GMACH
Budowałem swój genialny niebotyczny Gmach. Jego podstawy sięgały jądra Ziemi. Dach dotykał gwiazd. W swojej niebotycznej wielkości, w swojej nieopisanej rozciągłości był to Gmach, w którym schronienie znajdowali wszyscy ziemscy rozbitkowie — otoczeni ciepłem, miłością, dobrocią. Przy ogromie swej przestrzeni był przytulny, kojący, jak mały, maleńki pokoik, z maleńkim oknem na poddaszu, w którym byliśmy wtedy, tuląc się, wpatrzeni w płomień świecy i opróżnioną butelkę taniego wina za ostatni grosz tamtej wiosny. Wszystko było proste w te dni, wszystko było łatwe w te dni — bo byłaś Ty. I ta cała nieistotność nabierała kształtu i sensu w Twoich oczach i Twoim spojrzeniu… A potem odeszłaś. I ciasny pokoik na poddaszu stał się ohydnym więzieniem. I roześmiane ściany stały się murami bez znaczenia, zapłakane i drżące. Tylko przybyło butelek taniego wina i tanich ludzi z twarzami w maskach. I były dni, że z obolałą głową budziłem się po pijackiej nocy i stawałem przed Nią — przed Śmiercią. Była taka powabna, tak dziewiczo czysta. Nęcąca swoim nagim ciałem…
A była też taka noc, gdy gwiazdy świeciły zupełnie inaczej… kiedy zrozumiałem, że świeciły dla mnie. I to właśnie wtedy zacząłem wznosić swój Gmach. Niebotyczny i przeogromny. Z wielkim fantastycznym dachem, pod którym zmieszczą się wszyscy rozbitkowie świata. I opowiadałem o nim każdemu napotkanemu człowiekowi. Kiwali głowami. Bezwzględnie rozumieli, o co mi chodziło. Potem podawali mi dłoń i odchodzili w przeciwną stronę. A mój Gmach się kurczył i był maleńki. I był przerażający swoją małością. To znów siłą wątłych ramion, cherlawą piersią budowałem od początku — niebotyczny, przeogromny… Bo on był we mnie, pełen miłości, ciepła, dobroci. Bo on musiał być we mnie. On istniał, jak w pierwotnym zamyśle Boga. I szedłem dalej w kosmiczne krainy, opowiadając każdemu napotkanemu człowiekowi o raju utraconym, o tym, jak bardzo przytulny i przy tym niebotycznie wielki jest mój Gmach. I bezwzględnie rozumieli, o co mi chodziło…
Nadszedł czas. I ja zrozumiałem w drodze, w którymś tam punkcie Ziemi, że w swoim ogromnym, niebotycznym, wspaniałym Gmachu pozostałem sam, sam, sam…
Teraz nie ma żadnego Gmachu. Jest tylko cisza, martwa cisza. Cisza przed śmiercią.
Czy tam jest mój Gmach?
Dzieci ulicy
Z głębi nor domostw,
z zaścianków betonowych gruzów
— wypełzają dzieci ulicy.
Rozczochrane włosy,
nienawistnie patrzące oczy…
U schyłku dnia trwania
łączą na Mlecznej Drodze swoją trwogę.
Stąpają bez uśmiechu
w przestrzeń daleką…
To one brzytwami,
nożami, łańcuchami!
To one gołymi pięściami!
Zlecą lotem drapieżnym
na uśpione nicością miasta…
Wymierzą czterdzieści batów,
mszcząc rany Chrystusa
— wam, czcicielom martwych posągów —
Dzieci Boga Ulicy.
Mały anarchista
Chce się
butelkę z benzyną do ręki;
chce się
walnąć w mur przeogromny,
bezosobowy, bezkrwawy;
chce się
widzieć wybuch;
chce się
za tych zamordowanych;
chce się
za tych, co gniją w więzieniach;
chce się
za tych, co nie widzą ratunku;
chce się
tak bardzo walnąć w mur przeogromny.
Tak mocno drżą ręce,
tak chce się
gorącym swym s e r c e m…
Ekstaza
I wtopiłem się w twoje ciało,
i żar, i uczucie to za mało…
Nic nie istniało — tylko ja,
wtopiony w twoje ciało,
i pragnienie, które mnie przeszywało,
i ta moc: tylko twoje ciało i moje ciało…
Tylko to istniało,
to nasze jedno wspólne ciało
i ta miłość trwająca, ta jawa żyjąca…
Jak we śnie było,
jak w najpiękniejszym obrazku.
To nasze wspólne zapomnienie,
to bytowanie, to zespolenie…
I by tak długo, i by tak wiecznie,
bez śmierci i ponad śmiercią
— k o n i e c z n i e.
Chmury nad Woodstock
Każdy w inną poszedł stronę,
choć Matka Ziemia
stworzyła nas braćmi.
Krew z krwi, kość z kości,
pieśń z pieśni…
Chcieliśmy być, chcieliśmy istnieć.
Chmury nad Woodstock!
Koniec nadziei,
oszukali nas lub
oszukaliśmy się sami…
Żyć było pięknie wśród
miłości i kwiatów.
Żyć było pięknie
bez nienawiści i strachu.
Odszedłeś, odeszłaś…
Chmury nad Woodstock!
Świat betonu i stali.
Miało być nas coraz więcej!
Wiarę zakuli w kajdany,
miłość otoczyli strażą.
Po co?
Dlaczego?
Pozwoliłeś?
Komputer zastąpi ci przyjaźń.
Probówka stworzy bachora.
Byłeś na Woodstock.
Byłaś na Woodstock.
Teraz jesteś tutaj.
Nie masz już siły
i nie mają siły twoi bracia…
Cholerne chmury, chmury śmierci.
Chmury nad Woodstock!
Gra ciszy
Zapatrzeni
w grę chmur na niebie.
Urzeczeni
soczystością zieleni.
Wsłuchani
w opowieść wiatru.
Jak brzozy smukłe
na przekór losowi…
Przemoc
daleko za nami.
Radość w nas,
my — w ciszy…
Nad stawem
To jeszcze nie jest ta cisza,
co pokarmem mnie wabi.
To jeszcze nie jest ta chwila.
Zbyt jeszcze czuję,
jak czas umyka.
To jeszcze nie ta chwila,
zatopiona w jesiennym graniu,
cichym liści spadaniu.
Jeszcze nie ten dźwięk,
co z cicha stąpa
po szeleszczących łąkach…
Jesień 1985
Szare witraże pustych wizji.
W konfesjonale życia
zamknięte sumienie.
Cichy jęk spadających liści.
Pomruk obnażanych wiatrem drzew.
Kolejna pora jesieni, cichej,
bezszelestnej, samotnej,
którejś tam z kolei…
Całe piękno zamknięte
w butelce z syropem.
To musi wystarczyć,
aby wyleczyć twój kaszel.
Jedyny niepodlegający kontroli,
własny i niepodległy…
Cicha muzyka, wyciszona,
stłumiona.
Taka muzyka może istnieć tylko w jesieni.
Ta cudowna nicość,
granicząca z błogością.
Ni to smutek, ni radość, a cisza.
Ni to słońce, ni deszcz.
Wśród złożoności skomplikowania
prostota tej chwili otulonej ciepłem pierzyny.
Choć za oknem…
Orle Biały!
Orle Biały!
Dlaczego nie wznosisz
Swych skrzydeł chwały
Ponad chmury bolesne,
Dlaczego nie szybujesz
W błękity radosne,
Tylko…
Siedzisz w swym gnieździe, zadumany.
Wszak my twoje dzieci
W złej chwili pogrążone.
We śnie upiornym tkwimy zrozpaczone.
Beznadziei martwe przestrzenie.
Goryczy bezmiar i zapomnienie.
To nasza Ojczyzna,
Naszego ducha ciasne pomieszczenie.
Lecz wiary naszej korzeń
Serca nam przerasta
I krwi pulsowanie
Martwe ciała do życia wabi.
Wznieś się, wznieś się
Nowym lotem,
Orle Biały!
Nowy dzień
Oto z ciemności nocy
jasny wyłania się dzień,
nadchodzi nowy ranek
w rytm rhythm’n’bluesa.
Na skrzyżowaniu dróg
stoi pies włóczęga, duma,
co przyniesie nowy dzień.
Do pracy spieszą pojedynczy ludzie.
Zwiadowcy wielkiej armii tych,
co za chwilę wyjdą z domów swych.
Po drugiej stronie ulicy,
na przekór spieszącym,
wolniutkim krokiem,
z namaszczeniem
stara kobieta przechodzi
kolejny odcinek
w drodze ku śmierci.
Jakoś nie słychać śpiewu ptaków?
Może odleciały wraz z marzeniami
tych, co muszą tu być.
Z dnia na dzień trwać nieustannie.
Może właśnie tak,
a może zupełnie inaczej?…
Oto z ciemności jasny wyłonił się dzień.
Taki sobie wierszyk
Taki sobie wierszyk, cichy i lichy,
nie chodzi tu o Wielkie Słowa;
nie chodzi tu o i-d-e-o-lo-gie,
tylko o takie sobie pisanie…
Tylko o takie sobie pisanie,
aby zapełnić słowami
biel kartki między liniami.
Może i na to papieru szkoda,
ale chyba nie szkoda,
skoro długopis pisze.
To jak śpiew ptaków o poranku,
to jak szum liści na wietrze.
Takie sobie pisanie
w świąteczne popołudnie
przed obiadem…
I coś być może wewnątrz się kryje,
nowa jakość zawładnąć człowiekiem;
lecz póki co niech jak jest, będzie.
Takie pisanie, taki wierszyk,
cichy i lichy.
Amen.
*****
Dwa jądra,
a pośrodku człowiek
płci męskiej w młodym
więdnący wieku.
Na pytanie
o sens swojej egzystencji
odpowiada: „Polej!”.
Niegdysiejsza jego subtelność
i wszelki humanitaryzm
(który ktoś kiedyś pomylił ze słowem „totalitaryzm”)
po dodaniu innych składników niezbędnych
stały się czystą miksturą zapomnienia,
do której zwyczajowo podają zakąskę…
Ciche będzie…
Ciche będzie nasze zdychanie.
Odchodzić będziemy niepostrzeżenie
Pod murami, pod chmurami…
Nie wepną nam w klapy medali,
Nie wybudują marmurowych pomników,
Nie podają wiadomości
W głównym wydaniu „Dziennika”.
W alei „niezasłużonych” robaki i ziemia
Dokonają rozkładu.
Za nasze marne życie,
Niewarte uśmiechu onana,
Za marność naszych słów i czynów
Klecha nie stanie nad naszą mogiłą…
Nawet on brzydzić się będzie odorem
Zgniłych, za wcześnie umarłych m a r z e ń…
Gniazdeczko
Pośród gór lodowca
uwijemy gniazdeczko małe.
Zamkniemy przed zimnem srogim
nasze igloo białe.
W bicie serc wsłuchani,
w cichej lubości bez granic
przejdziemy istnienie nasze całe.
Siedmiu synów poczniemy,
mężnych i hardych.
Świat będzie jasny, promienny.
Tak wszystko się odmieni,
tak nabierze barwy.
W tym cichym zachwycie,
pośród krzyku i szlochu
nasze małe życie…
Kupię sobie psa
Kupię sobie psa,
najlepszego przyjaciela,
nazwę jego Jim.
Będziemy co ranka
wybiegać z mieszkanka,
Jim merdając ogonkiem,
a ja klnąc na Jima,
że musiałem wcześnie wstać.
Kupię sobie psa,
najlepszego przyjaciela,
nazwę jego Jim.
Będziemy razem iść,
ja z uśmiechem na twarzy,
obok na smyczy, przeklinając
właściciela, Jim.
Lecz razem łatwiej jest być,
więc kupię psa, przyjaciela,
nazwę jego Jim.
Będziemy z Jimem
po kwiecistych łąkach,
po błotnistych drogach,
w jasne i mroczne,
w letnie i w zimowe
biegać dni.
Ja i przyjaciel Jim,
Jim i przyjaciel ja
— to MY.
Reminiscencje
Na wymodlonych ołtarzach
widziałem ociekający krwią
posąg Boga.
Kapłan z ciężkim mieczem
odprawiał modły.
Na ołtarzach płonął
Wieczny Ogień.
Zamiast pieśni krzyk.
W konfesjonale
pożółkły kościotrup
wykonywał gest rozgrzeszenia.
Kolczaste druty,
niebo przysłonięte
cieniami martwych.
To już koniec!
Suto zastawiony stół,
za złote zęby jedzą tu.
Głaszczą psy i swoje dzieci.
Potwory są bardzo wrażliwe…
Nad pustą polaną ryk.
Lecą chłopcy rozdzielać napalm.
W ciasnych burdelach czterech ścian
cywil bierze żonę żołnierza
— to przez platfus.
Jeszcze jedna śmiertelna dawka.
Schody do nieba
ciągną się w nieskończoność.
Ta dziura w niebie,
z ciężkim mieczem kapłan
przed ociekającym krwią
posągiem Boga.
A kiedy…
A kiedy przyjedziesz do mnie,
będziemy razem wybierać sukienki.
Razem odkrywać wszystkie
tajemnice słońca…
Bo jeszcze nie cały czas
jest bezwzględnie stracony.
Bo jeszcze śmieje się drzewa liść,
jak tamtej wiosny…
Ty nie pamiętasz.
Dla mnie jeszcze nie istniałaś w te dni.
Zajaśnieją kolorami
najciemniejsze mury
i ulice zatopią się w słońcu.
Musisz uwierzyć,
że nie wszystko stracone.
Tylu było przed nami.
Tylu będzie po nas.
A my mamy tylko jeden czas.
A my jesteśmy tylko w jednej chwili.
Zobaczysz,
nawet Bóg się zachwyci.
Zapomni, że owych nieszczęśników
wypędził z raju.
I pokój zapanuje na ziemi.
Będziesz stąpać wśród kwiatów
w rajskim ogrodzie, a one
przed tobą rozchylą płatki.
A ja wybuduję ci piękny dom,
w którym będziemy się tak
pięknie kochać.
A gdy znudzi się kochanie,
będziemy długo rozmawiać.
Rozmawiać o gwiazdach,
o całym wszechświecie.
Potem zerwiemy dużo owoców,
by suto zastawiony był stół,
a najsmaczniejsze będą owoce
zakazanego drzewa.
Zawsze najsmaczniejsze
jest to, co zakazane…
Bóg, nie chcąc zrobić nam przykrości,
będzie udawał sen.
Na deser weźmiemy rowery.
Każdego dnia poznawać będziemy
inną część raju.
Tak, aby nigdy się nie znudziło.
A gdy czas ziemski wybije,
poprosimy Boga, by inne
pokazał nam światy.
I tak krążyć będziemy
od galaktyk do galaktyk,
wciąż na nowo rodząc się i umierając.
Pomiędzy tym najpiękniejsze nasze dni,
aż staniemy się s ł o ń c e m…
Zachodnie Wybrzeże Tęczy
Na Zachodnim Wybrzeżu Tęczy
nie będzie tanich podłości.
Na naszym małym skrawku nocy
rozpalimy ogień naszej miłości.
Jest świat,
do którego nie chcesz wrócić.
Jest dzień,
dla którego nie chcesz się obudzić.
Bądź ze mną jeszcze!
Ogniem bądź ze mną jeszcze!
Czy czujesz ciepło?
My jesteśmy ciepłem.
Na tym małym skrawku nocy,
na Zachodnim Wybrzeżu Tęczy,
to my jesteśmy ciepłem.
To my jesteśmy wolnością!
Tak, nie przesłyszałaś się,
to słowo jeszcze istnieje
w moim i twoim wnętrzu.
Choć tylko jest szeptem.
I gdy myślę o tym,
chcę sięgnąć po butelkę
lub szukam papierosa,
lub nienawidzę,
lub czekam c i e b i e!
Impresja
Biżuteria stołowa,
oszklanione pojemności pełne
czystej — jak myśl ideowca — wódy.
Dwa jajeczka, śledzik i pustka
po obydwu stronach stołu,
jak martwa natura
z obrazu kiepskiego malarza.
Tylko sny, jak zwiędłe w wazonie kwiaty,
umierające od słów,
a potem zejście