Przeganiałem, odejść nie chciała
Dość długo to trwało
Wygrała
I była ze mną przy pierwszej kobiecie
I drugiej, i trzeciej, i następnych
Ta biała zmora — to ona wszystkiemu jest winna
To nie mnie, to ojca i ją trzeba ukarać.
Igor
Przedmowa
Lato 2020 roku dało się mieszkańcom małej wsi Rogwel porządnie we znaki. Wiatr wiał tak mocno, że łamał konary drzew, a nawet przewracał drzewa korzeniami do góry. Stare albo prowizoryczne budynki pozbawiane były dachów, ogrodzenia budynków i zagród wykonane ze słabego materiału też ulegały zniszczeniu. Deszcz lał jak z cebra przez cały tydzień, ludzie prawie nie wychodzili z domów. Straż pożarną ciągle wzywano do usuwania wiatrołomów, wypompowywania wody z posesji i do wypadków drogowych. Pogotowie energetyczne działało przy naprawie zerwanych linii. Cały tydzień było słychać alarmy syreny wołającej o pomoc. Wieczorem nikogo nie było widać na ulicach małej miejscowości, nawet jeże, myszy i inne zwierzęta skryły się w zaroślach i krzakach, a żmije wpełzły głęboko do jam pod ziemią.
Mało kto wychodził, ale tej nocy parę minut przed dwunastą z domu wybiegła Eliza, żona hydraulika seksoholika, który męczył ją co noc w sypialni.
Tej nocy kobieta nie wytrzymała — mimo pogody wydostała się z domu w samej koszuli nocnej. Nie czuła zimna, deszczu, strachu. Czuła złość, upokorzenie — te wszystkie zboczone pozycje, na które musiała się godzić, to, co z nią wyprawiał, przerosło jej umysł i ciało. Wybiegła na ulicę i szła przed siebie, a jej czarne, długie włosy posklejały się od deszczu. Wiatr rozwiewał je na różne strony, ale mimo strasznej pogody podążała główną ulicą wsi.
Po przejściu czterystu metrów kobieta poczuła, że jest jej zimno, i postanowiła zawrócić. Trochę ochłonęła, ciało zaczęło się trząść, oczy bolały ją od deszczu i wiatru, a gołe stopy drętwiały. Gdy chciała zawrócić, ujrzała w oddali mężczyznę — stał na środku drogi, lampa ledwo oświetlała dziwną postać. Kobieta przetarła oczy mokre od łez i deszczu i przyglądała się nieznajomemu. Zegar na kościele wybił godzinę dwunastą i wtedy jakby zrobiło się jaśniej. Mężczyzna ciągle stał na środku drogi, na głowie miał wielki, czarny kapelusz. Dziwny człowiek ubrany był w czarny, długi płaszcz, na nogach miał czarne buty długie po kolana. Stał i przyglądał się kobiecie, która znieruchomiała ze strachu.
Zawył jak pies i ruszył w pogoń za nieznajomą. Eliza oprzytomniała i zaczęła uciekać, skręciła w zaułek, zaczepiła o kamień i upadła. Szybko się podniosła, wpadła rozpędzona do ogródka, potem biegła ścieżką przez podwórko do swojego domu i szybko zamknęła za sobą drzwi.
Drugie zaginięcie Leny
Ceglany dom, w którym mieszkała Lena, miał w sobie coś szczególnego i przyciągał uwagę. Stare okna, pomalowane białą farbą olejną, były masywne i trzymały się stabilnie w murach. Ten dom wybudował dwieście lat temu człowiek o nieznanym pochodzeniu, posługując się czerwoną cegłą, która teraz porosła zielonym mchem. Dach pokrywała stara dachówka, wypłowiała od słońca, a komin ledwo się trzymał podstawy strzechy, widać było pęknięcia i odpadające cegły, nawet z daleka. Drzwi wejściowe okazywały się niewielkie, z ledwością można było się przez nie przecisnąć, pokonując mały schodek przed nimi. Tuż obok domu, z lewej strony, to jest od południa, znajdował się sad, w którym rosły trzy jabłonie porośnięte wysoką trawą i dziką różą. Drzewa nigdy nie owocowały. Była to odmiana nieznana właścicielce, która nawet nigdy nie próbowała się tym zainteresować. Dębowe ogrodzenie pomalowane zieloną farbą jeszcze się trzymało.
Podwórze było wielkie, wyłożone dużymi kamieniami przylegającymi blisko do siebie, tworzącymi przyjemny widok.
Niedaleko rósł stary las. Drzewa swoim pięknem wprawiały w osłupienie. Przy sprzyjającej pogodzie drzewa delikatnie drżały, a liście cichutko szumiały i potrafiły uspokoić nawet rozszalałego wilka. Z przyjściem silnego zimna płakały, żaląc się sąsiadom.
W dole, przy drodze, tuż przy lesie, znajdowało się bagno w kształcie trójkąta przyozdobionego zieloną rzęsą, w której roiło się od skrzeczących żab. Po bokach zbiornika rosły wielkie paprocie, skrywało się tam mnóstwo różnokolorowych ślimaków. Gdyby ktoś chciał umyć dłonie w tym bajorku i przytrzymał je tam przez chwilę, momentalnie przyciągnie pijawki. Przy tym pięknym, bagnistym miejscu roiło się od turkuci podjadków, które miały tu swoje królestwo i rządziły roślinami. W słoneczne dni wychodziły ze swoich podmokłych schronów i wygrzewały się w słońcu. Niektóre były olbrzymie, mierzyły nawet kilkanaście centymetrów, a ich ohydny wygląd odstraszał ludzkie oczy. Każdy, kto spotkał to stworzenie, omijał je szerokim łukiem, chociaż było niegroźne.
Leny nie cieszył już widok łąk ze ścieżkami wydeptanymi przez dzieci bawiące się w chowanego i kryjące się wśród długiej trawy i kwiatów polnych ani wielki dąb, który rósł na wzgórzu i pod którym spotykały się zakochane pary.
Nie spoglądała już w tamtą stronę, nie chciała patrzeć na las, na łąki i pagórki ani na piękno, które ją otacza… i na te roześmiane dzieciaki. Tak naprawdę to już nic jej nie cieszyło.
Przygnębienie dopadało ją coraz częściej, traciła sens życia. Kobietę nawiedzały ciągle te same sny, w których widziała martwe, śmierdzące już, zgniłe kobiety, widziała w tych nocnych koszmarach swoją mękę od porwania do ucieczki.
Wszystkie jego wypowiadane słowa, zadawane rany, wszystko to, co się wokół niej działo, to, jak cierpiała — widziała to co noc w swoich koszmarnych snach.
Oblana zimnym potem, wzięła głęboki wdech i usiadła na krawędzi łóżka. Przejechała rękoma po nogach i wyczuła mokrą, ale przyjemną w dotyku czarną koszulę, która osłaniała jej ciało. Miała omamy. Spoglądała na kołdrę i widziała, jak morderca w czarnym płaszczu podchodzi i unosi ją, następnie zdejmuje płaszcz i kładzie się koło niej, otula ją delikatnie swoim płaszczem. Kobieta zamykała i otwierała oczy, a on znów się pojawiał i znikał. Ponownie zamknęła powieki, po chwili otworzyła — i już go nie było. Wiedziała, że ma zwidy, ale nie chciała skorzystać z pomocy żadnego lekarza.
Wyszła z pokoju i poszła prosto do łazienki, spojrzała w lusterko: jej oczy były zmęczone, powieki — spuchnięte, blizny na twarzy były bardziej wyraziste po nocy niż w dzień. Codziennie z samego rana maskowała je pudrem, by nie rzucały się w oczy aż tak bardzo, ale i tak było je widać.
Tym razem nie pojawił się w lustrze. Spoglądała, a nadal go nie było, odkręciła korek z wodą, szybko przemyła twarz i poszła do kuchni zrobić sobie śniadanie. Zaparzyła kawę, posmarowała kromkę chleba masłem, otworzyła serek i z ledwością przełykała swój pierwszy poranny posiłek.
Lena nigdy nie rozstawała się z czarną odzieżą, ciągle miała na sobie ubrania w tym kolorze, bluzki nosiła z długimi rękawami, bo pod nimi chowała okaleczoną dłoń… Długie spodnie maskowały jej okaleczone nogi, buty też nosiła czarne.
O tym, co spotkało Lenę, o tym, co przeżyła przez dwa miesiące uwięzienia, wiedzą tylko ona i nieżyjący już zwyrodnialec morderca.
Minęło tyle lat, a ona ciągle żyje tą historią, która ją prześladuje. Ten strach dopada ją w każdym zakamarku jej domu, na ulicy, w parku czy w sklepie. Nie ma chyba takiej chwili, kiedy byłaby sobą. Jej oczy są smutne, nie są takie jak kiedyś — błyszczące i lśniące, kryją w sobie przerażenie. Jej cera stała się szara, a włosy z lśniących zmieniły się w matowe. Tylko jej figura pozostała taka sama, dalej jest szczupłą i zgrabną kobietą. Z tej piękności uszły jednak zdrowie i życie, a zgotował jej to ten bydlak.
Dopiła kawę i opuściła swój dom, nie oglądając się za siebie. Teraz nie jechała rowerem — szła pieszo. Zatrzymała się na chwilę, widząc żuka leżącego na plecach. Przewróciła go małym patyczkiem na brzuch, a on umknął, szczęśliwy, w trawie. Zawsze pomagała im, gdy wiedziała je w takiej sytuacji — wiedziała, że nie poradzą sobie same.
Nie wiedziała, dokąd idzie. Słyszała, jak ktoś ją woła, więc podążała ku jego głosowi. Dotarła nad jezioro i pomału wchodziła do wody, gdzie czekał na nią Igor. Szła coraz dalej i dalej, aż zniknęła w ciemnej toni.
Kobiety nigdy nie odnaleziono.
Pierwsze zaginięcie Leny
28 września 2020 roku Lena jak zwykle wstała wczesnym rankiem — to był jej ostatni dzień urlopu i chciała go wykorzystać na maksa. Szybko zabrała się za sprzątanie, umyła podłogi, przemyła zlewy, wannę i sedes, niedbale wywiesiła pranie na połamanej suszarce (zawsze powtarzała, że trzeba kupić nową, ale żal jej było rozstawać się z metalowym prezentem, który dostała od męża).
Zupa już była gotowa, ale jak zwykle niestarannie doprawiona — zawsze w domowej szafce brakowało jak nie soli, to pieprzu czy majeranku. O godzinie dziewiątej wszystko miała już zrobione i, szczęśliwa, zaczęła przygotowywać się do swojej rowerowej wyprawy.
Zaparzyła kawę w termosie i włożyła ją do jednej z kieszeni plecaka, do drugiej schowała baton, kanapkę i sok w kartonowym opakowaniu.
— Gdzie są moje dresy, gdzie je znów wsadziłam? — mruczała sama do siebie.
Nigdy nie trzymała porządku w szafkach z odzieżą, nie lubiła układać rzeczy w kostkę, a co dopiero mówić o prasowaniu… Denerwowało ją to. Wrzucała łachy, jak popadnie, popychając je nogą.
Znalazła długą bluzę i spodnie (wymiętolone jak stara gazeta) na drugiej półce swojej nowej komody.
Szybko wskoczyła w strój sportowy, wcisnęła szare adidasy na nogi i, zabrawszy ekwipunek na plecy, pobiegła pędem do piwnicy po rower. Wsiadła na swój pojazd i popędziła jak błyskawica, kręcąc pedałami ile sił w nogach.
Tego samego dnia wieczorem
— Znów pojechała na tę swoją wyprawę, jak zwykle nie powiedziała gdzie, dodzwonić się nie mogę, pewnie w tym cholernym lesie nie ma zasięgu. Niech tylko wróci, to już ja jej powiem do słuchu — mruczał sam do siebie Marek, mąż Leny.
Dzwonił i dzwonił i nic, zero jakiegokolwiek sygnału w telefonie, a co tu mówić, żeby oddzwoniła… Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści.
— To niemożliwe, zawsze wracała przed dziewiątą, musiało się coś stać.
Po niedługiej chwili udał się w poszukiwaniu Leny. Objeżdżał wszystkie miejsca, które odwiedzała, ale bez skutku.
Zaginięcie
Zaginęła kobieta lat czterdzieści siedem. Szukają ją wszyscy jej znajomi, straż, policja wojsko — nikt nic nie słyszał i nie widział, jakby rozpłynęła się w powietrzu czy zapadła pod ziemię.
Komendant policji Tomasz Pręga stał i palił papierosa z posterunkowym Pawłem, na którego wszyscy wołali Trawa. Przełożony był zmęczony i wściekły, że zaginęła następna kobieta i nie mieli żadnego tropu. Już nie mówił normalnie, tylko darł się i spoglądał spod byka na Trawę.
Trawa stał pokornie i przytakiwał, nie chciał wypowiadać się w tej sprawie i jeszcze bardziej go denerwować.
Śledczy Filip zwany Pikot i Wiktor zwany Śliski pracowali nad zaginięciami. Niestety nie mogli ustalić nic konkretnego, bo nikt nic nie wiedział i nie słyszał, a prowadzili już dwie podobne sprawy. Wawrzynowa zaginęła trzy miesiące temu, jakby zapadła się pod ziemię, nie odnaleziono jej do tej pory. Poszukiwania Leny trwały ponad tydzień i też nic. Przeszukano po parę razy pobliskie lasy, jeziora, łąki i bagna — bez rezultatu.
Tylko mała, grząska wysepka wołała swoim bagnistym szumem. Nikt nigdy nie odważył się postawić na niej nawet jednej nogi, żeby nie stracić życia w moczarach. Przyzywała, ale nikt nie złowił jej błagalnych odgłosów, a jeśli nawet, to i tak nic nie zrozumiał.
1
Porwanie
Tego dnia Lena pojechała nad jeziorko Czarne, które znajdowało się w środku lasu. To było jej miejsce, mało kto tam zaglądał, gdyż krążyły o nim złe legendy. Ale kobieta nie bała się zmarłych dzieci spoczywających rzekomo w jeziorze, na dnie, w ciemności… Jako mała dziewczynka często wymykała się z domu do lasu, więc wiedziała, gdzie się znajduje lisia góra, znała każdą norę jenotów, wszystkie bagna, gdzie rosną największe owoce i grzyby, i te straszne żwirownie z ludzkimi czaszkami. Wszystkie drogi główne i boczne miała w jednym palcu, dotarłaby w każdy punkt z zamkniętymi oczami. Czuła się tam jak w raju, wolna i szczęśliwa jak nigdzie.
Unikała tylko jednej części lasu — z lewej strony łąki, rosły tam wysokie sosny. Starała się nie spoglądać w tym kierunku. Na jednym z tych drzew stracił życie jej kolega. Nie widziała jego ciała, nie była tam, gdy go znaleźli. Na drugi dzień poszła, żeby zapalić znicz, i wtedy poczuła zimną dłoń, która głaskała jej ramię… a przynajmniej chyba się jej tak wydawało ze strachu. Jej ciało oblało się zimnym potem i czym prędzej uciekła. Sama nie wie, czemu poszła tam bez żadnego towarzysza, była odważna, ale wtedy, w ten wietrzny dzień, jej bohaterstwo osłabło… A znicz ktoś później zapalił, jak podsłuchała na pogrzebie.
&
Tego dnia kobieta siedziała nad brzegiem jeziora i wpatrywała się w promienie słońca odbijające się od tafli wody, podziwiała ryby i zaskrońce podpływające pod brzeg, przy którym siedziała. Jej uwagę skradły jednak bobry grające w chowanego pod wodą. Bawił ją widok futrzanych zwierząt. Gdy siedziała i popijała kawę z plastikowego kubka, poczuła dziwny powiew wiatru, lodowate zimno na plecach… Usłyszała jakieś sapanie — to dziwne uczucie sprawiło, że jej ciało zesztywniało i zamarła ze strachu.
Obróciła się przez ramię — za jej plecami stał mężczyzna, wysoki, nawet przystojny, o ładnej i szczupłej twarzy, z lekkim zarostem. Przyglądał się kobiecie. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że on pragnie jej cierpienia, jej krwi, zmasakrowanego ciała i znęcania się w nieskończoność.
Lena zerwała się na równe nogi, kubek z całą zawartością runął na ziemię porośniętą mchem. Chciała uciec, ale nie zdążyła, bo powalił ją kopniak potężnego i masywnego buta. Krew tak trysnęła, że zalała jej twarz.
— Nie ruszaj się, szmato! Masz tu leżeć, bo cię zabiję! — I pokazał ręką na nóż przypięty do cholewy buta pod skórzanym przykryciem kabury. — Dawaj telefon, suko! — krzyknął.
Kobieta wyjęła urządzenie z kieszeni i podała je mężczyźnie.
W tym czasie on podniósł też kubek i termos, wetknął je do jej plecaka, przewiązał paskami tornistra kierownicę roweru i z rozmachem rzucił pojazd w głąb jeziora. Z telefonu wyjął baterię i schował wraz z urządzeniem do kieszeni swojego płaszcza.
Kobieta z przerażeniem pożegnała wzrokiem swojego dwukołowego przyjaciela.
— Wstawaj, znajdo, bo jeszcze ktoś nadejdzie.
Szarpał Leną jak szmatą do podłogi, pluł na jej zakrwawioną twarz. Dopiero teraz dostrzegła jego ciemnozielone oczy, które patrzyły na nią z pogardą. Jego zęby były wielkie i białe, twarz ładna, lecz ponura. Na sobie miał długi, czarny płaszcz, a na głowie duży, ciemny kapelusz. Jego buty sięgały po kolana, chyba skórzane, z klamrą na boku. Szarpał i kopał ją, gdzie popadnie, aż zemdlała.
Gdy Lena się ocknęła, nie wiedziała, co się stało. Nagle zrozumiała, że ma do czynienia z niebezpiecznym, nienormalnym człowiekiem. Do jej ucha docierały szepty jakiejś kobiety, która mówiła:
— Już po tobie, zginiesz jak ja.
Lena nie widziała, czy jej się wydaje, czy naprawdę ktoś do niej mówi.
— Wstawaj, zeszmaciała padlino! — Krzyczał tak głośno, aż że ptaki zamilkły, wydawało jej się, że wiatr zaczął mocniej wiać, wydawało się, że słyszy jakieś głosy w oddali, wołające „Tu jesteśmy, musisz nas dogonić, bo zaraz odjeżdżamy”.
Lena udawała, że nadal jest nieprzytomna. Czuła, że jej zimno, że jest cała mokra. „To chyba łódka, w której było sporo wody, chyba jest stara i nieszczelna” — pomyślała, gdy próbowała zorientować się w sytuacji.
— Wstawaj, suko! — znów krzyknął.
I wtedy złapał Lenę za włosy i zaczął ją szarpać, w ręku trzymał coś, co przypominało tasak. Położył jej rękę na siedzeniu łodzi i próbował celować tym żelastwem w jej palce.
— Błagam, puść mnie, proszę, nie rób mi krzywdy, zostaw mnie! — Szarpała się, ale to nic nie dało. Swoimi potężnymi rękami chwycił ją tak mocno, że nie miała żadnych szans, nie miała siły, jej palce jeden po drugim spadały na kil. Śmiał się głośno, oblizując krew kapiącą z palców, jego zęby zmieniły kolor. Poobcinał wszystkie palce w prawej ręce i wrzucał je do wody jeden po drugim, wyjąc przy tym jak pies.
Była przytomna, sama nie wie czemu nie zemdlała z bólu. Jakieś to dziwne — była silna, a może słaba, chyba ze strachu nie czuła nic.
Po niedługiej chwili dopłynęli do wyspy. Wyciągnął ofiarę z łodzi, następne popchał nogą łajbę do wcześniej przygotowanej jamy. Jedną ręka trzymał kobietę mocno za włosy, a drugą przykrył otwór krzakami. Następnie wlókł ofiarę po grząskim błocie na zalesioną i pokrytą krzakami ostrowę.
— No podnieś się, znajdo, już niedaleko. Twoje palce już przełykają ryby, a resztę twojego ciała ulokuję w studzience, he, he! — Śmiał się jak dziecko. — Jeszcze tylko kawałek. Daj, obwinę ci rękę, bo się wykrwawisz i ominie cię tak wiele.
Wyjął gazę z kieszeni płaszcza i owinął niechlujnie jej dłoń. I znów się roześmiał, ale tym razem inaczej — jego śmiech przypominał śmiech bezdomnego człowieka znajdującego złotówkę albo niedopalonego peta.
Lena pewnej niedzieli siedziała na stacji kolejowej i czekała na pociąg. Często przyglądała się nędzarzom, którzy włóczyli się w tę i z powrotem w poszukiwaniu jedzenia i żebrali. Współczuła im, a raz obstała za jednym przybłędą. Leżał na ławce skulony i brudny, nie robił nikomu krzywdy, a w pewnym momencie podeszły do niego dwie młode dziewczyny. Zaczęły mu dokuczać, wyśmiewać się z niego, rzucały w niego niedopałkami papierosów, które walały się koło ławki. A on je grzecznie prosił żeby przestały.
Lena zwróciła im uwagę, ale one tylko jej napyskowały, więc odpuściła, zrezygnowana. W końcu ten biedny człowiek nie wytrzymał i powiedział do nich:
— O kurwa, jakie wy brzydkie.
Po tych słowach chyba zrobiło im się głupio i zmyły się szybko, mrucząc coś pod nosem.
&
— Puść mnie, proszę, nikomu nie powiem — mówiła błagalnym głosem.
Rozżalone oczy napełniły się łzami i czuła, jak serce jej wali. Bała się, że ją zabije. Dalej wlókł ją za włosy.
Jej ubrania były mokre od krwi, w ustach miała pełno czarnego piasku. Oprawca ciągnął ją przez jakieś krzaki po błocie, a może to było torfowisko… Dokoła pachniało lasem, trawą i leśnymi kwiatami. Ptaki zamilkły, tylko w oddali gdzieś znad jeziora dochodziły głosy kormoranów.
— Jakaś ty ciężka, a wyglądasz mizernie. No podnieś się w końcu, bo zaraz cię tu zostawię i nie doczekasz jutra, wykrwawisz się i zdechniesz.
Poczęstował ją pięścią, tym razem w brzuch, tak mocno, że kobieta zwymiotowała już nie tylko resztkami pokarmu, ale i krwią, a raczej skrzepami krwi.
— Cóż za przyjemny widok! O, jak miło popatrzeć na ciebie, och, jak mnie podniecają twoje cierpienie, twoja bezradność i ta krew, jak cudownie! — Mruczał pod nosem sam do siebie.
Lena, cała zakrwawiona, z obciętymi palcami, obita jak stary gar liczący z pięćdziesiąt lat, wyglądała jak wrak okrętu leżącego na dnie oceanu, a może jak psia, obgryziona kość czy padlina… a na niej pełno sępów żywiących się resztkami.
Lena
Obudziłam się na starym i śmierdzącym krwią materacu, było straszne duszno, śmierdziało tak bardzo, że nie da się opisać, nie wiedziałam, gdzie się znajduję, wyglądało mi to na jakąś piwnicę albo raczej bunkier powojenny. Widziałam duże, metalowe drzwi. Wewnątrz pomieszczenia, na jednym z mniejszych pieńków, znajdowała się siekiera wbita do połowy ostrza, na drugim, większym, było dużo palących się świec. Na krześle siedziała naga kobieta, a na niej — mnóstwo białych, wijących się robali, które jadły jej ciało. Jej oczy, co dziwne, nie były jeszcze pokryte tymi małymi istotami — były szeroko otwarte, przerażone i martwe. Na brzuchu miała ranę, bardzo głęboką, z której wychodziły i do której wchodziły czarne żuki. Nigdy nie widziałam tak olbrzymich istot. Mrówki wędrowały po niej w górę i w dół, a nad nią kłębił się rój much. Na klepisku leżały szczury, ale nie ruszały się — zdechły. Robaki spadały ze szczurów i wchodziły ponownie.
&
Obudziła się przerażona, dopadł ją bezwład, ale rozglądała się dalej. Było cichutko i chyba nie przebywał tu nikt żywy. On musiał gdzieś wyjść, pomyślała w duchu, ale jak miała myśleć o ucieczce, jak nie mogła się nawet poruszyć. Tylko jej oczy miały jeszcze siłę, patrzyły z przerażeniem na to okropne miejsce, w którym znalazła tyle cierpienia i zła.
Wiedziała, co ją czeka, co to przerażające bydle z nią zrobi. Liczyła się z tym, patrząc na kobietę, która jakby spała. Czuła, że się nie wywinie.
&
Przypomniało jej się rodzeństwo. Brata wspomina bardzo dobrze, był starszy o dwa lata i opiekował się nią. Zimą bawili się w Eskimosów, robili duże, śnieżne domy, wiosną bawili się nad stawem i robili domki z kory, a latem, po wielkich ulewach, kąpali się w kałuży i taczali się w błocie. Lubiła brata. Jako dorośli ludzie zawsze opiekowali się sobą i pilnowali się nawzajem.
Siostra była starsza od Leny o sześć lat. Zawsze jak coś z bratem przeskrobali, stawiała ich w kącie i kazała tam stać, aż za jej pozwoleniem mogli opuścić to wstrętne miejsce. Później, gdy były już starsze, zaczęły dobrze się dogadywać i… teraz tak bardzo chciałaby stać w tym kącie, byłaby w nim bezpieczna.
Najmłodsza z rodzeństwa, dziewczynka, która urodziła się dziewięć lat po Lenie, była oczkiem w głowie wszystkich. Lena ją lubiła, chociaż czasami grała jej na nerwach, była trochę rozpieszczona.
Pamiętała, jak troje wyjechali do Ameryki. Chcieli ją też zabrać ze sobą, ale Lena nie chciała z nimi jechać. Nie chciała zostawić grobów rodziców i teściów.
Gdy pewnej niedzieli rodzice i teściowie wracali samochodem z kina, wpadli w poślizg. Ich samochód roztrzaskał się na drzewie. Wszyscy zginęli na miejscu.
Wtedy Marek i Lena mieli po dwadzieścia parę lat. Marek z rozpaczy pił dwa miesiące, dzień i noc. Gdyby nie pomoc Emila, to zapiłby się na śmierć. To on wtedy pomógł Markowi.
Na początku Lena prosiła męża, żeby przestał pić, potem błagała, ale on nie słuchał.
Później znikał na całe dnie i spał po krzakach, pijany. W końcu Lena poprosiła Emila o pomoc i odnaleźli go, i przywieźli do domu. Emil siedział przy nim trzy dni, aż kolega wytrzeźwiał i doszedł do siebie. Marek ogarnął się i odstawił alkohol.
Minęło już trzydzieści lat, odkąd jej rodzeństwo wyjechało. Bardzo rzadko dzwonili do Leny, raz na parę lat, a ona też się nie wychylała.
Sami nie mogli przyjechać, bo przebywali w Stanach nielegalnie. Wiedziała, że mają tam swoje rodziny, ale nigdy nie chcieli za dużo opowiadać o sobie, a co dopiero o swoich dzieciach.
&
Świece powoli dogasały, robiło się coraz ciemniej, jej ciało przeszył dziwny dreszcz. Próbowała się podnieść, ale nie bardzo jej to wychodziło, zesztywniałe ciało odmówiło posłuszeństwa. Wiadro na odchody stało na drugim końcu betonowego pomieszczenia, kobieta z ledwością dotarła do metalowego przedmiotu. Jej oczy spoglądały na kobietę, która już nigdy nie zobaczy swojej rodziny. Zrobiło jej się bardzo żal tej osoby i siebie zresztą też. Zapadła ciemność, świece straciły swój płomień. Musiała chyba zasnąć, bo obudziła ją przyjemna melodia. Wydawało jej się, że jest gdzieś w parku, że to jakieś dzieci nucą sobie piosenkę. To jednak nie dzieci — to był on, to ten zbir podśpiewywał radośnie.
Nie słyszała, jak wszedł. Pozapalał nowe świece, było ich znacznie więcej niż przedtem. Lena spoglądała, jak żongluje dwoma wielkimi tasakami. Chyba myślał, że jest na scenie przed ogromną widownią. Popisywał się, ale oklasków nie było. Jeden nóż wypadł mu i uderzył go w nogę. Mężczyzna zaczął wyć, wrzeszczeć i wyklinać. W końcu zamilkł, schylił się, podniósł narzędzie z betonowej podłogi, po czym zaczął nim uderzać kobietę siedzącą na krześle.
Zakryłam rękoma oczy, nie chciałam widzieć, jak ją masakruje i bezcześci jej zwłoki. Jak dobrze, że to nie byłam ja, że to ona, ta kobieta zostanie drugi raz zabita. Czułam, jak jej mózg i krew tryskają na mnie, zaczęłam krzyczeć i rzuciłam się do ucieczki. Wyjście było tylko jedno — przez drzwi, których może nie zamknął, ale nic nie mogłam zrobić, nie miałam żadnych szans, bo on już stał naprzeciwko mnie. Dzieliły nas może dwa metry, patrzył na mnie tymi rozszalałymi nienawiścią oczami, jakby mnie miał pożreć. Zapał za krzesło, myślałam, że będzie nim we mnie uderzał, ale on otworzył drzwi i wyrzucił mebel, po czym wrócił i podszedł do pieńka. Wyciągnął siekierę, podniósł tasaki i też cisnął za drzwi.
Podszedł do mnie, a ja skuliłam się w kłębek i zaczęłam się kołysać jak kiedyś, gdy byłam mała. Kołysałam się tak, gdy było mi smutno i się czegoś bałam, to mnie uspokajało.
A on chyba stał i przyglądał mi się. Nagle schylił się i mnie objął. Zaczęłam krzyczeć i osunęłam się na ziemię, straciwszy przytomność.
&
Leżałam na czystym materacu, na którym było rozpostarte niebieskie prześcieradło. Płomień świec był tak jasny, że od razu rzuciło mi się to w oczy. Byłam przykryta miękkim kocem, nawet nie śmierdział mocno. Moja ręka okazała się starannie zawinięta czystym bandażem, chyba mnie przebrał, bo miałam czyste ubrania, inne niż przedtem, i chyba mnie umył.
Metalowe drzwi otworzyły się i wszedł, kulejąc delikatnie z powodu rany od tasaka. Uważnie go obserwowałam. Zauważyłam, że nie zamykał drzwi od środka. W ręku trzymał igłę i strzykawkę, klucza chyba nie miał, musiał zostać z tamtej strony drzwi. Widziałabym, gdyby chował go do kieszeni.
— Teraz zrobię ci zastrzyk, żebyś nie dostała zakażenia po amputacji palców — powiedział łagodnym i spokojnym głosem.
Uśmiechnął się do mnie, jakbym była kimś dla niego ważnym, ale ja nic nie odpowiedziałam, nie protestowałam. Było mi już wszystko jedno, mogłam już nawet umrzeć. Taką miałam nadzieję, ale najwidoczniej tak się nie stanie.
Zrobił mi zastrzyk i wyszedł, po chwili powrócił z jedzeniem.
— Przyniosłem ci przepyszny obiad.
Postawił go na betonowej posadzce i kazał się częstować. Udało mi się usiąść. Nie patrzyłam na zawartość metalowego talerza, który był przykryty pokrywką. Skupiłam wzrok na obitym kubku, gdyż byłam bardzo spragniona. Wzięłam go w dłonie, przechyliłam do ust i wypiłam łyk, po którym mnie zemdliło. To, co było w środku, miało dziwny smak… zajrzałam jednym okiem w głąb kubka i wiedziałam już, że to krew. Na pewno ludzka, tej kobiety, a może innej… Na talerzu leżało serce, a przy nim oczy, chyba jako ozdoba… Naliczyłam trzy i każde zdawało się inne.
Moje gardło się zaciskało, nie mogłam oddychać i przełykać śliny, myślałam, że zaraz się uduszę, ale on tylko popatrzył i odszedł, zamykając drzwi za sobą. Przekręcił klucz, który wydał przy tym straszny huk. Udało mi się nabrać powietrza, powoli duszności i ucisk w gardle mijały, a ja siedziałam jak opętana i patrzyłam na talerz i kubek, zastanawiając się, co to musi być za człowiek, skoro posuwa się do takich strasznych czynów… Co tkwi w jego głowie i co ma w niej uszkodzone…
&
Moje usta były popękane i spierzchnięte, delikatnie sączyła się z nich krew.
Ból, pragnienie i głód bardzo mi dokuczały, nie mogłam już wytrzymać. Podniosłam metalowe przykrycie, które uchroniło moje danie przed robalami. Wzięłam w dłoń jedno oko, napuchnięte jak balon, chyba miało zaraz pęknąć. Szybko włożyłam je do buzi, myśląc, że to słodziutkie winogrono o cieniutkiej, delikatnej skórce. Rozgryzłam powoli i poczułam smak zepsutego jajka. Szybko połknęłam. Wiedziałam, że serce jest twarde i nie dam rady go zjeść, sięgnęłam więc po drugie oko, ale nie dałam rady. Odłożyłam je na talerz, na kubek nawet nie chciałam patrzeć. Wiedziałam, jaka zawartość kryje się w środku. Po chwili zwymiotowałam.
Nie było go chyba dwa dni, tak mi się wydawało, i nagle zjawił się jak widmo. Tym razem cichutko otworzył drzwi, skradał się jak złodziej. Był nagi do pasa, w ręku trzymał swój czarny płaszcz. Miał imponująco umięśnione ciało.
Rozporek w spodniach został już otwarty, wiedziałam, co mnie czeka. Podszedł do mnie, podniósł koc, strzepnął ręką robaki i żuki, które dobierały się do mnie, czując słodką, zaschniętą krew na moim ciele. Przykrył nas swoim płaszczem i delikatnie zaczął się do mnie dobierać, jakbym była jego żoną lub kochanką od lat.
Odjęło mi mowę, nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Nie wyrywałam się, wiedziałam, że to tylko pogorszy sytuację. Zaczął rozpinać mi bluzkę, która miała duże, błyszczące guziki. Na pewno musiała należeć do jednej z jego ofiar… Stanika nie próbował zdjąć. Całował moje usta. Jego spocone ciało miało dziwny zapach, jego krótkie włosy z przedziałkiem na lewy bok lepiły się od potu.
Zdjął mi spodnie i wsunął się między moje nogi. Robił to delikatnie, zapierając się o materac swoimi skórzanymi butami. Chyba wtedy na krótką chwilę zmienił się w innego człowieka.
Gdy skończył, pozbierał naczynia z podłogi i po prostu sobie poszedł. Zniknął za metalowymi drzwiami, przekręciwszy klucz.
Szybko znalazłam spodnie i wciągnęłam je pod same pachy. Moja ręka zaczęła krwawić, musiał poluźnić się bandaż. Robactwo znów powróciło, wyczuwszy krew. Chyba miały już mało pożywienia, bo dojadały resztki kobiety nieżyjącej już od wielu dni.
Po paru minutach od jego wyjścia poczułam ucisk w klatce piersiowej tak mocny, jakby ktoś położył mi tam ogromny kamień ważący ładnych parę kilo. Czułam, jak serce zaczyna mi szybko bić, a raczej walić. Dostałam dreszczy tak mocnych, że ręce zacisnęły się na mojej klatce piersiowej i nie mogłam nimi poruszyć, szczęki zacisnęły się tak bardzo, że przygryzałam język. Rzucało mną, jakbym miała padaczkę.
Boże, mój Boże, pomóż mi, prosiłam, a raczej błagałam. W tym strasznym bólu modliłam się, bo tylko modlitwa mogła mi pomóc. Trzęsło mną tak chyba z pół godziny, powoli moje ciało zaczęło wracać do normy.
Świece dogasały, już prawie nic nie było widać, i tak dziwne, że tak długo dawały światło.
Drzwi nie otwierały się, nie wracał. Byłam bardzo głodna, żywiłam się białymi, tłustymi robalami, które wciąż pchały się na moje legowisko… Dzięki nim jeszcze żyłam.
Nie było go cały dzień i nagle wtoczył się, pozapalał nowe świece. Wyszedł ponownie i po paru sekundach znów wrócił. W ręku trzymał pieczonego kurczaka. Postawił jedzenie na materacu i zniknął za metalowymi drzwiami, zostawiwszy jeszcze wodę w plastikowej butelce. Dorwałam się do jedzenia jak szaleniec, gryzłam i szybko przełykałam. Myślałam, że się zadławię, ręce i broda lepiły mi się od tłuszczu, moje zęby wbijały się głęboko w mięso. Czułam, jak odzyskuję siły. Zjadłam wszystko, a niedopitą wodę wsunęłam pod materac.
Poczułam się lepiej, moje nogi już nie drżały, mogłam stać stabilnie na betonowej podłodze, nie wywróciłam się i poruszałam swobodnie. Spacerowałam w tą i z powrotem, pod gołymi stopami wyczuwałam zaschniętą krew i te małe stworzenia pełzające, gdzie tylko popadło. Żuki chyba poginęły w szczelinach murów, tylko much było jeszcze dużo.
&
Głowa kobiety znajdowała się tuż przy pieńku, blask świec pozwalał Lenie dostrzec jej białe zęby. Kości policzkowe były bielutkie, nie został już nigdzie nawet kawałek ciała i ani kropla krwi. Tylko w czaszce wrzało jak we wrzątku od białych, podskakujących, owalnych żyjątek. Z oczodołu wypadały te same istoty. Szkielet zabitej kobiety leżał w kącie, przypominał połamane i zepsute koło od roweru z pogiętymi i sterczącymi szprychami, ręce i nogi leżały trochę dalej, przygotowane jakby na rozpałkę w kominku. Nawet gryzonie spały tu wiecznym snem.
2
Marek
Nie miałem już siły na dalsze poszukiwania żony, byłem już bardzo zmęczony przeczesywaniem lasów, łąk, bagien i jezior. Gdyby nie pomoc brata, już dawno bym zrezygnował, to on mnie ciągle motywował, dawał nadzieję, która pchała mnie do dalszego działania. Wiedziałem, że za parę dni brat wyjeżdża za granicę. Chciałem, żeby pomógł mi jeszcze w poszukiwaniach Leny, tak naprawdę to już tylko na niego mogłem liczyć.
Mieliśmy do dyspozycji łódkę motorową i zestaw do nurkowania, z których umieliśmy z łatwością korzystać. Sprzęt zakupiliśmy na raty i to naprawdę bardzo dobrej jakości. Przeszliśmy nawet kurs płetwonurków i w sezonie raz w miesiącu ćwiczyliśmy pod wodą na Jeziorze Zielonym. Schodziliśmy nawet na dziesięć metrów.
Najpierw zaczęliśmy przeszukiwać jezioro, które znajdowało się dwa kilometry od naszego domu. Przeszukaliśmy dno akwenu w każdym dostępnym nam miejscu, ale bez skutku. Wyławialiśmy stare szklane i plastikowe butelki, nawet znaleźliśmy dziecięcy wózek z lat pięćdziesiątych, który zachował się wzorowo jak na swój wiek.
Wydobyliśmy koło od roweru i starą kanę, którą kiedyś na pewno napełniano mlekiem. Trafił się nawet sierp, ale był straszne zardzewiały i nie nadawał się już do niczego. Cieszyłem się, że to tylko stare graty, że to nie z Leną się zmagamy, tylko z tymi przedmiotami. Resztę jezior sprawdziliśmy w ten sam sposób. Wyłowiliśmy pełno rupieci, które wylądowały później na śmietniku.
Przeszukiwanie stawów sprawiło nam większe trudności, dno było zamulone i zarośnięte glonami, które ograniczały nam widoczność. Trzy bagna przepłynęliśmy parę razy wzdłuż i wszerz, ale nie odważyliśmy się udać pod ciemną, zabarwioną czarnym błotem gęstą wodę, to było zbyt niebezpieczne.
Przeszukaliśmy lasy, chodziliśmy w tę i z powrotem, odwiedziliśmy chyba każdy zakątek tych leśnych komnat. I nic nie znaleźliśmy niczego, co by sprawiło, że poczuję się lepiej.
Chciałem ją odnaleźć choćby martwą. Miałem już dość niepewności, w której żyłem przez te ostatnie dni, ale odrzuciłem od siebie szybko te najczarniejsze myśli. Nikt mi już nie pomagał w poszukiwaniach Leny prócz mojego brata. Chodząc po leśnym cesarstwie, czułem zapach jej ciała, szum, jakby oddychała tuż za moimi plecami, jakby nachylała się, pokazując mi piękne liście, które znalazła. Uśmiechała się do mnie i w moich myślach i mówiła:
— Chodź, idziemy dalej.
Czułem w głębi serca, że ona żyje, że ona gdzieś jest i potrzebuje mojej pomocy.
— Marek, wracajmy, robi się już ciemno, jutro tu wrócimy.
I wszystko gdzieś się rozmyło, zniknęło, jej postać, której tak naprawdę tu przy mnie nie było, i jej głos, który wcale nie przemawiał, ulotnił się gdzieś wraz z ciepłym, delikatnym wiatrem.
&
Wróciłem do domu, usiadłem w fotelu, swój wzrok skierowałem na psa, który leżał skryty pod firanką przy drzwiach balkonowych. Wystawały mu tylko ciemny nos i brązowe oczy. Patrzył na mnie smutno swoimi oczami, w których wyczytałem tęsknotę za Leną. Podniosłem się, a on razem ze mną, i poszliśmy na spacer. Sami.
Gdy skręcałem na rogu ulicy, odebrałem telefon od Emila.
— I co? — zapytał drżącym głosem. — Na coś natrafiliście?
— Nie.
— To wpadaj na herbatę i na kolację.
— Może jutro, dziś jestem zmęczony.
— To dobrze, do jutra.
Znali się bardzo długo. Emil współczuł Markowi, ciągle wydzwaniał i dopytywał o Lenę.
Tej nocy nie mogłem zasnąć, zastanawiałem się, co mogło się wydarzyć w tamtym dniu, gdzie pojechała, w którym kierunku.
Postanowiłem jeszcze raz sprawdzić Jezioro Czarne w pobliskim lesie. Lena często tam jeździła, byłem tam z nią kiedyś, zabrała mnie w to bajkowe miejsce tylko raz. Jezioro czarowało swoim urokiem, ale ludzie stronili od niego, wręcz omijali to anielskie piękno. Starsi ludzie opowiadali, że z wnętrza zbiornika wody wydobywały się jakieś jęki i płacz dzieci.
Lena nigdy nie słyszała tam niczego prócz rechotu żab, świerszczy i ptaków. Przesiadywała tam godzinami, z oczami wlepionymi w drzewa i wodę. Może nawet rozmawiała po swojemu z żyjącymi tam leśnymi istotami.
Kiedyś latem o pierwszej w nocy pojechała tam sama rowerem, zabrała ze sobą tylko latarkę.
Cztery kilometry ciemną drogą przez las z małym światłem w ręku — co ona sobie myślała?
Wymknęła się po cichutku, jak spałem. Rankiem opowiadała swobodnie o swojej nocnej podróży jak o spacerze w parku w niedzielne popołudnie.
Nie wiem, co tkwiło jej w głowie, co ją tam ciągnęło. Zastanawiałem się czasami, czy ona jest normalna.
&
Przy wjeździe do obszaru wodnego, gdzie przesiadywała ciągle Lena, na wielkim świerku umieszczona jest tablica z przypisem historycznym, a przy niej — ogromny krzyż z kamieni.
Nawet przejezdna ludność szybko się wycofywała, czytając wielkie litery na sklejce.
W 1940 roku na wyspie, która znajduje się na oczku wodnym, zamordowano ponad pięćdziesięcioro dzieci pochodzenia polskiego. Mordu dokonali Niemcy. Jak głosi historia, szczątki dzieci spoczywają na dnie jeziora.
Prosimy o modlitwę i zachowanie ciszy.
&
Z samego rana zadzwoniłem do brata.
— Cześć, to ja, Marek. Musimy dziś przeszukać jeszcze raz Czarne Jezioro. To miejsce Leny, wiecznie tam jeździła, coś mi mówi, że…
— No dobra, o której wyruszamy?
— O dziewiątej będę ze sprzętem pod twoim domem.
— To czekam.
Lena
Wszystko już wiedziałam, opowiedział mi, siedział tu ze mną całe popołudnie. Dusiłam się, słuchając historii jego masakrycznego dzieciństwa i mordu, którego dokonał na tych kobietach.
O sobie i rodzinie opowiadał z drżącym głosem, z którego odczytywałam nienawiść do ojca i siostry, a współczucie dla matki. O zamordowanych kobietach mówił z radością, z uśmiechniętą twarzą, oblizując przy tym usta i drapiąc się po dłoniach.
Igor
Mieszkaliśmy w małej wiosce Dorohusk, niedaleko ukraińskiej granicy. Miałem wtedy jedenaście lat i nie byłem zbyt urodziwy. Miałem na imię Adam, nazwiska nie pamiętam dokładnie, ale coś mi świta, że chyba nazywałem się Kamionko.
Moje włosy były czarne i delikatne, wiecznie robił mi się kołtun, którego nie można było rozczesać. Dzieci w szkole śmiały się ze mnie i nazywały mnie kłak-głupol. Wstydziłem się tych potarganych strąków i ogoliłem się na łyso, ale to nic nie dało, i tak mnie przezywali.
Jak ja ich nienawidziłem… Nie chciałem już się tam uczyć, nie chciałem chodzić do tej budy, ale matka mnie prosiła, żebym się nie poddawał, i jakoś to znosiłem. Dla niej cierpiałem. Gdy ojciec wyjeżdżał do miasta na zakupy, często przez krzaki przedostawałem się na ukraińską stronę, wylegiwałem się na łące porośniętej chabrami i marzyłem o Lwowie. Ale po niedługiej chwili musiałem wracać do domu, bo wiedziałem, że ojciec może w każdej chwili wrócić, bałem się go.
Ojciec ciągle gdzieś znikał: a to na ryby, a to do lasu… Kiedyś stroił się cały ranek i wrócił po tygodniu, cały w błocie i na kacu. Gdy był mocno pijany i mu odwalało, to uciekałem z matką i siostrą z domu.Chowaliśmy się w zbożu z naszym psem, on nas pilnował i nasłuchiwał. Gdy nie zdążyliśmy uciec z domu, wtedy ukrywaliśmy się w pokoju. Z drzwi wyjmowaliśmy klamkę i pozbawialiśmy jej jednej rączki, i zamykaliśmy się od środka. Drzwi były poniemieckie, bardzo mocne, jakby ze stali, że nawet siekierą nie dałoby rady porąbać. Ojciec był wtedy bezradny.
Nie masz pojęcia, czemu aż tak strasznie się go bałem. Obwiniał mnie o śmierć mojej siostry — była jego ukochaną, małą perełką, która nosił na plecach, bawił się z nią w chowanego, a mnie odganiał jak zapchlonego psa.
Nie lubiłem jej za to, że zabierała mi ojca, a on o tym wiedział. Siostra ciągle się skarżyła, że ją szczypię albo ciągam za włosy. Obrywało mi się niesamowicie, a matka stawała w mojej obronie. Pewnego razu, gdy rodzice pracowali w polu, Karolina podeszła do studzienki z szambem. Krąg był niestarannie przykryty, schylała się tam i zaglądała, a ja patrzyłem i się nie odzywałem, tak jakbym chciał, żeby tam wpadła.
Tak sobie myślę czasami, że źle wtedy zrobiłem, nic sobie z tego nie robiąc. I nagle zobaczyłem, jak wtyka swoje małe rączki w przepaść zgnilizny i wpada głową w dół w rozpadlinę. Pamiętam, że pobiegłem po matkę i powiedziałem, co się stało, a potem schowałem się w stodole.
Ojciec nic mi wtedy nie zrobił, nie krzyczał i nie bił. Myślałem, że teraz ja będę najważniejszy, ale zrobił się dla mnie jeszcze gorszy.
Na pogrzeb przyszło dużo ludzi. Mała, śnieżnobiała trumienka swoim wyglądem przypominała domek dla lalek, a z oddali dobiegał śpiew kołysanki chmurnej jak noc.
Ciągle ją widzę i słyszę, jak biega przy boku ojca i śmieje się radośnie, a on razem z nią.
Po śmierci mojej siostry ojciec zmienił się jeszcze bardziej, był sto razy, a może i dwieście razy gorszy, chyba z tęsknoty za Karoliną zgłupiał do reszty. Matka lepiej znosiła żałobę, wydaje mi się, że byliśmy podobni do siebie pod każdym względem. I tak naprawdę chyba czuła to samo co ja. Nie wiem, tak myślę, nie mówiła o siostrze i za bardzo nie rozpaczała. Nie obchodził mnie już ten zły człowiek ani Karolina, chciałem wymazać ich z pamięci, wyrzucić ze swojego życia i być tylko z matką. Tylko ona mnie rozumiała i mogłem zawsze na nią liczyć.
Minął rok, rok strasznej męki przy boku ojca. Ten czas zakończył się tragedią.
Mój stary trochę posiwiał i zestarzał się, jego twarz pokrywały wielkie zmarszczki, których przedtem nie miał. Tylko oczy zachowały swój naturalny kolor, lecz było w nich pełno żalu. Był wysoki i dobrze zbudowany, ważył chyba ponad sto kilo.
Drugą osobą, którą zobaczyłem martwą, była moja matka. To była dobra kobieta, lekko przygarbiona, o szczupłej budowie ciała. Włosy miała ścięte krótko, bo to utrudniało ojcu szarpanie je za nie. Była ładna, o delikatnych rysach twarzy.
Broniła mnie przed nim. Katował nas czasami tak mocno, że matka traciła przytomność i leżała na podwórzu w błocie. Nie pozwalał mi się do niej zbliżać i zamykał w stodole. Rozkazywał nam jak król. Nasze domowe zwierzęta, a szczególnie bydło, okładał kijem. Biedne stworzenia przypięte krótkimi łańcuchami w ciasnej oborze na jego widok przebierały w miejscu drżącymi nogami, marząc o ucieczce. Nie mogłem już tego wszystkiego wytrzymać. Próbowałem zawiadomić policję, ale mi zagroził. Później chciałem się zabić, ale żałowałem matki.
Pewnej niedzieli siedział jak zwykle w kuchni przy piecu i popijał ten swój wywar z makówek i z herbaty. Czasami myślałem, żeby dosypać mu trutki na szczury, ale się bałem. I wtedy coś w niego wstąpiło — zaczął się czepiać na początku matki, potem mnie. Zobaczył strach w naszych oczach i rzucił się na mnie. Był naćpany, ale siły w rękach mu nie odjęło, nawet chyba przybyło. Zaczął mnie bić pięścią po twarzy, kopał w krocze, później wywrócił mnie na podłogę i dalej okładał, gdzie popadło. Matka podbiegła od tyłu i uderzyła go garnkiem w głowę. Ale ten typ chyba był ze stali — wstał, złapał ją za gardło, szarpnął szyją w bok i skręcił jej kark.
Upadła. Podbiegłem do niej, ale już nic nie mogłem zrobić, z jej otwartych oczu wydobywały się duże, zimne łzy. Tuliłem się do twarzy matki, ale on złapał mnie za sweter i zaciągnął do stodoły.
Siedziałem tam cały dzień, nie wiem, gdzie ukrył zwłoki. Zagroził mi, że jak komuś powiem, to mnie zabije. Mówiliśmy na policji, że mama poszła do lasu na grzyby i nie wróciła.
Przez parę dni chodził pokorny, nie odzywał się do mnie, a ja do niego. Tamtego jesiennego wieczoru zobaczyłem, jak ojciec głaszcze psa, którego zawsze bił i odmawiał mu pożywienia.
Ten widok tak mnie zaskoczył, że w mojej głowie stało się coś dziwnego — poczułem pieczenie i straszny ból. Upadłem, ale zaraz chyba wstałem i niczego nie poznawałem, nawet siebie.
Podniosłem się i poszedłem w kierunku polsko-ukraińskiej granicy, obejrzawszy się za siebie tylko jeden raz, nie rozumiejąc niczego.
Szedłem, a potem zacząłem biec, następnie przedostałem się na ukraińską stronę w Dorohusku przez krzaki. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale byłem pewien tylko jednego — że muszę dotrzeć do wymarzonego Lwowa.
Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie pytał, gdzie idę i kim jestem, raz tylko pewna kobieta jadąca rowerem zatrzymała się na chwilę i coś do mnie mówiła, ale ja nic nie rozumiałem, nie znałem tego dziwnego języka. Chyba domyśliła się, że jestem głodny, bo wyjęła z koszyka bułkę i gruszkę i wcisnęła mi w dłoń, po czym odjechała klekoczącym pojazdem. Usiadłem na burcie, szybko zjadłem i czym prędzej ruszyłem w dalszą drogę.
Do Lwowa dotarłem po paru dniach wczesnym rankiem. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, więc błąkałem się bez celu po starówce, aż dostrzegłem pomnik Adama Mickiewicza i tam przesiadywałem całymi dniami.
Przechodnie wtykali mi pieniądze i jedzenie — i tak przesiedziałem tam aż do zimy.
Robiło się coraz zimniej, bardzo marzłem i myślałem, że już po mnie, aż pewna kobieta zlitowała się i zabrała mnie do swojego domu.
Gdy weszliśmy do środka, poczułem zapach świeżości i ciepła. Aż się rozpłakałem i wtuliłem się w jej rękę, która szybko mnie objęła, a druga głaskała po głowie. Poczułem się szczęśliwy w jej objęciach jak nigdy dotąd.
Wnętrze mieszkania było jasne, wszystkie ściany pomalowane białą farbą. Kuchnia była skromna, ale przytulna, salon — niewielki, ale podobał mi się, szczególnie bardzo stary zegar, który stał przy oknie. Jej pokój, również bardzo mały, miał piękne, zielone zasłony jak łąka.
Kobieta nie zdawała się stara, miała może z dwadzieścia pięć lat, a może mniej. Wysoka i szczupła, o długich, jasnych włosach i ładnej buzi. Nie bałem się jej, czułem, że nie zrobi mi krzywdy.
W domu nikogo nie było, chyba mieszkała sama i nie miała męża. Nie rozumiałem jej mowy, nie rozumiałem nic.
Kobieta nakarmiła mnie i kazała się wykąpać, a potem podarowała mi swoje ubrania i pościeliła mi kanapę w salonie.
Moje życie nabrało sensu. Gdy kobieta była poza domem, ja wylegiwałem się na kanapie i ćwiczyłem ukraińskie litery, napisane przez nią w zeszycie czarnym mazakiem. Szybko się uczyłem, bo po niedługim czasie umiałem już czytać i pisać, potrafiłem się też dogadać z Julią, do której zacząłem mówić „mamo”.
Pewnego dnia zabrała mnie do wielkiego wieżowca. Weszliśmy do wielkiej Sali, w której siedziało dwóch mężczyzn i jedna kobieta, i tam dowiedziałem się, że zostanę prawnie jej synem.
Dali mi na imię Igor, a na nazwisko — Bilienko. Zgodziłem się i byłem szczęśliwy. I tak zaczęło się moje cudowne życie. Szybko się uczyłem i poszedłem do tamtejszej szkoły. Poznałem kolegę, Wojtka — zaprzyjaźniliśmy się byliśmy nierozłączni. Niestety po czterech latach naszej znajomości Wojtek przeprowadził się do Kijowa.
Spotykaliśmy się tylko w czasie wakacji. Wojtek przyjeżdżał przeważnie do mnie, bo Julia, moja matka, nie pozwalała mi jeździć do stolicy, bała się o mnie. Powtarzała, że pojadę i nie wrócę już do niej. Słuchałem się jej i nigdy nie sprzeciwiałem.
Po siedmiu latach naszej przyjaźni dowiedziałem się, że Wojtek zginął wraz z ojcem w wypadku samochodowym, bardzo to przeżyłem.
Matka wyuczyła mnie na lekarza, mając czterdzieści jeden lat byłem chirurgiem. Przeprowadzałem operacje serca i zawsze mi się udawało, nigdy nikt nie umarł mi na stole operacyjnym. Raz jedna starsza kobieta po paru dniach od zabiegu mało nam nie zeszła, ale udało nam się ją uratować.
Nie miałem żony ani nawet dziewczyny, żadna kobieta mnie nie interesowała, liczyła się dla mnie tylko matka. 26 czerwca 2020 roku, gdy wróciłem z pracy, w salonie zobaczyłem kobietę — siedziała tyłem do mnie i rozmawiała z matką. Przeszedł mnie po plecach zimny dreszcz i poczułem dziwny strach.
Gdy kobieta się odwróciła, moje ciało zesztywniało, bo wydała mi dziwna. Jej twarz przypominała mi twarz pierwszej matki. Powoli wycofałem się z salonu do kuchni i uciekłem potem na podwórze. Matka wybiegła za mną.
— Igor, co się stało? Wracaj!
— Strasznie rozbolała mnie głowa, tak bardzo, że nie mogłem wytrzymać z bólu.
Czekałem w ukryciu pod drzewem, aż ta nieznajoma sobie pójdzie. Po półgodzinie opuściła nasz dom. Szybko wbiegłem do salonu, matka coś do mnie mówiła, ale nie słuchałem jej, tylko zabrałem z zegara ukryte przeze mnie pieniądze i paszport, zabrałem portfel z dokumentami z komody i wybiegłem z domu, uruchomiłem samochód i pojechałem przed siebie.
Gdy się obudziłem, było ciemno. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję, leżałem na miękkiej trawie, było mi zimno. Gdy się podniosłem, zobaczyłem samochód, jednak nikt w nim nie siedział, więc wsiadłem do niego i tak trwałem dłuższy czas.
Nie wiedziałem, jak się znalazłem na tej polanie, z której było widać przepiękny las. Dobiegały z niego głosy ptaków i leśnych zwierząt.
Nie wiedziałem, kim jestem, i strasznie bolała mnie głowa. Nic nie pamiętałem, nie poznawałem nawet siebie. Siedziałem tak i siedziałem, potem spałem, byłem głodny i spragniony, ale nie miałem ochoty wysiąść z samochodu. Byłem jak ogłupiały, jakbym przestał być sobą i stał się kimś albo czymś dziwnym. Nie mam pojęcia, co się ze mną stało.
Głowa przestawała mnie boleć, dotarło do mnie, że muszę wydostać się z tego samochodu i rozejrzeć się, by ustalić, gdzie się znajduję. Gdy wyszedłem, poczułem zapach lasu i chyba wtedy, gdy zacząłem spacerować po tym lesie, wrócił mi rozum do głowy, zaczęło mi się wszystko przypominać. Przypomniałem sobie swoje życie we Lwowie i matkę, i tę kobietę, która wywołała mi tymczasowy zanik pamięci. Tak chodząc po borze, wszystko zacząłem sobie przypominać, całe moje życie. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, chciałem wrócić ojca, a potem do drugiej matki, do Lwowa. Nagle zobaczyłem kobietę — starą, ale nawet ładną. Domyśliłem się, że zbierała jagody, i pomyślałem, że na pewno zna te okolice i pomoże mi się wydostać z lasu. Powie coś więcej, gdzie się znajduję.
Zaczepiłem ją i szliśmy tak razem jak dobra koleżanka z kolegą, opowiedziała mi trochę o tych terenach i wiedziałem już, gdzie się znajduję, i że do Lwowa bardzo daleko. Nie bała się mnie chyba dlatego, że była dużo starsza ode mnie i mieszkała niedaleko, w małej wiosce.
Gdy dotarliśmy do samochodu, podziękowałem jej za pomoc i poprosiłem o parę jagód — chciałem spróbować, jak smakują, a że zaschło mi w gardle, to pomyślałem, że parę owoców dobrze mi zrobi. Ona wydarła się, że trzeba zapłacić, i zaczęła wykrzykiwać, że zbieranie to ciężka praca.
Byłem nawet spokojny, gdy nagle do moich uszu zaczął docierać jakiś głos, który kazał mi zabić tę kobietę. Podszedłem do niej, złapałem ją rękami za gardło i zacząłem dusić jej chudą szyję. Patrzyłem w jej w mętne oczy, z których uciekało życie. Nie obchodziło mnie, że ktoś może znajdować się w pobliżu. Gdy padła martwa, poczułem zadowolenie z siebie. Spoglądając na jej ciało, widziałem swojego ojca, poczułem ulgę.
Zwłoki zawlokłem daleko do lasu i przykryłem suchymi gałęziami. Zjadłem jagody, uruchomiłem silnik i pojechałem przed siebie, polną drogą przez las.
Po dwudziestu minutach dotarłem nad jezioro, na którym znajdowała się mała wysepka. Przy brzegu jeziora przy drzewie była wielka tablica, na której opisano zbrodnię na wyspie, obok znajdował się duży krzyż. To miejsce mnie podnieciło, pomyślałem, że tam, na wysepce, będzie mój dom, tu nikt mnie nie znajdzie.
Przenocowałem w samochodzie, z rana pojechałem na przeszpiegi, chciałem poznać wioski lub miasta znajdujące się w pobliżu. Dotarłem do małej osady, popytałem ludzi i dowiedziałem się, że niedaleko znajduje się miasto.
Pojechałem do tego miasta, nazywało się Morni. Tam poszedłem do hotelu, wykąpałem się, najadłem do syta i gdy tak odpoczywałem, to usłyszałem na korytarzu głosy jakiejś kobiety, która klęła jak facet. Uchyliłem drzwi i jedną ręką złapałem ją za włosy, drugą zakryłem usta i wepchnąłem ją do pokoju. Zaczęła się śmiać, była pijana i po chwili zaczęła się do mnie dobierać.
Postanowiłem skorzystać z okazji.
Po wszystkim chciałem ją zabić, ale pomyślałem, że to zbyt ryzykowne, i pogoniłem ją.
&
Po przespanej nocy o świcie pojechałem na przystań i kupiłem od starszego dziadka łódkę, którą trzymał w budzie. Była bardzo stara i nieszczelna. Pożyczyłem od niego przyczepkę, którą przetransportowałem łódź nad tajemnicze jezioro, następnie przeprawiłem się nowo zakupionym sprzętem na wysepkę. Przyczepkę odwiozłem mu następnego dnia też wczesnym rankiem, oczywiście dałem mu zaliczkę, którą zostawiłem mu w prezencie za dyskrecję.
Nikt mnie wtedy nie widział.
Wyspa okazała się bardzo bagienna, trudno było po niej stąpać. Nogi zapadały się w grząskim gruncie i gdy miałem się wycofać, w oddali zobaczyłem poniemiecki bunkier. Nie mogłem zrezygnować — dotarłem tam i po tygodniu to miejsce stało się moim domem.
Zadomowiłem się tu, było mi bardzo dobrze, ale musiałem z czegoś żyć, więc zatrudniłem się w Morni w szpitalu jako sprzątacz. Tam miałem dojście do leków i brakowało mi tylko uśmiercania kobiet, ich bólu, krwi — to mnie podniecało i nakręcało. Wynajdywałem kobiety podobne do mojej pierwszej matki, ale po niedługim czasie zacząłem widzieć w ich twarzach ojca, a i słyszałem te dziwne głosy i zaczynałem je zabijać. We wsi Rogwel postanowiłem wynająć mieszkanie, żeby nie było podejrzeń. Starsza pani nawet mnie tymczasowo zameldowała.
W pracy było mi dobrze. Nieraz chciałem kogoś załatwić, ale się bałem, że odkryją, że to moja sprawka, więc wymyśliłem inny plan.
Parkowałem czasami przy brzegu jeziora, ale starałem się częściej parkować w lesie, niedaleko mojej kryjówki, która znajdowała się na wysepce. Nikt się nie domyślił — ludzie, którzy tam spacerowali, myśleli, że to ktoś przejezdny się zatrzymał, i tak nie wzbudzałem podejrzeń. A łajbę chowałem w trzcinie, zresztą i tak nikt tam nie chodził. Najgorsze było przedzieranie się nocą przez las wąską ścieżką liczącą ponad kilometr długości. Niektóre kobiety były ciężkie, przyniesienie ich to bardzo duży wysiłek, ale przecież jestem silnym mężczyzną, mordercą, prawda?
Szukając ofiar, jeździłem do większych miast. Nie chciałem zabijać nikogo z okolicy, bo psy zaraz by węszyły, a tego nie chciałem.
Drugą ofiarą była trzydziestoletnia kobieta z Biastergu. Pojechałem tam specjalnie, żeby zobaczyć to miasto, bo w pracy opowiadali, że jest ciekawe. Gdy pozwiedzałem i zaczęło robić się ciemno, postanowiłem, że sobie zapoluję, bo znów słyszałem te dziwne głosy, które namawiały mnie do morderstwa.
Gdy siedziałem w samochodzie, w oddali zobaczyłem, jak kobieta podąża gdzieś szybkim krokiem. Od razu wysiadłem i upadłem tak, żeby wyglądało, że zasłabłem. Kobieta zatrzymała się i chyba nie wiedziała, co zrobić, bała się podejść do mnie. Nerwowo się rozglądała, ale w pobliżu nikogo nie było. Zacząłem jęczeć — specjalnie, żeby wzbudzić w niej litość — i to zadziałało. Podbiegła, nachyliła się i pytała, zdenerwowana, czy mi nic nie jest. Przytkałem jej do ust naszykowaną już wcześniej gazę z chloroformu.
Gdy odpłynęła, wtoczyłem ją do samochodu. Dobrze, że nikt nie nadszedł. Pojechałem z nią do swojej kryjówki i tam zaczęła się zabawa. Znęcałem się nad nią okrutnie przez trzy dni. Połamałem jej palce u nóg, następnie wyrwałem włosy z głowy, okładałem ja batem, dusiłem, nacinałem nożem aż do kości, a na koniec przegryzłem jej gardło. Możesz sobie wyobrazić, jak cierpiała, zresztą — sama się dowiesz, jak to jest.
Byłem bardzo zadowolony ze swojego dzieła i ciągle przypominam sobie, jak wyła z bólu, jak krzyczała i błagała o litość. A kto jej kazał łazić po ciemku i podchodzić do mnie? Sama sobie winna…
Następną zdobycz przywiozłem z Omosza — nastolatka, którą zwabiłem w galerii. Zaproponowałem jej seks za dobrą kasę, nawet długo się nie zastanawiała i nie spostrzegłem się, jak siedziała w moim aucie. Szybciutko uśpiłem ją tak samo jak wcześniej tamtą kobietę i znalazłem się niepostrzeżenie ze swoją ofiarą w swoim królestwie.
Ależ ona była piękna… Żal mi było okaleczać jej ciało i nie chciałem, żeby cierpiała. Gwałciłem ją przez dwa dni, a ona nie protestowała, tylko prosiła, żebym jej nie zabijał.
Była jedyną, którą chciałem zostawić przy życiu — żałowałem jej i tych pięknych, długich, brązowych włosów, lekko pofalowanych i gładkich jak jedwab, tej delikatnej i lśniącej skóry, z której czułem wydobywający się zapach jaśminu… Ale nie mogłem, udusiłem ją w końcu, zdenerwowała mnie swoim bekiem i moje dłonie zacisnęły się zbyt za mocno na jej delikatnej szyi.
Czwarta to była starsza pani, przywiozłem ją z parku z Seni. Udałem wtedy, że przewróciłem się z butelką w dłoni i skaleczyłem. Podbiegła do mnie i zaczęła oglądać moją ranę. Wcześniej wymazałem rękę farbą, tak żeby wyglądało na prawdziwe skaleczenie. Ale ona była głupia… szybciutko udało mi się jak poprzednim razem — uśpiłem ją i zapakowałem do samochodu. Znów mi się udało i nikt niczego nie widział.
Ta stara jędza miała chyba z sześćdziesiąt lat, była obrzydliwa, sadło jej wisiało, skórę miała pomarszczoną, włosy rude, przeplatane siwizną, jej oczy przypominały oczy zdychającej kury.
Postanowiłem ją od razu zabić i wbiłem jej nóż prosto w serce. Dołączyła do tamtych kobiet, do studzienki, w której już sobie smacznie spały dwie kobietki.
Chyba muszę się napić, zaraz wrócę i dalej ci opowiem, co i jak. A teraz oddaj mi tę plastikową butelkę po wodzie.
Kobieta sięgnęła ręką pod materac.
Lena była przerażona. Myślała, co z nią będzie, jak jej życie się zakończy… Czy zabije ją szybko, czy będzie się znęcał powoli? Była przerażona. Nie bała się śmierci, bała się tylko cierpienia i tego, że ten bydlak będzie zabijał bez końca. Zastanawiała się, czy ktoś go powstrzyma i czy zobaczy jeszcze swoją rodzinę.
Po chwili wrócił i zaczął dalej opowiadać, jakby to była fajna bajka na dobranoc.
— Wiesz, nie chcę cię straszyć, ale co do ciebie to mam szczególny plan. Zresztą, przekonasz się sama już niedługo. Wiesz, to on mnie takim uczynił… i ta biała koścista.
Lena spojrzała na niego z przerażeniem. Pomyślała, że to ona musi go pierwsza zabić, ale jak?
Opowiadał o następnej kobiecie, aż usnęłam, a on chyba nawet nie próbował mnie obudzić, bo gdy się ocknęłam, to jego już nie było.
Śniło mi się, że biegłam przez las, przez krzaki i po bagnie, wpadłam do wody i zaczęłam się topić. Nagle chwyciłam się kawałka pnia i złapałam go mocno, i tak udało mi się dopłynąć do brzegu. Wydostałam się z wody — moje obcięte palce były już czarne, chyba wdała się gangrena, z moich nóg odpadało mięso i było widać białe ścięgna na nogach… Na jedno oko nic nie widziałam, ale chyba było całe. Miałam guz na szyi, był ogromny i dusił mnie coraz bardziej, ale cieszyłam się, że żyję, że uciekłam temu bandziorowi.
Ale to był sen, a ja nadal tkwiłam w tej norze.
&
Było mi bardzo duszno i byłam głodna. Małych robaczków już prawie nie mogłam znaleźć, więc nie miałam się czym pożywić. Musiałam czekać, aż ten przygłup się pojawi i może zlituje się nade mną, i rzuci mi coś do jedzenia. Byłam brudna i śmierdząca, nie potrafię określić tego smrodu, mój nos już nie rozróżniał za bardzo zapachów… ale smród czułam. Wstałam i zaczęłam krążyć w tę i z powrotem, moje nogi były jak sparaliżowane i czułam prąd w prawej kończynie. Resztki palców przybierały szary kolor, chyba zaczęły powoli gnić, a ja byłam bezradna, bałam się nawet ich dotknąć.
Wtargnął do mojego więzienia jak oszalały, krzyczał, że go zaraz zabije i gdzie ukrył zwłoki matki. Uciekłam na drugi koniec bunkra, przytuliłam się do ściany, a on tak biegał i wrzeszczał. Wiedziałam, że mu odbiło i szuka ojca. Bardzo się bałam i zaczęłam płakać, a on krzyczał, żebym się zamknęła. Umilkłam i on się uspokoił.
Usiadł na moim materacu, przeciągnął rękoma po twarzy i zaczął dalej opowiadać, ale tym razem o matce.
— Wiesz, ona była kochana i dobra, on na nią nie zasługiwał. Dbała o nas, jak tylko potrafiła. Gdy byłem kiedyś chory i miałem dużą gorączkę, siedziała przy mnie całą noc, ale mi nic nie przechodziło, nie dałem rady wstać z łóżka i robiło się ze mną coraz gorzej. Matka wezwała pogotowie, ale karetka nie dała rady dojechać, bo to była zima i zawiało drogi. Prosiła ojca, żeby pomógł jej mnie zanieść do głównej drogi, która była przejezdna, i tam może karetce uda się dojechać, ale on powiedział, że nie ma czasu dla kołtuna. Miałem sześć lat i trochę już ważyłem, a matka zawinęła mnie w koc i niosła pięć kilometrów po śniegu. Ale udało się, uratowała mi życie. Lekarz powiedział, że jeszcze dwie godziny, a moje płuca by się poddały.
Po chwili zaczął dalej opowiadać o swoich ofiarach — z uśmiechem na twarzy, jakby mówił o letnich wakacjach spędzonych gdzieś na pięknej wyspie. Opowiadał tak, jakby to było coś pięknego i fascynującego.
— Wiesz, imię tej dziewczyny było śmieszne. Rozalia — to tak dziwnie brzmiało. Przywiozłem ją z Sori znad jeziora, łowiła ryby. Od kiedy baba łowi ryby? Chyba była babochłopem, nawet z wyglądu przypominała faceta. Krótkie włosy, lekko kręcone, przypominały kłębek poskręcanych nici… Przy tym jasne piegi — miała ich mało, a były ogromne. Jej ciało było wysportowane, mięśnie miała nawet sobie, a nogi twarde jak kłody. Gdy okładałem ją młotkiem, to odbijał się od niej jak od stali, ależ to był widok! Jej ciało zmasakrowałem, przypominało stek i wiesz, bardzo się zmęczyłem, musiałem po tym długo odpoczywać.
A teraz wystarczy. Ty opowiedz coś o sobie, bo wiesz, jeszcze trochę pożyjesz, jakoś przypadłaś mi do gustu. Pomęczę cię, a gdy koścista zdecyduje, to dołączysz do tamtych kobiet.
No zaczynaj, od początku.
Opanowałam swój drżący głos i zaczęłam opowiadać, ale wszystko zmyśliłam oprócz miejsca zamieszkania. Nie chciałam, żeby ten potwór wiedział coś prawdziwego o mnie i mojej rodzinie.
— Urodziłam się w Morni. Mieszkam w Rogwel, do szkoły chodziłam piechotą, bo miałam bliziutko. Mama była sklepową, a ojciec pracował w kółku rolniczym i jeździł ciągnikiem. Nie mam męża i dzieci, jestem samotna.
— Chyba mieszkałaś? — Zaśmiał się głośno, pocierając palcem oko.
— Pracowałam w biurze jako sprzątaczka… i to tyle. Nie chcę już opowiadać, wystarczy, daj mi lepiej coś do zjedzenia, jak mam jeszcze żyć, i zrób coś z moją dłonią, bo sinieją mi palce.
Tak naprawdę Lena pracowała w księgowości w szkole od ponad dwudziestu lat.
— Śmieszna jesteś, ale kto wie, jak mi zrobisz dobrze, to może coś ci przyniosę, a kto wie, może i dam ci trochę wody.
I zaczęło się — nie miałam wyjścia, musiałam oddać się temu padalcowi. Tym razem był jak potwór, przyduszał mnie swoim cielskiem, był brutalny, a nawet zaczął mnie okładać pięściami po głowie, po twarzy, po szyi i po nogach. Jęczałam z bólu, ale wytrzymałam.
Gdy skończył, wyszedł, jakby nigdy nic, a jedzenia czy wody i tak nie przyniósł.
Leżałam tak na obrzydliwie śmierdzącym materacu i patrzyłam w betonowy sufit, z moich rozciętych ust sączyła się delikatnie krew, a guzy na moim ciele robiły się coraz większe i bardziej bolesne.
Leżąc ledwo żywa, zaczęłam wspominać swoją rodzinę. Oni na pewno się martwią i na pewno mnie szukają. Zasypiałam, gdy ten wariat znów mnie odwiedził.
— Wstawaj, przyniosłem ci chleb, wodę i maść na twoją łapę.
Jak dobrze, pomyślałam w duchu, w końcu coś zjem i się napiję. Jadłam bardzo pomału, ledwo przełykałam, zresztą byłam bardzo słaba, nawet nie miałam siły gryźć tego pachnącego chleba. Jaki on był smaczny — chyba nigdy mi tak nic nie smakowało.
Patrzył na mnie jak demon, przyglądał się i nie wiem, czy mi współczuł, czy chciał mi jeszcze dokopać, żebym bardziej cierpiała. Bałam się go coraz bardziej, jego spojrzenia i jego silnego ciała, bałam się na niego patrzeć. Wzrok próbowałam kierować na sufit albo drzwi.
— Najadłaś się? — zapytał ochrypłym głosem.
— Tak, tylko jeszcze się napiję.
— To dobra, dawaj tą łapę, opatrzę ci ją.
Nagle jego wzrok złagodniał i delikatnie zaczął smarować moje biedne, napuchnięte i sine już knykcie.
Ten człowiek musiał być bardzo chory, pomyślałam, bo raz był wariatem i zwyrodniałym bandziorem, a czasami zamieniał się we wrażliwego i opiekuńczego człowieka. Zaczął się do mnie przytulać, a mi drętwiało ze strachu całe ciało.
Myślałam, że będzie znów dobierać się do mnie, ale on wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
3
Julia
Julia wyszła z wielkiego budynku ZUS — właśnie złożyła wszystkie dokumenty potrzebne do przejścia na emeryturę. Pani, która ją obsługiwała, była bardzo miła. Znała historię jej syna, który był znanym chirurgiem, i pocieszyła ją, że na pewno Igor odnajdzie się cały i zdrowy.
Julia wcale nie cieszyła się wolnością od pracy, zastanawiała się, co będzie robić w domu bez Igora, komu będzie sprzątać i gotować, bo sama nie potrzebowała zbyt wiele. Nowy dom, a raczej pałac, który syn miał jej kupić, teraz będzie musiał zaczekać na innego kupca.
Julia miała dostęp do pieniędzy Igora, ale postanowiła ich nie ruszać. Oszczędności z zegara zabrał, ale większa część ukryta w metalowym kuferku pod podłogą została. Mężczyzna nie trzymał pieniędzy na koncie, po prostu wolał mieć je w domu.
W tej rozpaczy i w tęsknocie nic jej się nie chciało — ani jeść, ani pić, ani spać, ani nawet żyć.
Codziennie z rana biegła na posterunek policji wypytać, się czy coś się wyjaśniło, czy mają jakieś wieści dla niej.
I tak wracała codziennie smutna, z głową opuszczoną, przygarbiona, ledwo łapiąc powietrze. Czasem przesiadywała i odpoczywała przy pomniku Adama Mickiewicza, szlochając jak dziecko.
Policja wcale nie szukała mężczyzny — mieli tyle zaginięć we Lwowie, że połowę zgłoszeń schowali do szuflady. Przeważnie zajmowali się tylko zaginięciami małych dzieci oraz kobiet.
Uznali, że facet po prostu chciał się uwolnić od toksycznej matki i uciekł jak najdalej.
Oszukiwali codziennie kobietę, że zajmują się tą sprawą, i czekali cierpliwie, kiedy staruszka da im spokój.
Julia nigdy nie zdradziła synowi swojej przeszłości, zawsze mówiła, że jej rodzice zginęli w pożarze, a ją jako noworodka uratowano i oddano do domu dziecka.
Prawda była inna — jej rodzice po prostu się zapili. Julia miała siedem lat, gdy to wszystko się stało. Ojciec był kowalem, a matka zajmowała się domem, a raczej robieniem wina własnej roboty, którym upajała męża, siebie i dwuletniego synka, żeby nie płakał, tylko ciągle spał. Dziewczynka często uciekała przez podmokłą łąkę do sąsiadki, która otaczała ją opieką — tam mała czuła się bezpiecznie.
Sebastian nie dożył trzech lat — zasnął i już nigdy się nie obudził, rodzice nie wezwali pogotowia. Zamknęli Julię w chlewie ze świniami, a sami pili z rozpaczy przez trzy dni, aż się zapili. Sąsiedzi znaleźli ciała i ledwo żywą dziewczynę po czterech dniach. I tak trafiła do domu samotnej, starej sąsiadki, która ją adoptowała.
Julia szybko zapomniała o swojej rodzinie — z nową matką, Anielą, czuła się bezpiecznie i była szczęśliwa. Dziewczynka we wszystkim pomagała matce — tak ją nazywała. Pasła owce, karmiła kury i kaczki, zajmowała się wszystkim, w czym była dobra, nie lubiła tylko pielenia warzyw i kwiatów, bo bała się robaków.
Gdy skończyła szkołę podstawową, dostała się do technikum odzieżowego. Dobrze zdała maturę i postanowiła pójść na studia, ale musiała zrezygnować, gdyż Aniela w wieku siedemdziesięciu sześciu lat zmarła nagle na atak serca.
Julia ledwo się pozbierała po stracie matki, było jej ciężko, bo została sama, bo daleka rodzina wyrzekła się jej w dniu śmierci jej brata i rodziców. Dziewczyna odziedziczyła dom, sad i zwierzęta. Po niedługim czasie sprzedała posiadłość i kupiła mała kawalerkę we Lwowie.
Dostała się do pracy w wielkiej fabryce i tam wykonywała swój zawód. Na studia nie poszła, mężczyzn się bała i tak została starą panną, która spotkała na swojej drodze Igora, a on stał się jej synem.
Marek
Tego ranka poszukiwaliśmy przy brzegu Jeziora Czarnego czegoś, co by należało do Leny.
Jednak po długich namysłach i rozmowie z bratem postanowiliśmy mimo ciemnej, zamulonej wody sprawdzić dno zbiornika przy brzegu, gdzie przesiadywała Lena.
Woda była bardzo gęsta i ciemna. Ogarnął mnie lęk, ale nie dlatego, że bałem się nurkowania, tylko że mogę ją tam odnaleźć. Dno było słabo widoczne, nogi zapadały mi się coraz bardziej w muł, aż ciężko mi było nimi poruszać. Światło latarki ustawiliśmy na bardzo jasne, ale mimo to niczego nie znalazłem.
Gdy już postanowiłem, że zakończę poszukiwania, nagle zaczepiłem nogą o coś twardego. Zaświeciłem latarką w to miejsce i zobaczyłem kierownicę roweru — od razu domyśliłem się, że to rower Leny.
Ogarnął mnie strach i byłem już pewny, że nigdy nie zobaczę jej żywej. Rower z wielkim trudem wydobyłem z dna jeziora, do kierownicy przywiązany był jej plecak. Od razu domyśliłem się, ż to nie ona go tam umieściła, tylko ktoś inny, może porywacz albo morderca.
Powiadomiliśmy policję i straż pożarną, wyspecjalizowany płetwonurek z PSP przeszukiwał dno jeziora przy brzegu, ale nie znalazł Leny. Uznano, że ciało może znajdować się dalej od brzegu, ale ze względu na zamulone dno jeziora nie będą kontynuować poszukiwań, bo to zbyt niebezpieczne.
Po dwóch godzinach pojawiła się prokuratorka Monika Poliwka z technikiem kryminalnym Marianem Maltonem. Zamiast zająć się sprawą, podziwiali piękny las i przyglądali się krzyżowi stojącemu przy brzegu jeziora.
Technik się nie śpieszył, pomału zabezpieczył dowody i udał się na spacer po lesie z prokuratorką. Po dwudziestu minutach wrócili i odjechali.
&
Lenę pochowaliśmy… a tak naprawdę to urnę z jej rzeczami, tak jak chciała, na cmentarzu w Rogwel. Tylko najbliższa rodzina i ksiądz.
Zawsze powtarzała, że jej pogrzeb ma być skromny i że nie chce pomnika, tylko mały nagrobek z imieniem i nazwiskiem — spełniłem jej życzenie.
Nie rozpaczałem mocno, ona by tego nie chciała, nakrzyczałaby na mnie, żebym był twardy i brał się za siebie, za dom i szukał drugiej… Jak to ona zawsze powtarzała — „tylko porządnej”.
Miałem nadzieję, że kiedyś odnajdzie się ciało Leny, że wypłynie na powierzchnię, że ktoś ją zobaczy i będę mógł ją pochować i zapalić świeczkę nad jej prawdziwym grobem.
&
Leżałam ledwo żywa na tym śmierdzącym posłaniu. Nie przyniósł mi czystych ubrań, nie proponował, żebym się umyła, bo i po co? Przecież i tak niedługo miałam umrzeć. Zastanawiałam się, jak zabić tego drania, jak wywinąć się śmierci, i nagle mnie olśniło — czemu tak późno, jak mogłam być tak głupia i tak ślepa? Przecież mogłam zabić go już dawno.
Wstałam i podeszłam do szkieletu kobiety. Zastanawiałam się, dlaczego nie umieścił jej zwłok w studzience: może nie chciał szarpać się ze szkieletem, a może chciał, żebym miała towarzystwo? Obmacywałam jej kości, sprawdzałam, które zdają się najbardziej mocne i ostre i która kość będzie się najlepiej nadawała do zabicia tego bydlaka. Wybrałam kość strzałkową, gdyż była cienka. Pomyślałam, że najlepiej spełni swoją funkcję i z łatwością przebije serce tego zwyrodnialca.
Nie musiałam nawet bardzo się męczyć — z łatwością kość odpadła od stawu kolanowego, była cienka jak dłuto, tylko musiałam ją zaostrzyć.
Trzymałam w ręku narzędzie, tak je nazwałam, i zastanawiałam się, czym je zaostrzyć… I przypomniałam sobie, że kiedyś ojciec miał osełkę do kosy… Pomyślałam, że betonowa posadzka mi pomoże, i zabrałam się szybko do roboty — lewą ręką.
&
Eliza miała już trzydzieści siedem lat, mieszkały niedaleko, zaledwie dwa kilometry od siebie. Kobieta była nie za wysoka, o czarnych, długich włosach upiętych przeważnie w kok, a na uszach miała zawsze wielkie kolczyki koła, jak modelka z czasopisma „Kobieta”. Ubierała się skromnie, ale zawsze czysto.
Znała Lenę chyba już piętnaście lat, często jeździły razem rowerami, spotykały się na plaży, lubiły się opalać. Teraz została sama, bez koleżanki już nie będzie tak wesoło… zrobiło się jej smutno, jakby ciemniej, chociaż świeciło słońce.
Eliza postanowiła pojechać i zapalić świeczkę nad jeziorem, nad którym często przesiadywała z Leną. Chciała posiedzieć tam sama, powspominać trochę, ukoić ból. Siedząc na miękkim mchu, wspominała swoją koleżankę i czuła jej obecność, tak jakby była tam razem z nią. Zrobiło się jej smutno, oczy napłynęły jej łzami tęsknoty i bólu, ale rozweseliła się, przypominając sobie, jak parę lat temu chciała pozbyć się żółwia i przywiozły go tu z Leną. Wypuściły go do wody, a on, szczęśliwy, popłynął. Nagle znów posmutniała, bo wiedziała, że on nie przeżył, chociaż Lena mówiła, że czasami go widuje, jak z małymi pływają po jeziorze. Wkręcała ją, ale ona taka była — wymyślała jakąś historyjkę na poczekaniu i śmiała się, wkurzała ją tym swoim śmiechem i głupimi gadkami, ale teraz brakowało jej tych jej wygłupów. Lena była niesamowita. Sama jeździła do lasu, mimo że miała tam dwa razy nieprzyjemną sytuację.
Eliza nie wiedziała, skąd jej kumpela miała tyle siły, a jak biegały nad jeziorko, to ona krzyczała „Dawaj, dawaj, dasz radę”, a ona jej słuchała i mówiła, że musi być twarda.
Pewnego razu, gdy Lena była w lesie na jagodach, zobaczyła samochód na środku drogi. W aucie znajdował się mężczyzna. Spał, pijany, więc Lena uciekła czym prędzej.
A raz też opowiadała, jak napotkała mężczyznę, który wyglądał na psychicznego. Opowiadała, że wychodziła z lasu na drogę chciała już sięgnąć po rower stojący przy drzewie, gdy go zobaczyła. Stał i przyglądał się jej jak zwierz, jakby zaraz miał ją pożreć. Lena była przerażona, nie wiedziała, co robić, więc wpadła na pomysł i zaczęła wołać Elizę. Mężczyzna wystraszył się i odszedł szybkim krokiem.
Eliza, siedząc i wspominając koleżankę, coraz mocniej szlochała z tęsknoty. Nagle zerwała się i postanowiła wracać do domu, bo zrobiło się późno, a dziewczynki niedługo mały wrócić ze szkoły.
&
Mój kościsty sztylet (tak go nazwałam) był już prawie gotowy, została tylko kosmetyka, ale i bez tego zabiegu spełni swoją funkcję. Ostrze starannie wyszlifowane, aż strach dotknąć, bo można się zaciąć.
No przyjdź tylko, to będzie po tobie, zwyrodnialcu, pomyślała Lena.
Ale drzwi nie otwierały się przez najbliższe dwa dni. Lena była wyczerpana, spragniona i głodna. Chleb, który miała, już dawno zjadła, a i wody w butelce już nie było. Czekała cierpliwie, obmyślając, jak dokonać zabójstwa i uciec jak najdalej z tej przeklętej wyspy.
Wpatrywała się w drzwi, nasłuchiwała — swój sztylecik skryła pod materacem i czekała na człowieka demona. Usnęła.
Jakiś zachrypnięty głos szeptał mi coś do ucha, myślałam, że to mi się śni, ale to znów on. Jego oczy spoglądały na mnie, a ja nie potrafiłam w nie spojrzeć, bałam się. Swoim policzkiem zaczął się przytulać do mojego, wtulił się i tak leżał, ja nie protestowałam, tylko zapytałam delikatnie, czy ma coś do picia i do jedzenia. Nagle zerwał się na nogi i rozdarł się:
— Wszystko popsułaś! Musiałaś gadać? Nie mogłaś milczeć, ty głupia babo? Co ci źle? Masz co jeść, ciepło, żyjesz jak królowa, nic cię nie obchodzi, ty suko niewdzięczna, zdechniesz tu jak one, zaraz ci pokażę, gdzie twoje miejsce.
Złapał Lenę za rękę i ciągnął ja po betonowej posadzce w stronę drzwi.
Wlókł ją ciemnym korytarzem, potrząchał nią na boki, następnie wepchał do drugiego korytarza, trochę szerszego od poprzedniego, którym się przedzierali. Po paru minutach zatrzymali się przed drzwiami, które też były metalowe, ale mniejsze niż tamte od jej więziennej nory, jak to Lena nazywała.
Otworzył drzwi i pchnął Lenę do środka — było tam czysto, ale bardzo duszno. Na ścianie zamontowano małe szafki. Pomieszczenie przypominało kuchnię. Na środku stał mały stolik. Na nim — dużo pachnącego jedzenia i dwie szklanki z pięknym, złotym paskiem na środku. Igor bardzo napracował się, urządzając te wszystkie pomieszczenia. Chciał, żeby to potworne miejsce wyglądało jak prawdziwy dom. Na stole znalazły się różne produkty: sok marchwiowy, kotlety, ogórki i banany. Dwa krzesła odsunięto od blatu, jakby czekały na powitanie Leny, a na podłodze pełno było palących się świec.
Myślałam, że to wszystko dla mnie, ale on tylko zaśmiał się głośno jak debil i pociągnął mnie dalej, przez jeszcze mniejsze drzwi, do następnego pomieszczenia, w którym znajdowało się łóżko przykryte puchatym, zielonym kocem. W rogu pomieszczenia stała plastikowa szafa — taka składana prowizorka. Na podłodze niedaleko łóżka stała wielka świeca paląca się jasnym płomieniem.
— Już popatrzyłaś? — zapytał ze złością, następnie zakrył mi jedną ręką oczy i pchał mnie delikatnie przed sobą. Wiedziałam, że zaraz stanie się coś złego, że na pewno zaraz pozbawi mnie życia. Dostałam drgawek i duszności jak przy gorączce, nie dałam rady utrzymać się na nogach, robiły się bezwładne, z trudnością przesuwałam je i szłam dalej. Nagle kazał mi się zatrzymać, zdjął rękę z moich oczu i kazał mi zajrzeć do studzienki, przed którą staliśmy. Świece były poustawiane po jednej stronie i błyskały jak na cmentarzu. Nie chciałam, bałam się tam zajrzeć. Domyśliłam się, że tam są martwe kobiety, po smrodzie i z jego wcześniejszych opowiadań. Byłam pewna, że zaraz tam mnie wrzuci, do tej ciemnej dziury, i będę konała wśród tych martwych kobiet.
— Na co czekasz?! — krzyknął. — Patrz, znajdo, co cię czeka już niedługo. Tu nikt nigdy was nie odnajdzie, zgnijecie i śladu po was nie będzie! Słyszysz, co mówię?
Przez mgłę widziałam ciała tych kobiet. Smród był niesamowity, a on wciągał nosem ten zapach i uśmiechał się sam do siebie. Jego twarz wyglądała, jakby był na haju po wypaleniu niejednego skręta marychy.
— Idziemy, znajdo, już popatrzyłaś, gdzie będziesz miała swój grób.
Złapał Lenę za rękę i pociągnął ją nie na pyszny obiad naszykowany w kuchni bunkra, lecz do jej nory, i pchnął ją do środka, zamykając drzwi za sobą na klucz.
Lena była wyczerpana. Nie dostała jedzenia, nie potrafiła się też uwolnić od tyrana. Gdyby miała więcej siły, popchnęła go do tej dziury, może nie dałby rady z niej wyjść i zdechłby tam za swoje grzechy, za śmierć tych kobiet. Chciała, żeby cierpiał z głodu i bólu, żeby błagał o litość, żeby jego ciało gniło i bolało go tak, że z bólu nie będzie mógł wytrzymać.
&
Siedział w samochodzie i gryzł palec. Tak mocno uszkodził zębami skórę, że sączyła się krew. Oblizywał palec, wąchał świeżą, wyciekającą wolnym strumieniem krew i obserwował, jaką kobietę upolować, by cieszyć się widokiem jej zmasakrowanego ciała.
Nie chciało mu się wyruszać na poszukiwania do innego miasta, więc postanowił, że zapoluje tu, na miejscu, w małej wiosce, w której się osiedlił. Miał obawy, ale pomyślał, że będzie sprytniejszy i nie da się złapać.
Żadna z kobiet, które przechodziły obok jego auta, nie była podobna do jego matki, zaczął się strasznie denerwować. Zostawił już swój zakrwawiony palec i wysiadł z samochodu, pozapinał guziki w swoim czarnym płaszczu, poprawił kapelusz, zapalił papierosa i obserwował.
Nosiło go ze złości. Żadna mu nie odpowiadała. Postanowił, że wróci na wyspę i wykończy jutro Lenę, chociaż obiecał jej, że jeszcze pożyje i pocierpi, nim ją załatwi.
Gdy już otwierał drzwi samochodu, zobaczył, że w jego kierunku podąża dziewczyna — tak na oko trzydzieści parę lat, bardzo ładna, o szczupłej sylwetce. Jej włosy sięgały do pasa, były bardzo kręcone i lśniące, od razu mu się spodobała, chociaż nie przypominała mu w niczym jego matki.
W pobliżu akurat nikogo nie było, tylko pełno gołębi kłębiło się na chodniku w poszukiwaniu pożywienia. Dziewczyna zbliżała się do niego, a on miał już plan, jak ją zwabić. Gdy miał go realizować, nagle z bocznej uliczki wybiegł mężczyzna. Przebierał szybko nogami, jakby był na lodowisku. Nagle wywrócił się, a kobieta na ten widok zawróciła i skręciła w boczną uliczkę.
Dostał szału. Podbiegł do mężczyzny i zaczął go okładać kopniakami. Mężczyzna jęczał z bólu, ale on dalej go okładał. Po pewnym czasie bardzo się zmęczył, czuł, jak go zaczyna boleć noga, chyba nawet uszkodził sobie palec. Rozejrzał się dookoła — pociemniało, a latarnie jeszcze się nie zapaliły. W pobliżu nikogo nie było widać, żadnej osoby, tylko kot zaglądał zza samochodu z przerażeniem.
Powoli wycofywał się do samochodu i gdy już miał nacisnąć na klamkę, poczuł silny ból głowy. Zrobiło mu się ciemno w oczach i osunął się na chodnik…
Obudził się w szpitalu. Nie wiedział, skąd się tam wziął i kto go tam przywiózł. Leżał w czystej piżamie na szpitalnym łóżku i bolała go głowa. Domyślił się, że ktoś go napadł albo w coś musiał uderzyć… Myślał, przypominał sobie, ale nic nie pamiętał. Leżał i przyglądał się zwisającej lampie na suficie. Drażniła go swoim komunistycznym wyglądem. Nagle zaczął wzywać pomocy, krzycząc na całe gardło. Przybiegła pielęgniarka, zaczęła go uspokajać, ale on się szarpał, ściągał piżamę, wyrywał kroplówkę… Druga pielęgniarka, usłyszawszy krzyki, przybiegła na pomoc.
— Ma pan chyba wstrząs mózgu — oznajmiła kobieta. — Trzeba będzie jeszcze zrobić prześwietlenie. Ktoś pana uderzył kamieniem w głowę, znalazła pana jakaś staruszka. Czy ma pan rodzinę, czy kogoś powiadomić?
— Nie mam rodziny, nikogo. — Nie był pewny swoich słów.
— Poznaję, przecież pan pracuje w naszym szpitalu.
Patrzył na pielęgniarkę z przerażeniem. W jego obolałej głowie snuły się okrutne myśli. Żałował, że nie ma siły, bo z chęcią by ją udusił. Patrzył na jej grubą szyję, ale nie był pewny, czy dałby radę objąć ją swoimi rękoma, czy musiałby skorzystać z pomocy sznura albo paska.
Nagle złapał go ból głowy i szybko złe myśli prysnęły gdzieś daleko.
— Poleży tu pan dzień albo dwa i jak wszystko będzie dobrze, to wyjdzie pan pojutrze do domu. A, jeszcze jedno: po południu zajrzy do pana policja. A teraz proszę się uspokoić, bo zaraz pojedzie pan na prześwietlenie.
Policja… Nie wiedział, kim jest policja… Coś mu świtało, ale w głowie miał pustkę.
&
Lena czekała, kiedy morderca się zjawi i przyniesie coś do jedzenia. Nie miała pojęcia, że ten zbir jest w szpitalu.
Kobieta była już wyczerpana. Chciała się podnieść i załatwić, ale nie była w stanie poruszać się o własnych siłach. Postanowiła doczołgać się za potrzebą do metalowego wiadra, które stało na drugim końcu pomieszczenia, w rogu. Nie chciała leżeć we własnych odchodach. Ręce jej drżały jak przy chorobie Parkinsona, okaleczona ręka przypominała swoim wyglądem napuchniętego, martwego jeża — mimo obumierania tkanek ta biedna ręka jeszcze się broniła przed gangreną, odmawiała posłuszeństwa i błagała o pomoc. Ale nikt i nic jej nie pomoże w najbliższym czasie, nikogo tu nie ma. Lena zdrową ręką próbuje poruszać się na przód za potrzebą. Na drżących nogach udaje się jej usiąść na wiaderko.
&
Po południu, o siedemnastej, w szpitalnym pokoju zjawiła się policja. Igora bardzo zaskoczyła wizyta przystojnego policjanta. Od razu przypomniał sobie, co się stało, i dostał gęsiej skórki. Pomyślał od razu o samochodzie, czy przypadkiem tam nie zaglądali, bo to byłby koniec mordowania, a przede wszystkim koniec jego wspaniałego życia.
Posterunkowy Trawa przywitał się grzecznie i spojrzał na niego swoimi niebieskimi oczami.
— Czy wie pan, kto pana zaatakował?
— Niestety nie widziałem napastnika.
— Dobrze, że to tak się skończyło, powinien pan podziękować tej starszej pani, która pana znalazła. Zresztą mówiła, że może wpadnie do pana w odwiedziny.
— Tak, tak, podziękuję jej za uratowanie mi życia. A mam pytanie: czy macie moje kluczyki od auta?