Obrazy słowem malowane — wstęp
„To tylko gra, dzieweczko”, czyli najnowsza książka Alexa Sławińskiego zaskakuje już na wstępie. Sam tytuł sugeruje nam, że będzie to podróż w zakamarki tego, co było, co jest i co — być może — będzie. To droga, na którą, w formie literackiej, decydują się nieliczni. Ci najodważniejsi i przede wszystkim ci, którzy chcą i wiedzą, co przekazać i mają ku temu narzędzia. A tych autorowi niniejszej publikacji nie brakuje. Sposób, w jaki ukazuje „obrazy słowem malowane”, świadczy o literackim doświadczeniu i niezwykłej dbałości o celowość kolejno stawianych stwierdzeń, odniesień i sugestii.
Autor jest pragmatyczny w formie swojego przekazu. Wie, że niniejsza publikacja jest kolejną próbą „pogodzenia się ze światem”, jak pisał Edward Stachura.
„Pcham przed sobą ciężki wózek wspomnień.
A na plecach taszczę worek marzeń.
W butach chlupocze codzienność…”
Takie odniesienia świadczą tylko o wyjątkowości autora wiersza „Ulotny luty”. Nie sili się na górnolotne stwierdzenia, nie mami jaskrawością, jest szczery i prawdziwy. A umówmy się, że to w sposobie pisania powinno cenić się najbardziej.
U Alexa Sławińskiego cnotą jest bezpośredni sposób przekazu.
„Co jakiś czas przeżywamy spazmy
A po nich — gorączkę odbudowy.
(…)
Historie tworzy ciągły krzyk bólu.”
Jednocześnie poeta, mieszkający na co dzień w Wielkiej Brytanii, posiada cały wachlarz odniesień, co do budującego go TU — I — TERAZ. „Wędruję przez miasto Bloomsday”, „Małe miasteczko. Sielankowość”, „Wiejski wiadukt. Od lat nic tędy nie jeździ”, czy choćby wspomnienie o „zatęchłym Londynie” i Marble Arch. Zamykamy oczy i jesteśmy już w świecie autora tej publikacji. Publikacji niezwykłej, pachnącej „jesiennymi ugorami”, „chodnikowymi lipami” i zapachem róż, podczas gdy „koty miały biegać w ogrodzie”.
„To tylko gra, dzieweczko” ukazuje historie bardzo osobiste, bardzo rzeczywiste i — co najistotniejsze — bardzo szczere. A co w twórczości największych polskiej literatury cenimy najbardziej? To, aby każdy z nas — czytelników — mógł odnaleźć cząstkę własnego jestestwa właśnie w słowie pisanym, jak u Sławińskiego. Bez zbędnego wybielania lub też koloryzowania.
„Już prawie nie pamiętam wczoraj
Naiwnego
Głupiutkiego
I wiem, że jutra też nie będzie
Bo ran nie zagoisz”.
I nie ma w tym ani krzty przesady, ani chęci przypodobania się odbiorcy. To fakty, które okiełznamy zapoznając się z niniejszą publikacją.
„Tuż przed snem wyniosę na balkon
Lunetę, żeby powróżyć z gwiazd.”
Wejdźmy więc wspólnie z Alexem Sławińskim, z tytułem „To tylko gra, dzieweczko”, do świata poety i odnajdźmy siebie w jego wierszach — zasługujących na pamięć.
Dariusz Adam Zeller
TRAPERY (POD WIADUKTEM)
Zimny deszcz chłoszcze zmęczoną ziemię.
Grząskość połyka ubłocony but.
Starodawny wiadukt kolejowy
Jest jedynym schronieniem w parszywym
Pustkowiu. Wchodzimy. Strząsasz z włosów
Milion kropel. Wytrzepujesz błoto.
Wyciągam ostatnią flaszkę. Pijesz
Ignorując smród ścian, zwały śmieci.
To chyba najdłuższy dzień przedwiośnia.
Wyciągasz aparat. Strzelasz zdjęcie.
Film już prawie pełen. Ptaki, krzaki,
Sarny, lisy… Nawet jakiś głupi
Zając. „Wystarczy” — mówię. Zabieram
Flaszkę, chowam aparat do torby.
Wsłuchujemy się w deszcz. Oglądamy
Gasnący dzień. Do domu daleko.
Znów tu wrócimy. Jutro, za tydzień…
Jak dziesiątki razy wcześniej, od lat.
Przemierzymy sto mil w pocie, brudzie.
Zanim wykończeni trafimy do…
Nie wiem jak nazwać miasto. To nie dom.
Odhumanizująca maszyna.
A jednak — ciepła, jasna, karmiąca…
Rozwijam śpiwór. Ściągamy buty.
15.02.2022
CHŁOPAK WRÓCIŁ DO MIASTA
Wędruję przez miasto w Bloomsday.
Idę przywitać się z ciemnym
Pomnikiem Phila. Powiedzieć:
„Brakuje nam ciebie. Głosu,
Basu, przydymionych oczu…
I brak mi Garego. Znasz go.
Bo razem podlewaliście
Koniczynki czarnym piwem”.
Idę przez miasto z Patrykiem
W deszczowej połowie marca
Gubię się w śmierdzącym Northside.
Jakże dawno tu nie byłem…
Piję szkocką. Prosto z flaszki.
Ludzie bardzo dziwnie patrzą.
Więc wtykami butelkę w kieszeń.
Piszę wiersz. Od razu lepiej.
Wczoraj przeszedłem na drugą
Stronę. Pod skrzydła najeźdźców.
Szedłem ścieżkami Garego,
Mając w sobie blues dla ciebie.
Jutro będę słuchał innej
Muzyki. Bo jej tu sporo.
Skradnę gar leprekaunowi,
Złoto zamienię w Emerald.
15.03.2022
CHRZĄSZCZE W GĄSZCZU
Bóg jest miłością. Miłość jest bogiem,
Sprzedawanym wam za każdym rogiem.
Krotoszyński wieczór na niebezpiecznym skwerze.
Kilka flaszek jabola na królewskiej ławce.
Dwór szemrze, hałasuje, znika w ciemnych krzakach.
Mrok gęstnieje. Kusi alkową sterty liści
Biorę wino. I ciebie (jeszcze nie za żonę).
Obiecuję ci bliską, podbrzuszową przyszłość.
Znikamy po angielsku. Nie zatęsknią po nas.
Jutro, wśród odrapanych murów
Udamy, że się nie widzimy,
Wędrując do domu z rodziną,
Z siatkami pełnymi zdobyczy.
Mężowie, żony, psy dzieciaki…
Zacni obywatele miasta.
Lecz dziś, w gorączce letniej nocy
Nurzam się w gumowym przemyśle.
Obciągasz suknię. Dopinam spodnie.
„Do następnego…” — szepczesz. Całujesz.
Już za moment stadko bon vivantów
Przyjmie nas, napoi, mrugnie okiem…
03.11.2021
DALEJ
Kobieta na pastwisku zbiera końskie łajno.
Łopatą. Do taczki. Zrobi nawóz? Wywali?
Co mnie to obchodzi? Oglądam wypięty zad.
Koła roweru cicho szumią na asfalcie,
Łańcuch skrzypi, błotnik klekocze niczym bocian.
Słońce świeci z ukosa — leniwy letni dzień.
Przystaję na moment. Wyjmuję termos z winem,
Odwijam kanapki z ogórkiem, sprawdzam mapę.
Załatwiam sprawy pod dębem i ruszam dalej.
Kolejna wieś. Mnogość zapachów. I spożywczak.
Fotografuję płoty, stodoły, chlewiki…
Mijam ostatnią kurę i skręcam w ciemny las.
Dzisiaj znowu nie będę nocował
Z tobą pod tym samym dachem. Nie chcę.
Już nie potrafię. Spokój namiotu
Koi ból. Jazda suszy łzy. Płomień
Ogniska daje ciepło, którego
TAM nie było. Rzucam ziemniaki w żar,
Z kieszeni wyciągam harmonijkę.
Nuta… Cisza… Drzewa zrozumieją.
26.01.2022
WIOCHA
Przestrzeń jesiennych ugorów
Dymy ognisk spalających
Grochowiny. Niskie chmury.
Wiatr pełen jest zapachu róż.
I jabłek nagrzanych słońcem.
Jesteśmy bukolicznymi
Partyzantami. Wiedzionymi
Mdłym zapachem krowich placków.
Tartan farmerskiej koszuli
Kontrastuje z zielenią łąk,
Brązem pól i żółcią ściernisk,
Czernią kundli biegających
Samopas, jak to na wiochach.
Siedzimy na szczycie wozu
Załadowanego sianem.
Jest wysoko. I pachnąco.
Mętna księżycówka grzeje.
Już nie boisz się, że spadniesz.
Traktor pana Mirka trochę
Smrodzi. Lecz nie dbamy o to.
Oglądamy okolice.
Zaglądamy na podwórka,
Na których grzebie gadzina.
Rury sędziwej dmuchawy
Sięgają piętra stodoły.
Zimą znowu będę wchodził
Po drabinie, tam na górę,
By — jak dawniej — przy latarce
Czytać bajki pchlistym kotom,
Gdy ty, w zatęchłym Londynie,
Z pięterka double-deckera
Oglądać będziesz Marble Arch.
08.10.2021
DREPCZĄC W KÓŁKO
Zgubiłem się w labiryncie.
Ciemno tu. I trochę głodno.
I niebezpiecznie. Bez wyjścia.
Ale ciepło. Na swój sposób
Przytulnie. Niczym w macicy.
Nie jestem pewien, czy chcę wyjść
Z mrocznego domu niewoli.
Bo może jednak nakarmią?
Podsuną nocnik, materac?