E-book
26.93
drukowana A5
49.99
Tonę w twoich oczach

Bezpłatny fragment - Tonę w twoich oczach


5
Objętość:
270 str.
ISBN:
978-83-8324-129-6
E-book
za 26.93
drukowana A5
za 49.99

***

Budzi mnie gwałtowne szarpnięcie.

Słyszę zgrzyt zgniatanej blachy.

Dezorientacja. Panika.

Tato.

Odczuwam palący ból w klatce piersiowej.

Szok. Otchłań. Ciemność.

Ty.

Walka o oddech.

Bicie serca.

Spojrzenie.

Uczucie spokoju i ukojenia.

PUSTKA

Nie mam już łez.

Rozdział 1

Rose

Mknę czerwonym kabrioletem do Las Vegas. Wiatr rozwiewa mi włosy, a skórę muskają promienie słońca. Po prawej mam nieziemskiego przystojniaka, mężczyznę o gorącym sercu, cudownego kochanka. Dotykam jego twarzy, a on wtula się w moją dłoń jak spragniony pieszczot kocur. Jestem szczęśliwa.

Wróć.

Gramolę się starym fordem koloru nijakiego, zmierzając do północnej części Filadelfii. Ciemne chmury roztaczają się nad horyzontem, a krople deszczu rozbijają się o pobliskie dachy. Szarobury zgniły liść przylepił się do przedniej szyby. Brakuje na niej jeszcze kupy złośliwego ptaka.

Stop.

Już nie brakuje.

Żółty kleks idealnie kontrastuje z beznadziejną rzeczywistością. Po swojej prawej mam małomównego przeciętniaka, który patrzy tępo przed siebie. Jego atut opadł po przebyciu dwudziestu mil w moim towarzystwie — nie jestem zdziwiona. Mogłabym go spakować do walizki, ale aktualnie lepsze towarzystwo flakowatego Elvisa niż żadne.

Niedzielnym tempem przemierzam ulice. Skręcam w St. Franklin, rozglądam się po okolicy i po raz kolejny czytam SMS od Flory ze wskazówkami dojazdu. Numer 3232. To tutaj. Rudera — tak dla dopełnienia powyższego sielskiego obrazka.

Szukam miejsca, w które wcisnę swoją bestię, Elvis nie pomaga.

Jest. Parkowanie równoległe. O, zgrozo!

Wyskakuję z wozu, po czym oceniam prawdopodobieństwo bezkolizyjnego zaparkowania między wymuskanym, różowym audi a toyotą corollą. Szanse marne.

No to jedziemy. Kierownica w lewo, hamulec, kierownica w prawo, STUK, hamulec, UPS. Powtarzam sekwencję. Wciskam się pomiędzy auta, a te kołyszą się niebezpiecznie. Zerkam przez okno. Ciemno, świadków brak. Sukces.

Opieram Elvisa o różowy samochód. Teraz pozostaje jedynie wziąć walizkę pod pachę i jesteśmy w domu, ale… między przód toyoty a tył swojego auta nie wcisnęłabym nawet kartki. Otwarcie bagażnika jest niewykonalne. Postanawiam więc podjechać nieco do przodu. Gaz, STUK, hamulec, UPS. Elvis traci równowagę. Pada na ulicę.

Wysiadam, oceniam zyski i straty. Tych pierwszych brak. Na zderzaku audi odprysk, który kształtem przypomina mi Włochy, taaakie buty, a problem wciąż nierozwiązany.

Otwieram tylne drzwi, składam siedzenie i furiacko szarpię za rączkę zaklinowanej walizki. Próbuję pod innym kątem, a gdy wreszcie mi się udaje i bagaż upada z łoskotem na jezdnię, wyjmuję z kosmetyczki lakier do paznokci. Kilka pociągnięć pędzelkiem po zderzaku i moim oczom ukazuje się piękny różowy kozak.

Myślami jestem już pod prysznicem, ale mogę przysiąc, że Elvis spogląda na mnie błagalnym wzrokiem. Faceci.

Dobra, gościu, czuję się przekonana.

Wyciągam pompkę. Wentyl w pięcie — że niby taki z niego Achilles? Gdyby producenci seks-zabawek mieli więcej wyobraźni, umieściliby go w innym miejscu. Karcę się w myślach i umieszczam końcówkę w otworze. Świszczący dźwięk odbija się echem od ścian tutejszych szeregowców. Każda część Elvisa wraca do życia. Wiecie, o czym mówię.

Zapinam walizkę, biorę chłopaka pod pachę i ruszamy do domu. Nie liczyłam na ciepłe powitanie, a nawet jeśli, to napis na wycieraczce pozbawia mnie wszelkich złudzeń:

TO ZNOWU TY?!

Ekhm, miło.

Rozdział 2

Nixon

Relaksuję się w fotelu na werandzie. W jednej ręce trzymam szklankę z whisky, w drugiej komórkę, na której wystukuję wiadomość do Jima — mojego wspólnika, najlepszego kumpla.

Ja i on, dream team. Obaj wolni, niezależni, przed trzydziestką, bez życia uczuciowego, list z zakupami na wczoraj, dzieci, randek, niespodziewanych zdarzeń, bez zaskoczeń, starań, kłótni, godzenia. Bez sensu.

Sobota. Magiczne słowo, reset. Zalewamy się w trupa, bajerujemy laski. Niekoniecznie w tej kolejności. Chwilowo zapominamy o dorosłości, odpowiedzialności i innym szajsie. Jesteśmy władcami własnego życia, własnego serca, w którym nie mieszka żadna dama.

Z rozmyślań wytrąca mnie rzężenie silnika. Niedługo później jakiś gruchot zatrzymuje się vis-à-vis mojej werandy.

No, kolego, czy oto właśnie nadszedł dzień, w którym będziemy udowadniać, że dziewczyny nie lecą na nasze fury, tylko na nas? W to się dziś bawimy, Jim?

Drzwi, obite od strony kierowcy, otwierają się z impetem. Pierwsze wychodzą włosy. Czerwona plątanina kudłów.

Ach, nagłe olśnienie. Nie wystarczy, że będziemy zgrywać gości, którzy nie śmierdzą groszem. Mamy być biednymi transwestytami?

Sprytnie to sobie wymyśliłeś, Jim.

Patrzę na telefon, który wibruje mi w dłoni, po czym odczytuję wiadomość. Przyjaciel informuje w niej, że dopiero wyruszył i będzie za pół godziny. Skoro właśnie do mnie napisał, to znaczy, że gąszcz rudych kłaków w gracie to nie on? Proste, stary, lata nauki nie poszły na marne. Zaiste.

Dziewczyna obczaja swoją furę. Być może zastanawia się, jak ten klamot się tutaj doturlał, albo ocenia, czy długość wehikułu jest wprost proporcjonalna do wymiarów miejsca parkingowego. Nie jest. Puklu ognisty — odpuść.

Mogę przysiąc, że dostrzegam nad jej głową zapaloną żaróweczkę. Szatański pomysł zrodził się jej we łbie. No to zaczyna się przedstawienie. Cyrk na kółkach z darmową miejscówką dla VIP-ów w pierwszym rzędzie. Jim, nie spiesz się.

Pewna siebie czupryna wskakuje do auta. Teatrzyk trwa, auta się kołyszą. Mógłbym wykazać się zrozumieniem i podjechać nieco do przodu, lecz zbyt dobrze się bawię.

Idealnie, pukielku, ale bagażnika to ty nie otworzysz.

Chyba zajarzyła, bo jej włosy wydają się jeszcze bardziej rozżarzone. Wsiada więc pudel i gazuje, po czym rozgląda się we wszystkie strony.

Nie martw się, kochanie, to prywatny pokaz.

Myślę o dolewce, ale chochlik nie przewiduje antraktu. Zamiast tego wyciąga walizkę, wysypuje z niej graty i majstruje przy moim zderzaku. Następnie pompuje coś, co wcześniej wydawało mi się materacem opartym o moją furę. Panna pompuje z pasją, świsty ranią moje bębenki. Sąsiedzki monitoring zapewne już dyskretnie lokalizuje źródło hałasu zza zasłonki, a moim oczom ukazuje się jednorożec. Nie materac, nie ponton — jednorożec.

Czerwony pukiel z jednorożcem pod pachą maszeruje do domu naprzeciwko.

Do jutra, sąsiadko.

Rozdział 3

Rose

Otwieram drzwi, po czym lokalizuję włącznik światła. Flora wspominała, że luksusów nie będzie i lepiej, żebym wyrzuciła z głowy wyidealizowany obrazek domku z niebieskimi okiennicami, białym płotkiem oraz jagodowym plackiem studzącym się na parapecie. Odrzucam więc te czające się gdzieś z tyłu głowy wyobrażenia i próbuję ocenić zastane warunki obiektywnie.

Fioletowo-złota tapeta w esy-floresy, która od progu bije po oczach, w zestawieniu ze zżółkniętą, nierównomiernie migającą żarówką na kablu wywołują nieco psychodeliczne wrażenie. Nie jestem panną czepialską, więc tylko ze trzy razy wspomnę o tym przyjaciółce, gdy ta dotrze w końcu na miejsce. Na prawo od głównego wejścia znajduje się kuchnia wyposażona w wyspę, nad którą wisi witrażowa lampa. Podłączam do kontaktu kabel lodówki, obwąchawszy uprzednio jej wnętrze.

Mocnym punktem domu mógłby być salon z wieloma oknami, lecz ścianę ozdabia połyskująca zielona tapeta w pionowe miedziane paski. Poprzedni właściciel był, jak mniemam, fanem tapetowania, przez co aż strach zajrzeć do pokojów na piętrze. Sunę palcem po zakurzonych półkach, otwieram okna, a potem rozkoszuję się chwilą, rześkim powietrzem, spokojem.

Niebawem rozdzwania się moja komórka. Odbieram i przytykam ją do ucha.

— Jak ci się podoba nasza nowa dziupla? Wijesz nasze gniazdko? Latasz już na mopie? — Flo wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.

— O co chodzi z tym ornitologicznym bełkotem? Wicie gniazda? Jesteś w ciąży?

— Wypluj to słowo. No już — pogania mnie. — Nie słyszę, żebyś wypluwała to mdłe, opuchnięte, uciskające na pęcherz słowo.

— Tfu, tfu, tfu. Zadowolona? Może mam jeszcze odpukać w niemalowane, a na dokładkę zatańczyć kankana?

— Jezu, nie. Pamiętasz, jak skończył się twój ostatni taneczny popis? Jestem pewna, że twoje zdjęcie krąży po szkołach tańca z adnotacją: to ona, uwaga lub bardzo kłopotliwe kłopoty — mówi, zanosząc się śmiechem.

— Dzięki za przypomnienie, miła osobo — zgrywam urażoną. — Idę zająć większy, ładniejszy, a przede wszystkim pachnący pokój. Do jutra.

— Nawet o tym nie myśl! Będę z samego rana. Zrobimy losowanie, pa!

Opadam na kanapę. Nie mamy telewizora, więc tego wieczoru lekarstwem na natłok myśli nie będzie ogłupiający tasiemiec. Wkładam słuchawki iPoda do uszu i ustawiam maksymalną głośność. Zamykam oczy. Dudnienie basów nie przynosi oczekiwanego efektu. Krew nie płynie szybciej. Jedyny dźwięk, który byłby w stanie to sprawić, grzmot o wielkiej mocy, znajduje się poza zasięgiem mojego słuchu. Maniakalnie próbuję go sobie przypomnieć, chcę, by zawładnął całym moim jestestwem, a gdy się nie udaje, zasypiam.

— Pobudka! — Flo szarpie mnie za ramię. — Wstawaj!

Ależ ona jest nadpobudliwa, żeby nie powiedzieć, że upierdliwa i męcząca…

— Jeszcze pięć minut. — Naciągam kołdrę na głowę. A raczej chciałabym to zrobić. To dlatego mi tak zimno. Nie dość, że zasnęłam przy otwartych oknach, to dodatkowo bez okrycia. Zupełnie jakbym była… totalnie szalona.

— Rozumiem, że sztukę samoobrony masz w małym palcu i atak z zaskoczenia przy zerowej widoczności nie zrobiłby na tobie wrażenia?! — oburza się, insynuując, że niezamknięcie okien na noc było nierozsądne.

— Byłam zmęczona. Poza tym ciszej, nie krzycz.

— Dobra, zwalmy to na te hipnotyzujące tapety. Lepiej zamknąć oczy niż patrzeć na takie paskudztwo. — Krzywi się, oceniając wnętrze, a kiedy podnoszę się z kanapy, popada w piskliwą euforię, która wynika zapewne z faktu ponownego zamieszkania razem, i wściekle mną potrząsa. Zawsze zachowuje się tak, jakby zjadła za dużo cukru.

Przystajemy w korytarzu. Nie wiem, jak ona, ale ja zastanawiam się, od czego zacząć ogarniać ten syf.

— Obejrzyjmy górę — proponuję. — W ten sposób odłożymy w czasie nieuniknione, aczkolwiek znienawidzone przez nas sprzątanie — dodaję na zachętę, choć biorąc pod uwagę, że Flora spogląda na schody jak drapieżnik szykujący się do skoku, jest ona zbędna.

— I to jest plan. — Zaciera ręce. — Jestem taka podekscytowana. My dwie, pozytywnie zwariowane, z wachlarzem talentów, dziewczyny — komplementuje nas. — I ja, taka ładna… — dodaje z łobuzerskim uśmiechem.

— I ty, taka ładna, pomykająca po schodach w tych szpileczkach — kontynuuję w podobnym tonie, spoglądając na jej buty. — I ty, taka wkurzona, zdyszana i spocona, gdy wreszcie udaje ci się wbiec na górę i uświadamiasz sobie, że zajęłam lepszy pokój. Trzy, dwa… — odliczam, wbiegając na schody.

Mija kilka sekund, zanim dociera do niej, że wyścig już się zaczął. W ferworze udawanej — albo i nie — walki chwyta mnie za kostkę i wyprzedza. Nie pozostaję jej dłużna. A gdy obie zaliczamy glebę, dom wypełnia się śmiechem, dzięki czemu nie wydaje się już tak bezduszny i pusty jak wczoraj.

Rozbawione, z włosami w nieładzie większym niż zwykle, rozdzielamy się na piętrze. Uchylam drzwi jednego z pokoi. Jasna tapeta w polne kwiatki otula ściany. To dopiero zaskoczenie. Opadam na miękkie małżeńskie łóżko i taksuję otoczenie. Pogodnie, przytulnie, dziewczęco, a co najważniejsze — z łazienką! Luksus przez wielkie „L”. Rozsuwam harmonijkowe drzwi, a moim oczom ukazuje się spora, o dziwo, wykafelkowana przestrzeń. Niebiesko-biała mozaika, od dołu do góry, od góry do dołu. Pojedyncza umywalka, z rodzaju tych, przy których myje się twarz, a woda cieknie po rękach i skapuje na podłogę. W rogu trójkątna wanna. Bez bajerów, ale i tak robi wrażenie.

Można zapewne oddać się w niej błogiemu relaksowi, koić zmysły parującymi olejkami.

Można nie żałować i hojnie sypnąć soli morskiej, zapalić aromatyczne świeczki, rozkoszować się ich dyskretnym ciepłem lub niedyskretnym żarem drugiego ciała.

Można.

Spotykam się z Florą w korytarzu.

— Prysznic — mówi, pocieszająco pocierając moje ramię.

— Wanna — odpowiadam, gestem wskazując pokój, z którego wyszłam. Ładny pokój, jej pokój.

Pomagam przyjaciółce wnieść bagaże. Najwidoczniej postanowiła przywieźć wszystkie swoje rzeczy za jednym zamachem, bo jest ich… dużo. Walizki, walizeczki, torby, torebeczki oraz wypełnione ubraniami i garnkami foliowe worki. Jesteśmy zmuszone zrobić kilkanaście rund, auto — dom, dom — auto, by się z tym wszystkim uporać. Stwierdzam, że Flo nie bawi się w konwenanse. Podczas gdy ja rozgrzałam wczoraj mózg do czerwoności, próbując zaparkować po ludzku, ona, jak gdyby nigdy nic, zaparkowała na trawniku, zostawiając błotniste ślady kół na rozmiękłej, ledwo pokrytej trawą ziemi.

— Przyznaj się, Rose, co przeskrobałaś? Zdążyłaś już podłożyć sąsiadom płonącą kupę na wycieraczkę? — rzuca z rozbawieniem. — Tylko spójrz, jak ścisnęli twoje auto. Chamy. No nie wyjedziesz — emocjonuje się, przesadnie gestykulując. — Poczekamy, aż się ściemni, weźmiemy śrubokręt i zrobimy im kuku. Taką dłuuugą — obrazuje palcami — krechę.

— Opanuj dzikie żądze. To ja wcisnęłam się między te auta. Jakimś cudem. A to różowe — pokazuję, szeroko otwierając oczy — otarłam zderzakiem. Więc lepiej zamknij głośne usta, bo jeszcze ktoś usłyszy i doda dwa do dwóch — syczę przez zęby. — Nie pragnę rozgłosu.

— Czyli miałam rację, że coś przeskrobałaś. — Nachyla się i cichutko, tonem tajnego agenta, szepcze: — Wiem, kim jesteś, i wiem, co zrobiłaś, ale nie wydam cię, jeśli zaraz zrobisz nam pyszną cynamonową kawę. A jeśli dodasz do niej bitą śmietanę, to nie powiem ci nawet, że jesteś daltonistką. — Rechocze, by chwilę później postawić kropkę nad i: — Ten cud współczesnej motoryzacji, wart pewnie więcej niż kilka naszych rocznych pensji, ten, który porysowałaś, jest czerwony. — Tłumi śmiech, ale to na nic, i tak cała się trzęsie.

— A czy mogę liczyć na dyskrecję, jeśli zdradzę ci, że naprawiłam — kreślę cudzysłów w powietrzu — wyrządzoną szkodę, zamalowując odprysk neonowym różowym lakierem? — pytam nad wyraz poważnym tonem.

— Rose White, bez urazy, ale nie jesteś zdolna do majstrowania przy takiej furze, narażania się na konfrontację i kosztowne konsekwencje — oznajmia bez cienia wątpliwości. — Nie masz aż takich — akcentuje — jaj. Co najwyżej orzeszki.

Cóż, moje orzeszki są najwidoczniej pieczołowicie obtoczone w chili.

Rozdział 4

Nixon

Susza. Jestem wyczerpany i zdegradowany. Mój bulterier, jak zwykle wierny w najgorszym cierpieniu, liże mnie po zachlanej mordzie. Mógłby zastąpić to mokre powitanie opakowaniem aspiryny w pysku. Obracam się i sięgam po zegarek. Późno.

— Nix, wstałeś? — Jim wali pięścią w drzwi. Nie zna słowa litość, ale wiem, że tu nie wejdzie, bo mój pies również nie zna tego pojęcia. Jest antyspołeczny.

— Taaa, doczołgam się za pięć minut — odpowiadam. — Szykuj wiadro wody, bo nie jest dobrze — skomlę.

— Ja właśnie w tej sprawie. Chciałem zapytać, czy masz jakieś zapasy picia? Cokolwiek w stanie płynnym?

— Booo? — pytam, celowo przeciągając.

— Booo — odburkuje w tym samym tonie — mamy kaca, a twoje krany strajkują.

Zrywam się na równe nogi, zostawiam psa w pokoju i pędzę do łazienki. Odkręcam kurki, nic. To samo robię w kuchni. Gobi, Atacama, Kara-kum, panika. Wody! Wody! Biegam jak oparzony, Jim szpera w szafkach, lecz nie słyszę okrzyku: Eureka!

— Ja nie wiem, nie rozumiem. Jak można nie mieć nic do picia? Nawet, kurwa, kropli wygazowanej coli — rzęzi.

— Zawsze możesz pójść na górę i skorzystać z miski Byka — proponuję, oczywiście z dobroci serca.

— Odpada, wolę się tu w spokoju zasuszyć. — Opiera się o blat, zerka przez okno. Gołym okiem widać, że ma plan. — Jesteśmy ocaleni! — Wybiega z domu.

Powodzenia, myślę. Pół godziny truchtem do otwartego sklepu. Prędzej go szlag trafi.

— Żegnaj, przyjacielu. — Opadam twarzą na kanapę.

Ledwo zdążę oblizać wysuszone wargi, a Jim staje w progu jak młody bóg, w dłoni dzierżąc butelkę wody — jego berło. Jest królem.

— Co się tak szczerzysz? Masz minę, jakbyś wygrał na loterii lub w ciągu tych trzech minut przeżył najlepszy seks w życiu. — Patrzę na niego podejrzliwie, ale pić mi się chce jak cholera, więc nieco spuszczam z tonu, bo jeszcze stąd wyjdzie. Z wodą.

— Łap! — Rzuca we mnie butelką.

Odklejam język od podłogi, piję. Delektuję się każdą kroplą. Jestem w raju.

— Jak ją zdobyłeś? — Przed oczami miga mi czarny scenariusz, w którym Jim kradnie dziecku wodę z rowerowego koszyka.

— Sąsiedzi — oznajmia z wyższością, jakby oto on, Jim Wszechmogący, odkrył po raz drugi Amerykę. — Sąsiadka — precyzuje, a jego wzrok wyraża więcej niż tysiąc słów.

— Masz mokre sny o pani Harvey? — Będę rzygał.

Przyglądam się mu i nie mogę wyjść z podziwu. Kwadrans temu dyszał w kuchni, umierający, w amoku. A teraz stoi przede mną rozanielony, miły, rozkoszny i słodki. Bleh. Ze smutnego obrazka pozostał wyłącznie smród przepoconej koszulki i kulka z wymemłanych gum do żucia wielkości piłki do golfa, przyczepiona u nasady jego włosów. Patrzę na ten okaz, odkąd zszedłem do kuchni, ale mam serce, do cholery! Wiem przecież, że zapuszczał irokeza od ponad roku, a teraz, no cóż. Nie chcę go wytrącić z ekstazy, którą z niewiadomych przyczyn właśnie przeżywa, więc milczę.

— Masz jakieś gumy do żucia? — No sorry, musiałem. — Oczywiście oprócz tych, które masz wlepione we włosy… — podpowiadam grzecznie.

— Co, kurwa? — Patrzy na mnie jak na świra, jednocześnie próbując przeczesać włosy palcami. — Nieee! — krzyczy i już go nie ma. Poszedł. Wybiegł ryczeć do łazienki.

Moszczę się wygodnie na kanapie, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń. W żołądku rewolucja. Skaczę po kanałach tam i z powrotem. Przysypiam, budzę się, znów drzemię.

— Masz rozpuszczalnik? — Jim spogląda na mnie z obłędem w oczach. — Albo żelazko?

— Chryste, w perfekcyjnego pana domu się bawisz? — Obłęd się pogłębia, więc dodaję: — Maszynkę znajdziesz w łazience. Bądź mężczyzną.

— To dlatego Flo tak podejrzanie się do mnie szczerzyła… — Zrezygnowany opada na kanapę.

Przecież nie powiem najbliższemu kumplowi, że ma rację. Na szczerzenie na pewno złożyło się kilka czynników. Odór z otworu gębowego, gdy prosił o wodę. Przekrwione gały, wyrażające desperację i pragnienie… wody, wymięte ubranie, a kulka z gum do żucia dumnie dyndająca na czubku jego głowy tylko przelała czarę goryczy. I kim, do diabła, jest Flo? Wisi mi to.

— Masz rację — mówię.

— Idę się ogolić — jęczy.

— A ja muszę wyprowadzić psa. Gdy skończysz, zamknij dom. Widzimy się jutro w pracy.

Rozdział 5

Rose

Czy ktoś mówił, że niedziela to leniwy dzień, a wskazówki zegara wtedy zwalniają? Na pewno nie pod naszym dachem. Uwijamy się jak w ukropie. Co godzinę przysiadamy, podziwiamy efekty, jęczymy, że mamy dość, po czym ponownie zakasujemy rękawy. Mieszkałyśmy razem na studiach, więc znamy swoje zwyczaje. Kuchnia to moje królestwo. Uwielbiam piec ciasta i gotować. Flo natomiast organizuje świetne imprezy i robi nieziemskie drinki. Już zapewne planuje parapetówkę.

Doprowadzam do porządku piekarnik, gdy słyszę dźwięk dzwonka.

— Jestem umorusana po łokcie, zobacz, kto to! — krzyczę, ale niepotrzebnie, bo przyjaciółka już stoi w progu i wita się z przybyszem.

Nie przesadzam i nie jestem niegrzeczna. Przybysz z antenką na głowie. Zerkam zza filaru, dyskretnie asekurując Flo. Żul dyszy, sapie i słyszę, że prosi o wodę. Flo wdaje się w rozmowę, lecz docierają do mnie tylko stłumione szepty i chichoty.

Po chwili zgarnia z lodówki butelkę wody, którą następnie wręcza przybyszowi.

— Do zobaczenia — mówi i zamyka drzwi.

— Do zobaczenia? Serio? — parskam.

— Dziwnie dziś wyglądał, ale to Jim. To on wytatuował mi delfinka na kostce. — Jest podekscytowana. — Jaki ten świat mały — rzuca rozmarzona.

— Znam ten ton. Nawet o tym nie myśl. — Chwytam ją za ramiona i potrząsam, lecz kiedy wracamy do sprzątania, uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Spotkanie z dawno niewidzianym żulem wyraźnie ją uradowało. Cóż, są gusta i guściki.

Po kilku godzinach harówki padamy na kanapę i zarzucamy nogi na wypolerowany szklany stolik. Słyszałam kiedyś, że czysty dom to czysty umysł. Podobno uporządkowanie przestrzeni zmienia sposób postrzegania świata. Nie ma się nad czym rozwodzić. W moim przypadku nie podziałało.

Wzdycham. Raz, drugi, trzeci. Wiem, że Flo ma już na końcu języka pytanie o powód tych żałosnych westchnień, ale milczy.

Gdy zerka na mnie z ukosa, wyrzucam z siebie:

— Niczego nie osiągnęłam. Mieszkam z przyjaciółką w wynajmowanym domu i oprócz siostry, która mnie nienawidzi i mną gardzi, nie mam żadnej rodziny. Jestem bezrobotna i kiepski ze mnie kierowca.

— Nie przesadzaj, bywają gorsi — pociesza mnie, skupiając się na ostatniej części mojej wypowiedzi.

— Jasne, ale to ja, nie wiedzieć czemu, trafiłam na plan „Domu szaleńców”. Nieustannie dudnią mi w głowie słowa doktora: syndrom wyparcia, lęk przed utonięciem, omamy pamięciowe. Nie jestem wariatką — oznajmiam, lecz bez większego przekonania, po czym przymykam powieki.

To jedyny sposób, by choć przez chwilę móc zobaczyć oczy, które zmieniły moje życie. Dostrzegam w nich determinację, nakaz walki. Problem w tym, że z każdym mijającym rokiem wspomnienie staje się coraz mniej wyraźne. Czasem wręcz sądzę, że rzeczywiście jest wyłącznie wytworem mojej wyobraźni. Obejmuję głowę rękami.

— Co jest ze mną nie tak, do cholery? — pytam jeszcze.

— Nic. I nie waż się myśleć, że jest inaczej — nakazuje Flo. — Twoja rodzina, której zresztą nienawidzę — wzdryga się — przez lata karmiła cię kłamstwami na śniadanie, poczuciem winy na obiad, a na kolację wciągałaś resztki z dwóch powyższych. Zrozum to wreszcie i nie pozwól się tłamsić. — Marszczy brwi. — Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłam ci wyprowadzić się z akademika i do nich wrócić.

Przytula mnie, stykając nasze czoła. Ma rację, lecz mimo że przepracowywałam problemy latami, czasem coś tak naturalnego jak oddychanie sprawia mi trudność.

Wkrótce rozchodzimy się do pokojów. Przed snem uchylam okno, wpatruję się w noc. W ogrodzie po przeciwnej stronie ulicy masywne psisko podskakuje, gdy właściciel rzuca mu zabawkę. Obrazek ten przypomina mi się moje beztroskie, przynajmniej do pewnego momentu, dzieciństwo.


— Rose, za tobą! — zawołał radośnie tata, ostrzegając mnie przed labradorem sąsiadki, co na nic się zdało, skoro chwilę później leżałam w błocie, a na policzkach czułam szorstkie liźnięcia.

— Nic. Mi. Nie. Jest — wydusiłam, chichocząc. — Tato, kup mi psa. Proszę, proszę. — Spojrzałam na niego błagalnie, po czym podniosłam się z ziemi.

— Mama spakowałaby nas, zanim zdążylibyśmy wrócić z nim do domu — powiedział pół żartem, pół serio. — Każde zwierzę musi mieć kochający dom i poczucie, że jest chciane.

— To tak jak ludzie, prawda, tato? — zapytałam z ciekawością.

— Tak, córeczko. — Przygarnął mnie w objęcia. — Wracajmy do domu. Wyglądasz jak stwór z bagien — zaśmiał się.

Lubiłam brzmienie jego głosu.


Uśmiecham się do siebie, delektując się uczuciem ciepła, jakie wywołało to wspomnienie, a po chwili pocieram ramiona, bo dopada mnie mniej przyjemna nostalgia za tym, co minęło i nigdy nie wróci. Smutne. Wystarczająco, by pozwolić sobie na łzy, te jednak nie nadchodzą. Czasem odnoszę wrażenie, że wypłakałam ich aż nadto, że… nie mam już łez.

Właściciel psa upina go na smyczy. Przez chwilę wpatruje się w moje okno, aż w końcu zarzuca na głowę kaptur i truchtem rusza przed siebie.

Nastawiam budzik i upewniam się, że zrobiłam to dobrze. Nie mogę zaspać, bo przed południem mam spotkanie w sprawie pracy. Opatulam się kołdrą, mocno zaciskając na niej pięści.

Dam radę, motywuję się w myślach.

Jutro jest pierwszy dzień mojego nowego życia.

Rozdział 6

Nixon

Paradoks. Najbardziej znienawidzony przez ludzi dźwięk to sygnał budzika rano. Nie ma znaczenia, czy ustawisz odgłos świergotania słowików, salwy artyleryjskiej, czy spuszczanej w kiblu wody — jedno jest pewne, gdy go słyszysz, myślisz: budzikom śmierć. Ze mną jest podobnie, a mimo to jak masochista co wieczór nastawiam to diabelskie urządzenie chyba tylko po to, by z samego rana mieć pierwszy powód do wkurwienia.

Przeciągam się na królewskich rozmiarów łóżku, układam w głowie harmonogram dnia, rozmyślam i wnikliwie przyglądam się dłoniom. Nie trzęsą się. Ręce to moje narzędzie pracy, mimo że — ku niezadowoleniu ojca — rzuciłem medycynę. Nie miałem do tego serca.

W dostaniu się na studia wcale nie pomogły mi jego znajomości, choć takie krążyły plotki. Nikt oczywiście nie powiedział tego wprost, zapewne bojąc się konsekwencji. Krew mnie nie przeraża. Jeśli wiecie, o czym mówię. Od najmłodszych lat chodzę własnymi ścieżkami, działam impulsywnie. Czy taki gość może być dobrym lekarzem? Może. Najlepszym. Chyba że nie chce.

Mam na siebie inny plan. Wolę leczyć dusze, emocjami malować ciała. Podobno jestem w tym dobry. Jeśli wierzyć otrzymywanym corocznie nagrodom — najlepszy. Czarna pasja przepływa przez moje żyły, a dwie bryły rozżarzonego węgla przepalają dogłębnie mój umysł. To drugie dopadło mnie z czasem.

Niecierpliwe dyszenie przebija się przez labirynt moich myśli.

— Już wstaję, Byku. — Wypuszczam psa. W kuchni nastawiam wodę na kawę. Lubię czarną. Przystaję w miejscu, z którego mam idealny widok na ulicę. Sceneria nie uległa zmianie.

Odbieram dzwoniący telefon.

— Wiem, po co dzwonisz, i nie interesuje mnie to — uprzedzam grzecznie.

— W porządku. Twój siostrzeniec chciał z tobą porozmawiać, ale nie ma sprawy. Powiem mu, że nie chcesz. Zapewne poczuje się odrzucony i będzie mu smutno, ale nie przejmuj się. — Wymuszenie poprzez wzbudzenie poczucia winy. Moja siostra robi to dobrze.

Zanim zdążę odpowiedzieć, w słuchawce rozlega się cienki głos Matta.

— Wujku, to ja. Mama powiedziała, że masz przyjść do przedszkola na dzień rodziny. Mamo, kiedy to będzie?! Będą tańce. Nie mam czasu rozmawiać, pa. — W słuchawce zalega głucha cisza.

Zostałem skazany bez szansy na obronę, a już miałem przyszykowaną listę wymówek, niecierpiących zwłoki rzeczy do zrobienia. Usmażyłbym lody, pograł kwadratową piłką w kosza. Cokolwiek. W zeszłym roku na tym sympatycznym, przepełnionym miłością święcie zostałem przypadkiem zamknięty przez personel w schowku i wypuszczony, gdy wszyscy wyszli. Powodem potraktowania mnie jak trędowatego była cechująca mnie szczerość. Wymieniłem jakiemuś szczerbatemu małolatowi wszystkie rodzaje gum, które lubię, i uświadomiłem go, że guma do gumy niepodobna. W myśl zasad, że kto pyta, uzyskuje odpowiedź, a dzieci są przyszłością narodu. W rezultacie czerwone twarze, pod pretekstem pokazania mi nowo powstałej strefy relaksu, zwabiły mnie do pomieszczenia gospodarczego. Zajarzyłem zasady tej gry, dopiero gdy usłyszałem zgrzyt zamykanego zamka. Naiwniak.

Czerwony alarm! Czerwony alarm!

Piekielna istota na horyzoncie. Mamy problem. Ona ma problem. Sąsiadka wychodzi z domu i rozgląda się dookoła jak rasowy przestępca, a ja nie zamierzam czekać, aż naciągnie pończochę na głowę. Szybkim ruchem wsuwam trampki, idę. Dołożę do kotła tej czarownicy. Będzie dym.

Zamykam cicho frontowe drzwi, nie chcąc jej spłoszyć. Stoi przed swoim autem i z zapałem przeczesuje torebkę.

— Bu! — krzyczę z zaskoczenia tuż przy jej uchu.

Dziewczyna podskakuje w przestrachu i kładzie dłoń na piersi, a z jej ust wydostaje się coś w stylu: O Jezu, o kurwa lub inne ojejku. Poprawia przeciwsłoneczne okulary, stoi.

— Ktoś zarysował mi zderzak. To twój grat? — pytam grzecznie. — Przestraszyłaś się, jakbyś miała coś na sumieniu — dociekam.

— Yyy, nie, no co ty — prycha, że niby wykluczone: taki rzęch i ona, gwiazda w ciemnych okularach w pochmurny dzień.

— Więc co tutaj robisz? — Nie odpuszczam.

— Mieszkam, o tam. — Wskazuje palcem dobrze znaną mi ruderę. — Myślałam, że w tym samochodzie uwięziony jest kot albo dziecko. — Niby taka współczująca, sprytna.

— Może powinniśmy wybić szybę lub dwie, żeby sprawdzić dokładnie? Wiesz, może gdzieś tam leżą w potrzebie, pod tymi spróchniałymi fotelami. — Brnę dalej w tę farsę, a ona przebiera nogami, jakby nakręcała kolejne kłamstwo.

Widać, że przetwarza ten scenariusz, a jej loki z każdą chwilą zdają się skręcać coraz bardziej.

— Nie, nie. Już nie słyszę miauczenia. Zaparkowałam gdzie indziej, tam. — Porusza gwałtownie głową, a z jej nosa zsuwają się okulary. Chowa je do pokrowca i kontynuuje: — Za kwadrans mam spotkanie w sprawie pracy. — Unosi wzrok.

Trajkocze dalej. Nie wiem, o czym, bo nie słyszę słów. Rusza ustami, lecz nie dociera do mnie żaden dźwięk. O Jezu, o kurwa lub inne ojejku — ogłuchłem. Patrzy na mnie czarnymi jak smoła ślepiami. Nie mogę zrobić kroku, bo ugrzęznę w tej smole na wieki. Mrugaj, Nixon, mrugaj. Dziewczyna ciągnie mnie w tę głuchą, ciemną noc, spoglądając niczym sowa, a ja, jak mysz, ofiara festiwalu jednego koloru, gapię się na nią bez słowa. Mrugaj, Nixon, mrugaj. Dwa tajemnicze obiekty astronomiczne — czarne dziury, oddziałują na mnie grawitacyjnie, przyciągają.

Czarne jak sadza, czarne jak onyks, czarne jak… karawan.

— … i zaraz będę spóźniona, więc hej. — Sprawnym ruchem okręca się na pięcie i odchodzi.

— Hej — mówię do siebie.

I postoję tak jeszcze, dopóki nie przyjedzie ekipa z młotem pneumatycznym i nie wyciągnie moich nóg z betonu. Nie, to grubsza sprawa, bo brakuje mi tlenu. Stoję zalany po czubek głowy, mówiąc wprost — wpadłem po uszy.

To by było na tyle, cwaniaczku. Zapewne czuje się pokonana i stłamszona. Dosłownie tonęła w poczuciu winy. Dołożyłeś do kotła i dałeś jej popalić. Mięczak. Jełop. Półgłówek. Zakuta pała. Ciemna masa.

Rozdział 7

Rose

Wiem, wiem, kłamstwo ma krótkie nogi i prędzej czy później przyjdzie mi za nie zapłacić. W przenośni lub dosłownie, ale na razie nie mam pieniędzy i wielce prawdopodobne, że prędko nic się w tej sprawie nie zmieni. Idę, nie wiedząc, w którą stronę zmierzać. Nawigację zostawiłam w aucie, w tym, które nie należy do mnie, a telefon mi padł. Na szczęście wciąż jeszcze czuję kopniaka szczęścia, którego zafundowała mi Flo, życząc powodzenia. Odpowiedziałam jej, że będzie mi potrzebne. Nie myliłam się albo wykrakałam.

Spoglądam na zegarek. Dziesięć minut po czasie. Nienawidzę się spóźniać i nie lubię spóźnialskich. W innej sytuacji wolałabym odpuścić i nie pojawić się wcale, tyle że naprawdę potrzebuję pracy. Proszę o pomoc starszą panią, która tłumaczy mi drogę zapewne dłużej, niż to konieczne, przy okazji wtrącając anegdotki związane z tutejszym życiem towarzyskim, jej życiem, pogodą. Nie jestem asertywna, stoję, kręcę głową, przytakuję, a czas leci. Po dwudziestu minutach wreszcie się żegnamy.

Podążam zgodnie ze wskazówkami i mam dylemat. Wybrać przejście mostem lub stracić kolejne minuty i iść przez park. Nie lubię mostów. Podążam więc ścieżką, a wokół mnie jak grzyby po deszczu wyrastają zakochane pary, traktując teren publiczny jak miejsce namiętnych schadzek. Chętnie wzięłabym z nich przykład, gdyby tylko mój chłopak Bill był bardziej otwarty na, sama nie wiem na co, chyba po prostu na mnie.

W oddali dostrzegam szyld sklepu odzieżowego. Godzinę po umówionym czasie wchodzę do środka. Dzwoneczek nad drzwiami informuje o moim niechlubnym przybyciu. Śmierdzi tu stęchlizną, ale pieniądze też nie pachną fiołkami. Jestem skłonna to przeboleć. Ogarniam wzrokiem pomieszczenie. Za kontuarem dostrzegam siedzącą na krześle dziewczynę, podchodzę do niej.

— Dzień dobry, byłam umówiona w sprawie pracy. Nazywam się Rose White.

Z przymierzalni wyłania się sędziwy mężczyzna, jednocześnie informując oficjalnym tonem, że ta oto młoda dama została zatrudniona na okres próbny pół godziny przed moim przybyciem. Modlę się, żeby podłoga się pod nią rozstąpiła. Nic takiego nie następuje, krzesło wciąż jest zajęte, ale pomarzyć można.

— Rozumiem. — Zachowuję pokerową twarz i zmierzam do wyjścia.

— Proszę zostawić dokumenty aplikacyjne. Może skontaktujemy się z panią w przyszłości.

Nie ze mną te numery, zbieraczu makulatury.

Przyszłość — to słowo nie istnieje w moim słowniku. Potrzebuję pracy tu i teraz, w czasie teraźniejszym. Odwracam się i unoszę nonszalancko rękę w pożegnalnym geście. Dzwoneczek rozbrzmiewa nad moją głową, ale nie jest to odgłos zwycięstwa.

Stoję na chodniku, rozglądając się po okolicy. Po lewej migający, neonowy kieliszek na długiej nóżce zachęca do zboczenia ze ścieżki kariery. Jęczę pod nosem, myśląc o swojej zawodowej porażce. Wstąpię na jednego. Nie da się przecież zboczyć ze ścieżki, którą się nie kroczy. Najpierw jednak poszukam kiosku i kupię gazetę z lokalnymi ogłoszeniami.

Nieco później siedzę na barowym stołku. Ludzi niewielu, pewnie pracują. Jest to jedno z tych miejsc, w których nawet nieśmiała osoba czuje się dobrze. Jest swojsko. Rozkładam przed sobą gazetę.

— Wyglądasz mi na kogoś, kto ma ochotę na mojito — zauważa słusznie barman. Wyciąga dłoń, przedstawia się, a ja odwzajemniam się tym samym, po czym zaczynam przeglądać ogłoszenia. Praca w kwiaciarni, w której wymagana jest umiejętność tworzenia finezyjnych kompozycji i skończony kurs florystyczny, odpada. Z kwiatami łączy mnie tylko imię. Barman stawia przede mną napełnioną po brzegi szklankę. Już go lubię, nie jest minimalistą.

— Dzięki, twoje zdrowie. — Unoszę ją, a on wraca do swoich spraw.

Czytam więc dalej, zastanawiając się, czy w tej części Filadelfii są placówki oświatowe, bo ofert pracy zgodnych z moimi kwalifikacjami brak. Zamykam gazetę i z przesadną ekspresją ciskam nią o blat.

— Nie potrzebujecie kogoś na zmywak? — zwracam się do Sama, bo tak przedstawił się barman. Zdaję sobie sprawę, że w moim głosie słyszalna jest desperacja.

— Ech, nie. Chyba że moja pomoc się nie pojawi. — Zamyśla się. — Zostaw numer, w razie czego zadzwonię.

— Pewnie mówisz o mojej współlokatorce. Flo? — pytam, przypominając sobie o barze przy sklepie z ubraniami, o którym wspominała. — Czy są tu w pobliżu inne bary?

— Flo! — Pstryka palcami. — To ona — potwierdza. — Łap. — Rzuca w moją stronę lokalną gazetę. — Może w tej coś znajdziesz. I błagam, nie miej takiego cierpiętniczego wyrazu twarzy, bo zaraz zacznę pić z tobą.

Drugi drink rozgrzewa mnie od środka. Barman ma rację, mój pesymizm w niczym nie pomoże. Przeglądam ogłoszenia do czasu, aż moją uwagę przykuwa oferta w grubej niebieskiej ramce. Wychowawca grupy przedszkolnej. Wymagane studia kierunkowe i referencje. Zakreślam długopisem kilka razy, by po powrocie do domu przesłać im swoje dokumenty. Czy ktoś mówił, że alkohol nie rozwiązuje problemów?

Unoszę opróżnioną szklankę. Z Samem rozumiemy się bez słów. Jeśli dostanę posadę w przedszkolu, zacznę wierzyć w przeznaczenie, serio. Gdyby nie to, że tak panicznie boję się konsekwencji swoich czynów, nie byłoby mnie tu dziś, a Sam nie podsunąłby mi pod nos gazety z interesującą ofertą. Gdyby nie nieznajomy, którego spotkałam rano, jego dociekanie prawdy, której i tak nie uzyskał, nie spóźniłabym się na przyszłą — i niedoszłą — rozmowę kwalifikacyjną.

Piję dalej. Alkohol drażni neurony. Przed chwilą rozpierała mnie duma, że oto wykiwałam los, ale teraz nie mam już tej pewności. Dociera do mnie bowiem niegodziwość mojego występku. Obiecuję sobie, że zostawię za wycieraczką obitego auta numer kontaktowy. Nie chcę popadać w kolejne paranoje. Wymykanie się z domu na paluszkach, ciemne okulary dla kamuflażu, może jeszcze stoczę auto z urwiska, żeby zatrzeć wszystkie ślady? Znając moje szczęście, nie zdążyłabym wyskoczyć. Zdecydowanie odrzucam tę opcję, zanim zacznę dostrzegać w niej plusy.

Zresztą mam na sumieniu sprawy większego kalibru. Mam na sumieniu życie. Nie ma dla mnie uniewinnienia. Zostałam skazana. Pcham tę kulę, ten głaz ulepiony z wyrzutów sumienia, bólu i cierpienia. Jak Syzyf, znów, od nowa i wciąż.


— Jesteś z siebie zadowolona, debilko? — Matka nie przebierała w słowach.

— Spójrz na nią. Myślisz, że dlaczego goliłyśmy ją na zero? Bo nim jest! — dodała siostra.

— Tatuś nie przybiegnie ci na pomoc. On nie żyje. Nie żyje. Nie żyje. Dociera to do ciebie? Zabiłaś go. Ty, ty, ty! — Z każdym wypowiadanym słowem uderzała dłonią w moją głowę. — I co? Popłaczesz się teraz?

— Nie. Nie mam już łez.


Czuję, że coś owija się mocno wokół mojej talii. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, chwieję się i czkam kilkukrotnie. Mam wrażenie, że słyszę ten bas, który napędza moją krew, bo serce drży.

— Ale ja nie jestem pijana. Jestem? — Najwidoczniej zadałam pytanie retoryczne, bo nikt nie odpowiada. Zamiast tego ktoś przerzuca mnie sobie przez ramię jak worek ziemniaków.

Ej no, trochę szacunku dla pijaka.

Ostatkiem sił unoszę głowę i widzę wkurzoną twarz Flo. Macha ręką jak dyrygent — to tu, to tam. Buzuje z niej wściekłość, ale… jest przy mnie. Bełkoczę, zapewniając ją o mojej bezwarunkowej miłości, na co ona potakuje z rezygnacją. Gdy opada mi głową, moim oczom ukazują się dwa dorodne melony.

Tylko dlaczego ktoś chowa melony w dżinsy?

Nieważne. Melony są dobre. Klepię je. Są też bardzo twarde. Takie lubię najbardziej. Zaczyna się film, a w kinie gaszą światło. Śni mi się czyste niebo, lazurowe morze. Umarłam. Jestem w raju…

Do czasu aż ogarnia mnie chłód, a moim ciałem wstrząsa dreszcz.

— Pora wstawać. Wiesz, która godzina? Rusz dupę, Rose. Daję ci pół minuty i idę po miskę z wodą, no dalej. Pamiętasz w ogóle, jak trafiłaś do domu?

Dociera do mnie co drugie słowo. Boję się otworzyć oczy. Chlust! Zrywam się na równe nogi i patrzę z niedowierzaniem na współlokatorkę. Chyba nie mam głowy, bo jej nie czuję. Cofam to. Jest, pulsuje, boli. Jestem ranna? Może powinnam napisać poradnik — jak w pół minuty trafić z raju do piekła, bo właśnie w nim się znalazłam.

— Czekam na ciebie w kuchni. Masz kwadrans, żeby doprowadzić się do porządku. Jeśli mnie olejesz, obiecuję, że wciągnę tu przez okno wąż ogrodowy.

Wiem, że nie żartuje. Ostatnie, co zapamiętałam, to picie na umór. Biegnę po torebkę. Na szczęście zanim się zbłaźniłam, spakowałam do niej gazetę. Wysłać dokumenty aplikacyjne. Wytrzeźwieć. W odwrotnej kolejności. Wskakuję pod prysznic. Woda jest lodowata. Pewnie panna złośliwa zużyła ciepłą, żeby mnie dodatkowo ukarać. Jakby stan mojego ciała i ducha nie był wystarczającą karą. Wychodzę w pośpiechu, mając dość tej tortury. Sięgam po ręcznik, którego nie ma, chociaż przysięgam, że wzięłam go ze sobą. Poważnie, Flo?

Próbuję pohamować morderczy instynkt. Pralka potrzebna na już, bo zaczyna brakować mi czystych ubrań. Wizytowa spódnica i biała bluzka to zbyt wytworny strój, niekompatybilny z moim obecnym stanem. W oko wpadają mi dwie babcine piżamy z przysłowiowym jajem, które dostałam na urodziny. Pierwsza z motywem kieliszków do martini — odpada, będę rzygać. Druga w małe, uśmiechnięte, no cóż, siusiaki. Wysłać dokumenty. Poszukać pralni. Taniej pralni.

Przechodzę obok lustra i aż podskakuję. Może zamiast ubiegać się o posadę w przedszkolu, powinnam wziąć udział w castingu do niskobudżetowego horroru. Spod spuchniętych powiek wyłaniają się przekrwione oczy. Sieć żyłek otacza tęczówki. Skóra biała jak papier, usta suche. A obraz nędzy i rozpaczy dopełniają włosy. Siedmiu fryzjerów tapirowało je przez całą noc na zlecenie Flo? „Paranormal Activity” to mało.

Wyruszam na spotkanie z przeznaczeniem. Dosłownie. Wlokę nogę za nogą, jęczę. W tej samej chwili żałuję, że przed momentem nie sturlałam się ze schodów i nie skręciłam karku.

Przede mną taki oto obrazek: bardzo przystojny żul Jim, o ile mnie porażona procentami pamięć nie myli, wraz z moją przyjaciółką siedzą przy stole jak przykładna rodzina i jedzą omlety, popijając je kawą. W przerwach między żuciem a połykaniem gruchają jak gołąbki.

Wtedy dołączam ja. Idąc tym tokiem — wyrodna córka, pijaczka, nieszanująca swojej cnoty degeneratka, którą rodzice musieli dostarczyć z imprezy do domu. Pewnie nad ranem, ale ręki sobie uciąć za to nie dam. Macham do nich.

Unoszą wzrok, a ich różowiutkie usta układają się w wielkie „O”. I tak patrzą, patrzą, a końca nie widać, omlety stygną, kawa w filiżankach przestaje parować. Niechże piorun trzaśnie w tę spróchniałą budę. Teraz!

Smuga słońca wdziera się przez kuchenne okno, więc wiem już, że los po raz kolejny ma moje prośby za nic.

Przywołuję się do porządku, powtarzając w myślach mantrę w stylu: nie masz twarzy, wyjdź z twarzą i, jak gdyby nigdy nic, sięgam po dzbanek z kawą. Nalewam jej sobie do kubka z napisem Wódka — cudowny napój, smak ten sam, ale za każdym razem inne przygody i czekam na spóźniony grom z tego naszego jasnego nieba. Siadam wyprostowana naprzeciwko nich. Żeby było, jak należy, reprymenda musi być, może nawet zabiorą mi telefon na tydzień i zabronią szukać pracy? W to mi graj! Nic takiego jednak nie następuje. Czekam więc cierpliwie, pewna, że wreszcie zaschnie im w gardłach i zamkną usta.

Wykorzystuję chwilę niczym niezmąconego spokoju na ocenę przeciwników. Ten po prawej ma krótko przystrzyżone włosy i zygzak wygolony tuż nad uchem. Zarostu brak, ale ręce całe w tatuażach. Zęby zdrowe — widzę, to wiem. Buźka otwarta. A po lewej Flo, po prostu ona. Biorę łyk kawy. Jest tak cicho, że słychać, jak napój przepływa przez przełyk. Mogłoby to być żenujące, ale nie jest. Następny łyk i kolejny, gul, gul, gul. Będzie reakcja? Jest.

— A więc ty jesteś tą… — Koleś coś tam duka, szuka słów. No dalej, chłopie, szkoły za ciebie nie skończę. — Ładną i ułożoną koleżanką Flory?

Dziwny jakiś. Nie widać czy co? Okularów zapomniał? To ja we własnej osobie. Bardziej sobą już nie będę. Nie odpowiadam na oczywistości. Spoglądam na wystudzony omlet.

— Będziecie to jeszcze jeść? — Macam go palcem, a nuż zachował jeszcze trochę ciepełka.

Flo nabiera powietrza. Piorunu jak nie było, tak nie ma, ale orkan nadciąga.

— Wytłumaczysz, co wczoraj odstawiłaś? Dlaczego szlajasz się samotnie po barach i upijasz jak degeneratka? — Flora aż się skręca, tornado przybiera na sile.

Zaraz zapyta o moją cnotę. Szykuję się mentalnie na opowieść o niej przy obcym żulu po metamorfozie, ale pytanie nie pada.

— Po prostu musiałam się zresetować. Jestem dorosłą, w pełni ukształtowaną jednostką społeczną.

Patrzą na siebie, na mnie, wysyłają sobie jakieś ultrasygnały, o których ja, szaraczek, nie mam pojęcia.

— Ubieranie się w taką piżamę i obłapianie przyjaciela Jima nazywasz tym w pełni ukształtowaniem? Och, nie chcę wiedzieć, co byś robiła, gdybyś nie była ukształtowana w pełni.

Znam ją lepiej niż samą siebie. Jestem pewna, że pierwsza złość już jej przeszła, ale będzie mnie torturować, dopóki nie przysięgnę, że taka akcja więcej się nie powtórzy. Chwila…

— Obłapianie? — pytam z lekkim niedowierzaniem.

Ktoś tu chyba nagina fakty.

— Macanie, ściskanie, tarmoszenie, plus dodanie do tego odgłosów dzikiej żądzy i okrzyków: Twarde melonki, och, twarde!. Tak, obłapianie — odpowiada rzeczowo, po czym wraz z Jimem wybuchają śmiechem.

— Czyli to żart? — Uff. To żart. Nieźle mnie wkręcili.

— Nie, to prawda, ale spokojnie. Przeprosisz osobiście za to macanko, a Nix na pewno ci wybaczy. W końcu nazwałaś jego pośladki twardymi melonami, a nie suszonymi śliwkami — stwierdza z powagą Jim.

— Dobre! — Przybijają sobie piątkę. Zdrada.

Mają taki ubaw, że zaraz będę ich zbierać z podłogi. Nie wiedziałam, że taki ze mnie komik. Ale wstyd. Już wiem, na co przeznaczę pierwsze zarobione pieniądze — na zakup biletu do Honolulu. Oczywiście w jedną stronę. Oby tylko nie próbowali mnie zatrzymać.

Rozważam też wykopanie dołka w ogródku, zakopanie swojej dennej osoby, lecz czy udałoby mi się samodzielnie go przysypać, a potem jeszcze przyklepać ziemię? Wątpliwe. Ten plan wymaga dopracowania. Jedno jest jednak pewne — wytrzeźwiałam.

Rozdział 8

Nixon

Pochylam się nad stołem w pracowni, kończąc projekt tatuażu dla kolegi, stałego klienta. Znamy się od pięciu lat. Jeszcze rok temu był zakochanym kretynem, teraz jest tylko kretynem, zdradzonym, uściślając. Nie obrażam znajomych — z reguły — ale jestem przeciwnikiem tatuowania sobie imion tych jedynych, wymarzonych, wyśnionych miłości. Takich na całe życie.

Trzy lata temu sam należałem do tej grupy. Były czułe słówka, plany i pierścionek na palcu. Aż nadszedł ten dzień. Dzień, który wszystko zmienił, wywrócił do góry nogami to, co wydawało się niezachwialne, przewartościował priorytety, a w mojej głowie, niczym tatuaż na mózgu, zagościł jeden obraz…

— Cześć. — Jim wpada do pracy jak burza. Sprawdza grafik i prosi Stellę, naszą recepcjonistkę, o herbatę.

— Hej. — Unoszę głowę znad projektu, żeby mógł zerknąć.

Pracujemy razem, odkąd skończyłem staż w szpitalu, a znamy się od szkoły średniej. Nasza przyjaźń zaczęła się na zajęciach z plastyki u profesora Morrisona, podczas których wymienialiśmy się rysunkami. Gdy ukończyliśmy szkołę, każdy poszedł w swoją stronę, jednak co tydzień, z dokładnością szwajcarskiego zegarka, w naszych skrzynkach znajdowała się teczka z nowymi projektami. Pasja jest fundamentem naszej przyjaźni — i jest to solidny fundament.


— Siema, Nix. Sypiąca się rudera przy głównej ulicy. Dużo pracy, czasu, energii i kasy. Możliwości ograniczone tylko wyobraźnią. Jeden zapalony tatuażysta.

— Dwóch zapalonych tatuażystów — odpowiedziałem wówczas.


Tydzień później podpisaliśmy papiery i załatwiliśmy niezbędne formalności. Pierwszymi klientami byli znajomi i mój szwagier, który do dziś ukrywa przed moim ojcem wydziaranego smoka, zgrywając wymarzonego zięcia. Z czasem rozszerzyliśmy ofertę o piercing. Teraz nasz zespół liczy siedem osób, a grafik napięty jest do granic możliwości. W końcu chce mi się wstawać z łóżka, mam cel i robię to, co lubię. Tak trzeba żyć.

— Słuchaj, znasz już Flo i jej koleżankę…

Oho, zaraz będzie chciał mnie namówić na podwójną randkę albo coś równie niedorzecznego.

— Taaa, i co w związku z tym? — pytam, chociaż słowo znam to ogromne nadużycie. Jeśli wynoszenie z baru zalanej w pestkę laski, którą widziałem dwa razy na oczy, nazywamy znajomością…

drugiej strony macanko, mimo że pijackie, z definicji pozostaje tym samym. Tak, chyba się znamy. Kontynuuj, Jim.

— One dopiero się wprowadziły. Nie mają pralki. Może mógłbyś…

Dobry Samarytanin? Wyczuwam drugie dno. Hola. Wyglądam jak amator kwaśnych jabłek? Mógłbym co? Zrobić im pranie? Już włączam pralkę i biegnę kupić płyn o zapachu wiosennego poranka. Rozpędzam się, widzisz?

— Żeby zaliczyć, nie trzeba od razu myć laskom okien, stary. — Kręcę głową, negując poroniony pomysł.

Jim patrzy na mnie jak na chama, arcyłotra. Nie ma mowy. Dasz palec, a dziabną całą rękę. Dziś pranie, a jutro wspólne wybieranie dywanu, odpada. I te wycieczki z każdym ciuszkiem. Wykluczone.

— Nie — dodaję i wracam do kreślenia projektu, uważając temat za zakończony.

Twarz Jima przybiera niezidentyfikowany wyraz, gdy w zamyśleniu pociera ręką brodę, ale nie wnikam, nie chcę.

Reszta dnia upływa pracowicie. Kończę drugi tatuaż, gdy Stella wychyla głowę zza framugi i gestem informuje, że zbiera się do wyjścia. Kiedyś kręciła z Jimem albo on z nią. Atmosfera w pracy była nie do zniesienia. Oboje spalali się na tym stosie. Przechodzili stany od euforii do nienawiści, podkładali sobie świnie. Ona serwowała mu kawę z solą, a on jej herbatkę przeczyszczającą. Na drugi dzień kwiatuszki, buziaki i seks na zapleczu. Wbijali sobie szpilki, żeby potem przyklejać plaster. I tak przez trzy miesiące, aż w końcu poznała swojego obecnego chłopaka, całkowite przeciwieństwo mojego kumpla. Boczył się przez tydzień i ciskał gromami, ale w końcu odpuścił. Od tamtej pory mamy niepisane zasady, które wykluczają miłostki między współpracownikami. Tak jest łatwiej.

Instruuję klienta, jak dbać o tatuaż, po czym sprzątam i zamykam studio. Gdy parkuję przed domem, nie dostrzegam nigdzie auta sąsiadki. Spryciula musiała wyczaić moment, ewentualnie odholowali rzęcha.

Zamawiam chińskie żarcie, prosząc o tryb ekspres, bo umieram z głodu.

Po chwili rozlega się dzwonek. Już wyciągam z portfela dodatkowy napiwek, bo słowo ekspres nabrało właśnie nowego znaczenia, i otwieram drzwi. Przede mną wielki kosz z ubraniami. Co jest, kurwa? Zza sterty ciuchów dobiega głosik:

— Ale to ciężkie, mdleją mi ręce, wchodzę.

I pcha się potwór do środka, zanim zdążę zaprotestować.

— Co to, do cholery? Zbiórka dla ubogich? — Jestem głodny, jestem zły.

A ona, Fly, Flo — nieważne — patrzy na mnie tak jak Jim, jak na chama. Przecież powinienem być zadowolony i chętny do prania cudzych skarpetek. Nie jestem, przepraszam.

— Ej, sam zaproponowałeś, że użyczysz pralki, a teraz zachowujesz się jak cham — wmawia, wciska kit. — Mam proszek. — Dynda mi przed nosem jakimś szajsem.

— Ja zaproponowałem? Ja? Co z wami? Czy w domu naprzeciwko mieszkają sami obłąkańcy? — Poważnie zaczynam brać taką ewentualność pod uwagę.

— Wypraszam sobie! Jim powiedział…

I wszystko jasne. Obiecał pranko, zanim zapytał mnie o zdanie, a potem nie potrafił tego odkręcić. Dlaczego mnie to nie dziwi? Jest wpółobłąkany.

Przyjechało żarcie. Rozliczam się z dostawcą, który widząc, w jakim jestem stanie, nie wyczekuje na napiwek ani nie łże, że nie ma drobnych, żeby wydać resztę.

— Pralka jest na górze, drugie drzwi po prawej. Idź i wyjdź — rzucam do dziewczyny.

— Dzięki — burczy, mimo że robię jej przysługę.

Już mam zanurzyć zęby w chrupiącym kurczaku, ale nie. Jim chce zaliczyć, a ja mam odwalić brudną robotę, dosłownie. Nie skłamię, jeśli powiem, że widzę jak Fly, Flo leci, frunie, przeskakuje schody z prędkością światła jak Edward Cullen ze „Zmierzchu”. Nie żebym oglądał. Jej spojrzenie przesiąknięte jest strachem. Spotkała rodzinę Volturich u mnie na pięterku? Już mam ostrzyć kołek i szukać czosnku, gdy niebezpiecznie blisko jej tyłka miga mi pysk mojego psa. Oż ty, Byku. Ostrym tonem przywołuję go do porządku i łapię za obrożę. Dziewczyna stoi na trzęsących się nogach i co robi? Oczywiście płacze. Zamykam psa w salonie, wracam.

— Czego nie zrozumiałaś w określeniu drugie drzwi po prawej? — W duchu dziękuję, że panna ma refleks.

— Ja, ja… — jąka się. — O Boże, to było takie straszne. — Teraz już ryczy.

Klepię ją po ramieniu jak chłopa, a ona zanosi się jeszcze większym szlochem. No przecież jej nie przytulę. Nie chcę złudnej więzi i tego całego bałaganu. Poza tym nie jest w moim typie, a czułostki mogą sprawić, że pomyśli inaczej. Nalewam jej kieliszek czystej dla ukojenia dziewczyńskich, słabych nerwów. Wlewa ją w gardło, a pierwszy szok mija. Proponuję jej kurczaka, skoro sam straciłem apetyt.

— Kto trzyma takiego potwora w domu? Jutro podrzucę ci pranie przed furtkę. To nie na moje nerwy. Wolę zwierzęta w zoo — ględzi, a do mnie dociera tylko jedno zdanie.

— Jutro? Podrzucisz pranie? Ten ciucholand w koszu rozmiarów kontenera to nie wszystko?

Wybałuszam oczy, pewnie w stresie papla, co jej ślina na język przyniesie.

Jim, już nie żyjesz.

— Podrzucę ubrania Rose, mojej przyjaciółki. Po co potem segregować i dochodzić, do kogo należy stanik. Partiami będzie rozsądniej. Poza tym ona nosi jakieś fikuśne koroneczki i je musisz nastawić na niższą temperaturę. Na metkach są instrukcje. Moja noga na pewno już tu nie postanie. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Zmieniam zdanie, nie jesteś całkowitym chamem.

Gada, gada, gada. Znam ten psychologiczny bełkot. Najpierw złe wieści, a potem komplement, żeby ukryć szajs pod jego kołderką. Nie czytam metek nawet na swoich gaciach. Mam zamienić się w panią Doubtfire, żeby Jim mógł zaliczyć? Niedoczekanie.

— Dobra, wypuszczam psa, bo nabawi się klaustrofobii — mówię i czekam na łatwą do przewidzenia reakcję.

— To ja spadam, do zobaczenia!

Przynajmniej jest domyślna. Dzwonię kilkukrotnie do Jima, ale nie odbiera. Jestem jak komornik, przede mną się nie ukryje. Niech zabiera lumpeks swoich pań i kotłuje go w swoim bębnie.

Rozdział 9

Rose

Po uwłaczających mojej godności wydarzeniach staram się nie wychodzić z pokoju, jeśli nie jest to konieczne. W końcu jednak wpadam na Florę. Ma wałki we włosach i usta muśnięte czerwoną szminką. Rzuca mi rozpromienione spojrzenie, więc, jak mniemam, dostałam już rozgrzeszenie.

— Czy będzie mi dane poznać szczęściarza, którego opleciesz dziś swoimi mackami? — pytam pół żartem, pół serio.

— Już go znasz i nie martw się, nie mam szesnastu lat, wyrosłam z anormalnych zachowań.

Domyślam się, że mowa o Jimie. Wzdycham z ulgą. W czasach szkolnych obiektem jej zainteresowań był niejaki Erick, klasowy donżuan, i choć najchętniej zmieniłabym to wspomnienie w przystępniejszą wizualizację, jest to niestety niewykonalne. Nie da się. Po prostu się nie da. Biedny chłopak. Przede wszystkim dlatego, że nie dawała mu chwili wytchnienia. Siedziała za nim na każdych zajęciach, była na każdym jego meczu na długo przed tym, nim się rozpoczął, i jeszcze dłużej po nim. Każdego ranka przesiadywała na krawężniku przed jego domem, żeby móc odprowadzić go do szkoły. Wzrokiem. Po zajęciach z kolei można ją było spotkać pod ich drzewem, mimo że koleś zdawał się nawet nie wiedzieć o jego istnieniu. Doszło do tego, że śledziłyśmy biedaka przed i po szkole, a także w każdym innym możliwym momencie. Do czasu, aż nas przyłapał. Ochrzcił nas mianem szurniętych. Plotki, jak to plotki, rozeszły się po szkolnych korytarzach, ewoluowały, dzięki czemu wkrótce powstała historia godna Oscara. Już widziałam przyjaciółkę ze statuetką w ręce. Niestety publiczność nie okazała się łaskawa. Jedyne, co otrzymała Flo, to łatka dziewczyny z piekła rodem. Ja natomiast stałam się stalkerką mimo woli.

Flora obraca się dookoła własnej osi.

— Jak wyglądam? — Przesadnie nadyma usta.

— Jak żyleta, ostro i — taksuję ją wzrokiem — czerwono. Wyglądasz jak czerwony kapturek, który nie boi się wilka.

— Jasne, że tak, to wilk powinien bać się mnie — odpowiada, demonstrując kilka ciosów karate.

Lubię na nią patrzeć, gdy jest szczęśliwa. Próbuję sobie przypomnieć, czy też miałam ten błysk w oku i porażałam blaskiem, gdy poznałam Billa. Czy wszyscy wokół wiedzieli, że jestem zakochana, gdy tylko na mnie spojrzeli?

— Na początku mojej znajomości z Billem wyglądałam tak jak ty teraz? Wiesz, jakbym dostała strzałą Amora prosto w tyłek?

Sprawia wrażenie zamyślonej, być może waży w myślach słowa.

— Tak, tak, lepiej bym tego nie ujęła — mówi bez przekonania i kręci pierścionkiem na kciuku. Zwykle oznacza to, że jest zmieszana i kłamie.

— Rozumiem, że przerasta cię odpowiedź na proste pytanie. — Zakładam ręce na piersiach, a ona wkurza się, że wiercę jej dziurę w brzuchu.

— Zabij mnie teraz tasakiem, ale uważam, że twój Amor był jakiś podrabiany, najpewniej na zastępstwie. Nie miał pojęcia, na czym polega ta robota, i cóż, odwalił fuszerkę. Nie, Rose, nie było żadnych anielskich trąbek, confetti ani baloników z napisem big love.

— Yhm.

— Przepraszam, ale taka jest prawda. Mimo to szanuję twoje decyzje i wiesz, że nigdy się nie wtrącam. Przedstawiam tylko swój punkt widzenia.

— W takim razie nie ucieszy cię fakt, że obiekt tego nieudanego polowania spędzi u nas weekend?

— A przywiezie nam telewizor od twojej siostry? Jeśli tak, to mooożeee — przeciąga głoski — odrobinę zmienię o nim zdanie.

— Ale jesteś przekupna — rzucam z niedowierzaniem.

— Taką chyba mnie kochasz. — Wzrusza ramionami.

Nie mogę zaprzeczyć. Kocham tę dziewczynę, mimo że zawsze miałyśmy zupełnie inne podejście do życia. Być może dlatego tak dobrze się dogadujemy. Ja ułożona, ugrzeczniona, powściągliwa w okazywaniu uczuć, Flo natomiast otwarta, żywiołowa, idącą na całość. Wraz z upływem lat łatki te zaczęły mnie nieco uwierać, mało tego, jestem niemal pewna, że przynajmniej jedną z nich chciałabym odpruć. Wbrew wszystkiemu myślę, że potrafię cieszyć się chwilą, mimo że czasem czuję, jakbym dusiła się we własnym ciele. Skrycie marzę, by zebrać się na odwagę, nie przejmować się, co pomyślą ludzie, stanąć w polu i po prostu się wydrzeć. I zrobię to. Oczywiście, że zrobię. Dziś, gdy tylko wrócę z rozmowy kwalifikacyjnej w przedszkolu.

Do spotkania zostały dwie godziny i niech mnie piorun trzaśnie, jeśli tym razem nie wykażę się punktualnością. Flo ściąga wałki z włosów, a mnie przepełnia spokój. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że jestem zrelaksowana jak nigdy. Flora emanuje szczęściem, ja może dostanę pracę, a w weekend przyjeżdża mój chłopak. Nietypowe wydaje się nazywanie go chłopakiem — jakbyśmy mieli piętnaście lat — zamiast facetem, mężczyzną, ale nie wiedzieć czemu, te określenia nigdy nie przechodzą mi przez gardło, gdy mowa o Billu.

Wracam do pokoju, do mojego królestwa, w którym zdążyłam się już urządzić. Na ścianach zawiesiłam kilka własnoręcznie namalowanych obrazów. Malowanie działa na mnie odprężająco, lubię spędzać wolny czas — a tego ostatnio mam nadto — kreatywnie. Jedno z moich dzieł, choć zdaję sobie sprawę, że to zapewne określenie na wyrost, zarezerwowała Flo, a ponieważ jeszcze go nie powiesiła, zaczynam sądzić, że jej celem było jedynie sprawienie mi przyjemności, nie zaś faktyczne docenienie mojego, ekhm, talentu.

Otwieram szafę.

Zamieram.

— Flooo!

— Co jest? Umarłego obudzisz. Co się stało? — Wydaje się naprawdę przerażona.

Ja też, bo półki są puste. Zostałyśmy obrabowane. Kiedy to się stało? Rozciągnięte dresy, które zresztą noszę już drugi dzień, nie nadają się na rozmowę kwalifikacyjną nawet w kanałach, a co dopiero w prywatnym przedszkolu. Jezu.

— Nie mam ubrań! Sprawdź swoją szafę i naszą szkatułkę z kosztownościami — instruuję.

— Oj, najmocniej cię przepraszam. — Flo przygryza wargę. — Przez te randkowe przygotowania zapomniałam ci powiedzieć, że zaniosłam twoje ubrania do Nixa.

— Słucham? Wyprowadzasz mnie z domu? Potrzebujecie z Jimem dodatkowego pokoju? To ja już wolę zamieszkać w hotelu — nawijam. — O rany, co za koszmar! — Emocje sięgają zenitu.

— Zaraz padnę! — śmieje się. — Przekazałam mu kosz z praniem. On jest na czasie. On ma pralkę, Rose.

No naprawdę, żart roku, z tym że bawiący wyłącznie komika.

Przetwarzam informacje. Zaniosła moje brudy do obcego mężczyzny. Do gościa, którego obmacywałam po pijaku. Czy moje życie może być bardziej żenujące?

— Podaj adres, muszę natychmiast odzyskać swoje rzeczy. Nie chcę, żeby obcy gość prał moje majtki, może nawet je wąchał! A spódnica i biała bluzka były czyste! Szybciej, mów!

Mam ochotę pociągnąć ją za te świeżo wylokowane strąki. To prawidłowa reakcja?

— Nie masz daleko, to nasz sąsiad z naprzeciwka. Ten z melonowymi pośladkami i różowym kleksem na zderzaku. Właśnie ten, Rose.

Czy ona może już przestać mówić? Czy może przestać mnie dobijać? Wspomniałam wcześniej, że jestem dziwnie spokojna i zrelaksowana? Odwołuję to!

— Te wszystkie nieszczęścia dotyczą jednego faceta? — pytam naiwnie.

Dźwięk klaksonu widocznie jest sygnałem dla Flo, bez wątpienia wybawiającym ją z opresji, bo unosi ręce w przepraszającym geście i robi kilka kroków w tył. Żegna się szeptem i tyle ją widziałam. Ja z kolei jestem pozbawiona bielizny i ubrań, bo niemal cały mój dobytek został przekazany gościowi, którego nie chciałam spotkać nigdy więcej.

Wdech i wydech. Biorę szybki prysznic, licząc, że gorąca woda ukoi zmysły i nie będę miała ochoty nikogo rozszarpać. Nic z tego. Ponownie wkładam brudny dres, a jakże. Spoglądam przez okno, obmyślając plan działania. Nie dostrzegam auta sąsiada, ale jego pies skacze za ogrodzeniem, więc możliwe, że zostawił go, by chronił domu, i wybył lub po prostu zaparkował w innym miejscu. Obie opcje nie napawają radością.

Zegar tyka, Rose, zbieraj dupę w troki.

Nabieram powietrza i zmierzam w kierunku sąsiedzkiej hacjendy. Zatrzymuję się przed furtką, na której przywieszono tabliczkę z napisem wściekły pies. I teraz nie wiem, czy informacja ta ma charakter zmyłki, czy raczej powinnam brać ją za pewnik. Zanim będę zmuszona się przekonać, wciskam guzik domofonu, przy którym widnieje nazwisko Black. Nixon Black. Nixon brzmi lepiej niż Nix. Nixon. Nixon. Nixon. Rose White. Rose. Rose. Rose. Jesteś taka głupia. Idź i odzyskaj swoje majtki!

Nikt nie otwiera. Może ma źle odłożoną słuchawkę? To znak, że muszę wejść na posesję i zapukać do drzwi. Otwieram furtkę, ręce mi się pocą, pod pachami mokro. Prysznic był jedynie stratą czasu. Więcej niż pewne, że teraz ja wyglądam jak żul w tym wyświechtanym dresie, a tak pochopnie oceniłam Jima. Zamykam za sobą, żeby ten dziwnej urody pies nie skorzystał z okazji i nie czmychnął. Już i tak wystarczająco nabroiłam. Bydlę skacze radośnie, smagając mnie ogonem po nogach. Głaszczę go, nabierając pewności, że plakietka na furtce to zwykły straszak. Pukam. Czekam. Cisza. Pukam mocniej. Nic.

Takiego rozwoju zdarzeń nie przewidywałam. Czas się kurczy. To znaczy, że co? Jestem ZMUSZONA się włamać?

Rozważam wybicie szybki w drzwiach, choć znając moje szczęście, zapewne się potnę. Kalkuluję, ku której opcji się skłonić. Czy, w najgorszym wypadku, udać się na rozmowę w dresie, czy pocięta i w zakrwawionym dresie? Musi być inna możliwość. Tik-tak. Unoszę wycieraczkę, żeby sprawdzić, czy nie ma pod nią klucza. Niestety, zbyt banalne.

Cofam się, przystając na trawniku, by spojrzeć na budynek z szerszej perspektywy, co okazuje się dobrym posunięciem. Okno na piętrze jest uchylone.

Szukam punktu zaczepienia, z góry odrzucając wspinaczkę po rynnie. Rozglądam się i dostrzegam opartą o drzewo drabinę. Nie jakieś strażackie cacko, raczej kilkanaście zbitych ze sobą, najpewniej spróchniałych desek. Po zielonej farbie, która kiedyś ją pokrywała, pozostało jedynie wspomnienie w postaci kruszących się pod palcami złuszczonych płatów. Idealna. Biorę. Pies skacze uradowany stosem patyków. Oby tylko nie zaczął tarmosić jej w pysku, gdy będę w połowie drogi do celu. Opieram ją o ścianę, a ponieważ jest zdecydowanie za krótka, obawiam się, że nie uniknę cyrkowych akrobacji. Gdybym tylko wiedziała, że dziś rozpocznę karierę rabusia-łupieżcy, przygotowałabym się lepiej, a tak muszę brać to, co podsuwa mi łaskawy los.

Zacieram ręce, mentalnie szykując się na akcję. Chyba właśnie tak robią rasowi przestępcy. Wchodzę na pierwszy szczebel, drugiego nie ma, więc korzystam od razu z trzeciego. Drabina ugina się pod moim ciężarem, ale grunt to pozytywne nastawienie, w końcu cel jest nie byle jaki. Moja zawodowa przyszłość zależy od powodzenia tej szubrawej akcji. Stoję na przedostatnim szczeblu. Okazuje się, że nie jestem nieustraszonym wykolejeńcem, skoro boję się wejść na ostatni. Mimo że nie patrzę w dół, nogi zaczynają drżeć, a strużka potu spływa mi po plecach. Decyduję się na konkretne działanie i zarzucam łokieć na parapet. Próbuję się podciągnąć, ale nie mam siły. Czubkami butów przytrzymuję drabinę, lecz ta postanawia zmyć się z miejsca przestępstwa.

To ja tu sobie powiszę. Proszę się mną nie przejmować.

Rozdział 10

Nixon

Ostatni klient przełożył sesję, więc pojawiam się w domu o ludzkiej porze. Postanawiam zaszaleć i robię zupę. Z puszki, dla jasności. Plus taki, że jest ciepła. Jedząc ten domowy obiad, przyrzekam sobie, że w najbliższą niedzielę pojawię się w końcu na cotygodniowym rodzinnym spotkaniu i wreszcie najem się jak prawdziwy samiec mięsożerca. Moja matka nigdy nie dzwoni z wyrzutami, gdy długo ich nie odwiedzam. Wie, że uwielbiam jej kuchnię i z takich czy innych względów trafię do domu. Ojciec za to dzwoni codziennie. Nasza rozmowa często zaczyna i kończy się na krótkim: Hej. Zupełnie jakbyśmy mieszkali razem i mijali się w korytarzu. Hej-hej i każdy idzie robić swoje, ale wiemy, że trzymamy się w pionie i w razie potrzeby możemy to standardowe hej rozwinąć.

Wypuszczam Byka do ogrodu, po czym wsadzam do pralki brudy rudej sąsiadki, które zgodnie ze złowrogą obietnicą pozostawiono przed furtką. Jim błagał o wybaczenie krzywej akcji, więc robię za praczkę pierwszy i ostatni raz, a później nie będzie mnie obchodzić, czy w końcu fundną sobie pralkę, tarę, czy będą prać ręcznie.

Wreszcie udaję się na zasłużoną sjestę do sypialni. Sen mam niespokojny. Jęki, piskliwe błagania przebijają się przez podświadomość. W majakach widzę uwodzącą mnie swym wdziękiem kokietkę o długich, spływających po nagim ciele włosach. Liżę i gryzę ją w szyję, a ona błaga o więcej.

— Błagam cię, dłużej nie wytrzymam — jęczy ona. — Zaraz spadnę!

Trzymaj się, bo będziesz długo spadać w otchłań pożądania.

— Rusz się, kretynie! Szybko!

Kręcą mnie twoje niewyszukane słówka.

Budzi mnie trzask, a akcja dopiero się rozkręca.

— Zaraz spadnę!

— Wiem, już to przerabialiśmy — odpowiadam.

Że co?

Komu, kurwa, odpowiadam?!

Zrywam się z łóżka i sam już nie wiem, czy rozpościerający się przed moimi oczami widok jest snem, czy jawą. W każdym razie to horror. Płomiennowłosa zmora wyłania się z otworu zwanego oknem. Ma wielkie czarne oczy, a kostki u rąk zbielały jej od silnego uścisku.

— Zamierzasz stać i się gapić? Pomóż mi, Nixon!

Zna moje imię. Przyszła po mnie. Po mnie. Ja pierdolę. Przecieram oczy, bo chyba się jeszcze nie obudziłem. Na dywanie leży rozbita donica, dziewczyna robi się coraz bardziej czerwona, a czarne węgle — rozżarzone. Czarne? Węgle? Odzyskuję trzeźwość umysłu, łapię ją pod pachy i wciągam do środka. Besztam się w myślach, nakazując sobie skupienie. Te oczy nie mogą tak na mnie działać. Tym razem nie dam się zahipnotyzować. Rusz się. Cofam się o krok, patrzę. Piękna. Piękne. To znaczy:

— Pięknie, kurwa. — Daję jej do zrozumienia, że ma przewalone.

Tak, Nixon, jedziesz z rudzielcem!

— Przyszłam po swoje ubrania. — Dziewczyna chwieje się, przestępując z nogi na nogę. — Potrzebuję ich teraz, w tym momencie, natychmiast! — Pogania mnie, jakbym wziął jej brudy na zakładników.

— Nie wiem, jak u was, lecz w naszej cywilizacji wchodzi się drzwiami, po uprzednim pukaniu, dzwonieniu, cokolwiek.

— Dzwoniłam, ale nie otwierałeś. Jestem zdesperowana — wymawia te słowa i, jakby nigdy nic, mija mnie i wychodzi z sypialni.

Stoję jak skamieniały na uwalonym ziemią dywanie i upływa chwila, zanim odzyskuję czucie w nogach. Włamał się do mojego domu alien w przepoconym dresie, a ja jestem urzeczony i ogłupiony.

— No i gdzie włożyłeś moje ubrania? — pyta jak dziewczyna, której facet zrobił przemeblowanie pod jej nieobecność.

— A jak myślisz? Skup się. Jest kwadratowe, ma drzwiczki, czasem huczy, dosypuje się do tego…

Nie daje mi skończyć, bo wpada w panikę.

— Spaliłeś moje rzeczy w piecu? — rzuca z niedowierzaniem, a jej oczy robią się okrągłe jak spodek, którym ten alien przeleciał.

— Są w pralce. Przypomnij mi, żeby nigdy nie dobierać cię do pary, gdy będziemy grać w kalambury.

— Nie będziemy — mówi pewnie.

Okej, nie będziemy. Dobra. Trudno. Chciałbym. Bardzo. Jestem taki omotany. A jej już nie ma. Zastaję ją wpienioną w łazience. Modli się do pralki, proszę, błagam, niech stanie się cud i takie tam. W akcie desperacji szarpie jak opętana za uchwyt. Patrzy na mnie z przerażeniem, a po chwili na jej bladej twarzy odmalowuje się nadzieja.

— Masz jakieś damskie ciuszki?

Że jak?

Aaa, to. W sumie, być może…

— Zerknij do szafy w pokoju gościnnym. Są tam jakieś rzeczy. Nie należą do mnie — wolę dodać.

Dziewczyna uśmiecha się tak szeroko, że aż zapiera mi dech, znów. Pięć minut później krzyczy:

— Możesz podejść?!

Idę, oczywiście, trzeba być usłużnym dla włamywaczy.

— Zapniesz mi suwak z tyłu?

Gdybym tylko nie był w samych bokserkach, myślę, że czynność ta nie jawiłaby się niczym największa tortura, ale jestem. Staję za nią, zamykam oczy i ciągnę ten nieszczęsny zamek. Niestety z natury jestem trochę ciekawski, więc uchylam lekko powieki i od razu tego żałuję. Włamywaczka ma mleczną skórę, widać przedziałek na jej pupie. Zamykam oczy, ale mózg zdążył już zarejestrować brak stanika i majtek. Staram się, jak mogę. To zadanie mnie przerasta.

— Zaraz mnie udusisz. Chyba mam za duże cycki. Nie zapniesz mnie do końca — jęczy.

Przestań już mówić. A najlepiej wyjdź. Milcz jak grób, nie wypowiadaj takich słów.

— Włożę ten żakiet i nie będzie widać.– Sięga po niego. — Muszę jeszcze zmienić buty, a czasu coraz mniej — oznajmia podenerwowana. — W każdym razie dziękuję. — Poklepuje mnie po ramieniu. — Uratowałeś mi życie.

Ratowanie życia to mój konik. Wychodzi zadowolona. Dziewczyna bez bielizny, dziewczyna w sukience mojej niedoszłej żony. Tej, która najwyraźniej miała małe cycki. Żegna się z moim psem, na odchodne rzuca mu patyk i tyle, już jej nie ma. Moment… Mój antyspołeczny pies pozwolił jej wejść przez okno do mojej sypialni, a teraz macha ogonem na pożegnanie? Zahipnotyzowała go ślepiami, innego wytłumaczenia nie ma.

Dzwoni moja siostra.

— Halo? — burczę.

— Błagam, powiedz, że możesz wyrwać się z pracy i odebrać Matta z przedszkola, zanim zamkną. Mam imprezę urodzinową w cukierni, a w przedszkolu nie będą czekać, aż się łaskawie pojawię.

— Pojadę po niego.

— Jesteś moim ulubionym bratem, chociaż to już nieco oklepane — trajkocze. — Zawieź młodego do nas. Gdy Josh skończy zmianę, pojedzie prosto do domu.

— Dobra, widzimy się w niedzielę u rodziców.

— Zabierz Jima. Tata chciał z nim pogadać, a ostatnio w ogóle się nie pojawiacie.

— Zapytam, czy ma ochotę. Muszę kończyć, Nan.

— Dzięki, pa.

Rozdział 11

Rose

Opuszczam dom Nixona w za ciasnej sukience, którą co jakiś czas muszę podciągać. Zauważam, że gdy robię małe kroki, poprawiam ją rzadziej. Tak więc pomału do przodu. Pewne jest, że moje umiejętności wspinaczkowe pozostawiają wiele do życzenia, a także że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Nixon bardzo mnie zaskoczył. Zazdroszczę mu opanowania, którym wykazał się w podbramkowej sytuacji, jak również perfekcyjnie wyrzeźbionych mięśni brzucha. Ja, choćbym nie wiadomo, jak długo ćwiczyła z Cindy Crawford przed telewizorem, w życiu nie uzyskam takiego efektu. Miałam ochotę — naprawdę niewielką — przejechać palcem po tych odznaczających się liniach i sprawdzić, czy nie są namalowane. Oczywiście tego nie zrobiłam. Z dwojga złego wolę być włamywaczką niż włamywaczką o kosmatych myślach. Jezu, a ja się martwiłam, że to on będzie wąchał moje majtki!

Lepiej pominę, że gdy poczułam na karku jego oddech, wstrzymałam powietrze w obawie, że uniosę się pod sufit jak balon wypełniony helem. To było, szukam odpowiedniego określenia, inne.

Docieram do przedszkola przed czasem. Podciągam sukienkę i zajmuję krzesło w holu. Z sali dobiegają stłumione odgłosy dziecięcej ekscytacji.

— Panna Philippa White? — Wysoka kobieta w jaskrawej garsonce spogląda na mnie zza grubych szkieł.

— Tak, ale nie używam pierwszego imienia. Proszę nazywać mnie Rose — nalegam z większą niż trzeba stanowczością.

— Nie dziwię się. Rodzice chyba cię nie kochali — parska mało taktownie, po czym prowadzi mnie do gabinetu. — Szczegóły zatrudnienia zawarłam w ogłoszeniu, rozumiem, że przystajesz na warunki? — pyta, a gdy potakuję, dodaje: — Usiądź, przejrzę twoje papiery.

Kiedy pogrąża się w lekturze, spoglądam na piękny krajobraz roztaczający się za jej plecami. Gdybym miała taki widok z okna, ustawiłabym biurko w taki sposób, by móc codziennie podziwiać ten cudny obraz.

Jako nastolatka wychodziłam przed dom, rozkładałam otrzymaną od taty sztalugę, siadałam na krześle i malowałam. Pamiętam, że przepełniał mnie wtedy spokój. Malowałam, dopóki nie zaczynało się ściemniać, a wtedy z ciężkim sercem wracałam do domu. Do domu z kart. I to ja byłam tą felerną kartą, przez którą budowla drżała w posadach.


— Philippo, skończ już z tymi bazgrołami. Ubrudziłaś całą umywalkę! — wrzeszczała mi do ucha moja siostra Meg, gdy myłam pędzle.

To cud, że nie ogłuchłam.

— Ogłuchłaś? Skończ z tym! — zawtórowała jej matka, po czym wyrwała mi przybory i cisnęła nimi do kosza. Niektóre upadły obok, brudząc jasny łazienkowy dywan. — Zobacz, co narobiłaś!


— Nie masz zbyt dużego doświadczenia, skarbie. — Z zamyślenia wyrywa mnie współczujący ton dyrektorki.

— Przez telefon wspominała pani, że szuka młodej, energicznej osoby z dobrym podejściem do dzieci. Proszę pozwolić mi się wykazać i zdobyć doświadczenie. Uwielbiam dzieci — przekonuję.

Przygląda mi się, jakby przetwarza moje słowa. No daj mi tę robotę albo podaj adres najbliższego mostu! Żartuję, wiem, gdzie jest najbliższy most. Znam każdy szczegół jego konstrukcji. No dalej!

— Dobrze, dam ci szansę. Zaczynasz jutro o siódmej. — Podsuwa mi pod nos regulamin placówki, umowę i kilka ulotek. — Zapoznaj się z dokumentami. Jeśli będziesz miała jakieś pytania, jestem w biurze codziennie do południa.

— Dziękuję, nie będzie pani żałować — rzucam podekscytowana, jednocześnie nad wyraz ekspresyjnie potrząsając jej ręką. — W takim razie do jutra.

Ostrożnie wstaję z krzesła, pamiętając o niedopiętej sukience, a gdy zgarniam z blatu dokumenty, rozpiera mnie duma.

Chcę podzielić się swoim szczęściem z najbliższymi, w końcu nie codziennie dostaje się pracę marzeń. Od razu po wyjściu z gabinetu wyciągam z torebki komórkę.

— Hej, Billy! — rzucam entuzjastycznie, gdy odbiera.

— Cześć.

— Zgadnij, co się stało?

— Nie mam czasu na dziecinne zgadywanki. Mów, o co chodzi. Zresztą nie, przyjeżdżam w sobotę, to pogadamy. Jestem zawalony robotą.

Następuje głucha cisza. Rozłączył się? Kilkukrotnie zerkam na ekran, sprawdzając, czy nie rozładował mi się telefon. Bateria niemal w pełni naładowana. Może przypadkiem wcisnęłam brodą czerwoną słuchawkę i to ja przerwałam połączenie?

Naiwnie rozważam różne możliwości, podczas gdy on NAPRAWDĘ się rozłączył.

Przesuwam palcem po panelu i wybieram numer przyjaciółki.

— Flo, udało się! Mam robotę! — krzyczę.

— Wiedziałam, że ci się uda. Jim też nie miał wątpliwości. Masz od niego pozdrowienia i gratulacje. Wróciliśmy już w domu i chyba obejrzymy jakiś horror.

— W takim razie miłego seansu, widzimy się za godzinę.

Po drodze wstępuję do niewielkiej cukierni. W środku gwarno. Zamawiam dwie napompowane bitą śmietaną eklerki i białą kawę, po czym zajmuję stolik na zewnątrz. Nie wybieram tego w samym kącie, muszę podnosić sobie poprzeczkę. Siadam w centrum, na widoku. Wkrótce pojawia się kelner z zamówieniem, a drugi przynosi mi czerwony koc z polaru.


Po zakończeniu roku szkolnego matka zabierała mnie i moją siostrę na słodki poczęstunek: eklerki i colę. Był to nasz rytuał. Podobnie jak to, że ja dostawałam jedno ciastko, a Meg dwa. Za każdym razem liczyłam, że w końcu zasłużę na drugie, ale nigdy to nie nastąpiło. Nigdy.

Ze świadectwami w dłoniach poszłyśmy do kawiarni.

— Usiądź przy tamtym stoliku w rogu. Tu są tylko dwa miejsca — poinstruowała matka.

— Dostawię krzesło — odpowiedziałam. Logiczne, nawet dla dziecka.

— Nie odstawiaj cyrków z szuraniem i przestawianiem krzeseł.

— Ale to normalne.

— To nie jest normalne. Siadaj, gdzie powiedziałam, i nie wychylaj się, bo ta śmiałość wyjdzie ci uszami.

Do naszego stolika podeszła kelnerka. Matka przykleiła jeden ze swoich uśmiechów zarezerwowanych dla ludzi z zewnątrz, a ja zapytałam:

— Proszę pani, czy mogę dostawić tamto krzesło? — Palcem wskazałam na zacieniony kąt.

— Oczywiście, chyba że zamierzasz jeść na stojąco. — Uśmiechnęła się promiennie. — Jak masz na imię i co sobie życzysz?

— Rose, proszę pani. I poproszę…

— Ona ma na imię Philippa. Jest w wieku, w którym wymyśla się niestworzone historie. Poprosimy dwie eklerki, dwie wody niegazowane i colę.

— Zaraz przyniosę.

Matka spiorunowała mnie wzrokiem. Nie rozumiałam, co zrobiłam źle. Kelnerka wróciła z zamówieniem. Postawiła przede mną i Meg eklerki.

— Dla kogo woda?

— Woda dla mnie i starszej córki. Dwie eklery dla młodszej. Proszę postawić wodę tam. — Wskazała na narożny stolik. — Philippa nie może siedzieć na słońcu. Od teraz nie spożywa też cukru. — Spojrzała na mnie wymownie.

Mój dziecięcy umysł nie pojmował tej akcji i reakcji. Zamrugałam kilka razy, żeby nie zapłakać, ale skutek był, cóż, opłakany. Kiedy wylewałam rzewne łzy, kelnerka postawiła przede mną wodę i zapytała:

— Lubisz róże?

— Tak, proszę pani. Mój tatuś też. Dlatego dał mi takie kwiatowe imię.

— Ja najbardziej lubię różę pustyni. Jej piękno rodzi się pośród kamieni i dyskretnie rozkwita. Nie zapominaj, że każda róża ma kolce. Zawsze może z nich skorzystać. — Puściła do mnie oczko i uśmiechnęła się pokrzepiająco.

Kątem oka zerknęłam na matkę. Była wyraźnie poirytowana, bo wypaliła:

— Co tam pani za farmazony wciska mojemu dziecku? — Maska opadła, odsłaniając jej prawdziwe oblicze.

— Proszę się nie niepokoić. Mówiłam Rose, że nawet na największym bagnie może zakwitnąć róża. Taka tam luźna pogawędka o kwiatkach. Domeną naszej firmy jest utrzymywanie serdecznych relacji z gośćmi, także z tymi najmłodszymi.

— Pfff — zafurczała matka, a jej twarz przybrała bardzo czerwony kolor. Pomyślałam wtedy, że słońce widocznie jej nie służy.


Od tamtego czasu minęło wiele lat. Możliwe, że właśnie wtedy po raz ostatni naprawdę płakałam. Tak z głębi serca, oczyszczająco, dla ulgi. Czasem oczywiście się wzruszę, rozczulę — zwykle podczas oglądania filmów ze zwierzętami — nigdy jednak nie z osobistych powodów. Nie czuję się dobrze, zasmarkując rękaw, jawnie okazując słabość. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chciałby to wykorzystać. Ktoś, kto czerpałby siłę z mojej niedyspozycji. Jakiś sęp.

Gdy trzy lata temu zmarł mój ojciec, z bólu wyła tylko dusza. Niekiedy wręcz odnoszę wrażenie, że jestem jak uśpiony wulkan, a erupcja jest tylko kwestią czasu.

Kończę drugą eklerkę. Dużą, mulącą, pyszną i… moją. Dopijam kawę, obserwując przechodniów. Zwracam uwagę na ich twarze, styl chodzenia, mowę ciała. Patrzę im w oczy, wciąż wierząc, że napotkam przepełnione determinacją spojrzenie nieustannie nawiedzające mnie w snach. Niewidzialna, magnetyczna siła przeciąga tę linę. Odwieczna walka między rozumem, czyli tym, co realne, a sercem.

Czasem zastanawiam się, jak wyglądałoby moje życie, gdybym wychowywała się w innej rodzinie. Jak bardzo wpłynął na mnie brak matczynej miłości, siostrzana nienawiść, a przy tym kojące ciepło, które zawsze ofiarowywał mi ojciec.

Biorę ostatni łyk zimnej już kawy i ruszam do auta.

Przez pół godziny tkwię w korku. Melancholijny nastrój rozprasza się niczym senna mara, a ja marzę tylko o tym, by jak najszybciej wydostać się z epicentrum miejskiego wariactwa. Gdy w końcu skręcam w naszą ulicę, ziewam znużona.

Trzask.

Hamuję i rozglądam się dookoła, chcąc zlokalizować źródło dźwięku, aż wreszcie wzruszam ramionami w geście e tam, olać. Zapewne na coś najechałam lub po prostu odpadł kołpak. Mimo to wrażenie, że ponownie coś przeskrobałam, nie chce odpuścić. Irracjonalne, skoro wszystko wokół wygląda jak przedtem. Dom stoi, gdzie stał, na podjeździe sąsiadki uschnięte drzewo nadal straszy wątpliwą urodą, u Nixona w ogródku biega pies, a jego wychuchane auto stoi po mojej prawej. Czerwone, bez lusterka, czerwone, bez lusterka…

Wyskakuję z samochodu, jakby siedzenie nagle zajęło się ogniem. Serce zaczyna niebezpiecznie łomotać, dłonie lodowacieją. Kłopoty. Mam poważne kłopoty. Czy to jakieś fatum? W nerwach odrzucam oczywiste — fakt, że jestem nierozgarnięta — zwalając winę na czarnego kota, który miał czelność przeciąć mi dziś drogę, drabinę ustawioną tak niefortunnie, że zmuszona byłam pod nią przejść. Zaklinam rzeczywistość. Tak jest łatwiej. Do momentu, w którym trzeba ocenić szkody lub, co gorsza, wycenić.

Na jezdni leży roztrzaskany wkład lusterka. Nie myśląc za dużo, wkopuję odłamki pod audi Nixona i skupiam uwagę na pękniętej obudowie. Jedna część ledwo trzyma się drugiej, ale gdy przykładam je do siebie, łączą się w jako taką całość.

W pierwszym odruchu szukam taśmy w przepełnionym szpargałami schowku. I, co nie dziwne, jak na złość jest w nim wszystko oprócz tego, czego naprawdę w tym momencie potrzebuję. Biegnę do domu, potykam się na schodach werandy, po czym jak burza wpadam do środka. Flo podskakuje w przestrachu, a z głośnika w laptopie rozbrzmiewają teksty w stylu: Raz, dwa, trzy, zginiesz ty. Jim patrzy na mnie, wytrzeszczając oczy. Stary, to tylko horror. Wyluzuj. Niektórzy, na przykład ja, mają prawdziwe powody do niepokoju.

Otwieram po kolei wszystkie szuflady, wyrzucam ich zawartość na blat, szukam, przebieram. Nie ma. Wysypuję zawartość blaszanej puszki. Jest. Wprawdzie nie taśma, ale klej szybkoschnący, który chociaż częściowo wybawi mnie z opresji.

Kogo ja chcę oszukać?

Szczerze? To jedynie chwilowe odroczenie egzekucji, które… na tę chwilę całkowicie mnie zadowala.

Flo już otwiera usta, ale jestem szybsza:

— Nawet nie pytaj.

Wybiegam z domu, nie rozwijając wątku. Nie ma o czym mówić.

Pora zacząć operację w spartańskich warunkach. Ach, te emocje! Nie pogardziłabym asystentem ocierającym mi z czoła kropelki potu. Odkręcam tubkę z klejem i powoli go wyciskam. Gdy mam pewność, że każde załamanie pokryte jest solidną warstwą, łączę części i przyciskam je ręką. Czekam. Po wszystkim planuję wsiąść do swojego samochodu i odjechać. Genialne? Sprawdzam efekt. WSZYSTKO idealnie sklejone. Powtórzyć?

Próbuję zdjąć dłoń z obudowy, ale bezskutecznie. Rozglądam się w popłochu. Myśl, myśl, myśl. Stoję udręczona i, co tu dużo mówić, przyklejona do auta Nixona. W ogródku naprzeciwko poruszenie, pies ujada, drzwi trzaskają, a po schodach zbiega ON.

Przełykam ślinę. Cóż, krótkie życie też zapewne ma jakieś plusy.

Rozdział 12

Nixon

Straciłem poczucie czasu, dopracowując nowy projekt, przez co niemal zapomniałem, że obiecałem odebrać Matta z przedszkola. Zbiegam po schodach. Już z daleka zauważam osławionego grata i wystający zza niego fragment ognistych włosów, czyli standard. Czuję, że wyświadczę nam obojgu przysługę, gdy odjadę. Ona będzie miała dużo miejsca na krzywe manewry, a ja furę w jednym kawałku. Najwidoczniej jesteśmy już przyjaciółmi, mimo że nie pamiętam nawet jej imienia. Macha do mnie z entuzjazmem. Podejrzanie nerwowym, warto dodać.

— Hej, miłego wieczoru, spaceru, czegokolwiek. Zaraz stąd odjeżdżam. Nie zwracaj na mnie uwagi!

Poważnie? Ja nigdzie się nie wybieram, na pewno nie pieszo. Ta dziewczyna to chodzące utrapienie. Odkąd się wprowadziła, nie było sytuacji, w której jej widok oznaczałby coś innego niż kłopoty. Absurdalne akcje, w których główną rolę gra ognisty pukiel, niedługo staną się tradycją. Co tym razem, do diabła?!

Podchodzę bliżej, a ona patrzy na mnie z pretensją, że nie poszedłem na spacer lub do sklepu po bułki, chociaż wyraźnie to sugerowała. Jedną rękę trzyma na moim lusterku, palcami drugiej uderza się po brodzie. Nie są to pojedyncze stuknięcia, raczej regularne klepnięcia. Plask, plask. Sam, gdy byłem dzieckiem, miałem tiki nerwowe takie jak częste mruganie, lecz z czymś takim jeszcze się nie spotkałem. Mógłbym pobawić się w terapeutę, ale, jak wspominałem, spieszę się.

— Co robisz? — pytam, bo naprawdę mnie to interesuje. Chciałbym zrozumieć.

— A na co ci to wygląda? — atakuje. Wniosek jest prosty, coś przeskrobała. — Przeglądam się w twoim lusterku, to chyba oczywiste. Nie można?

Cofam wszystkie krzywdzące ją podejrzenia. Jak mogłem pomyśleć, że kłopoty, to zawsze ona. Walę się mentalnie po mordzie. Dziewczyna spogląda w lusterko, przejeżdża palcem po brwiach i trzepocze rzęsami. Niezły widok, nie powiem, ale Matt już pewnie siedzi z nosem przyklejonym do okna.

— Nie chcę cię poganiać, ale spieszę się po siostrzeńca. Gdy przyjdziesz odebrać pranie, pozwolę ci skorzystać z lustra w łazience, skoro tego też nie macie.

Milcz, Nixon, besztam się w myślach. Nie chciałem, żeby zabrzmiało to tak obcesowo. Możliwe, że jednak bywam chamem.

— Szkoda, że pokrzyżowałam ci plany. Masz takie ładne auto, trudno od niego oderwać wzrok, a co dopiero rękę. Jest takie mmm…

Przetwarzam usłyszane zdanie. Zrozumiałbym, jeśli nie mogłaby oderwać wzroku, ręki, a najchętniej obu rąk, ode mnie, ale od auta? Wzdycham ciężko. Taki typ dziewczyn to zdecydowanie nie mój… typ. Postanawiam nie wdawać się w zbędne gadki.

Patrzę na nią z politowaniem i wskakuję za kierownicę. Kiedy odpalam silnik, ona wciąż stoi z ręką na lusterku, jakby była przyklejona, i gapi się na mnie tymi czarnymi, pięknymi oczami. Gazuję delikatnie. Obdarza mnie błagalnym spojrzeniem. O co jej chodzi?

Opuszczam szybę i mówię prosto z mostu:

— W innych okolicznościach nie zgrywałbym takiego trudnego do zdobycia. Chętnie przeleciałbym cię na masce, skoro fury tak cię kręcą, ale naprawdę bardzo się spieszę. — Spoglądam na zegarek. — Zgłoś się za dwie godziny, adres przecież znasz — zalecam, a jej oczy robią się coraz bardziej okrągłe. — A teraz sio. — Macham ręką, jakbym odganiał muchę.

I w tym momencie oglądam „Matrixa: Reaktywację”, oczywiście w zwolnionym tempie. Laska przywala mi z pięści w centralną część ryja. To jest jakiś mały, pieprzony, złośliwy karateka. Otwieram drzwi na pełnej parze.

— Co, do chuja? Rozpieprzyłaś mi nos! — wydzieram się na nią, krew spływa mi po brodzie i skapuje na błyszczące drobinki szkła, może lustra, znajdujące się tuż przy moich stopach. Jestem przyzwyczajony do krwi, niemożliwe, żebym miał omamy. Skąd do cholery wzięło się to szkło? Analizuję, czy aby na pewno opuściłem szybę i z niemałym przerażeniem spoglądam na dłoń dziewczyny. Trzęsie się, cała drży. Nie mam pojęcia, czy ze złości, strachu, czy może chluśnie zaraz potokiem łez.

— Nie potrafię odczytać wyrazu twojej twarzy, bo cały się umazałeś — rzuca opryskliwie. — Ułożyłeś już puzzle i zakumałeś, wolnomyślicielu?

Czy ona mnie obraża?

— Widzę, że wielkie umysły potrzebują konkretnych wskazówek.

Tak, zdecydowanie mnie obraża.

— Może przejrzysz się w lusterku, na którym trzymam rękę, i zerkniesz na swoją nieokrzesaną gębę?

Zaraz coś wymyślę, żeby jej dopiec. Za chwilę, bo rozdzwania się mój telefon. Odbieram, po czym przekazuję wychowawczyni Matta, że stoję w korku, że jestem w drodze.

— Oj, przepraszam, nieokrzesaną, kłamliwą gębę — dodaje rudzielec, kiedy kończę rozmowę.

Czytałem ostatnio w jakiejś książce, że kobiety to subtelne i miłe istoty. Obiecuję spalić ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. Tymczasem zerkam grzecznie w lusterko, bo jeszcze dostanę kolejnego strzała, i wtedy doznaję olśnienia.

— Rozwaliłaś mi lusterko!

— A ty zachowałeś się w stosunku do mnie jak prostak, więc jesteśmy kwita. Ty, ty — jąka się — powiedziałeś, że chciałbyś mnie… no wiesz, przelecieć, na masce, to straszne!

Dobra, cofam tę blacharę. One się tak nie rumienią na brudne słówka.

— Co takiego? To, że chciałbym cię przelecieć, czy to, że chciałbym to zrobić na masce?

— Ja… ty… to znaczy ja… — Plącze się jej język. To jest genialne. Ona jest genialna. — Ja jestem przyklejona do twojego lusterka. Klejem. Szybkoschnącym. Nie mam pojęcia, co powinnam teraz zrobić — wyrzuca z siebie.

Składam fakty w całość. Zarysowała mi zderzak, po czym pomazała go jakimś różowym dziadostwem. Kłamała, że ten złom nie należy do niej. Włamała mi się domu, a teraz sterczy z ręką przyklejoną do mojego lusterka, a ja zachowuję się przy niej jak szajbnięty, bo cóż, jest słodka. Na swój sposób oczywiście.

Muszę ochłonąć, zawijam się stąd.

— Daj kluczyki od swojego wozu — rozkazuję.

Spogląda na mnie zdziwiona, ale usłużnie mi je przekazuje. Wsiadam do auta, zastanawiając się, czy dojadę tym reliktem do przedszkola. Uchylam szybę i rzucam w jej stronę:

— Nie ruszaj się stąd.

Wiadomo, że się nie ruszy. Śmieję się z absurdalności sytuacji i dodaję gazu. Jedno słowo przychodzi mi na myśl, by opisać ostatnie wydarzenia. Niemożliwe. Kurwa, nie-moż-li-we.

Przyjeżdżam na miejsce konkretnie spóźniony. Ślinię koszulkę i trę zaschniętą na twarzy krew. Gdy tylko przekraczam próg przedszkola, Matt w pełnej gotowości rzuca mi się w ramiona, a tyczkowata dyrektorka zaczyna wykład:

— Cóż za punktualność. Zadziwiające — ironizuje. — O rany! Co się panu stało? — Krzywi się, machając palcem to tu, to tam.

— Miałem mały wypadek. Przepraszam za spóźnienie i żegnam.

— Momencik, proszę tu poczekać, panie Black.

Znika za drzwiami, by po chwili pojawić się z czymś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak dyktafon. Niemal wciska mi go w twarz i mówi:

— Proszę chuchnąć.

Ha, ha. Co?

— No już, śmiało — pogania. — Muszę mieć pewność, że nie jest pan po spożyciu. Nie wygląda pan dziś korzystnie, panie Black.

To mało powiedziane, ale plus dla niej. Jest taktowna. Chucham. Wynik wskazuje, że jestem odpowiedzialnym, tylko pobitym i spóźnionym opiekunem, więc biorę młodego pod pachę i wychodzę. Pakuję dzieciaka do auta. Jest niezdrowo podekscytowany.

— Wujku, ale świetne auto! Czy możemy na Halloween jeździć nim od domu do domu i udawać, że wyłaniamy się z zapomnianej krainy szalonych złomiarzy? Wiesz, jak w tej bajce na Cartoon Network.

— Mama wie, że oglądasz takie bajki? — Taaa, pieprzę jak świętoszkowaty wujaszek, ale nie mogę przyznać, że to świetny pomysł, bo jestem wściekły, że sam na niego nie wpadłem.

— Popatrz, tu jest nawet jakaś wajcha!

— To jest korba do otwierania szyb.

— Wow!

Młody się zachwyca, non stop opuszcza szybę, podnosi — i tak ze sto razy. Zaciskam zęby i udaję, że mnie to nie rusza, ale mam ochotę wyrwać tę korbkę i wyjebać ją za okno.

— Wujku, a co to za kamienie? — Pokazuje mi spleśniałe bułki w folii. Obrzydlistwo.

— Nie wiem, nie znam się na kamieniach. — Zerkam na nawigację, by zorientować się, za ile będziemy na miejscu. Mam dziwne przeczucie, że zzieleniałe żarcie to nie jedyna niespodzianka w tym rzęchu.

— Dzisiaj Sara chciała mnie pocałować w namiocie tipi.

— To chyba fajnie?

Nie wiem zresztą, czy fajnie, czy nie.

Dojedźmy w końcu do domu. Twój stary ci powie.

— Ona nie ma zębów z przodu, a twoja dziewczyna ma?

Chryste.

— Nie mam dziewczyny.

— No tak. Mama mówiła tacie, że nie masz, bo żadna by z tobą nie wytrzymała i że wszystkie puszczasz kantem. Co to znaczy, puszczać dziewczynę kantem? Może ja też puszczę Sarę kantem?

Zamordowałbym moją siostrę, ale nie chcę, żeby Matt był półsierotą.

— O, zobacz, ptaszek za oknem! — Stosuję metodę odwrócenia uwagi. Poziom ekspert.

— Nie widzę.

— Och, już odleciał. — Udaję, że mi przykro. — Patrz w skupieniu przez okno, może zobaczysz coś ciekawego.

Tylko już nic nie mów.

Twarz mnie boli. Do mojego auta przyklejona jest dziewczyna. Dyrekcja przedszkola ma mnie za patologicznego wujaszka, siostra za kanciarza, który uczucia zakochanych kobiet ma za nic. Trzy minuty. Wytrzymam.

— Jesteśmy. Zaprowadzę cię do środka. Wskakuj na barana.

— Jupi!

Szwagier otwiera nam drzwi, przytula syna i instruuje go, żeby poszedł umyć ręce. Klepie mnie po plecach — nie tak, jakby się ze mną witał, lecz jakbym się zakrztusił. Jeszcze tego brakuje, żebym wypluł tu płuca.

— Co się stało, stary? Masz kłopoty? — pyta.

— Nie takie, z którymi bym sobie nie poradził, ale dzięki.

— Wisisz komuś kasę? Przeleciałeś czyjąś pannę? Wiesz, że jak trzeba, to mogę ci pomóc. Z twoją siłą i moją inteligencją… — nabija się. Wiem jednak, że gdyby rzeczywiście zaszła taka potrzeba, nie musiałbym go prosić dwa razy.

— Sąsiadka mnie uderzyła — mówię, a Josh unosi brwi ze zdziwienia. — Nieistotne, muszę spadać, bo jest przyklejona do mojego auta.

Nie wiedziałem, że można unieść brwi aż tak wysoko. Można.

— Jak to przyklejona? Czym? Taśmą?

— Klejem szybkoschnącym. — Jakby to zmieniało fakt, że sterczy tam jak damska wersja osła.

— Aha. Nienawidzisz teraz kobiet i przyklejasz je do auta? Kiedyś po prostu wsadzało się je do bagażnika. — Zamyśla się, jakby pogrążył się we wspomnieniu, przez co zastanawiam się, czy informować o tym siostrę już w tym momencie, czy jeszcze się wstrzymać.

— Sama się przykleiła.

— Stalkerka?

— Co? Nie. Po prostu robi przypadkiem rzeczy, na które inni ludzie nawet by nie wpadli. — Dlaczego ją tłumaczę? — Zarysowała mi zderzak, urwała lusterko, takie tam, a że musiałem odebrać Matta…

— Że co?

— Powiedziałem przecież. Stoi, czeka i poważnie, muszę już lecieć. Kobiety wpadają w panikę i inne gówna, sam rozumiesz.

— Jeszcze raz. Zrobiła coś takiego, a ty spieszysz jej z pomocą? Co, do cholery? Kiedyś, gdy wysiadałem z twojego auta, delikatnie musnąłem drzwi klamrą od plecaka, pamiętasz? Byłeś taki podminowany, że nie odzywałeś się do mnie przez miesiąc, i non stop polerowałeś wyimaginowaną rysę.

Nie podejmuję tematu. Co mam powiedzieć? W innych okolicznościach wziąłbym delikwenta za gardło i… Ale ona ma takie świdrujące, wwiercające się w mózg spojrzenie, że szlag trafia całą moją stanowczość.

— Komu w drogę, temu czas — rzucam na odchodne. — Będę w niedzielę u rodziców.

— Oczywiście, że będziesz. Ktoś musi ci naprostować zwoje. A tak w ogóle, to czym teraz przyjechałeś?

— Tym. — Wychodząc, wskazuję miotłę mojej czarownicy. Chryste! Nie mojej, po prostu czarownicy.

— Niezły sajgon. Twoja morda pasuje do tego czegoś. Totalna miazga.

Toczę się w stronę domu, powątpiewając, że rudzielec jeszcze tam sterczy. Nie zdziwiłbym się, jakby już realizowała kolejny, w swoim mniemaniu genialny, plan. Może wezwała na pomoc strażaków, karetkę lub po prostu zauważył ją Jim. O ile zdecydował się pożyć, opuścić w końcu ich chatę i nie przesiadywać tam niczym osobisty cieć Flo.

Nic z tych rzeczy.

Po doturlaniu na miejsce dostrzegam tę małą diablicę. Stoi ze znudzoną miną i jawną pretensją w oczach. Ma przecież powód. Zniszczyła moją własność, a ja, jak skończony buc, kazałem jej czekać na odpowiedni moment, by wybawić ją z opresji. Naprawdę przegiąłem. Rzeczywiście — totalny ze mnie ignorant. Parkuję próchno za moim audi. Niech patrzy, niech widzi, jak robi to mistrz. Ostentacyjnie odwraca głowę. Tak, obraź się, a gwarantuję, że jeszcze tutaj postoisz. Wysiadam, oddaję jej kluczyk, po czym ruszam przed siebie, do domu. Czekam na reakcję. Wiadomo, że zaraz zacznie spazmować, że jak to, wracaj, potrzebuję cię, proszę, błagam i inne lamenty.

Zamiast tego słyszę głośne i dobitne:

— A spierdalaj!

Zamurowało mnie. Poważnie. Nie wiem, czy się odwrócić, czy iść dalej. Ale jak to spierdalaj? Takiego scenariusza nie przewidziałem.

— Coś mówiłaś?

— Idź do diabła!

Właśnie, że nie pójdę. Zachowam się jak dziewczyna i zrobię na odwrót. Wracam, postoimy sobie. Nie będzie mi jakaś wiedźma mówić, co mam robić. Wsiadam do auta. Zaraz odpalę silnik i posiedzę sobie w cieple, a jak jej tyłek zmarznie, to pójdzie po rozum do głowy.

Obdarzam ją spojrzeniem mówiącym, że oto ja, pan i władca, a ona ciska we mnie gromami. Nie przestraszę się. Jest przyklejona. Rozważam, czy nie zablokować drzwi, ale nie będę taką pipką. Mija pół godziny. Rozłożyłem fotel i wpółleżę z rękami założonymi za głowę. Jak dla mnie bomba. Zerkam na nią co jakiś czas. Wierci się, zmienia pozycję i podciąga sukienkę. Ubaw. Biorąc pod uwagę potrzeby fizjologiczne, za niedługo będzie płakać i błagać. Poczekam. Szczerzę się pełną gębą, żeby dodać jej otuchy w tych ciężkich chwilach, ale odpowiada mi ironicznym uśmieszkiem. Nie mam pojęcia, jak go interpretować, dopóki na moich przedramionach nie pojawia się gęsia skórka. To uśmiech z serii obłąkanych. Przekonuję się o tym, gdy dociera do mnie stłumione: Ha, ha, ha.

Co jest?

Dziewczyna wyciąga kluczyk od swojego auta i rozkłada go niczym scyzoryk.

Jeśli to wszystko, to możesz opuścić kurtynę i zgasić światła.

Ona jednak dalej uśmiecha się jak świruska. W dłoni, sterowanej przez osobliwy mózg, ściska kluczyk, jakby ten był nożem, który zaraz wbije komuś w serce. Powoli nachyla się nad maską i… już czaję! Łapię w mig!

Nie no, żartowałem. Nie jestem panem i władcą. Logiczne, że bym ci pomógł. Ty tu rządzisz i wcale nie zachowujesz się jak obłąkana, tylko jak zdesperowana. Błagam, proszę, nie!

Wyskakuję jak poparzony i łapię ją za rękę. Pewnie zaraz zastosuje jakiś cios śmierci. Nigdy nie wiadomo, czego się po niej spodziewać.

— To jak będzie? Pomagasz mi czy nie? — pyta.

— Zaraz wracam.

Kapitulacja, biała flaga, złożenie broni. Wchodzę do domu, przy okazji wpuszczając psa. Wyciągam z szafki rozpuszczalnik, gazę i patyczki higieniczne. Muszę pomóc tej przemiłej dziewczynie.

Kiedy do niej podchodzę, wydaje się wielce zdziwiona tym, że wróciłem. Trzęsie się. No dobra, może przesadziłem. Ściągam bluzę, którą następnie zarzucam jej na ramiona. Zatkało ją.

— Co teraz będziesz robił?

— Poleję to łączenie — wskazuję na nie palcem — specjalnym kwasem. A potem zobaczymy. Rozpuści się albo obudowa, albo twoja dłoń. Pierwszy raz robię coś takiego, więc nie oczekuj cudów. Jedno jest pewne, będziesz wolna.

— A gdzie można kupić taki kwas?

— W motoryzacyjnym.

— Dobrze, że wiem, jak włamać się do twojego domu. Ty rozpuścisz mi rękę, ja twoje jaja.

— Auć! — Śmiejemy się z włamywaczką, niszczycielką, dziewczyną z niewyparzonym językiem. Tą, która ma piękne oczy i duże cycki. Właśnie z nią. — Zrobione. — Nadstawiam policzek, bo przecież nie zrobiłem tego bezinteresownie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 26.93
drukowana A5
za 49.99