humanoidalny nietoperz. — Tylko mi nie mów, że ducha. Zresztą, ich nie widać, a my coś dostrzegliśmy, prawda?

— Mów za siebie — odparła Enid. Ciężko jej przychodziło skupić myśli. Wpatrywała się przed siebie drżącymi oczami, którym ciężko było znieść narzuconą na nie presję, nie była jednak w mocy dostrzec czegokolwiek.

Puff westchnął, wyraźnie rozczarowany:

— Bok wyglądał, jakby eksplodował, ale co z szyją? Było słychać, że jest niszczona, a facet próbował do niej sięgnąć. Ale czy widziałaś krew? Czy widziałaś ranę?

— Nie.

— Szyja została zmiażdżona, słyszeliśmy bardzo dobrze. Ale nie było widać rany. Nawet odkształcenia. Znów nieodpowiedni kontekst jest twoim wrogiem. Jesteś przy szosie, koło estońskiego lasu. Jako napastnika spodziewałabyś się ujrzeć człowieka lub dzikiego drapieżnika o znanych ci barwach.

— Nie było widać krwi…

— Kiedy oczekiwania nie są spełnione, twój mózg zawodzi, bo jest straszliwie uprzedzonym narządem. Wtedy nie widzi niczego. Zawstydzony swoją nieudolnością, jako nagrodę pocieszenia podsyła ci obraz ducha jako odpowiedź. Ale to chałtura z jego strony.

— … bo coś zakryło szyję.

— Co widziałaś, Enid? Przestań biec, zatrzymaj się i odwróć. Co go zaatakowało? Co teraz widzisz? Bo ja widzę…

***

— Niedźwiedzia! — odpowiedziała Enid. George i Gladys, działając za jej przykładem, zaniechali ucieczki i zwrócili wzrok w kierunku pozostawionej samej sobie ofiary.

— Doskonale — powiedział z ulgą George, zdejmując z ręki zegarek. — Bo na egzorcyzmach chyba żadne z nas się nie zna. Ale jeśli to coś rzeczywiście ma mózg, powinnyśmy dać radę. Enid, wiesz, gdzie celować? — spytał, przekazując córce broń zaklętą w kształtach zegarka.

***

— Stanął i przyglądał się wam, bo zbiło go z tropu to, że zaprzestaliście ucieczki. Nie jest to najwyraźniej reakcja, z którą się spotykał dotychczas, ale teraz ponownie ruszył w waszym kierunku — ponaglał Puff.

— Pomożesz mi wycelować?

— Byłoby fajnie, gdybyś zaczęła robić użytek z tego, co możesz dostrzec kątem oka.

— Jestem zajęta robieniem użytku z całej reszty ciała — odparła Enid, niepewnie dodając do wypowiedzi lekki uśmiech.

— Och, więc teraz to ja jestem leniwy? A kto przed chwilą przyniósł ci z podświadomości całe zdania po estońsku? — Puff zrazu przechylił głowę, jakby z niezadowoleniem, jednak już po chwili obnażył jaszczurze zęby w uśmiechu. — Dobra, włącz zegarek. Wycelujemy. Tylko spokojnie. Mamy cały czas tego świata.

***

Skupiona wiązka światła wystrzeliła z zegarka, którego bransoleta oplatała teraz prawy nadgarstek Enid, i przecięła szarości, od jakiegoś czasu coraz śmielej ich otulające po kapitulacji słońca.

Wiązka zatrzymała się na niedostrzegalnym dla George’a i Gladys obiekcie oddalonym od nich z początku o dobre piętnaście metrów. Jednak promień emitowany przez zegarek skracał się w szybkim tempie — widać napastnik był coraz bliżej. Enid spokojnie, systematycznie korygowała kierunek snopu. Z każdą upływającą sekundą Gladys i George zauważali coraz więcej: poczynali definiować w swoich głowach słyszane dźwięki jako dyszenie oraz łapy uderzające o asfalt. Jęli także dostrzegać kształt odcinający się na tle horyzontu, wokół miejsca, które tak uparcie wskazywał promień.

Stworzenie zwolniło dopiero pięć metrów przed swoimi niedoszłymi ofiarami, zatrzymało się i runęło z łoskotem na asfalt. Zrazu zatapiające się we śnie zwierzę nadal zlewało się z popękaną szarością, na którą upadło, jednak sekunda po sekundzie jego ciało poczynało coraz bardziej kontrastować z otoczeniem, a ciemna szarość ustąpiła miejsca nieprzyjemnej, chorobliwej żółci.

Masywne stworzenie, które spało teraz przed nimi, jawiąc się jako to oddychające niespokojnie wzgórze, nie posiadało żadnej sierści, natomiast jego brudnożółta, pagórkowata skóra miała gliniastą, niespotykaną teksturę. Kształt głowy rzeczywiście mógł przywodzić na myśl niedźwiedzia, jednak lekko rozwarte szczęki ukazywały rzędy haczykowatych zębów o stożkowatym kształcie, których posiadaczami zwykły być, dla przykładu, krokodyle, nie ssaki. Zęby osadzone były w niezwykle obszernych, nad wyraz grubych dziąsłach, z których objęciem wargi zwierzęcia sobie zwyczajnie nie radziły. Na grzbiecie rozciągały się trzy długie i głębokie, położone równolegle względem siebie szramy. Cokolwiek pozostawiło tę potrójną bliznę, musiało być olbrzymie i dobrze uzbrojone.

— Dziękujemy, Enid. — George położył dłoń na ramieniu córki.

— Jesteśmy pewni, że to niedźwiedź? — spytała Gladys, przyglądając się zwierzęciu zza ramion Towersów.

— To był niedźwiedź — odparł George. — Spekulowałbym, że coś go przemieniło. Być może sam były rezydent Tori Hell. Dało mu zdolność zmiany ubarwienia ciała tak, by móc maskować się na tle otoczenia. Możliwe, że bardziej zaawansowaną niż ta u kameleonów czy mątw, chociaż w tym półmroku i tak łatwo byłoby zmylić ludzkie oko. Wygląda, jakby nadal był w trakcie transformacji. Wcześniej zgubił też sierść, prawdopodobnie po to, by móc wykorzystać nowe zdolności swojej skóry. Zmiana fizjonomii pociągnęła za sobą zmiany w zachowaniu. Te wszystkie inne zwierzęta i ludzie zabici i pozostawieni ot tak…

— Jakby próbował sprawdzić, na ile może sobie pozwolić, posiadając te umiejętności — powiedziała Gladys. — Na jego miejscu pewnie też bym się podekscytowała. Te wszystkie zwierzęta zebrane w stado musiały wyczuć, że dzieje się coś, co je przerasta. Zmysły pewnie zawodziły je tak samo jak nas. No to mamy winnego. I co teraz?

— Będzie trzeba go przetransportować — odrzekł George. — I nas.

Naukowiec wrócił do tkwiącego w rowie samochodu i wyciągnął zeń pozostawiony na siedzeniu smartfon.

— Nadal odbudowuję TowersCorp i mam pewne braki w personelu, ale powinno nam się udać stąd wydostać.

Widzicie, George Towers nigdy nie należał do osób z zamiłowaniem do godzenia w rzeczywistość zaklęciami. Za swój drogowskaz, naukowy kręgosłup, obrał on sobie konsekwencję. Ten sam sposób myślenia, który nie pozwalał mu uznawać pewnych bóstw czy wierzyć w duchy, kazał mu teraz nazwać po imieniu rozciągający się przed nim widok, jak nieprawdopodobny by on nie był. Rzeczy nielogiczne się nie wydarzały i tylko ludzie myślący w sposób nielogiczny wierzyli inaczej. Rzeczy logiczne się wydarzały i tylko osoby myślące w sposób nielogiczny myślały inaczej. Jeśli istnienie drzemiącego przed nimi stwora jawiło mu się nielogiczne, musiał odświeżyć swoją skostniałą logikę. Tylko tyle. Ten kreślący rzeczywistość grubymi kreskami sposób myślenia był tym, co pozwoliło mu zajść jako wynalazcy tak wysoko. Nie bał się zadawać pytań, których zadać inni się nie ośmielali, oraz nie mitrężył czasu na gonitwy za tezami będącymi rezultatami życzeniowego myślenia, które niektórym było w stanie pożreć nawet całe lata pracy. A jednak… Towers nie do końca był osobą, którą mienił się w swej pysze. Jego serce pompowało truciznę, która w istocie nie pozwalała mu akceptować świata takim, jakim był. Wybierał o niej nie myśleć, jednakowoż ona zawsze tam była, szumiąc mu do uszu poprzez aorty, krzycząc doń poprzez walenie serca. Dobrze się stało, że doszło do takowej infekcji, bowiem w każdym innym przypadku George Towers byłby dla mnie bez pożytku.

7

Sycenie oczu trwożną parodią niedźwiedzia było dla Gladys relatywnie wdzięcznym zajęciem, toteż czas oczekiwania na zorganizowany przez George’a transport minął jej wcale szybko. Wpierw usłyszała szum silników, a w chwilę później z pochmurnego nieba nad szosę zstąpił pojazd wielkości kilku samochodów. Jego obłe kształty przywodziły na myśl głowonoga, a kiedy u podstawy wehikułu rozchylił się właz z napisem TowersCorp, by z wnętrza maszyny mogło wychylić się kilka niespokojnych mechanicznych macek, skojarzenie z latającą ośmiornicą było już kompletne. Macki potańczyły jeszcze chwilę w powietrzu, po czym z wyczuciem uchwyciły cielsko niedźwiedzia i wycofały się wraz z nim do środka pojazdu. Po poczynieniu załadunku dron ponownie wzbił się w powietrze i ruszył w sobie znanym kierunku, szybko znikając z pola widzenia Gladys. W tym samym momencie George Towers znów wybrał w telefonie jakiś numer i rozpoczął kolejną konwersację, tym razem dosyć czasochłonną. Towers mówił aż do przesady rzeczowo, lecz przy tym zdawkowo, oczekując, że jego interlokutor po drugiej stronie dobrze wie, co ma robić, toteż Endsworth niewiele zrozumiała. Następnie wydobyli z bagażnika rozbitego samochodu najpotrzebniejsze rzeczy i udali się na pobliską polanę, którą najwyraźniej telefoniczny rozmówca Towersa pomógł mu zlokalizować. Gladys usłyszała terkot, a następnie zobaczyła na niebie czarny kształt. Poczuła się zawiedziona, gdy zrozumiała, że ich środkiem transportu będzie zwyczajny śmigłowiec, jednakże nie podjęła tematu. Choć nuda ją przerażała i raniła, duże dawki ekscytacji wycieńczały ją równie skutecznie co innych ludzi. Po wydarzeniach na szosie czuła się wręcz przesycona, co uczyniło ją senną. Kiedy śmigłowiec wylądował na polanie, weszła do niego wraz z dwójką Towersów, usadowiła się, gdzie trzeba, i — nim pojazd zdążył wystartować — zasnęła.

8

George Towers był w pułapce. Na tle nieprzeniknionej bieli gabinetu groźnie lśniły narzędzia stomatologiczne, które — choć jeszcze nie w rękach Gladys — to znajdowały się dość blisko, by wzbudzać jego trwogę.

— Ależ George — zaśmiała się Endsworth. — Zaczynam myśleć, że kilka prymitywnych wierteł, sierpów i ekstraktorów robi na tobie większe wrażenie niż na mnie olbrzymi dron w kształcie ośmiornicy. Swoją drogą, wszystko to tworzyłeś sam?

— Nie. Duża część osób zatrudnionych w TowersCorp to właśnie moi podwykonawcy. Ja daję pomysły, oni je rozwijają, jeśli trzeba, i konstruują maszyny. — Podczas rozmowy George nadal niepewnie zerkał na lśniące narzędzia tortur umieszczone na konsoli unitu stomatologicznego, w którym siedział. Kilka kolejnych kropel potu wystąpiło mu na czoło. — Często poszczególne części tworzone są w różnych filiach i tylko ja wiem, jak pozbierać to do kupy, ale niektóre wynalazki TowersCorp zawdzięcza niemal w całości pracy innych osób. Zatrudniam także konsultantów, bo czasami odkrywam u siebie zaskakujące braki wiedzy w niektórych dziedzinach. Oczywiście swoje i potrafię, i wiem, ale nie dałbym rady ogarnąć wszystkiego sam. Domyślam się, że możesz się czuć rozczarowana.

— Rozczarowujący to był ten śmigłowiec, który po nas przyleciał. I do tego musieliśmy się tarabanić z kilometr do miejsca nadającego się dla niego do lądowania.

— Rozczarowujący, niech ci będzie. Ale za to rządowy. Czasami popłaca dobrze z nimi żyć. Jak mówiłem, mamy jeszcze pewne braki. W ciągu kilku tygodni powinienem to załatwić.

— Gdzie podziewała się twoja korporacja w czasie twojego, że tak powiem, uśpienia?

— Była uśpiona wraz ze mną. Udało mi się odnaleźć część osób, które ja i Jessie zatrudnialiśmy, inne będę musiał niestety zastąpić, następnie sprawdzić funkcjonalność poszczególnych filii… Zatrudniam tylko osoby, którym ufam. Same umiejętności nie wystarczą. Więc to wszystko trochę zajmie.

— Trzęsiesz się jak galareta. Ty naprawdę się boisz. — Gladys bardziej się zdziwiła niż zakpiła.

— Owszem, przecież mówiłem, że gabinet stomatologiczny to nie moje środowisko — odrzekł z wyrzutem George.

— Chciałabym dziś pohandlować. Tak jak wcześniej proponowałeś, coś za coś.

— Proponowałem? — zdenerwował się George, a po chwili również przejął go strach. — Wszystko przeinaczasz. Zabiegi, przynajmniej ten, miały być w zamian za rozrywkę w Estonii. Chyba bawiłaś się nieźle, prawda?

— Owszem, i to lepiej niż nieźle, ale od tamtego czasu pojawiła się nowa rzecz, której chcę.

— Mianowicie? — Nie szczędził udręczonego tonu.

— Co jest nie tak z Enid? Często zdaje się wiedzieć znacznie więcej niż my. Wręcz powiedziałabym, że więcej niż normalny człowiek miałby prawo dostrzegać.

— Nie mam w zwyczaju rozmawiać o Enid.

— „Zwyczaje sprawiają, że ludzie stają się skostniali, równi dinozaurom w ich potencjale”. Twoje słowa. Może czas te zwyczaje zmienić?

— Nie wolałabyś porozmawiać o tym, co znalazłem w niedźwiedziu?

— Nie. Wolałabym o Enid.

— Więc nie mam ci nic do zaoferowania.

— Ja mogłabym ci zaoferować lidokainę.

— Co to takiego?

— Środek do znieczulania miejscowego, ignorancie. — Gladys pokazała George’owi płyn zamknięty w przezroczystej ampułce.

— Nic mnie nie boli. Nie bądź zachłanna. Nie będziemy dziś negocjować.

— Dobrze, otwórz usta — poleciła, biorąc do ręki uchwyt z lusterkiem diagnostycznym. — Obejrzę siódemkę, to od niej zaczniemy.

George posłuchał, a gdy tylko wypełnił polecenie, Gladys kilkukrotnie uderzyła w ząb metalowym przedmiotem. Zawył i z przestrachem zamknął usta, lecz wtedy palec Gladys wbił się w jego policzek i uderzył trzy razy w siódemkę pod kilkoma różnymi kątami. George natychmiast złapał się za szczękę i wyjęczał:

— Pogięło cię?!

— Zrobiłeś się już skłonny do negocjacji? — Gladys zmrużyła groźnie oczy. — Czy znieczulenie stało się dla ciebie bardziej naglącą kwestią?

— Owszem — wyjęczał Towers, przyciskając otwartą dłoń do bolącego miejsca. — Ale tym zajmie się już ktoś inny.

Wyskoczył z fotela, wyminął Gladys i ruszył w stronę drzwi wyjściowych.

— Dokąd to? — spytała spokojnie Endsworth.

— Najpierw po znieczulenie do innej dentystki.

— Inna będzie obca. Nie lubisz obcych równie mocno jak ja.

Zastanawiał się przez chwilę.

— Prawdziwy z ciebie dupek. — W jego głosie pobrzmiewała szczera uraza, jednak był to rodzaj urazy zarezerwowany nie dla wrogów, lecz przyjaciół. Uraza tamująca gniew, a przez to, na dłuższą metę, sprawiająca większy ból. — Dlaczego tak interesuje cię Enid?

— Bo nie lubię, kiedy macie przede mną tajemnice. — Teraz to w głosie Gladys pojawiła się uraza.

— Dlaczego mielibyśmy ich nie mieć? Przecież nie jesteś…

Zauważył swój nietakt i postanowił nie kończyć zdania, obiecując sobie, że ten niespodziewany wybuch Gladys będzie tematem jego przemyśleń w najbliższej wolnej chwili.

W tym samym czasie Gladys doszlifowywała strategię. Umyśliła sobie, że to doskonały moment, by pograć na poczuciu winy George’a.

— Przecież sam kazałeś mi obiecać, że będę sobą. A teraz mnie za to karzesz?

George zastanawiał się w milczeniu.

— Przecież jej nie zjem — zachęcała Gladys. — Jeśli Enid będzie wystarczająco ciekawa, to może będę się bardziej dla niej, no wiesz, starać.

— Tak jak starasz się dla mnie! — rzucił oskarżycielsko i wskazał palcem na swoją twarz.

— Oj, no już, wracaj na fotel. Obiecuję, że zrobimy ci dziś siódemeczkę i będę przy tym miła i ostrożna. Zupełnie jakbyśmy się nie znali. — Uśmiechnęła się przymilnie, próbując złowić na nowo przynajmniej nieco jego zaufania, jeśli szło o kwestie stomatologiczne. — Możesz mi opowiedzieć o Enid, jeśli chcesz, jeśli nie, to jakoś to zniosę. — Wzruszyła ramionami.

Po kilku chwilach wahania Towers zdecydował się jednak wrócić na fotel.

— Dobrze. Opowiem ci. Może. W zasadzie nadal się zastanawiam. Ale tak czy siak, najpierw mnie znieczul.

— Igieł się nie boisz?

— Nie takich, które znieczulają.

Gladys sprawnie przygotowała zastrzyk, wbiła igłę w dziąsło George’a i opróżniła strzykawkę.

— Już jest lepiej! — oznajmił George, nie kryjąc zaskoczenia.

— Wywoływanie i uśmierzanie bólu to prawdziwa sztuka — rzekła dumnie Gladys.

George ponownie wstał z fotela, minął Gladys i podszedł do okna, przez które wlewało się słońce, mieszając się ze sztucznym światłem jarzeniówek. Skrzyżował dłonie za plecami i stał tak przez chwilę, spoglądając na obsypaną śniegiem ulicę kilka metrów pod nimi. W końcu rozpoczął swoją opowieść, którą to układał sobie w głowie przez ostatnich parę chwil milczenia:

— Do dziesiątego roku życia Enid wydawała się być całkiem zwyczajnym dzieckiem… Znaczy, jasne, była ponadprzeciętnie inteligentna, rozwiązywała równania matematyczne, z którymi problemy mieliby co niektórzy uczniowie szkół średnich, posiadała wiedzę, na braku której można by przyłapać niejedną dorosłą osobę, ale w końcu była Towers. Jednak mniej więcej koło swoich jedenastych urodzin wykazała nieco bardziej osobliwą umiejętność. Wszystko zaczęło się w dniu, w którym pokłóciła się ze swoją najlepszą wówczas koleżanką. Były dziećmi i o cokolwiek poszło, na pewno nie było to istotne z twojego czy mojego punktu widzenia, jednak dla Enid zawód okazał się bardzo bolesny. Od tamtego czasu stała się niezwykle skryta. Nie wobec mnie i Jessie, ale zaczęła unikać innych dzieci w czasie wolnym, w końcu także samej szkoły. Czuliśmy się z Jessie naprawdę niewesoło, zawiedzeni sobą jako rodzicami. Nijak nie byliśmy w stanie jej pomóc. Stało się dla nas jasne, że jej reakcja jest przesadzona, ale wiedza okazuje się bardzo bezużyteczną rzeczą, kiedy twoje dziecko cierpi. Do wycofania dołączyły inne osobliwe zachowania: zdarzało nam się na przykład nakryć ją na mówieniu do siebie; zaczęła dostrzegać rzeczy, które umknęłyby każdemu innemu, jakby jej uwaga uległa znacznemu zwielokrotnieniu. Dzięki Bogu, mimo naszej bezużyteczności, nie straciliśmy najwyraźniej jej zaufania, bo dość szybko wyznała nam, że pojawiła się w naszej rodzinie czwarta osoba. W wieku dziesięciu lat Enid stworzyła życie.

Przerwał na chwilę, po czym kontynuował:

— Nie chodziło o wyimaginowanego przyjaciela. Oczywiście braliśmy pod uwagę taką możliwość, ale badania, które przeprowadziłem na Enid, obaliły tę hipotezę. Wyglądało na to, że mieliśmy do czynienia z tulpą. W umyśle Enid dosłownie powstała druga istota. Tylko Enid może poruszać ciałem, ten drugi funkcjonuje jedynie w obrębie własnego umysłu, ale zapewniam cię, że choć brzmi to niewiarygodnie, jest prawdziwy, a umysł Enid skonstruował go z misterną dokładnością. Na początku z pewnością czerpał z informacji przechowywanych w podświadomości Enid, na przykład nadając mu postać złotego smoka. Właśnie figurka smoka była jedną z pierwszych zabawek wybranych dla siebie przez Enid. Z czasem jednak tulpa zaczęła ewoluować na niespodziewany sposób. Sama nadała sobie imię Puff. Nie nazwałbym go chodzącym ideałem; zachowuje się jak prawdziwa osoba, więc bywa kapryśny, zdarzają się im sprzeczki. Nie jest zatem wyimaginowaną marionetką Enid, powiedziałabym raczej, że są od siebie bardzo różni. A jednak są ze sobą szczęśliwi. Puff nadal ma dostęp do podświadomości Enid. Wyłapuje, przetwarza i interpretuje bodźce, z którymi człowiek normalnie sobie nie radzi. To dlatego na przykład Enid nie dała się tak łatwo nabrać na kamuflaż niedźwiedzia i wystarczyło, że kątem oka zobaczyła, jak używam swojego zegarka, by być później w stanie posługiwać się nim samodzielnie. Nasze mózgi mogą czasem coś przeoczyć bądź dać się oszukać, do tego jesteśmy w stanie przetwarzać jedynie ograniczoną ilość informacji w danym czasie, by móc w ogóle funkcjonować, ale wtedy, przy szosie, Puff bardzo szybko skorygował niedoskonałości w percepcji Enid. Istnieje nieco na uboczu jej jaźni, dlatego żadne z ograniczeń i zabezpieczeń naszych organizmów go nie dotyczy.

— Może to Enid wybrała postać smoka, by jej nowy przyjaciel nie przypominał jej o ludziach, którzy ją zawiedli? — zaproponowała Gladys.

— Widzę, że słuchasz z uwagą. — George oderwał wzrok od okna, odwrócił się w stronę Gladys i uśmiechnął. — To miłe. Normalna osoba nawet by w to nie uwierzyła.

— Jesteście jeszcze bardziej interesujący, niż się spodziewałam. Cieszę się, że w jaskini w Tori nie było jednak żadnego potwora i nie zginąłeś jako kozioł ofiarny.

— Jestem wzruszony — odparł George, po czym ponownie usiadł na fotelu, wciąż wykazując rezerwę; wyglądało to trochę tak, jakby miał siąść na jeżu. Ogarnął gabinet niepewnym spojrzeniem. — Trochę szkoda, że nie przyjmujesz u siebie. Ta biel cię nie nudzi? Widziałem, że w swoim domu panicznie unikasz monotonii.

— Nudzi jak cholera. Ale chyba dlatego nazywają to „pracą”, prawda? — Gladys sięgnęła po jakieś narzędzie, ale George szybko opuścił powieki, by go nie widzieć. — To miłe, że zostałeś mimo mojego zachowania. Dziękuję. Także za opowieść.

— Chyba nie powiesz, że sponiewierałaś mnie specjalnie po to, żeby sprawdzić, na ile cię lubię i chcę przebywać w twoim towarzystwie?

— Chciałam tylko, żebyś opowiedział o Enid — odparła nieprzekonywująco.

— Jezu Chryste! Wcale nie! — wykrzyknął George, nadal zaciskając powieki. — Ty naprawdę…

— Otwórz japę, ale nie wydawaj dźwięków! — rozkazała, nie bacząc na jego poruszenie, a następnie, zgodnie z obietnicą, zaczęła leczyć ząb z ujmującą troską i delikatnością.

9

W tym czasie Enid spała niespokojnie w swoim pokoju, oświetlanym blado przez pyszniący się za oknem księżyc, podczas gdy złoty smok o humanoidalnej sylwetce odpędzał od niej natrętne sny o mężczyźnie rozszarpywanym przez niewidzialnego napastnika — koszmary o człowieku, którego nie zdołała ocalić.

Bonus

Pozwólcie, o wdzięczni słuchacze, że nim przejdziemy do kolejnego etapu snutej przeze mnie sagi, wpierw uraczę was pewną opowiastką. Jest to historia ni mniej, ni więcej prawdziwa niż ta, którą opowiadałam do tej pory. Rozgrywa się zamiast niej i w niej zarazem. Przeczy jej, uzupełniając ją jednocześnie. Może pod koniec naszej wspólnej drogi zechcecie powrócić myślami do tego skromnego ustępu. Być może pozwoli wam to dogłębniej pojąć to, co usiłuję wam przekazać. Może wtedy uda wam się doświadczyć świata przynajmniej po części w taki sposób, w jaki smakuję go ja.


Dawno, dawno temu żyła sobie dziewczynka, która pewnego dnia została zdradzona i opuszczona przez swoją najbliższą towarzyszkę. Pokrzywdzona dziewczynka poczuła się bardzo samotna, nie chciała jednak zawierać znajomości z innymi ludzkimi dziećmi, takie bowiem towarzystwo, jak się okazało, naznaczone było ryzykiem bycia zdradzoną i porzuconą. Nieszczęście wwierciło się głęboko w duszę dziewczynki i wywołało w niej taki zamęt, iż pewnego dnia dziewczynka zwymiotowała jej część. Widząc unoszący się przed sobą kawałek własnej duszy, wpadła na pewien pomysł — ujęła puszysty obłoczek w dłonie i poczęła go kształtować tak, by ten przybrał postać żywej istoty. Ponieważ dusze nie mogą żyć poza ciałem, dziewczynka na powrót połknęła przeobrażony kawałek swojego ducha. Nowa istota karmiła się przez jakiś czas wszystkim tym, o czym dziewczynka zapomniała, i w ten sposób nauczyła się myśleć i mówić zupełnie jak człowiek. A gdy była już wystarczająco biegła w sztuce komunikacji, nadała sobie imię Puff i przeprowadziła pierwszą rozmowę ze swoją stwórczynią. Ponieważ Puff wiedział o wszystkim, o czym dziewczynka zapomniała, to podczas ich licznych rozmów nie tylko poznała nowego przyjaciela, ale i dowiedziała się wiele o sobie samej, dzięki czemu każdego dnia rosła w siłę.

Chcąc wynagrodzić Puffowi konieczność życia w jej cieniu, dziewczynka oddała mu do dyspozycji cały czas świata, którym władać potrafią jedynie istoty powstałe z cudzych dusz. Od tej pory Puff mógł zobaczyć, wywęszyć i usłyszeć te wszystkie rzeczy, których dziewczynka nie miałaby zwyczajnie czasu doświadczyć. Odwdzięczając się za powołanie do życia, Puff wielokrotnie wybawiał dziewczynkę od opresji, ostrzegając ją przed niebezpieczeństwem, którego ona nie byłaby w mocy spostrzec w porę.

W pobliskim lesie żył pewien podły Niedźwiedź, który lubił igrać z innymi mieszkańcami lasu — zamieniał miejscami potomstwo rysiów i wilków, odgryzał ogonki śpiącym wiewiórkom lub chwytał wygrzewające się w słońcu żmije i związywał ich ciała w supeł. Pewnego dnia do lasu zawędrował obcy — Kameleon. Niedźwiedź był pod nie lada wrażeniem jego niezwykłej umiejętności przybierania koloru otoczenia. Przyszło mu na myśl, że taka zdolność pozwoliłaby mu na jeszcze większe swawole, toteż poprosił Kameleona, by ten został jego mistrzem. Kameleon zgodził się, jednak dopiero pod groźbą śmierci. Gdy Niedźwiedź opanował już niezwykle trudną sztukę kamuflażu, w jego głowie zrodziła się demoniczna myśl: będąc niewidzialnym dla innych zwierząt, mógłby je z łatwością i bezkarnie pozabijać i zostać jedynym mieszkańcem lasu. Myśl ta wydała mu się tak zabawna, że od razu przystąpił do realizacji swego postanowienia.

Kiedy bezradne zwierzęta jęły być dziesiątkowane przez nieznaną, niewidzialną siłę, uznały, że do ich lasu musiał był zakraść się jeden ze złośliwych duchów błąkających się po świecie. Postawione w sytuacji bez wyjścia, postanowiły udać się po pomoc do mieszkającej nieopodal lasu dziewczynki, o której mówiło się, iż dostrzega więcej niż inni. Wyprawy podjął się dzielny Królik.

Stwórczyni Puffa zgodziła się pomóc mieszkańcom lasu. Jeszcze tego samego dnia, za oręż obrawszy łuk i strzały, dziewczynka wraz z żyjącym w jej wnętrzu przyjacielem podążyli za Królikiem do nawiedzonej przez zło zielonej gęstwiny. Widząc Królika, jedno z ostatnich ocalałych zwierząt zamieszkujących las, oraz intruza w postaci dziewczynki, pogrążony w szale zabijania Niedźwiedź od razu przypuścił atak. Nie wiedział jednak, że ma przed sobą nie dwoje, lecz troje przeciwników, ponieważ tak jak Królik nie był w stanie dostrzec Niedźwiedzia, tak ułomne oczy tego drugiego nie mogły rozpoznać obecności Puffa. Królik i dziewczynka usłyszeli wyjącego, nadciągającego ducha, jednak Puff, robiąc użytek z nieograniczonej ilości czasu, jaką dysponował, zdążył rozpoznać w dźwięku wydawanym przez zbliżającego się wroga kroki Niedźwiedzia. Wykorzystując jeszcze więcej czasu, przeanalizował panoramę rozciągającego się przed nim lasu i rozpoznał kształt ssaka, który zmieniając kolor swego ciała, zlewał się z otoczeniem, by w ten sposób oszukiwać oczy innych mieszkańców lasu. Dziewczynka i Puff poczuli ulgę, zrozumiawszy, że mają do czynienia z istotą materialną — niedźwiedzie bowiem, w przeciwieństwie do duchów, były śmiertelne.

Dziewczynka napięła łuk i bez problemu wymierzyła w zbliżającą się bestię, bo ta nie była w stanie dłużej jej zwodzić. Wystrzelona strzała trafiła prosto w serce Niedźwiedzia, który w tym samym momencie utracił moc kamuflażu i odsłonił swą prawdziwą postać, także przed Królikiem. Bestia umarła, niedowierzając swemu losowi, a owo uczucie wyryło się na jej twarzy i zostało tam także po jej śmierci, już na zawsze. Zadowoleni ze swej zaradności, a także z tego, że byli w stanie pomóc mieszkańcom lasu, dziewczynka i Puff powrócili do swojego domostwa, by móc dalej radować się swoją przyjaźnią.

Epizod trzeci

1

Wracamy do naszej opowieści w chwili, gdy jesień jęła już ustępować pod naporem ambicji zimy. Świat przysłaniały już nie liście, ale białe płatki z niebios. Londyńczycy zaakceptowali je jako ozdobę dla miasta, lecz nie chłód, jaki przyszedł wraz z nimi, i odgradzali się odeń, przyodziewając grube płaszcze oraz kurtki. Pojęcie zimna jest dla mnie zaledwie konceptem. Nie dane mi było go doświadczyć. Znam wyłącznie nieskończony żar. Skąpane w językach ognia lśnienie, które muszę sprowadzić na świat…

George Towers bezceremonialnie wparował do gabinetu dyrektora, nie pofatygowawszy się, by zapukać.

— Ptaszki zaćwierkały, że chciałeś się ze mną widzieć — zaczął spokojnie, zamykając za sobą drzwi w sposób zdecydowanie bardziej pieszczotliwy, niźli je otwierał. — I niech „ptaszki” będą od dziś naszym małym eufemizmem na „obmierzłych, dyrektorskich lizusów”.

Tuż za Barkerem znajdowało się okno o białych, szerokich żaluzjach, z którymi krzyżował się sypiący na zewnątrz śnieg, ponaglany przez wściekły wiatr.

— Tak, Towers — przytwierdził Barker, odkładając na biurko okulary i przenosząc wzrok ze stosu dokumentów na George’a. — Pomyślałem, że byłoby dobrze, gdybyśmy wyjaśnili sobie ostatnie zajście, które miało miejsce na twoich zajęciach. Mam nadzieję, że rozumiesz, że twoje zachowanie było niedopuszczalne w placówce takiej jak szkoła… Szczerze mówiąc, uważam, że byłoby niedopuszczalne w jakimkolwiek miejscu. Sądzę także, że było wyjątkowo niesprawiedliwe w stosunku do mojej osoby. Mam nadzieję, że tego typu incydenty więcej się już…

Słuchając ugrzecznionej nagany, George odruchowo schował pięści w kieszeniach spodni. Profilaktycznie.

A następnie wybuchnął:

— Jasna cholera, przestań! „Niedopuszczalne”, „niesprawiedliwe”, skończ z tymi frazesami! Nie waż się tak przy mnie mówić. Nazwij mnie jak chcesz! Cokolwiek ci przyjdzie do głowy, gwarantuję ci, że słyszałem gorsze wyzwiska. Ale daruj sobie te fałszywe, ugrzecznione przemowy wychowawcze!

Ku zdziwieniu Towersa Barker nic nie odpowiedział, spojrzał tylko smutno na blat biurka. George odniósł wrażenie, że dyrektor nie zamierzał kontynuować sprzeczki, ale sposobił się do podjęcia zupełnie innego tematu.

— Towers — podjął po chwili, a jego oczy zaczęły błądzić bez celu po gabinecie. — Jeśli chciałbyś wziąć dziś wolne, to zrozumiem. Uważam wręcz, że wskazanym by było…

— Och! — westchnął głęboko George, gdy zrozumiał, do czego zmierzał Barker. — Więc do tego doszło. Wszyscy dostają od przełożonych łaskawe pozwolenie na opłakiwanie zmarłych czy tylko mnie spotyka taki zaszczyt?

— Daj spokój, to rocznica. Pomyślałem, że…

— Nie potrzebuję okazji, żeby wspominać Jessie — przerwał mu George. — Wiem, że macie w zwyczaju kupować sobie prezenty i wdzięczyć się do siebie na te wasze Boże Narodzenia, Dni Mężczyzn, Kobiet, walentynki i całą resztę, wykorzystywać te okazje jako pretekst, by móc przez resztę roku zachowywać się wobec siebie jak bydlaki, ale ja nie dostaję amnezji na kilkanaście miesięcy i nie przypominam sobie o Jessie dopiero w rocznicę. Natomiast ty śmiało możesz iść odwiedzić grób. Jestem pewien, że szkoła doskonale poradzi sobie przez te kilka godzin bez ciebie. — Towers odwrócił się w stronę drzwi.

— Towers — zaczął Barker niepewnie. — Czy tęsknisz czasem za starymi czasami? Za naszą… paczką?

— Tęsknię za Jessie — odpowiedział George, stojąc w bezruchu, wciąż odwrócony do rozmówcy plecami. — Byłeś jej przyjacielem, nie moim. Ja tylko cię tolerowałem, póki musiałem. Bez Moore’a też się obchodzę, jak widzisz.

— Uwielbiał cię. Był w ciebie…

— Bez większej wzajemności — odparł Towers. — Najwyraźniej nigdy mu nie zaufałem. — Po chwili namysłu dodał: — Wiem, że twoja absurdalna propozycja była rozpaczliwą próbą zrobienia czegoś dla niej, nie dla mnie — powiedział, chwytając za klamkę. — Dlatego już ci odpuszczę. Ale teraz wszyscy gówno możemy zrobić. Więc wyluzuj. — Ostatnie dwa słowa wypowiedział tonem, którego rzadko używał, rozmawiając z osobami spoza rodziny: pokrzepiającym, zapewniającym o zrozumieniu. Sam był zaskoczony. Następnie, być może aby naprawić swój błąd, dodał swym typowym alienującym, stalowym tonem: — Ja idę na lekcję, ty rób, co chcesz.

Kiedy Towers opuścił gabinet, pozostawiony sam sobie Barker otworzył drzwiczki szafki znajdującej się w jego biurku i wyjął z niej białe, pyszniące się kobaltową wstążką pudełko prezentowe. Ustawił je na biurku i wpatrywał się w nie z utęsknieniem przez parę minut, wspominając pewną wyjątkową osobę. Następnie przystąpił ponownie do piętrzącej się papierkowej roboty.

2

Towers poszedł prosto do pokoju nauczycielskiego. Gdy tylko otworzył drzwi, jego wzrok zderzył się z sylwetką Gladys. Jego przyjaciółka rozciągała się wygodnie na jednym z krzeseł, które otaczały długą ławę ustawioną po prawej stronie wyludnionego pomieszczenia. Endsworth popijała napój z papierowego kubka, jej pomarańczowa kurtka zwisała, rozpięta, na oparciu sąsiedniego krzesła.

— Co jest nie tak na tym obrazku? — spytał Towers, zamykając za sobą drzwi.

— Product placement? — spytała rozbrajająco, unosząc kubek i przyglądając się zdobiącemu je logo.

— Co tu robisz?

— Zamknąłeś agencję. Przyszłam z reklamacją — oznajmiła surowo Gladys, jednak z dużo mniejszym chłodem niż zwykle, kiedy naprawdę mu groziła albo rozkazywała.

— Wydarzenia w Estonii zmusiły mnie do zakończenia zabawy — odpowiedział spokojnie George. — W TowersCorp nadal przeprowadzamy badania na niedźwiedziu. „Smok” z Tori Hell pewnie też był prawdziwy, miał jakiś związek z przemianą niedźwiedzia i najwyraźniej minęliśmy się z nim o włos. Ta sprawa ma teraz priorytet.

— Dobra, dobra. — Gladys machnęła ręką ze zniecierpliwieniem, bez ociągania stając na nogi. — Oprowadzisz mnie po szkole? Kiedyś szkolne mury wydawały mi się skromniejsze. To miejsce naprawdę robi wrażenie.

— Co ty powiesz? Mnie się nie podoba.

Gladys sięgnęła po kurtkę, wyciągnęła z jej kieszeni mdło migoczącą kostkę i pokazała ją Towersowi.

— Przy okazji pomyślałam, że zwrócę bombę, którą ukryłam w budynku. To jak?

— Skoro szukałaś miejsca na ukrycie bomby, to chyba zdążyłaś to miejsce dość dobrze poznać.

— To bardzo duży budynek, a ja się uwijałam, bo nie chciałam rzucać się w oczy. A więc?


A tytuł niniejszego epizodu to:

DEZINTEGRACJA


3

Ponieważ lekcje wciąż trwały, korytarze szkoły były puste, nie licząc kilku uczennic i uczniów odbywających na nich mało dyskretne wagary. Warunki sprzyjały temu, by zapoznać Gladys z wnętrzem placówki. Umyśliła sobie wędrować po budynku w kurtce, mimo że dyrektorowi ciężko byłoby zarzucić oszczędzanie kosztem komfortu cieplnego uczniów i pracowników. George domyślał się, że po prostu znudził jej się widok siebie ubranej w jasnoszary longsleeve. Ale tego typu kaprysy przyjaciółki już dawno przestały go dziwić. Zauważył także, że jego prowizoryczna prezentacja placówki bardzo szybko przestała ją interesować. Przesuwali się wzdłuż wyłożonych orzechową boazerią ścian i mijali kolejne drzwi poszczególnych sal, aż dotarli do klatki schodowej. Kiedy znaleźli się na pierwszym piętrze, Gladys patrzyła już tylko przed siebie, ignorując uwagi George’a dotyczące kolejnych miejsc.

— Dlaczego zdecydowałeś się tu pracować? — spytała raptem, przerywając mu wywód na temat sali gimnastycznej, przy której to właśnie się znaleźli. — Nigdy publicznie nie wyrażałeś entuzjazmu co do uczenia młodzieży. Jak Jessie cię przekonała? I po co?

— Jessie nie tylko projektowała imponujące budynki i ich wnętrza. Lubiła mieć także pewność, że różne aspekty jej życia są idealnie rozłożone i nic z tego, co zbudowała, się nie zawali. Z jakiegoś powodu uznała, że praca z młodymi osobami dobrze mi zrobi. Oczywiście na początku nie chciałem o tym słyszeć, ale w końcu przekonał mnie jej argument.

— To musiał być niezwykle dobry argument — stwierdziła Gladys, wysiorbując ze swojego kubka resztę napoju.

— Był taki. Stwierdziła, że skoro tak źle czuję się przy dorosłych, to może powinienem spróbować szczęścia w kształceniu młodych umysłów, nim się skorumpują.

— A więc władza!

— W każdym razie eksperyment zakończył się niepowodzeniem — powiedział, a następnie ewidentnie pobłądził gdzieś myślami. — W trakcie mojego urzędowania tutaj… wydarzyły się… rzeczy, które pokazały mi, jak niewielki wpływ mam na pewne sprawy i…

— Może by tak trochę mniej enigmatycznie? — Irytacja dźwignęła jej lewą brew. — Jakie to znowu „rzeczy” się wydarzyły?

Miast odpowiedzieć, George rzucił własne pytanie, kiedy dotarli do kolejnej klatki schodowej:

— Gdzie jest ta bomba?

— W sali gimnastycznej. — Gladys wskazała kciukiem za siebie.

— Teraz trwają tam zajęcia, zaraz zacznie się przerwa, a potem moja lekcja. Po bombę pójdziemy później. Teraz wrócimy do pokoju nauczycielskiego. Zostawiłem tam materiały. Następnie pójdziemy na lekcje. Tylko bez reklamacji, jeśli się wynudzisz. Może i wygląda dla ciebie jak marzenie, ale koniec końców to szkoła, a szkoła to nadal to samo nudne miejsce, które pamiętasz sprzed lat.

— W takim razie jak oceniasz pracę z młodzieżą? — spytała Gladys, gdy schodzili po schodach.

— Fatalnie. Jak na takich buntowników, to zaskakująco często powtarzają błędy poprzednich pokoleń i powielają ich nieprzemyślane reguły, przeciwko którym rzekomo oponują. Te same uprzedzenia, te same irracjonalne słowa, te same wulgaryzmy. Małe zgredy.

Tyradę Towersa przerwało jedno słowo, wykrzyczane z naprzeciwka:

— George!

Martha Conner dopadła do nich, gdy byli ledwie krok od pokoju nauczycielskiego. Towers skrzywił się, nie mogąc zdzierżyć serdecznego tonu, jakim otuliła jego imię. Grymas na jego twarzy został podtrzymany przez widok zapakowanego w papier prezentowy pudełeczka dzierżonego przez koleżankę w wyciągniętej w jego kierunku dłoni.

— To dla ciebie.

W odruchu obronnym George skrzyżował dłonie na piersi.

— Przysiągłbym, że nie brałem udziału w waszym Secret Santa. Może powinienem ci także przypomnieć, że byłem dla ciebie ostatnio dosyć, powiedzmy, oziębły. O byciu posłańcem złych wieści na temat twoich znajomych nie wspominając. A może skończyłaś z nimi i szukasz nowych? — spytał z wcale szczerą obawą.

— Nikogo nie szukam i nie zwykłam chować urazy z powodu drobnych… nieporozumień. No już, nie dąsaj się! Skoro już kupiłam prezent, to równie dobrze ty możesz skorzystać na tradycji — odparła rozbrajająco Martha, uparcie utrzymując dłoń ściskającą prezent na wysokości klatki piersiowej Towersa.

Gladys z cichym rozbawieniem obserwowała, jak George męczy się i wyciska, ile się da, ze swoich trybików, by móc wywinąć się z niezręcznej sytuacji, której nie podobna rozwiązać, okładając kogoś pięściami.

— Tradycja przez wieki stanowiła doskonałe narzędzie do upokarzania i ciemiężenia — odparł, chwytając ofiarowany prezent z taką powściągliwością i delikatnością, jakby właśnie brał do ręki jadowitego węża albo tykającą bombę. — Powinnaś coś o tym wiedzieć. W końcu twoja siostra jest zakonnicą.

Wyrzucił prezent do kosza znajdującego się przy wejściu do pokoju. Za jego przykładem Gladys pozbyła się swojego pustego kubka po napoju, następnie oboje weszli do środka.

— Dorośnij! — Martha wrzasnęła do zamykających się przed nią drzwi.

Po chwili Towers uchylił je ponownie i wystawił przez nie głowę:

— „Jeśli będę dla wszystkich miła i będę żyła ze wszystkimi w zgodzie, to będę w życiu bezpieczniejsza, bo nikt nie będzie miał powodu, by mnie atakować.” To proste, wręcz prymitywne skojarzenia. Przystoją dziecku błądzącemu w piaskownicy, a nie „dorosłej”. Dam ci ostatnią radę: dobrzy ludzie trzymają z dobrymi, źli ze złymi, a mili z miłymi.

Głowa Towersa powróciła do pokoju nauczycielskiego, by już więcej zeń nie wychynąć. Martha Conner rozejrzała się po korytarzu, by upewnić się, że jest na nim sama, po czym wyjęła z kosza porzucony prezent i schowała pospiesznie do torebki. Następnie ruszyła szybkim krokiem w stronę klatki schodowej i jeśli o mnie idzie, to równie dobrze mogłoby być wschodzące słońce. Ta osoba nie będzie nas więcej zajmować. Po jej zejściu ze sceny rozległ się dzwonek oznajmujący koniec lekcji i rozpoczęcie krótkiej przerwy.

4

Kiedy uczennice i uczniowie zajmowali swoje miejsca, a ich zróżnicowane głosy mieszały się z rumorem nóg krzeseł trących o podłogę, George odezwał się do Gladys:

— Popatrz na te jednopłciowe grupki, które się tu tworzą. Jak mówiłem, dokładnie jak ich rodzice. Ogromne rozczarowanie.

— Prawdziwy Pan Maruda, co? — Gladys zaśmiała się cicho. — Może po prostu przebywamy akurat wśród normalnych ludzi. — Przyozdobiła docinek złośliwym uśmieszkiem.

— Powszechny nie znaczy normalny, Gladys — odpowiedział dydaktycznym tonem. — Mylisz pojęcia.

Gdy rozliczne rozmowy prowadzone w sali zaczęły stopniowo wygasać, George zwrócił się do klasy, wskazując kciukiem na towarzyszkę:

— To moja dobra znajoma. Będzie dziś przyglądać się naszym zajęciom, bo nudzi jej się w domu.

Ponieważ akurat jak na złość tego dnia wszystkie ławki z pierwszych rzędów były zajęte, George polecił Gladys, by zajęła jego miejsce przy biurku, podczas gdy sam zadowolił się oparciem pleców o ścianę tuż koło tablicy.

— Dżentelmen z pana — ozwała się dziewczyna zajmująca ławkę tuż przed biurkiem, za którym zasiadła Gladys.

— „Dżentelmen” to sztuczka aktorska wymyślona ku uciesze dziewiętnastowiecznego motłochu. Pamiętaj o tym, to dłużej pożyjesz, Saro — skwitował Towers, a następnie zwrócił się do całej grupy:

— A teraz… projekty! Uwielbiam je. Praca „grupowa” to doskonały sposób na uratowanie osób, które normalnie musiałbym, w świetle prawa, oblać. Alice, zaczniemy od ciebie i… Emma jest nieobecna? Masz wasz projekt? — George zwracał się teraz do dziewczyny siedzącej w głębi środkowego rzędu, tuż obok jedynego ziejącego dziś pustką krzesła.

— Mój projekt — podkreśliła uczennica. — Z przykrością muszę donieść, że Emma nie przyłożyła do niego ręki. Nie udało mi się z nią spotkać, żebyśmy mogły popracować nad nim razem.

— Jakoś nie mogę wychwycić w twoim głosie przykrości, o której wspomniałaś. Czy Emma dzwoniła, żeby przeprosić, wytłumaczyć się albo coś w tym stylu? — spytał Towers.

— Tak, dzwoniła. Poprosiła, żebym zrobiła projekt sama za nas dwie. Przeprosiła, że nie może się ze mną spotkać. O ile mi wiadomo, ocena powinna być przeznaczona jedynie dla osoby, która wykonała zadanie…?

— „O ile ci wiadomo”? Myślisz, że wystarczy znać zasady? Ile celujących ocen musiałbym ci wystawić, aby skłonić cię do myślenia?

— Myślenia nad czym? — prychnęła Alice.

— Choćby ewentualnościami. Mówię o tych wszystkich przykrych rzeczach, które mogły przydarzyć się Emmie, począwszy od choroby, a na tragedii w rodzinie kończąc, i spowodowały, że tak spolegliwa osoba jak ona była zmuszona zrzucić odpowiedzialność na kogoś innego. Oto moja dedukcja. Emma nigdy nie wydawała mi się pasożytem.

— Więc co, miałam skłamać, że wszystko jest w porządku? Że zrobiłyśmy projekt razem, tylko akurat dziś Emma nie mogła się zjawić, bo miała atak strachu przed publicznymi występami w klasie?

— Tak. Dziwi mnie twoje zaskoczenie. Przynajmniej nie wyszłabyś na dupka i…

Towers przerwał, bowiem nieoczekiwanie w sali pojawił się dyrektor Barker.

— Towers, prosiłbym pana na chwilę… Och, jest tu… twoja koleżanka.

George odniósł wrażenie, że Barker widzi Gladys nie po raz pierwszy. Tym bardziej że dyrektor już po chwili zwrócił się do niej ze znaczną, jak na siebie w przypadku wizyt niespodziewanych gości, śmiałością:

— Może zechciałaby pani przypilnować grupy przez kilka chwil? Wiem, że nie jest to odpowiedni sposób postępowania, jednak…

— Nie ma mowy — odpowiedziała Endsworth, zrywając się z miejsca. — Uwielbiam patrzeć, jak George się z kimś kłóci albo kogoś bije. Nie zamierzam tego przegapić.

— Nic z tych rzeczy! — obruszył się Barker. Z zakłopotaniem przeskoczył wzrokiem na zaintrygowanych uczniów. — Nie będzie żadnych kłótni ani tym bardziej bójek, zapewniam!

— I tak tu nie zostaję. — Gladys wyminęła dyrektora i jako pierwsza opuściła salę.

— W takim razie… — tu Barker zwrócił się do grupy — liczę na państwa dojrzałość.

— Przecież nie pogubią ławek — rzucił niecierpliwie Towers i również opuścił salę.

5

— Odnoszę wrażenie, że zdążyliście poznać się już wcześniej — zasugerował George, kiedy cała trójka była już na korytarzu.

— Cóż… — zaciął się Barker.

— Oczywiście — wyręczyła dyrektora Gladys. — Byłam w jego biurze, żeby zapytać, czy mogę uczestniczyć w twoich zajęciach. Chyba nie myślałeś, że wepchnęłabym się ot tak?

— Ty?! Ty zapytałaś o pozwolenie?

— Nieważne — przerwał im dyrektor. — Idziemy na parter, przed wejściem do budynku czeka… przesyłka.

— Przesyłka? — zdziwił się George.

— Więc to nie twoja inicjatywa? — zawtórował zdziwieniem Barker. — Czyli prezent od kogoś? Na tym szalonym świecie najwyraźniej i ty możesz mieć wielbiciela!

6

Tuż przed przeszklonymi automatycznymi drzwiami przesuwnymi, stanowiącymi główne wejście do budynku, na podłodze wyłożonej szarą płytą ceramiczną, stało sporej wielkości urządzenie, które wyglądem nasuwało na myśl szklane terrarium osadzone na metalowej platformie. Jego dolna część wyglądała na coś, co można by oceniać równie dobrze jako zaawansowaną i skomplikowaną bądź przestarzałą jednostkę centralną. Ustrojstwo rozbłyskiwało raz po raz rozlicznymi czerwonymi diodami, a pośrodku przedniej ściany prostopadłościanu znajdował się nieaktywny teraz wyświetlacz. George’owi ten niedbały design jawił się znajomy. Tuż koło osobliwej przesyłki oczekiwał nie mniej niezwykły kurier z kawałkiem papieru w ręce. Mężczyzna ubrany był w biały smoking, spod którego krzyczała krwistoczerwona koszula mająca za towarzystwo muszkę tego samego koloru.

— Dzień dobry, panie Towers. Jestem przedstawicielem Comfort Delivery Service, ekskluzywnej firmy kurierskiej dbającej o pełną satysfakcję zarówno nadawcy, jak i adresata od początku do zakończenia procesu przekazania.

Gladys i George patrzyli tępo na kuriera, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na jego błyszczący, uprzejmy uśmiech. Barker stanął nieco na uboczu z grymasem zniecierpliwienia na twarzy — czymkolwiek była dziwna przesyłka, chciał, żeby czym prędzej zniknęła z jego szkoły.

— Pańska przesyłka obejmuje ten oto list. — Mężczyzna wręczył George’owi arkusz białego, zapisanego papieru. Doręczyciel miał przyjemny, gładki głos, jednak jego intonacja miała w sobie coś mechanicznego. — Oraz stojący tutaj pojemnik z polem Geigera.

Towers wzdrygnął się na dźwięk dwóch ostatnich słów, a gdy raz jeszcze spojrzał w kierunku urządzenia, na jego czoło wystąpił pot.

— T-tak jak myślałem! Jego gierki… Co tam umieścił?

— Nie zostałem o tym poinformowany. Moim obowiązkiem natomiast jest upewnić się, że list został napisany w sposób dla pana czytelny i jest pan w stanie zapoznać się z jego treścią.

Towers przebiegł wzrokiem po liście.

— Tak, jestem w stanie. Dziękuję.

— Zechciałby pan upewnić się, czy pojemnik nie jest uszkodzony?

— Och, to nie miałoby sensu. Mam nadzieję, że JEST uszkodzony. Jestem więc, tak czy siak, e-khem, zadowolony z waszych usług. Dziękuję.

— W takim razie proszę o podpis, o tutaj. — Kurier podsunął Towersowi kawałek papeterii i wręczył stalowe wieczne pióro.

Kiedy George podpisał, kurier cierpliwie odebrał od niego świstek oraz pióro, ukłonił się grzecznie i opuścił placówkę. Frontowe drzwi zasunęły się za nim z cichym szumem.

— Jakie to znowu kłopoty sprowadziłeś na moją nieszczęsną placówkę, Towers? — spytał dyrektor Barker.

— Obawiam się, że mogą być poważne — odparł George, nawet nie starając się skrywać niepokoju.

— Co to za nudne akwarium? — zainteresowała się Gladys.

— Wygląda niepozornie, ale wewnątrz tego, jak to nazwałaś, akwarium, znajduje się pole Geigera.

— Tego psychopaty, z którym starłeś się kilka lat temu? Mówimy o Kastorze Geigerze? — spytał Barker.

— Tak, to jego dzieło. Gladys, mowa o szaleńcu, o którym wspominałem ci kilka tygodni temu.

— Tym, który mało co nie wywołał wojny światowej?

— Dokładnie. Pole Geigera jest częścią jego szczytowego osiągnięcia, jakim jest dezintegrator Geigera. Za pomocą tej maszyny możesz rozszczepić dowolny obiekt na atomy, sprawić, że zniknie. Urządzenie przed nami wytwarza tak zwane pole Geigera, które utrzymuje atomy rozbitego obiektu w jednym miejscu. Jakimś cudem maszyna Geigera potrafi także rozbity obiekt bez problemu przywrócić do pierwotnej formy.

— Nie może być aż tak kiepski, jak mówiłeś, skoro jakimś cudem wpadł na coś takiego. Ty też masz podobne rzeczy w swoim arsenale?

George pokręcił głową.

— Nie. Tę tajemnicę poznał tylko Kastor Geiger.

— Przeczytasz nam ten list? — zaproponowała Gladys.

Towers zerknął nerwowo kątem oka na dyrektora.

— Nie, to moja korespondencja.

Jednakże po chwili, nim Endsworth mogła zaprotestować, ustawił się w taki sposób, by mogła swobodnie odczytać list wraz z nim. Treść krótkiej wiadomości prezentowała się następująco:


Drogi George’u Towersie

Ostatnio dość często zaprzątałeś moje myśli. Muszę przyznać, że tęskno mi do naszych żywych, by nie rzec burzliwych, dyskusji i bynajmniej niejałowych sprzeczek. Przyszło mi do głowy, że mały prezent ode mnie może być dla ciebie odpowiednią zachętą do wznowienia naszej znajomości, która prosperowała aż do tamtego niefortunnego, jakże fatalnego w skutkach dnia, w którym tragiczne nieporozumienie oziębiło nasze relacje.

Jeśli mój prezent zrobi na Tobie zamierzone przeze mnie wrażenie, wierzę, że niebawem się zobaczymy (w dawnym miejscu), o ile tylko wciąż będziesz dysponowany. Jak to mówią… to może Cię zabić!

Z wyrazami szacunku

Kastor Geiger


— Byliście kolegami? — spytała Gladys.

— Nie, to tylko ta jego fałszywa, tandetna uprzejmość… Zawsze byliśmy wrogami. Po prostu w dniu, o którym pisze, nasza wrogość weszła na nowy poziom. Osiągnęła apogeum. Był to dzień, w którym zaprezentował mi działanie dezintegratora i oświadczył, że zamierza go sprzedać rządowi któregokolwiek z państw na zasadzie ene, due, rike, fake.

— I co się wtedy stało?

***

Stojąc na obskurnej posadzce laboratorium Kastora Geigera, George obserwował w skupieniu, jak sporych rozmiarów, klockowata i pozbawiona wszelkich walorów estetycznych maszyna wypluwa z siebie niejednolity kolorystycznie snop światła. Promień zderzył się z ustawionym przed maszyną motocyklem. Nastąpił błysk oraz kilka wyładowań elektrycznych. Małe pioruny bardzo szybko zostały „zassane” do wnętrza zbiornika ustawionego nieopodal. Zbiornik ten przypominał terrarium z jednostką centralną jako fundamentem. Po chwili George zorientował się, że zabytkowy FN Four zniknął. Towers zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł:

— Dużo fajerwerków i wizualnych sztuczek, ale po prostu uczyniłeś go niewidzialnym. Nie jesteś pierwszy. Teraz nawet ja potrafię tego dokonać. I to w prostszy sposób.

Gdzieś za nim, w mroku wypełniającym tyły pomieszczenia, Geiger zaśmiał się chełpliwie.

— No wie pan? Narażam tak piękną maszynę jak ten motocykl, a pan ma mi do zaoferowania jedynie sklecone naprędce domysły? Niewidzialność to przeżytek. Ja oferuję prawdziwe… zatracenie. Pojazd został rozłożony na atomy, a każdy z nich umieszczony w specjalnym polu znajdującym się w tym oto zbiorniku. — Otwarta dłoń Geigera wychyliła się z cienia i wskazała na stojące na podłodze „terrarium”.

Mimo zapewnień naukowca George zdecydował się podejść do miejsca, gdzie wcześniej stał motocykl, i zaczął wiosłować rękami. Nic. Wtedy po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się zdziwienie, a po ciele przespacerował się śmiały dreszcz.

— I co pan na to, panie Towers?

***

— Złamałem mu kręgosłup.

Naraz umieszczony na urządzeniu wyświetlacz, do tej pory ziejący czernią, ożył, a jarzące się na czerwono cyferki jęły się transformować sekunda po sekundzie, sygnalizując odliczanie.

— Co się dzieje?! — zajęczał Barker.

— Geiger umieścił coś w polu. Kiedy odliczanie dobiegnie końca, nastąpi detonacja i cokolwiek tam jest, wróci do pierwotnej postaci.

— Coś groźnego? — przeląkł się Barker.

— Coś, co „może mnie zabić” — George wspomniał słowa listu. — Gladys, Barker, lepiej stąd idźcie, nim…

Zainteresowany zamieszaniem na zewnątrz portier wychylił głowę z portierni, znajdującej się kilkanaście metrów na lewo od wejścia do placówki.

— Chcę zobaczyć twój prezent — uparła się Gladys.

— Mógł równie dobrze umieścić tu zwykłą bombę i nas wysadzić. To niby nie w jego stylu, ale…

Odliczanie dobiegło końca. Z wnętrza urządzenia dobył się oślepiający błękitem błysk oraz kilka maleńkich, bladoczerwonych błyskawic. Potem nastąpił wybuch, któremu towarzyszył obezwładniający hałas, dość intensywny, by odebrać słuch.

Fragmenty urządzenia leżały porozrzucane po hallu. W jego miejsce pojawiło się coś innego — żywego. Jaszczurze stworzenie o podłużnym, gadzim pysku i długim, masywnym ogonie. Zwierzę miało czarną, gładką jak u węża skórę, zdobioną pasem ciemnej zieleni przeciągniętym od czubka ogona aż po nozdrza. Jaśniejsza, błyszcząca zieleń tęczówki otaczała jego wąską, pionową źrenicę. Na widok bestii Gladys rozbłysło w głowie słowo „velociraptor”, natomiast skojarzeniami Towersa i Barkera były odpowiednio „deinonych” oraz „raptorex”. Po kilku kolejnych sekundach oniemiałego wpatrywania się w zwierzę w rozbitych tymczasowo umysłach profesorów pojawiła się myśl, że w zasadzie mógł to być którykolwiek z mniejszych mięsożernych teropodów, a może i żaden z nich. Wszak nie trzeba stać się osobą biegłą w paleontologii, by już na pierwszy rzut oka dojść do wniosku, że ze stworzeniem było coś mocno nie w porządku. Jego tylne łapy wydawały się nieproporcjonalnie długie, natomiast jedyne, co pozostało po przednich, to trzy pazury wyrastające bezpośrednio z tułowia wraz z fragmentami mięśni, które pozwalały tymi, raczej bezużytecznymi, kikutami nieznacznie poruszać. W dodatku tułów bestii mocno przechylał się na lewo, jakby cierpiała na swego rodzaju zwyrodnienie kręgosłupa bądź stawu biodrowego, łeb natomiast przechylała z uporem na prawą stronę, co z kolei mogłoby wskazywać na problemy z kręgami szyjnymi. Uszkodzeniu uległa także częściowo skóra zwierzęcia, która miejscowo odchodziła od ciała, odsłaniając nieco mięsa w okolicach miednicy.

Jedyne, czym dinozaur raczył zajmować się tuż po swoim powrocie z pola Geigera, to patrzenie przed siebie nieprzytomnym wzrokiem i bezmyślnie przebieranie mało użytecznymi pazurami wyrastającymi z tułowia. Jednakże z każdą chwilą zdawał się coraz bardziej przystosowywać do nowej sytuacji: jego spojrzenie raptem zyskało na bystrości, a zielone oczy skoncentrowały na trojgu ludzi stojących tuż przed nim. Szczęki rozwarły się delikatnie, ukazując garnitur zakrzywionych, ociekających śliną zębów. Nawigując umięśnionym ogonem, gad zrobił swój pierwszy, koślawy krok w stronę potencjalnych ofiar. Masywna łapa, wyposażona w kolekcję błyszczących szponów oraz dużą, odgiętą do tyłu kosę wyrastającą z jednego z palców, zastukała o podłogę.

Podczas gdy gad nawiązywał kontakt wzrokowy z trójką w hallu, czwarty świadek zajścia — portier — bardzo zgrabnie cofnął się do wnętrza swojego stanowiska pracy, cichutko zamknął jego drzwi na klamkę i przekręcił zamek.

Towers otworzył usta, by powiedzieć coś do Gladys i dyrektora, jednak w tej chwili gad, chociaż wciąż nieco skonfudowany, przypuścił gnuśny, acz skuteczny atak. Długa, ciężka i dobrze uzbrojona noga zwierzęcia uderzyła George’a w brzuch, wytrącając go z równowagi. Gdy Towers rąbnął o podłogę, druga kończyna zwierzęcia bez zwłoki przygniotła go do ziemi. Ogromny, odgięty wcześniej do tyłu pazur wystrzelił do przodu i przebił bluzę, a także coś jeszcze, o czym świadczył fakt, że wokół pazura na jasnoszarej bawełnie wykwitła czerwona plama. Towers jęknął. Monstrum zanurkowało podłużnym pyskiem, by pochwycić twarz George’a, jednak zbyt długie nogi i zbyt krótki tułów nie pozwalały mu jej dosięgnąć — na drodze pyska dinozaura do nosa George’a stanęły dwa centymetry. Dinozaur zasyczał z frustracją, unosząc w górę jasnoróżowy jęzor.

— Zróbcie coś, do cholery! — wrzasnął George, wbijając profil swojej głowy w podłogę, skutecznie zwiększając (o kolejne półtora centymetra) dystans między nim a dziko kłapiącym pyskiem potwora.

Gladys obserwowała scenę oniemiała i powiększała swój własny dystans, robiąc co chwilę kolejny krok do tyłu, w stronę sekretariatu, kryjącego się w płytkiej wnęce. Żywiła nadzieję, iż ten jest otwarty. W innym wypadku zmuszona byłaby wybrać mniej satysfakcjonującą ucieczkę schodami na pierwsze piętro. Schody znajdowały się tuż za nią, jednak bieganie po nich w tej sytuacji było wręcz proszeniem się o makabryczną śmierć. Nie wątpiła, że zajęta obecnie George’em abominacja ruszyłaby za nią w pościg, gdyby ją sprowokować. Była również pewna, że ciało odmówiłoby jej posłuszeństwa w najmniej odpowiednim momencie — wyłożyłaby się jak długa tak, że równie dobrze można by ją podać temu stworzeniu na tacy. A może by tak wspiąć się po schodach powoli, nie spuszczając wzroku z gada?

Choć z niemałym opóźnieniem, mózg dyrektora przetworzył w końcu słowa Towersa i mężczyzna zaczął rozglądać się gorączkowo w poszukiwaniu czegoś, co posiadało potencjał, by stać się bronią. Po kilku sekundach jego spojrzenie napotkało czerwień gaśnicy wiszącej na ścianie tuż koło jego gabinetu. Barker podbiegł do urządzenia i ściągnął je ze ściany, jednakże okazało się, że jego dłonie nieprzygotowane na wysiłek fizyczny nie są w stanie utrzymać sześciu kilogramów uchwyconych w niewłaściwy sposób. Gaśnica upadła bokiem na ziemię i potoczyła się pół metra w kierunku dinozaura oraz George’a. Gad natychmiast zareagował na obcy mu, metaliczny dźwięk i przekrzywił łeb w stronę, z którego odgłos dochodził.

W tym momencie Gladys wybiegła z wnęki, w której zdążyła się już schować, podbiegła do gaśnicy, chwyciła ją w ręce i z całej siły rzuciła w łeb gada. Urządzenie walnęło dinozaura w pysk, obracając jego głowę o sto osiemdziesiąt stopni, i pomknęło dalej, zatrzymując się dopiero na frontowych drzwiach, przy okazji malując na ich szklanej powierzchni sporych rozmiarów pajęczynkę. Drzwi rozsunęły się, kiedy sensory wykryły ruch upadającej gaśnicy. Kilka odłamków szkła upadło na podłogę. Ogłuszony teropod zabrał nogę z brzucha George’a i zatoczył się w kierunku zdewastowanego wyjścia. Coś kilka razy strzeliło w karku drapieżnika.

— Szybko, do sekretariatu! — wrzasnął Barker i sam rzucił się do ucieczki. Gladys błyskawicznie dołączyła do niego, kątem oka widząc, jak George dźwiga się z podłogi.

Już po chwili Towers znów czuł na sobie gadzi wzrok stworzenia, które najwyraźniej zdążyło otrząsnąć się z szoku po uderzeniu. Odruchowo zdecydował się rzucić w kierunku gabinetu Barkera, który znajdował się dokładnie naprzeciwko sekretariatu i do którego miał teraz najbliżej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 67.28