E-book
7.35
drukowana A5
63.59
Towarzysz Gerszon

Bezpłatny fragment - Towarzysz Gerszon


Objętość:
398 str.
ISBN:
978-83-8369-303-3
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.59

Na początku był Sztetl. Pewnego pięknego dnia tam wszystko się zaczęło. W zapyziałym miasteczku, stolicy guberni, mijał kolejny, duszny dzień targowy. Stragany, gwar, chłopsko-rzemieślnicze towarzystwo przywiozło sprzedać swoje wyroby. Na wozach, na plecach, taszcząc cięższe od siebie wory. Udręczeni, psychicznie połamani, ludzki szrot, z repertuaru Otto Dix’a obrazek.

„Сколько? Ile?”

„Chociaż dziecko pan weź, из голоду умирает.”

Nie pierwsze i nie ostatnie, na cudze dzieci niewielki był popyt. Miało być taniej, a nie drożej, po co komu dodatkowe gęby do odkarmienia? Każdy ciągnął, szarpał pod i do siebie. Podobnie Tate, ojciec, tak zwany rodziciel. On również mechanizm ten pięknie opanował. Tamtego dnia rzeczy sprzedał całą masę, przychód elegancki sobie zbudował. W duszy jego, lub też szarym, mózgowym zwoju, zapanował pokój. Szalom, szalom, szalom be HaKol, ve gam le Koulam.

„Kupię od Ciebie ten cholerny dywan!”

Tego dnia, on, Ojciec już nie musiał, jemu tego dnia już nie było trzeba. Ani rubli, ani dywanów. Ioter midai, Dai. Za dużo tego wszystkiego było… Pięknie nastrojony, udał się do przyszłej matki, po prostu Mame. Pewny siebie, choć fizycznie skromnych raczej wymiarów, oznajmił, iż tego dnia, nikt inny, a potomek ich, czysty młodzieniec, pojawić się musiał. Chłopiec, rebe przyszły, a jeśli bóg dałby, to i cadyk może.

— Mir darfen zu… — zawahał się na moment minionego dnia zwycięzca.

— Mahen libe?! — bez cienia “wstydu” odparła.

Mame, nieortodoksyjna potomkini chasydów. Znaczniej urodziwsza od wspomnianego dżentelmena, poznała go dokładnie tak jak wszystkie inne panny z okolicy, przy nieodzownych swatach. Wyborem umiarkowanie zachwycona, stwierdziła, że tak było łatwiej. Szkoda było czasu, uśmiechnęła się gorzko i wetchnęła. Stało się nieuniknione… no trochę inaczej. Pod skromną chupą, bez szeva brachotów. Zostało tylko rozbite szkło…

— Cегодня? — lekko pokpiwając zapytała.

Tak, Tate inspirację w sobie znalazł. Wstępnych gier adeptem raczej będąc umiarkowanym, bez subtelności zbędnych dla ortodoksyjnych kochanków, matkę przyszłą i żonę swoją „oczarował”.

„Mazel tov!” — krzyczał niedawno uszczęśliwiony tłum.

Tate już czekać nie musiał, jak pierwszej nocy, tremy też już nie odczuwał żadnej. Instynktem nieomylnym wiedziony, z matki zdarł chałat i obróciwszy ją tyłem do zachodzącego słońca, sprawę dość szybko skonkludował. Niczym w judeo-chrześcijańskiej kamasutrze, po prostu przekazał gen. Na klepisku nowej, niskiej czynszówki, kilka zwinnych ruchów wykonawszy, Mame zwinęła się w miłosnym grymasie, w końcu wydała z siebie słaby jęk.

— Jo, Hajnt!

Tym sposobem, w zbędne szczegóły nie wchodząc, poczęło się „nowe życie”. Kilka komórek, impulsów elektrycznych seria, weszły w algorytm, zawarły pakt. Z niego, chwil potem kilka, zebrał się młody Gerszon, narrator, a więc Ja.

*

Mejne jidisze Mame. Źródło wiedzy i duchowego piękna. Choć z tradycyjną edukacją niewiele w życiu jej dane było poobcować, kraska mama została zatwardziałym samoukiem. Spontanicznie zrodzone, tliło się w niej zainteresowanie sprawami świata.

— Wu zenen ir gegangen?

Wychodząc nocami z domu dziadka aptekarza, po kryjomu nauczyła się czytać. Od hebrajskiego alfabetu zacząwszy, sama w „pismach” chciała poszperać. Satysfakcję zyskując w ten sposób umiarkowaną, dość szybko uznała je bezużyteczny za relikt… Mame przeskoczyła w najbliższą nowoczesność. Pisane cyrylicą romanse… W dwa miesiące strawiła co było pod ręką, tandetę i Tołstoja, poszła więc po więcej.

— Geben mir epes czikave, bite — rzuciła zdziwionemu dziadkowi.

Dziadek nie bardzo pojął jak, nie rozumiał, a i swoją drogą, potrzeby nie widział. Niespecjalnie edukacyjną samowolę popierał, sensu jej nie czuł. Siedząc w swoim wytartym fotelu rozmyślał. Pytanie sobie zadał jedno: łeb sprawie całkiem uciąć, czy przestrzeń jakąś zostawić? Skoro już udało jej się nauczyć czytać samodzielnie, znaczyło pewnie, że dziewczyna niegłupia była… W umiarkowaniu swoim małomiasteczkowym doszedł do złotego środka: potrzebna była kontrola i taką wprowadzić spróbował.

— Bite — podając pozytywistycznego gniota spróbował zareagować.

Tu jednak, wytrawny farmaceuta nieco w remediach się pomylił, od zamierzonego efekt odwrotny uzyskał

— Dziękuję Ojcze — pokorę symulowała Mame.

Pod przykrywką udzielonej czasoprzestrzeni, czytując co raz to więcej, Mame w końcu dostała w ręce lekturkę à la mode, pisma niejakiego pana Marksa. Kolubryna była to potężna, momentami przydługawa powieść-rzeka.

— Bistu meszuge gewarn!? — “prawdę” odkrywszy wrzasnął skonsternowany rodzic.

Mame polubiła brodacza. Brodaty lubił kurwy i roboli, zza grobu do emancypantek nieśmiało puszczał oko. Farmaceuta też coś w tym temacie zasłyszał, coś mu się o uszy obiło. Zapatrywanie na horyzonty myślowe córki nieco inne jednak posiadał.

— Kto powiedział, czym ja mam się zajmować? — słusznie pytała przyszła Rodzicielka.

Stary-dziadek udawał, że nie rozumie, a Mame specjalnie mówiła po polsku. Po gojsku. Lubiła, chciała, podrażnić, zirytować. Mała, pulsująca żyłka pojawiająca się na czole Dziedy perwersyjnie ją cieszyła. Granatowa, pulsująca, tak przyjemnie żywa… Samemu rady nie dając, Dziadek desperacko spróbował poszukać wsparcia.

— Bite, ton nit rejn der fater — prosiła Babka.

Babka biegłym psychologiem też raczej nie była, peruką z czepkiem mocno waliła w niewidzialną ścianę… Podjazdową wojnę przegrawszy, Matkę spróbowali zamknąć, „wstydu oszczędzić”.

— Dobrze… macie rację — zablefowała Mame.

Z tyłu głowy miała już jednak Wunderwaffe, tradycji broń własną i obosieczną: ślub. Z kimkolwiek, jak najszybciej, najlepiej z zaskoczenia. Z nieba spadł jej Stary, późniejszy Tate…

*

Wykształconemu Dziadkowi nie od razu spodobał się profil przyniesionego mu syna skromnego sklepikarza.

— Mejne got, vas hat ir trefen! — podniecił się aptekarz.

Choć dekabrystą nie był, no na „żyłkę” starczyło. Biła, żwawo pulsując na dziadkowym froncie… Pośród przekleństw i gróźb, należało Starego wziąć po trupach, no nie w Siedlcach rzecz jasna.

— Gejn asek! Tot nit kumen tsurik!

Pojechali więc do Warszawy, gdzie znaleźli liberalnego rebe. Ten na poczekaniu zorganizował baldachim i po bożemu właściwy rytuał odprawił.

— Możemy wracać. Handelek czeka — nie bez ironii nakazała matka.

Bez szemrania, Stary skinął głową i z w pełni zadowoloną Mame wrócili do malowniczej dziury. Mame, za widokiem żyłki tęskniąc, znów zabrała ich do zhańbionych rodzicieli. Ku uciesze mieściny oraz wszystkich zainteresowanych, wrócili do punktu wyjścia.

Wrzasnął dziadzia. -! באַקומען פאַרפאַלן —

W ten sposób wątek rodzinnych kontaktów się urwał. Tate jednak nie przejął się zanadto, był na fali miłosnego uniesienia, skłonny był przełknąć cokolwiek.

— Ir klor mist! — zatem przełykał.

Choć nie rozumiał, czym sobie na uczucie zasłużył, też tego nie dociekał. Dziewczę urodziwe, pyskate, rzadki okaz, nieznany. Dziwna, abstrakcyjna, no pociągająca egzotyka.

„Rzadkość cenna sprawa” — za klasykami rynku sobie powtarzał.

Nawet znajomy Cadyk we śnie nie oponował, jakby wiedząc, że sprawa była z góry przegrana. Ani taniec, ani modlitwa, a cudów na Starego było szkoda.

„Do zaprzęgu faraona przyrównam cię, przyjaciółko moja. Śliczne są lica twe wśród wisiorków, szyja twa wśród korali” — cytował wirtualny starzec.

Mame oczekiwań w zasadzie nie miała. W tym zaś podejściu rację miała pełną, jej „zakazany owoc” nieco mniej rzadkiego szarmu miał do zaoferowania. Głównie liczył, sprawnie to prawda, no z jej ulubionym Karolem i akolitami, mózg jego dialogu podjąć nie chciał, ani nie próbował. HaOlam Stary widział w jego martwych kolorach, no Die Weltu za cholerę już dostrzec nie potrafił. Choć jeden z tytułów przyjemnie zabrzmiał, treści do niego już nie docierały. Pomny słów lokalnych mędrców, lektury tej do ręki nie wziął. Paliła.

„Nie ma czasu, nie ma…” — niezdarnie Tate manewrował.

Tak zaczynało dochodzić do tarć. Matka próbowała tresować, streszczać, pchać do głowy. Jednakże, głowa Tate umiała się bronić.

„Pościć, pościć będę!”

Tak Tate słyszał, tak też próbował. Głowa odbijała kolejne fale nacisku, próby skolonializowania… W końcu doszło do zwieszenia broni, no warunki stawiała ona. Nie Głowa bynajmniej, a matka.

„Czytasz, albo śpisz sam.”

Naiwna trochę manipulacja, z natury swej musiała skończyć się fiaskiem. Czytać to może i czytał, jak urzędowe obwieszczenie, lektura śladów w umyśle zbyt wielu nie zostawiła … Matka porażkę przyjęła z godnością. Złożyła broń, chwilowo uznała, że prędzej z potomstwem się uda.

*

Doczekała do wiosny. Pierwszy dzień maja, dzień ważny dla Mame, prazdnik balszoj. Mame święto obchodziła, póki co prywatnie, po cichu, w intymności własnego, jednoosobowego grona. W wielkim drewnianym fotelu, ciepło słońca przyjemnie rozgrzewało jej zmęczone długą zimą ciało. Chciałaby pocelebrować, no chętnych za bardzo nie było.

„Nasz sztandar płynie ponad trony, niesie on zemsty grom, ludu gniew, przyszłości rzucając siew, a kolor jego jest czerwony, bo na nim robotnicza krew” — nuciła w myślach Mame.

Jednoosobowo pochodu ciężarna matka urządzić nie próbowała. W Siedlcach, ukochana jej sercem świadomość klasowa dopiero powolutku raczkowała. Marząc więc skrycie o dumnych, czerwonych płachtach, nagle poczuła ruch dziewięcio już miesięcznego płodu-narratora. No ruch nie był tym, do którego się przyzwyczaiła.

— Dawid! — krzyknęła poruszona.

Tymczasem przyszły-Tate, w dzień jak co dzień, niezmiennie przy kasie rachował, przesypywał z jednej sakwy do drugiej, w księgi cyferki wpisywał…

— Dawidzie! — podnosiła ton matka.

Pogrążony w niehistorycznym materializmie, Dawid od jakiegoś już czasu intensywnie dumał. Rozmyślając, czekał na… wycenę. “Kosztorysu” przyszłości przepowiedzianej szukał. Jaka z młodego powinna być pociecha? Czy wyniknąć mogło z tego coś dobrego?

— Dawid, na miłość boską! — przerwała mu tą refleksję Mame.

“David, hu HaHam baOlam”! Słowo klucz do ucha w końcu dotarło. Ojciec ocknął się, w lot pojął, że na refleksje było już za późno. Rzucając kajetem rozlał atrament i ruszył po akuszerkę…

— Ich kum!

W Siedlcach, jak w niejednej dziurze miłościwie panującego tam caratu, sprawa bywała skomplikowana. Polacy mieli rosyjską, Rosjanie jakąkolwiek, no tacy jak on, chcąc nie chcąc, musieli dostać „swoją”. Inna wyciągać mogła nie zechcieć, ekumenizmu babina jeszcze nie znała… Zdeterminowany, Tate ostatecznie „swoją” odnalazł.

— On już chce stąd wyjść… — wyszeptała cierpiąco Mame.

Chwilę potem, życzeniu stała się zadość. Wyszedłem, wstąpiłem na świat. W pierwszo-majowych okrzykach i krwistych czerwieniach łożyska pokazałem twarz. Stwórcy spojrzeli na mnie i po krótkim namyśle nastąpił cud nazwania. Głosem jednym, monofonią doskonała, orzekli: Gar-shom. „Ten, który żyje tam”. Brzmiało całkiem dobrze. Ten, który w przyszłości, którego przestrzeń i czas uniosą w wymiar inny. Tam, a nie tu. Na Siedlce skazywać serca nie miano.

*

Biologii i natury klasyka. Życie świadomość swą dopiero po dobrych miesiącach zyskując, od razu pewne rzeczy przeczuło. Przez pępowinę chłonąc mentalną projekcję matki, stosunki z Panem swym i stwórcą z pewną dozą wstrzemięźliwości nawiązać postanowiło…

— Majne libe kind!

Wstrzemięźliwość problemu nie rozwiązywała. Każdy dłużej spotykany człowiek, jakim zazwyczaj bywał ojciec, jakąś rolę w życiu spełnić musiał… O Stwórcy zatem słów parę powiedzieć wypadało. Tate, bo o nim była mowa, funkcję spełnił kluczową. Ba! Jak mieli kiedyś napisać koledzy z Kompartii, rolę wypełnił kierowniczą. Pokazał dobitnie, kim w życiu na pewno być nie chciałem.

— Czemu starego nie lubisz? — pewnego dnia zapytał Chaim, bliski towarzysz.

Prostych odpowiedzi, zazwyczaj nie było, no przypadek Starego, jako klasyczny wyjątek, potwierdzał regułę… Tate, Dawid dla wtajemniczonych, wydał się obrazkiem czarno-białym. Liczył, podliczał, kalkulował, w grubym, oprawioną skórą kajecie, skrupulatnie operacje te notował…

— Rotschildem z tego wszystkiego nie został! — śmiał się Chaim.

Niecodziennie Tate bank rozbijał. Wiedzieliśmy to my, wiedział kontestator i kanapowy podżegacz, Chaim. Trocki i Ilicz Włodzimierz w jednej, skromnej osobie, pokierował mną na lewo …

— Rotszildów trzydziestu nie wyżywisz… Nawzajem sobie mieliby pożyczać? — ocenił.

Wracając jednak do meritum, do Siewcy i Pana. Z pozoru, wszakże, coś łączącego nas można było odnaleźć. Krew, nazwisko, ale i racjonalizm.

— Co takiego? — oburzał się Chaim.

Tate umysł miał trzeźwy, czasem nawet bystrawy, choć złudnie przyziemny i płaski jak średniowieczna ziemia. Przeżarty codziennością zupełnie, Stary numerologię uprawiał stosowaną.

*

Skąpany w sztetlowym fatalizmie, Stwórca posiadał drugą stronę medalu. W krzywym zwierciadle racjonalnego rachmistrza, pełne przeciwieństwo skrywał. Modlitwą i pracą, jak młodsi bracia w wierze mawiali, Stary swój budował etos…

— Пойдем, помолимся.

Duchowa jaźń Tate więcej mieściła niż jego samego. W nim, a może z nim, żył Cadyk. Głos duchowy, wirtualny przyjaciel. Cadyk, podejrzenie i strach.

— Zejn opgehit, sztendig zejn opgehit! — ojczulek mi powtarzał.

Tak, Stary ostrożnie każdy moment przeżywał. Zawsze przyglądał się wszystkiemu uważnie, ostrożnie kol HaOlam lustrował… Im HaGoim na przykład, dystans odpowiedni trzymał.

— Внимательно, пожалуйста — mówił już sam Rodziciel.

Lubił powtarzać, że jakby mogli, to by nas wszystkich wstawili do płonącej stodoły. Płonącej od razu, najlepiej. A chwilę potem, wiadomo! Zrobiliby znak krzyża, utrzymywał HaJocer. Jeszcze niemodny salut rzymski, z przyjemnością by jego zdaniem uskutecznili.

— Никогда им не вери сынок.

Im, czyli komu? Najlepiej, rzecz jasna, nikomu. Stary zaufanie do świata miał umiarkowane. Tylko kajet, tylko arytmetyka, słowo wyłącznie pisane. Obcy to obcy, swój też obcy, obcy to… no kto? U Starego lekką paranoją pachniało. Nie teorią żadną, a spisku najprawdziwszą praktyką.

„Ty Żydu!” — ktoś krzyknął niechybnie za młodym Tate.

Tak jak i za nami. Tate miał kompleksy, umysłu dawną naleciałość. W młodości w skórę, czy też po mordzie wręcz, nie raz porcję otrzymał. Za nos, za krzyż, „w imię ojca i syna”, za całokształt dostawał baty… Razy spadały, nosek obijano rzeczowo… Czas fizyczne rany leczył, siniaki z wątłego ciała schodziły, no trauma pozostała… Może gdyby pasje moje przyszłe podzielał? Do Dmowskiego postrzelał, endeka jakiegoś poskromił? Niestety, został tylko resentyment. Tate o takich rzeczach nie myślał, tym bardziej też ich nie robił… Potrzebne było spojrzenie świeższe, kiełkującą empatią skażone. Moje!

„Посмотри только!”

Ja patrzyłem i widziałem zmięte, zmęczone twarze. „Życiem”, brakiem życia, pracą, nadwyżką tej ostatniej zniszczone.

„Kurewska domina!”

W rześkim spojrzeniu młodzieńca rosła społeczna wrażliwość. Soc-empatia się tworzyła. Pocięte zmarszczkami czoła, wygięte palce, nachylone plecy… Myślałem sobie skrycie, meszuga. Никак, niemożliwe, ofiary ofiarom, kurestwa takiego nie zrobią!

— Gerszon, zobacz tego tam — pokazywał palcem Tate-. Przychodzi tutaj, kupuje, bo taniej. Ale, ven ir vet kuken in zejne aojgen, zobaczysz, że Goj ma ochotę splunąć.

I rzeczywiście! W kącikach ust mężczyzn coś faktycznie zadrgało. Grymas twarz wykrzywił mu w dziwnym wyrazie złości i cierpienia. Alter ego człowieka z naprzeciwka: Tatele.

— Z tym, że on nienawidzi wszystkich… a najbardziej, samego siebie. — szeptał ojciec.

Zaczynał psychologizować. Talmudyczną interpretację sobie, a co gorsze i nam serwował…

— Ir has punkt vi mir!

Разумеется, z spotkanym osobnikiem, było jak z nim samym. Gdyby porozmawiali, co wydarzyć się za bardzo nie mogło, wpadaliby sobie w ramiona… Разумеется, to nigdy się nie stało. Przytulania, żadnego etno-romansu nie było. Tate na odwagi nadmiar nigdy nie cierpiał, za to… dobrze rachował! Wyliczył więc, że lepiej na tym wyjdzie, jak język swój nieprzyjazny poskromi.

„Tylko czy tak należy robić?” — pytał Cadyk w ojcowskiej głowie.

Pomiędzy abstraktem a konkretem, Tate jednak wybierał konkret.

„Odwali ot menja, pażałsta.” — próbował odpowiadać ojciec.

Tyle Tate, a co ten Drugi, co vis-à-vis się myślało? Tam, naturalnie, jak i u Tate, kwitła miłość. Bity od kołyski, do pracy zmuszony niewiele później, po prostu kochał.

„Maryś, weź tego gnoja zabierz!” — mówił jego szanowny stary.

Jak zranione zwierzę, nienawidził wszystkich, a więc i siebie. Wszystkich za wszystko, a więc także siebie. Nie kochał siebie, bo i za wiele niebyło tam do kochania. Nienawidził za to, że był, za istnienie. Za to, że nikt go nie wyskrobał. Instynktownie czuł, że w gównianym jego życiu sensu było raczej niewiele… Poszedł więc do kapłana.

„Ty taki pobożny to chyba od niedawna dosyć?”

„Wie ojciec duchowny, trwoga.”

Wiedział doskonale. Sam ze strachu kiecę czarną ubrał. Raz, po cichu. Z boskim synem w niekończące się monologi się wdawał… Nasz człowiek, inaczej trochę rozumował. Nie przed matką, a przed miłości, miłostki utratą strach odczuwał. Córkę sołtysa chciał, jednostronnie dziewki zapragnął. O lokalnej piękności bezczelnie zamarzył.

„Goje gojowi nie dali?” — pytał, choć nie wiadomo kto właściwie.

Zawodem miłosnym zrażony, poszedł w ekstremum drugie. Czarny mundurek ubrał i zdjąć nie planował.

„Bismillah”

To też niestety nie wyszło, raz, że wiary za wiele nie było, to i aktorem był marnym, udawanie za bardzo nie wychodziło. Co mógł zrobić zatem? W łeb sobie strzelić, no na naboje potrzebował pieniędzy i tym sposobem krąg się zamykał… Chodził więc na zakupy do Żyda. Przeklinał go serdecznie, no było o grosza taniej, do celu powolutku się zbliżał.

„Az lo jedabru?” — Cadyk na pewno postawiłby pytanie.

Mężczyźni prawdziwie spotkać się nie mogli. Jeden w szabat zjedzonym być nie chciał, drugi, ukrzyżowanym w lesie być nie planował. Stała bariera nieprzekraczalna. Ściana płaczu, przez którą tylko dwie „rzeczy” mogły przejść. Strach i Pieniądz.

*

W Siedlcach, prowincjonalny zaścianek, taką właśnie formę współżycia doskonale praktykował. Городок родной, miasteczko umiarkowanie zamożne, pełne tubylczych Żydów, ale i przysłanych ze wschodu urzędników i sprowadzonych za nimi rosyjskojęzycznych maści wszelakiej handlarzy.

„Nie warto panu naprawdę przejmować się pańskimi Żydkami i całym światem. To jest, ja Panu mówię, paskudny świat, obłudny świat i oszukańczy świat, i głupi świat!”

Tak mówił Reb Jankiew o sztetlowych sprawach u pana Szolema. O „kramie”, który tam bywał. Poza kramem, trochę polskojęzycznych poddanych cara, w większości znakomitej nie bardzo będących w stanie określić kim by właściwie być mieli. Miłośnicy wieszczów narodowych nad tą publiką jeszcze się nie schylili, ludu nikt jeszcze nie oświecił, może oświecać nie chciał i nie potrzebował…

„Лишние разговоры нам не нужные…”

Problem jednak nie tylko przyszłych Polaków dotyczył. Uniwersalny wydźwięk, jak grom z jasnego nieba, również w Tatę uderzyło.

— Пап, а мы кто?

Wprawdzie słyszało się oklepane hasła, opowieści o kastach Lewitów i Kohenów. Trochę groteskowo to brzmiało, szczególnie kiedy człowiek przygodnie wskazanym współtowarzyszom „wybrania” uważniej przyglądać się zaczynał … Taki Salomon, на пример, pijany w sztorc młynarz. Josek, bezczelny jego gówniarz, czy może bezzębna babka Rachele. Jak sąsiad, który nie rozumiał nic, z tego co małżowiną uszną mu do umysłu wpadało, miałby tworzyć jakąś metafizyczną elitę?

— Понять не пробуй.

— Ладно, но кто их избрал?

Sam Tate rzeczywiście nie próbował, on dziury „w całym” szukać nie zamierzał. W takich momentach za to interweniował przyjaciel Cadyk, suflując coś do tatowego ucha.

— Элохим, разумеетсья.

Naturalnie. Wybrał “tout court”. Filozoficznych głębi drążenia z ojcem, czasu ani sensu wielkiego nie było. Od czasów nocnego ataku Cadyka, horyzont myślowy papy się rozchwiał. Uciekając, Tate kierował się w stronę zebranych kopiejek.

— Гершон, тебе не чем занятсья?

Owszem, zawsze było. Należało sprawę wyjaśnić. Z brodatym przygłupem z naprzeciwka wspólnotę tworzyć pragnąłem umiarkowanie… Sprawę należało skonsultować.

— Najważniejsze, żeby powiedzieć kim się nie jest.

Była to myśl niegłupia. To akurat, wydawało się proste. Z sąsiedztwem współżycie, symbioza z „kuzynostwem” wyobraźnię pobudzała powściągliwie. Horyzont brutalnie się urywał.

— Co dalej? — zapytałem.

Punkt zaczepienia znaleźć. Z tym mogła pomóc tylko jedna osoba…

*

U sąsiada żył carski urzędnik. Ruski jak sam car lub bardziej jeszcze, petersburski Żyd Moryc. Gaspodzin Moris. Maurycy, jak z polska do niego zwykle się zwracano, „starozakonny” oficjalnie już nie był z żadnej strony. Z zamienionym, byłym już wyznaniem, prawosławnym wyznawcą już się tytułował. Dochował się nawet potomstwa, które razem ze swoją nieortodoksyjną już żoną przywiózł do prowincjonalnej wiochy.

„Baruhaszem!”

Moryc, jak i większość ludzi dotknięta tożsamościowych jaźni rozmnożeniem, z problemem zanadto się nie afiszował. Batiuszki Carowie poglądy miewali zmienne, z grubsza nieprzewidywalne. A to ktoś reformował, to inny zmieniał zdanie. System poczucie stabilności nie budował… Moryc trafnie kalkulując, do rwącego koryta zmian ostrożnej głowy nie wpychał. Wtopiony w urzędniczy majestat, Maurycy głaskał dwugłowe Orły z czułością, tym budował wewnętrzny spokój.

„Что, если он предатель?”

Gdyby Mikołaj nieco mądrzejszym był człowiekiem! Niestety pan i władca Wszechrusi oraz przystawek, tak jak i poprzednicy, intelekt posiadał raczej nieśmiały…

„Молодой человек, успокойтесь пожалуйста.”

Maurycy plemię Izraela o jednego potomka poszerzył. Potomek zaś, towarzyskim człowiekiem będąc, znajomości nawiązywał chętnie, front budował szeroki, więź szybciutko stworzył.

— Pani z oczu dobrze patrzy — stwierdził widząc Matkę.

Przez Matkę do uczucia, z Panią matką w komitywie się znalazłszy, Chaim zainteresował się moją skromną osobą. Chytrze podjudzony przez moją rodzicielkę, na obraz jej i podobieństwo, horyzonty swoje w kontrze do ojcowskiego konformizmu budował.

— Czy i kiedy prostytucję warto, można zrozumieć, wręcz uszanować.

Oczarowany jej rozprawą o złowrogim kapitale, wchłaniał jak gąbka matczyne rozważania. Zamiast bawić z dziatwą, czy inną rówieśniczą hołotą, siadał obok mnie. Bezczelnością trochę nawet imponował. Zadowoleni, razem chodziliśmy na stryszek studiować nasz purpurowy Koran, ewangelię według św. Karola.

— Towarzysz Berstein mówi, że z tą rewolucją, to może niekoniecznie.

— Co niekoniecznie! — oburzał się Chaim.

Przez kilkadziesiąt kolejnych lat mieliśmy trochę podebatować. W dyskusji, w pogawędce, siebie w działaniu odnaleźć.

— Żydzi! — krzyczały życzliwe dzieci.

Nie do nas, nie na nas, a szkoda… Chaima tak jawnie obrażać dziatwie nie wypadało. Do towarzystwa z synagogi dzięki mamusi staraniom mnie wtłoczyć też się nie dało…

— Co Żydzi?

O eksploatacji i innych walkach się naczytawszy, pojawiał się dylemat. Walkę zbrojną wszcząć, w obronie stanąć? Z drugiej strony, może lepszy pacyfizm? Tylko klasy uprzywilejowane walkę prowadzić chciały… W końcu imperatyw moralny ogłosiła Mame. Biją „Goja”? Bądź „Gojem”, biją „Żyda”, ubierz kipę.

— Co Żydzi, ja się pytam smarkaczu?

Nie czytali o tym jak to powstańcy ich ulubieni zabierali się za równouprawnienie, lat blisko czterdzieści z okładem… My w sumie też nie, ale my mieliśmy prawo się zdenerwować… Dziecko, stało niczym zamurowane. Zanim otworzyło usta, jak spod ziemi wyrosły dzieci inne, w retorycznym przekazie nie mniej wrogie. Jak w koszmarze jakimś, dzieci zbierało się co raz więcej, dzika chmara. Kazus nam się komplikował, małe rączki pętelkę kręciły na szyi.

— No dobrze, myśl sobie gówniarzu co chcesz! — uciekając, rzucaliśmy na pożegnanie.

Salwować się przyszło, nie było wyboru! W tym zakresie, z Chaimem pięknie się uzupełnialiśmy… Jak mnie za bardzo nosiło, to hamował on. Jak trzeba było na odwrót, to ja za rękę łapałem. Gdy kamień należało odrzucić, rzucaliśmy obaj, walka wspólną była. Jak historyczny już bonton nakazywał, patos zbrojnej wspólnoty się tworzył.

*

Nie zawsze jednak udawało się wszystko przewidzieć, przygotować się, zorganizować. Nie równym nasz „bój” bywał. Druga strona mało przyjazne podejście zazwyczaj prezentując, ciężko było o płaszczyznę porozumienia.

„Starsi bracia w czym? Daj pan spokój…”

Podobnie zdarzyło się tamtego pięknego lata. Burzy nikt z nas nie wyczuwał. Przez pomyłkę, lub z zamysłem złowrogim właśnie, nie uprzedzono nikogo, nie wiedział nawet pan Moryc. Niesieni sierpniowym upałem, odurzeni gorącem, jego szanowni pracodawcy postanowili zrobić miasteczku niespodziankę. Dla Siedlec, wymyślili „żart” zbiorowy.

„Nie będzie co jeść… ktoś się może zdenerwować!”

„To może profilaktycznie, mały pogrom устроим?”

Powód był prozaiczny. Niezwykle gorące lato, za gorące nawet, nazbyt ozłociło pola. Niektóre wręcz spaliło na proch, w szaro-brązowy pył obróciło… W tumanach wszechobecnego kurzu, na ciemnych od słońca twarzach malowało się zmęczenie. No nie tylko.

„Cholerni Żydzi…” — komuś się już wypsnęło.

Ktoś za problem odpowiedzieć musiał, no najpierw, budowano atmosferę. Palący sierpień z wolna się kończył, ludność wiejska przed chwilą jeszcze zaprzątnięta kiepskimi zbiorami, już w zasadzie kończyła prace w polu. Trzeba było ją zająć, dobrą nowinę do ucha szepnąć.

„Wypili krew Szymańskiego wnuka…”

Pili, aż im się uszy trzęsły, poświadczyć mógł sąsiad, kuzyna sąsiada. Ten konfabulować nie zwykł, na boga, wspólnego z pijącymi przysięgał!

„A potem zjedli… nie, wróć, przerobili na macę!”

W mieście zrobiło się tłoczniej, przyjeżdżali handlarze, na rynku zbierali się ludzie. Nawiązywał się kontakt, zaczynały się szepty, rozmowy. „Dobra nowina” mogła roznieść się w tempie zdwojonym. Wiedza szerzyła się zatem, sensowne wnioski można było wyciągnąć.

„Żydzi chcą przejąć kontrolę nad światem.”

Od zawsze, na zawsze i nie po raz pierwszy. Co zatem należało zrobić? Chwilowo odetchnąć, zapominając o Żydach przez chwilę, zaspokoić inne potrzeby. Skupić się na przedmiotach, które przyniesiono na sprzedaż. Każdy coś chciał nabyć, zwiększyć swój stan posiadania. Bezczelny przypadek chciał, że nierzadko przez panów w nakryciach głowy.

„Kupić nas chcą… Ludność słowiańską zniewolić.” — nuciło się w tle.

Najpierw jednak, ludność musiała coś sprzedać, po to też jaśnie państwo z Ratusza przygotowywało dożynkową imprezę…

— U mnie najlepsze.

Niby co lepsze? Przyjrzawszy się tej hucpie, w pewnym momencie pojawił się Chaim. Uśmiechnięty, nie wiadomo z czego zadowolony, w ręku trzymał podejrzanie wyglądającą ulotkę. Jej błyskotliwa treść z grubsza powielała zasłyszaną na ulicy mądrość.

— Zabiłeś bozie.

— Ja?

— Ty też. Każdy parch. Nie wiedziałeś?

Wtedy jeszcze nie do końca, a to już klasyka gatunku była. Piękne sformułowania o subtelności, nieznanych nam (jeszcze) praskich pań najemnych, a więc kurew. Nie bardzo wiedząc, czy śmiać się czy płakać, nieświadomi roli narodu do konkretnej funkcji wybranego, zaczęliśmy się zastanawiać, skąd przyszedł pomysł.

— Patrz…

Urwana refleksja przeszła w obserwację. Z zainteresowaniem zaczęliśmy się przyglądać maszerującym wzdłuż głównej ulicy żołnierzom. Robiło się ich co raz więcej, wreszcie, z militarnego rozmarzenia wyrwał nas huk wystrzału… Zapadła chwila ciszy, wokół, wszystko zamarło, w krótkiej chwili wszyscy jakby stanęli w miejscu, zapadli się w przestrzeń oszołamiającego zdziwienia. Wyglądało na to, że ktoś strzelił z domu naprzeciwko, strzał padł z domu starego Goldmana.

— Strieljać! — nagła komenda zmąciła ciszę.

Wesoła brygada rozpoczęła swoje dzieło. Żołnierze zaczęli walić, gdzie popadło. Wyłamywały się drzwi, wypadały szyby, odłamki i odpryski leciały z hojnie obstrzeliwanych domów… Po kilkunastu minutach, znów zapadła cisza, tylko kulawy kot przeczołgał się przez drogę. Widząc obojętność w stosunku do kota, skorzystaliśmy więc z okazji, podnieśliśmy się i wbiegliśmy do najbliższego domu. Minąwszy trupa domownika, niefortunnie znalazłszego się na linii ognia nie pytając o zgodę, wylądowaliśmy na strychu.

— Jak rzucą pochodnie?

Pytanie słuszności pozbawione nie było. Z drugiej strony patrząc, na ulicy lepszej gwarancji nikt dać nie mógł. Na pewno już nie, rozochocona soldateska.

— Давай разберемся с этой еврейской сволочей! — pod oknem krzyknął jakiś oficer.

W rzeczy samej, chuć. Podniecona brać żołdacka ochoczo ruszyła przed siebie. Zza brudnej od kurzu i muszych kup szybki strychowego okna za wiele widać nie było. Przeszedł nieco apokaliptyczny dreszcz. Orgiastyczny zgiełk żołdackich gardeł, tłukące się gwałtownie w drzwi karabinowe kolby, stukot końskich kopyt.

— Może jednak ulica? — z sadomasochistycznym wyrazem twarzy zaproponował Chaim.

Kiedy panowie w mundurach wpadali do domów, szał na chwilę przycichł, bieg akcji na moment się zatrzymał. Coś ich powstrzymało, może zawstydziło. Nie na długo.

— Что теперь, еврей? — krzyczał żołnierz.

Już po chwili wrzawa wybuchała ze wznowioną siłą. Wrzaski, krzyki czasem jakieś strzały, kilka zagubionych kul, parę rozbitych czaszek.

— Może lepiej nie patrzeć? — zasugerowałem.

Po chwili ujrzeliśmy soldateskę inną, przepoczwarzoną. Ubrana w zimowe kożuszki wyciągnięte gdzieś z dna rozbitych szaf, z butelkami w rękach, wesoła gawiedź urządziła sobie karnawał. Z połamanych drzwi i mebli, zaczęła układać małe stosy, na których za parę chwil zapłonął żywy płomień.

— Kuszać budziem!

W ramach finezyjnego wygłupu, ulegając etylowej euforii, towarzystwo przywlekło skądś świnię. Wielkie, tłuste zwierzę nieznośnie kwiczało. Czując co się święci, świnia próbowała się wyrywać, no bez skutecznie. W końcu groteskę zakończył szybki cios bagnetem. Carscy żołnierze zgłodnieli.

— S pabiedoj!

Bezceremonialnie odarwszy ze skóry, zaczęto piec zdobyczne trofeum. Wieprz gorzał na środku żydowskiej ulicy.

— Zdarowie!

O zdobyciu lepszego zdrowia szanowni zdobywcy chwilowo mogli myśleć tylko w pokaźnej hiperboli. Przy niemałym trudzie utrzymując się na nogach, towarzystwo podtrzymywało swój stan upojenia. Niuansów nie było, jak żołnierz miał pić, to naturalnie na umór.

— Myślisz, że nas zauważą? — zapytał Chaim.

Po jakimś czasie, ostatecznie zmożeni głodem, przestaliśmy się zastanawiać. Zbiegliśmy na dół i ostrożnie podeszliśmy do uśpionych już mocno bohaterów. Podkradliśmy się z wolna ku upojonym wódką ciałom. Ja urwałem kawałek chleba, Chaim kawałek bogu ducha oddawszej świni. Biorąc nogi za pas, wbiegliśmy z powrotem na nasz przytulny stryszek.

— Nie koszerne, a dobre!

— Aj waj!

Metafizyczny charakter kawałka wieprzowiny okazał się przeceniony. Połknięty w całości, rozpłynął się w nas bez większych rozterek. Zaspokoiwszy niski instynkt, rozłożyliśmy się na grubych krokwiach. Zdecydowani spędzić tam najbliższą noc, przymknęliśmy już oczy, gdy doszedł do nas gniew boży lub jakiś jego nieśmiały przejaw.

— Za świnię? — roześmiałem się.

Zeskakując z legowiska, wyjrzeliśmy przez okno i zobaczyliśmy Ryfkę, córkę piekarza. Sztywną z przerażenia dziewczynę ciągnął za włosy pijany żołdak.

— Subtelne bydle — rzuciłem do Chaima.

— Pijane.

Alkoholowa frenezja była kluczowa. W myśl proklamowanych zasad, wypadało zebrać się do „czynu”… Minąwszy zesztywniałego właściciela, ukradkiem podeszliśmy do ściągającego przeszkadzające mu spodnie żołnierza… Przerażona dziewczyna zauważyła nasze ostrożnie zbliżające się cienie. Widząc przyłożony do ust palec, Ryfka odwróciła wzrok. Poradziwszy sobie z sabotażem paska od spodni, żołdak zrobił krok w jej stronę… Chaim podniósł z ziemi szyjkę rozbitej butelki i jednym zgrabnym zamachem wbił mu ją w obnażony zadek.

— Job twaju mać… — wyszeptał Chaim.

Żołnierz ryknął z bólu, no zanim zdążył zareagować, od mnie dostał deską w plecy. Zapadła głucha cisza. Przyszedł lekki paraliż… Niepotrzebnie. Nawet gdybyśmy postanowili obedrzeć ze skóry nieszczęśnika, nieprzytomnej kompani nic by nie obudziło.

— Wstawaj — nakazał Chaim.

Chwyciliśmy dziewczynę za rękę i zaczęliśmy biec, tak na wszelki wypadek… Dalszy rozwój wypadków odbył się już bez nas. Czy to przez zraniony pośladek, czy też z innej, nieokreślonej przyczyny, przybysze ze wschodu poszli krok dalej. Z rana postanowili postrzelać z armat. Nie rankiem świtkiem naturalnie, elitarna gwardia, jakoś musiała dojść do siebie. Raz postawiona na nogi, soldateska wystrzeliła kilkadziesiąt pocisków. Niszcząc kilka losowo wybranych domów, kanonada nie zabiła nikogo… Nas jak i wszystkich innych tam już dawno nie było. Zawczasu opuściwszy pijany pierścień okrążenia, z daleka nasłuchiwaliśmy co się działo.

— Myślisz, że coś tam jeszcze zostanie?

Przyglądając się płonącym dachom płonącym niczym w noc kupały, można było mieć wątpliwość.

— Może lepiej, żeby nie.

W zasadzie… Skazane na prowincjonalny niebyt, pozytywnych niespodzianek od przyszłości oczekiwać ciężko tam było… Nieruchomy, wieczny sztetl, wieczny pył i pożoga.

*

W pięknym mieście Siedlcach, z bożej łaski administracyjnej stolicy, a w esencji swojej, drewnianej dziurze z zachodnich rubieży Imperium, powoli odradzała się ludzka wspólnota. W wzajemnej tolerancji współżyjąc, w specyficznie rozumiany sposób ją kultywowała.

„Kacapy, psie syny…”

Bardziej obok niż ze sobą, postawy kwitły w kierunku emocji zdzierżenia, samo-segregacji z przymusu, ale też wyboru. W ramach kultur kampfu, u „nas” na przykład znajoma dziatwa szła do hederu… W tym zakresie, nawet Tate miał wątpliwości, złe miał doświadczenia z tematem. Włączył wewnętrzny szum fal, spojrzał sobie do środka. Skupiony, instynktownie poszukał głosu Cadyka.

„Mi Moszeh ad Mosze, lo qam kMosze” — oznajmił mu głos.

Tate nie zrozumiał nic, udał się na konsultacje do Mame. Ta uśmiechając się pobłażliwie, spokojnie wyjaśniła, w czym rzecz z Mojżeszem, co się za frazesem kryło. Choć fanką Halachy nie była, to u Ben Mimuna coś dla siebie potrafiła znaleźć. Ekwilibrystykę na przykład.

— Gerszona do gimnazjum wyślemy.

Tate dalej nie rozumiał czemu, wyraził więc dalszą wątpliwość.

— Mhm… nie wiem, czy go tam wezmą.

Matka nie odpowiedziała nic, tylko zmierzyła wzrokiem.

— Alle reht! — odpowiedział Dawid.

Ojciec wiedział, że tak po prostu, za czesne, to na pewno nie. „Prezent” natomiast zawsze otwierał serca, łagodził obyczaje. Pogrzebał w szufladzie, przeklął pod nosem, los z godnością przyjął… Z konfliktem czuł się źle, konflikt „na duszy” mu dobrze nie robił.

— Ales gut! — powtórzył jeszcze do siebie.

— Znakomicie, ale przestań z tą gwarą.

Ciężko oddychając, Stary zamilkł. Nie mówiąc nic więcej, uciekł przed groźbą awantury.

*

Co by na to powiedział Baal Szem Tow? Nic, to nie była jego tematyka. Poza pańską elitą, z góry patrzącą na resztę motłochu oraz urzędniczym przychówkiem za gówno niemniejsze wszystkich pozostałych mając, wstępu dla „pewnych grup etnicznych” do Gimnazjum raczej nie było… Tyle w teorii, no magia mamony zadziałała dla kilku „kuzynów”.

„Skolka?” — petent wzrokiem zadawał pytanie.

Odpowiedź długo na siebie czekać nie kazała. Znajdowały się miejsca w klasycznym gimnazjum męskim. Dziengi „brudne”, „żydowskie”, nieważne, te zawsze przekonać potrafiły.

„Got cu danken!” — któremuś z „kuzynów” się wypsnęło.

Siedzieli niby dyskretnie, no raczej bezskutecznie próbowali wtopić się w umiarkowanie przyjazne otoczenie. W mało burżuazyjnych mundurkach, mówili do siebie literacką ruszczyzną. Towarzysko próbując w tłumie się rozpłynąć, starali się być bardziej rosyjscy niż carat. Już nie Jakow, a Żenia, nie Awraam, a raczej Grisza…

— Oн на еврея похож! — któryś z nich subtelnie w moją stronę palcem pokazał.

Lepiej, żeby Żydem ktoś inny został, głosiła złota zasada.

— Гершон… блядь… дрянное имя — już mniej po Puszkinowsku, któryś zagaił.

Mnie tak łatwo sprowokować się nie dało. Nie takie rzeczy się słyszało, banał był wręcz obraźliwy dla głoszącego anons… Z przekory, zagrywało się Starym…

— Mój stary ma brodę, myśli też, że rozmawia z Cadykiem — odpowiadałem z uśmiechem — No Wam gówno do tego.

Troszkę przygaszone taką bezczelnością, Towarzystwo poczuło potrzebę grupowej terapii. Leczenia kompleksów nie dało się załatwić w pół pokolenia, proces był żmudny, trudny, czyimś kosztem musiał się odbyć. Na przykład moim.

— Сразу видно что еврей

W importowanych z Berlina czy Petersburga ubrankach, “kuzyni” ostentacyjnie manifestowali upragnioną przynależność klasową. Najprościej było ją okazać wyśmiewając Żyda.

— Tu zaś sami obywatele świata! — próbowałem się odgryzać.

„Kuzyni” wracali bez żenady do ogranej melodii. Chłopak, którego dziadek biegał w lisiej czapie, odstawiał ruskiego kniazia. Nuworysze i „przedsiębiorcy” postępowością się epatowali.

— Зтих бородатых, к черту я бы послал.

I mizdrzyło się towarzystwo, urzędniczym synom w tylne wrota starając się zapukać. Działał instynkt, chuć bardzo żywa.

— Даже если ты станешь патриархом всея Руси… — padało w odpowiedzi ze strony elity.

Niechęć drugiej strony była na tyle silna, iż żadna asymilacja nie miała szansy się udać. Urzędnicze dzieci miały zaloty w głębokim poważaniu… Większym jedynie dla “kuzynostwa” rozczarowaniem była już tylko „szlachetna młodzież”. Tam poza etniczną, nienawiść była jeszcze klasowa.

— Żydostwo i ruskich trzeba stąd na zbity pysk, wyrzucić — mawiali dworkowi słuchacze Szopena.

W lepszym razie zabić, co najmniej ewakuować. Szlachetni państwo wciąż szeptali, za plecami selekcję przeprowadzali. Krzywo patrząc na resztę, po cichutku knuli, czekali na wielką wojnę, rewolucję, czy chociaż kolejne, odpukać, zwycięskie powstanie. Z etosem narodowym na ustach, młodzi państwo z zadowoleniem na wódeczce hodowali szczęśliwego kołtuna… Wróciwszy z gimnazjum, młodzież pędzelkiem mieszała bąbelki w kieliszkach do szampana.

— Wtedy, my, krystus z popiołu, znów przedmurzem, alegorią się staniem — unosiły się kloaczo-romantyczne westchnienia.

Klasowy przeżytek, jak nazwałaby ich Mame, łaknął mono-etnicznego raju. Z ograniczoną do swojego grona definicją wspólnoty, sympatyczni młodzieńcy dyskutowali o tym jak by tu ze swojego raju wszystkich innych wyjebać… Wizja działała podniecająco, żyłka szyjne zaczynała mocniej pulsować.

— W czym Ci przeszkadzam? — zapytałem w końcu jednego z „panów”.

Panicz nie bardzo wiedział. Ogólnie rzecz biorąc, nawet gdybym chciał, to przeszkadzać nie byłem w stanie. Jak tlen, azot, powietrze, człekokształtna masa. Niemniej jednak nagabnięty, dla zachowania twarzy delikwent jakoś musiał odpowiedzieć. Zaczerwieniony lekko, wykrztusił z siebie wypowiedź.

— Chamstwem!

Jako elementowi niepewnemu, w podzielonym towarzystwie spór szedł właściwie o jedno: kto pierwszy wręczy „wilczy bilet”.

— A ja bym tobie dał w ryj — pod nosem szemrałem.

Za cicho, do siebie tylko mówiłem. Nikt nie dosłyszał, żaden pysk też pięści nie przyjął. W wyobraźni jedynie po mordzie pięść się ślizgała …

— Żyd! Po prostu, Żyd! — wznosiła się ogólna wesołość.

Inaczej polałaby się krew. Naturalnie, moja …

*

Nie zważając na niepowodzenia, człowiek szukał tożsamości i zrozumienia. Wśród otoczenia, nijak znaleźć nie mogąc, za radą Chaima, zaczęliśmy budować je sobie sami. Naczytawszy się matczynych knig, po cichutku ruszyliśmy agitować. Przemycać głos niemych.

— Чем ты хочешь делиться, у Тебя ничего нет.

Technicznie rzecz biorąc, trafna to była uwaga. Przesadnie czym dzielić się nie miałem, niemniej jednak dzielić można było wszystko. Kto powiedział, że miało być „swoje”?

— Комунисть! — znów celnie ocenił jeden z „panów”.

Na ocenie jednak się nie skoczyło, któryś z rozmówców poczuł się urażony. On dzielić się nie chciał, dzielenie, wszakże było stratą. Postanowił problem rozwiązać po bożemu. Poszedł donieść.

„Takowa być nie dałżno!” — komentował po pansłowiańsku szlachcic.

Trafnie ziemianin kalkulował: dyrektor edukacyjnego przybytku, naturalnie walce klas nie dopingował. Ku powszechnej radości, zaistniała szansa, iż na zbity pysk wyleje…

— Гершон, Вы что делаете? — targając za ucho zapytał gaspodzin Dyrektor. — Из школы я Вас должен выкинуть?

Był dylemat. Czy gorąco zaprzeczyć należało, w pierś się uderzyć, daj boże, poudawać? Może sprawa była tego warta, może należało pewną elastyczność pokazać? Nigdy nie było wiadomo, gdzie i kiedy zaczynał się kompromis, a kiedy z dylematu powoli robił się nierząd…

— Nie wiem o czym mówicie, dyrektorze.

Przez moment jakiś, zawsze temat można było “zawiesić”, na moment przymknąć oko.

— Сейчас ты запомнишь в чём дело… — odpowiedział.

Wbrew zamysłom pomysłodawców, Dyrektor pewną elastycznością się wykazał. Zamiłowany sadysta, zamiast wyrzucić, zdecydował „wychować”. Dosłownie całkiem, z głowy wybić wszelkie odchylenia. Naturalnie, inne czynności wychowawcze musiała zwieńczyć sprawka.

— Co to jest? — spojrzało groźnie pater oculum.

W domu, parę ostrych słów padło w temacie. Odpowiedzialność i Ordnung, Stary już potencjalne straty liczył, w podzięce za rady, w myślach przeklinał Cadyka.

„Старик сука…”

Z przeciwnej strony stała Mame. Mrugnąwszy okiem, stresową reakcję zdołała opanować. Stary głos zniżył, rozluźnił napięcie międzybrwiowe. Delikatny ruch dłoni wysłał go za ladę.

— Proszę — uśmiechnęła się. — Musimy sprawie pomagać.

Sprawie, przede wszystkim, oczywiście, sobie z resztą również. Przy okazji, człowiek poczuł się zrozumiany.

*

Im dalej w las tym więcej drzew, edukacyjna przygoda już zawsze toczyła się skomplikowanie. Getto, jak w post-weneckim śnie, stanęło murem. Jeszcze nie ławkowe, no plemiona mieszania nie uznawały, każdy bronił „swoich”. Cohenem nie mógł zostać ktokolwiek. Ze sobą współżyć? Tylko według klucza.

„Jeb Żyda!” — krzyczała wesoło dziatwa ciskając śnieżki w „kuzynostwo”.

Tłuc zawsze można było dowoli. W tym kierunku liberalizm kwitł w pełni, w tą stronę zachęcano. Mniejszościowo zorientowanym „obywatelom” ripostować łatwo nie było. Statystyka nie pomagała.

„Rwij pejsatym” — zachęcano.

Dla równowagi w przyrodzie, zawsze znaleźć się musiał inny drapieżnik. „Imperialna” młodzież.

— Что мне сделаeш, сука?

— Я тебе голову срежу.

Kultywowany przez wszystkich sadyzm, zostawiał ślady. Cielesne, rzecz jasna, ale większe jeszcze w miejscowej psyche. Dał bóg dziecko poszło do Ochrany, dał jeszcze trochę, w przyszłości czekała krótka, no ciekawa przygoda z jej następczynią.

*

Na złość carskim możnowładcom i żołnierskim kulom, populacja narodu niechcianego, dziarsko liczebność odbudowywała. Życie wracało, no jego bieg zmieniał koryta. Choć był stary, dobry Bajt knesset, to młodzież gdzie indziej spotykać się zaczęła. Przyjechało paru eleganckich dżentelmenów z ciekawą ideą prosto z Wiednia, pomysł przywieźli od jednego pana doktora. Zaczęli opowiadać, tłumaczyć, że Naród, że Diaspora, a „tam” gdzieś daleko „nasza” ojczyzna istniała.

— Jaka znowu nasza? Po co mi „ojczyzna”? — zmarszczyłem czoło. — Co Ty myślisz Chaim?

Chaim popatrzył na mnie, popatrzył na Ryfkę od młynarza. Jak w przydługawym filmie, zapalił papierosa i zaklął paląc.

— Bljadź… Na czym ta ojczyzna miała polegać? Pojedziemy na pustynię i będziemy wegetować? Beduin czeka tylko na tysiące Aszkenazów?

Od dawna, w końcu w jednej książce na T. ktoś już tezę taką kiedyś postawił… Ryfka, inaczej na sprawę patrzyła. Chłonęła modną, wszakże eugenikę i zaczęła sobie wyobrażać jak w ramię z jakimś przystojnym Dawidem rzucą kamieniem w Turka czy innego, kolonialnego konowała.

— Ryfka a co to za różnica skąd ktoś przyszedł. Ważne, dokąd się zmierza.

— Tu, dokąd mam zmierzać? Chcą mnie spalić lub zgwałcić, a tam może…

— Tam czekają z niecierpliwością, żeby się zakochać.

— Może tak, może nie… Będzie cieplej, zamieszkam w namiocie.

— Żydo-beduinka? A jeśli to mrzonka?

— Trudno… Przynajmniej nie będę żałować, że nie spróbowałam.

Rzeczywiście dziewczyna pewnego dnia spróbowała. Właśnie w namiocie nasza Ryfka kiedyś miała się znaleźć… Ale nie uprzedzając faktów, kłócąc się czy też dyskutując, w końcu poszliśmy razem do skromnej, bo skromnej, siedziby Partaju.

To już był Poalej Syjon, tu zaczynała się pionierska dyscyplina. Chwilowo królował tam Jaakow, chłopak złotousty, lubiący długo i nieprzerwanie przemawiać. Najmłodszy syn szewca z rynku, wygłaszał płomienne przemówienia, perorował o tym jaką to niesprawiedliwością było… wszystko. W pewnym sensie miał rację. Jakby mało było, stref osiedlenia czy nienawiści rasowej, to jego stary też rżnął klientów skrupulatnie. Wiedzieli wszyscy, razem ze słuchaczami, a więc kupowali u Meir’a, z naprzeciwka. Nędzna manufaktura skór okradała lokalnych roboli, niezależnie od płci, narodowości i wyznania.

— Jaakow, Twój stary to złodziej! — krzyknął w tle Chaim.

Jak większości ludzi, Jaakow niespecjalnie lubił, kiedy je obnażano. Jak i gros tłuszczy, potrafił się wkurwić, zabawnie się irytował. Białka oczu pokrywały się kolorowymi żyłkami, z pochodnych odcieni czerwieni biła ślepa nienawiść.

— Komu? Ha! Kogo nie okradł?

Oczka Jaakowa buchały. Wielki płomień płonął w wiecznie niedomytych źrenicach prelegenta. Nienawiść jako klucz, kluczowe słowo, uniwersalna droga. Ku uciesze Ryfki i innych koleżanek, Jaakow brnął po niej w wywód o sprawiedliwości. Ignorując liczne i bezczelne pytania, zaciskał wąskie usta, i płynnie przechodził w delirium o Syjonie.

— Czy Twój stary…

— Paszoł won! — wreszcie dał się ponieść.

Bezbłędnie działający argument. Choć sam nie bardzo wiedział o czym mówi, mało kto miał pojęcie większe niż blade. Jaakow w pewnym sensie grał na emocjach, co niektóre osoby z Ryfką na czele, chłonęły znakomicie, z przyjemnością przyswajały wiecowy etno-radykalizm… Ryfka jednak, oddalona na chwilę od wybitnego mówcy, odzyskiwała zmysły i pozostała jeszcze wierna niedawnym wybawicielom. Palestyna tak, kiedyś, ale z szacunkiem dla samego siebie… Nie ze starym Jaakowa.

*

W naszym etno-burdelu, potrzebna była postawa spójna, jednoznacznie ideowa. Duchowa jedność i plemienna monolit. Stary doskonale to wyczuwał, co i jak rozumiał… Nawet, jeśli jednostronnie, to wiedział swoje. Tyle na pewno, chociaż tyle wiedział. Postanowił więc myśl swą przekazać, na swój sposób edukować.

„Ton nit afilu trahten vegen im!” — podpowiadał znajomy głos.

Cadyk, wszakże oduczył hederu. Mówił, że skoro on do wszystkiego doszedł sam, to każdy mógł tak samo. Wybitność zdawała się być w zasięgu. Duchowa arytmetyka, psalmik, ważne, żeby formę poświęconą przyswoić, wbić sobie w głowę. Zatańczyć, zaśpiewać, zrobić sobie solidny dwekut. W końcu, jak mawiał przyjaciel-cadyk, bozi było pełno wszędzie, wystarczyło sięgnąć dłonią.

— Znowu Cadyk coś Ci powiedział Dawidzie? — swobodnie szydziła Mame.

Tate troszkę się zaczerwienił. Nie lubił kpin, braku szacunku dla Idola nie znosił. Jako medium, winien być neutralnym, no momentami tracił kontrolę i gdzieś tam w głębi siebie się denerwował. Poszerzały się powieki, od ciśnienia w nim wrzało.

— HaDereh HaEmca — powtarzał w głowie przyjaciel Cadyk.

Stary, chcąc nie chcąc, brał głęboki oddech i przeklinając Cadyka, cedził przez nieznacznie przerzedzone zęby.

— Tak trzeba…

Matka machała ręką, ona do sprawy wolała podejść radykalniej. Żeby jednak w pełni od wielowiekowych tradycji i otoczki odejść, też musiała się wysilić. Micwotów się oduczając, walczyła z nałogiem.

— Vos vider?

— No dziękować po posiłku nie będziemy.

Tate za to, grawitacji siłą przykuty, kręcił się wraz ze światem tańczących panów z brodami… Jeśli daj boże smacznie, to czemu by dziękuję nie powiedzieć? Czemuż by kucharce tudzież kuchcikowi mjersi nie skazać? Niewdzięczność propagowana nie była.

— Bozi, tylko! — naturalnie upierał się Tate.

Tak by chciał Stary, no zadość uczynić mu się nie dało.

— Nie ma mowy — padała delikatnie odmowna odpowiedź.

Niektóre micwoty nawet matce do wyobraźni przemawiały. W duchu ulubieńca Karola objawione, szły w parze z czołową opowiastką naszego myśliciela. Z resztą, nie tylko jego, piękny był to ekumenizm.

— Obcego kochać — proponowała w zamian.

Pokochać! Umiłować, przytulić, wyściskać. Bliźniego, bliskiego, wszystkich po kolei. Niektóre przykazania, dziwnie uniwersalny wydźwięk przybrawszy, przez innych miłośników objawień zostały skopiowane… Taktyczny zabieg sprawił, że nie tak łatwo było opuścić wyznaniowy szalet. Opium, jak mówił Karol, owszem, podprogowo działało.

*

Choć nie o micwotach akurat, z Chaimem śmiechu było co niemiara. Bardziej przyglądaliśmy się ludziom, mikroświatom, otoczeniu.

— Popatrz na niego.

Było na co patrzeć. W cieniu egzystencjalnych refleksji, w dziurze naszej wyklętej, zakwitła w nas antropologia. Malinowski Bronek w miniaturze.

— Fajn.

Zjawiskiem był samym w sobie. Jeden z “sąsiadów” uwielbienie nasze i sympatię szczególną pozyskał. Sympatyczny ten człowiek, poniekąd wyprzedzał moją Mame, tak jak i upośledzone otoczenie.

„Ty kto takoj?” — padało pytanie.

Narodowość jako twór obcy, a więc zbędny, po prostu odrzucał. Jemu niepotrzebny, patologiczny ten wytwór romantyzmu ignorował. Sąsiad horyzont miał za domem, on był po prostu stąd.

„Tutejszy jestem.”

„Paljak?” — pytał, pan urzędnik.

„Niet… Stąd.”

Urzędnika krew z lekka zalewała, no walka była Don Kichotowska, spór z wiatrakami. Tutejszy patrzył, wielkimi niebieskimi oczami, niewinnie się uśmiechał. Patrzył czule, oczami bohatera Haškowej epopei.

„To si děláš srandu?” — retorycznie zapytałby urzędnik, gdyby w sąsiednim cesarstwie się znaleźli.

Tutejszy zaś niczego sobie nie robił, a już żarty z pewnością nie przyszłyby mu do głowy. W nim była powaga, niemalże patos. On własne przemyślenia na poważnie przyjmował, w autystycznym duchu, nie miał poczucia humoru.

„Co to si vlastně mysliš, dobytku!” — krzyczałby urzędnik.

Tutejszy nie reagował. Czuł się kolektywem, otaczająca wspólnotą. Nigdy nie był sam, towarzystwa na niedalekim Polesiu nigdy mu nie brakowało. Nieświadomy, przynosił ze sobą nieme credo: pies narodowe wasze wypociny jebał, romantyczny bełkot wiosen ludów niech szlag jasny trafi. Tylko tu i teraz.

*

Koloryt i mozaikę uzupełniała grupa większościowa — żydowska sekta: rzymskokatoliccy chrześcijanie. Jak to w tego typu sytuacjach bywało, nowe starego nie lubiło nijak, a sprawa jeszcze bardziej nam się komplikowała, kiedy na scenę wkraczała młodość lub wódka. Ewentualnie w parze razem.

— Żyd! — „demaskował” mnie nieznajomy młodzian.

Dzień jak co dzień, podbiegł do mnie gówniarz i zaczął szarpać. Uroczą wściekłość demonstrując, autentyczne zacietrzewienie najpewniej wyniósł wprost z kazania.

— Dlaczego mi boga zabiłeś?! — pełna pasji postać krzyczała. — Dlaczego?

Mniejsza od mnie o głowę i anemiczna trochę postać, ewidentnie chciała problem rozdmuchać. Głodna w przenośni i dosłownie również najpewniej, postać pragnęła ofiary. Determinacja zionęła z jej małych, bezbarwnych oczu.

— Zabiłeś boga, skurwysynu! — padały dalsze, mocne słowa.

Pomimo młodego wieku, krewki młokos słownictwem operował dojrzałym, nie wahał się w monologu powtórzyć głoszonych z ambony objawień…

— Wy jesteście kurwy zdradzieckie, za worek srebrników matkę byś sprzedał.

Literaturą młodzian brawurowo operował. Wspomniane zdarzenie z biografii uświęconego denata, faktycznie negatywny obraz społeczności mogło budować. Wówczas, jak i zawsze, wracało odwieczne pytanie: co mnie do tego? Co z tym wspólnego ja miałem? Czy złapał mnie in flagranti z młotkiem, czy ja ze Starym deski Rzymianom sprzedałem? Jak nikomu wcześniej, ten niuans młodemu do głowy przyjść nie był w stanie… Naród, krew. Odpowiedzialność pełna, tylko zbiorowa.

— Ladacznice! — nie przestawał młokos.

Było to jednak męczące, argumenty znało się już na pamięć. Cierpliwości, терпения, człowiek potrzebował, no te zazwyczaj przynosiła dopiero dojrzałość. W końcu szczeniak zmusił, jakoś należało zareagować. Spojrzałem więc groźnie i oznajmiłem.

— Odejdź gnojku, pókim dobry, inaczej zaraz zbiję dwie deski, i tobie zrobię to samo!

Młodemu coś w oku błysnęło. Wzrósł stopień podniecenia.

— Ja się Żydostwa nie boję! — warknął i uznając się za spadkobiercę Hammurabich, ugryzł mnie w przegub — Ręka ze rękę, żydu!

Tym sposobem historia zatoczyła koło. W głowie sprawcy pętla się zamknęła. Ząb zamiast gwoździa, no efekt prawie ten sam, wizualnie zbliżony. Vendetta subtelna, no sprawiedliwa.

— Odejdź! — krzyknąłem ostrzegawczo.

Reakcji nie widząc adekwatnej, w pysk dałem bezczelnemu. Gówniarz zachwiał się z początku, zatoczył, po czym w końcu upadł na ziemię. Upadł niefortunnie, krusząc sobie nieco ząbki trzonowe.

— Wystarczy? — zapytałem.

Patrząc na niemotę trochę nawet żal się zrobiło. Nie raz przychodziło własne ciało z podłogi zbierać. Z drugiej strony, nieco perwersyjna myśl w głowie błysnęła… Słowa w czyn zamienić? Granice opium wyznaczyć dalej, gnojka do desek, do płotu chociażby przybić? Do kompletu, razem z babą w chuście przy drodze postawić.

— Pogrom Wam zrobimy… — wybełkotał gnojek.

Otóż to, niestety. Problem polegał na tym, iż przesłania by raczej nie zrozumiano. Mało tego, mogłoby wzbudzić negatywne emocje. Jak każda inna, miejscowa ludność była skłonna w podobnych sytuacjach skumulowaną frustrację odreagować… Odkładając więc pomysł na bliżej nieokreśloną przyszłość, nachyliłem się nad gówniarzem.

— Do domu! — ponagliłem knypka.

*

Tak też się pożegnaliśmy, no nie rozstaliśmy się na zawsze. Sympatyczna postać odcisnęła nocny ślad w mojej głowie. Niczym młodzieńcza polucja, niechciana i problematyczna poniekąd, Chłopak w półśnie się zjawił. W specyficznej narracji o niczym, pojawił się nagle, a wraz z nim również niejaki Joszua, „kuzyn” z Nazaretu.

„Szalom” — powiedział Joszue. — „Kol beseder?”

„Szalom” — odpowiedziałem, również po hebrajsku dodając. — „Mecujan.”

Wymieniwszy grzeczności, spojrzeliśmy na siebie badawczo, no życzliwie. W końcu „kuzyni”! Młody zaś nie wiedzieć czemu, szlochał. Popłakiwał, może już rozwoju wypadków dalszego w jakiś sposób się spodziewając.

„To co, działamy?”

Nie czekając na odpowiedź, Joszue podszedł do płotu i przepowiednię spełnił. Jednym, pełnym gracji ruchem, wyrwał dwie sztachety i podał je mnie.

„Zbijaj” — powiedział dokładając gwoździe i młotek.

Przerażony tymi słowami, Młody zerwał się i podbiegł do nas. Świętokradztwo, rękami jego własnego boga. Zdesperowany, żywo protestował. Jak to, żeby bóg jego samobójstwo popełniał? Na to nie mogło być zgody.

„Sam siebie poświęcę” — rzucił w rejtanowskim stylu.

Położywszy się na deskach, zamarł na nich bez ruchu, znieruchomiał.

„Dobra” — zgorszony, spojrzał na mnie Joszka. — „Ja to załatwię”.

Siarczyście plunąwszy dla kurażu, zabrał mi narzędzia, przywarł do leżącego i wziął należyty zamach. Po czym zgrabnie opuszczając rzemieślnicze ramię, przymierzył celnie i wbił mu gwóźdź w przegub dłoni.

„Skurwysynu!” — zaskoczony, młodzieniec wrzasnął w niebogłosy. — „Ja Cię przed żydostwem ratuję, a Ty tak mi dziękujesz?”

Joszue westchnął i rzucił sucho marszcząc czoło.

„A ja to kim jestem?”

„Barankiem?”

„No debil…” — zmęczony głupotą odparł Joszue i wziął kolejny zamach…

Dużo później, chłopca spotkałem ponownie, w formie pisanej. Na papierze ślad pozostawiony:

„Jesteśmy jednym z tych ruchów, które jak faszyzm we Włoszech, hitleryzm w Niemczech, obóz Salazara w Portugalii, karlizm i falanga w Hiszpanii obalają stary system masońsko — plutokratyczno — socjalistyczno — żydowski i budują porządek nowy, porządek narodowy.”

*

Na tym wątek jednak się nie urwał. Następnej nocy, panowie znów się zebrali. Atmosfera była przyjazna. Padły słowa o życiu w czystości, w czystości bezgrzesznym wychowaniu. W pewnym momencie jednak, twarz Joszue spochmurniała, srogim wzrokiem młodzieńca zmierzył.

„Zeżresz mnie kanibalu?” — zapytał i wepchnął mu do gęby ciało, a konkretniej palec.

Jędrek znów został z tyłu, sytuacji rozwój postanowił go ubiec… Bohater jego i palca właściciel niewiele sobie z tego robił, pchał tak długo, aż chłopak zaczął się dławić.

„To próba chyba taka” — dumał.

W końcu zemdlał, stracił panowanie. Joszka spoliczkował go dla otrzeźwienia i popychał palcem dalej… Tak, aż do momentu, kiedy Młody nie wytrzymał i ugryzł, użarł go w paluch… Znów wrzask, znów niebogłosy, nie było wyjścia, człowiek obudził się spocony.

— Gerszon, co się z Tobą dzieje? — zapytała Mame.

— Nic, śpij, śpij. — uspokoiłem — To tylko koszmar taki…

Z rana obudziłem się już uspokojny. Poszedłem więc do niej, do wyroczni. Jak do kapłanki, która dała mi „modlitewnik” z Karolem.

— To co z tą tożsamością? — wróciłem do wciąż aktualnego pytania.

Mame uśmiechnęła się pedagogicznie. Czuła, że pociecha nie pójdzie w kabalizm.

— Jesteś tym, który będzie — mimo to kabalistycznie odparła na początek. — Tym, kim się poczujesz, będziesz chciał zostać.

Piękne założenie, w poszukiwaniu emocji wewnętrznej stworzone.

— Mame, ale o czym ty mówisz?

— Jeszcze zrozumiesz — odparła, i schowała wzrok w lekturę.

*

Metafory. Z cyklu, w cyklu. Jak ptaszek, który wypadł z gniazda, pisklę, terminologii właściwej używając, boski determinizm. Rozbity dosłownie, główką jeszcze poruszający. Trup, niemocny nielot.

— Mame, chodź tu pomóc!

Mame na gwałt wzywana, przybyła w podskokach. Spojrzała, no pomocy szukać, spodziewać się jej znikąd już było. Niedorosły zwierz w oczach, scenicznie dla nas prawie odchodził… W znikającym ciele, główką jeszcze poruszył, dziobem kilka ruchów wykonał, po czym, śmiertelną liturgię kończąc, ducha wyzionął.

— W energetyczną przestrzeń odleciał — stwierdziła Mame. — Smutne… ale nie przejmuj się młody, просто жизнь

Nędza niby-miejskiego tworu, w którym przyszło egzystować, obarczała nas pewną melancholią. Z pisklęciem czy bez niego, egzystencjalnym dylematem istnienia.

— Idź młody, zajmij się czymś!

Powiedzieć było łatwo, nieco trudniej zajęcie dało się znaleźć, szczególnie w letnie kanikuły. Z aktywności lepszych braku, człowiek szlajał się, przemierzał przypadkowo wybraną przestrzeń, szurał butami w piachu siedleckich alei… Tuman kurzu wznosił się i opadał, tuż przed oknem carskiego urzędu. Już po chwili wzbudził zainteresowanie nudzącego się nie mniej od mnie, lokalnego pomazańca batiuszki Cara. Zadowolony z okazji krótkiej nawet rozrywki, dżentelmen nagrodził mnie dobrym słowem.

— Что делаешь, проклятый еврей?!

Trochę werbalnej agresji mogło bezpłatnie poprawić humor. Uśmiech szybciutko zjawił się na twarzy. Tego było mu jednak mało, mini-car pragnął szczęścia, w tym celu musiał upokorzyć.

— Ты знаешь, где ты живешь, мальчик? Тебе разрешили жить в „зоне”!

W rezerwacie, nazywając rzeczy po imieniu. Nakreślonym urzędniczym ołówkiem więzieniu, całkiem sporym, niewidocznym łagrze.

— Большое спасибо!

Gaspodzin urzędnik ironię wyczuł, a nie dostał należnego dziękczynienia. Niezbyt akceptowalna dla niego okoliczność całym jego jestestwem wzburzyła. Na twarzy namiestnika pojawił się grymas, gniewny zmarszczek przerył mu czoło.

— Yблюдок! В столице губернии!

Kiedy już opadająca ręka zbliżała się do uderzenia, instynktownie uchyliłem się przed ciosem i zanim miłośnik Siedlec zdążył powtórzyć jej ruch, mnie już nie było w zasięgu działania.

— Я тебя воспитаю, засранец! — na pożegnanie krzyknął nieszczęsny skryba.

Nasza wiocha rzeczywiście coś takiego w sobie miała. Majestat iście cesarski, z butów jak słoma, przy Pałacu Ogińskich, wychodził jawnie, bezlitośnie kłuł oko. Reszta, a więc z grubsza drewniane baraki, odchodziła wraz z dymem z regularnością szwajcarskiego zegarka. Co pięć-sześć lat solidniejsza pożoga naszą wielce szanowną dziurę pożerała.

— Czemu tak biegniesz? — zatrzymała biegnące ciało i myśli matka. — Coś się stało?

Piękny był ten instynkt, budujący. Wręcz chciało się zapytać skąd się wziął.

— Mame, a może by im spalić jakąś budę przy tym magistracie?

— Meszugene, usiądź i się uspokój.

*

Usiadłem. Dla niej, dla spokoju świętego… po czym, kwarantannę krótką odbywszy, w piękną szabasową noc, po kryjomu z Chaimem wzięliśmy garść zapałek, kawałek gazety i poszliśmy pod przybytek z carskiej łaski burgmajstra. Tam, znalazł się jakiś składzik, z drzewem i wszelkim barachłem. Chaim ułożył rozpałkę, iskra błysnęła, zapach siarki się uniósł… Płomień błysnął i zajął tylną ścianę chatki. Nie chcąc spalić całej wioski, kamieniem wybiłem okno.

— Kurwa, bljadź, płonie! — rozległ się lament.

Nowina rozniosła się po okolicy, szybciutko rozbudziła się wiocha. Nasza terrorystyczna grupa, nie czekając na demaskację, wycofała się na pozycje wyjściowe…

Dzięki nam, w „stolicy” miała dokonać się rewolucja. Ktoś spanikował, no ktoś inny po chwili stwierdził, że budowa wodociągu się należała. Drewniana dziura musiała przestać płonąć…

„To podważa autorytet cara!”

„Jaki autorytet?” — pytał ktoś inny.

Niezależnie od intencji autora, do Siedlec miała zawitać przyszłość. Tylko krok dalej kręcił nóżką towarzysz Żeromski, już za rogiem czekały Szklane Domy… na progu jednak, wcześniej stanęłą Mame.

— To wy?

Odpowiedź była zbędna, gdyż i tak ją znała. Spojrzała tylko karząco i kazała iść do pokoju. Nie próbując niczego komentować, posłusznie przytaknąłem i udałem się na poszukiwanie snu sprawiedliwego. Zamiast niego, na sienniku zjawił się kolega Starego, Towarzysz Cadyk.

„Jeśli ta cała nowoczesność to niczego dobrego nam nie przyniesie?” — zapytał.

„Ma na myśli wodociąg?”

„Na przykład, ale w ogóle.”

„Wodociąg to już przecież u Rzymian.”

Cadyk przytaknął, ale bez przekonania.

„Może lepiej jakby go nie było?”

„Poważnie?”

Taka to była rozmowa. Niemniej jednak, przy całym jej absurdzie, filozoficzne pytanie głębszy sens posiadało. Może koniec był daleko, ale może nie należało go szukać? Z Siedlec piekła Buenos Aires nie robić, na zawsze w czystości zachować. Pędzącą donikąd cywilizacją niezbrukane, Siedlce dla siebie i same w sobie, takimi jakimi były zostawić.

*

Nie o rewolucyjnej pożodze, no Tate też kiedyś miał marzenia. Dawno utopione w zamierzchłej przeszłości, Dawid marzył o Jesziwie. Fantazjował, roił, jak to siądzie w księgach, jak zagłębi się i nie będzie robił nic poza opatrzności studiowaniem. „Z bożą pomocą” w konszachty wejdzie, w stosunki z nią wstąpi intymne. Siądzie i będą rozprawiać! Jak mięso pokroić przeanalizuje, którą ręką najlepiej podcierać się w koszernym klozecie.

No wysłać go nie chcieli, posłać nie było komu. Stary poszarpał się trochę, pokrzyczał. Wyrzuciwszy z siebie frustrację, na chwilę pewną zamilkł… Siedział, nie odpowiadał. W milczeniu nieprzerwanym spędziwszy tydzień, w końcu zmienił zdanie. Stwierdził, że należało taktykę zmienić. Wleźć tam samemu i po prostu posłuchać, taki pomysł sobie założył. Przypatrzyć się, w końcu czytać umiał, najwyżej, “z bożą pomocą”, jakiś zwój mógł sobie pożyczyć.

“Przestudiuj Torę!” — jednoznacznie mówiła mądrość micwotów.

W nocy nie przyśniło się nic, co uznałby za znak bożej opatrzności i tak jak pomyślał, tak i zrobił. W środku tej samej jeszcze nocy, wybrał się na wizytę do Jesziwy na Browarną. Usiadł w kąciku pod stołem i słuchał. Boskich wersety łowił.

„Far bar micva, blojz mit a vajs bojgen” — mówił rebe.

„Nejn bihlal, niszt, nor a bloj ejner iz koszer” — mówił rab numer dwa.

Tate słuchał. Słuchał i nie rozumiał. Lub może inaczej, rozumiał, ale uszom nie wierzył. Jako to przecież możliwym było? Co rebe, to opinia, co rebe to prawda objawiała się inna, ustami rabina wizja świata zamiast upraszczać, tylko tworzyła chaos. Skąd miał wiedzieć, która z prawd prawdziwa, a która bardziej prawdziwą była? Teorii względności nikt jeszcze nie sformułował, imperatyw moralny był jednoznaczny, tak się przynajmniej wydawało.

„Was iz das behlal?” — wydobył się głos spod pulpitu.

Ku zdziwieniu białobrodych mędrców i pryszczatej publiki, spod blatu wydostał się Dawidek i tłukąc piąstkami w mijane stoły, ruszył w stronę wyjścia. Śledzony zdziwionym wzrokiem studentów, trzasnął drzwiami i wyszedł nieco zniesmaczony.

„A ziser tojt zol er hobn…” — zaklął.

Porażka tak całkiem go nie zniechęciła. Tate bezwzględnie chciał, pożądał absolutu. Szczęścia należało poszukać dalej. Zgodnie z lokalnym rozkładem wiedzy, najlepszym rozwiązaniem wydawała się wycieczka do Chełmu, a jeśli i tam mądrości by z jakichś przyczyn zabrakło, to można było się wybrać do Lublina.

„В путь!” — zadecydował.

Nie konsultując wyprawy z nikim, wrzucił parę rzeczy do worka i ruszył chwilę przed świtem. W delikatnym chłodzie poranka szło się najprzyjemniej. Świeżość, lekkość, pusty żołądek, zebrane po drodze leśne jagody. Tak zszedł, w podróży minął mu cały dzień boży. O owocach i wodzie przeszedłszy kilometrów kilkadziesiąt, wreszcie zastała go noc. Gdzieś na drodze na Radzyń przysiadł na nocleg, rozłożywszy się w przydrożnych krzakach, zmęczony całodzienną drogą zasnął jak zabity… Wszedłszy w fazę snu głębokiego, zanurzony w sennych laudacjach, mózgu nocnych wystąpieniach, przyśnił mu się Cadyk. “Ten który miał rację”. Z Radomska, czy z Lelowa, a może jego własny, prywatny, Tate i tak nie rozróżniał. Cadyk spojrzał i przemówił.

„Dawidzie, po co Ty tam idziesz?” — zapytał.

Śpiący zdziwił się pytaniem… Mara mędrca zadająca jemu pytania, tym bardziej, że niczym Mickievicius Adaś, nie żydłacząc ani trochę, po polsku obraz przemawiał.

„Bójcie się Boga Cadyku” — odparł Dawidek. — „Prawdę poznać. Idę.”

Cadyk roześmiał się. Śmiał się tak donośnie, z takim przekonaniem, że zaczął się turlać ze śmiechu. Zrzucił z głowy kapelusz.

„Czemu się Cadyk śmieje?” — dziwił się Stary. — „Przecież w końcu, któryś rebe prawdę przekazać musi.”

Przestając się śmiać, uspokoiwszy się nieco, mędrzec przeszedł do ofensywy.

„Nic nie musi…”

Całkiem już spoważniawszy, Cadyk zmienił ton dyskusji, znów on zadawał pytanie.

„Jak świnie zjesz, to kto poszkodowanym będzie bardziej, Ty czy świnia?”

Czemu o świniach od razu? W końcu przecież, no jak to?! Przecież, oczywiste, że…

„Świnia.” — odparł Cadyk.

Dawid po raz wtóry uszom nie wierząc, spojrzał na zjawę jak na czystej krwi kretyna.

„Świnia? Nieczystość w swej najobrzydliwszej postaci…”

Cadyk zmarszczył czoło i podniósł kapelusz. Zirytowany sztampowym bełkotem, uderzył czapą w śniący byt Dawida.

„Są rzeczy istotne i rzeczy istotniejsze.”

Dawid niuansu nie pojął, jak większość gatunku ludzkiego skupiał się raczej na formie i szczegółach. To pchnęło Cadyka ku parafrazie.

„Teraz idź Dawidzie i wracaj do domu. Idź i zrozum, że oni nie mają Ci nic do powiedzenia…”

*

Tyle o marzeniach sennych, częściej wracała jawa… Pewnego dnia przyszedł do Starego człowieczyna, oburzony zepsutym rzekomo towarem. Zaczął wygrażać, że jak mu nie odda za zgniłe jajka, to go zabierze przed sąd do rabina… Miał wyczuć, że były trefne.

— Hast alajn geszmekt?

— Gówno! — wrzeszczał poszkodowany.

Stary prawideł marketingu ewidentnie nie znając, naturalnie za towar nie oddał. Tym samym wzbudzając skrajny gniew konsumenta, bezpowrotnie stracił niewiernego z resztą klienta. Stracił również jedno jajo, którym celnie rozpalonego delikwenta potraktował.

— Ir vet zen! — odparł konsument.

Prawie zdążyliśmy w pełni o dżentelmenie zapomnieć, chłopina napięcie nam przez kilka dni budował. Najwyraźniej nie bardzo będąc w stanie przekonać mikro-rabinatu, desperat długo walczył o swe prawa. W kilka dni później jednak, wskutek zmęczenia czy może z nudów, do kramu zaszedł brodaty szames.

— Reb David, der rabi var aojf dir — oznajmił.

Aba patrzył skonfundowany, z boskimi namiestnikami w konflikt wchodzić nie lubił, generalnie konfliktów unikał. Chyba, że rzecz szła o aktywa.

— Witamy! Ludzie nauki zawsze witani — ochoczo wtrąciła się Ima.

W sukurs przyszła Mame. Widząc brodatego dżentelmena, podeszła znienacka i grzesznie ujęła za pobożną dłoń. Przywitała się po męsku, po czym zgrabnie przeszła w damę i energicznie przysunęła mu dłoń do ust, tak, iż szames nie zdążył w porę zareagować. Zgwałcony nieczystością, próbował się wyrywać. Daremnie, matka silny uścisk miała.

— Last zih meszugen froj! -szarpał się mężczyzna.

Mame uśmiechała się milcząco przez dłuższy moment, aż wreszcie puściła. Szames napięty w swoim geście stracił równowagę, upadł na twardą posadzkę.

— Kafar alai… — wymamrotał mężczyzna.

— Nie przebaczy… może to już jest koniec?

W oczach szamesa pojawił się strach… po czym, przeistoczył w gniew, który w oka mgnieniu narastał, lada chwila mając eksplodować.

— Idź do diabła, albo… — nabrzmiewającą czerwień ucięła matka. — Lepiej do rabbiego wracaj — roześmiała się po chwili.

Stary, choć czuł, że wypadało, nawet nie udał oburzenia. Skrycie, bo skrycie, no w głębi zwojów się cieszył krypto-bluźnierca. „Uczonych” w głębi duszy nie lubił…

Szames za to, twarzy odzyskać za bardzo jak nie miał. Wściekły, gniewem wręcz płonący, zwlókł się jakoś z klepiska i przeklął na czym świat stoi…

— A magajfe zol dich trefen! — pozdrowił tylko na odchodnym.

Afront zadano mu niemały, a co on sam mógł zrobić? W najlepszym razie, mógł donieść. Jak gówniarz z jesziwy, poskarżyć mógł się siwobrodemu, starych zadenuncjować. Kapo, avant la lettre, jakby się kiedyś później powiedziało.

“Kurve” — w pokładach miłości rozumował.

Co mógł, to i uczynił. Jeszcze tego samego dnia, tamtego dnia, myślał szames, z tarczą tam wrócić. Rabbim ją poszczuć, zdziesiątkować, zmieść nieczystą bladź…

„Bezrat haSzem.” — mamrotał zwracając się oczami w górę.

Oczami wyobraźni widział jak Bezimienny razem jednym, zniszczy, zaleje nas jak faraońskie rydwany.

— Laz mih alejn mit dejne meszius… — odprawił go z kwitkiem Rebe.

Góra do Proroka wybrać się nie chciała. Szames uznał, że skoro tak nie wyszło, to może znajdzie inną strategię… Zamiatając przed bożnicą, stwierdził, że weźmie się za kabałę. Coś wyliczy, na pewno właściwe na kurestwo zaklęcie wynajdzie.

„Światło i iluminacja”. „Boża wola niczym błysk, promień rzucony przez słońce”

Poezja! Gdyby wcześniej nie wymyślił jej obrzydliwy laik, niechybnie wyszłaby spod pióra rabina.

“Wola boża — rzeczywistość sama w sobie — przedmiot woli pojawia się natychmiast!”

Ciotka bez wąsów czy może wujek. Gdyby nie filozofia antyczna, rebe na pewno wymyśliłby lepszą od zera… Niemniej jednak, najważniejsza refleksja, wisienka na teologicznym torcie została szamesowi na koniec.

“Gdyby wszechświat Bóg stworzył używając całej swej wszechmocy, byłby doskonały i nie byłoby w nim miejsca na oddawanie czci Bogu, dlatego też pokazał tyko część swoich możliwości.”

Taki to był żartowniś, ten bozia, lubił pozować, robił jak mu się spodobało. Wielebny filozof z Akwinu podobnej tezy by się nie powstydził. Walcie łbem o podłogę, wyszepczcie taką czy inną formułkę, czysta wystąpić musiała u bozi ekstaza. Samouwielbienia, kompleksów leczenia, tego u bozi szames się nie spodziewał… Zostawiając z boku psychologizację, dość szybko okazało się, o zgrozo, że zaklęć żadnych tam być nie mogło, no i nie było… Szames po lekturze stracił wiarę.

“Cholerni kabaliści” — pomyślał, i rzucił robotą w cholerę.

*

W naszym malowniczym miasteczku, ilość atrakcji była tak duża jak naszej dziury uroda. Mnogość dostępnych rozrywek krótko rzecz ujmując, była nieco ograniczona. Można było pochodzić tam i z powrotem, w ukryciu zapalić tytoniu, pobić się z kimś, na przykład z jednym z nienawidzących “nas” sąsiadów…

— Ryj bijemy?

W przemocy nadmiernie nie gustując, ciągle inspiracji szukaliśmy. Kreatywność pobudzał często symbol postępu, pociąg. Jak pociąg to i stacja, w zależności od nastroju, rzucało się w parowóz kasztanem czy kładło coś małego na szynach. Czasem, w leniwym, letnim upale, zagryzając ziarna słonecznika, czekało się w utęsknieniu, aż przetoczy się żeliwny kolos z Warszawy.

— Na trzy, podbiegasz do pierwszej klasy, i rzucasz im łupinami w szybę.

We włościach miłościwie panującego nam jeszcze Mikołaja, nie wszystko działało idealnie, nierzadko wkradał się defekt, jakaś ułomność czy wypaczenie. Pociąg jednak, niczym symbol boskości czy może lepszego świata, przyjeżdżał raczej na czas…

Jednakże pewnego piątkowego dnia, pojawiła się przeszkoda, na drodze znalazł się trup. Pijany chłop, jak stwierdzono, nie zdążył zejść, pociąg musiał przystanąć. Ktoś musiał zgarnąć zwłoki, zetrzeć resztki denata z lokomotywy. W końcu lato, inaczej byłby smród.

„Это просто крестьянин какой-то… заявим когда-нибудь.”

Tym sposobem, straciwszy prawie godzinę, spóźniony skład przyjechał równo z zachodząca w oddali słoneczną tarczą. Zbieg okoliczności nieprzyjazny, przykrość w sam początek Szabatu. Wysiadający z pociągu “kuzyni” wpadli w pułapkę czasu. Ze stacji do domów jeszcze trzeba było dojść. Wybuchła panika.

— Rab, vas tuen mir ject?

Wizja noclegu w poczekalni, kiedy w domach już czekał gotowy czulent, a piątkowy kugel już z daleka wabił, stała się nieznośna… Nam, przyczajonym obserwatorom było całkiem do śmiechu.

— Jak bym im teraz podwózkę zaproponował, to by się zdziwili chłopcy. Co myślisz?

Już byłem gotowy na kolejny krok, w myślach robiłem „kuzynom” małego psikusa… Chaim nie dał się prosić, zanim się obejrzałem, już zorganizował dla nas wóz. Nie wiedzieć skąd, przyprowadził furmankę, chłopską furę bez chłopa. W spojrzeniu widać było już, że miał pewien zamysł.

— Jak już będą się wzbraniać… Co im powiemy?

— Mogą chorych udawać… Za chwilę, bóg wystawi ich na próbę.

Jak powiedział, tak i się stało. W roli wszechmogącego wystąpił Chaim. Podając się za szabes-goja, podjechał dostojnie do skonfundowanych sytuacją pobożnych mężów w kapeluszach.

— Kto się zabiera? — rzucił dosyć bezczelnie.

Piątkowy wieczór, niech bóg im wybaczy, no w pobożnych oczach pojawił się grzeszny błysk. Wizja uroczystej strawy, przyziemna żądza. Chętka grzeszna, nieczysta… obrzydliwa. Tym niemniej wstydliwa tęsknota odpędzić się nie dawała. Bóg lub może szatan, a więc Chaim, właśnie im ją proponował.

— Słucham, do jutra tu nie będę czekał!

Otóż to, do jutra! Mężczyźni spojrzeli po sobie podejrzliwie. Kolana wiotczały, duch słabł, w oczach umierała wiara. Tyle tylko, że nikt nie chciał być tym pierwszym, tym który miałby zdradzić i bezlitosnej ocenie szanownych kolegów się poddać. Spojrzenia ześlizgnęły się po brodach i zawisły w próżni bolesnego tabu.

— To może ktoś chory jest? Zabaljeł? — podjudził towarzysz Ch.

Poruszone niemoralną propozycją, tabu lekko zadrżało. Napięcie rosło, nabrzmiała pokusa wreszcie pękała. Nieśmiało, w górę podniosła się ręka.

— Ih hab a bojh vejtag…

— Baruhaszem, es wet durhejn. — spojrzał na niego groźnie Rebe.

Na moralizacje już za późno jednak było. W umyśle nagle schorowanego chasyda, wystąpiła reakcja obronna. On zgrzeszyć postanowił, czy też raczej sam uwierzył w to co powiedział. Nie zważając już na rabina, uznał, że oceni sam. Nie będą mu mówić inni czy on chory dostatecznie czy też nie lub nie daj bóg, kłamstwo zarzucać. Choroba również molierowską bywa.

— Leben iz in saken, Reb Sztisel! Zolst leben un zajn gezunt! — wypowiedział brodaty, i podniósł się stękając, po czym ruszył człapiąc w stronę pozornie zniecierpliwionego Chaima.

Był to ostatni moment, kiedy Rebe mógł jeszcze zmienić bieg wydarzeń. Wykląć małej wiary kompana… Znów uprzedził go Chaim.

— Kolacja mi stygnie! Ktoś jeszcze?

W tłumie ponownie wzrosło napięcie. Wówczas, jak to z tłumem bywało, nastąpić mogły dwie reakcje. Mniej lub bardziej ukryta wrogość, lub też owczy pęd… Ku konsternacji rabina, żołądek zbrukał wiarę, zadziałało stado.

— Majne wejb iz krank, di mame iz krank, emec muc zi zarg! — zerwał się kolejny mężczyzna.

— Ih breng refuah far di kinder! A leben af dajn kop! — uniósł dłonie ku górze inny.

Bóg może i odpuścił, Chaim za to nie zamierzał.

— A wiecie co kochani? Żydów, to ja nie wożę! — krzyknął i szarpnął lejcami. — Idźcie sobie piechotą na czulent!

*

Dworzec, z dworcem, o dworcu. Wokół niego i pociągu, nasze powolne, letnie życie się toczyło. Pewnego niedzielnego popołudnia, w uduchowionym milczeniu czekając na kolejny pociąg z Warszawy, na Chaima spłynęło natchnienie, na złośliwości człowieka wzięło. Niezbyt wyszukane rzecz jasna, Chaim poszedł po linii najmniejszego oporu: dosiadł jej starego. Ojciec zajmował zaszczytną funkcję mełameda w siedleckiej gminie.

— Jak tam nasz belfer? — zapytał Chaim.

Ryfka zmarszczyła czoło. Znała już tą pozę na pamięć. Żarty, żarciki, dowcipy. Uśmieszki, kuksańce, kawały.

— Ruski urzędas, się elitarny znalazł.

Ojciec Chaima niestety wysokich notowań nie posiadał, co też było stałym-punktem autoironicznych wystąpień syna.

— Przepraszam, należy on do elity swego fachu, wszystkim mówi, że jest zajęty, i oczywiście nic nie robi. Jak już nie ma wyboru i coś musi udać, to natychmiast deleguje… Prawdziwy artysta, serio.

Splamiwszy się carską służbą, można było powiedzieć, iż poniekąd ją sabotował. Mełamedzki fach zaś pryncypialnie do koncepcji nam nie pasował.

— Czego on uczy, przypomnij?

— Jak puszczać się z Chaimową!

Z Ryfką żartów nie było, no pasarán, jak powtarzaliśmy kiedyś nad Ebro. Jak równy z równym, Ryfka daragaja, stawiała opór.

— Młoda damo, musimy pójść na ubitą ziemię — uśmiechnął się Chaim.

O ile zazwyczaj dialog pozostawał wciąż wydłużającą się pyskówką, tak tamtym razem, stało się inaczej. Ryfka, nie wiedzieć czemu, dała w twarz… Zmieszani, zaskoczeni, zrobił się nam lekki ambaras. Impertynencje, niewinne bluzgi, to owszem, kąśliwe przytyki, jak najbardziej zawsze były w cenie. To były przejawy miłości, no w mordę dać, to już było sliszkom mnoga. Na chwilę zapadła niezręczna cisza, którą przerwał Chaim.

— No… ja kobiet nie biję.

— A powinieneś — odparła Ryfka, częstując go jednym jeszcze policzkiem. — Albo równość zawsze, albo wcale.

Może powinien był uderzyć. Jeśli nie, to dlaczego, gdzie miała leżeć rzekoma granica? Kto miał o niej zdecydować? Ryfka, Ja, czy może każdy dla siebie, wedle uznania? Niestety, Chaim dyskusji filozoficznej nie poczuł. Wałkować tego samego nie próbował, za to, pozornie zmieniając temat postanowił nadać mu nieco inny kierunek.

— Wiesz czemu ja nie życzę sobie żyć wiecznych?

— Wiem. Masz w dupie towarzysza boga.

— To też, ale przede wszystkim dlatego, że brzydzi mnie wieczność… Co niby miałbym robić w nieskończoność?

— Ze mną rozmawiać?

— Nie. Ty na tak niski krąg piekielny nie zasłużysz.

— Cóż za komplement w rewolucyjnych ustach.

— Za to twój stary, to już inna bajka… Wieczności w towarzystwie świątobliwych idiotów, to musi być dopiero dramat.

*

Pomimo utarczek czy innych sporów, życie dyskusyjne wciąż toczyło się dalej. Pewnego dnia wśród dziatwy rozgorzała dysputa.

— A co z daktylem?

Owocem, symbolem, symbolicznym bóstwa obrazem.

— Czemu z daktylem?

Sprawa była oczywista, jak z wodociągiem. Z symbolem innego, lepszego świata nie było żartów, tylko kryminał. Choć bardziej hebrajski niż Tora, no żeby takiego prawdziwego, biblijna mać jego, ktoś dostał, to jeszcze się nie zdarzyło… W końcu jednak, padł pomysł, zakwitła idea.

— Z Warszawy!

Powstał koncept. Kogoś wujek, czy inny krewny jakości wszelakiej niekoszernych importem egzotykaliów się pałał. Ktoś napisał, wyżebrał, przeczekał, wreszcie wymodlił, cud się stał, sakramentalne “tak” wypowiedziano. W ręce wpadł nam jeden, przysłany w kopercie, relikwio-owoc obiecany.

— Daj spróbować — poprosiła niejaka Ryfka.

Dali. Z namaszczeniem ktoś rozciął, wyciągnął podłużną pestkę, z pełną powagą w nadziei na rozkwit zakopał w ziemi. Skarb potencjalnie rozmnożywszy, rozdzielił ten istniejący, suchy i kleisty owoc. W religijnej niemalże egzaltacji, wynalazek zniknął w naszych ustach. Rozpuścił się, rozpłynął… U niektórych pojawił się uśmiech, no towarzyszka Ryfka, minę miała niewyraźną.

— Ze lo naim…

— Gówno!

Mimo zaklęć, pomimo celebracji całej, owoc przekonywujący nie był. Epitet nie wybredny padł, coś bardziej konstruktywnego wypadało powiedzieć. Padła propozycja nieśmiała.

— Ktoś chce czulent?

Swojski z pieca, znakomy, jak bieriozka, piękny w swojej prostocie, jak stworzona pod przejazd czołgu, płaska nadbużańska równina. Gdy słodyczy było za dużo, należało skontrować…

— Gerszon, obudź się, co ty pierdolisz! — krzyknął Chaim.

No właśnie. Tyle więc snu, czulent z daktyli odpłynął w niebyt, dai im halomot, znów została jawa.

*

— Baruh ata Adonaj Elohejnu meleh ha olam– przechodząc przez próg po raz milionowy powiedział ojciec.

Lubił się tą frazą epatować, radość z tych słów czerpał niezwykłą. Pławił się w deklaratywnej boskości, pluskał się w baseniku z bogiem. Wówczas, Matka podniosła głowę i mierzyła go wzrokiem. Stałym, delikatnie pogardliwym sposobem.

„To wszystko Czerwona zaraza!” — grzmieli anonimowi kaznodzieje z wysokości swych świętobliwych ambon i pulpitów, pod jej adresem niejako.

Konstans ofensywnego ateizmu, bez żadnych wątpliwości, tak widziano Mamełe… Cóż, ta faktycznie ze Starym specyficzny sport uprawiała. Strzelała trochę jak do kaczek, atak był punktowy, głośny i krótki, jak salwa honorowa. Machinalna powtarzalność sprawiała, że Dawid niemalże je lubił, wiedział, że po burzy zawsze musiało nadejść słońce, a jak nie słońce, to chociaż deszcz powinien był przestać padać.

— Nie nudzi Ci się ten mętny nonsens? — pytała.

— A Ty się trochę nie powtarzasz? — odpowiadał.

Miał rację, oczywiście. Rozchmurzywszy nieco swą przyjazną w gruncie rzeczy twarz, Matka uśmiechała się do Starego. Taka gierka, konwencją się bawili.

— Nie bluźnij Malka! Bite! — tradycyjnie dodawał Tate.

Mame uśmiechała się sarkastycznie. Piękny był ten wyraz, trochę władczy, bezwzględny może. Na zawsze został w pamięci, zaimponował i zarył. Przy nim, bledły uśmiechy traktorzystek, traciły wszelki wyraz… Czasem, po wymianie uprzejmości, Mame czuła potrzebę zrobić jeszcze jeden kroczek dalej.

— Czy myślisz, że nic więcej ta twoja bozia nie ma do roboty, tylko słuchać tego biadolenia? Wierzysz, że ona sobie siedzi, i liczy, ile razy podlizałeś się jej w ciągu dnia? — ciągnęła zadowolona. — Nie mówił czasem Rebe o obłudnikach? O tym, żeby ich unikać?

Ojciec marszczył brwi, że niby ze złości. Łuki napinały się i płaszczyły. Prychał tylko niezadowolony, wiedział, że przegrywał. Dyskutantem wybitnym nie będąc, przeklinał swój los samca ujarzmionego.

— I co na to pan Cadyk? — pytała więc dalej.

Tate przegrywać nigdy się nie nauczył. Wkurwiwszy się lekko, w dyskusje wchodzić jednak nie próbował.

— Mistrzu, co powiesz? — śmiała się zadowolona bezbożnica.

Mi zaś w dupci cieplutko się robiło. Dumnie spoglądałem na prekursorkę feminizmu, Matkę — jidisze mame, gębą pełną kobietę wyzwoloną… Nieustępliwa, aby nie rzecz upierdliwa, Matka kwitła jak wrzód na chasydzkiej dupie Tatowego stwórcy.

— Jak dziękujesz za złą wiadomość, to co sobie myślisz, misiu? — zapytała jeszcze na odchodnym. — Opowiedz młodemu, niech się uczy.

Gra przeradzała się w sztukę jednego aktora, powtarzalny monolog. Tuż za brwiami, ojciec marszczył groźnie czoło. Lubił tą wodewilową teatralność, przesadę rodem z niemego kina. Stary-Czeplin! Bez wąsika wprawdzie, no jakże wymowny, pełen sugestii. Wyobrażałem go sobie, krasawca, razem z Maxem Linderem czy Rudolfem Valentino. Współgrałby tam idealnie: stary sprzedałby im kaszę. Gestykulując, próbowałby wytargować u nich pół rubla.

— Może jestem masochistą? — kontrował z rzadka ojciec. — A może tak trzeba?

To był najsłabszy z “argumentów”. Spalony. Może tak, a może nie. Kto miał to stwierdzić? Bozia sama głosu zabrać nie chciała, zaś Matka i ja, znaliśmy wersję wiadomą.

— Z czego się śmiejecie? No słucham!?

Niby scenariusz był znany, no Stary czasem tracił kontrolę. On konstrukcje miał inną, on po prostu się bał. Nie bozi wprawdzie, jej abstrakt tylko wybiórczo go interesował. Jeśli po bożemu był skromny, jak każdy posiadacz-właściciel, bał się, że mu zabiorą. Ruble na początek, a na koniec, duszę, do końca nie było wiadomo.

— Przecież na Ciebie bozia czeka! — krzyknęła Mame.

— Czeka! — w odpowiedzi wrzasnął Tate.

Matce znów światełko błysnęło w oku. Ognik, płomyk, lśnienie. Odbijało się pięknie w brudnym zwierciadle wiszącym naprzeciwko jej rozbawionej twarzy… Jej było mało, ona chciała deser, na koniec coś słodkiego.

— Co zrobisz jak już się spotkacie? Monetki razem będziecie liczyli?

Stary gdzieś tam jednak drugie dno posiadał. W małostkowości swej bujnej, cień wrażliwości znajdował. Starego bolało, w starym kipiało. Stary ściągał maskę, pokazywał wrażliwe lico.

— Bezczelna jesteś… Ты знаеш об этом? Normalny człowiek…

Wtenczas, u jidisze mame współczucie kiełkowało. Emocje starego, niczym ze stołecznego kabaretu, w sztetlu na pewno nie były wyuczone.

— Иди ко мне… — cieplej już brzmiała.

Chwytała za dłoń, po czym właściciela rozterki przyciągała ku sobie. Kawałek tkanki głęboko ukryty w spodniach i sentyment głęboko wyryty w mózgowych komórkach silniejsze były od abstrakcyjnych berachotów. Chuć zmazywała abstrakt boga, pseudo-chasyd обнимал proto-komunizm, z własną żona kominternowski pakt zawierał. Padały bariery, znikały granice, w okamgnieniu Mame stawiała trochę lepszy świat „tu i teraz”.

— Сейчас милая!

Jak u ludzkości как таковой, w ich dziejach miłość fizyczna, láska, miejsce почётное zajmowała. Dotyk dłoni, ciepło ciała, usta szukające ust, w poszukiwaniu nieustającym ciała. Wielka erotyzmu fala…

— Молодой человек! — spadło na mnie spojrzenie.

W pewnym momencie musiała nastąpić autocenzura, wewnętrzne tabu domagało się posłuchu. Cesarzowi co cesarskie, Starym to, co z natury rzeczy się należało. Baruhaszem, wypadało usunąć się w cień i udać na pokoje.

*

W sennej atmosferze Sztetlu człowiek dusił się powoli. Codziennym banałem przygniatany, z wolna umierał. Brakiem poza-religijnej perspektywy tłamszony, do ostateczności był popychany. Siermiężna, mittelojropejska mandala…

— Baruhaszem — pewnie powiedziałby Stary… dla odmiany!

Każde urozmaicenie w kręgu, świeżości nawet najmniejsze tchnienie było mile widziane. Szczęśliwym człowiek, który nocą w marzenia senne zdołał uciec!

— Coś, ktoś? — spojrzałem wymownie

W perwersyjnym umyśle Chaima zakwitła nowa, chora idea. Z nudów może, z czystej skuki, pomysł się urodził… Hece ustroić mu się zachciało!

— Złapiemy sabakę i wpuścimy im do hederu.

Złośliwość najczystsza, nie szukająca ambicji, w czystej swej chyba postaci. Nieczystego za to kundla im wpuścić, zarazę. Niech ich krew, niczym Morze Czerwone zaleje!

— Złapmy.

Poszliśmy więc do najbliższej wsi z celem pozyskania odpowiedniego zwierza. W samym środku pracowitego dnia, większość mieszkańców czymś była zajęta, no w końcu znalazł się dawca. Przy drewnianej chałupie stał gospodarz i dziarsko machał siekierą.

— Chłopaczki miastowe, patrz Hela — dojrzawszy nas rzucił. — Czego wam trzeba?

— Psa.

— Wy czasem, nie mojżeszowe chłopaki?

Słuszne zdziwienie odmalowało się na twarzy gospodarza. Nie raz przyglądał się kapelusznikom z miejscowego sztetla i jakoś na spacerach z psem tych dżentelmenów nie przyłapał. Ba! Ogólnie psia obecność nie była nazbyt szeroko widziana.

— Psa? Kto u was psy trzyma?

— Świat się zmienia panie gospodarzu — uśmiechnął się Chaim. — Może być coś jeszcze, ale psa na pewno.

— Słoninki!? — roześmiał się gospodarz.

— A poproszę! Co nam szkodzi!

Zadowolony, co najmniej jakby nas przechrzcił, towarzysz rolnik poszedł boczku pokroić. Córka zaś, Helena, z tylko sobie wiadomych przyczyn, lubieżnie na nas zaczęła spoglądać. Córa gospodarza lustrowała bez skrępowania… Otóż Hela, czego wiedzieć nie mogliśmy, od zawsze lubiła rzeczy nowe, nieznane. Nudziła ją pszenno-buraczana nijakość, schabowy czy ziemniaki w mundurkach. Marzył jej się chłopaczek z kręconym loczkiem, śniady trochę, egzotyk. Ochotę Helena miała na coś innego…

„Murzynek!”

Gdy w głowie Heleny krążyły erotyczne wizje, z kawałem słoniny w swej potężnej dłoni wracał gospodarz. Czuły na różne niuanse i odcienie szarości, powagę sytuacji dostrzegł. Seksualne napięcie wyczuł bezbłędnie, postanowił szybciutko je wyhamować.

— Dobra… — położył boczek na ziemi. — Suka się oszczeniła, i tak miałem utopić.

Jeśli nie u psów, to gospodarz mieszania ras za bardzo nie widział. Srogo spojrzał na Helę i wbiwszy siekierę w pniak, szybkim krokiem poszedł przynieść szczenię.

— Zara będą psiaki!

Hela srogość aż za dobrze znała. Niczym niedzielna koszula, ta głównie na pokaz była. Jak z deklaracją o topieniu, Tatko rolę odgrywał, wspaniale interpretował, no tak naprawdę, zwierzątek nigdy nie zabijał… Zawsze prosił matkę, żeby kurzę łeb ukręciła. Ta zaś, z sadystycznym uśmiechem na ustach, bezbłędnie honory czyniła… Spokojna o swoją przyszłość Helena, niczym babka do kury, wciąż grzesznie się do nas szczerzyła.

— Słodkie jesteście chłopaki, zjadłabym was, oj, zjadłabym… — wyszeptała.

Helcia, owszem, jeść potrafiła, tatko dokładki córeczce nie odmawiał. Kij mając jednak dwa końce, na jej nieprzeciętnej sylwetce się odbijał. Tak więc perspektywa bycia zjedzonym przez wiejską piękność, niespecjalne podniecenie w nas budziła. Nie chcąc jednak stracić psa, odpowiedzieliśmy równie kurtuazyjnym uśmiechem.

— A ptaszka mi któryś pokaże? — ciszej jeszcze zapytała Hela.

— Następnym razem, kochana, wrócimy niedługo! — odparł Chaim.

W oczach Heli płynął żywy miód, buchał żar zmieszany z uniesieniem. Na razie jednak, dziewczyna obietnicą musiała się zadowolić. Z komórki już wracał ojciec i natychmiast zakomenderował. Choć rola była tylko rolą, gospodarz nie mógł ot tak pozbyć się „męskiego honoru”.

— Na kuchnię idź! — poinstruował.

Co obiecał, to obiecał, słowa towarzysz gospodarz dotrzymał. Dał, za darmo nawet, w sumie żadna różnica, kundli nikt by nie kupił, Siedlce to nie była Korea.

„Zabić, dać, ważne, że problem znikał, zwierzę głupie” — mawiała mu swego czasu mamusia.

Wnuczkę też by babka w zasadzie oddała, choć nie Żydom raczej. Gorsi tylko Cyganie!

“Czort z babką” — uznał gospodarz.

On wolał córę u siebie, dopieścić… Refleksję te jednak należało przerwać.

— Bóg zapłać Panie gospodarz! — w pół ukłoniliśmy się i odeszliśmy w swoją stronę.

Kilka kroków dalej uwagę skupił już nasz nowy bohater, oczy przyciągnął zwierzak. Choć gabarytów raczej skromnych, i pokojowego usposobienia, to nam chyba wystarczył. Miał być pies nie musiał być “bojowy”.

— Nieczysty — wyszeptał Chaim całując w główkę szczenię.

— Imię? — stuknąłem się palcem w czoło.

Liczyło się psie jestestwo. Tak pobłogosławiony, świadomie czy też nie, Nieczysty ruszył na swój występ i spotkanie z przeznaczeniem.

*

Nakarmiwszy nieco bestię, aby nie skomlała, spacerowym krokiem doszliśmy pod naszą madrasę. Miejsce ze wszech miar uświęcone, doczesnym przepychem, jednakże nie kipiało. Stara drewniana konstrukcja w przeciwieństwie do chrześcijańskich chramów i przybytków formą przekonać nikogo nie próbowała. Zza małych, brudnych szyb widać było niewyraźne sylwetki bogobojnych stworzeń, czule pochylonych nad wielowiekową skarbnicą złotych myśli rabinów. Jak ugotować mięso, jak podmyć uszy, kiedy zjeść, a kiedy głodować… короче, jak żyć, od zmierzchu do świtu, co zrobić, aby zainteresowanej tak poważnymi elementami życia bozi, nerwów zbytecznie nie zdzierać.

— Uchyl drzwi, a ja wpuszczę bestię — poprosił kamrat.

Pchnąłem więc lekko drzwiczki, a Chaim położył czworonoga na podłodze. Klepisku, точнее. Szczeniak, pomimo wszelkich walorów, umiejętności czytania w myślach nie opanował.

— Nie wracaj się — wyszeptał groźnie patrząc Chaim.

Bezskutecznie. Pies patrząc się na nas zadowolony, wesoło machał ogonem.

— Towarzyski jest, może go polubią? — orzekła Ryfka.

Trzeba było szybko znaleźć jakąś formę zachęty. Mięsiwa za bardzo pod ręką nie mając, bezradnie rozłożyliśmy ręce. Głów mieliśmy jednak nieco więcej już wówczas, Ryfka do sytuacji przygotowana była lepiej. W kieszeni miała… biblijnego daktyla.

— Psu daktyla dasz?! –zdziwił się Chaim. — Zaślini i wypluje.

— A masz lepszy pomysł?

Nie miał. Pies za to, być może z racji swej ignorancji, na daktyla był jak najbardziej łasy. Pojęcia nie mając czym to małe brązowe „coś” było, instynktownie poczłapał wiedziony przez naturalną ciekawość.

— Elohim edirim! — nagle podniósł się krzyk.

Uczona gawiedź podniosła raban. Wszczęto panikę. Ze kelev rav! Pies zły, jak mać jego zła suka… Pies po prostu! Szczeniak ostrzył swoje ząbki na ich cnotę. Ku naszej złośliwej uciesze, światłe grono rozbiegło się po pokoju niczym oparzone. Wreszcie, po chwili wrzasków i szamotaniny, ubodzy naukowcy wybiegli z budynku, a za nimi majestatycznie wystąpił nasz szatan. Czworonożny prowokator, Piesek-On. Amalek.

— Kolakavod, maładziec! — przyklasnęliśmy sobie razem!

Towarzysze erudyci nie kryli zdenerwowania, padły mało wybredne, wzburzone słowa. Nawet całkiem spokojny rebe, milcząc dla niepoznaki rzucił na nas karzące spojrzenie. Uczniowska gawiedź pijąc z jego oczu, za gwałt z nawiązka odpłacić była gotowa.

— Pocałujcie nas w dupę! — wrzasnął pewny siebie Chaim.

Rebe jednak nas zaskoczył. Nie zważając na narastające w nim oraz w jego świcie uczucia, w górę uniósł dłoń. Jednym gestem zatrzymał. Choć obrzydzona naszym postępkiem, oświecona młodzież nie śmiała nawet drgnąć.

— No dobrze… Szabat szalom! Paka! — krzyknęliśmy wspólnie.

Zabawa udała się nam jednak tylko w połowie. Nasi rozmówcy pokazali nam duchową wyższość. Pytanie, co zrobilibyśmy my, gdyby talmid zesrał się na książkę Karola?

— Ja bym podziękowała — mizdrzyła się Ryfka.

Pytanie postawione na wyrost, poczucie humoru nie było domeną hederu. Podeszliśmy więc do pieska i pożegnani iskrami niewygasłej jeszcze złości, pomaszerowaliśmy piaszczystą drogą między wierzbami.

*

Papasza i mamoczka z radością pieska przyjęli. Nie raz patrząc na tą eklektyczną dwójkę, co raz bardziej zacząłem się zastanawiać o co im chodziło: czemu on z nią, a czemu ona z nim? Piesek idealnie do konceptu tutaj pasował. Dlaczego? Dlatego właśnie, że nie pasował nijak.

Ze Starym sprawa pozornie wydawała się prostsza: biorąc jego własne kryteria, poniekąd nie miał wyboru. Twarz należało zachować, wizerunek ocalić, w społeczności utrzymać niezbędne jej do życia pozory. Carowi co carskie, nakaz religijny spełniając, bozi dupci kawał podarować, szanowną wiarę przodków zachować. Ale przecież damy takiej trzymać też w zasadzie nie wypadało. Za to buzi bozia dać nie mogła, sprzeczność za duża, dla złotych wołów i ich akolitów niesłychana.

— Mame, a czemu ty z Ojcem jesteś?

Z nią kwestia mniej oczywistą się jawiła. Bezczelność bezgraniczna, choć chęć ogromna drażnić wszystkich, w tym siebie, przewodnią rolę spełniała… Tylko tego już było zbyt wiele. Może masochizm. Świat mentalny, piękno duszy, magia ojcowskiego seksapilu.

— Neszama! — roześmiała się rodzicielka-. Dobrze się kocha… a ja z nieznajomym do łóżka nie pójdę.

Brutalna to była prawda. Niby w duchu wyzwolenia, no jakby jednak niemiła. Zbyt biologiczna, pozbawiona rewolucyjnej frazeologii i sztampowego ideału. Z całej tej wymyślnej konstrukcji, intelektualnych podniet i sporów zostało nam jedno.

„Kutas?” — zapytałby nieobyty w te klocki Cadyk.

Otóż to, fiut właśnie. Członek zawisł w powietrzu, jak nihilizmu zły duch, jednym ruchem uderzał i wszystko zabierał… Spółkować z reakcją w jej najniższej postaci, niepojętym się to wydawało… Zawód był duży, spore było rozczarowanie. Wzrokiem pustym spojrzało się po niedawnej bohaterce, zdruzgotane oko po ziemi się turlało.

— Kiedyś zrozumiesz — odparła spokojnie Mame.

Można było tak założyć, inaczej musiałaby uznać mnie za kompletnego idiotę bez perspektyw umysłowego rozwoju. Wówczas jednak, brzmiało to jak kontrrewolucja. Herezja w najczystszej postaci, atak na duchową esencję istnienia. Dopiero budząca się cielesność nie czuła, nic z tego nie rozumiała.

— Nie! — krzyknąłem i wybiegłem trzaskając drzwiami.

*

Król reakcyjnej seksualności wciąż próbował przeciągnąć mnie na mocy ciemną stronę. Nawet jeśli żonę spisał na straty, ze mną Ojciec bez walki nie chciał się poddawać. Uznał, że warto próbować, że nigdy wiadomo nie było.

— Coś ci przyniosłem — razu pewnego zaatakował.

Stary nie był wybitnym strategiem, psychologiem też nie największym się okazał. Postanowiwszy mnie skorumpować, niezbyt wysokich lotów asumptem się posłużył. Przyniósł miodowe makagigi i nadziewane powidłami ucha. Jak na Purim, no bez Purimu.

— Co za ekstrawagancja! — wyśmiała partnerka.

— Kulturę pielęgnować trzeba.

Tate niezbyt wysokie mniemanie o mnie, jak widać było, posiadał. Może i miał rację, natomiast miłości do swojej opowiastki tym sposobem kupić nie mógł.

— Może się przejdziemy gdzieś razem? — zapytał. — Może… pójdziesz ze mną do synagogi?

Choć sam bywał tam od święta, dość sporadycznie, czuł podsycane wirtualnym przyjacielem ciśnienie.

“Pokaż mu chociaż, nie daj się tak łatwo, tak od razu!”

Skończywszy ze słodyczami, uśmiechnąłem się zdawkowo. Taka odpowiedź Tate satysfakcji dać nie miała. Pytająco spoglądał dalej.

— Nie — bezczelnie odparłem dodając. — Ale możesz przynieść jeszcze — i obojętnie się odwróciłem.

Mame parsknęła śmiechem zadowolona. Stary przeklął siarczyście, poległ… Purimowych ciastek w domu już nie zobaczyłem, w zamian, moja noga do żadnej świątyni przez nikogo targana nie była. Losy edukacji religijnej został przypieczętowany.

*

Choć podchody mu się nie udawały, Cadyk z nami regularnie obcował. Od czasu do czasu nawiedzając ojcowskie fałdy, co jakiś czas przyjaciel się zjawiał. Niczym do Cyganki, po prawdę do niego Tate sobie przychodził. Doradzić, na chusteczce do nosa przepłynąć przez jezioro, cudownie uzdrowić.

„Złoty człowiek, ja panu mówię! Tak jak i Pan magid.”

Nawet jeśli w przypadku Tate chodzenie w pełni metaforycznie wyglądało, to nawyk był jak prawdziwy. Cadyk lub właściwie magid, a więc wędrowny kaznodzieja, przez głowę ojca wędrował bez wyraźnego celu… Ciężko było dociec, dlaczego i po co. Nie był Szabatajem Cwi, mesjanizmem się nie parał. Końców świata jak i żadnych innych końców zasadniczo nie czując, Dawidowi jeźdźców apokalipsy nie ukazał. Nie przeszkadzało mu to prawić o różnych rzeczach, najchętniej zaś opowiadał o koniach.

„O Żydzie-koniu, tak właściwie.”

O końskiej moralności. Dobre konie, w szabas szły się pokiwać, konie gorsze, jak ich do tego ktoś zmusi, w rzeczony szabat nie szły dokładnie donikąd…

„Ale koń może narzekać, że wzgórze jest zbyt wysokie, może wnieść przeciwko mnie pozew w sądzie religijnym. To prawda, mogę wygrać, ale nie mam ochoty wdawać się w dyskusję z koniem!”

Chcąc nie chcąc, surrealistyczne prawdy sypały się w Starego jak z rękawa.

„Jak najpierw siebie uderzysz, a potem wrócisz do stanu poprzedniego, to dopiero zrozumiesz, że stan poprzedni wcale taki zły nie był” — radził innym razem.

Zawsze mogło być gorzej. I faktycznie, nie raz gorzej bywało.

„Błogosławieni artyści bez talentu, bowiem sami nic nie mając, innych jeszcze darzą swoją znakomitą osobą.”

Wszystko to trochę jak w Singer’owskim opowiadaniu. Cuda u rabina, znikające stodoły, popiskująca bieda i niekończące się wizyty krewnych. Krewnych i pociotków, rzezaków i bywalców jesziwy, ciąg wiecznego współżycia, pływającego w sztetlowym szczęścia eterze.

— Niech bóg uchowa od rodziny — mawiał Chaim.

Nasza ferajna od stylistyki tej znacząco odbiegała. Odcięci albo przynajmniej oddaleni od stereotypowego obrazka, nieco innej dialektyki szukaliśmy. Rewolucyjnej, antysztetlowej, siedzieliśmy i rozprawialiśmy o sprawach znanego nam świata. W przeciwieństwie do znajomego towarzystwa, świata tego i tylko tego. „Tamten”, przesycony teologią i męczącą metafizyką, nas nie interesował… W końcu nic już nie mogło być tym samym, odkąd człowiek dostał do ręki Karola.

— Stajemy z Tate za ladą. Przechodzą ludzie, a ja uwagi nie zwracam. Stary się wkurwia, trochę tylko, symbolicznie może, z przekąsu może bardziej, a ja czytam! — relacjonowałem.

Mame chwaliła, popychała do czynu sama… Niezdrową satysfakcję ze stąpania staremu po odciskach czerpiąc, z robienia mu na złość uczyniła swój lekko wynaturzony rytuał. Trochę ze złośliwości, trochę z nudów, a może dlatego, że to ją po prostu bawiło. Stary był znakomitym kandydatem do wszelkiego typu gier i zabaw.

— To co mu dasz, Dawidku? Ram-bam’a, czy Ram-ban’a? — pytała Mame.

Choć nikt nie wiedział o kim była mowa, chłopcy spoglądali z niewysłowioną zazdrością. Oni tak nie mogli, co najwyżej pomarzyli. W ich stosunkach familijnych hierarchia była jasna, obyczaj w szyku wciąż mocno trzymał.

— Złość kipi, ręka mierzi, ale Tate ręki nie podniesie, bo mu uschnie!

Tate by podniósł, najchętniej by po mordzie zdzielił, symbolicznie obiłby gęby nasze obie. Na jego nieszczęście, sprawa jednak prostą nie była… W szachu trzymała go Mamele. Trzymała go króciutko, konkretnie rzecz ujmując, dzierżyła za jaja.

— Niby Cadyk, ale jednak seks!

Cadyk Starego ratował. Wówczas, w momentach trudnych, przypominał sobie jego święte słowa. „Kto cierpi bardziej, ty czy świnia?” Analizując wciąż żywotne napięcie w lędźwiach, rozsądnie całkiem stwierdzał, że on za jakieś bzdury cierpieć nie będzie. Czort z nim, niech czyta gówniarz co mu się podoba.

— Ty to masz matkę, jak brzytwa — któryś się rozmarzył.

Ja wówczas, wciąż lekko uczulony na takie komentarze byłem. Choć Mamełe świętą, i dziewicą jak u „sąsiadów” boże uchowaj wcale nie była, to wciąż tkwiła w pozłacanej gablotce z napisem “Mama”. Sacrum! Kiedy świętość, to i gniew… Wpuszczony bocznymi drzwiami podświadomości, dybuk wpadał i zaczynał szumieć. Przykaz celebrowania mądrości wiekowej, czy może bardziej jej posiadaczy gdzieś w głowie kołatały… Oszalały, Dybuk kazał po mordzie walić.

— За что?! — krzyknął towarzysz.

Dybuk chciał mistyczną cząstkę Mamele ochronić. Wpierjod! poniósł zaciśniętą pięść. Mowę niekoszerną ukrócić zdecydował.

— Pardon, przepraszam… z głupia trochę mnie poniosło — trochę sam się ocknąłem.

Wszyscy spojrzeli z pewną dozą zakłopotania.

— Może on to nie on… a duch jakiś Gerszona udaje — roześmiał się Chaim. — Sztetlowa klasyka.

— Dokładnie, a za chwilę każe mu zatańczyć nago.

Wyśle w podróż w poszukiwaniu właściciela jednogroszowej monety, zaginionego małżonka, pod którym ziemia się zapadła, lub każe uganiać się za jakimś znachorem. Będą czary, będzie się działo.

— Potem cała wiocha będzie gadała… to dobrze, to źle, to z bożą pomocą stanie się wszystko lub nic się nie stanie.

Dalsza rozmowa wiodła ku kipiącej wewnątrz wszystkich miłości do sztetlu i jego bezzębnych chasydów w lisich truchłach na głowie. Do babin z wygolonymi głowami i owiniętymi niekoniecznie ładnymi chustkami, lub w przypadkach bardziej majętnych, babin z gustowną kępką włosów na tejże gołej głowie…

“Amalia Ben Harush i jej dwadzieścioro dzieci.” — szeptał głos, choć przychodził z innego sztetla, z innej czasoprzestrzeni.

Nocy letniej sen i marzenie. Świętości jebliwej spełnienie i ekstaza.

„Lijot kmo Amalia!” — Głosił mędrzec.

Bóstwo po jądrach z radości się podrapało. Pociechy tyle, szczęścia co niemiara. Narodu, ludu bożego przyrost, wartościowe rozszerzenie. Ilość! We wspólnocie siła.

— Jak im miasteczko się zażydzi, to się poczują bezpieczniej, a w przyszłym roku, przecież i tak, kulam be Jeruszalaim — komentował wesoło towarzysz.

*

Pewnego dnia, jak zwykle idąc zabłoconą drogą przez miasteczko, obejrzałem się i zobaczyłem dziewczynę. Nurzając butem w miękkiej mazi, ostrożnie zacząłem śledzić ją spojrzeniem. Skromna, w czarną, nadzwyczaj przyzwoitą suknię zakuta, z pozoru wyglądała jak wszystkie inne. Na głowie miała czarny czepek, dodający powabu, symbol sztetlowego seksapilu. Bezkształtność i nieciekawość, no coś przecież musiało zainteresować, skoro się przystanęło. Coś musiało sprawić, że spojrzało się na bezkształtny worek… Matka wszakże uczyła.

— Gerszon, opowiem ci o tym, jak chłopcy widzą dziewczynki — uprzedziła nie tak dawno Mame.

— Co takiego?

— To sprawa jest delikatna, tym bardziej tutaj… — pouczyła. — Tu trzeba pewną powściągliwość zachować.

Człowiek jednak pewne rzeczy wiedział sam, instynktownie wyczuwał. Stanąłem więc, dyskretnie łypnąłem okiem. Lustrując wzrokiem jej nierealną sylwetkę, wodziłem po szczelnie zamaskowanym pięknie, choć też może ukrytej brzydocie. Patrzyłem długo, natrętnie, szukałem kontaktu… kontakt się znalazł! Czując mój namolny wzrok, dziewczyna uniosła spojrzenie… Oczy spotkały się, wymieniły wejrzenia. Bolja perspektiva.

— Dziewczę łatwo spłoszyć — powtarzała Mame.

— Do czego mi taka wiedza? — pytałem.

— Zobaczysz.

Co właśnie zobaczyłem? Błysk jakiś w oku, może zdziwienie. Trochę zaskoczony wydarzeniem, w pierwszym momencie sam siebie spłoszyłem. Dobrze z resztą, jakiś nierozsądny zryw, czy inny młodzieńczej werwy przejaw mógł wystraszyć. Mogła się zacietrzewić dziewczyna.

— Dziewczę, nie będzie chciało, żeby je tak wprost nagabywać — wyjaśniała rodzicielka.

— Czemu?

— Pozytywnych uczuć wyrażać publicznie w społeczeństwie nie wypada… Opluć, pobić, to chętniej, to łatwiej ludności przychodzi.

Mordę bić, owszem, łatwo przychodziło. Sąsiadowi dopiec, obcemu, bliskiemu zrobić „kuku”. Tu jednak w ryj dać nie mogłem, w znanej mi wizji zalotów nie było to rozwiązaniem… Zanim obiekt westchnień uwagę zdążył zwrócić, bohatersko nawiałem…

— Może całkiem zgłupiejesz, spanikujesz.

Spanikowałem. Przyszedł czas na namysł i zadumę. Kilka chwil minąć musiało zanim opuściwszy stan oblubienicy niejakiego Lota, trochę oprzytomniałem. Podejść tak, po prostu się nie dało, trzeba było się sprawie przyjrzeć. Fakty pozbierać.

— Tu musisz Gerszon podejść sposobem — mówił nie wiadomo już właściwie kto.

Fakt notując pierwszy, spojrzałem na zegarek, godzina była trzynasta. Wyglądało, że dziewczęta wychodziły do domu. Wychodzić mogły o porach różnych, no mogły też o tych samych! Odkrywczość stwierdzenia nie pozostawiała wyboru, pozostawało sprawdzać.

*

Zamieniłem się w myśliwego, zacząłem szukać sposobu. Brałem pod lupę, monitorowałem. Dni wytężonej obserwacji przyniosły w końcu jakieś owoce. Wymierny efekt, może skromniejszy niż spodziewany, no jednak. Pojawił się punkt zaczepienia, pazerny partner w interesach. Wokół obiektu platonicznych mych westchnień, niczym satelita, krążyła lekko puszysta dziewczyna. Trajektorię więc odpowiednią obierając, jak innemu ciału niebieskiemu, udało mi się zbliżyć. Po niewielkiej dozie kurtuazji, zadać celne pytanie.

— Wybacz panienko — złapałem ją w końcu na pół-osobności w jednej z zapyziałych uliczek naszej dziury. — Czy znasz już nową markę cukierków? Koszerne i dajemy na próbę!

Z początku młoda dama była nieufna, zaufania w niej nie wzbudziłem. Niby koszerność, a po gojsku do niej przemawiał. Do tego mężczyzna, ma się rozumieć, samiec, czci potencjalne zagrożenie…

„Was aojb er rapes mir?” — pomyślała.

drugiej strony mózgowej półkuli, kompleks się ożywił. Nigdy nie zaznawszy ze strony z grubsza nikogo chociażby śladów zainteresowania, krąglutka dama łaknęła kontaktu. Choćby obwoźnego sprzedawcy, niech straci! Tu zaś był dżentelmen młody, może nawet zbyt młody, do tego z cukrem gratis.

— Ver bist ir har? — Zapytała, testując.

Odpowiedzi gotowej nie miałem, każda z możliwych głupszą od pozostałych się zdawała.

— Przejazdem, zawodowo — rzuciłem. — Handel, pani kochana.

Grubcia uśmiechnęła się, drążyć nie zamierzała. Cukier i miłość, cukrem okraszona miłość powstała. Ważne, że zrozumiałem, psychologię zręcznie oswoiłem.

— Chętnie spróbuję — z pewnym podnieceniem w głosie oznajmiła.

Wyjąłem więc woreczek z bonbonami i z namaszczeniem podarowałem. Czekałem spokojnie, aż pogryzie ostrożnie, przełknie zadowolona. Po czym zacząłem opowiadać, farmazony pierdolić, namiętnie konfabulować. O pięknie ukrytym, o duszy, z chasydzka filozofować. Po jakimś kwadransie skromny swój jeszcze repertuar wyczerpawszy, jak gdyby nigdy nic, przeszedłem do meritum.

— A Pani koleżanka to, jak ma na imię?

Zanim dziewczę zdążyło nad pytaniem się zastanowić, podsunąłem jej kolejną zachętę, wręczyłem stymulant. Mózg tym sposobem sparaliżowawszy, poznałem imię mojej flamy: zaszyte w czerni, dziewczę zwało się Rohale!

— Panienko droga, torebka wasza — wręczyłem w podzięce za włożony wysiłek. — Na mnie pora!

Jak to brzmiało pięknie, jak ckliwie, można było sobie przeliterować, literować. Ro-ha-le. Słodkość taka piekarniana. Wystarczyło usiąść na ławeczce i samemu dyskretnie się upajać. Tam był adam kadmon, jasność emanowała z obrazka.

„Tak nigdy nie rób. W pojedynkę podchodzić nie wypada…” — przypomniał znajomy głos.

Fakt, faktem, gdyby oko nieżyczliwe dojrzało, doniosło, wszystko miało szanse zakończyć się bardzo szybko, jednym szybkim pomówieniem. Zostałoby to, co członkowie sekty spod znaku linii prostopadłych nazywali “częściowym”.

„Miłość nie szuka poklasku… no, gdy zaś przyjdzie to co jest doskonałe, zniknie to co jest tylko częściowe”.

Nie pozować, wzajemności jakiejś poszukać, niegłupio to brzmiało. Samogwałt nigdy sprawy nie załatwiał, dla akcji potrzebna była reakcja. Jak mówili koledzy papy, porządek człowieka ustanowiony był przez „usta”, przez nie chciałem trafić do „piękna”, które czerń skrywać musiała… No mój porządek, w jednym tylko „naczyniu” mógł się znajdować. Jakby to powiedział Cadyk, z „naczynia” chciało się uszczknąć trochę „światełka” dla siebie… Rogala!

*

Nie przestawało się myśleć, dopadło to co spotykało ludzi w takich sytuacjach, przypadłość zakochaniem zwana. Budziła myśli, mnożyła je, koncentrując niczym lejek w jednym miejscu, na jednej postaci… Niemniej jednak, „refleksyjna” noc w podobnym guście niewiele do tematu wnosiła. Sprawa wcale prostszą się nie stawała, pomysłów brakowało… Zawołać z daleka, jak na psa, było trochę mało…

„Z taktem, tylko z fasonem wypada”.

W tenże deseń Mame coś tam przecież mówiła. Kto by jednak „starych ludzi” w podobnych sprawach słuchał?

„Bez niepotrzebnej przesady, nienachalnie” — nalegała Mame.

Ona widziała sprawę z drugiej strony. Choć wspomnienie tego co było powoli już się ulatniało, Mame jeszcze pamiętała zaloty młodzieży. Szturchał, z głupia śmiał się, coś opowiadał. Żyd, „aryjczyk”, wszystko jedno, generalnie dramat. Co innego mówiła jej literatura…

„Rób, jak czujesz” — instruowała.

Czyli jak, kiedy się nie miało pojęcia i strach ogarniał? Pośmiewisko z siebie zrobić, ośmieszyć się sztuką nigdy nie było. Zatem… idąc za głosem intuicji, bez żenady, w tą stronę krok poczyniłem.

— Rohale! — krzyknęło się na próbę.

W eter, miastu i światu puściłem „posłanie”, niezbyt melodyjny wrzask. W odpowiedzi, skromne „idź do diabła” wybrzmiało. Najważniejsze jednak, iż głos niósł się donośnie, próba w jakimś sensie się udała… Do tego, jakby wywołany do tablicy, pod oknem pojawił się Chaim.

— Kol besejder? — uśmiechnął się. — Co ty kurwa robisz kochany?

Przywitawszy się, poczęstował papierosem. Papirosen! A kalte nakht, a nebldike finster umetum Niezależnie od chęci, papieroska się nie odmawiało. Nie paliło się też samemu, tytoń płonął tylko w towarzystwie. Chaim podpalił mnie, zapalił sobie własnej, ręcznej roboty lolka. Puszczając w powietrze serię kółeczek, zamyślił się, a przynajmniej zadumę zamarkował. W końcu sam mu przerwałem.

— Chaim, blin, co robić?

Temat był mu obcy. On w dziewczętach powściągliwych nie gustował, doświadczenia z nimi nie miał. Chaim dybał na cnotę sióstr, które w wierze zbłądziły, rzeczoną cnotę oddawszy, bez żalu ją pożegnały.

— Kurwy? — zapytałem, słuchając wywodu.

Również, czemu by nie, jeśli bóg pozwolił. Chaim preferował wolną miłość. Bachura zola be polanit… Chaim wolał popularną Szikse.

— Najważniejsze, to nie udawać. Od razu widzą, że coś jest nie tego, jak tylko za bardzo starasz się z paciorkowością.

Aktorstwa opanowanego dostatecznie nie mając, w temacie zabrać głosu za bardzo nie mogłem, przeszedłem więc do defensywy.

— Ciebie z mordy od razu poznać, co ty za jeden.

— Nie w tym rzecz młody człowieku — uśmiechnął się Chaim. — Co im z kolejnego Franka, Józka czy innego Janka muzykanta? One chcą dreszczyku emocji.

Chaim szeli nie rozumiał kontekstu, dalej puszczając swoje lubieżne kółeczka, zrozumieć, póki co nie próbował.

— Tyle, że ja nie dla przygody, ja… — wybełkotałem.

Nagle okręgi zniknęły, na Chaima spadło olśnienie.

— O, panie kochany! Pobożną Żydówkę sobie upatrzyłeś? — parsknął śmiechem. — To poważne sprawy, to raczej do Rebe, nie ze mną dyskusje!

Niełatwo było. Od biedy, kurwę „koszerną” by mi towarzysz Chaim doprowadził, no mojego przypadku obsłużyć nie mógł.

— Baruhaszem! — rechotał.

Tyle w teorii, no w praktyce, może mimo wszystko do czegoś mógł się przydać. Rękę przyłożyć, jakąś logistyczną pomoc mógł zorganizować. Do głowy przyszedł więc pomysł prosty, prymitywny wręcz nawet.

— Słuchaj Chaim, a może ty byś do niej doskoczył…

— Czewo?

Sam troszkę się zdziwiłem własnym pomysłem, no ciągnąłem dalej.

— Ja wiem, może wyrwałbyś jej coś.

Chaim rozdzielił kolejną dawkę tytoniu. Już wiedział o co mi chodzi.

— A ty mnie pogonisz, i przetrącisz mi gnaty?

— Właśnie tak. Kości Ci połamię.

— Przyznaj, że zawsze chciałeś — szturchnął mnie zaczepnie.

Tak naprawdę twarzy obijać nie chciałam. Zazdrość mogła być, u niektórych bywała, no u mnie jakoś zakwitnąć jej się nie udało. Nikt z nikim nie rywalizował, może dlatego, że nie było o co, a może nikt niczego nie potrzebował. Za to już gonił czas.

— Ambitnie, oryginalnie…

— Idziemy?

— Dobrze, dobrze — uśmiechnął się przyjaciel, po czym uspokoił. — Do tematu należy podejść spokojnie. Proponuję jutro.

*

Tak też się zrobiliśmy, z dystansem, na chłodno. Pomysł przekonywujący a zarazem prosty, jak konstrukcja bata. Scenka rodzajowa dla gawiedzi, ale i dla nas samych, skromna operetka małomiasteczkowa.

— Trochę żenujący spektakl… sam nie wiem.

— Spokojnie, dla niej, to i tak będzie nowość — przekonywał Chaim.

Klamka zapadła… Miejsce akcji wybraliśmy rozważnie. Niezbyt publiczne, nie eksponowane, no też nieślepy zaułek. Dyskretnie, pośrodku. HaDereh HaEmca lub też trzecia droga. W naszej uroczej dziurze wieści rozchodziły się w ekspresowym tempie.

Niedobre wieści słyszę, które rozchodzą się wśród ludu Pana”.

Rozgłos był zbędny, rzecz w próżni się nie działa.

— Rozluźnij się, w najgorszym razie masz cały tabun takich samych.

— Nic nie rozumiesz — kręciłem głową.

Przestrzeni dla porozumienia nie było, co nie zmieniało faktu, iż problemów chcieliśmy uniknąć. Zgodnie z bezbłędnym planem, zajęliśmy umówione pozycje niedaleko domu dziewczyny: Chaim wlazł w krzaki, ja zaś tymczasem, jakby nigdy nic, zacząłem przechadzać się drogą w oczekiwaniu.

“Ujęłaś serce moje, siostro moja, oblubienico moja.” — dla kurażu nucił Cadyk.

Czas mijał, a wokół wciąż nie przechodził nikt. Z krzaków uniósł się dym, za nim, zniecierpliwiony głos „napastnika”.

— Długo jeszcze? — poganiał druh.

— Потерпи немного! — zganiłem.

Jakby na zawołanie, uniwersum postanowiło pójść nam na rękę, wreszcie zjawiła się ona. Dziewczyna szła sama, cukierkową jej koleżankę okoliczności zbiegiem absolut gdzieś pozostawił. Okazja była wyśmienita, należało reagować, kolejna mogła szybko się nie zdarzyć… Gdy niewiastka była już na wyciągnięcie ręki, dałem umówiony znak: zamaskowany oszołom wyskoczył z krzaków.

— Dawaj mi co masz! — warknął.

Przerażona dziewczyna nie drgnęła nawet, z wrażenia zaniemówiła. Nie wahając się długo, Chaim wyrwał jej bezwartościowy, szkolny worek.

— Ganav! — Nieśmiało krzyknęła nieświadoma niczego, wybranka mojego serca.

Naturalnie, scenariusz potoczył się jak w futurystycznym jeszcze filmie propagandowym. Chaim uciekał na tyle niespiesznie, abym ja, w roli tankietki TKS mógł skutecznie rzucić się z odsieczą na ratunek… Dobiegłem więc do niego spokojnie i znalazłszy się tuż za nim, pchnąłem go na ziemię. On posłusznie runął i zaczęliśmy się wiarygodnie szamotać.

— Tylko nie przesadź — szepnął mi na ucho.

— Wstań — wymamrotałem zadowolony. — Dam Ci w pysk.

— Сукин сын…

— Lekko, nic się nie martw.

Wstaliśmy. Wyrywając się z ucisku, zamarkowałem cios w brzuch, po czym zdzieliłem rzezimieszka otwartą dłonią w głowę… Chaim spojrzał na mnie oburzony, jednakże konwencji zepsuć nie chcąc, zwarł zęby i cierpliwie zniósł policzek. Mrugnąłem okiem, że już wystarczy, i wyrwałem mu z rąk zdobycz.

— Wynoś się! — krzyknąłem, a Chaim, bez niespodzianek, dwa razy prosić się nie dał.

— Ёб твою мать! — pozdrowił mamusię, po czym odbiegł w ustaloną stronę.

Zadowolony, powolutku odwróciłem się w stronę dziewczyny. Ta stanęła nieco z boku, trochę niecodzienną sytuacją poruszona… Zadziałał lokalny determinizm. Chcąc wykonać pierwszy krok, sama podejść nie mogła, nie daj bóg, ktoś by zobaczył, intencji nieopatrzne by dostrzegł. Z determinizmem walcząc, podszedłem więc ja.

— Proszę bardzo… — spojrzałem z wymuszoną pewnością siebie. — Nic się nie stało mam nadzieję?

Nic stać się nie mogło, ale zapytać wypadało, powiedzieć cokolwiek. Trochę ironiczne spojrzenie kazało jednak myśleć, że nie należało tutaj przesadzić.

— Jak Ci na imię? — zapytałem więc, z sytuacji próbując wyjść z twarzą.

Choć ironia zniknęła ze źrenic, po kilku sekundach wciąż nie usłyszałem odpowiedzi. Spojrzałem raz jeszcze w uciekający wzrok i wyciągnąłem torbę w jej stronę.

— Rohale? — strzeliłem markując niewiedzę.

Niby blef, niby wyrachowanie, dziewczyna stała zdumiona. Grubcia nie skłamała.

“Pragnienie me Pan zgadł!” — w tle wybrzmiał Cadyk.

“Zgadł”. Magia, dusz braterstwo, piękny okoliczność zbieg, splot wypadków i zdarzeń. Tak to miało wyglądać.

— Wiedziałem — uśmiechnąłem się grzecznie jakby sytuacja była najnormalniejszą w świecie. — Mam nadzieję, że się Panienka nie wystraszyła?

Może nie rozumiała po polsku? Może trzeba było w jidysz… Może lepiej było zagrać choć trochę pobożnego Żyda.

— Nie… dziękuję. Dziękuję za pomoc… — zaczerwieniło się dziewczę w swoim nieforemnym ubranku, w zasadzie to prawie w worze. — Mamele czeka, na mnie już czas.

Dziewczyna doskonale myśli wyrażała. „Jak kocha to poczeka”, chciało się powiedzieć. Słynnej zasady jednak matka zapewne nie podzielała. Odebrawszy zgubę, Rohale ruszyła w swoją stronę… ja zaś w geście paniki, spróbowałem ją zatrzymać chociaż jeszcze na moment.

— Varten bite! — wybełkotałem.

— Tak? — zatrzymała się ona.

Tym razem trochę słów zabrakło, naiwnemu jakby nie spojrzeć gówniarzowi. Miało być mądrze…

— Zobaczę Cię tu jeszcze? — wyszedł melodramat.

Wariant zero-jedynkowy. Koniec, nie na punkty, tylko przez nokaut… Ten jednak nie nastąpił. Za to, rozbawiona tym Rohale podzieliła się nieśmiało obiecującym uśmiechem.

— Bezrat HaSzem — odparła klasycznym “fatalizmem”, po czym odeszła w stronę domu.

*

Jak wiadomo, z bożą pomocą w życiu różnie bywało. Stary satyr miewał humory, nie zawsze był w nastroju dawać, a jeśli już, to na przykład na stopie grzyba. Zostawić więc coś tejże pomocy, krokiem byłoby co najmniej zuchwałym. Raczej na odwrót, do bozi wyciągnąć dłoń należało, jakoś w swojej sprawie pomóc samemu… Oceniwszy z Chaimem zaistniałą sytuację, jednogłośnie przyjęliśmy odpowiednią uchwałę.

— Idź znowu za dwa dni — polecił Chaim. — Nie za szybko, nie za późno… Napięcie będziesz budował.

— Koincydencja?

— Najlepiej przypadek.

Z bożej łaski, naturalnie, musiał nastąpić kolejny splot wydarzeń. Niemniej jednak, czekanie jak zawsze męczyło. Niczym towarzysz Avraam, na próbę wystawiony, w samotności, w duchowym odosobnieniu epatowałem się się wyczekiwaniem. Myśli biegały, biły się same ze sobą, cierpienia młodego towarzysza Wertera.

„Bo ogień trawił moje lędźwie, w moim ciele nie ma nic zdrowego”. — mamrotał w otchłani Cadyk.

Tak minuta, po minucie, godzina po godzinie, przeklinając gdzieś w środku, w końcu odrobiwszy swoją pańszczyznę, wybrałem się na przygodne spotkanie. Zacisnąłem groźne piąstki i trzasnąłem „po męsku” drzwiami… W pieriod, w pieriod, a z naprzeciwka zbliżały się już dziewczęta z hederu.

— Szalom! Co za niespodzianka! — wykrzywiłem się niezgrabnie, przyjętą pozą wyraźnie pchając w dialog o pogodzie. — Jak się Panienka miewa, Rohale?

— Kol besejder, adank — bez różów, bez kolorytu już żadnego odparła ljubimaja.

Niby się człowiek przygotował, niby czuł, no tak naprawdę, zupełnie nie wiedział co powiedzieć, lub też, do powiedzenia za wiele nie miał…

— Nic z torby nie zginęło?

Co kurwa mogło, co miało zginąć? W razie najgorszym, śmieci by się pozbyła…

— Nic tam nawet nie było — trzeźwo sytuację odczytując, uśmiechnęła się dziewczyna. — A jak się Pan miewa?

Podtrzymała rozmowę, przed zapaścią uratowała. A jak mamusia, a jak świętej pamięci rodzina? W międzyczasie młoda dama jakby dojrzała.

— Ja? — parsknąłem jak zwierzę. — Doskonale!

Na rozwój konwersacji nie za bardzo byłem gotowy. Logicznie więc, niezręcznej ciszy zapadł moment. Jak już było wiadomo, nie miałem nic konkretnego do powiedzenia. W kontekście naszym specyficznym, o strojnej kiecce, o uroczym podbródku, technicznie rzecz biorąc, powiedzieć się dało. Przyszło po prostu improwizować, wyciągnąłem więc grube działa.

— Słyszała panienka o Karolu Marksie? — instynktownie wystrzeliłem.

— Was iz im? — Zapytała młoda dama.

Nawet lepiej, że nie słyszała. Na tym zbić można było… kapitał (sic!). Na dziewczęcej wrażliwości kilka punkcików zarobić. Erudycja, elokwencja, gnoza…

— To warto się dowiedzieć! — wypaliłem jak kaznodzieja. — Chętnie panience parę słów opowiem!

Rzeczy najróżniejsze chętny byłem zaproponować, no jak zwykle, od czegoś należało zacząć.

— Bite — nie stawiała oporu Rohale.

Zapominając o bożym świecie, a już szczególnie o spojrzeniu koleżanek, oddaliliśmy się od stada… Dalej poszło z górki. Trema i napięcie, wszystko zniknęło same. Dziewczyna ortodoksje nosząc tylko na wierzchu, pokazowy przymus odrzuciwszy, samą swoją obecnością wprowadzała podmuch swobody.

— To co ten Marks? — prowokowała.

Karol mógł wiele. Podobnie jednak jak niejaki bóg, w interakcje z sympatykami za często już nie wchodził. W przeciwieństwie do pierwszego, zostawił jasne, edukacyjne memuary.

— Towarzysza Karola, проверим в другой раз, co Ty na to? Dzisiaj coś o Tobie.

„Coś o mnie, coś o Tobie”… Przypadkowe dotknięcie, powstały kontakt fizyczny nie wywołał napadu furii czy lękowych stanów. Wręcz przeciwnie, w należytej dyskrecji powstały, był przyjęty ze zrozumieniem. Nawet odwzajemniony.

— Jak to ponoć mawiał nasz bohater — mężnie zacytowałem wiernego kompana z Wuppertalu. — W rodzinie mężczyzna jest burżujem, a kobieta, proletariatem.

Rohale kurtuazyjnie zaśmiała się nad umyślnie ciężkim, z bożej łaski, metaforycznym dowcipem. Z pozoru naiwna, na tępe doktrynerstwo zadatków dziewczyna nie miała. Cytaty, cytatami, trzeba było intelektualnie się wysilić… Po latach umiarkowanie refleksyjnej lektury, głównie udawało się „małpować”.

— Własność prywatna — znów moimi ustami tłumaczył nasz brodacz. — Zrobiła z nas takich głupców i ludzi ograniczonych, że przedmiot staje się naszym, tylko jeśli na wyłączność go posiądziemy.

To akurat było dość głębokie, ten tekst dosyć lubiłem… Prowokowałem, podżegałem! Ogień rewolucji wzniecił się, wstawał!

— Może nie jesteś przedmiotem, ale…

Żar i płomień, jego mać… Nie do końca w tą samą stronę zmierzała refleksja Rohale. Robiło się intymniej, sentymentalnie też się zrobiło. Oczka puszczone, zawiązywała się niepisana umowa.

— Przedmiotem nie jestem z pewnością!

Delikatnie się ośmieliłem. Dalej chciało się pójść we wrażliwość, w podnieceniu jednak znów do głowy przyszła opowiastki i „sprawiedliwość”.

— Karol mówił: do tej pory filozofowie tylko interpretowali świat, chodzi o to, żeby go zmienić.

Ten też był całkiem nie głupi, każde polityczne zwierzę musiało przyklasnąć, ja na pewno biłem brawo.

— Czyli zmieniamy świat? — podchwyciła ideę dziewczyna.

W gruncie rzeczy, no chyba tak… Ze statusu quo raczej niewiele nam przychodziło. Wypadało podpalić wszystko, puścić z dymem… Tyle, że dyplomatyczniej sprawę można było ująć.

— Oczywiście, że zmieniamy.

Roześmialiśmy się oboje. Radośnie, bez taniego cynizmu, powiedziałby poeta, pod włos człowiek nie czesał, taniego poklasku nie szukał.

— Uda się? — zapytała ona.

— Towarzyszko, z Wami…

Towarzyszka pomóc była skłonna. W oparach prawdy objawionej, buchał z niej świeży entuzjazm, mistycyzm zionął z jej rozpalonych piękną wizją oczu. Jeden mały gest i Rohale na barykady z nami już ruszała…

— Pan położy dłoń.

W pewnym sensie, na barykadzie Rohale już stała. Patrząc na nią, niczym na Mariannę, w głowie zanucił Cadyk:

„È un sogno la vita che par sì gradita,

è breve gioire, bisogna morire.”

*

W miarę jak przypadkowość co raz trudniejszą do zachowania się stawała, należało pomyśleć co dalej. Jak dałoby się ją zaaranżować… Należało znaleźć miejsce ustronne, zacisze wolne od potępieńczo-zazdrosnych spojrzeń siedleckiej ulicy.

E quando che meno ti pensi, nel seno

ti vien a finire, bisogna morire.

Wciąż nucił przyjaciel Cadyk. Potępienie, jak zawsze w takich sytuacjach klasycznie schizofreniczny charakter przybierało. Lud brałby, no nie mógł.

„Nie będziesz miał bogów cudzych… co takiego?” — dziwił się sam towarzysz Cadyk.

W tym tonie zaczynał się spektakl, teatr jednego, masowego aktora. Ulica w powierzchowności swej obojętną, skrywała w sobie nienawistne pragnienie. Czekała, patrzyła ukradkiem, jakby tu kogoś o głowę skrócić, za odejście od stada należycie ukarać.

— Idźcie… do kościoła — uśmiechnął się Chaim. — Tam, jest jeden taki, подходящий. Ciemno jak w dupie, i jak klękniesz sobie w ławeczce, to możesz do niej szeptać te swoje pierdoły!

Intymność w Siedlcach. Jakie miejsce, taka i intymność. Znakomite dekoracje i nie gorsze otoczenie.

— Bezbłędnie to wymyśliłeś. Zaprosimy klechę, i będziemy odmawiać, jak to oni nazywają?

— Różaniec! — klasnął w dłonie Chaim.

drugiej strony, jaka była alternatywa? Choć z początku pomysł mógł wydać się, i wydał się całkiem niedorzecznym, to w sumie miał w sobie jakieś ukryte “rationale”. Zaciskające się okrążenie sprawiło, że po chwili namysłu, znalazłem w nim ukryty sens… W ateizującym umyśle pojawiał się dreszczyk emocji. Zamajaczyła twarz rozciągniętego na skrzyżowanych deskach „kuzyna”. Purim!

— I co mam jej powiedzieć, „choć pójdziemy na paciorek”? — powstała pierwsza wątpliwość.

— Co to za różnica? — odparł z przekonaniem Chaim. — Będzie ciekawie, podróż w nieznane!

— Jak nas zobaczą to będzie wesoło.

— Nikt was nie zobaczy. Poza tym, tam są takie budy przy ścianach… konfesjonały! Oni tam opowiadają tym w sutannach, co „złego” nabroili… Onanizm, kazirodztwo, nuda i bieda.

— Co takiego?

— Nie wiem, zgaduję. Na przykład, kiedy ostatni raz myśleli o samogwałcie, albo że nazwali żonę starą cipą — dodał rozbawiony.

— Rozumiem, ale po co?

Chaim zadumał się przez chwilę.

— Gość w budzie pośredniczy, mówi, że dostał znak. Depeszę z góry… Nie wiem, poczucie winy działa.

— Skąd Ty taki obeznany?

— Korzystam z gościny!

Ktoś ewidentnie tu konfabulował.

— I co, wchodzisz tam z nimi?

— Pewnie, świetne miejsce na dyskretne rendez-vous… Sade’a czytałem, ale na trójkąty z kaznodzieją jeszcze nie nabrałem ochoty… Na początku mówią „bój się boga”. Dziewictwa broniąc, swój własny strach podzielić próbują. Ja z bogiem dzielić się nie lubię, w związku z czym, aby aroganckim nie wypaść, sam już nie boską, a fizyczną miłością częstuję… Jak już włożę rączkę pod spódnicę, to strach opada, światopogląd im się zmienia.

Chaim wyciągnął tytoń, skręcił papierosa. W głębokiej zadumie pozostając, odpalił.

— Tylko ja nie po to tam idę, pamiętasz? — przypomniałem.

— No niby nie — mrugnął porozumiewawczo Chaim. — Rozumiesz, lub też chyba nie jeszcze w sumie, tu rzeczy różnie się mogą ułożyć. Nigdy nie wiadomo, co do głowy strzeli, jakie natchnienie akurat na człowieka może spłynąć.

Zapaliłem sobie swojego. Wypuściwszy kilka dymnych kółeczek, połączyliśmy się w tytoniowym skupieniu.

— Dużo ludzi tam chodzi?

— Raz w miesiącu przychodzą, uzewnętrznić się… Ludzie w czerni twierdzą, że wtedy ponoć trzeba. Ponoć też połączenie wtedy lepszym bywa, wieść trafia prosto do właściwego ucha! No ostrożność należy zachować. Kiedy nie daj bóg, jakiś cohen po przybytku się przejdzie, różnie może zareagować. Wtedy lepiej po cichutku się zakamuflować… W tle się rozpłynąć, zniknąć. Jak cię taki złapie, to bałagan może zrobić się niemały.

— My sobie grzecznie siądziemy w ławkach.

— Ręce złożycie.

Tak to sobie człowiek zakładał. Wschodniej umysłu i ciała jedności jeszcze nie rozumiejąc, marzeniem żył duchowym. W teologicznym spadku cielesności wizję od judeo-chrześcijańskiej konserwy pożyczywszy, chuć jawiła się czymś brudnym, niepotrzebnym prawie. Ja miałem współżyć, ruchać, jebać miałem? Nonsens!

— Ty nic nie rozumiesz, chłopcze — wyczuwał dylemat Chaim. — Nic się nie bój. Na wszystko przyjdzie pora.

Gdzie tam! Sancto spiritu, naturalnie. Nam wystarczyło spojrzeć sobie w oczy, lirycznie, koleżeńsko. Jednym razem przytulić się mocniej, innym posmęcić o Engelsie, następnym, poczytać nieco o Leninie… Prawdziwa miłość!

— Za pół roku pogadamy — upierał się towarzysz.

Chaim miał swoje preferencje i o nich był święcie przekonany. W jego erotycznym świecie, zaszczytne miejsce zajmowała bieda-gosposia. Odwiedzająca urzędnicze przybytki raz w tygodniu, złotowłosa młoda dama. Ideał aszkenazyjskiego piękna w wersji zasymilowanej.

— Marysia…

“Kusa” sukienka, łydkę ewidentnie spragnionym oczom ukazywała… Każdy wiejski głupek, choć głównie zajęty sobą, odrywał rozbieżnego zeza za niebanalnym dziełem natury. Chwytał subtelny czar powabnej łydki czy kolana.

— Ja to bym z nią poszedł do Mykwy — uśmiechał się przyjaciel. — Sam na sam, wieczorem.

— Po co Ci mykwa? — nie rozumiałem towarzysza-. Masz ją pod ręką w sumie.

Chaim spojrzał pobłażliwie i tylko pogładził się po podbródku. On chciał wrócić do początku, Bereshit, do wody. W wodzie marzyło mu się piękną Marysię spotkać, z nią atawistyczny poziom bliskości zbudować.

— Ja chcę rybki, rozumiesz?

Znów nie za bardzo potrafiłem odczytać myśli poety, patrzyłem z niemałym zdziwieniem.

— Mniejsza o to… dojdziesz do tego prędzej, czy później! Pod własną strzechą nie ma opcji, zabiliby mnie na miejscu.

*

Chaimowa powierzchowność płytką i banalną mi się wydała. Głupi i prymitywny, przyziemny banał. Panem musiałem być sam sobie! Jak to mawiał mistrz Karol, ograniczoność w stosunku do ich natury, warunkowała ich ograniczoność między nimi samymi. Czy jakoś tak… Tak czy inaczej, następnym razem minąwszy ją na ulicy, podrzuciłem Rohale małą karteczkę z przekazem: „Parafia św. Stanisława, piątek, siedemnasta. Zawiąż sobie proszę chustkę jak reszta.” Koniecznie pierwszy, wtedy, jak poradził Chaim, ludniej bywało.

— Zapamiętają was, potem może nikt już nie będzie pytać…

Przyszedł piątek, spotkaliśmy się na rogu bożego przybytku.

— Co Ci przyszło do głowy? — spytała już na miejscu.

— Szczerze? — skłamałem. — Nie wiem.

Ścieżek myślowych Chaima wyjawiać nie śmiałem, nie był to jeszcze ten etap znajomości. Nie drążąc niepotrzebnie ważkiego tematu, uchyliliśmy więc wielkie, ciężkie drzwi… Powiało chłodem, wilgocią, z lekka zaleciało grzybem. Robiąc dobrą minę, rozejrzeliśmy się nieśmiało wokół, zrobiliśmy kilka kroków, no wewnątrz tłumu o dziwo nie było.

— Obejrzymy? — wyszeptałem.

Udaliśmy się więc na małą wycieczkę w nieznane. Żydowska sekta specjalnie znana nam nie była. Prowadzeni spojrzeniami bożków, aniołków i innych pozłacanych figur, okrążyliśmy nawę główną kościoła. Nie chcąc nadmiernie przyciągać sobą uwagi, zgodnie z instrukcjami Chaima, uklęknęliśmy pobożnie pośrodku wielkiej, ponad stuletniej budowli.

— Strasznie tu jest. Jakoś tak pusto… — oceniła Rohale. — Jeszcze ten drewniany człowiek na krzyżu…

— Przygnębiająca sprawa.

Rewolucjonista Joszue z dosyć dużej wysokości spoglądał w dół. Choć spoglądał raczej nie na nas, artysta spojrzenie skierował na stojących w linii prostej od centrum ołtarza. Jakimś specyficznym natchnieniem niesiony, nadał mu dość puste, nieobecne jakby spojrzenie. Z niezrzeszonego punktu widzenia, uczucie wzbudzał jedno. Żal, może jeszcze lekkie przerażenie…

— Tu jest jak na cmentarzu nocą… — wyszeptała.

Gusta! Niemniej jednak, żal mocno pewną ciała część modelowi ściskał. Po dłuższej kontemplacji, można było i współczucie znaleźć dla tego sztywno-teatralnego, ciężką dłonią wyrzeźbione cierpienia. Wbrew intencji Joszue, rewolucyjną miłością z przedstawionej twarzy nie wiało, optymizmem trąciło też umiarkowanie. Depresją raczej, w powietrzu wisiała smutna zapaść.

— I oni tak wszędzie z tą dekoracją?

— Chyba tak.

Nie był to przekonywujący koloryt. My mistycyzm mieliśmy wiadomej proweniencji. Nasz, własny, od towarzysza Ilicza, ezoterykę imienia Lenina.

„Społeczeństwo komunistyczne oznacza, że wszystko jest wspólne: ziemia, fabryki, wspólna praca — oto czym jest komunizm” — miał sformułować dla nas swe tezy Wolodźja.

W kościele, czy na wiecu, do oczywistej prawdy prowadziła nas prawie każda rozmowa.

— Wszystko wspólne…

— Prawie.

Uśmieszki na twarzach, rodziło to małą wesołość. Poliamory jeszcze w Sztetlu w cenie nie będąc, nieświadomą monogamię czynnik religijny kształtował.

— A ty też masz być wspólny?

— No nie… w takim sensie, to nie… chyba.

Jeszcze człowiek ideowo nie dojrzał, w Takim sensie, myśl wciąż małoburżuazyjna u mnie była. Rękami i nogami przyszło bronić się przed awangardą, potencjalnie rewolucyjnym wyuzdaniem…

— W zasadzie to czemu by ktoś miał się ograniczać? — zaskoczyła dziewczyna.

— W zasadzie…

Amory, kokieteria, trochę dyplomacja… Z resztą, nie był to nasz problem nijak.

— Zobaczymy jeszcze… może należy spojrzeć krytycznie, tak wszystkiego od razu nie wyrzucać.

Zdecydowanie krytycznie, lekturę przyjęliśmy à la carte, wszystko powinno zacząć się od myślenia. Na szczęście „WiLi” i spółka, myśli miewali też nieco mniej kontrowersyjne, poglądy ciut bardziej zrównoważone.

„Moralność komunistyczna — to taka moralność, która służy tej walce, która jednoczy ludzi pracy przeciwko wszelkiemu wyzyskowi, przeciwko wszelkiej drobnej własności, albowiem drobna własność oddaje w ręce jednej osoby to, co stworzone zostało pracą całego społeczeństwa”

— Czyli co zrobimy? — słusznie zapytała Rohale.

— Na przykład, moglibyśmy… pożyczyć coś u panów z kościoła…

Rewolucyjny chichot przemknął przez boski przybytek, a z zakrystii wysunął głowę towarzysz kapłan. Zapaliła się ostrzegawcza lampka, włączył wewnętrzny alarm — pora była wyjść.

— Chodźmy… — wyszeptałem.

Trzasnąwszy masywnymi drzwiami siedleckiej arki pana, zakończyliśmy nasze kościelne rendez-vous.

*

Od tamtej pory, Kościół niczym centrum siedleckiego uniwersum, stał się obiektem centralnym naszych schadzek. Bliżej lub dalej, no zawsze na odległość mierzalną wzrokiem, snuliśmy się wokół. Pewnego dnia, kryjąc się przed deszczem, znów weszliśmy do środka. Ręka w rękę, delikatnie muskając sobie nawzajem dłonie. Pot, dreszczyk… i wróbel.

— Wróbelek, smatri! — zaaferowała się dziewczyna.

Popatrzyłem, a ona już zabrała swoją dłoń, już jej nie było… Niczym Darwin na Galapagos, powoli zaczęła zbliżać się do wróbla.

— Co ty chcesz zrobić?

— Cicho Gerszon…

Polować raczej nie chciała. Kościół w wróblu, wróbel w kościele. Zamknięty, więc wypuścić zapragnąć musiała.

— Złapię go, a potem wypuszczę — potwierdziła.

Problem w empatycznym pomyśle był tylko taki, że wróbel tego nie wiedział. Wróbel nie rozumiał, że właśnie szło wyzwolenie. W tej niewiedzy tkwiąc, systematycznie przed wybawczynią uciekał. Przelatywał, przeskakiwał, czmychał. Wróbelek się sabotował.

— Co robimy, Gerszon, on nie chce…

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zaskrzypiały zawiasy, powoli otworzył się drzwi przy ołtarzu. Z zakrystii wynurzył się wikary. Spojrzał na nas ewidentnie nieprzychylnym wzrokiem.

— Czego tu szukacie?

— Wróbla! — krzyknęliśmy zgodnie.

Wikaremu mocniej drgnęła żyłka na czole, wybiło igrek, a może nawet krzyżyk. Znak alarmu, sygnał zbliżającej się trwogi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.59