E-book
23.63
drukowana A5
47.43
Toczące się kamyki

Bezpłatny fragment - Toczące się kamyki

Wiersze poszukiwania, nadziei i miłości (1980–1989)


Objętość:
130 str.
ISBN:
978-83-8431-413-5
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 47.43

GMACH

Budowałem swój genialny niebotyczny Gmach. Jego podstawy sięgały jądra Ziemi. Dach dotykał gwiazd. W swojej niebotycznej wielkości, w swojej nieopisanej rozciągłości był to Gmach, w którym schronienie znajdowali wszyscy ziemscy rozbitkowie — otoczeni ciepłem, miłością, dobrocią. Przy ogromie swej przestrzeni był przytulny, kojący, jak mały, maleńki pokoik, z maleńkim oknem na poddaszu, w którym byliśmy wtedy, tuląc się, wpatrzeni w płomień świecy i opróżnioną butelkę taniego wina za ostatni grosz tamtej wiosny. Wszystko było proste w te dni, wszystko było łatwe w te dni — bo byłaś Ty. I ta cała nieistotność nabierała kształtu i sensu w Twoich oczach i Twoim spojrzeniu… A potem odeszłaś. I ciasny pokoik na poddaszu stał się ohydnym więzieniem. I roześmiane ściany stały się murami bez znaczenia, zapłakane i drżące. Tylko przybyło butelek taniego wina i tanich ludzi z twarzami w maskach. I były dni, że z obolałą głową budziłem się po pijackiej nocy i stawałem przed Nią — przed Śmiercią. Była taka powabna, tak dziewiczo czysta. Nęcąca swoim nagim ciałem…

A była też taka noc, gdy gwiazdy świeciły zupełnie inaczej… kiedy zrozumiałem, że świeciły dla mnie. I to właśnie wtedy zacząłem wznosić swój Gmach. Niebotyczny i przeogromny. Z wielkim fantastycznym dachem, pod którym zmieszczą się wszyscy rozbitkowie świata. I opowiadałem o nim każdemu napotkanemu człowiekowi. Kiwali głowami. Bezwzględnie rozumieli, o co mi chodziło. Potem podawali mi dłoń i odchodzili w przeciwną stronę. A mój Gmach się kurczył i był maleńki. I był przerażający swoją małością. To znów siłą wątłych ramion, cherlawą piersią budowałem od początku — niebotyczny, przeogromny… Bo on był we mnie, pełen miłości, ciepła, dobroci. Bo on musiał być we mnie. On istniał, jak w pierwotnym zamyśle Boga. I szedłem dalej w kosmiczne krainy, opowiadając każdemu napotkanemu człowiekowi o raju utraconym, o tym, jak bardzo przytulny i przy tym niebotycznie wielki jest mój Gmach. I bezwzględnie rozumieli, o co mi chodziło…

Nadszedł czas. I ja zrozumiałem w drodze, w którymś tam punkcie Ziemi, że w swoim ogromnym, niebotycznym, wspaniałym Gmachu pozostałem sam, sam, sam…

Teraz nie ma żadnego Gmachu. Jest tylko cisza, martwa cisza. Cisza przed śmiercią.

Czy tam jest mój Gmach?

Dzieci ulicy

Z głębi nor domostw,

z zaścianków betonowych gruzów

 wypełzają dzieci ulicy.

Rozczochrane włosy,

nienawistnie patrzące oczy…

U schyłku dnia trwania

łączą na Mlecznej Drodze swoją trwogę.

Stąpają bez uśmiechu

w przestrzeń daleką…

To one brzytwami,

nożami, łańcuchami!

To one gołymi pięściami!

Zlecą lotem drapieżnym

na uśpione nicością miasta…

Wymierzą czterdzieści batów,

mszcząc rany Chrystusa

— wam, czcicielom martwych posągów —

Dzieci Boga Ulicy.

Mały anarchista

Chce się

butelkę z benzyną do ręki;

chce się

walnąć w mur przeogromny,

bezosobowy, bezkrwawy;

chce się

widzieć wybuch;

chce się

za tych zamordowanych;

chce się

za tych, co gniją w więzieniach;

chce się

za tych, co nie widzą ratunku;

chce się

tak bardzo walnąć w mur przeogromny.

Tak mocno drżą ręce,

tak chce się

gorącym swym s e r c e m…

Ekstaza

I wtopiłem się w twoje ciało,

i żar, i uczucie to za mało…

Nic nie istniało — tylko ja,

wtopiony w twoje ciało,

i pragnienie, które mnie przeszywało,

i ta moc: tylko twoje ciało i moje ciało…

Tylko to istniało,

to nasze jedno wspólne ciało

i ta miłość trwająca, ta jawa żyjąca…

Jak we śnie było,

jak w najpiękniejszym obrazku.

To nasze wspólne zapomnienie,

to bytowanie, to zespolenie…

I by tak długo, i by tak wiecznie,

bez śmierci i ponad śmiercią

— k o n i e c z n i e.

Chmury nad Woodstock

Każdy w inną poszedł stronę,

choć Matka Ziemia

stworzyła nas braćmi.

Krew z krwi, kość z kości,

pieśń z pieśni…

Chcieliśmy być, chcieliśmy istnieć.

Chmury nad Woodstock!

Koniec nadziei,

oszukali nas lub

oszukaliśmy się sami…

Żyć było pięknie wśród

miłości i kwiatów.

Żyć było pięknie

bez nienawiści i strachu.

Odszedłeś, odeszłaś…

Chmury nad Woodstock!

Świat betonu i stali.

Miało być nas coraz więcej!

Wiarę zakuli w kajdany,

miłość otoczyli strażą.

Po co?

Dlaczego?

Pozwoliłeś?

Komputer zastąpi ci przyjaźń.

Probówka stworzy bachora.

Byłeś na Woodstock.

Byłaś na Woodstock.

Teraz jesteś tutaj.

Nie masz już siły

i nie mają siły twoi bracia…

Cholerne chmury, chmury śmierci.

Chmury nad Woodstock!

Gra ciszy

Zapatrzeni

w grę chmur na niebie.

Urzeczeni

soczystością zieleni.

Wsłuchani

w opowieść wiatru.

Jak brzozy smukłe

na przekór losowi…

Przemoc

daleko za nami.

Radość w nas,

my — w ciszy…

Nad stawem

To jeszcze nie jest ta cisza,

co pokarmem mnie wabi.

To jeszcze nie jest ta chwila.

Zbyt jeszcze czuję,

jak czas umyka.

To jeszcze nie ta chwila,

zatopiona w jesiennym graniu,

cichym liści spadaniu.

Jeszcze nie ten dźwięk,

co z cicha stąpa

po szeleszczących łąkach…

Jesień 1985

Szare witraże pustych wizji.

W konfesjonale życia

zamknięte sumienie.

Cichy jęk spadających liści.

Pomruk obnażanych wiatrem drzew.

Kolejna pora jesieni, cichej,

bezszelestnej, samotnej,

którejś tam z kolei…

Całe piękno zamknięte

w butelce z syropem.

To musi wystarczyć,

aby wyleczyć twój kaszel.

Jedyny niepodlegający kontroli,

własny i niepodległy…

Cicha muzyka, wyciszona,

stłumiona.

Taka muzyka może istnieć tylko w jesieni.

Ta cudowna nicość,

granicząca z błogością.

Ni to smutek, ni radość, a cisza.

Ni to słońce, ni deszcz.

Wśród złożoności skomplikowania

prostota tej chwili otulonej ciepłem pierzyny.

Choć za oknem…

Orle Biały!

Orle Biały!

Dlaczego nie wznosisz

Swych skrzydeł chwały

Ponad chmury bolesne,

Dlaczego nie szybujesz

W błękity radosne,

Tylko…

Siedzisz w swym gnieździe, zadumany.

Wszak my twoje dzieci

W złej chwili pogrążone.

We śnie upiornym tkwimy zrozpaczone.

Beznadziei martwe przestrzenie.

Goryczy bezmiar i zapomnienie.

To nasza Ojczyzna,

Naszego ducha ciasne pomieszczenie.

Lecz wiary naszej korzeń

Serca nam przerasta

I krwi pulsowanie

Martwe ciała do życia wabi.

Wznieś się, wznieś się

Nowym lotem,

Orle Biały!

Nowy dzień

Oto z ciemności nocy

jasny wyłania się dzień,

nadchodzi nowy ranek

w rytm rhythm’n’bluesa.

Na skrzyżowaniu dróg

stoi pies włóczęga, duma,

co przyniesie nowy dzień.

Do pracy spieszą pojedynczy ludzie.

Zwiadowcy wielkiej armii tych,

co za chwilę wyjdą z domów swych.

Po drugiej stronie ulicy,

na przekór spieszącym,

wolniutkim krokiem,

z namaszczeniem

stara kobieta przechodzi

kolejny odcinek

w drodze ku śmierci.

Jakoś nie słychać śpiewu ptaków?

Może odleciały wraz z marzeniami

tych, co muszą tu być.

Z dnia na dzień trwać nieustannie.

Może właśnie tak,

a może zupełnie inaczej?…

Oto z ciemności jasny wyłonił się dzień.

Taki sobie wierszyk

Taki sobie wierszyk, cichy i lichy,

nie chodzi tu o Wielkie Słowa;

nie chodzi tu o i-d-e-o-lo-gie,

tylko o takie sobie pisanie…

Tylko o takie sobie pisanie,

aby zapełnić słowami

biel kartki między liniami.

Może i na to papieru szkoda,

ale chyba nie szkoda,

skoro długopis pisze.

To jak śpiew ptaków o poranku,

to jak szum liści na wietrze.

Takie sobie pisanie

w świąteczne popołudnie

przed obiadem…

I coś być może wewnątrz się kryje,

nowa jakość zawładnąć człowiekiem;

lecz póki co niech jak jest, będzie.

Takie pisanie, taki wierszyk,

cichy i lichy.

Amen.

*****

Dwa jądra,

a pośrodku człowiek

płci męskiej w młodym

więdnący wieku.

Na pytanie

o sens swojej egzystencji

odpowiada: „Polej!”.

Niegdysiejsza jego subtelność

i wszelki humanitaryzm

(który ktoś kiedyś pomylił ze słowem „totalitaryzm”)

po dodaniu innych składników niezbędnych

stały się czystą miksturą zapomnienia,

do której zwyczajowo podają zakąskę…

Ciche będzie…

Ciche będzie nasze zdychanie.

Odchodzić będziemy niepostrzeżenie

Pod murami, pod chmurami…

Nie wepną nam w klapy medali,

Nie wybudują marmurowych pomników,

Nie podają wiadomości

W głównym wydaniu „Dziennika”.

W alei „niezasłużonych” robaki i ziemia

Dokonają rozkładu.

Za nasze marne życie,

Niewarte uśmiechu onana,

Za marność naszych słów i czynów

Klecha nie stanie nad naszą mogiłą…

Nawet on brzydzić się będzie odorem

Zgniłych, za wcześnie umarłych m a r z e ń…

Gniazdeczko

Pośród gór lodowca

uwijemy gniazdeczko małe.

Zamkniemy przed zimnem srogim

nasze igloo białe.

W bicie serc wsłuchani,

w cichej lubości bez granic

przejdziemy istnienie nasze całe.

Siedmiu synów poczniemy,

mężnych i hardych.

Świat będzie jasny, promienny.

Tak wszystko się odmieni,

tak nabierze barwy.

W tym cichym zachwycie,

pośród krzyku i szlochu

nasze małe życie…

Kupię sobie psa

Kupię sobie psa,

najlepszego przyjaciela,

nazwę jego Jim.

Będziemy co ranka

wybiegać z mieszkanka,

Jim merdając ogonkiem,

a ja klnąc na Jima,

że musiałem wcześnie wstać.

Kupię sobie psa,

najlepszego przyjaciela,

nazwę jego Jim.

Będziemy razem iść,

ja z uśmiechem na twarzy,

obok na smyczy, przeklinając

właściciela, Jim.

Lecz razem łatwiej jest być,

więc kupię psa, przyjaciela,

nazwę jego Jim.

Będziemy z Jimem

po kwiecistych łąkach,

po błotnistych drogach,

w jasne i mroczne,

w letnie i w zimowe

biegać dni.

Ja i przyjaciel Jim,

Jim i przyjaciel ja

— to MY.

Reminiscencje

Na wymodlonych ołtarzach

widziałem ociekający krwią

posąg Boga.

Kapłan z ciężkim mieczem

odprawiał modły.

Na ołtarzach płonął

Wieczny Ogień.

Zamiast pieśni krzyk.

W konfesjonale

pożółkły kościotrup

wykonywał gest rozgrzeszenia.

Kolczaste druty,

niebo przysłonięte

cieniami martwych.

To już koniec!

Suto zastawiony stół,

za złote zęby jedzą tu.

Głaszczą psy i swoje dzieci.

Potwory są bardzo wrażliwe…

Nad pustą polaną ryk.

Lecą chłopcy rozdzielać napalm.

W ciasnych burdelach czterech ścian

cywil bierze żonę żołnierza

— to przez platfus.

Jeszcze jedna śmiertelna dawka.

Schody do nieba

ciągną się w nieskończoność.

Ta dziura w niebie,

z ciężkim mieczem kapłan

przed ociekającym krwią

posągiem Boga.

A kiedy…

A kiedy przyjedziesz do mnie,

będziemy razem wybierać sukienki.

Razem odkrywać wszystkie

tajemnice słońca…

Bo jeszcze nie cały czas

jest bezwzględnie stracony.

Bo jeszcze śmieje się drzewa liść,

jak tamtej wiosny…

Ty nie pamiętasz.

Dla mnie jeszcze nie istniałaś w te dni.

Zajaśnieją kolorami

najciemniejsze mury

i ulice zatopią się w słońcu.

Musisz uwierzyć,

że nie wszystko stracone.

Tylu było przed nami.

Tylu będzie po nas.

A my mamy tylko jeden czas.

A my jesteśmy tylko w jednej chwili.

Zobaczysz,

nawet Bóg się zachwyci.

Zapomni, że owych nieszczęśników

wypędził z raju.

I pokój zapanuje na ziemi.

Będziesz stąpać wśród kwiatów

w rajskim ogrodzie, a one

przed tobą rozchylą płatki.

A ja wybuduję ci piękny dom,

w którym będziemy się tak

pięknie kochać.

A gdy znudzi się kochanie,

będziemy długo rozmawiać.

Rozmawiać o gwiazdach,

o całym wszechświecie.

Potem zerwiemy dużo owoców,

by suto zastawiony był stół,

a najsmaczniejsze będą owoce

zakazanego drzewa.

Zawsze najsmaczniejsze

jest to, co zakazane…

Bóg, nie chcąc zrobić nam przykrości,

będzie udawał sen.

Na deser weźmiemy rowery.

Każdego dnia poznawać będziemy

inną część raju.

Tak, aby nigdy się nie znudziło.

A gdy czas ziemski wybije,

poprosimy Boga, by inne

pokazał nam światy.

I tak krążyć będziemy

od galaktyk do galaktyk,

wciąż na nowo rodząc się i umierając.

Pomiędzy tym najpiękniejsze nasze dni,

aż staniemy się s ł o ń c e m…

Zachodnie Wybrzeże Tęczy

Na Zachodnim Wybrzeżu Tęczy

nie będzie tanich podłości.

Na naszym małym skrawku nocy

rozpalimy ogień naszej miłości.

Jest świat,

do którego nie chcesz wrócić.

Jest dzień,

dla którego nie chcesz się obudzić.

Bądź ze mną jeszcze!

Ogniem bądź ze mną jeszcze!

Czy czujesz ciepło?

My jesteśmy ciepłem.

Na tym małym skrawku nocy,

na Zachodnim Wybrzeżu Tęczy,

to my jesteśmy ciepłem.

To my jesteśmy wolnością!

Tak, nie przesłyszałaś się,

to słowo jeszcze istnieje

w moim i twoim wnętrzu.

Choć tylko jest szeptem.

I gdy myślę o tym,

chcę sięgnąć po butelkę

lub szukam papierosa,

lub nienawidzę,

lub czekam c i e b i e!

Impresja

Biżuteria stołowa,

oszklanione pojemności pełne

czystej jak myśl ideowca wódy.

Dwa jajeczka, śledzik i pustka

po obydwu stronach stołu,

jak martwa natura

z obrazu kiepskiego malarza.

Tylko sny, jak zwiędłe w wazonie kwiaty,

umierające od słów,

a potem zejście

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 47.43