Legenda o mieszczce i komturze
W XV wieku, w czasach gdy potężny zamek krzyżacki w Toruniu górował nad miastem, żyła w grodzie skromna, lecz niezwykle energiczna mieszczka o imieniu Zofia. Była znana z dwóch rzeczy: niesamowitych kulinarnych talentów i temperamentu, który potrafił przestraszyć nawet najbardziej zatwardziałego rycerza.
Zofia prowadziła małą gospodę, do której chętnie zaglądali mieszczanie i przyjezdni. Jej największym specjałem był staropolski bigos — pachnący kapustą, grzybami i mięsem, przyprawiony sekretną mieszanką ziół.
— Kto spróbuje mojego bigosu, nigdy nie zapomni smaku Torunia — mawiała z dumą.
Pewnego dnia do gospody Zofii zawitał komtur toruńskiego zamku, Herman von Strenge, znany ze swojej surowości i braku poczucia humoru. Jego wizyta była wielkim wydarzeniem, a Zofia z przejęciem podjęła się ugoszczenia tak znamienitego gościa.
— Wielmożny panie, oto mój słynny bigos! — powiedziała, kładąc przed komturem miskę parującego dania.
Komtur, który słynął z zamiłowania do niemieckich kiełbasek i chleba, spojrzał na potrawę z wyraźną rezerwą. Mimo to spróbował, ale już po pierwszym kęsie skrzywił się z niesmakiem.
— Co to za kwaśne diabelstwo?! — zagrzmiał, odstawiając miskę. — To ma być jedzenie godne rycerza?!
Zofia, która przez lata słyszała tylko pochwały, poczuła, jak wzbiera w niej gniew.
— Jak śmiesz, panie komturze, obrażać mój bigos?! — wykrzyknęła, stawiając ręce na biodrach.
Herman von Strenge tylko machnął ręką i zawołał swoich towarzyszy, by opuścić gospodę. Jednak Zofia nie zamierzała puścić tej zniewagi płazem.
Tej samej nocy Zofia, uzbrojona w latarnię i klucz do zamkowych piwnic, wślizgnęła się na teren zamku. Dobrze znała jego zakamarki, bo przez lata dostarczała tam swoje wypieki. Wiedziała, że komtur często przesiadywał w głównej sali przy kuflu piwa, zanim udał się na spoczynek.
Kiedy Herman zasnął w swoim fotelu, Zofia, z pomocą dwóch mieszczan, przeniosła go do jednej z zamkowych piwnic. Był to stary magazyn, gdzie przechowywano beczki z soloną kapustą i suszonym mięsem — składniki bigosu.
Rankiem, gdy komtur się obudził, odkrył, że drzwi do piwnicy są zamknięte. Na beczce przed nim leżała miska bigosu i list:
„Nie wyjdziesz, dopóki nie docenisz staropolskiej tradycji. Twój los zależy od bigosu.”
Początkowo Herman był wściekły, ale głód okazał się silniejszy niż uprzedzenia. Po kilku dniach w piwnicy zaczął zajadać się bigosem, a z czasem… odkrył, że zaczyna mu smakować.
Kiedy Zofia w końcu uwolniła komtura, ten wyszedł z piwnicy odmieniony.
— Twój bigos… jest arcydziełem! — wyznał, ku zdziwieniu wszystkich.
Od tamtej pory bigos Zofii stał się daniem serwowanym na zamku przy każdej uczcie, a komtur Herman von Strenge, zamiast surowości, zaczął słynąć z zamiłowania do polskiej kuchni.
Legenda mówi, że w piwnicy zamku do dziś można znaleźć ślady tej historii — beczki po kapuście i stare miski. A Zofia? Do końca życia była symbolem toruńskiej dumy i determinacji, a jej bigos na zawsze zapisał się w historii miasta.
Legenda o kołodzieju i toruńskich dziewicach
Dawno, dawno temu, w czasach gdy Toruń był pod panowaniem Krzyżaków, miasto słynęło nie tylko z pierników, ale także z niezwykłej urody swoich mieszkanek. Mówiono, że dziewczęta z Torunia mają w sobie magię, która przyciąga wzrok nawet najtwardszych wojowników.
Wieść o ich urodzie dotarła aż do Malborka, gdzie urzędował wielki mistrz krzyżacki. Jego dwór pełen był rycerzy, ale brakowało tam pięknych dam. Pewnego dnia wielki mistrz zadecydował:
— Przywieźcie mi toruńskie dziewice! Będą ozdobą naszego zamku.
W mroźny poranek, gdy słońce ledwo wzeszło nad Wisłą, do Torunia wkroczyli Krzyżacy z wozami. Ich plan był prosty — wyłapać wszystkie młode panny i wywieźć je do Malborka. Dziewczęta płakały, wołając o pomoc, ale rycerze byli bezlitośni.
Wśród porwanych była też Kasia, córka skromnego kołodzieja Dobrogosta, znanego w całym Toruniu z doskonałych wozów, które samodzielnie budował w swoim warsztacie. Dobrogost, widząc, jak jego ukochana córka znika w jednym z wozów, poprzysiągł, że zrobi wszystko, by ją uratować.
W nocy, gdy Krzyżacy zatrzymali się na spoczynek, Dobrogost postanowił działać. Zabrał ze sobą niewielki worek zawierający sekretną miksturę — mieszankę miodu i ziół, które zbierał od lat na bagnach w osadzie Czarne Błota. Te zioła miały niezwykłe właściwości: w odpowiednich proporcjach potrafiły sprawić, że wszystko, czego dotkną, stawało się lepko-sztywne jak kamień.
Cichutko podkradł się do wozów i ukradkiem posmarował osie ich kół swoją tajemniczą mazią. Pracował szybko, wiedząc, że strażnicy mogą go zauważyć. Kiedy skończył, wrócił do domu, czekając na poranek.
Następnego dnia Krzyżacy, pewni siebie, załadowali dziewczęta na wozy i ruszyli w kierunku bram miasta. Jednak, gdy konie zaczęły ciągnąć wozy, te ani drgnęły.
— Co się dzieje?! — krzyknął dowódca, zeskakując z konia.
Krzyżacy próbowali wszystkiego: pchali wozy, smarowali osie, a nawet próbowali rozbierać wóz na części, ale nic nie pomagało. Koła wydawały się trwale przyspawane do osi, jakby jakaś magia związała je na wieki.
— To klątwa Torunia! — zaczęli szeptać rycerze, a ich strach rósł z każdą chwilą.
W tym zamieszaniu dziewczęta zaczęły uciekać. Jedna po drugiej wyskakiwały z wozów i, korzystając z zamieszania, biegły w stronę swoich domów. Zanim Krzyżacy się zorientowali, wszystkie panny były już bezpieczne w swoich rodzinnych progach.
Wściekły dowódca nakazał spalić wozy i opuścić miasto. Gdy Krzyżacy wracali do Malborka z pustymi rękami, Dobrogost w swojej chacie z radością przytulał Kasię.
Wieść o sprytnym kołodzieju rozniosła się po całym Toruniu. Ludzie zaczęli szeptać, że Dobrogost był nie tylko doskonałym rzemieślnikiem, ale także czarodziejem, który potrafił ochronić miasto przed największymi zagrożeniami.
Od tamtej pory Toruń słynął nie tylko z pięknych dziewcząt, ale i z mądrości oraz odwagi jego mieszkańców, którzy nie pozwalali, by ktokolwiek odebrał im ich największe skarby.
Legenda o małym Koperniku i gwiazdach ze studni
Dawno, dawno temu, w malowniczym Toruniu, żył mały Mikołaj Kopernik, syn zamożnego kupca. Mikołaj, choć miał zaledwie sześć lat, już wtedy wykazywał niezwykłą ciekawość świata. Zawsze zadawał pytania: „Dlaczego słońce wschodzi?” „Czemu gwiazdy nie spadają z nieba?” — i choć dorośli często machali ręką, tłumacząc to dziecięcą dociekliwością, wszyscy wiedzieli, że chłopiec ma w sobie coś wyjątkowego.
Pewnego letniego popołudnia, Mikołaj bawił się z innymi dziećmi na rynku. W pobliżu stała stara studnia, którą mieszkańcy używali od pokoleń. Ostrzegano dzieci, by się do niej nie zbliżały, ale Mikołaj, wpatrzony w latającego nad rynkiem jastrzębia, nie zauważył, że stoi niebezpiecznie blisko krawędzi.
— Mikołaj, uważaj! — krzyknął jeden z chłopców, ale było już za późno. Mikołaj poślizgnął się i wpadł prosto do ciemnej, wilgotnej studni.
Dzieci, przerażone, pobiegły po pomoc. Dorośli zbiegli się wkrótce, z latarniami i linami, próbując wyciągnąć chłopca. Ale studnia była głęboka, a głos Mikołaja nie odpowiadał.
— Może nie przeżył… — szeptali mieszkańcy, choć nie chcieli mówić tego na głos.
Nadszedł wieczór, a potem noc. Wszyscy wrócili do domów, pogrążeni w smutku, ale w studni Mikołaj, choć przestraszony, był cały i zdrowy. Siedział na dnie, tuląc kolana, i wpatrywał się w niewielki otwór wysoko nad sobą, przez który wpadało słabe światło księżyca.
Gdy zapadła całkowita ciemność, Mikołaj zauważył, że przez otwór w studni zaczęły prześwitywać gwiazdy. Początkowo widział tylko jedną, potem kolejne. Wpatrując się w nie, dostrzegł, że poruszają się w sposób zadziwiająco regularny.
— Gwiazdy tańczą na niebie… — szeptał do siebie, zafascynowany.
Przez całą noc obserwował ich ruch. Co jakiś czas jakaś gwiazda znikała, by za chwilę pojawić się z drugiej strony otworu. Mikołaj, mimo strachu, poczuł, że coś ważnego dzieje się nad jego głową.
— Dlaczego tak się ruszają? Czy to one krążą wokół ziemi, czy może my się ruszamy? — zastanawiał się, zapamiętując to, co widział.
Rankiem mieszkańcy wrócili z nowymi linami i narzędziami. Tym razem udało im się dosięgnąć chłopca i wyciągnąć go na powierzchnię.
— Mikołaju! Cały Toruń się o ciebie martwił! — powiedziała jego matka, tuląc go mocno.
Ale mały Mikołaj zamiast odpowiadać o swoich przeżyciach, tylko wpatrywał się w niebo z zagadkowym uśmiechem.
— Mamo, gwiazdy nocą są tak piękne… ale one nie tylko są piękne. One coś nam mówią — powiedział w końcu.
— Co takiego mówią, synku? — zapytała matka.
— Że wszystko, co widzimy, może być zupełnie inne, niż myślimy — odpowiedział, a jego spojrzenie wydawało się znacznie dojrzalsze niż u zwykłego sześciolatka.
Wiele lat później, gdy dorosły Mikołaj Kopernik pracował nad swoją teorią heliocentryczną, wspominał to wydarzenie. „Byłem tam, w ciemności studni, z gwiazdami nade mną. Ich ruch był kluczem, początkiem myśli, że to Ziemia się porusza, a nie one. Tamta noc w Toruniu nauczyła mnie patrzeć na wszechświat inaczej.”
I tak to, co zaczęło się od przypadkowego upadku, stało się początkiem rewolucji w nauce, która odmieniła postrzeganie całego wszechświata.
Legenda o Gutku i pożarze Torunia
Dawno, dawno temu, w Toruniu, w czasach gdy mury miasta chroniły je przed najeźdźcami, żył mały chłopiec o imieniu Gutek. Był synem młynarza i choć miał zaledwie dziewięć lat, jego bystrość i odwaga znane były w całym grodzie. Gutek uwielbiał spędzać czas w pobliżu rzeki, pomagając ojcu w młynie i obserwując miasto, które tętniło życiem.
Pewnego letniego dnia, gdy burza zawisła nad Toruniem, mieszkańcy pochowali się w domach, modląc się o ochronę przed piorunami. Gutek, choć kochał deszcz, wiedział, że burza to nie żarty. Gdy piorun uderzył w dach jednego z magazynów ze zbożem, miasto zadrżało od huku.
— Ogień! Ogień w magazynach! — rozległy się krzyki strażników.
Magazyny ze zbożem, stojące tuż przy murach miasta, były kluczowe dla przetrwania Torunia. Zboże z nich nie tylko karmiło mieszkańców, ale też stanowiło zapasy na wypadek oblężenia. Jeśli ogień się rozprzestrzeni, całe miasto może zostać zniszczone.
Mieszkańcy, choć zrozpaczeni, byli sparaliżowani strachem. Deszcz, który towarzyszył burzy, był zbyt słaby, by ugasić płomienie. Strażnicy próbowali czerpać wodę z Wisły, ale ogień rozprzestrzeniał się zbyt szybko.
Gutek, widząc zamieszanie, wybiegł z młyna i pobiegł w stronę magazynów. W jego głowie już kiełkował plan.
— Trzeba odciąć ogień od reszty miasta — pomyślał.
Wiedział, że zboże jest niezwykle łatwopalne, ale też ciężkie. Jeśli zdoła wysypać część zapasów w odpowiednim miejscu, stworzy barierę, która spowolni płomienie.
Nie tracąc czasu, Gutek pobiegł do strażników.
— Pomóżcie mi! Trzeba wysypać zboże z zachodniego magazynu! — krzyknął, ale dorośli nie chcieli słuchać dziecka.
— Wracaj do domu, chłopcze, to zbyt niebezpieczne! — odparł jeden z nich.
— Jeśli nic nie zrobimy, spłonie całe miasto! — upierał się Gutek.
Widząc, że strażnicy nie reagują, chłopiec sam ruszył do zachodniego magazynu. Wspiął się na dach i z wysiłkiem zaczął podważać deski, tworząc dziurę, przez którą zboże zaczęło się wysypywać na ziemię.
Gdy mieszkańcy zobaczyli, co robi Gutek, zaczęli mu pomagać. Mężczyźni i kobiety chwycili worki ze zbożem i zaczęli je rozrzucać w miejscach, gdzie ogień mógł się przemieścić. Bariera ze zboża, choć płonęła, spowolniła rozprzestrzenianie się płomieni, dając strażnikom czas na gaszenie pożaru.
Walka trwała całą noc, ale dzięki odwadze i pomysłowości Gutka, ogień został w końcu ugaszony, a większa część magazynów oraz miasto ocalały.
Następnego dnia burmistrz miasta zwołał zebranie na rynku, aby podziękować mieszkańcom za ich wysiłek.
— Dziś Toruń istnieje dzięki jednemu małemu bohaterowi — powiedział, wskazując na Gutka, który stał obok swojego ojca, zakurzony i zmęczony, ale szczęśliwy.
Od tego czasu opowiadano o odwadze małego chłopca, który ocalił Toruń przed zagładą. W miejscu, gdzie Gutek wysypywał zboże, postawiono później kamienny znak, upamiętniający jego czyn. A mieszkańcy długo jeszcze wspominali chłopca, który nie bał się stanąć do walki z ogniem, by uratować swoje miasto.
Legenda o zdunie Mirosławie i katarzynkach
Dawno, dawno temu, w Toruniu, żyła pewna kobieta o imieniu Hildegarda. Była znana w całym mieście ze swojej dobroci i wytrwałości, ale los nie obdarzył jej tym, czego pragnęła najbardziej — syna.
— Gdybym tylko miała dziecko, moje życie byłoby pełne — powtarzała codziennie, wędrując po ulicach miasta.
Dni mijały, a Hildegarda modliła się w kościołach, odwiedzała mędrców i zielarki, lecz syn wciąż się nie narodził. Mieszkańcy Torunia zaczęli szeptać, że to przeznaczenie, ale Hildegarda nie poddawała się.
Pewnego dnia, gdy przechadzała się uliczkami w pobliżu rynku, natknęła się na zduna Mirosława. Był to człowiek skromny, ale znany z niezwykłych zdolności — z jego pieców wychodziły gliniane garnki tak piękne, że zdobiły domy nie tylko w Toruniu, ale i w odległych miastach.
— Dlaczego jesteś taka smutna, Hildegardo? — zapytał, widząc jej zatroskaną twarz.
— Mirosławie, od lat marzę o synu, ale moje prośby pozostają bez odpowiedzi — odpowiedziała ze łzami w oczach.
Zdun przez chwilę milczał, a potem powiedział:
— Może to, czego szukasz, nie musi przyjść na świat jak inne dzieci. Może możemy stworzyć twojego syna inaczej.
— Jak to? — zapytała Hildegarda, patrząc na niego z niedowierzaniem.
Mirosław uśmiechnął się tajemniczo.
— Przyjdź jutro do mojego warsztatu. Zobaczymy, co da się zrobić.
Następnego dnia Hildegarda zjawiła się u zduna o świcie. Mirosław miał już przygotowaną glinę — najlepszą, jaką mógł znaleźć, wymieszaną z wodą z Wisły i odrobiną miodu dla „dobrego serca”. Przez cały dzień lepił figurę chłopca, a Hildegarda z każdą chwilą czuła, jak jej serce wypełnia nadzieja.
— Gotowe — powiedział w końcu Mirosław, pokazując jej glinianego chłopca.
Hildegarda patrzyła na niego ze wzruszeniem.
— Jak go nazwiemy? — zapytała.
— Nazwijmy go Katarzyn — odpowiedział zdun, na cześć świętej Katarzyny, która słynie z czynienia cudów.
Mirosław włożył figurę do pieca i piekł ją przez całą noc. Rano, gdy Hildegarda wróciła, zdarzył się cud — Katarzyn, teraz już nie gliniany, ale jak żywy chłopiec, stał przed nią z uśmiechem.
Katarzyn rósł szybko, a mieszkańcy Torunia mówili, że nigdy nie widzieli takiego dziecka. Miał ciemną karnację, miękką skórę i słodki zapach — wszystko to dzięki miodowi, który Mirosław dodał do gliny. Katarzyn był też niezwykle grzeczny i pomocny, a Hildegarda była najszczęśliwszą matką w mieście.
Jednak z czasem Katarzyn zaczął się zmieniać. Jego skóra stawała się coraz bardziej miękka i aromatyczna, a w końcu przybrała konsystencję przypominającą… piernik. Ludzie z Torunia, choć zdziwieni, zaczęli traktować go jako znak boskiej łaski.
Katarzyn, dumny ze swojego niezwykłego pochodzenia, zaczął pomagać w piekarniach, gdzie uczył toruńskich mistrzów, jak przygotowywać słodkie ciasto o jego zapachu i konsystencji. Wkrótce piekarze zaczęli wypiekać pierniczki w kształcie Katarzyna, nazywając je „Katarzynkami”.
Do dziś mówi się, że pierniczki te niosą w sobie odrobinę miłości Hildegardy i geniuszu zduna Mirosława. A Toruń, dumny ze swoich słynnych Katarzynek, opowiada tę historię, by przypomnieć, że nawet z gliny, przy odrobinie serca i wiary, można stworzyć coś wyjątkowego.
Legenda o Olgierdzie i wielkiej powodzi w Toruniu
W dawno minionych czasach, kiedy mury Torunia strzegły miasta przed najeźdźcami i dziką przyrodą, pewnej wiosny Wisła zaczęła przybierać. Deszcze padały bez końca, a wody rzeki rosły z każdym dniem, niosąc kłody drzew, porwane chaty i wszystko, co znalazło się na ich drodze.
Mieszkańcy z niepokojem patrzyli na wzburzoną rzekę. Choć potężne mury miasta były ich dumą i ochroną, nikt nie wiedział, czy wytrzymają napór wody.
— Musimy ufać naszym murom — mówili starsi.
— I modlić się, by rzeka nas oszczędziła — dodawali inni.
Wkrótce jednak stało się jasne, że Wisła nie zamierzała ustąpić. Pewnej nocy, gdy większość mieszkańców spała, w jednym z odcinków muru pojawiła się mała szczelina. Woda zaczęła sączyć się do miasta, coraz szybciej i szybciej.
Był jednak ktoś, kto tej nocy nie spał. Olgierd, dziesięcioletni chłopiec, który często wędrował po murach, nasłuchując szumu rzeki, zauważył coś niepokojącego. Światło księżyca odbiło się od kropli wody spływającej po kamieniu.
— Dziura! — zawołał, podbiegając bliżej.
Woda wdzierała się do miasta przez małą szparę, ale Olgierd wiedział, że jeśli nic nie zrobi, szczelina szybko się powiększy, a miasto zostanie zalane.
Nie zastanawiając się długo, zdjął swoją koszulę, zwinął ją ciasno i wcisnął w szczelinę. Jednak napór wody był zbyt silny — koszula nie wystarczyła.
— Muszę to zatkać czymś mocniejszym… — pomyślał.
Olgierd, bez chwili wahania, wsunął rękę w otwór, tłumiąc wlewanie się wody swoim własnym ciałem. Ból był przeszywający, a chłód wody przenikał go do szpiku kości, ale Olgierd wiedział, że musi wytrzymać.
— Wytrzymam do rana — szeptał do siebie, z zaciśniętymi zębami.
Noc była długa i zimna. Olgierd czuł, jak jego ręka coraz bardziej drętwieje, ale nie poddawał się. Rankiem strażnicy, którzy obchodzi mury, zauważyli chłopca klęczącego przy ścianie, z ręką wciśniętą w szczelinę.
— Olgierdzie! Co tu robisz?! — zawołali, podbiegając do niego.
— Woda… zatamowałem wodę… — wyszeptał chłopiec.
Strażnicy natychmiast zaczęli wzmacniać mur, wypełniając szczelinę kamieniami i zaprawą. Kiedy praca była skończona, delikatnie wyciągnęli Olgierda, który był wycieńczony i blady jak ściana. Jego ręka była zupełnie zdrętwiała, a chłopiec nie mógł nią poruszyć.
Wieść o bohaterskim czynie Olgierda szybko rozniosła się po całym Toruniu. Mieszkańcy zebrali się na rynku, by podziękować chłopcu za uratowanie miasta.
— Dzięki twojej odwadze Toruń nadal stoi — powiedział burmistrz, wręczając Olgierdowi złoty medal i torbę pełną pierników.
Choć ręka Olgierda nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności, chłopiec był dumny ze swojego czynu. Stał się bohaterem, a każdy w Toruniu znał jego imię.
Od tamtej pory, gdy Wisła wzbierała, mieszkańcy Torunia wspominali Olgierda i jego ofiarność. A na murach miasta, w miejscu, gdzie znajdowała się szczelina, wyrzeźbiono mały symbol dłoni, by upamiętnić chłopca, który własnym ciałem ochronił swoje miasto przed powodzią.
Legenda o Pawle i duchu z kościoła św. Jakuba
Dawno temu, w średniowiecznym Toruniu, miasto tętniło życiem, a rzemieślnicy, kupcy i pielgrzymi przechodzili przez bramy miasta każdego dnia. W tym czasie trwała budowa wspaniałego kościoła św. Jakuba, który miał być ozdobą Torunia i świadectwem wiary jego mieszkańców.
Jednak Toruń nie był wolny od ciemnych postaci. Wśród nich wyróżniał się Paweł — znany rozbójnik, który zamiast ciężkiej pracy wolał żyć z kradzieży i rabunku. Ludzie szeptali, że Paweł miał tyle przebiegłości, co odwagi, a jego zręczność pozwalała mu uciekać nawet przed najlepszymi strażnikami.
Pewnej nocy Paweł dowiedział się, że w zakrystii nowo budowanego kościoła przechowywany jest złoty kielich — dar bogatego kupca na rzecz świątyni. Kielich był ozdobiony drogimi kamieniami i wart tyle, co mały majątek.
— To będzie mój największy łup — powiedział Paweł, uśmiechając się pod nosem.
Pod osłoną nocy zakradł się do kościoła. Przeskoczył przez rusztowania i przez okno wdarł się do zakrystii. Tam, przy świecach ledwo płonących na ołtarzu, zobaczył swój cel.
— Mój złoty skarbie — szepnął, wkładając kielich do torby.
Jednak w momencie, gdy miał uciec, jeden z wiernych, który czuwał tej nocy w modlitwie, zauważył go i podniósł alarm.
— Złodziej! Na pomoc! — krzyknął mężczyzna, a echo jego głosu rozniosło się po ulicach.
Paweł wybiegł z kościoła i rzucił się do ucieczki w labirynt ciemnych zaułków Torunia. Strażnicy ruszyli za nim, a dźwięk ich kroków i okrzyków rozbrzmiewał coraz bliżej.
W akcie desperacji Paweł znalazł otwarte wejście do piwnic jednego z budynków przykościelnych. Wbiegł do środka, myśląc, że znajdzie tam schronienie. Nie wiedział jednak, że piwnica ta była dawno opuszczonym miejscem pochówku dawnych zakonników.
Gdy jego stopy dotknęły wilgotnej ziemi, Paweł zobaczył rzędy starych trumien i sarkofagów. Powietrze było ciężkie, a w ciemności czuć było zapach wilgoci i starości.
— To tylko chwilowe schronienie — powiedział do siebie, wciąż słysząc odległe głosy strażników.
W pośpiechu otworzył jeden z sarkofagów i wcisnął się do środka, przyciskając wieko z powrotem na miejsce.
Paweł leżał w ciszy, nasłuchując kroków strażników nad sobą. Głosy powoli ucichły, a po kilku godzinach nastała głęboka noc. Jednak Paweł nie odważył się wyjść.
Minęły trzy dni. Gdy w końcu uznał, że jest bezpieczny, próbował podnieść ciężkie wieko sarkofagu. Niestety, z trzech dni bez jedzenia i picia Paweł był tak osłabiony, że nie miał siły, by się wydostać. Krzyczał, wołał o pomoc, ale nikt go nie usłyszał. W końcu, wycieńczony i przerażony, został w grobie na zawsze.
Mieszkańcy Torunia zauważyli zniknięcie Pawła, ale nikt nie wiedział, co się z nim stało. Dopiero wiele lat później, gdy ktoś przypadkiem otworzył stary sarkofag w kościelnej piwnicy, znaleziono tam jego kości — wciąż przyciśnięte do złotego kielicha, którego nigdy nie zdołał zabrać.
Od tamtej pory mówi się, że duch Pawła straszy nocami w kościele św. Jakuba. Strażnicy i wierni opowiadali, że słyszeli szepty dobiegające z zakrystii i widzieli cień mężczyzny przemykającego między ławkami.
Mieszkańcy Torunia wierzą, że Paweł do dziś pilnuje złotego kielicha, który stał się jego przekleństwem. A każdy, kto odwiedza kościół nocą, czuje na karku chłód… jakby ktoś szeptał zza grobu:
— To moje… mój skarb…
Legenda o Jolaninie i zazdrosnym złotniku
Dawno temu w Toruniu żył złotnik imieniem Bartłomiej, znany z mistrzowskich wyrobów i nieprzeciętnej zazdrości. Był mężem Jolaniny, kobiety o niezwykłej urodzie, której uroki przyciągały spojrzenia wielu mężczyzn w mieście. Choć Jolanina była pełna wdzięku i dobroci, Bartłomiej widział w jej uśmiechach i życzliwości dowód na to, że sercem nie jest mu wierna.
— Każdy, kto na ciebie spojrzy, widzi coś, co należy tylko do mnie — mawiał, mrużąc oczy.
Jolanina śmiała się z tych słów, ale jej mąż traktował je z całą powagą.
Pewnego dnia Bartłomiej, przekonany o niewierności żony, wpadł w gniew.
— Nie będziesz już więcej czynić ze mnie pośmiewiska! — wykrzyknął.
Chwycił żonę za rękę i zaciągnął ją do piwnicy w swoim domu, gdzie przykuł ją łańcuchem do kamiennej ściany.
— Tutaj, w tej ciemności, zrozumiesz, co znaczy wierność! — rzucił, zostawiając ją samą w mrocznej przestrzeni, pełnej wilgoci i szczurów.
Jolanina, choć zrozpaczona, nie straciła odwagi. Zamiast błagać o uwolnienie, zaczęła śpiewać. Jej głos, choć przepełniony smutkiem, wypełniał piwnicę i docierał do uszu mieszkańców, którzy zaczęli mówić o „nieszczęsnej pieśni złotnika”.
Jednak szczury, które zamieszkiwały piwnicę, nie mogły znieść jej zawodzeń. Uważały, że ich spokój został zakłócony, więc zdeterminowane, by odzyskać ciszę, przegryzły żelazny łańcuch.
Wolna Jolanina uciekła z piwnicy w środku nocy. Wiedziała, że jej mąż, jeśli ją znajdzie, znowu ją uwięzi. Znalazła schronienie na wieży ratusza, gdzie zamurowała się w niewielkim pomieszczeniu, zostawiając tylko małe okienko, przez które wpadało światło i powietrze.
Z tego okienka Jolanina spuszczała na sznurku koszyczek, w którym mieszkańcy, wzruszeni jej losem, zostawiali świeże owoce, chleb i wodę.
Wieść o ucieczce Jolaniny szybko rozniosła się po Toruniu, a mieszkańcy zaczęli szeptać o okrucieństwie Bartłomieja.
— Jak mógł tak postąpić z własną żoną? — pytali jedni.
— Jolanina zasługuje na ochronę, a nie na więzienie — mówili inni.
Wkrótce tłum zgromadził się przed domem złotnika, żądając, by opuścił miasto.
— Wynoś się, Bartłomieju! W Toruniu nie ma miejsca dla kogoś, kto więzi swoją żonę! — krzyczeli.
Złotnik, choć próbował się bronić, musiał uciekać, zostawiając swój warsztat i majątek.
Jolanina mieszkała na wieży przez wiele lat. Mieszkańcy dbali o nią, przynosząc jedzenie i opowiadając jej, co dzieje się w mieście. Mówi się, że jej samotność na wieży była zarówno karą, jak i wybawieniem — nikt już jej nie więził, ale też nigdy nie wróciła do życia wśród ludzi.
A w Toruniu po dziś dzień mówi się o „wieży Jolaniny”, przypominając mieszkańcom, że miłość nigdy nie powinna być powodem do zazdrości i przemocy.
Legenda o sumie porywaczu i dzielnej Gerdzie
Dawno temu, gdy Toruń był jeszcze młodym miastem, w wodach Wisły zamieszkał ogromny sum. Był tak wielki, że mieszkańcy mówili, iż jego grzbiet można pomylić z małą wyspą, a jego wąsy przypominały korzenie drzew wyrwane przez nurt rzeki. Choć początkowo sum nie zwracał na siebie uwagi, z czasem zaczęły się dziać straszne rzeczy.
Młode dziewczęta z Torunia, które spacerowały w pobliżu Wisły lub zbierały wodę, zaczęły znikać. Pewnej nocy rybacy twierdzili, że widzieli, jak sum wypływa na powierzchnię, połyskując srebrnymi łuskami w blasku księżyca.
— To on! Porywa nasze dziewice! — krzyknęli.
Mieszkańcy wpadli w panikę. Burmistrz zwołał radę miasta, by znaleźć rozwiązanie.
— Kto zabije potwora, otrzyma worek złota i będzie bohaterem Torunia! — ogłosił, oferując nagrodę.
Wieść o nagrodzie szybko rozeszła się po okolicy. Wielu rycerzy i śmiałków przybyło, by zmierzyć się z sumem. Jedni próbowali go złapać w sieci, inni strzelali do niego z łuków, ale każde podejście kończyło się tragicznie. Sum był nie tylko ogromny, ale i niezwykle sprytny. Utopił wielu śmiałków, przewracając ich łodzie jednym uderzeniem ogona.
Z czasem mieszkańcy stracili nadzieję.
— To koniec. Ten potwór będzie nas prześladował na zawsze — mówili ze łzami w oczach.
Jednak wśród mieszkańców była mała dziewczynka o imieniu Gerda. Miała zaledwie osiem lat, ale była znana z niezwykłej bystrości. Jej ojciec, rybak, często opowiadał jej o zwyczajach ryb. Gerda postanowiła, że musi coś zrobić.
— Nie można walczyć z siłą potwora. Trzeba go pokonać sprytem — powiedziała do ojca.
Następnego dnia Gerda przygotowała plan. Poprosiła ojca o największą sieć, jaką miał, i kazała włożyć do niej beczkę pełną świeżych ryb. Do beczki dodała kilka ostrych metalowych kolców, które znalazła w warsztacie kowala.
— Sum uwielbia ryby. Jeśli spróbuje je zjeść, połknie kolce i nie będzie mógł uciec — wyjaśniła.
Ojciec, choć zaniepokojony, pomógł jej przygotować pułapkę. Gerda stanęła na brzegu Wisły i zaczęła głośno śpiewać, przyciągając uwagę suma.
Gdy potwór wynurzył się z wody, był jeszcze większy, niż sobie wyobrażała. Jego oczy lśniły złowrogo, a wąsy poruszały się w wodzie jak węże. Jednak Gerda nie uciekła.
— Chodź, sumie, mam dla ciebie ucztę! — zawołała, rzucając sieć z beczką do wody.
Sum, skuszony zapachem ryb, rzucił się na przynętę. Połknął beczkę jednym haustem, ale gdy kolce wbiły się w jego gardło, zaczął miotać się w bólu. Sieć zacisnęła się wokół niego, unieruchamiając go na dobre.
Mieszkańcy, którzy obserwowali wszystko z brzegu, zaczęli wiwatować. Gerda, choć zmęczona, była szczęśliwa, że jej plan się powiódł. Strażnicy wyciągnęli suma na brzeg, a burmistrz dotrzymał obietnicy i wręczył dziewczynce worek złota.
Jednak Gerda nie chciała go zatrzymać.
— Proszę, przeznaczcie te pieniądze na pomoc rodzinom dziewcząt, które zginęły przez suma — powiedziała, co tylko wzmocniło podziw mieszkańców dla jej mądrości i dobroci.
Od tamtego dnia Toruń był wolny od zagrożenia. A Gerda stała się legendą — małą dziewczynką, która sprytem i odwagą pokonała potwora, którego nie mogli pokonać najpotężniejsi rycerze.
Legenda o Ignatzu i dziupli dębu przy Grunwaldzkiej
Dawno temu, gdy Toruń znajdował się pod wpływem krzyżackich rządów, miasto dręczyły liczne problemy, ale największym z nich był rycerz Ignatz. Był to krzyżacki zbrojny, który na pozór pełnił w mieście funkcję strażnika porządku, ale tak naprawdę zajmował się ciemnymi sprawami. Ignatz, chciwy i okrutny, porywał małych chłopców z toruńskich rodzin i wysyłał ich do braci zakonnych w Prusach Wschodnich, gdzie mieli być szkoleni na służących lub żołnierzy.
Mieszkańcy miasta bali się Ignatza, ale ich cierpliwość miała swoje granice. Zrozpaczone rodziny zaczęły się organizować, chcąc wymierzyć mu sprawiedliwość.
— Znajdziemy go i ukarzemy za jego zbrodnie! — przysięgali mieszczanie.
Jednak Ignatz był sprytny i przebiegły. Kiedy poczuł, że mieszkańcy są bliscy schwytania go, znalazł sobie kryjówkę w ogromnym, starym dębie, który rósł przy jednej z miejskich dróg — dzisiejszej ulicy Grunwaldzkiej. Drzewo miało dziuplę tak wielką, że Ignatz mógł tam spać, ukrywać swoje łupy i przeczekać najgorsze chwile.
— Nikt mnie tu nie znajdzie — mówił do siebie, czując się bezpieczny w swoim drewnianym schronieniu.
Pewnego dnia jedna z toruńskich gospodyń, Anna, gotowała rosół na obiad. Ale coś poszło nie tak — rosół skisł i zamiast aromatycznego dania w garnku zastała kwaśny, nieprzyjemny zapach.
— Co za szkoda! — powiedziała do siebie. — Nie można tego podać rodzinie.
Anna nie chciała wylewać zupy do rynsztoka, więc postanowiła wylać ją pod najbliższe drzewo za miastem. Wzięła garnek i poszła pod wielki dąb przy drodze. Tam wylała cały zawartość garnka pod korzenie drzewa.
Tego samego wieczoru zdarzyło się coś niezwykłego. Skisły rosół, który zawierał zioła, tłuszcz i mięso, okazał się dla dębu niezwykle żyznym nawozem. Drzewo, które wcześniej było stare i schorowane, nagle zaczęło szybko rosnąć. Jego konary sięgały coraz wyżej, liście gęstniały, a co najważniejsze — dziupla, w której ukrywał się Ignatz, zaczęła zarastać.
Rycerz, który tej nocy spał spokojnie w swojej kryjówce, obudził się, gdy poczuł, że wokół niego robi się ciasno.
— Co się dzieje?! — krzyknął, próbując się wydostać.
Ale było już za późno. Drzewo, odżywione niezwykłym nawozem, całkowicie zamknęło dziuplę, zamykając Ignatza w środku na zawsze.
Mieszkańcy Torunia zauważyli, że dąb wygląda teraz zdrowiej niż kiedykolwiek wcześniej.
— To cud! — mówili, nie wiedząc, że w jego wnętrzu tkwi Ignatz.
Jednak wkrótce zaczęły dochodzić z okolic drzewa dziwne dźwięki. Nocami ludzie słyszeli jęki i zawodzenia.
— To duch Ignatza — szeptano. — Za swoje grzechy został uwięziony na wieki w tym dębie.
Od tamtej pory dąb przy ulicy Grunwaldzkiej stoi, przypominając mieszkańcom Torunia o losie Ignatza. W bezwietrzne noce, gdy wokół panuje cisza, można podobno usłyszeć jego rozpaczliwe wołania o pomoc. Jednak mieszkańcy wiedzą, że kara, jaka spotkała Ignatza, była sprawiedliwa.
A Anna, skromna gospodyni, nieświadomie stała się bohaterką Torunia, choć nigdy nie dowiedziała się, że jej skisły rosół odegrał kluczową rolę w ocaleniu miasta.
Legenda o Wodniku z bagien i jego klątwie
Dawno temu, w czasach gdy Toruń był otoczony dziką naturą, w okolicach dzisiejszych Kozackich Gór rozciągały się rozległe moczary. Miejsce to było owiane złą sławą, a mieszkańcy miasta omijali je szerokim łukiem. Ludzie szeptali o tajemniczym stworzysku, które zamieszkiwało bagna — Wodniku, pół człowieku, pół rybiej istocie, z długimi, zielonymi włosami i oczami świecącymi w ciemności.
Mówiono, że Wodnik nocami wychodził z bagien i przemykał po ulicach Torunia, porywając bydło, a czasem nawet ludzi, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na jego drodze. Jego ofiary znikały na zawsze, a jedynym śladem po nich były mokre ślady prowadzące z powrotem na bagna.
Mieszkańcy Torunia żyli w strachu. Żadne modlitwy ani ofiary składane na brzegu moczarów nie zdołały uspokoić Wodnika. W końcu burmistrz miasta zwołał radę i ogłosił:
— Nie możemy dłużej żyć w strachu. Ktokolwiek pokona tego stwora, otrzyma nagrodę — złoto, ziemię i wieczną wdzięczność Torunia!
Zgłosiło się wielu śmiałków, ale żaden z nich nie wrócił z moczarów. Wodnik znał bagna jak nikt inny i potrafił zwodzić swoich przeciwników, prowadząc ich na zgubę. Dopiero po wielu miesiącach mieszkańcy, zdesperowani i zjednoczeni, postanowili działać wspólnie. Zorganizowali wielką wyprawę — rybacy, strażnicy miejscy i rzemieślnicy zebrali swoje siły i wyruszyli na bagna z pochodniami, sieciami i bronią.
Wiedzieli, że Wodnik unika ognia, więc podpalili suche trzciny otaczające jego kryjówkę. Stwór, zmuszony do opuszczenia swojej wodnej siedziby, stanął twarzą w twarz z rozwścieczonym tłumem.
— Zostawcie mnie! — zasyczał, gdy próbowali go schwytać. — To moje królestwo, a wy nie macie prawa tu wchodzić!
Mimo jego protestów mieszkańcy w końcu zarzucili na niego sieci i unieruchomili go. Jednak zanim Wodnik zginął, podniósł swoją rybią głowę i rzucił na nich klątwę:
— Przeklinam was i każdego, kto zamieszka na moich ziemiach! Bagna były moje, a teraz będą waszą zgubą. Kto zbuduje dom na tym miejscu, będzie miał życie pełne smutku, a jego dusza nigdy nie zazna spokoju!
Po tych słowach Wodnik zginął, ale jego klątwa zapadła głęboko w serca mieszkańców.
Z czasem bagna zaczęły wysychać, a na ich miejscu wyrosły łąki i pola uprawne. Mieszkańcy, choć pamiętali o klątwie, stopniowo zaczęli osiedlać się na tych terenach. Jednak od tamtej pory na Kozackich Górach działy się dziwne rzeczy.
Ludzie mówili o nieustannym poczuciu niepokoju, o dziwnych dźwiękach w nocy, przypominających plusk wody, choć rzeka była daleko. W niektórych domach naczynia pękały bez powodu, a w piwnicach pojawiała się woda, nawet podczas suszy. Najbardziej przerażające były jednak opowieści o mieszkańcach, którzy znikali bez śladu, jakby pochłonęły ich dawne bagna.
Do dziś mówi się, że klątwa Wodnika wciąż trwa. Ludzie, którzy zamieszkują okolice Kozackich Gór, opowiadają, że czasem w bezwietrzne noce można usłyszeć cichy, przeciągły śmiech dochodzący z ziemi.
— To Wodnik przypomina, że te ziemie zawsze należały do niego — mówią starsi mieszkańcy Torunia, ostrzegając, by nie lekceważyć siły dawnej klątwy.
Legenda o ogromnym krecie i toruńskich kanałach
Dawno, dawno temu, kiedy Toruń był jeszcze młodym miastem otoczonym murami, pod jego ziemią działy się rzeczy niezwykłe. Mieszkańcy zaczęli zauważać, że w ich domach co jakiś czas zapadają się podłogi, a w studniach woda nagle znika. Rzemieślnicy i kupcy skarżyli się, że ich piwnice wypełniają się dziwnymi tunelami, które pojawiają się znikąd.
Wkrótce zaczęto szeptać, że za wszystkim stoi potężny kret — stworzenie tak ogromne, że jego łapy były wielkości tarczy rycerskiej, a rycie jednego tunelu zajmowało mu zaledwie jeden dzień. Kret ten, jak mówili, mieszkał głęboko pod miastem i przez dziesięciolecia drążył sieć tuneli, która rozciągała się na wiele kilometrów.
Ludzie obawiali się stwora, ale jednocześnie byli nim zafascynowani. Pewien uczony mnich o imieniu Hubert, znany z zamiłowania do geometrii, postanowił zbadać tajemnicze tunele. Zszedł do jednego z nich, uzbrojony w pochodnię i notes, aby narysować mapę. Gdy wrócił na powierzchnię, był blady jak ściana.
— Te tunele nie są przypadkowe — powiedział z przejęciem. — Ich układ tworzy geometryczny wzór, jakby ktoś — lub coś — zaprojektowało je z matematyczną precyzją.
Mnich zauważył, że korytarze układają się w idealne figury: kwadraty, trójkąty i spirale. Uważał, że kryje się w tym jakaś tajemnica, może nawet zaklęcie.
Wkrótce mieszkańcy zaczęli traktować kreta jako coś więcej niż tylko podziemnego szkodnika. Niektórzy wierzyli, że to stworzenie zostało zesłane przez duchy ziemi, by przygotować Toruń na przyszłość. Inni twierdzili, że kret był zaklętym smokiem, który od wieków ukrywał się pod ziemią, by strzec jakiegoś starożytnego skarbu.
Jednak nie wszyscy patrzyli na stwora przychylnie. Rada miejska, obawiając się, że kolejne zapadliska zniszczą miasto, postanowiła złapać kreta i wypędzić go z Torunia.
Zorganizowano wielką wyprawę — kopacze, rycerze i kowale zbudowali wielką klatkę i zasadzili się przy jednym z większych tuneli. Przynęta była niecodzienna: beczka pełna słodkiego miodu zmieszanego z gliną, co miało przypominać kretowi zapach ziemi.
Kret pojawił się w środku nocy. Był ogromny — jego sierść połyskiwała w świetle pochodni, a oczy lśniły jak dwa małe rubiny. Gdy wpełzł do klatki, mieszkańcy zamknęli ją z hukiem.
— Wynoś się spod naszego miasta, potworze! — krzyknął burmistrz, ale kret nie próbował się bronić. Zamiast tego wydał niski, przeciągły dźwięk, jakby próbował przekazać ostatnie ostrzeżenie.
— Jeśli wyrzucicie mnie stąd, nie poznacie tajemnicy tuneli — powiedział głosem, który brzmiał jak echo podziemnych pieczar.
Zaskoczeni mieszkańcy zaczęli się zastanawiać, czy nie popełniają błędu. Jednak było już za późno. Kret został wywieziony daleko za miasto i nigdy więcej go nie widziano.
Z czasem tunele, które kret pozostawił, zaczęły służyć mieszkańcom. Najpierw jako schronienia podczas wojen, a potem — z pomocą inżynierów i budowniczych — jako sieć wodociągowa i kanalizacyjna.
Jednak ci, którzy studiowali mapy tuneli, wciąż widzieli w nich ukryty porządek. Niektórzy mówili, że geometryczny układ korytarzy ukazuje mapę gwiazd, inni — że jest to klucz do pradawnej wiedzy.
Do dziś mieszkańcy Torunia wierzą, że w głębinach kanałów kryje się coś niezwykłego, a echo, które czasami słychać w rurach, to głos ogromnego kreta, przypominającego o swojej tajemnicy.
Legenda o skarbie maharadży i tajemniczym kamieniu
Dawno temu, gdy Toruń rozkwitał jako miasto pełne kupców, rzemieślników i żeglarzy, rada miejska podjęła decyzję o budowie wspaniałego Ratusza na głównym placu. Aby nadać temu miejscu majestatu i porządku, postanowiono również wybrukować cały Rynek kamienną kostką, co miało być znakiem bogactwa i dumy mieszkańców.
Jednak wykonanie tego zadania wymagało ogromnego nakładu pracy, a lokalnych rzemieślników brakowało. Dlatego burmistrz miasta, który miał dalekosiężne kontakty handlowe, zatrudnił grupę niewolników sprowadzonych aż z odległych Indii. Ci robotnicy, przyzwyczajeni do trudnych warunków i ciężkiej pracy, zaczęli starannie układać kamień po kamieniu, tworząc wzory, które dziś podziwia każdy spacerujący po Rynku.
Wśród niewolników znajdował się młody mężczyzna imieniem Arjun, który pochodził z królewskiego rodu. Jego dziadek, maharadża Bhagvatsingh z Gondalu, był jednym z najpotężniejszych władców w Indiach i właścicielem ogromnego skarbu, o którym krążyły legendy. Zgodnie z opowieściami, Bhagvatsingh zdołał ukryć swoją fortunę przed wrogami, zanim został obalony przez zdradzieckich doradców.
Arjun, choć zniewolony, wierzył, że pewnego dnia ktoś odnajdzie skarb jego rodu. Dlatego postanowił zostawić wskazówkę.
Podczas prac brukarskich Arjun wybrał jeden z kamieni i wydrążył w nim wnętrze, ukrywając tam mapę prowadzącą do miejsca, gdzie znajdował się skarb maharadży. Na pergaminie zapisał drogę do fortuny, używając starożytnego indyjskiego pisma. Kamień umieścił na Rynku w sposób, który wyróżniał go od innych — przy stuknięciu srebrnym przedmiotem wydawał delikatny, melodyjny dźwięk, jakby w środku była pusta przestrzeń.
Kiedy prace dobiegły końca, Arjun spojrzał na swoje dzieło z tajemniczym uśmiechem.
— Kto odnajdzie ten kamień i zrozumie wskazówki, będzie miał w rękach bogactwa maharadży — powiedział cicho, zanim został odesłany na kolejne miejsce pracy.
Od tamtej pory minęły wieki, a tajemnica kamienia przetrwała w legendach opowiadanych przez mieszczan. Wielu próbowało odnaleźć niezwykły kamień na toruńskim Rynku, stukając w bruk srebrnymi laskami, młotkami czy nawet sztućcami.
Mówiono, że pewnego razu, podczas ulewy, jeden z mieszkańców Torunia usłyszał dziwny dźwięk, gdy przypadkiem kopnął kamień na środku Rynku. Gdy wrócił tam następnego dnia, nie potrafił już znaleźć miejsca, które wydawało mu się inne.
Inni twierdzą, że nocami, kiedy Rynek jest pusty, kamień sam wydaje delikatne, metaliczne dźwięki, jakby wzywał kogoś, kto odważy się odkryć jego tajemnicę.
Do dziś toruński Rynek jest pełen tajemnic, a każdy kamień nosi w sobie historię pracy rąk, które go ułożyły. Jednak gdzieś wśród setek brukowych kostek kryje się ten jeden wyjątkowy kamień — schowek mapy prowadzącej do skarbu maharadży Bhagvatsingh z Gondalu.
Jeśli kiedykolwiek będziesz spacerować po toruńskim Rynku, zabierz ze sobą srebrną laskę. Kto wie, może to właśnie ty usłyszysz dźwięk, który poprowadzi cię ku fortunie?
Legenda o bursztynowym skarbie z Martówki
Dawno temu, zanim powstał Toruń, przez te ziemie przebiegał słynny szlak bursztynowy. Była to trasa, którą podróżowali łowcy i kupcy, przewożąc bursztyn — „złoto północy” — z bałtyckich plaż aż do odległego Imperium Rzymskiego. Wędrowcy przemierzali tu lasy, rzeki i moczary, wiedzeni obietnicą zysku i sławy, a ich wozy wypełnione były lśniącymi kawałkami jantaru.
Pewnego dnia, wiele wieków temu, karawana pełna bursztynu zbliżała się do Wisły w okolicach dzisiejszego Bydgoskiego Przedmieścia. Kupcy zmęczeni długą podróżą postanowili zatrzymać się na nocleg w miejscu, które dzisiaj nazywane jest Martówką — była to malownicza polana otoczona drzewami i niewielkimi strumieniami.
Nie wiedzieli jednak, że ziemia w tym miejscu była zdradliwa. Pod piękną trawą i miękkim mchem kryły się ruchome piaski, które potrafiły pochłonąć wszystko, co zbyt ciężkie lub nierozważnie postawione.
Noc minęła spokojnie, ale rankiem, gdy kupcy zaczęli przygotowywać się do dalszej podróży, jeden z wozów, najbardziej obciążony bursztynem, zaczął nagle zapadać się w ziemię.
— Pomóżcie! — krzyknął woźnica, próbując wyciągnąć koła z grząskiego piasku.
Mężczyźni rzucili się na ratunek, ale im bardziej próbowali, tym szybciej ziemia pochłaniała wóz. Wkrótce ruchome piaski zassały cały transport bursztynu, a wraz z nim także konie i część dobytku.
— To miejsce jest przeklęte! — zawołał jeden z kupców, gdy zobaczył, że ziemia zamknęła się nad ich skarbem, nie zostawiając po nim żadnego śladu.
Kupcy, przerażeni, szybko opuścili Martówkę, przysięgając, że nigdy więcej nie wrócą w to miejsce.
Od tamtej pory legenda o pochłoniętym transporcie bursztynu krążyła wśród mieszkańców tych ziem. Mówiono, że ruchome piaski ukryły skarb tak dokładnie, że żadna ludzka ręka nie jest w stanie go odzyskać. Jedynie różdżkarze — ludzie obdarzeni niezwykłą intuicją — mieliby szansę odnaleźć złoto północy, kierując się wskazaniami swoich różdżek.
Niektórzy twierdzą, że bursztyny z Martówki od czasu do czasu przypominają o swoim istnieniu. Gdy rzeka Wisła zmienia swój bieg lub kopane są hałdy żwiru, na powierzchni pojawiają się maleńkie okruchy jantaru — jasne, złociste i lśniące, jakby dopiero co wyrzucone przez Bałtyk.
Mieszkańcy Torunia wierzą, że gdzieś pod Martówką wciąż spoczywa ogromny transport bursztynu — klejnoty wielkości pięści, rzeźbione medaliony, a może nawet unikalne kawałki z zatopionymi w nich owadami.
A jeśli pewnego dnia zobaczysz na Martówce kogoś z różdżką w dłoni, pamiętaj, że nie szuka wody. Szuka bursztynowego skarbu, który czeka tam od wieków na swojego odkrywcę.