E-book
7.88
drukowana A5
31.02
Toksyczna religia.

Bezpłatny fragment - Toksyczna religia.

Jak opuścić więzienie?


Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8155-852-5
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 31.02

Kościół rzymskokatolicki jako instytucja publiczna jest doszczętnie skompromitowany. Przez całe średniowiecze, czyli dziesięć wieków, budował swą ziemską potęgę, nazywając się bezczelnie “tryumfującym”, przez system zniewolenia ludzi w feudalnych strukturach zależności między panami, klasą próżniczą a niewolnikami, pracującymi na te bogactwa, jakimi dziś dysponuje Watykan. Afery pedofilskie całkowicie dyskredytują teraz KK jako instytucję, dążącą do zawładnięcia całą ludzkością pod pretekstem “cywilizowania”, “krzewienia wiar i obyczajów” przez sformułowaną na I Soborze Watykańskim regułę “papieskiej nieomylności”.

Wykorzystując naiwną wiarę prostych ludzi w objawienia i cuda, cynicznie obiecuje wiernym zbawienie “na tamtym świecie”, jednocześnie hamując postęp naukowy i techniczny oraz wszechstronny rozwój ludzkiego potencjału. Zarządzając naturalnym strachem ludzi przed atawistycznymi “diabłami” i ogólnie “złem”, buduje dalej swą potęgę na ignoracji, niewiedzy, strachu, poczuciu wierności i przeciwnym przeczuciu zdrady. KK jest potęgą czysto ziemską, nie stoją za nim ani złe ani dobre moce nadprzyrodzone.

Jeszcze kilka lat wstecz próbowałem temu wszystkiemu wewnętrznie zaprzeczać, bojąc się głównie gniewu Boga, sądząc, że przecież KK czyni wiele dobra, że pieniędzmi dzieli się z biednymi, jeszcze próbowałem ratować swoje “przekonania” twierdząc, że to nie tak, że te wszystkie antykościelne i antyklerykalne książki są pisane z kłamstwem na ustach, że filmiki w sieci są manipulacją i tak dalej. Bawiłem się w adwokata diabła: jak obronić pozornie dobrą instytucję, kiedy ona dobra nie jest, a nawet nie chce być. Innymi słowy pytanie brzmi: “jak nawrócić diabła?”

Tak, mocne, a to dopiero początek. Czy zastanawialiście się kiedyś Państwo, dlaczego tylu ludzi odeszło w ciągu powiedzmy kilkuset lat od Kościoła? Czyżby wszyscy niezależnie od siebie poszli na zatracenie? A jeśli oni niezależnie od siebie, bez żadnej zmowy, odkryli, że Kościół kłamie? Jeszcze próbowałem bronić ludzi Kościoła, sądząc, że “może Kościół się myli?” Myli? No, wszak błądzenie jest rzeczą ludzką, więc winy tutaj by nie było.

A jednak przerażająca prawda jest taka, że gdyby teraz wszyscy ludzie “pokapowali”, jak są sterowani i manipulowani przez hierarchię, więcej — gdyby wszyscy ludzie na świecie zrobili to razem w każdej religii — wszelkie religie, wierzenia i zabobonne przesądy znikłyby jak kamfora. Przestałyby istnieć iluzje i urojenia, a pacjenci szpitali psychiatrycznych musieliby być natychmiast wypisani ze szpitala jako zdrowi na umyśle, więc świat straciłby mnóstwo pieniędzy, władzy — swoich dwóch największych bożków.


Wiesz, masz wybór: żyć w wolności lub umrzeć jak niewolnik.


Jeśli jesteś osobą, która znajduje się w bardzo trudnej sytuacji życiowej związanej ze sferą różnie pojmowanej religii, wiary czy duchowości, albo wręcz czujesz, że sięgnąłeś jakiegoś duchowego dna — ten krótki, ale intensywny poradnik jest dla ciebie.

Uzależnienie od religii — bo o tym chcę napisać — nie jest tematem powszechnie podejmowanym z powodu autorytetu, jakim jest nadal KK w Polsce. Psychiatrzy ze strachu przed księżmi i w obawie o utratę reputacji nie chcą rozmawiać z pacjentami o religii, nawet gdy urojenia pacjentów czy ich obsesje są ewidentnie na tle religijnym. Postaram się tutaj opisać mechanizm, który polega na tym, że co prawda sporo zaburzeń psychicznych ma korzenie religijne, ale nie duchowe. Inaczej mówiąc, trzeba skończyć z teoriami, które w kulturowej psychiatrii stały się modne — jak “trans” i “opętanie” w najnowszym wydaniu DSM, a które tylko dodatkowo stygmatyzują pacjentów. Przyczyny mieszczą się w samej religii i jej kulturowym otoczeniu, ale mówimy wyłącznie o zjawisku czysto ludzkim.

Pojmuję religię jako tylko i aż wytwór kulturowy i ewolucyjny, a nie zjawisko, które rzekomo przyszło z nieba. Pochodzenie religii nie jest zaświatowe — mieści się całkowicie w obrębie naszego, a więc tego — a nie “tamtego” — świata. Nawet, jeśliby istniały inne oprócz naszego “światy”, czy “wieloświaty”, nie miałyby one żadnego udziału w powstawaniu i ewolucji wierzeń religijnych. Psychiatrzy dobrze wiedzą, że religijne obsesje i urojenia pochodzą z działalności KK, ale kryją się ze swoją wiedzą, bojąc się reakcji hierarchii katolickiej.

Mnóstwo pacjentów przejawia urojenia, czasem co prawda zwiewne, natury religijnej, co nie oznacza, że są to “głosy demoniczne”. Odrzucam jako racjonalnie i logicznie myślący człowiek, w dodatku były pacjent psychiatryczny, możliwość, aby w życie człowieka na Ziemi ingerowały jakieś “złe moce”. Być może zdarzają się ingerencje “dobrych mocy”, ale jeden tylko raz byłem postawiony w takiej sytuacji, gdy zostałem uzdrowiony z ciężkiej choroby oczu. Opisłem to w innym miejscu.

Bóg prawdziwy — będę posługiwał się tym określeniem, ma ono w dzisiejszej sytuacji religijnej spory sens — szanuje moją i Twoją wolność. Nie zmusza do chodzenia do kościoła. Nie zmusza zresztą do niczego. Dostajesz życie, być może tylko raz, być może więcej razy i to, co z nim zrobisz zależy całkowicie od Ciebie, twoich genów i środowiska, które na Ciebie wpływa.

Trzy podstawowe środowiska — rodzina generacyjna, szkoła i KK — w Polsce stanowią trzy główne zatrute obszary naszego żywota. Toksyczność rodziny i szkoły tutaj pominę, choć to również ważne tematy. Zajmujemy się tym razem wyłącznie toksyczną religijnością, a więc nie samą trującą własnością jednej religii, tylko budujemy pewien wzorzec czy model toksycznego uzależnienia, który można by pokazać być może na przykładzie także innych niż religia katolicka przykładach. Z racji tego jednak, że znam najlepiej swoją macierzystą tradycję religijną, więc katolicyzm, to nie będę tym razem wykraczał poza ten obszar. Zajmiemy się tedy religijnym uzależnieniem od toksycznej wersji katolicyzmu.

Zakładam, że istnieje potencjalnie ‘dobry model religijności’, którym warto by się osobno zająć. Dobra wiara, dobra duchowość niewątpliwie istnieją, ale mają swoją mroczną, ciemną stronę — religijność obsesyjną, toksyczną, urojoną. Zakładając, że istnieje inny niż nasz świat, do którego trafiamy po śmierci, musimy jednak zrozumieć, że jego istnienie w żaden sposób się nie manifestuje dosłownie. Religia powstaje niezależnie od tamtych światów możliwych. Cuda i objawienia naruszają ten autonomiczny status naszej rzeczywistości, są czynione z miłości do cierpiących ludzi, ale zarazem niszczą wolność człowieka. Ktoś, kto całe życie był niewierzący i nagle zostaje uzdrowiony albo przeżyje coś “nie z tego świata” może poczuwać się do obowiązku wierzenia, a nawet odczuwać przymus wiary. “No, tak, czyli zostałem uzdrowiony. Teraz nic nie mogę robić, tylko muszę iść i głosić Ewangelię”. Takie postawy są częstsze niż myślimy.

Tymczasem uzdrowienie jest darem bezwarunkowej Miłości, która wcale nie wymaga, abyśmy nawet byli wdzięczni, co pokazuje historia uzdrowionych dziesięciu trędowatych w Ewangelii (tylko jeden przyszedł podziękować), a co dopiero, abyśmy ze źle pojmowanej wdzięczności szli do zakonu i na całe życie zamykali się w obrębie tak przecież chorej polskiej religijności.

Toksyczna religia istnieje. Uzależnienie od praktyk i przekonań religijnych również. Spędziłem ćwierć wieku na jałowych rozmyślaniach na tematy religijne, jak Bóg, szatan, piekło, czyściec, niebo, sąd, zmartwychwstanie i nie doszedłem do niczego tą drogą. Próbowałem stosować zasady wiary w życiu z różnym skutkiem. Teraz po odstawieniu religii czuję spory dyskomfort — każde uzależnienie polega na przyjemności, kiedy więc odstawiamy substancję albo zachowanie — religia może uzależniać podatne osoby behawioralnie — cierpimy.

Ktoś, kto wierzy w Boga i chce odzyskać czystą wiarę, a jednocześnie wie, że religia zatruwa wszystko, może czuć się niemal rozdwojony i rozbity. Tym, co każe ludziom wierzyć w Boga i praktykować swoje religie jest tylko strach. Gdyby ludzie przestali się bać Boga, który przecież ma być ponoć bezwarunkową Miłością, zaraz upadłyby wszystkie religie, a wraz z nimi instytucje na nich zbudowane i żyjące tylko z wiary. Wiara i religia mogą bowiem stanowić świetny, doczesny biznes. Nawet na “tamtym” świecie i śmierci oraz lęku przed nią można dobrze zarobić.

Religia to nie tylko samo dobro, jak nas nauczono. Pragnę w tym poradniku ukazać, że problem wiary religijnej jest bardziej skomplikowany niż sądzimy. Że religia to nie tylko pobożne, nieznaczące gadanie o świętych, aniołach i łąkach niebieskich. Że dla bardzo wielu tysięcy Polaków religia dziś stanowi niemały problem i że to się nasila z dnia na dzień. Do tego stopnia, że wielu z nas trafia do zakładu dla obłąkanych, gdzie faszeruje się nas lekami i stosuje inne terapie z różnym skutkiem.

Wielu, którzy zaufali Kościołowi, dziś czuje się mocno zawiedzionych. Niektórzy wręcz całe życie poświęcili, jak sądzili, Bogu, który jednak nie pomógł im w ich najgorszym momencie. Kiedy przyszły do mnie myśli samobójcze i rezygnacyjne, nie Bóg mi pomagał, ale ludzie — lekarze, rodzice i znajomi. Trzeba powiedzieć jedno: Bóg nie zbudował ani jednego budynku, ani jednego samochodu ani nie podał nam przepisu, jak zrobić procesor, o leku na raka nie wspominając. Mówienie, że “Bóg pomaga” jest więc wierutnym kłamstwem, bo jeśli nawet — jak chce Kościół — cuda i objawienia mają miejsce, co jest bardzo mało prawdopodobne, to nie dotyczą nawet połowy wierzących.


A co z niewierzącymi? Żyją wśród wierzących, muszą wysłuchiwać ich egzystencjalnych kłopotów z istnieniem, potwierdzać ewidentne urojenia, tak z dobrego serca potwierdzać wiarę, której w świetle nowszej nauki po prostu dalej wyznawać się nie da. Nie znaczy to, że porzucimy religię z dnia na dzień, jej wiążąca i więżąca moc jest bowiem zbyt duża. Musimy nabrać pewnej świeckiej, agnostycznej odwagi i zacząć podważać kolejne struktury urojone Kościoła. Noszą one wszelkie znamiona “matriksu” — tak zawiła budowla intelektualna nie runie od razu.

Trzeba tedy rozpocząć od początku, czyli od słynnej pary pierwszych ludzi. KK zdaje sobie sprawę, że konkurencyjna wobec wiary teoria pochodzenia człowieka nie może wyjść poza pracownie biologów ewolucyjnych, bo na wierze w Adama i Ewę opiera się cała struktura religijna chrześcijaństwa i judaizmu. Im mniej ludzi nie będzie wiedziało, że nie było pary pierwszych ludzi, że Adam i Ewa to tylko prawdopodobnie metonimie, oznaczające ludzkie plemiona i to nie wszystkie i nie pierwsze, lecz późniejsze, żyjące już po opuszczeniu Afryki na terenach Babilonii i Mezopotamii — tym dla KK lepiej.

Z jednego organizmu nie mogło wyewoluować dziś tak rozpowszechnione życie na całym globie. Z jednej pary nie mogła powstać obecna ludzkość. Opowieść z Genesis jest wyłącznie mitem i to bardzo niebezpiecznym, bo Adam i Ewa są ukazywani w ikonografii jako osoby o białym kolorze skóry. Ale większość malarzy popełniła jeden, ale znaczący lapsus — na obrazach pierwsi rodzice nie są pozbawieni pępków. I o tym niewielu myśli właściwie. Teoria ewolucji została zepchnięta do zbiorowej nieświadomości po sukcesach, jakie święciła w II poł. XIX i I poł. XX wieku, ponieważ narusza nasze kulturowe uprzedzenia. Tymczasem jeśli jakaś teoria jest prawdziwa z dotychczas zaproponowanych, to będzie nią unowocześniona teoria Darwina, którą tak wielu internautów miesza z błotem. Niesłusznie.


Mit adamicki — jak było naprawdę?


Wiara w pierwszą parę doskonałych, niemal boskich ludzi, jest dość powszechną mitologią w pierwotnych kulturach, podobnie jak mit o katastrofie (najczęściej potop), która położyła kres rozwiniętym, lecz owładniętym przez moralne zło, cywilizacjom. Mit adamicki jest całkowicie sprzeczny z wynikami badań naukowych, które położyły kres dosłownej wierze w pierwszą parę prarodziców.

Człowiek nie został stworzony od razu w postaci dorosłej, lecz rozwinął się stopniowo z niższych istot, nazywanych hominidami, albo pra-ludźmi. Nauka stanowczo zaprzecza, jakoby istnieli mityczni pra-rodzice. Nie można dłużej jednocześnie wierzyć w ewolucję z niższych form i w stworzenie w sześć dni przez doskonałego Boga, najwyższą z możliwych istot. Inaczej mówiąc, nie jest prawdą, że nauka i religia mówią o czym innym, że ich “magisteria” się nie nakładają. Zarówno religie, jak i nauka mówią o tym samym kosmosie, człowieku i świecie. Religie wyznają wiarę w rzeczy nadnaturalne, nauka je neguje, a przynajmniej nie wypowiada się co do możliwości ich istnienia. Jednak tylko nauka dysponuje dowodami na poparcie tego, co ukazuje.

Teoria ewolucji nie jest w żaden sposób do pogodzenia z jakąkolwiek postacią wiary religijnej czy filozoficznej. Nauka twierdzi, że ludzie wyłonili się nie w mitycznej Mezopotamii, skąd mieli pochodzić Adam i Ewa, lecz w Afryce, gdzie doszło do rozdzielenia linii ewolucyjnej naczelnych i odtąd drogi ludzkie zaczęły podążać w innym kierunku niż linie człekokształtnych.

Ewolucja, czyli powolny, ukierunkowany w przyszłość postęp w budowie oraz funkcjach organizmów żywych, w Kościele stanowi temat tabu. Nie wolno księżom ani zająknąć się w tej materii, chyba, że mają pozwolenie na badania naukowe. Jednak księża-naukowcy to niewielki fragment Kościoła i ich głos nie jest słyszalny, poza tym wybierają raczej dziedziny takie, jak kosmologia, która daje jeszcze możliwość rozważania o tym, co spowodowało wielki wybuch na początku czasów i co zdeterminowało ewolucję całego kosmosu.

Poetyckie wizje Teilharda de Chardin, jezuity, który jako jedyny z katolików, próbował dość sprytnie pogodzić ewolucję ze stworzeniem, są tylko pięknymi, ale nieudowodnionymi wizjami, nie są więc brane przez naukę pod uwagę, a w Kościele są traktowanie nieufnie. Nie ma możliwości, aby Kościół zrezygnował z mitu adamickiego, bo na nim opiera się cały Stary Testament, a co za tym idzie i Ewangelie, gdzie Jezus z Nazaretu wyraźnie mówi, że “od początku tak nie było”, gdy tłumaczy faryzeuszom, dlaczego rozwody są złe i dlaczego Mojżesz mimo to je dopuścił.

Jezus mówi, że “opuści człowiek ojca i matkę i złączy się z drugim i będą oboje jednym ciałem”. Tym samym pokazuje, że uznaje pierwszą parę ludzi za doskonały przykład małżeństwa. Ponieważ Jezus wedle Kościoła jest Bogiem, a Bóg musi być nieomylny, więc mit adamicki jest nadal traktowany dosłownie. Inaczej mówiąc, skoro Jezus uznaje Adama i Ewę, to i Kościół musi nadal trwać w podstawowym błędzie. Człowiek nie został bowiem ani ulepiony z gliny, ani ukształtowany z żebra, jak chcą piękne, ale nieprawdziwe opisy z Genesis. Jeśli zaś księga Rodzaju się myli co do pochodzenia ludzi, to pozostałe księgi również się mylą co do istnienia Boga.

Nie da się bowiem uznać, że Genesis się myli, ale reszta Biblii jest nieomylna, oznaczałoby to bowiem logiczną sprzeczność. Jeśli istnieje Bóg, to mógł On stworzyć od razu dorosłych ludzi. Ale tego — co pokazuje nauka — nie zrobił i powstaje pytanie dlaczego? Czy nie byłby to dowód, że ludzie wcale nie są dziećmi Boga, jak uczy katechizm? Czy ewolucja jest lepszym wyjściem zaprojektowanym przez Boga czy po prostu argumentem za tym, że ewolucja dokonuje się samoistnie i nie musi mieć żadnego czynnika spoza świata? Ewolucja samoistna jest w świetle nauki możliwa, tym samym hipoteza Stwórcy staje się, co dowodził sam Darwin, zbędna. Jeśli można i daje się świat i pochodzenie ludzi wyjaśnić na drodze samoistnej ewolucji, a wszystko na to wskazuje, to nie ma potrzeby dłużej utrzymywać, że ludzie zostali stworzeni, czyli zaprojektowani przez Boga. Raczej prawdą będzie twierdzenie, że zostali mozolnie wyrzeźbieni, jak kamień jest rzeźbiony przez omywającą go przez wieki wieków rzekę… Tyle, że tutaj rzeką jest sam Czas.


Lęk przed zmianami…


Jest to naturalny mechanizm, odziedziczony od przodków, który ma za zadanie zachować twoje dotychczasowe trwanie, to, do czego doszedłeś, i co jest dla ciebie ważne. Ten lęk sprawia, że stoisz w miejscu albo kręcisz się w kółko. Nie pozwala ci na żadną zmianę, bo nie chcesz, aby było gorzej. Teraz panuje wysyp różnych specjalistów od dobrego życia, którzy ledwo przekroczyli dwudziesty rok życia. Raczej słuchanie ich nie prowadzi do celu, jakim jest nie tylko dobre, ale i pożyteczne i szczęśliwe życie. Autor w odróżnieniu od nich ma spore doświadczenie, pobyty w szpitalach dla nerwowo chorych, setki rozmów z podobnymi sobie życiowymi rozbitkami, którzy najbardziej boją się jednego — zmiany. Nie chcą bowiem, żeby było gorzej, choć przyznają czasem, że gorzej już być nie może.

Zmiana kojarzy się nam z pogorszeniem. Tak jest na przykład z podstawowym lękiem — strachem przed śmiercią. Boimy się zarówno cierpienia agonii, samego momentu utraty wszelkiej kontroli, jak i tego, co będzie — albo właśnie czego już nie będzie — dalej. Przyszłe życie, wbrew opiniom świętych ksiąg i nie mniej świętych ludzi różnych czasów i regionów, jawi się nam jako ilościowo uboższe i jakościowo gorsze i nie chodzi tu od razu o modne lęki przed potępieniem, ale o wizje nieba — jakie ono ubogie w porównaniu z tymi ziemskimi krajobrazami, łąkami i polami, lasami i jeziorami, pięknymi miastami i pięknymi kobietami. Islam czy judaizm mają bardziej przyziemne, związane z naszymi ziemskimi pragnieniami wizje zaświatów, do których jeszcze wrócimy.


Nie każdy ma problemy religijne, o których wie w sposób świadomy. Każdy jednak ma podświadomość, w której istnieje atawistyczna religijność, odziedziczona od przodków. W Kościele mówi się o “wierze przodków”, albo “wierze ojców”. To oznacza, że religia przychodzi z odległej, głębokiej przeszłości naszego gatunku i kieruje nas w stronę, z której nadchodzi. Prezentuje się jako projekt toźsamościowy i dąży do zagarnięcia wszystkiego. Totalny charakter każdej religii monoteistycznej nie budzi już wątpliwości, gdy patrzymy codziennie na nadchodzące wiadomości o działaniach islamskich terrorystów.

Istnieje też terror duchowy, bardziej subtelny i mniej rzucający się w oczy i wyznacza on zasady zachowania się chrześcijan. Również Żydzi ortodoksyjni dążą do nawrócenia świata na swoją religię. “Catolicus” z łaciny znaczy “powszechny”. Katolicy wyznają w Credo w każdą niedzielę, że “wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół”. Oznacza to, że dalekosiężne plany Watykanu nie ograniczą się do Europy i Ameryki Północnej, ale ogarną Chiny, gdzie Kościół jest o krok od konkordatu i potem pozostałe kontynenty. Służą temu misje, które faktycznie pomagają, ale za jaką cenę?

Ceną tą są dusze tych, którym Kościół pomaga. I nie chodzi o mistyczne ratowanie dusz od potępienia, tylko o ich związanie z Kościołem. Ten nie ustanie w wysiłkach, aby pewnego dnia każdy, kto się obudzi stwierdził, że jest już katolikiem. Opresyjny charakter katolicyzmu podnoszony był przez wielu komentatorów i analityków i nie jest to tylko wydumany, antyklerykalny problem.

Szkopuł w tym, że Kościół nie da rady logistycznie wchłonąć wszystkiego. Kultury obce mają swoje mechanizmy obronne i je stosują. Agresywna chrystianizacja i ewangelizacja należą do przeszłości, ale czasem demony stamtąd się pojawiają. Są kraje, gdzie Kościół musi — jak twierdzi — walczyć z zabobonami i przesądami, ale po ich wykorzenieniu wprowadza swoje własne. Nie da się już dłużej rozsądnie mówić o Bogu-Stwórcy, bo nauka pokazuje nieustannie, że w świetle praw rządzących całym kosmosem “badalnym”, hipoteza siły pozaświatowej, jakiegoś stwórcy staje się zbędna.

Nie stworzył nas Starzec z wielką, długą, białą brodą — stworzył nas kosmos, który ewoluuje samoistnie w kierunku prawdopodobnie najwyższej możliwej świadomości. Ale czy projekt ten się uda, zależy tylko od nas. Przedwcześnie zakończona ewolucja nie sprawi, że staniemy się wszechświadomi i pogodzeni ze swym losem. Hipoteza “Boga” jest więc prawdopodobnie zbędna — prawa natury, które już znamy plus te nieznane, które pewnego dnia poznamy każą zmienić myślenie o Bogu, wyobrażanie sobie Boga i obrazy Boga, które funkcjonują w naszej zbiorowej skarbnicy mądrości, naszej nieświadomej, wspólnej psyche.

Bo Bóg nie tyle był czy jest, ale stanowi ów punkt Omega, do jakiego zmierza cały wszechświat. Nie musimy szukać więc “boga” w przeszłości, im wcześniej, tym lepiej. Przeciwnie — Bóg będzie na końcu kosmicznego procesu wszechewolucji, która ciągla trwa i której kres jest poza naszym pojęciowym zasięgiem. Ale to nie znaczy, że nie nadejdzie punkt Omega — nadejdzie, jeśli każdy z nas zmieni swoją mentalność. Bo o nią właściwie chodzi — o to, czy będziemy nadal mieli zaściankowe poglądy, mądrość z zakrystii i plebanii, czy nabędziemy kosmicznej mądrości, dążąc do ideału osobowościowego, czyli mówiąc językiem tradycyjnym, “świętości”.

Jeśli zaczniemy zmianę od siebie, jest duża szansa na zmianę globalną jeszcze w tym pokoleniu. Rok Jubileuszu, 2033 ma szansę nauczyć nas niezależności w myśleniu, krytycyzmu i sceptycyzmu wobec tradycyjnych wiar i pobożności i otworzyć przed nami nowe perspektywy. Czy jesteśmy gotowi? Otóż częściowo tak, ale nie do końca. Co należy więc zrobić?

Po pierwsze porzucić schematyzmy religijne, co bywa trudne. Robienie jednak tylko trudnych rzeczy niesie sukces. Jeśli pójdziesz na łatwiznę i po przeczytaniu tych paru stron stwierdzisz, że “nie, ja zostaję w mojej strefie religijnego komfortu”, to stracisz szansę na poważną zmianę. Nie twierdzę, że wszyscy mają kiepską mentalność religijną, ale większość tak. Może okazać się, że na końcu tego poradnika, czeka wolność. Ale wolność od musi zmienić się w wolność do, więc nie skończymy na krytyce religii, choćby najbardziej sprawiedliwej. Poszukamy wiary duchowej, takiej, która nie będzie hamowała rozwoju jednostki i narodu, lecz wręcz inicjowała zmiany i postęp ku lepszej przyszłości. Jesteśmy w takim punkcie, gdzie panuje zamieszanie i chaos. Trzeba nieco porządku zaprowadzić w tych sferach, o jakich mówimy.


Religijność ludzka to temat w wielu kulturach, także naszej, tabu. Temat, za podjęcie którego grożą najsurowsze sankcje, jakie wypracowało społeczeństwo jako “młot na niepokornych”. Pokorę rozumiem jako mechanizm ujarzmiania społecznego libido, które w sytuacji braku ram instytucjonalnych wybuchnęłoby w niekontrolowany sposób i którego ekspresja zagroziłaby status quo wszystkich tych, którym zależy, aby nic się w religijności polskiej nie zmieniło i żeby “było jak dawniej.”

Jestem przekonany, że nie ma powrotu do żadnej przeszłości. Rozpaczliwe próby restytuowania na przykład “trydenckiej mszy”, to inicjatywy skazane na dalekosiężne niepowodzenie. W XXIII wieku nie będzie śladu po religiach, bo one żerują na kryzysach ekonomicznych, a te ludzkość pokona tak, jak już pokonała niejeden. Kiedy nadchodzi jakikolwiek społeczny kryzys, szczególnie gospodarczy, tak jak to było w wiekach średnich, religie rosną w siłę. W średniowieczu w ogólnym zastoju ekonomicznym to religia katolicka nadawała ton. Jednak, gdy na skutek odkryć geograficznych, wynalazku druku i działalności reformatorów kryzys gospodarczy znikł, katolicyzm sam wszedł w fazę kryzysową. Stracił monopol na budowanie kulturowej fasady. Okazało się, że Kościół chciał nadal podtrzymywać stare, feudalne i średniowieczne struktury, ale było to już niemożliwe. Protestantyzm jak szeroka, długo tłumiona fala, rozlał się po zachodniej Europie i dotarł do Polski, czego dowodem polscy pierwsi pisarze i poeci, jak Mikołaj Rej czy Jan Kochanowski.

Kościół musiał zewrzeć szeregi i zwołał szybko sobór. Wtedy odległość stu lat to było bardzo szybko, bo struktury grawitowały coraz bardziej ku ziemi i nie dawało się już dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Sobór przeciw reformacji, czyli trydencki, nadał na kilkaset lat charakter Kościołowi. Ponownie sformułowano Credo, usankcjonowano przekłady Biblii na języki narodowe, choć nadal panował zakaz ich prywatnej lektury. Ponownie ustalono prawdy wiary, powstawać zaczęły szybko drukowane i rozpowszechniane katechizmy, śpiewniki i podręczniki teologii. Ponownie zbudowano schemat Mszy świętej, wtedy bardzo nowoczesnej, dziś — anachronicznej, co przyznawali nawet niektórzy papieże. Łacina brzmi dostojnie, ale w zestawieniu z greką, hebrajskim czy aramejskim jest to język ludowy, przeznaczony do użytku codziennego, a nie czynności liturgicznych. Nastrój kościołów potrydenckich, bujnie rozwijająca się sztuka kościelna, malarstwo, które robi wrażenie nawet dziś czy muzyka organowa — wszystko to miało trafiać przez oczy do duszy. Kościół postanowił zaatakować zmysły ludzkie, skoro nie mógł trafić przez subtelne, wielkie traktaty teologiczne, których nikt poza samymi autorami nie rozumiał, podobnie jak komentarzy do komentarzy, pisanych wtedy na potęgę.


Podobnie, kiedy setki lat wcześniej zaczął działać Jezus z Nazaretu, kryzys dotykał całego basenu Morza Śródziemnego i trawił wewnętrznie judaizm, który skostniał i wymagał solidnej odnowy. Tak rozumiał swoją rolę prorok z Nazaretu — tchnąć nowego, że tak powiem, ducha w stare bukłaki. Nie mogło się to udać bez schizmy — i tak powstało chrześcijaństwo jako niewielka początkowo sekta w łonie tradycyjnego judaizmu. Kryzys ekonomiczny, jaki trawił ówczesne społeczeństwo był niejako paliwem, a problemy religijne — tematem zastępczym. I ten schemat powstawania nowych ruchów religijnych zaczął się powtarzać.

W początkach XVI stulecia oderwało się zachodnie chrześcijaństwo, które poszło drogą odnowy — przynajmniej w założeniu — religijnej, ale przede wszystkim duchowej. Kryzys, jaki trwał wtedy w Kościele, niejako sam wymusił wystąpienie reformatorów. Gdyby tego nie zrobił Luter, zrobiłby ktoś inny. Prorok z Wittembergi wiedział jedno — że Kościół jest tak przeżarty, że nie ma mowy o żadnych kompromisach. I poszedł swoją drogą, odważnie, a za nim poszły miliony. I kiedy katolicy w histerycznych wypowiedzich rzekomych demonów w czasie odprawianych egzorcyzmów twierdzą, że Luter i pozostali reformatorzy palą się w ogniu piekielnym, wyrażają bardziej swój własny stan psychiczny niż obiektywny stan rzeczy. Pomijając fakt, że obrzęd egzorcyzmów wywodzi się z czarnej magii i rytów satanistycznych, trzeba jasno rzec — w Ewangelii tylko Jezus ma moc wypędzania zła z człowieka. “Wiedział bowiem, co jest w człowieku”. Ale wróćmy do historii Kościoła.

Kiedy papież Pius IX formułował przysięgę antymodernistyczną, obowiązkową wtedy dla każdego katolika, nie przypuszczał, że za kilkadziesiąt lat zwołany zostanie Sobór, który dokona pozornego przynajmniej “aggiornamento” i pójdzie drogą otwarcia się na świat współczesny. Oczywiście, Sobór zrozumiało zaledwie kilku, ale ważnych teologów, potem zakrzyczanych i skazanych na niebyt kościelny. Jak zwykle grawitacja i inercja struktur kościelnych okazała się większa niż siły postępu. Ale nie na długo wystarczy paliwa inercji. Oto Kościół trawi kryzys, który może oznaczać jego koniec. Po tylu przypadkach pedofilii, ukrywanych przez dekady i ujawnianych ostatnio, także dzięki nowym multimediom, Kościół stracił moralne prawo do reprezentowania na Ziemi jednego z największych ludzi, jacy w ogóle istnieli w historii ludzkości.

Postać Jezusa z Nazaretu, tak perfidnie wykorzystywana przez Kościół katolicki i inne nawiedzone wyznania chrześcijańskie, z mormonami włącznie, jest tak idealna, tak krystalicznie czysta, że pomysł, aby to właśnie religia katolicka była “jedynie słuszna” i “prawdziwa”, wydaje się niedorzeczny. Jezus nie ma nic wspólnego z Kościołem. Pobożne gadanie o sakramentach, o spowiedzi i komunii, częstej lekturze Pisma świętego, medytacji chrześcijańskiej czy regularnej modltwie — nie mają mocy, nie działają.

Okazuje się, że na fali ogólnego kryzysu światowego, który działa globalnie w globalnej wiosce, Kościół znowu zbija profity. Kto się przyłączy, będzie zbawiony. Kto się odłączy i pójdzie własną drogą, ten będzie potępiony. Ja się odłączam i ruszam dziś własną drogą, wiedząc, że mogę — według Kościoła — skończyć w piekle. Wolę jednak pokazać, że jestem wolną osobą. Nie interesuje mnie chodzenie z tłumem, tam, gdzie akurat nowe objawienie na szybie, na drzewie, na kominie — na czym się tylko da. Jeszcze nie było objawienia na Górze Tabor, i w ogóle jakoś dziwnie objawienia katolickie omijają Jerozolimę i całą ziemię świętą. Idę własną drogą. Nie chcę już chodzić do żadnej comiesięcznej, ani cotygodniowej spowiedzi, nie muszę przyjmować komunii świętej ani regularnie, czyli codziennie się modlić na różańcu, co najwyżej może prowadzić do nerwicy natręctw i nasilonych obsesji religijnych niż do wiecznego szczęścia.

Podczas, gdy inne kraje mają to już za sobą, my tkwimy mentalnie w średniowieczu. Gdy inne kraje szykują się do stworzenia sztucznej inteligencji, my gadamy do świętych obrazów, a one raczej nam nie pomogą. Podczas gdy inne, bogatsze kraje dawno porzuciły urojenia zbiorowej religijności, my tkwimy po uszy w tym sosie, którym się nas karmi od dziecka po późną starość. Musimy powiedzieć Kościołowi “non possumus”, jak on mówił światu wiele razy. Reakcja taka jest czymś naturalnym.

Po wiekach omamiania ludzi wizjami nie z tej ziemi, wpajaniem bredni o pochodzeniu ludzi i fałszowania historii Kościoła, nadchodzi czas uwolnienia ze “słodkiego jarzma i lekkiego brzemienia”, które jako żywo takimi wcale nie są. Obserowałem religijność wielu znajomych oraz członków rodziny i żaden nie został uszczęśliwiony, co nie znaczy, że przestali praktykować. Przeciwnie — im bardziej wierzą, że “nareszcie” nadejdzie pomoc z nieba, tym więcej praktykują i ciągle się łudzą, że stanie się “coś”, najlepiej magicznego, żeby ich problemy nagle znikły w niebycie.


Choć biorę na warsztat tylko religię katolicką, można wnioski i proponowane terapie odnieść zasadniczo do każdej religii światowej, nie tylko chrześcijańskiej. Tak się składa, że religia towarzyszyła mi co najmniej od liceum jako nadzieja, przekleństwo, zabobon, przesąd i niewola duchowa. Przedstawiała się jako rzecznika mojego życia wiecznego, zbawienia duszy, a nawet — szczęścia tu i tam.

Otóż gdybym żył według ścisłych jej zasad, może mógłbym być spełnionym, pełnym zadowolenia wiernym. Oddając jej duszę, podpisując boski cyrograf własną krwią, mógłbym może uniknąć piekła, a także wejść do nieba, gdzie czekałyby na mnie same rozkosze, oczywiście te dozwolone przez Kościół. Moja postawa wynika z krzywd, jakie zadali mi ludzie wierzący w Jezusa, chrześcijanie i katolicy, a szczególnie oficjalna, instytucjonalna pobożność. Wdzierała się w każdą komórkę mego organizmu, w każdą komórkę mózgu i każdy atom mojej materialnej duszy.

Wiem, że pisząc ten poradnik, na zawsze zostaję wyklęty, ekskomunikowany i skazany na wieczne płomienie gniewu Boga. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, jak bardzo subiektywne może okazać się to całe moje pisanie. Może powinienem pójść do analityka, który położyłby mnie na kozetce i wyszukał i wydobył ze mnie ten stop kompleksów religijnych, jakie mną codziennie miotają. Mam jednak wrażenie, że jest inaczej — że muszę i powinienem napisać to, co czuję, co przeżywam i czego doświadczam. A jest tego niemało…


Nie dotyczy to tylko chrześcijaństwa, choć najbardziej jego rzymskokatolickiej wersji. Może stać się twoim więzieniem. Nawet sami zainteresowani, zniekształcając wersety ewangeliczne, nawołują cię zewsząd, byś “oddał się w matczyną niewolę maryjną”, “oddał wolność Jezusowi” i obiecują, że jeśli to zrobisz, będziesz spełnionym chrześcijaninem. Tymczasem prawda o “jarzmie, które jest słodkie, a brzemię lekkie” znaczyło całkiem coś innego, gdy Jezus wypowiadał te słowa.

Chodziło o podstawowe sprawy, jak miłość bliźniego, czynienie dobra tym, którzy tobie je czynią, miłość do nieprzyjaciół, aby stali się na powrót przyjaciółmi i akceptacja życia takiego, jakim je zastaliśmy. Nie chodziło o dosłowną niewolę, rozumianą jako pozbawienie tego, co mamy najcenniejszego — naszej “wolnej woli”. Obecnie trwają społeczne zaburzenia woli — każdy chce coś innego, każda pragnie czegoś innego, stąd panuje zamieszanie i chaos.

Nie rezygnuj z wolności, choć ona jest najtrudniejszym darem. Żadne rozpaczliwie ponawiane ‘akty oddania się’ nigdy nic nie zmienią w Twoim życiu. Religia pragnie przekonać cię, że to Kościół ma we wszystkim rację. Tak, zwłaszcza w świetle ostatnich skandali pedofilskich, które były tak długo ukrywane. Zwłaszcza w watykańskich wałkach z bankiem watykańskim, gdzie przez dekady ukrywano pranie brudnych pieniędzy, pochodzących zazwyczaj od mafiosów. Chętnie dzielili się tym, co nakradli, zrabowali albo zdobyli podstępem.

Zadam ci jedno pytanie, które może przewrócić życie do góry nogami: skąd ta arogancka pewność, że Kościół głosi prawdę? Że we wszystkim, począwszy od kosmologii przez teorię ewolucji na etyce kończąc, ma świętą rację? Że w niczym nigdy się nie pomylił? Już samo przypuszczenie, że nie musisz myśleć, bo myśli za ciebie “święta Matka Kościół” jest samo w sobie przerażające. To znaczy, że na serio traktujesz pokropienie się przy wejściu i wyjściu wodą święconą, tak na wszelki wypadek? A nuż uratuje cię przed wypadkiem, ale Ty nadal gnasz po mieście z prędkością, która nakazywałaby odebranie ci prawa jazdy? A może coś w tym jest?

Muszę cię zmartwić: nie ma w tym niczego, co mógłbyś promować. Więcej: cała twoja wiara, jaką wyznajesz, jest pusta. Modląc się, tak naprawdę modlisz się w pustkę kosmosu, która podświadomie cię przeraża i chcesz za wszelką cenę zagłuszyć ten strach. Odpowiesz mi, że to “kwestia praktyki”. Jakiej praktyki? To, że ludzie chodzą do kościoła, najczęściej w niedzielę nie zmieni nic w ich życiu. “To kwestia indywidualna” — będziesz nadal bronić z góry straconych pozycji.

Czy kiedykolwiek spotkałaś Boga? Powiedz, czy był taki moment i takie miejsce w twym życiu, że miałaś pewność, że Bóg istnieje? Większość odpowie, że nie — nie spotkała Boga, ale że bardzo pragnie Go spotkać. Tyle, że minęły setki lat tej wiary, która nazywa się jedyną drogą do zbawienia i świat się nadal stacza.

Czy jesteś pewna, że bronisz dobrej religii? Odrzucasz z góry możliwość, że twoja religia błędnie przedstawia Boga i jego relację do świata. Tak cię nauczyli w okresie prelogicznym, kiedy — wedle psychologa Piageta — dziecko wszystko przyjmuje zupełnie bezkrytycznie, a wielu w życiu dorosłym potem także myśli niesamodzielnie. Czy wchodząc do kościoła masz wrażenie, że kłamiesz? Że coś udajesz, że coś robisz pod wewnętrznym przymusem, co sama Biblia nazywa grzechem? Że bierzesz udział w czymś nieprzyzwoitym? Że coś lub ktoś zabiera ci wszystkie myśli i masz wrażenie “pustej głowy”?

Cóż, witaj w klubie. I powiem ci, że absolutnie nie będę ciebie obwiniał — to nie twoja wina, że urodziłaś się w tej religii, że miałaś przymusowe chodzenie do kościoła, przymusowe lekcje religii, że nie mogłaś zaprotestować i do dziś sądzisz, że dobrze robisz, chodząc w niedzielę do świątyni. Żeby nie było nieporozumień — moją krytykę wiary przeprowadzam z pozycji przyszłości, kiedy w naturalny sposób religie ewoluują, a moje teksty mają ten moment przyspieszyć. Każda z obecnych religii coś przechowuje, patrzy stale wstecz, w przeszłość mniej lub bardziej odległą.

W każdym razie nawet w czasie pogrzebów katolickich liczy się przeszłość zmarłego, a nie jego jakieś “zaświatowe bytowanie”, niepewne i wątpliwe. Kościół dobrze wie, że tylko zamykając ci możliwość rozwoju, zwiąże cię ze sobą na zawsze. Nigdy nie przestaniesz chodzić do kościoła, bo na tym polega twoja niewolna wola. Jesteś właściwie w tym względzie całkowicie ubezwłasnowolniona — idziesz, gdy wybije określona godzina jak automat, jak sterowana ręcznie lub zdalnie marionetka.

Nie zdobędziesz się nigdy na najmniejsze nawet wątpliwości, bo zbyt długo budowałaś swój urojony wszechświat, aby teraz go niszczyć i próbować zbudować od nowa zupełnie własny, nie narzucony z góry, nie wpojony siłą i przemocą symboliczną na katechezie, nie wyczytany w sugestywnych bardzo, ale całkowicie kłamliwych publikacjach religijnych, gdzie kłamstwo goni kłamstwo.

Kościół szczególnie boi się niezależnie myślących — najbardziej znienawidzeni są naukowcy i artyści, jako ci, którzy chcą zrobić coś trwałego, konkurencyjnego wobec “wiary pradziadów”.


Skąd taka pewność, że pośród tylu tysięcy wiar, wyznań i religii właśnie Twoja miałaby głosić niezmąconą prawdę? Prawdopodobieństwo, że akurat twoje wyznanie głosi prawdę wynosi jeden do trzech tysięcy. Każdy wyznawca i każdy sekciarz głosi, że tylko jego wiara jest prawdziwa, czyli adekwatnie opisuje rzeczywistość. Jest to szczególnie perfidne założenie. Opiera się na klanowym podziale na swój-obcy, gdzie tylko “swój” ma prawo istnieć, a obcy nie. Obcy są źli — swoi są dobrzy. Taki czarno-biały podział świata nie kończy się na tym. Religie dzielą ludzi, wprowadzają niezgodę między narodami, skłócają domowników i rozbijają małżeństwa, które same wcześniej zaaranżowały. Jest to zwyczajnie perfidna strategia — Kościół jest OK, jest dobry i święty, a ty jesteś nie tylko marnym pyłem, jak śpiewa się w kościołach w Wielkim Poście, ale i najgorszym łajdakiem.

Jeśli rzeczywiście, jak utrzymuje religia, ludzie są tak źli, to dlaczego księża nie donoszą na wiernych do prokuratury? Przecież jeśli grzech jest złym czynem, popełnionym świadomie i z wolnej woli, to powinny się grzesznikami zająć organy ścigania. Nie chodzi tu raczej o tajemnicę spowiedzi, bo tę Kościół notorycznie łamie. Chodzi o to, że w świetle prawa ludzkiego, stanowionego, a nie wydumanego przez Mojżesza podczas czterdziestodniowej pracy nad wykuciem dekalogu na kamiennych tablicach, nie jesteś winny ani winna! Tak, nie popełniasz czynów karalnych, zagrożonych sankcjami prawno-sądowymi, ergo — w świetle ludzkiego, normalnego, codziennego prawa jesteś niewinna. I oczywiście za niewinność nikt nagrody nie daje.

Jest tu asymetria — za zło jesteśmy karani, czasami nadmiernie, a za dobro nie nagradzani poza tym, że nie idziemy do ciupy. Kościół po prostu obok normalnego prawa stosuje jakby dodatkowe kryteria, które dopiero razem wzięte czynią z normalnych, sprawiedliwych ludzi, Bogu ducha winnych, najgorszych nędzników i grzeszników. Ciekawe jest zresztą, że nie mówi się “grzesznice”, poza sformułowaniem “jawnogrzesznica”, nie mówi się też o “jawnogrzesznikach”. Normy dla kobiet są surowsze i w religii stworzonej przez mężczyzn nie jest to nic dziwnego. Przecież istnieją także “jawnogrzesznicy”, niekoniecznie seksualni.

Tak więc widać od razu, jak religia niesprawiedliwie traktuje człowieka, broniąc rzekomo boskiej czci i wiary należnej samemu Bogu. Wiemy już jednak, a jest rok 2019, że Kościół od dziesięcioleci okłamywał ludzi, swoich wiernych, że msze święte były ucztami szatańskimi, odprawianymi tymi samymi rękami, które chwilę wcześniej grzebały w majtkach ministrantów. Jeśli tak Kościół chce być stróżem moralności, to na pewno to się nie uda.

Kościół będzie zawsze przedstawiał się jako ofiara złego świata. Księża mówią, że są atakowani, ale sami atakują atakujących w mediach społecznościowych, więc powiększa się wzajemna wrogość. Gdyby Kościół żył naprawdę ewangelią Jezusa, nie byłoby tylu strasznych rzeczy.


“Abyście zaludnili Ziemię”. Demografii Kościół nie rozumie zupełnie.


Ten znany werset z Biblii, czyli “bądźcie płodni, abyście zaludnili ziemię”, bywa niedokojarzony nawet przez ludzi myślących. Mowa jest co prawda o zaludnieniu Ziemi, bo w czasach, gdy pisano Księgę Rodzaju na całej Ziemi żyło najwyżej 50 milionów ludzi, ale nigdzie nie powiedziano, żeby ją przeludnić. Dziś mamy przeludnienie w wielu regionach świata, a miejscami rejony puste. Istnieje więc nierównowaga w dystrybucji i rozmieszczeniu ludności, o czym autor Genesis nie mógł mieć pojęcia.

Ludność europejska gwałtownie się starzeje, brakuje rąk do pracy, a niedługo na jednego pracującego będzie przypadać 3—4 emerytów, więc dojdzie do rozregulowania systemu ubezpieczeniowego i emerytalnego. Nic dziwnego, że powstają miejsca pracy dla pracowników ze Wschodu, bo sami nie obsłużymy rozwijającej się gospodarki.

Przejdźmy teraz do polityki demograficznej Kościoła, który pragnie mieć dużo wiernych, więc zachęca do niekontrolowanego płodzenia potomstwa zgodnie z brednią, że “Bóg da dzieci, Bóg da i na dzieci”. O tym, jak to naprawdę działa świadczą te liczne, wielodzietne rodziny opuszczone przez ludzi i Boga, które nie mają z czego żyć. Jakoś tak tradycyjnie się składa, że właśnie biedne i religijne rodziny są wielodzietne. Bogatsi mają najczęściej wyższe wykształcenie, więc wiedzą, że niekontrolowana polityka demograficzna i populacyjna musi doprowadzić do katastrofy wcześniej czy później.

Oczywiście, dotykamy tu planowania rodziny i kontroli urodzeń. Istnieje pewien ewolucyjny mechanizm, który w skrócie polega na doborze naturalnym i działa selektywnie, decydując, kto z puli genetycznej może się rozmnożyć i przekazać dalej swoje geny, a więc swój światopogląd, swoje wartości, etykę, sposób życia i zainteresowania, a kto z tego zostaje czasowo lub całkowicie wyłączony. Jak uczy biologia, tylko pewien procent z każdego pokolenia ma szansę na przekazanie dalej genów, a pozostali pozostają bezdzietni. To nie człowiek świadomie decyduje, czy przekaże geny, tylko ewolucyjna podświadomość, która odpowiada za takie kulturowe zjawiska, jak zakochanie, romantyczna miłość, szukanie drugiej połowy, satysfakcja ze związku.

Kościół z jednej strony naucza, że każda kobieta i każdy mężczyzna ma prawo założyć rodzinę i spłodzić jak najwięcej potomstwa. Z drugiej strony obwarowuje prawo do rodziny na przykład brakiem zaburzeń umysłowych, czym wyklucza sporą grupę populacji. Kościół głosząc, że świadome macierzyństwo i antykoncepcja jest złe, zapomina, że gdyby nagle wszyscy na świecie postanowili mieć dzieci, to ludzkość by się zawaliła. Żeby było nas 7 miliardów, potrzeba było stu tysięcy lat ewolucji. Gdyby nawet tylko miliard mężczyzn i miliard kobiet w wieku prokreacyjnym dziś poszło ze sobą do łóżka, mniejsza czy w małżeństwie czy przed czy poza, za dziewięć miesiący mielibyśmy 8 miliardów ludzi na świecie, a za kolejne dziewięć kolejny miliard.

Nawet, jeśli odliczymy ciąże nieudane i śmierć przy narodzinach, to i tak przybyło by nas za dużo. Kościół nie rozumie, że nie można w nieskończoność się rozmnażać, bo zasoby ziemskie się nie rozmnażają i każdy kolejny miliard ludzi to katastrofa ekologiczna. Każdemu trzeba dać jeść, zbudować mieszkanie i uszyć ubranie, a przecież kreowanych sztucznie jest dziś mnóstwo potrzeb — każdy chce mieć smartfona, laptopa, konsolę do gier, samochód i tak dalej. Tego się nie da zrobić. Dlatego natura tak steruje doborem naturalnym, że wyklucza w sposób naturalny niektóre geny z populacji, aby nie doszło do przeciążenia statku kosmicznego, jakim jest nasza planeta. Ale to się dzieje naturalnie i wyklucza sama natura i nikt nikomu nie powinien dyktować, ile chce mieć dzieci. Jeden chce dwójkę, inny czwórkę, a jeszcze inny wcale nie chce mieć dzieci i ma do tego święte prawo. Prawdopodobnie mechanizm rozmnażania populacji ludzkiej jest homeostatem i dąży do równowagi. Jeśli sztucznie nakłaniamy ludzi do mnożenia się albo z drugiej strony zabraniamy komuś tego, to nadwyrężamy ten homeostat. Bardzo dużo par na przykład dziś zmaga się z bezpłodnością, a są i takie, które posłuchały Kościoła, zaczęły stosować tradycyjny kalendarzyk (wiem, że są nowsze metody “naturalne” oczywiście) i zachodziły w nieplanowane ciąże.

Dlatego natura ma swoje własne sposoby, abyśmy nie przeludnili Ziemi i nie trzeba nikomu niczego w tej kwestii nakazywać ani zakazywać. Wiadomo, że tylko pewien mały procent z każdego pokolenia ma realne szanse na reprodukcyjny sukces i widocznie taka jest mądrość natury. Ale polityka, jaką stosuje Kościół na dwie strony — przymuszać do katolickiego małżeństwa, niekiedy naprawdę podstępnymi metodami, a jednocześnie wykluczać osoby na przykład niepełnosprawne, które i tak mają z reguły naturalnie obniżoną płodność, zaburza precyzyjny mechanizm, decydujący o tym, że Rafał z Poznania nie ma dzieci, a Józef z Kołomyi ma ich ósemkę. Dawniej dodatkowo wysoka śmiertelność niemowląt wyrównywała brak metod antykoncepcji, dziś to już dzięki medycynie nie działa, więc świadome planowanie rodziny — a nie naturalne — jest w pewnym sensie obowiązkiem moralnym ludzkości.

Ziemia nie przyjmie więcej niż 9—10 miliardów ludzi. Jeśli od 1976 do teraz przybyło nas 3 miliardy, to znaczy, że mamy tu postęp geometryczny, procent składany i widzimy, jakie są problemy migracyjne, gospodarcze i militarne. Dziwię się, że nikt nie przyjrzał się nauce, zwanej demografią bliżej, bo należy sprawdzić, czy za kolejnymi kryzysami ekonomicznymi nie stoi po prostu zbyt duży i zbyt szybki postęp demograficzny. Istnieje górna granica liczby populacji, po przekroczeniu której zawali się wszystko. I wtedy może wybuchnąć ostatnia wojna światowa, bo istnieją pewne argumenty wskazujące na to, że obie wojny światowe były podświadomym sposobem na zbyt duży przyrost naturalny w XX wieku. To po prostu bardzo straszny sposób na wyregulowanie populacji. Oczywiście, poprawność polityczna tego nigdy nie uzna, co nie oznacza, że nie może to być prawda.

Dlatego w sferze demografii i nie tylko, Kościół całkowicie się myli. Kieruje nim po prostu chęć przysporzenia Watykanowi kolejnych jeleni, które będą posłusznie dawały na tackę, z której będą szły do niego miliardy ze wszystkich stron świata. I to jest smutne i straszne zarazem. Być może natura również znajdzie sposób, aby skorygować rozbuchaną politykę reprodukcyjną Kościoła, bo nigdy żaden papież nie zdobędzie się na odwagę i nie zmieni tez zawartych w dokumentnie błędnej encyklice “Humanae vitae”, gdzie potępia się w czambuł wszelkie inne niż “naturalne” metody antykoncepcji i zachęca do niekontrolowanego postępu demograficznego. To wielka nieodpowiedzialność i brak rozsądku głowy Kościoła, rzekomo następcy samego Chrystusa.


“Ksiądz proboszcz już się zbliża…”


Już pewnie Paweł Kukiz, najpierw rock-man, potem wzięty polityk, nie pamięta, jak śpiewał tę pieśń. Mniejsza z tym — każdemu wolno analizować samodzielnie świat i zmieniać poglądy, jak chce. Jeśli ktoś w coś mocno wierzył, a potem stwierdził, że to fake, wtedy zmiana jest pożądana. Jeśli uczynił to z konformizmu — no to jest to rodzaj zdrady siebie samego. Jak by nie było, piosenka ta, przerobiona z jednego z kościelnych hitów pierwszokomunijnych, oddaje prawdopodobnie odległe w czasie plany Kościoła. Nigdy w swej historii nie krył się z tym, że to właśnie on powinien reprezentować tradycję apostolską, czyli — podbić cały świat, a nawet — jak powiedział Franciszek — schrystianizować kosmos, o ile obcy w ogóle istnieją.

Mówiąc serio — nie było w historii ludzkości większej instytucji ziemskiej, która przy pomocy ognia i miecza, a potem presji moralno-psychicznej, potrafiłaby osiągnąć podobny sukces. Podboje Aleksandra Wielkiego to przy tym pikuś. Kościół nazwał się “powszechnym” (łac. catolicus), aby sprawiać wrażenie, że posiada klucz do uniwersalnej, natchnionej wiedzy moralnej, pozwalającej mu zapanować najpierw nad umysłami ludzi, a potem nad ich portfelami. Nie sądzę, bym mógł inaczej wytłumaczyć obecne pertraktacje z Chinami, gdzie do przejęcia jest bagatela ponad miliard dusz nieśmiertelnych. Oczywiście, ponieważ zapewne jedynie rzymscy katolicy będą zbawieni, ba, jedynie najbardziej gorliwi z nich, więc trzeba jak najszybciej objąć w ramiona całe 7 miliardów z nadzieją, że w 2050 zrobi się z tego — przy pomocy przebitych prezerwatyw — jakieś 10 miliardów.

Wiele lat byłem naiwnym człowiekiem dobrej woli. Nauczony, że Boga szuka się tylko w KK, nie byłem w stanie poznać alternatywnych dróg do prawdy. Umysł gwałcony na lekcjach religii — bo trudno wyobrazić sobie lekcje “wiary” — zgadzał się we wszystkim. Do dziś są ludzie, którzy chcą “zgadzać się”, albo mieć pewność, że coś “zgadza się z KK”. Każdy, kto patrzy mu na ręce, jest z miejsca wyklęty, choćby miał nie wiem, jak silną wiarę. Bo przecież Bóg jest tylko w KK i nigdzie poza nim. Uwięziony w murach, biedny Bóg musi spełniać wolę episkopatu, który decyduje, kto i za ile zapłaci za niepewną skądinąd nadzieję wiecznego szczęścia, oczywiście — po śmierci, a za pogrzeb płaci zmarły, zanim umrze, albo robi to rodzina. Skandaliczne jest pobieranie opłat za usługi religijne. Wiecie Państwo, dlaczego w KK jest tyle dziwnych nazw? Choćby “sakrament”? Chodzi o wzbudzenie pobożnego lęku — kto umrze “bez sakramentów”, ma przechlapane, a przynajmniej tak sądzi Kościół. “Sakrament” to inaczej “znak świętości” — jednym z nich jest pokuta, czyli spowiedź, wynaleziona w XII wieku prawdopodobnie przez wywiad kościelny, aby zbierać tajne i poufne informacje o wiernych i ich życiu intymnym.

Ale to nie wszystko. Kościół rządzi się specjalnymi prawami — np. gros finansów polskiego KK to “taca”. Wiecie państwo, jak biskup Wiktor Skworc, przewodniczący Komisji Ekonomicznej Konferencji Episkopatu Polski i Podkomisji ds. Finansów przy Kościelnej Komisji Konkordatowej w rozmawie z ks. Stanisławem Tkoczem uzasadniał zwyczaj niedzielnej “tacy”? Cytuję z portalu opoka.pl: “Co do zasady, system finansowania Kościoła powinien pozostać niezmieniony w tym znaczeniu, że źródłem środków finansowych Kościoła i jego instytucji powinny pozostać dobrowolne ofiary wiernych. Ofiary te należą do tradycyjnego gestu liturgicznego, oznaczającego włączenie się uczestników Eucharystii w ofiarę Chrystusa przez składanie własnych, duchowych i materialnych ofiar.”

Tak, no cóż, większość ludzi, którzy jeszcze chodzą do kościoła i nie są w stanie znaleźć własnej drogi wiary, stanowią biedni starsi, renciści i emeryci. Młodzi, bogaci raczej do kościoła nie chodzą, a jeśli już to stanowią wyjątek. W tym samym wywiadzie na pytanie o biurokrację i administrację kościelną, Szworc mówi, że “życzy każdej instytucji tak rozbudowanej administracji, której zadaniem jest “animacja duszpasterstwa”. Chodzę do kościoła nadal i wiem, że w parafii poza typowymi nabożeństwami nic się nie dzieje. Raz na rok festyn parafialny, który przynosi również tysiące złotych, z których akurat najbardziej potrzebujący nic nie dostaną, bo nie wiedzą, dokąd się zgłosić, a KK nie szuka sam od siebie potrzebujących i nie inicjuje kontaktu, aby komuś pomóc. Zawsze potrzebujący musi sam się zgłosić. Problem w tym, że większość wstydzi się biedy i ma na tyle godności, że sama nie poprosi o pomoc.

Kto ma pieniądze, ten może kupić rządzących. W Polsce wiemy, kto w KK ma największe fundusze, pozyskiwane dzięki ofiarom słuchaczy i telewidzów. Nie zdziwiłbym się, gdyby KK przestał kiedyś głosić prawdziwe nauki Jezusa i podpierając się konstytucyjną zasadą równości zaczął prowadzić różne formy działalności gospodarczej. I tak z religii jako nadziei i miłości, po kilkunastu wiekach nie pozostanie nic poza mamoną. Oczywiście, że księża mają prawo do wynagrodzenia za katechizację, jednak w sytuacji, gdy ta katechizacja szkodzi — bo szkodzi! — umysłom młodzieży, wahałbym się przed nadaniem takiego prawa. Natomiast fakt, że KK pobiera opłaty za śluby, pogrzeby czy chrzty, jest skandaliczny. Jak ktoś chce być księdzem, musi i powinien zgodnie z naukami swego podobno Mistrza, wyrzec się pieniędzy.

Ale naiwny już nie jestem. Wiem, że w KK chodzi wyłącznie o władzę, bo kto zdobędzie władzę, ten ma wszystko. I to może być początek końca katolicyzmu w Polsce, jednak wiara jako prywatne przeżycie egzystencji przetrwa. I może po wielu wiekach poznamy, jak to jest i będziemy wiedzieli. A może powstanie inna religia, której sednem będzie pomaganie potrzebującym nie przez “Bóg zapłać” — to skandaliczne mieszanie Boga i zmuszanie do “płacenia”! — lecz przez konkrety.


Nadal katolicy na całym świecie korzystają z faktu prześladowania chrześcijan, żeby zamiatać pod dywam pedofilię. Nie wolno — ich zdaniem — narażać KK na upadek albo samorozwiązanie, bo “cierpią chrześcijanie”. Tymczasem jedno i drugie nie ma żadnego związku: nawet w obecnej sytuacji rzeczywiście niekiedy trudnych spraw, kiedy są chrześcijanie, ale nie tylko katolicy, skazywani na śmierć w krajach islamskich — nawet w takiej sytuacji, a może przede wszystkim w takiej sytuacji należy przeprowadzić lustrację KK z całych jego dziejów. Inaczej mówiąc, otworzyć wszystkie archiwa kościelne z watykańskimi na czele i umożliwić każdej potencjalnie istocie ludzkiej zapoznanie się z prawdziwymi dziejami KK. Nie tymi ukazywanymi na fakultetach UJP2 czy KUL, ale prawdziwymi. Podrasowana wersja historii KK obowiązuje nadal. Nie wiemy, jak długo Kościół będzie ukrywał prawdę albo prawdy o różnych sprawach, które wie, w tym pedofilii i innych czynach przestępczych z zakresu seksuologii sądowej.

W niedawnym programie Tomasza Lisa pojawił się Artur Nowak, autor książek o ofiarach księży pedofilów. Mówił, że “mamy skandaliczne zaniechania pontyfikatu Jana Pawła II, jeśli chodzi o skandale z udziałem księży pedofilów. Największe dotyczą m.in założyciela Legionistów Chrystusa, ojca Marciala Maciela Degollado czy austriackiego kardynała Hansa Hermanna Groëra. Nie wierzę, że papież nie wiedział” — dodał. Prawdziwą rewelacją były jednak dość poważne, gdyby okazały się prawdziwe, zarzuty dotyczące najbliższego otoczenia Jana Pawła II: “ –Kardynał Dziwisz do tej pory nie odpowiada na żadne pytania amerykańskich dziennikarzy. A są one stawiane bardzo jasno — pytają o łapówki, które Legionista Chrystusa Marcial Degollado wręczał za spotkania z Janem Pawłem II jego głównym współpracownikom. I tutaj wymienia się m.in. kard. Dziwisza. Degollado ma na swoim koncie kilkanaście. Nie wiemy, na ile papież o tym wiedział. Wiem, że to będzie bardzo bolesne dla Polaków, ale prawda nam się należy”. Nowak powiedział, że może nawet dojść do “desakralizacji Jana Pawła II”, którego wizerunek już został mocno nadszarpnięty. W typowo polskiej religijności w głowie się nie mieści, że mogło dojść do nieważnej kanonizacji, że “papież wiedział, ale nic nie zrobił” albo, że “księżą mogą popełniać grzechy”.

Sprawa jest i prosta i skomplikowana. Prosta, bo można, jeśli się chce, ją rozwiązać radykalnie — przez otworzenie wszystkich kont, archiwów, szuflad w kuriach biskupich, zrobić przeszukanie, itd. Każda inna instytucja, której udowadnia się czyn przestępczy, musi ponosić surowe nieraz konsekwencje. Kościół jednak jest z powodów irracjonalnych wyłączony z tego prawa — broni się sam, że “robi dużo dobrego” i że “jest potrzebny”. Komu? Tym dzieciom skrzywdzonym? Raczej nie, chyba, że znowu nie zażyłem leków. Stąd KK pewnie dotrwa do Jubileuszu 2033 jakimś boskim cudem, a potem? Tego nie wie nikt.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że KK używa pojęć religijnych, takich jak “Bóg”, “Maryja”, “święci”, aby się obronić przed słuszną karą. Nie liczą się dzieci — liczy się kasa w kurii i Watykanie. Nie liczy się już dawno “Bóg” — ale jako straszak jest on nadal potrzebny.

KK prawdopodobnie nie podda się lustracji, nie zrzeknie się swoistego immunitetu społecznego, dzięki któremu może nadal działać i nadal codziennie na całym świecie gwałcić dzieci. I to jest straszne. To, co ofiary przeżywają jest gorsze od piekła — ale o tym w Polsce się nie mówi i nie pisze. Stąd książka Artura Nowaka o pedofilach w sutannach spełni wielką rolę w dochodzeniu do ostatecznej prawdy o tym, czym naprawdę jest Kościół katolicki?


Bardzo trudno jest w Polsce, w naszym kręgu kulturowym mówić o “manii religijnej”. Dzieje się tak dlatego, że nie mówi się wiele o “nadmiernej pobożności” (por. A. Kępiński w pracy “Schizofrenia”, 1972), lecz raczej o “braku pobożności” bądź niewystarczalnej pobożności, na przykład wiejskiej, zwyczajowej, nie pogłębionej intelektualnie. To sprawia, że żaden hierarcha nigdy nie wypowie się o tych, którzy doświadczają cierpienia, jakiego źródłem jest całkowite bądź znaczne zdominowanie świadomości przez religię. Niektórzy doznają takiego upośledzenia codziennego funkcjonowania, że trafiają do szpitala, gdzie dopiero stwierdza się chorobę dwubiegunową, zaburzenia schizoafektywne, schizofrenię czy silną nerwicę natręctw.

Tymczasem religia ma się aż za dobrze w naszym kraju. Po wielu dekadach walki z religią, odzyskała ona wolność i bierze niejako odwet na świeckości. Jest chroniona ze względu na fakt, że padła ofiarą totalitaryzmu komunistycznego. Istnieje na wyłącznych prawach kogoś, kto został skrzywdzony, więc należą mu się szczególne prawa.

Tymczasem czas powiedzieć jasno, że dopóki religia będzie jawnie obecna w życiu publicznym, nic nie będzie normalne, a widome psychopatologie religjne nadal będą rosły niczym epidemia.

Tu nie chodzi o ponowną walkę z religią, zawsze skazaną na niepowodzenie z powodu religijnej natury ludzkiej, ale o przywrócenie właściwych proporcji. Ostatecznie zbyt wielu cierpi na psychozy i manie religijne, aby stan rzeczy dalej trwał.

Z racji faktu, iż praktyki religijne mają pewien walor przeciwdepresyjny i uspokajający, bardzo trudno osobie chorej z powodu wiary zrezygnować z nich. Jednak rezygnacja z praktyk religijnych jest pierwszym krokiem do wolności — im rzadziej będziesz praktykował, tym bardziej twoja świadomość zacznie szukać innych niż do tej pory sposobów radzenia sobie z trudami życia. Bez rezygnacji z praktyk jesteś jak palacz, który sądzi, że może rzucić palenie bez wysiłku wyrzucenia popielniczki i zapalniczki do kosza, a więc elementów, które przywołują sytuacje palenia. Praktyki religijne bardzo angażują świadomość i zabierają czas. Dochodzi do sytuacji, że zamiast się uczyć albo pracować czy przebywać z rodziną, osoby chore wstępują do różnych wspólnot, które angażują je prawie 24 godziny na dobę. Jak groźne jest to zjawisko, wiedzą tylko psychiatrzy, którzy z trudem leczą pacjentów z wiary.

Wiara pobudza bowiem te ośrodki w mózgu, które odpowiadają za odczuwanie przyjemności, a w stanach ekstatycznych — rozkoszy. Bardzo wielu mistyków twierdziło, że ich doznania są bardziej intensywne niż akt seksualny. Ich pragnienie rozkoszy, idące w parze symetrycznie z udręką i agonią “starego ja”, bywało iście nienasycone. Żyli tylko dla Boga, co nie przeszkadzało im wykorzystywać pracę “rąk ludzkich”, samemu nic nie robiąc. Przez całe wieki ludzie wysoko postawieni w Kościele wykorzystywali pracę biedaków, murarzy wznoszących katedry, rolników, potem przemysłowców, aby wzbogacali kasę kościelną. Krytykowanie świata i jego pokus nie przeszkadzało “książętom Kościoła” korzystać z wszelkich jego uroków, co przypomina sytuację, kiedy humanista krytykuje technologię pisząc na nowoczesnym laptopie. Mniej więcej tak wygląda ta sytuacja.

Mania religijna bez leczenia może nie ustąpić. Ludzie, którzy potrzebują Boga, aby poczuć sens życia, nie widzą innych możliwości i opcji życiowych poza jedną — religia dostarcza im paliwa, motywacji do działania, do poświęceń, do pracy, którą ludzie zdrowi postrzegają jako wartościową samą w sobie, bez sankcji metafizycznych. Z jakichś powodów istnieją ludzie, którzy muszą mieć pewność, że jest Bóg, aby mieć po co żyć. Gdyby ktoś przedstawił im niezbity dowód nieistnienia Boga, ich życie straciłoby sens. Byłaby to sytuacja normalna, gdyby nie fakt, że większość ludzi nie potrzebuje wiary, aby prowadzić sensowne życie. Stąd powstaje pytanie, dlaczego istnieją ludzie, którzy czują sens życia, a nawet korzystają z niego bardziej bez wiary? I dlaczego są ludzie, którzy bez Boga nic nie byliby w stanie zrobić? Czym różnią się te dwie grupy? Czy jest jakaś istotna różnica czy też w gruncie rzeczy nie ma żadnych?

Kiedy zrozumiemy, że są ludzie, którzy nie czują stałego przymusu myślenia o religii, wierze, świętych, etc. — możemy zapytać, dlaczego mimo to ich życie jest spełnione, a może — bardziej radosne niż pełne cierpienia życie ludzi religijnych? I próbować ich naśladować, pamiętając, że na pewno w historii świata byli ludzie, którzy wyszli z fałszywej świadomości i porzucili swoje obsesje religijne, a mimo to nie stracili poczucia sensu, wręcz przeciwnie — dopiero wtedy go zyskali. Jeśli im się udało — udać się może każdemu.


Obecnie żaden z liczących się i poważnych naukowców z głównego nurtu badań nad wszechświatem nie neguje faktu, że w całym kosmosie ma miejsce ewolucja. Ewolucja to stopniowy, bardzo powolny, rozłożony w niezmiernie długim czasie proces zmian rozwojowych (łac. evolvo — rozwijam), które prowadzą od układów najprostszych (takich, jak DNA czy wirusy i bakterie) do coraz bardziej złożonych, skomplikowanych.

Nie będę przypominał faktów z historii tej idei, która powoli z teorii staje się już faktem empirycznym, wskażę tylko, że gdy powstały pierwsze koncepcje z teorii ewolucji zostały bardzo dobrze przyjęte w świecie akademickim i wśród popularyzatorów nauki pośród szerokich mas pracujących, a bardzo źle w instytucjach religijnych, wspierały bowiem pośrednio ruchy rewolucyjne, dążące do bardzo radykalnej zmiany stosunków społecznych. Ciekawostką może być fakt, że właśnie nie katolicyzm, a protestantyzm ostro zareagował na nową wizję zmieniającego się ciągle świata. Katolicy przełknęli w końcu cierpką pigułkę teorii ewolucji, gdy papież Jan Paweł II przyznał, że “to coś więcej niż hipoteza”. Tak, etap hipotezy jest już dawno za nami. Ewolucjonizm jest już teorią naukową. Tłumaczy bardzo dobrze zarówno ontogenezę — rozwój pojedynczej osoby, jak i filogenezę, czyli rozwój ekosystemów, całej przyrody.

Początkowo ewolucjonizm nazywano “teorią doboru naturalnego”, co w skrócie określano jako “walkę o byt” i odnoszono wyłącznie do świata zwierząt. Z czasem rozciągnięto teorię na florę, a potem na świat materii nieożywionej i cały kosmos. Osiągnięto to formułując teorię “big bangu”, czyli wielkiego wybuchu, który miał zapoczątkować rozwój kosmosu, galaktyk i układów planetarnych, powstających wokół gwiazd II generacji. Darwin niechętnie odnosił się do tej ekstrapolacji swej teorii, bo zdawał sobie sprawę ze społeczno-politycznych możliwych skutków i efektów ubocznych darwinizmu. “Walka o byt” przypominała teorię Wolffa “homo homini lupus jest”, czyli XVIII-wieczną diagnozę, że “człowiek człowiekowi wilkiem”.

Niestety, teorię walki o byt pochopnie zrozumiano i w efekcie zarówno komuniści zaczęli mówić o “walce klas”, wspierając globalną rewolucję, jak i naziści, którym podobała się hipoteza, że w walce tej silniejsi wygrywają zawsze i zajmują nisze ekologiczne słabszych. W ekonomii jak Państwo wiecie, “dobry pieniądz wypiera gorszy pieniądz”. Obecnie skrajni ewolucjoniści uznają teorię Darwina za tłumaczącą dosłownie wszystko, co się da poznać empirycznie i racjonalnie, także to, co uznaje się za niewytłumaczalne oraz samą siebie na koniec. Bo sama teoria ewolucji się rozwijała w kolejnych pokoleniach badaczy.

Problemy początkowo nie istniały, ponieważ teorię ewolucji izolowano w środowiskach naukowych, gdzie nadal obowiązywał newtonowski, statyczny obraz świata. Nie było wtedy mocnego konfliktu między ewolucjonizmem jako światopoglądem obywającym się bez — jak to mówi Dawkins, autor “Samolubnego genu” i “Ślepego Zegarmistrza” — “hipotezy Stwórcy”. Powstanie i rozwój kosmosu da się zrozumieć bez Boga — tak głosi oficjalne stanowisko coraz większej części badaczy przyrody, przy wsparciu humanistów-filozofów, najczęściej spod znaku nowej lewicy.

Tymczasem sprawa z ewolucją prosta nie jest, co jest częścią niej samej. Bo oto izolowane dotąd środowiska — naukowe i religijne — po II wojnie, która — zgodnie zresztą z nowszymi modelami ewolucji nieliniowej — stanowiła z punktu widzenia nauki niewielki, ale potrzebny krok wstecz, starły się gdzieś w latach 60-tych. Odtąd datuje się rozwój silnej, antyewolucyjnej propagandy różnych, nie tylko katolickich, środowisk, wśród których prym wiodą protestanckie nurty amerykańskie. O ile papież pośrednio przynajmniej otworzył drzwi do dalszych badań, to protestanci zakochani po uszy w Biblii nie mogą pogodzić tych dwóch idei — stworzenia i ewolucji — sądząc, że prawdziwa może być tylko jedna, a druga — całkowicie fałszywa.

Teoria ewolucji ma bardzo mocne podstawy empiryczne i po prostu zbyt wiele już wytłumaczyła, aby była — jak chcą spiskowcy — zmową ateistycznie zorientowanych naukowców, których jedynym celem życiowym ma być rzekomo udowodnienie, że nie ma Stwórcy.


Aby zrozumieć z jeszcze innej strony ewolucję, powiedzmy, że ogół naukowców uznaje rozwój kosmosu za samoistny i bezcelowy, to znaczy nie prowadzący do jakiegoś celu ostatecznego. Oczywiście, jak wspomniałem, ewolucja prowadzi do powstawania coraz bardziej skomplikowanych układów (przykład: powstanie i rozwój mowy u dziecka oraz języków świata w ogóle) z prostszych, ale złożoność wedle nauki to nie świadomie przyjęty na wejściu cel, lecz efekt uboczny, podobnie jak efektem ubocznym ewolucji ma być świadomość, a nawet — samoświadomość ludzka. Kosmos wcale nie został zaprogramowany dla ludzi, a gatunek ludzki tylko przypadkiem przejął władzę nad Ziemią. Tak głosi oficjalna interpretacja ewolucjonizmu.


Przeciw takiej, faktycznie dość pesymistycznej wizji ewolucji szybko powstała opozycja, jak to bywa w nauce. Część badaczy zaczęła szukać celowości — np. najpierw musiała być idea widzenia, a potem “powstało” oko, oraz nieredukowalnych złożoności pewnych układów, które nie mogły powstać z układów prostych. Wskazują, że oko działa jako całość, a pół oka nie, więc jeśli usuniemy źrenicę, to nie ma widzenia, stąd oko musiało powstać “nagle” i od razu całe, więc — człowiek musiał powstać od razu cały. Jeśli usuniemy rękę czy nogę, to człowiek dalej żyje, nawet, jeśli usuniemy obie ręce i obie nogi. Ale jeśli wytniemy serce, wątrobę czy nerki — człowiek umiera, nie mówiąc o głowie, czy samym mózgu, a nawet ważnych części mózgu, na przykład tych, które czuwają nad oddychaniem czy ciśnieniem tętniczym. Stąd człowiek nie mógł wyewoluować z istot prostszych, tylko powstał od razu gotowy cały, choć niekoniecznie od razu w dorosłej postaci.

Spory, czy zarodek jest człowiekiem są w tej teorii rozstrzygane na korzyść tezy, że zarodek jest w pełni człowiekiem, bo jeśli usuniemy choćby nanometr zarodka, ów zginie. Skoro człowiek rozwija się z jednej komórki do postaci dorosłej, to tak samo ludzkość jako całość musi pochodzić od jakiegoś jednego pra-organizmu i tak tylnymi drzwiami wraca kreacjonizm. Doktryna ta przeważnie bardzo dosłownie tłumaczy dwa słynne opisy stworzenia ludzkości z Księgi Rodzaju, która z kolei jest monoteistycznie przerobioną redakcją wcześniejszych mitów babilońskich, poematu o Gilgameszu (gdzie jest też podobny opis potopu i inne legendy, włączone potem do Biblii).

Od lat 60-tych zaczyna się więc trwający do dziś i nadal nie rozstrzygnięty naukowo-religijny spór między kreacjonistami a ewolucjonistami. Osiągająca w I poł. XX wieku wielkie sukcesy teoria ewolucji musiała zacząć mierzyć się z coraz większymi problemami. Jednak potwierdzenie teorii “big bangu” i rozszerzającego się coraz szybciej kosmosu wzmocniło neodarwinizm.


Jednak znalazł się ktoś, kto zapragnął spróbować pogodzić obie te wizje świata. Był to francuski jezuita (znani są z atencji, jaką darzą naukę) Teilhard de Chardin, który spróbował połączyć tradycyjne opowieści o stworzeniu świata i ludzi z ewolucją. Napisał szereg tomów, bardzo opasłych, gdzie wskazał na to, że ewolucja idzie powoli, ale w pewnych momentach dokonuje skoku naprzód. Takimi punktami był “bing bang”, potem powstanie słońca i planet, potem powstanie materii ożywionej, roślin, zwierząt, potem “hominizacja”, czyli powstanie człowieka i tak dalej. Poetycką, fascynującą wizję “ewolucji, która niesie nadzieję” wieńczy punkt Omega — najdalszy możliwy do wyobrażenia, ale obecnie niewyobrażalny moment ewolucji kosmicznej — przebóstwienie wszechrzeczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 31.02