Nierozerwalność
Jest w nas coś nierozerwalnego
zatrważająca niezmywalność
pierworodnego grzechu
tatuaż podskórny
i apetyt na jabłka
Bliskość grzechu stawia nas pod ścianą
i trzyma na dystans
jedząc jabłko zastanawiam się
czy jest jakieś inne wyjście
z Edenu
Postaci z obrazu
Myślałam że (tak) bezpieczniej
dryfować po powierzchni
w powietrzu widzieć zapach
wyrzucać coraz to większe
okruchy twojego milczenia
patrzeć jak powoli wypadają przez okno
nie pozostawiając złudzeń
do porannej kawy
dosypywać resztki zdań
Myślałam (że będzie) bezpieczniej
krzyczeć o afirmacji życia
szeptać o tlenie
który wystarczy
wstrzyknąć do krwioobiegu
Nie zrozum mnie źle
Czasem po prostu
myślę o samotności
którą można podarować w wierszach
i o postaciach z obrazu
które krzyczą
by ktoś w końcu zasłonił im
twarze
Obrońca z wyboru
Mój obrońca z wyboru zrezygnował
już przy pierwszym okazaniu
może to co nienazwane
może nazbyt ciężkie słowa
Może powód całkiem inny
wbiłam sobie wiersze
w sam środek serca
mój obrońca zrezygnował
Przelane na papier
Są takie życia, jak wiersze.
Są takie teksty;
lękiem przepełnione,
zamknięte w metaforę —
na szczęście.
Są takie życia,
które za każdym razem —
jak wiersz — zaczyna się
od nowa.
Każdorazowo od wschodu słońca.
Przelane na papier — życia.
Niepewne,
jak słowa.
Jest nam tak
Trudno to opisać.
Może dlatego, że nie dają słów na kredyt.
Może z wyrazami bawi się w berka i wymyka się
wszelkim definicjom.
Może lokuje się pomiędzy nadrzędnie i podrzędnie
złożonym zdaniem.
Może tam ma swoje miejsce
i może liczy,
że nie znajdę.
Niełatwo to opisać.
Atramentowe niebo nad naszymi głowami
i jest nam tak, jakby było już za późno.
I nie da się przeciąć nieba
skalpelem,
krzykiem,
słowami.
Czasami
Czasami zapominam
zabrać twarzy
z szyby tramwaju
gdy jadę
(nie wprost)
zostawiam ślady
stóp chłodnych
na piasku
gdy w gardle więźnie mi
niemy głos
Czasami na jezdnię
wypadnie spojrzenie
gdzieś pośród tłumów
własny szlak gubię
Tak wiem to nie modlitwa
Panie
ja tylko tak
do siebie
mówię
(jak) na dłoni
Nie odchodź
mam na dłoni
tysiące słów
co wieczór jedno z nich
wcieram w twoje skronie
i patrzę
jak ginie
w tętnicy
w amoku
nie odchodź
możemy
rozmawiać
przez dłonie
Nie odchodź
szeptem dławi mnie
tamto powietrze
ze słowa materii
(wiem)
noc się zbudzi znów
Nie odchodź
wersy starły mi
linie papilarne
Nie odchodź
mam na dłoni
tysiące słów
By zrozumieć
Dłonią obejmuję długopis
wyczuwam jego puls
od czasu
do czasu
pewnie stawia pierwsze
kroki myśli słowa
w środku jest cały
pełny strachu
Obejmuję go
przerażeniem wczorajszym
lękiem dzisiejszym
zaprzeszłą emocją
wszystkim co
dzieliliśmy od lat
Obejmuję długopis
zbyt mocno
i ten raz czuję
że długopis ma puls
tak daleka od
niegdysiejszych dyskursów
obejmuję długopis
by zrozumieć że czasem
nasze myśli też
potrzebują pulsu
(Nie)zależni
a my zamknięci
w trybach dokonanych
potykamy się o myśli
niechciane
byle tylko nie upaść do końca
w stronie biernej
zależni
od upadku
od powrotu do pionu
od wiatru
od kaprysu słońca
W samym środku
Kiedy myślę o wybuchach wulkanu
wyobrażam sobie ziemię której pękła aorta
od nadmiaru życia i wdechów
wyobrażam sobie Mona Lisę
która
udusiła się w półuśmiechu
kiedy myślę o wybuchach wulkanu
o ulotności
chwili szczęścia
wyobrażam sobie duszę
w samym środku jej konturu
lawę
w szczelinach wspomnień
by jakoś
wypełnić
puste miejsca
Gdy już wszystko…
Życie zostawiło nas samym sobie.
Dlaczego o tym mówię?
Może to już zima, a może przykryty śniegiem smutek.
Może obawa, że śnieg stopnieje
i wyjdzie na jaw, że nic więcej…
W swoim życiu nie mamy.
Może chodzi o to właśnie,
by tę masę bezkształtną
wziąć w swoje ręce
i zrozumieć — ot, złudzenie.
Ale jakże bezpieczne.
I jedyne, co pewne:
ślady na śniegu — moje, własne.
I o nic więcej
życiu
nie chodziło.
Błądzę w ciemnościach
i dochodzę do tego wniosku teraz.