E-book
15.75
drukowana A5
44.01
Tomaszek Przygoda Druga

Bezpłatny fragment - Tomaszek Przygoda Druga


Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8245-547-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 44.01

Tomaszek Przygoda Druga

Zakynthos

Rozdział Pierwszy

— No i w końcu wczasy! — wykrzyczał Tomaszek.

— No spokojnie. Dopiero lecimy w nocy. — Uspokajał go tata.

— W nocy, w nocy. To i tak jak by już. — zareagował na słowa taty Tomaszek i resztę wypowiedzi wykrzyczał.- Na Zakynthos! Niech żyją żółwie!

Rzeczywiście. Dzisiaj po północy mieli jechać na lotnisko w Katowicach- Pyrzowicach. Wylot mieli coś koło czwartej w nocy, a mieli być na miejscu na siódmą. Podobno z lotniska do hotelu było rzut żółwiem — to znaczy beretem. Tomaszek, choć po ostatnich odkryciach w Sobkowskim pałacu, jednak cały był podminowany i przeżywał swój pierwszy lot samolotem. Nie bał się. Tata wytłumaczył mu, że wypadki lotnicze zdarzają się bardzo rzadko, a jak pokazał jeszcze na jakiejś stronie internetowej, jaki jest ruch samolotowy nad Europą, to przestał się pytać, czy jest to bezpieczny transport.

Oczywiście, żeby nie było, przeżywali całą rodziną to, co przed wyjazdem na wczasy stało się w Sobkowie. Nie można było przejść obojętnie obok tego wszystkiego. Nie co dzień odkrywa się lochy i skarby. Jednak tak à propos skarbów, Tomaszek miał nadzieję, że to nie koniec przygody. Oczywiście cieszył się z tego, co z kolegami osiągnęli. Jednak jak na dziecko przystało, zawsze jest niedosyt.

Teraz był wieczór. Siedzieli przed telewizorem i czekali. Nie mogli za wcześnie wyjechać. Przecież bez sensu jest siedzieć na lotnisku i czekać parę godzin na lot. Lepiej jest ten czas spędzić w domu. Co jakiś czas Tomaszek podpytywał to tatę, to mamę czy jest wszystko zabrane. Czy jest kamera? Czy spakowany jest aparat? A czy miś Miał jest w plecaku. Tak co jakieś pięć minut. Rodzice musieli, to pokazywać, że wszystko jest, to tłumaczyć, że pamiętali to zabrać i żeby dał już spokój.

Przed północą zaczął się pokładać i usną. Wtedy zrobiło się w domu ciszej i spokojniej. Rodzice mogli jeszcze ostatni raz wszystko przejrzeć. Tata czytał listę rzeczy, które mama uznała za najistotniejsze do wyjazdu. Takie, bez których wyjazd byłby nie do odbycia lub ciężki do zniesienia. Okazało się, że wszystko jest zabrane. Papiery potrzebne na lotnisku, jak i w hotelu były zabrane. Dowody osobiste na miejscu. Spojrzeli na zegarek. Przed pierwszą. Czas wynosić walizki. Walizki specjalnie kupione na taką okazję. W dziwnych fioletowych kolorach. Podobno łatwiej jest cudaki wypatrzeć, jak wyjeżdżają po taśmie na miejscu. Jak wszystko było już w samochodzie, obudzili Tomaszka, wsiedli i odjechali w stronę lotniska.

Całą drogę przespał. W końcu i tak nic nie widać, jak się jedzie w nocy. Rodzice się cieszyli. Jak dziecko wyspane, to szczęśliwsze. Jak dziecko szczęśliwe, to i rodzic szczęśliwy.

Dwie godziny i byli na lotnisku. Ustawili się w kolejkę do odprawy i czekali. Wszystko poszło bardzo szybko i przyjemnie. Po następnej godzinie siedzieli w samolocie i czekali na odlot.

— Tato, ale wszystko będzie ok? — zapytał się syn jeszcze przed startem.

— Oczywiście, że nie. — odpowiedział mu tata.

Syn spojrzał i zobaczył, że na twarzy ojca jest uśmiech.

— Synu, będzie lepiej niż tylko ok. — odpowiedział mu z tym uśmiechem na twarzy.

— To wcale nie było zabawne. — i szturchną tatę łokciem pod żebra.

Był to pierwszy lot samolotem, więc o spaniu w nim nie było już mowy, a że lot trwał dwie i pół godziny, na miejscu byli, zanim się obejrzeli.

Rozdział Drugi

Lotnisko na Zakynthos przywitało wczasowiczów problemem z bagażami. To znaczy, trzeba było uzbroić się w cierpliwość, żeby je odebrać. Grecy to ludzie żyjący innym tempem. Tu żyje się wolniej. Nikomu się nie spieszy.

Tata i mama Tomaszka czekali, aż uruchomiona zostanie taśma na bagaże, a Tomaszek usiadł na stojących w rzędach krzesłach i czekał.

Krzesła były w rzędach z dwóch stron. Opierały się do siebie plecami lub jak można nazwać inaczej oparciami. Za Tomaszkiem, jak się okazało, usiedli też Polacy czekający na bagaże. Niechcący usłyszał, o czym mówią.

— Wiesz co? Ciekawe czy wszystko pójdzie jak ostatnim razem. — powiedział jeden.

— Robimy to od pięciu lat. Jedyne co można powiedzieć, że zmieniamy, to wielkość przedsięwzięcia. — odezwał się drugi.

— I oto właśnie chodzi. Powiedz mi, czy współpraca z tym Ukraińcem to dobry pomysł?

— Mam nadzieję, że tak. Jak coś nie pójdzie dobrze w tym roku, to będzie to przez niego. Wtedy go odstawimy od biznesu. Jednak dzięki niemu otwieramy nowy rynek.

— Wiesz, ja to rozumiem. Tylko czy nie lepiej było jak było w trójkę z Dimitrisem (Δημήτρης). Do tej pory wszystko było dobrze?

— Jeśli chcemy więcej zarobić, to trzeba się rozwijać.

Tomaszek, słuchając tej rozmowy, w tym momencie przytakną. Rozumiał tę tezę. Tata nie raz powtarzał — „jeśli się nie rozwijasz, to się cofasz”. Jednak nie bardzo na razie rozumiał, o jaki biznes chodzi.

— Ale czy nie chcemy za dużo? — kontynuował rozmowę tej pierwszy.

— Ja chcę więcej. Jak na razie sprzedaż żółwich jaj nam się udaje.

Tomaszek otworzył szerzej oczy. Żółwie jaja?

— Jednak wiesz, że im więcej zabierzemy, tym większa szansa na wykrycie?

— Spróbujmy. Co?

Tomaszek zerwał się z krzesła i odwrócił się do dyskutujących jegomości.

— A panowie wiedzą, że żółwie są pod ochroną? — odezwał się do nich.

Jeden z nich odwrócił się i spojrzał na Tomaszka.

— Słucham?

Do Tomaszka dotarło, że skoro robią coś nielegalnego, to może niezbyt mądrze było się odzywać.

Odwrócił się i poszedł szybkim krokiem w stronę rodziców. Przed dojściem do nich zerkną za siebie. Obaj patrzyli w jego stronę. Mógł im się przyjrzeć. Choć minus tego był taki, że i oni mogli przyjrzeć się jemu. Czy tak zrobili, to znaczy czy starali się go zapamiętać? Może nie. Może tylko byli ciekawi, kto ich podsłuchał.

Tomaszek był już przy rodzicach. Akurat w tym momencie ruszyła taśma i bagaże zaczęły się z nią przesuwać. Poczekali chwilę. Pierwszą z ich walizek była walizka Tomaszka.

— Ja złapię swoją. — krzykną Tomaszek i za parę sekund złapał za rączkę i z ciągną ją z taśmy. Postawił ją przy nodze i zobaczył, jak mama ściąga swoją z taśmy. Została tylko taty. W tym momencie zobaczył jak jeden z owych żółwio-złodziei stoi naprzeciwko i zabiera swoją walizkę. Popatrzył na Tomaszka. Jednak Tomaszek zobaczył w jego wzroku, nie człowiek, który widzi w ni łowcę przestępców. Patrzył na niego jak na ciekawskie dziecko.

— „Mam nadzieję, że ich więcej nie zobaczę”. — pomyślał Tomaszek. — „Bo jeśli będę musiał ratować żółwie, to mnie pożałują”.

Rozdział Trzeci

Po odebraniu walizek spotkali się z rezydentką, która ku zaskoczeniu wszystkich zawołała taksówkę. Normalnie ludzie czekali na autobus, którym byli rozwożeni po hotelach. Oni pojechali taksówką.

Ich miejsce pobytu wyglądało dużo lepiej na żywo niż w folderze reklamowym. Na głównym wejściu, pod które podjechali, czyli gdzie była recepcja, widniał duży napis — „Golden Sun Hotel”. A już podjeżdżając, widzieli, jak blisko mają do morza. Dosłownie rzut beretem.

Walizki zostawili w recepcji, ponieważ było rano i jeszcze nie było gotowego pokoju. Przebrali się w stroje kąpielowe i spokojnie udali się zobaczyć jak wygląda plaża.

— Może nawet zanurzymy stopy w morzu? — powiedziała mama.

— Tylko stopy? — Zdziwił się Tomaszek.

— Wiesz synku, mam nadzieję, że woda będzie ciepła, ale nie chcę zapeszać.

Morze Śródziemne okazało się cieplejsze, niż mogli przypuszczać. Jednak najciekawsze Tomaszek zauważył, już wchodząc na plażę. Z lewej i prawej strony, plaża była od horyzontu po horyzont. Ciekawe było nie wielkość plaży, a ustawione, wbite w piasek patyki. Uformowane były w kształcie okręgu. Otaczały coś, co dla zwykłego człowieka było nie do zauważenia. Po paru dziesięciu minutach Tomaszek zauważył, że do takiego jednego zaznaczonego miejsca podchodzi grupka młodych ludzi. Na koszulkach po angielsku napisane było, że są wolontariuszami.

— Tato co znaczy wolontariusz?

— To osoba pomagająca lub wykonująca jakąś pracę za darmo. Robi to dla jakiejś np. organizacji.

Tomaszek postanowił dowiedzieć się więcej, o tej grupce osób a właściwie co będą robić.

Ruszył w ich kierunku. Zauważyła to mama i odezwała się do syna.

— A ty gdzie?

— Idę zobaczyć co będą robić tamci ludzie. — i wskazał ręką na owych wolontariuszy.

— Nie dzisiaj. Zostaw sobie coś na kolejne dni. Jak znudzisz się pływaniem w ciepłym morzu.

— To można się tym znudzić? — Zdziwiony odpowiedział syn.

— Wszystko się może znudzić. Choć mam nadzieję, że my nie damy rady.

Tomaszek ostatni raz spojrzał na ludzi idących do zaznaczonego patykami kawałka plaży i ruszył w stronę morza.

Kompania nie byłoby końca, gdyby nie trzeba było iść do hotelu w końcu się zakwaterować, czyli dostać swój pokój i się rozpakować.

Po zaniesieniu walizek rozpakowaniu się i spróbowaniu sprężystości łóżka poszli na obiad. Wszystko było jak trzeba. Cała rodzina Tomaszka lubiła nowości tak do zwiedzania, oglądania, jak i jedzenia. Z ciekawością podeszli nie tylko do miejsca, gdzie będą przebywać przez nadchodzący tydzień, ale także idąc na obiad i próbując nowe jedzenie. Więc wszystko było jak trzeba, to znaczy było nowe i smaczne, a gdy wypatrzył owoce morza, to już wtedy Tomaszek był w siódmym niebie.

Po obiedzie siedząc w pokoju, tata włączył telewizor. Programy były albo po grecku, albo po angielsku. W ojczystym języku tubylców nic nie rozumieli, więc włączyli BBC. Tata się położył i zamkną oczy. Mama wyszła na balkon i łapała promienie słońca.

— „Kobietą zawsze mało opalenizny”. — pomyślał Tomaszek.

Położył się też na łóżku, ale tak, że leżał na brzuchu i podpierając rękoma głowę, mógł oglądać telewizję. Coś tam mówili o polityce. Trochę o różnych sprawach na świecie. W pewnym momencie zobaczył flagę Grecką i jakichś ludzi na plaży. Wyglądało to, jakby odbywało się to na ich, Zakynthoskiej plaży. Przemknęło to przez głowę Tomaszka. Jednak po chwili, na chłodno, ocenił, że może wszystkie miejsca w Grecji są podobne. Przecież inne plaże mogą być bardzo podobne.

— Tato, o czym mówią? — odezwał się z pytaniem do Tomasza.

— Co, co? — odezwał się, wybity z błogiego lenistwa i już pewnie drzemiący tata.

— Możesz mi powiedzieć, o czym mówią w telewizji?

— Powiedz mamie. Ona lepiej rozumie po angielsku.

— Ale zanim przyjdzie, może być po wszystkim.

— Dobra. Mówią coś… Poczekaj to o naszej wyspie — zaciekawiony tata przerwał swoje tłumaczenie.

— Coś o coraz większej liczbie rozkradanych żółwich jajach. O nasilającej się dewastacji gniazd lęgowych żółwi Careta Careta.

— To dobrze kojarzyłem, że to jakby na naszej plaży było kręcone. — Z zadowoleniem, ale i z zaciekawieniem wtrącił syn.

— Nic nie mówią o naszej plaży, tylko o greckiej wyspie, na której mnożą się te żółwie. — trochę sprostował tok myślenia ojciec.

— Ale spójrz na plażę. Przecież jest strasznie podobna do tej, na której byliśmy dzisiaj rano. — nie ustępował Tomaszek.

— Może trochę. Nie przyjrzałem się. Wolałem się wykąpać.

Rozdział Czwarty

Pierwsza noc na Greckiej wyspie. Tomasz otworzył oczy i spojrzał prosto w nos swojego syna.

— „To stąd te ruchy moich brwi i rzęs. Po prostu na mnie dmucha” — pomyślał tata i uśmiechną się do siebie. Podczas wakacyjnych wyjazdów od najwcześniejszych czasów, syn spał z rodzicami. To pozostałość z czasów, gdy był noworodkiem i przez początkowe dni spał pomiędzy rodzicami, a że podczas wakacji dostawali jedno duże łóżko i jedną tak zwaną dostawkę, mieli do wyboru, albo jedno z rodziców będzie spać z synem a drugi na pojedynczym, bądź zabezpieczą go, przed spadnięciem kładąc go pomiędzy siebie. Takie spanie było w porządku dla syna, jednak dla rodziców stawało się coraz bardziej kłopotliwe. Po podrośnięciu syna zaczęło się z nim spać jak z ośmiornicą bądź kałamarnicą. Macki syna, to znaczy nogi bądź ręce, były chaotycznie rozrzucane po całym łóżku. Niezależnie czy napotkały wolną przestrzeń, czy któregoś z rodziców. Całą noc budzili się, bo to dziecko, czyli Tomaszek znajdowało się pomiędzy głową jednego z rodziców a wezgłowiem. To następnym razem rodzic dostał ręką syna prosto w twarz. Najgorszym wspomnieniem Tomasza było jak z rok temu, na wczasach w Gdyni syn z kolana dał tacie prosto w najczulsze męskie miejsce. Na samo wspomnienie Tomasz się skrzywił. Może nie bolało już czysto od uderzenia, ale ten ból zostanie w jego głowie na wieki. Teraz syn trochę podrósł i zdarzały się już w miarę wyspane noce na wczasach. Mama widocznie spała szczęśliwie, ponieważ jeszcze pochrapywała. Tata wstał, oczywiście tak, aby nikogo nie obudzić. Podszedł do szafki i pokiwał głową.

— No trochę pospaliśmy. — cicho pod nosem powiedział do siebie.

Na telefonie była punkt dziewiąta. Wyszedł na balkon. Tomasz zapomniał, że w pokoju włączona jest klimatyzacja i od samego otworzenia drzwi odczuł bardzo ciepłe powietrze. Poczuł, że tu mógłby żyć. Ciepło sucho i … wróble? Ciepło go trochę zaskoczyło, jednak klima robi swoje, ale wróble w Grecji? Jakoś nie pomyślał, że tu te ptaszki też są i poczuł się trochę jak w Sobkowie. Nigdy nie był człowiekiem potrzebującym ucieczki ze swojej rodzinnej wsi. Nie miał urazu jak co poniektórzy. Jednak wróble na wczasach w ciepłych krajach trochę mu popsuły nastrój.

Usiadł na jednym z dwóch, znajdujących się na balkonie krzeseł i odetchną ciepłym Greckim powietrzem. W pół oddechu otworzyły się drzwi balkonowe i wyjrzała głowa żony.

— Ale ciepło. To nie u nas. — powiedziała żona i zasiadła obok na pozostałym, drugim krześle.

— Tomaszek śpi? — Zapytał się tata.

— Tak, ale trzeba go będzie obudzić. Śniadanie podają od ósmej do dziesiątej. Jak się spóźnimy, to zjemy dopiero przy basenie.

— Przy basenie?

— Tak, na rozpisce o posiłkach znalazłam cały rozkład co i kiedy możemy zjeść. Przy basenie znajduje się bar z przekąskami, ciastami i automaty z napojami. Jednak dobrze byłoby zjeść normalne śniadanie. Choć pewnie na tyle mnie znasz i wiesz, że chodzi o kawę.

— Bez kawusi dzień będzie nieudany — dopowiedział Tomasz i się uśmiechną.

Żona nie zaprzeczyła, oparła się swobodnie na oparciu krzesła i zamknęła oczy.

— Przyjemnie, gdyby nie ta kawa, to mogłabym tu zostać i posiedzieć.

— Siedź a ja obudzę ośmiornicę.

Tata wstał, otworzył drzwi balkonowe, odsuną zasłonę i zobaczył jak owa ośmiornica, zastawiła swoim, może i niezbyt wysokim a właściwie niezbyt długim ciałem całe łóżko. Macki były od skraju do skraju łóżka. Jak to możliwe, że dziecko metr dwadzieścia w pionie, w poziomie wygląda, jak by miało dwa dwadzieścia?

Tata podszedł do stopy syna i połaskotał.

— Tata daj spać. — mrukną syn spod poduszki.

— Skąd wiesz, że to akurat tata?

— Mama po prostu by krzyknęła, żebym wstał. Ciebie trzymają się żarty.

— Coś w tym jest, ale wstawaj, idziemy na śniadanie. Morze czeka.

Pomiędzy „morze” a „czeka” syn był na nogach. Czupryna, jak by przez całą noc po łóżku grasowała trąba powietrzna. W jednej ręce miś. Miś to dużo powiedziane. Miś raczej powinien mieć włochate futerko. Ten był już prawie łysy. Syn rzucił wzrokiem po pokoju.

— A gdzie mama?

— Na balkonie, ale już idzie.

Rozdział Piąty

Śniadanie smaczne. Dla rodziny Tomaszów najważniejsze było w wyjazdach, żeby posiłki były czysto tubylcze. To znaczy, najbardziej czekali, aby móc posmakować kuchni mieszkańców, w tym przypadku wyspy.

— Może najpierw po śniadaniu pójdziemy zajrzeć na basen. Ocenimy czy jest jak w folderze? — zaproponowała mama oparta na fotelu po zjedzonym posiłku.

— Jak na basen — obruszył się syn. — mieliśmy iść nad morze.

— Wiecie, nie kłóćcie się. — odezwał się Tomasz. — Może jak wstaniemy ze śniadaniowych krzesełek, przejdziemy obok basenu i ocenimy czy chcemy posmakować basenowych kąpieli, czy pójdziemy nad morze?

Syn i mama spojrzeli po sobie i kiwnęli głowami na zgodę.

— Mężu, jaki jesteś pojednawczy. — z uśmiechem na twarzy skwitowała wypowiedź męża mama.

— Mam taki kaprys po przedwyjazdowych perturbacji w zamkowych ruinach.

— Pałacowych — zweryfikował wypowiedź ojca Tomaszek.

— Tak, tak synu. Oczywiście masz racje, ale tak czy siak, jestem na urlopie i nie chce mi się dochodzić o każdą nawet najmniejszą rzecz.

Wstali i w wolnym, typowo wczasowym krokiem poszli w kierunku basenu. Tomaszek był nastawiony na morskie igraszki i idąc w przeciwną stronę, robił to, tylko aby było miło. Wiedział, że przekonanie go na porzucenie morza będzie nie do osiągnięcia.

Do basenu od restauracji było może parę metrów. Po przejściu jeszcze paru kroków zza zakrętu zobaczyli basen. Widzieli go kontem oka przy wchodzeniu do hotelu w poprzednim dniu. Jednak kontem oka a całym okiem, to co innego. Basen piękny. Oprócz tego, z prawej strony, sąsiadująco z nim, były dwa mniejsze baseny. Właściwie to coś w rodzaju brodziku dla dzieci i jacuzzi. Tomasz spojrzał na syna. Na jego twarzy, a właściwie w oczach zobaczył radość.

— I co robimy? — spytał się Tomaszka.

Chwila ciszy i syn odpowiedział.

— Wiecie co, morze może poczekać. W końcu możemy tu posiedzieć z godzinkę czy dwie. Morze ma szansę bardziej się nagrzać. — Ale w myślach dopowiedział sobie, że przecież już chyba cieplejsze niż wczoraj raczej nie będzie.

— Dobrze — powiedziała mama. — idziemy do pokoju po stroje kąpielowe i w basen.

Przeszli obok basenu i idąc obok recepcji, skierowali się w stronę swojego pokoju. Idąc przy recepcji, przechodziło się obok drogi, którą szło się w stronę morza. Syn widział przechodzących obok ich hotelu ludzi. Wiedział, że szli na plażę. Było mu z jednej strony szkoda. Z drugiej chciał wypróbować basen i z czystym sumieniem rzucić się w morskie fale.

Rodzice skręcili za recepcją w prawo i skierowali się we właściwą stronę. Syn ostatni raz rzucił okiem na przechodzących ludzi. Zobaczył jak dwóch jakoś znajomych, jak mu się wydawało jegomości, szło w stronę morza i mocno gestykulując, wymieniali się zdaniami. Jakoś wydawało się Tomaszkowi, że ich skądś zna, ale skąd miałby znać jakichkolwiek dwóch ludzi w Grecji? Odwrócił od niby znajomych z ulicy głowę i zobaczył jak rodzice, wchodzą do budynku, w którym mieli pokój. Zatrzymali się przed wejściem do budynku i machali rękami w celu ponaglenia syna do dogonienia ich. Tomaszek podbiegł i dogoniwszy rodziców, musiał wysłuchać kazania o oddalaniu się. Powtórzyło się to, co zawsze jak szli gdzieś razem. Do tego dołożyli jeszcze parę zdań o zgubieniu się, jak i porwaniu go w obcym kraju. Oczywiście mieli rację i syn wcale nie miał zamiaru się dochodzić. Wysłuchał ich i poszli do pokoju, aby przebrać się w stroje kąpielowe. Jednak całą drogę do pokoju, jak i powrotną na basen ci dwaj jegomoście nie dawali mu spokoju.

— „Jakim cudem wydawało mi się, że ich znam”? — myślał Tomaszek.

Jednak jak doszli do basenu i rodzice rozłożyli ręczniki, na leżakach podsumował myśli. Dla ułatwienia sobie życia stwierdził w myślach, że po prostu albo wydawali się do kogoś podobni, albo to zbieg okoliczności i nie ma co sobie nimi zawracać głowę. Zrzucił niepotrzebne klapki i ruszył w stronę basenu. Teraz czy ich znał, czy nie, nie miało najmniejszego znaczenia.

Rozdział Szósty

Kąpiel w basenie trwała około dwóch godzin. Do dużego basenu prowadziły schody i dobrze, że Tomaszek miał rękawki do pływania, gdyż nie dostawał do dna. Przynajmniej nie mógł dostać, utrzymując twarz nad wodą. Po pluskaniu się z rodzicami, w dużym basenie, wychodził, aby na spokojnie posiedzieć sobie w jacuzzi. Woda w basenach była ciepła. W jacuzzi nie siedział, aby się zagrzać. Lubił jak cała woda bąbelkuje. Po tych dwóch godzinach synowi przypomniało się, skąd mógł znać owych przechodniów. W tej chwili przynajmniej skojarzyło mu się, że co najmniej podobni byli do spotkanych panów na lotnisku. Ci, co rozmawiali o żółwiach. Teraz oczywiście nie mógł być pewny czy to byli oni, jednak na pewno coś musiało w nich być, skoro spośród tylu przechodniów zwrócił uwagę akurat na tych dwóch.

— Może teraz nad morze? — zapytał Tomaszek mamę, obok której akurat siedział w jacuzzi.

— Znudziłeś się już? — zapytała się go mama.

— Nawet, że nie. Jednak basen to tylko basen. Choćby taki ładny jak ten. Morze to jednak coś innego. Oprócz tego tam mogę z większą satysfakcją użyć moich okularków.

— Dobrze. Zawołajmy tatę. — zgodziła się mama.

Zaczęli wzrokiem szukać Tomasza. Oni siedzieli w jacuzzi, tata zaś poszedł popływać w dużym basenie. Wypatrzyli go i zamachali rękoma. Pokazując mu w ten sposób, że może pora na wyprawę nad morze. Tata w pierwszej chwili zajęty był płynięciem, jednak po paru sekundach odwrócił głowę i zobaczył machających. Wiedział, że prędzej czy później, a raczej prędzej, syn wygoni ich nad morze. Sam też uważał doznania z pływania w morzu, za bardziej atrakcyjne niż na basenie.

Minutę później byli już spakowani i ruszyli w stronę plaży. Syn całą drogę z basenu miał o czym myśleć. Cały czas miał w głowie, że jeśli się nie pomylił, to ci panowie co ich poznał, a przynajmniej tak mu się wydawało, to nie mieli dobrych pomysłów. Przynajmniej w stosunku do żółwi.

Wychodząc z bramy hotelowej i idąc w kierunku plaży, nie miał już tyle czasu na myślenie o tym, ponieważ do plaży było blisko. Tomaszek, stawiając gołą stopę na rozgrzanym piasku, od razu zapomniał, co zajmowało mu myśli. Piasek grzał stopy, a dwadzieścia metrów dalej rozciągał się wielki błękit. Od wczoraj zapomniał, jak to pięknie wygląda. To nie Polski Bałtyk. Różnica jest czysto kolorystyczna. Różnica między zgniło zielonym a błękitnym. Każdy normalny człowiek wybrałby błękit. Tomaszek teraz dobrze rozumiał, że sformułowanie „wielki błękit” to nie tylko taki prosty zwrot. To cała prawda. Rodzice rozkładali koc, a syn, porzuciwszy obok nich swoje w tej chwili niepotrzebne rzeczy, pobiegł do morza.

W jednej ręce okularki, w drugiej rurka do nurkowania. Będąc już na odległość susa od wody, zatrzymał się. Cofną o krok i z rozbiegu skoczył. Może wydawało mu się, że skacze w odmęty, albo po prostu myślał, że będzie głębiej. Jednak rodzice widzieli, co zrobił syn i zaśmiali się w jego kierunku. Syn wylądował pupą w wodzie głębokiej na może na pięć centymetrów, a po upływie paru sekund, woda odpłynęła i właściwie w dalszym ciągu był na plaży, choć teraz na niej siedział, a nie stał. Tomaszek odwrócił głowę. Nie słyszał śmiechu rodziców. Czuł jednak, że jak widzieli to, co zrobił, to na pewno nie mają grobowych min. No i rzeczywiście. Zobaczył uśmiechniętych rodziców, którzy widząc jego minę, pomachali mu.

— I z czego to bym się tak śmiał. — Powiedział sam do siebie i się uśmiechną.

Wstał i wszedł trochę głębiej. W tej chwili miał wodę po kolana. Zobaczył przepływające dwie, trzy rybki. Zaczął zakładać okularki, jak poczuł na plecach wodę. Wzdrygną się i odwrócił. Do morza wbiegli rodzice. Nie da się ukryć, że to tata go ochlapał i, że to nie było przypadkowo. Za dobrze go znał. Odwrócił się w ich stronę i ruszył do kontrataku. Rodzice zatrzymali się niedaleko od syna i zaczęła się regularna wojna. Można ją nazwać wojną na chlapanie. Na pewno ofiar nie było, przynajmniej w normalnym tego słowa znaczeniu.

— Ja wam dam. Syna chlapiecie! — Krzyczał Tomaszek i machał rękoma, jak tylko mógł.

Oczywiście mniejsze ręce, mniejsze chlapanie. Nikt się tym nie przejmował. Wszyscy po prostu dali upust swojej wakacyjnej radości i wolności.

Rozdział Siódmy

Zmęczeni, ale uśmiechnięci zatrzymali wojnę. Rodzice uzgodnili kolejkę pilnowania syna. W ten sposób tata został zwolniony w pierwszej chwili z tego obowiązku i wypłyną na głębszą wodę. Syn w końcu mógł spokojnie założyć okularki. Włożyć rurkę w usta i zanurzyć twarz w wodę.

Widoczność była ogromna. To nie nasz Bałtyk, jak i nie Nida. Może nie było, przynajmniej w pierwszej chwili żadnych rybek, ale samo przebywanie pod wodą było olbrzymią frajdą. Po chwili podpłynęły dwie rybki. Tomaszek był zachwycony. Może to nie Nemo, ale jednak inne niż w Polsce.

Wynurzył się, wyją rurkę i odezwał się do mamy.

— Mamo, za dużo rybek to tu nie ma.

— Coś tam pływa. — skwitowała mama i pokazała na wodę.

— Tak, ale rafa koralowa to, to nie jest.

— Wiem Tomaszku, jednak coś przecież pływa. Z tego, co się orientuję, więcej żyjątek morskich zawsze jest bliżej kamieni.

— To może jutro pójdziemy w drugą stronę — i tu syn wskazał kierunek, o który mu chodziło. — tam są skałki.

— Jutro pójdziemy w tamtą stronę, a dzisiaj popływaj i poszukaj rybek z tej strony.

Syn włożył rurkę do ust i zanurkował. Przez pewną chwilę szukał czegoś, na czym mógłby zawiesić wzrok płetwonurka. Jednak po chwili zobaczył trzy rybki. To nie on jednak znalazł je. To one podpłynęły do niego. Wyglądały na zainteresowane tym, co to pływa. Nie ruszał się, aby podpłynęły bliżej. Widoczność w wodzie była wyśmienita. Rybki czym bliżej podpływały, tym dostrzegał więcej ciekawych szczegółów w ich wyglądzie. Najpierw były to błyszczące, ale jednak szarawe rybki. Po chwili i bliższym przyjrzeniu się mógł z czystym sumieniem ocenić je jako rybki w paski. Tomasz wyciągną dłonie w ich kierunku i rozłożył palce, aby być ich bliżej. W pierwszej chwili jakby wyczuwały niebezpieczeństwo i zawracały. Jednak po chwili zawracały i płynęły w jego kierunku. Podpłynęły na tyle blisko, że spokojnie mógł porównać je wielkością do swoich palców. Były nie duże, ale obserwowanie żywych istot w ich naturalnym środowisku robiło na Tomaszku duże wrażenie. Może miało też znaczenie, że to były jego pierwsze wakacje z maską i rurką. Nagle poczuł uszczypnięcie na stopie. Lekko się wzdrygną i zwrócił swój wzrok w stronę stopy. Nic na niej nie było, ale po chwili zobaczył, że niedaleko kręcą się kolejne dwie rybki. Po pierwszym zdziwieniu, jakie wywołało ruch bezwarunkowy stopy po uszczypnięciu, rybki zaczęły z powrotem zbliżać się do niej. Tomaszek zaciekawiony obserwował jak bez strachu, choć z pewną ostrożnością podpływają. Z jednej strony zaciekawiony. Z drugiej z niedowierzaniem obserwował żywe istoty, które mogły coś od niego chcieć. Jedna odważyła się i podpłynęła bliżej. Była na odległość dwóch, trzech centymetrów od stopy. Nagle podpłynęła i … no uszczypnęła Tomaszka.

— Oż ty — warkną Tomaszek i odsuną stopę.

To nie było jakieś nieprzyjemne. Jednak zdziwienie było spore z zaistniałej sytuacji. Nie spodziewał się rybiego ataku we właściwie pierwszym dniu pobytu na greckiej wyspie. Właściwie nie spodziewał się takiego ataku w ogóle.

— Co tam synu — odezwał się obok niego głos taty.

Syn, wyją głowę i zobaczył Tomasza leżącego dla niego w płyciźnie, a dla syna w wodzie po uda.

— Tata, ryba mnie gryzie.

— No oczywiście jesteśmy na Karaibach i mojego syna znalazł rekin. — odpowiedział ojciec i się uśmiechną.

— To nie chodzi o rekiny, choć chętnie bym je zobaczył, ale o zwykłe małe rybki, które mnie podgryzają.

Tata wstał z wody. Jednak, że dla niego było za płytkom, ukląkł. Spojrzał w wodę i rzeczywiście zauważył małe srebrne rybki kręcące się obok syna. Zauważył je również obok swoich nóg. Srebrne, ale i w paski. Poczuł, że coś i jego uszczypnęło w łydkę.

— Oj to przecież nie boli. — zauważył tata.

— Nie chodzi, że boli, tylko że ma to miejsce.

— To chyba coś w rodzaju rybek czyścicieli. Może jedzą resztki a takowe mamy na skórze, a może po prostu sprawdzają, czy mogą coś skorzystać, jak już wtargnęliśmy w ich świat. — Poddał pomysł tata.

— Rzeczywiście mogłoby tak być. — zauważył Tomaszek. — są takie rybki. No i chodzi mi o czyścicieli nie o próbowanie nas czy jesteśmy smaczni.

Tata zaśmiał się i położył na wodzie. Syn teraz jeszcze bardziej zaciekawiony zanurzył twarz i obserwował rybki.

— Po objedzie, przyniosę im trochę chleba. Może będą tym zainteresowane bardziej niż moimi stopami. — pomyślał Tomaszek i odbił się stopami od dna. Wyciągną się na wodzie z twarzą skierowaną w dół. Nie umiał pływać i dlatego miał rękawki, które pozwoliły utrzymywać mu się na powierzchni. Unosił się tak i pływał, to w jedną, to w drugą stronę szukając ciekawych stworzeń pod wodą.

Rozdział Ósmy

Pływanie fajna sprawa, choćby w rękawkach. Tomaszek tak dobrze się bawił, że zapomniał już o dwóch jegomościach sprzed hotelu. Pewnie byłoby tak do wieczora, gdyby nie przy pewnym wynurzeniu i spojrzeniu w stronę plaży. Zobaczył ich. Przechadzali się wzdłuż morza. Nie było ich jednak dwóch. Szli we trzech. Rozmawiali i z dziwnymi uśmiechami co pewien czas jeden z nich pokazywał palcem w kierunku wydm. W pierwszej chwili Tomaszek zaciekawił się samym faktem, że poznał tych gości. To byli faceci z lotniska. Teraz był tego pewien. Ten trzeci to jakiś bardziej zdenerwowany jegomość, ponieważ co chwilę coś gestykulował i jakby denerwował się na widok pokazywania przez znajomego z lotniska w kierunku wydm.

— „Co jest ciekawego na wydmach”? — Zastanawiał się Tomaszek — „I czemu denerwuje to tego trzeciego”?

— Tomaszek!

Usłyszał głos swojej mamy dochodzący z plaży. Mama miała akurat przerwę od syna i się opalała. Tata unosił się na wodzie niedaleko syna, ale teraz też podniósł głowę i powiedział do syna.

— Trzeba chyba będzie iść do hotelu na obiad.

— Już? Dopiero przyszliśmy. — zaskoczony zapytał się syn.

— Pewnie, że dopiero co. Dopiero co upłynęły z trzy godziny. — Zaśmiał się tata. — Jak jest przyjemnie, to czas leci bardzo szybko.

Syn zastanowił się i przytakną tacie. Tak. Musiało już upłynąć z dwie, trzy godziny. Zauważył to po głodniejącym brzuchu. Tak zajął się szukaniem morskich stworzeń, że nie zauważył kurczącego się żołądka.

Wstali i wolnym chlapiącym krokiem skierowali się w stronę mamy. Kątem oka zauważył jeszcze oddalających się trzech dziwnych jegomości. Wyszli na plażę. Tomaszek dostał od mamy ręcznik i rzeczywiście okazało się, że muszą iść na obiad. To nie kąpiel w Sobkowskiej rzece. Nie trzeba było się wytrzeć, aby się ogrzać. Tak jak nie trzeba było się ubrać w suche koszulki. Kąpali się z tatą w specjalnych, dla surferów. Czyli takich, przez które podobno nie przechodziły jakieś promienie słoneczne. Mama miała na tym punkcie hopla. On, jak i tata mieli tendencję do pieprzów i mama wolała chuchać na zimne. Założyli klapki i bez przebierania się, w mokrych kąpielówkach i koszulkach mogli iść do hotelu. W czym była różnica? A no w tym, co nazywa się ciepłym krajem. Zanim dojdą do hotelu, a było go dobrze widać już z plaży, będą na pewno susi.

Tomaszek ledwo wyszedł z wody, a już tęsknił. Spojrzał na lekko falujące morze. Już się cieszył na kolejne zanurzenie. Coś mu się jednak przypomniało. Na co się patrzyli ci trzej goście? Odwrócił głowę w drugą stronę, w kierunku wydm. Przeleciał wzrokiem z lewej na prawą i z powrotem. Nic ciekawego? Nie, jednak nie. Wzdłuż wydm, przez całą długość plaży były przecież powbijane okrężne miejsca żółwich gniazd.

— „Czyli jednak coś kombinujecie. Wy nie wiecie, że na tej plaży jestem ja”. — Pomyślał Tomaszek. — „Wy nie wiecie, że z Tomaszkiem się nie zadziera. Żółwie to świętość i nie wolno brzydko z nimi kombinować”.

Nie mógł tego tak zostawić. Wiedział przecież, że coś kombinują. Słyszał to na lotnisku. Jest na tej samej plaży co oni. Czy może dopuścić do jakichś niecnych działań na żółwiach? Oczywiście, że nie. Szczególnie nie po tym, co przeżył z kolegami w Sobkowie. Nikt nie będzie robił niczego niedobrego z żywymi istotami w jego regionie.

Droga do hotelu trwała może z dziesięć minut. W tym czasie zdążył wyschnąć i ustalić sobie, że musi przypilnować, żeby ci „źli”, jak ich nazwał, ludzie nie zrobili nic głupiego.

Przed pójściem na obiad musieli się przebrać. Nie pójdą przecież do restauracji w kąpielówkach. Tuż przed ich budynkiem, zresztą jak przed każdym, w tym hotelu, był kran, aby opłukać stopy z piasku. Był pięknie umiejscowiony. Pod drzewkiem oliwnym. Właściwie pod drzewem oliwnym.

Przebrali się i poszli zjeść obiad. Restauracja hotelowa podczas obiadu wyglądała tak samo, jak na śniadaniu, jednak był większy wybór jedzenia. Dania gorące, zimne i coś, co podobało się Tomaszkowi najbardziej. Lodówka z lodami i automat z piciem. Można było do obiadu pić, ile się chciało, a Tomaszek pić do posiłku lubił sporo. Po obiedzie ruszył z miseczką po lody. Mógł sobie wziąć, ile chciał. Rodzice pozwolili. Powiedzieli mu tylko, że może wziąć, tyle ile zje. Pojedli, popili i musieli iść odpocząć do pokoju. Kąpiel w morzu jest jednak wyczerpująca, a po tak obfitym posiłku lepiej było się trochę położyć.

Rozdział Dziewiąty

Następnego dnia nie mogli wstać. Byli tak wykończeni zabawami w basenie, jak i kąpaniem w morzu. Po wstaniu w Tomaszka głowie szumiała tylko jedna myśl. „Trzeba skupić się na jegomościach od żółwi i oczywiście kąpielą w morzu”. Po zastanowieniu i po usłyszeniu tego w myślach. Zwrócił uwagę, że będzie ciężko skupić się tylko na wypatrywaniu zła.

— „Może ich więcej nie zauważę i nie będzie problemu”? — pomyślał.

Poszli na śniadanie. Tomaszek z mniejszym zainteresowaniem szukaniem zła, a z większym niż zwykle apetytem. Tomaszkowi zawsze się wydawało, że na wczasach się odpoczywa, a oni byli głodni i zmęczeni.

Po śniadaniu poszli do pokoju przebrać się w stroje kąpielowe. Zabrali rzeczy do nurkowania i ruszyli w stronę morza.

— Wiecie co? Czy nie mieliśmy iść w stronę skałek? To znaczy w drugą stronę niż wczoraj? — Przypomniało się Tomaszkowi.

— A widzisz, rzeczywiście. — Odezwała się mama. — Ale jeszcze nie ma problemu. Zamiast pójść w prawo, po prostu pójdziemy na plaży w lewo. Jeszcze możemy zmienić miejsce kąpania.

— Fajnie. Może będzie więcej ciekawych zwierzątek. — Zareagował entuzjastycznie Tomaszek.

Pamiętał o tym, że z drugiej strony plaży chyba były skałki. Przynajmniej tak wyglądało to z miejsca wejścia na plażę.

Dochodzili już do wejścia. Wczorajszy dzień, upłyną na plażowaniu dla mamy i na nurkowaniu dla Tomaszka. Nie miał czasu na zastanowienie się jak tu pięknie. Właściwie już się przyzwyczaił. Fajnie było być, mieszkać czy żyć w miejscu, gdzie jest ciepło. Gdzie lato, to nie patrzenie w niebo czy będzie padać. Gdzie nie trzeba patrzeć na termometr lub pogodę w tv czy da się zagrzać na słońcu, czy może temperatura będzie tylko ledwo ciepła, a jak się uda, może wyjdzie się w krótkim rękawku na podwórko. Tu w Grecji nie było tych wszystkich problemów. Tomaszek, wchodząc na plażę, mógł delektować się ciepłem padających promieni słonecznych na ramiona i plecy. Przepięknym błękitem morza przed sobą. Tuż po tym, jak ich stopy dotknęły piasku na plaży, Tomaszek zauważył trzech greków. Siedzieli przy stoliku.

— Tato co oni właściwie robią? — zapytał się Tomaszek taty i wskazał ruchem głowy w kierunku tubylców.

Tata spojrzał na miejsce, gdzie wskazał syn i powiedział.

— Oni po prostu wypożyczają rowery wodne.

— „No i jak tu nie chcieć żyć”. — Pomyślał Tomaszek. — „Oprócz tego ciepłe morze. Czy można nie lubić tu być ”? — Zapytał sam siebie w myślach.

Mama szła pierwsza i doszła już do morza. Za nią szedł Tomaszek a na końcu Tomasz. Tata zawsze szedł gdzieś to z boku, to z tyłu i nagrywał kamerą na pamiątkę.

— „Żeby czasem nie mylić z kamerowaniem”. — pomyślał Tomaszek i się uśmiechną pod nosem. Tata nie lubił tego nazewnictwa. Tomaszkowi było obojętne, jednak rozumiał rozumowanie taty. Filmy się przecież nagrywało kamerą, a nie kamerowało. Więc jak można kamerować film?

Mama skręciła w lewo. Za nią Tomaszek. Doszli już do miejsca, gdzie fale obmywały piasek, a następnie ich stopy. Przyjemna ochłoda po gorącym piasku. Trwało to jednak chwilę i nogi przyzwyczajały się i woda już była po prostu ciepła, jednak przyjemna. W tym czasie tata skończył nagrywać, a może miał przerwę i dogonił syna.

— A wiesz, jak poszlibyśmy w drugą stronę, to za paręset metrów doszlibyśmy do miejscowości Laganas. — Odezwał się do Tomaszka tata.

— To ja myślałem, że ta plaża to cała należy do naszej miejscowości. Jak ona się nazywa? — zaskoczony odezwał się Tomaszek.

— Mieszkamy w Kalamaki. W prawo od wejścia na plażę to Laganas. Wiesz, tam jest wyspa, na którą można dojść po mostku. Widzieliśmy w przewodniku na zdjęciach. Może wybierzemy się tam jutro lub później.

Mama widocznie to słyszała, bo odwróciła się i powiedziała.

— Planowałam wyprawę tam może jutro. Jednak teraz chodźcie żółwie, bo już bym się wykąpała w morzu.

Zaśmiali się. Dogonili mamę i dalej szli już razem, choć w dalszym ciągu gęsiego, ponieważ każdy chciał iść trochę po plaży, trochę po morzu.

Tomaszek w pewnej chwili podbiegł trochę szybciej, wyprzedził mamę i spojrzał przed siebie. Zobaczył, że już dochodzą do skał. Były dziwne, ponieważ jakby się świeciły. Jednak coś innego co zobaczył, ucieszyło go jeszcze bardziej. Zobaczył, że w wodzie, niedaleko, czyli może z dwa metry od plaży był dość spory kamień. A skoro jest taki kamień, to i mogą koło niego kręcić się ryby, albo inne stworzenia morskie.

Rozdział Dziesiąty

Dotarli. Mama rozłożyła ręcznik na piasku. Syn zauważył ciekawą rzecz. Skała, do której szli i jak zauważył już z dalszej odległości, świeciła się, a właściwie mieniła w słońcu, po dotknięciu była zrobiona jakby z jakichś pasków.

— Tata podejdź. — zawołał na Tomasza syn.

Tata był już nogami w wodzie, ale teraz odwrócił się i zobaczywszy, skąd dochodził głos syna, zaczął iść w jego kierunku. Syn dotykał skały i jakby mocno się nad czymś głowił. Podszedł do syna i zapytał, co jest grane, że go wyciągnął z morza.

— Tata popatrz. — i pokazał palcem na skalną ścianę.

Tata podszedł bliżej i dotkną skały.

— No rzeczywiście ciekawe. — Skwitował tata.

— Ale tata zauważ, że to z jakichś pasków. Czyli z czego?

— Wiesz, wydaje mi się, że podobne rzeczy widziałem, jak się wczoraj kąpałem. To przypomina wodorosty pływające i wyrzucane przez fale. Przynajmniej podobne, może to z nich powstały te skały?

— No to byłoby ciekawe powstawanie skał. — Zaciekawił się syn takim wytłumaczeniem.

— Ej wy ciekawscy! — Usłyszeli głos mamy dochodzący gdzieś z ich prawej strony.

Spojrzeli i zobaczyli mamę na innej ciekawej skalnej wypukłości. To miał być drugi punkt odwiedzin Tomaszka po dotarciu w to miejsce. Był to kawałek skały wychodzący z tych wcześniejszych, złożonych jakby z wodorostów. Jednak od pewnego miejsca zmieniał kolor. Był jaskrawo biały. Mama siedziała na tej skale i machała do nich. Tata się zaśmiał. Tomasz popatrzył na niego i w pierwszej chwili nie wiedział, dlaczego machanie ręką mamy było śmieszne. Przyjrzał się temu obrazkowi i teraz zauważył. Jego to nie rozbawiło, tylko zaciekawiło. Ręka, którą mama machała do nich, była biała. Zanim zastanowił się dlaczego, już przy niej byli. Nie musiał pytać się, od czego tak jest. Przejechał dłonią po skale. Była oczywiście ciepła. Oczywiście od słońca. Tu wszystko było ciepłe. No może oprócz napojów z automatu w hotelowej stołówce. Tomaszek wyczuwał pod dłonią ciekawą rzecz. Przejeżdżając dłonią po niby zwykłej, ale jednak białej skale, czół jakby dotykał wygładzonego kamienia. Jednak niezwykłego, ponieważ przypominała kredę. Najlepsze, że nie taką jak w szkole. To była śliska kreda. Tomasz podniósł dłoń, którą pogładził skałę. Była biała jak od kredy. Zwrócił uwagę, że mama już zeszła z niej i teraz się zaśmiał. Teraz wydawało mu się śmieszne to, że mama ma na pupie białą plamę w kolorze kredy i to jaskrawo białej.

Mama domyśliła się, z czego się śmieje i spróbowała pozbyć się zabrudzenia. To jednak trzymało się dzielnie. Postanowiła wypłukać się w morzu i ruszyła biegiem w tym kierunku. Tata ruszył za nią a Tomaszek już i tak będąc za długo poza wodą, rzucił się za nimi. Był w Grecji już dwa dni i tak przyzwyczaił się do kąpania w ciepłym morzu, że poczuł, jakby się za mocno wysuszył. Przypomniał mu się Rango z bajki. Rango, stoi na drodze. Raz za razem wysychająca na nim skóra pęka i odpada.

— „No to byłoby dopiero dziwne jakby tak było z ludźmi” — zastanowił się Tomaszek, biegnąc w stronę morza.

Rodzice już się pluskali, gdy Tomaszek znalazł się w wodzie. Teraz przypomniało mu się, dlaczego też cieszył się z tego miejsca. Zauważył wystającą skałę z lekko falującego morza. Przestał biec i będąc już w wodzie, podszedł do owej skały. Z daleka wydawała się mniejsza. Wydawała się jakimś odłamkiem skalnym w morzu. To jednak był dość duży głaz. Wygładzony od góry, ale nie całkiem płaski. Miał pory. To znaczy górki i dołki. Te dołki były mniejsze i większe. Oczywiście nie były puste. Były zalane wodą a wręcz zalewane wodą. Jak przychodziła ciut większa fala, to wlewała się w te zagłębienia. Tomaszek zaczął iść w jej kierunku. Woda stawała się coraz głębsza, jednak dochodząc do owej skały, miał ją najwyżej do kolan. Dotkną jej. Była śliska. Obok niej widział, jak przemykały rybki. Były większe i mniejsze, ale były taki same jak na plaży, gdzie pływali poprzedniego dnia. Pochylił się nad skałką a właściwie nad jednym z większych jeziorek utworzonym w jednym z zagłębień na skale. I tu pierwszy raz zachwycił się tym, co zobaczył. Może nie było to, co widział przed sobą, jakimś wielkim i niesamowitym widokiem. Jednak bardzo go to ucieszyło. Zobaczył w nim tak małe kraby, jak i krewetki. Niebyły to potężne krewety jak na talerzu w restauracji. Nawet nie były czerwone jak jego w akwarium. Były szare i przezroczyste, jednak jego bardzo ucieszyły. Zobaczył stworzonka morskie, takie, jakich w polskim morzu nie widział, a oprócz tego zobaczył je w naturalnym środowisku. To nie było Gdyńskie Akwarium. Jak również nie był to sklep akwarystyczny. W tych miejscach widział już krewetki. Były większe i bardziej kolorowe. Tu zobaczył je dziko żyjące i to było piękne.

Włożył rękę, aby zobaczyć, co się stanie. W pierwszej chwili lekko odskoczyły. Tak to przynajmniej wyglądało. Jednak następnie nabrały odwagi i zaczęły podpływać, aż po chwili muskały jego palce swoimi łapkami lub co one tam mają. Tomaszek był zachwycony.

Rozdział Jedenasty

Po paru minutach pływania w morskich falach Tomasz odwrócił się w kierunku plaży, aby zobaczyć, co robi jego syn. Zdziwił się, ponieważ zobaczył go nachylonego nad skałą, która co chwila mniej lub bardziej była pod wodą.

— Co tam synu? — krzykną w jego kierunku.

— Tata, podejdź. — Odpowiedział syn.

Tomasz przestał się kąpać i po paru krokach doszedł do syna.

— No i co tam masz synu.

— Zobacz, obgryzają mnie krewetki.

— Jak obgryzają? Boli?

— Nie, no weź. Co ty. Po prostu coś jakby oczyszczały swoimi łapkami mój naskórek. Śmieszne i zarazem ciekawe uczucie, a i zobacz tam, wyżej w tych dziurkach czy porach w skale siedzą kraby. Właściwie krabiki, bo są takie małe.

— Nie widzę tam, żadnych krabów, ani mniejszych, ani tym bardziej, większych.

— Poczekaj. Teraz się wystraszyły i się schowały. O zobacz, jeden właśnie wychodzi.

I rzeczywiście. W tym momencie tata zauważył, że z jednego z tych wgłębień na skale zaczął wysuwać się mały lekko czarny krabik. Powoli i jakby z pewnym strachem w szczypetkach, zaczął się wychylać. Jedno szczypetko. Potem jeden bok ciałka. Następnie prawe oko. Za kawałek drugie oko i po chwili był na słońcu calutki, malutki, śmieszny krabik. Zauważyli, że tak jak w filmach przyrodniczych, krab idzie bokiem. Tak wychodził ze swojej kryjówki, jak i chodził po skale.

— I co, tak będziesz dzisiaj spędzał dzień na plaży? — rzucił pytaniem tata.

— Może cały dzień to nie. Jednak jeszcze chwilę tu postoję, pomoczę rękę, a później przejdę dookoła tej skały i poszukam innych ciekawych stworzeń. — Odpowiedział Tomaszek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 44.01