***
Książka zaskoczyła mnie do głębi. Na pierwszy rzut oka sytuuje się na pograniczu literatury feministycznej, od której notabene zazwyczaj stronię, i swoistego strumienia świadomości w zgrabnym, XXI-wiecznym wydaniu, zyskuje jednak na głębszym poznaniu i zdecydowanie wymyka się wszelkim próbom klasyfikacji.
Z całą pewnością stwierdzam — mimo tysięcy książek na sumieniu, nie pamiętam, aby ktokolwiek coś podobnego popełnił.
Jeśli pragniesz zajrzeć w głąb siebie, przyjrzeć się prawdziwym motywacjom swoich wyborów, odnaleźć siebie z dawien dawna straconą dla bieżączki dnia codziennego, ze świecą szukać lepszej pozycji. Napawa nadzieją, że jeśli tylko podejmiesz rękawicę rzuconą przez Joannę Bonowicz, „to lato będzie inne”.
— Joanna —
Justynie Michalskiej
za oddech i nieznikanie
Od autorki
Pod grubą, twardą skorupą życia, gdzieś w jego głębi, schowana jest miękka i delikatna dusza człowieka.
Odnalazłam ją dość późno, ale na szczęście dokonałam tego. I gubię ją jeszcze wciąż, raz po raz, przywdziewając ten dobrze znany i wysłużony już pancerz samowystarczalności i zajebistości, ale ona nie daje za wygraną i zawsze głośno puka do drzwi mojego serca. Otwieram wtedy te drzwi i przytulam ją mocno z coraz to większą za każdym razem nadzieją na to, że tym razem zostanie na dłużej. I wierzę bardzo mocno w to, że nadejdzie kiedyś moment, w którym odnajdziemy się po raz ostatni, odnajdziemy się i staniemy się nierozłączne.
To lato
— To lato będzie zupełnie inne niż wszystkie dotychczasowe lata. Nie wiem dlaczego, ale czuję, że tym razem będzie inaczej. Czuję, że tym razem nie będzie pogoni za poszukiwaniem kolejnych doznań, kolejnych widoków, nowych smaków i nieznanych jeszcze uderzeń adrenaliny. To lato będzie spokojne, kojące, nudne i przewidywalne. Nic się nie będzie działo — rozmyślałam, siedząc na środku leśnej ścieżki w niedzielne przedpołudnie.
Zatrzymałam się ot tak, po prostu, w środku swojego spaceru, nie dochodząc nawet do miejsca, do którego zwykle chodziłam, by usiąść lub położyć się w trawie i porozmyślać albo objąć ramionami brzozę i zadać pytanie, na które potrzebowałam odpowiedzi a sama nie umiałam jej znaleźć. Tym razem było inaczej. Po prostu zatrzymałam się na środku ścieżki. Zdjęłam plecak, odpięłam kijki do nordic walking i usiadłam po turecku na środku leśnego duktu.
— Muszę odpocząć — pomyślałam. Pomyślałam i usiadłam. Odpoczywałam dokładnie w tym miejscu, w którym poczułam zmęczenie, dokładnie w tym miejscu, w którym coś zawołało do mnie, abym zatrzymała się i odpoczęła. Nie znałam tego uczucia. Nigdy nie odpoczywałam wtedy gdy tylko coś we mnie zawołało, żebym odpoczęła. Zawsze mówiłam:
— O.K., zaraz odpocznę, zaraz. Jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko gdzieś dojdę, jeszcze tylko coś zrobię, jeszcze tylko dokończę to albo tamto i coś załatwię — zawsze było jakieś jeszcze.
Ale teraz było inaczej. Zatopiłam się w tym poczuciu odmienności chwili obecnej, gdy usłyszałam, przez zamknięte oczy, uderzenia czyichś stóp. To biegacz dzielił tę samą piaskową powierzchnię leśnego duktu, na której siedziały moje szanowne pośladki.
— Wszystko w porządku? — usłyszałam od żółtej, jaskrawej koszulki, stojącej naprzeciwko mnie.
— Tak, tak, wszystko w porządku — odpowiedziałam z uśmiechem, choć nie byłam zbytnio zadowolona z tego, że ktoś zakłóca moje rozmyślania a jednocześnie czułam, że to miło gdy ktoś zupełnie przypadkowy zatroszczy się o drugiego człowieka. Ciekawe, co by zrobił, gdyby trafił na mój niezbyt dobry dzień i gdyby moja odpowiedź nie była twierdząca. Czy chciałby pomóc i wysłuchać wszystkich moich żalów, bólów, trudności? Całej mojej przeszłości, z którą próbuję się pożegnać od prawie dwóch lat, ale która ciągle wraca i wraca jak bumerang. Co by wtedy zrobił? Usiadłby i słuchał, podawał kolejną chusteczkę, gdy ta poprzednia zostałaby kompletnie zasmarkana i zapłakana? A może by uciekł? Pomyślałby, że baba zwariowała, odpalił swoje szybko biegające nogi i zniknął za pierwszym zakrętem. A ja zostałabym znowu sama z tym wszystkim. Bo sama chyba muszę z tym wszystkim zostać. Nikt tego za mnie nie przeżyje, nie przetrawi, nie zabierze tego ode mnie. Sama muszę. Sama.
— Zobaczyłem, że ktoś siedzi i pomyślałem, że coś się stało — postanowił wytłumaczyć się ze swojego pytania, jakby powód, dla którego pyta, był jakoś szczególnie istotny.
— W porządku, w porządku. Dziękuję za troskę — odpowiedziałam pożegnalnym tonem, dając jednocześnie do zrozumienia, że dziękuję, ale samej mi tu było lepiej i chcę, aby tak zostało.
Nagle poczułam, jak coś mnie ściska za serce. Coś objęło moje serce rękoma tak, jak ja obejmuję czasem brzozy. Wtuliło swoją twarz w moje wielkie czerwone ciepłe serducho i zaczęło ściskać z całych sił, jak małe dziecko ściska swoją mamę, gdy chce jej pokazać, jak bardzo ją kocha i jak bardzo jej potrzebuje. To była moja wewnętrzna mała dziewczynka. Ta sama, o której istnieniu nie wiedziałam przez prawie czterdzieści lat. Przytulała moje serce i szeptała:
— Nigdy nie będziesz sama. Zawsze jestem przy tobie, tylko ty wciąż tak łatwo o mnie zapominasz. Fiksujesz się na swojej codzienności, obowiązkach, projektach, muszeniach i niemożeniach odpocząć, że o mnie zapominasz. Ja walę pięściami i wołam wniebogłosy, że jestem, a ty swoje. Musisz być umalowana i ubrana w sukienkę, jak wychodzisz z domu. Jak robisz pranie, to nie jedno, tylko od razu trzy, tak żeby w koszu na brudy było widać dno. Jak gotujesz, to nie to, na co akurat masz ochotę, tylko tak, żeby starczyło na cztery dni, tak żeby wszystkim smakowało, było zdrowe i żeby się kalorie zgadzały. Jak pracujesz, to prowadzisz pięć projektów równocześnie i bierzesz każdą robotę, którą ci ktoś zaproponuje, bo jak odmówisz i przyznasz, że nie dasz rady, to będziesz słaba. Ty słaba? No kto jak kto, ale nie ty. Wiadomo. A właśnie, że jesteś słaba, jesteś miękka i delikatna, wrażliwa i potrzebująca. Nie zmienisz tego. Może w końcu zaczniesz mnie słuchać. Dzieci czują bardziej, widzą więcej i nie wiedzą. Właśnie, nie wiedzą. A ty zawsze wszystko musisz wiedzieć. I tak nie wiesz. Zaakceptuj to, że sama dalej nie pójdziesz. Zaakceptuj, otwórz oczy, wyostrz słuch, wciągnij do płuc zapach lasu, posadź mnie na skraju swojego serca a ja cię poprowadzę. Pokażę ci taki świat, jakiego jeszcze nie widziałaś. Idź, słuchaj, obserwuj, czuj. Napełniaj zmysły tym, co cię otacza i idź a życie będzie się żyło samo. Życie przyniesie ci wszystko, co dla ciebie najlepsze. Ty musisz się tylko na to zgodzić.
— Niezły wykład — powiedziałam sama do siebie.
Często gdy jestem w lesie, rozmawiam sama ze sobą. Czy to aby na pewno tylko ze sobą rozmawiam? Może mieszka ktoś we mnie jeszcze. No, że ona, ta mała mieszka, to wiem, ale z taką małą to się chyba nie da tak pogadać. No sama nie wiem. W każdym razie mówię do siebie. Staram się to robić wtedy, gdy nikt nie słyszy, ale zdarzyło się parę razy, że wyrwał mnie z gorącego dialogu jakiś, przejeżdżający obok, rowerzysta albo grzybiarz. Wtedy dialog na chwilę ustawał, ale gdy człowiek znikał z pola widzenia i w mojej ocenie nie dochodziły do jego uszu moje fale dźwiękowe, to rozmowa powracała do eteru, żeby dokończyć wywód. Mam wrażenie, że gdy słowa opuszczają moje ciało, to jakoś lżej się robi. Zastanawiam się, gdzie jest ich początek. Chyba w sercu, gdzieś w klatce piersiowej. Bo gdy opuszczają to miejsce, przechodzą przez gardło i wychodzą z ust na głos, to klatka robi się lżejsza, większa, tak jakby ktoś coś z niej wyjął i odciążył ją z kilogramów, które miała w sobie zamknięte. To chyba emocje opuszczają wtedy serce. Emocje wybierają sobie słowa. Ubierają się w poszczególne litery, tworząc na końcu wyraz, a te układają się w zdania i całe wypowiedzi. Czasem przyjmują osobowość innego rozmówcy, bo ja jako ja nie jestem w stanie ich wystarczająco poczuć. Na tyle wystarczająco, aby były zdolne opuścić ciało. Opowiadam wtedy sobie o tym, co czuję. Przeżywam po raz kolejny sytuacje, które mi się w ostatnim czasie, albo w dalekiej przeszłości, przydarzyły. Przeżywam swoje życie na nowo, ubierając je w te słowa z głębi serca. Opowiadając wyrazami i zdaniami, na które wtedy, gdy to wszystko się wydarzało, nie było odwagi albo czasu, albo był czas, ale strach, że kogoś te słowa mogą zranić, blokował je przed opuszczeniem ciała. Zostawały wtedy we mnie i zamieniały się w kamienie. A teraz w lesie, gdy wiem, że nikogo nie ma, mogą bezpiecznie opuścić swoje miejsce a ja mogę zrobić w ten sposób miejsce na nowe uczucia. Może te nowe nie będą już takie ciężkie. Może te nowe nie będą musiały zamienić się w skamielinę w oczekiwaniu na światło dzienne. Może te nowe uda się od razu ubrać w litery, słowa, zdania, żeby nie musiały czekać.
— Wszystko słyszałam — usłyszałam dziewczęcy głos w środku. — Niezły wykład. Porusza szare komórki do myślenia — dodała.
— Nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z tobą. Wskakuj do tego serca, siadaj jak ci tam wygodnie i idziemy. Prowadź — poprosiłam zdecydowanym tonem.
Popatrzyłam w górę. Nie rozumiałam do końca idei wewnętrznego dziecka. Zdałam sobie sprawę w jednej chwili, jak wiele nie rozumiem. Jak wielu rzeczy, spraw, które mnie otaczają i które czuję, nie jestem w stanie zrozumieć ani pojąć umysłem. Zaczęłam zastanawiać się, czy w ogóle trzeba to wszystko pojmować umysłem i próbować za wszelką cenę zrozumieć. Może nie trzeba, może wystarczy czuć i być, i iść, i niczego nie trzeba rozumieć. Może wystarczy usłyszeć ten wewnętrzny głos, który można usłyszeć tylko wtedy, gdy wokół cisza i spokój tak jak w bibliotece, z półkami pod sam sufit, tak wysoko, że aby dostać się do tych najwyższych, trzeba wejść na drabinę i czasem nawet stanąć na palcach. Pamiętam taką bibliotekę na mojej uczelni. Pamiętam tą możliwość bezszelestnego poruszania się wielu kroków po wyłożonej miękką wykładziną podłodze, pamiętam skrupulatnie przeglądane karteczki w nieskończenie długich, alfabetycznie ułożonych szufladkach, które najpierw trzeba było odkodować, znaleźć tajemniczą zasadę i rozkminić, którą z nich wysunąć, gdzie mniej więcej znajduje się odpowiednia karta, będąca dalszą wskazówką ku temu, gdzie przystawić drabinę, aby w końcu na grzbiecie okładki, właśnie tym poszukiwanym grzbiecie okładki, ujrzeć właściwy tytuł i autora. Potem doskonale pamiętam, jak wyciągałam z półki książkę, szłam z nią bezgłośnie do stolika, włączałam lampkę i szukałam, szukałam czegoś, co miało być odpowiedzią albo przynajmniej wskazałoby co dalej, na którym stopniu drabiny stanąć, aby pójść dalej w swoich poszukiwaniach.
— A jaka to była drabina? — usłyszałam głos męża — taka przystawiana czy taka raczej platforma?
— O kurczę, nie pamiętam dokładnie — odpowiedziałam, próbując sobie przypomnieć więcej szczegółów o tej drabinie. — Jaka to była drabina? — pytałam szeptem w zamyśleniu samą siebie, licząc, że znajdę odpowiedź. — Taka chyba rozkładana, taki trójkąt, ale nie mogę zobaczyć jej obrazu, nie pamiętam tego — zakończyłam swoją odpowiedź w poczuciu jej niepełności. — Ale pamiętam coś jeszcze, pamiętam taki sen, który kiedyś miałam, to był sen o tej bibliotece, połączonej z jakimiś gabinetami lekarskimi. Kurczę, ciekawe, że właśnie teraz mi się ten sen przypomniał.
— O czym był? Opowiedz więcej — poprosiła córka.
— Pamiętam, jak chodziłam różnymi korytarzami — zaczęłam snuć swoją opowieść, próbując sobie przypominać po kolei to, co się w owym bibliotekarskim śnie wydarzało. — Szukałam czegoś, chyba właśnie książek, ale też pamiętam, że szukałam jakiegoś lekarskiego gabinetu, byłam umówiona na wizytę, ale nie mogłam trafić, chodziłam, skręcając w różne przejścia i szłam to tu, to tam i czułam, wyraźnie to, co teraz też czuję, że nie mogłam trafić, nie miałam żadnej mapy, nigdzie nie było żadnych wskazówek. Siedzieli na tych korytarzach różni ludzie, pytałam ich jak dojść do gabinetu, w którym przyjmuje mój lekarz ale nikt nie wiedział. Wiele razy byłam w tych korytarzach, wiecie? — upewniłam się, że mnie słuchają. — Wiele razy wchodziłam do tego budynku i za każdym razem innym wejściem, innymi drzwiami. Za każdym razem szłam korytarzami, ale one nigdy nie były takie same. Zawsze po wejściu do budynku trafiałam w jakieś inne, nowe dla mnie miejsce i po prostu szłam, denerwowałam się wtedy tym, że nie wiem, gdzie mam iść, bałam się bardzo, że się spóźnię na wizytę, że nie dojdę tam, gdzie mam dojść.
— I co? — zapytał zniecierpliwiony dziecięcy głos mojej córki.
— I zawsze w jakiś magiczny i absolutnie niezrozumiały sposób, w najmniej oczekiwanym momencie, kiedy już się poddałam i zaczynałam się godzić z tym, że się zgubiłam i że nie trafię, stawałam przed tym gabinetem, albo przed drzwiami sali uniwersyteckiej, które otwierałam i za którymi ktoś na mnie czekał.
— Tak po prostu czekał — podsumowała córka.
— No, tak po prostu. Ciekawy ten sen. Ciekawe, że zawsze szłam inną drogą, potem jak już myślałam, że się zgubiłam, klucząc, złoszcząc się, spotykając się ze swoim strachem, poddając się zupełnie, nagle pyk i jestem tam, gdzie mam być. Potem to nawet nie pamiętałam jaką drogą szłam i kolejnym razem nie mogłam iść tą samą, bo nawet jak otwierałam te same drzwi, to za nimi i tak znajdowałam się w innym miejscu niż to, którego się spodziewałam. Ciekawe jakie to ma znaczenie dla życia? — sama siebie zapytałam i zauważyłam, jak łyżka, pełna płatków czekoladowych i mleka, zatrzymuje się i zastyga w swojej drodze od miski do małych otwartych usteczek córki, siedzącej z otwartymi uszami naprzeciwko mnie, przy stole nakrytym porannym śniadaniem. Łyżka powędrowała z powrotem na dół do miski, jakby małe ciało nie znalazło w sobie tyle siły, aby ogarnąć jednocześnie jedzenie i rozmyślanie. Oczy, wlepione gdzieś w otchłań niewidocznej przestrzeni w mózgu, odpowiedzialnej za nadawanie sensu i znaczenia snom, szukały odpowiedzi, wędrowały po bezkresnych szufladkach i kartach skrupulatnie skatalogowanych informacji i wspinały się po bezkresnie wysokich drabinach, aby dotrzeć do miejsca, które przybliży je do odpowiedzi, które nada sens.
— Mam dla ciebie takie przemyślenie — zaskoczyła mnie powagą swojej wypowiedzi i niezwykle dojrzałym, jak na dziewięciolatkę, doborem słów.
— Jestem niezwykle ciekawa twoich przemyśleń kochanie — odpowiedziałam równie dostojnie, starając się z całych sił, aby nie ujmować powagi naszym rozważaniom.
— To znaczy chyba to, że nieważne jakie drzwi otworzysz, to życie i tak cię doprowadzi tam, gdzie masz dojść — spojrzała na mnie upewniając się, że usłyszałam jej słowa i z niezwykłą precyzją zapakowała łyżkę czekoladowych kulek z mlekiem do swojej małej buzi, by pozwolić sobie usłyszeć ich radosne chrupanie.
— Hmm — westchnęłam i zostałam z jej słowami, rozmyślając dalej nad sensem tych bibliotekarsko — lekarskich podróży. Otwieram dobrze znane drzwi, a za nimi zupełnie nowy i nieznany korytarz. I to jest chyba trochę tak, że nie chodzi o to, aby za każdym razem szukać nowych drzwi, ale o to, aby odnajdywać nowe i odkrywać więcej, patrzeć inaczej na to, co już znane. Może gdy przestanę iść do celu a skupię się na tym, aby poznawać nowe korytarze i odkrywać drogi, których jeszcze nie odkryłam, to życie samo postawi ten cel przede mną. Może trzeba wyznaczyć cel, zamarzyć o nim, a potem otworzyć drzwi, które na pozór w ogóle do niego nie prowadzą. I chyba właśnie to odkryłam, chyba znalazłam swoją odpowiedź, chyba mam w dłoniach właściwą na tę chwilę książkę. No właśnie — moje myśli zmieniły nagle kierunek — tak dawno nie czytałam.
Wstałam energicznie z krzesła i poszłam do sypialni. Stanęłam przed półką z książkami i zaczęłam wodzić dłonią po grzbietach kolorowych okładek, przechylając głowę, aby lepiej doglądać tytułów i odszukiwać w ciele informacje o tym, do której z nich mnie ciągnie, którą chciałabym wyciągnąć z jej miejsca, aby zburzyć panujący na półce porządek.
— Co robisz? — zakrzyknęła moja mała pani detektyw, która musi wszystko wiedzieć.
— Szukam jakiejś książki do poczytania, próbuję znaleźć coś, na co mam ochotę.
— Może coś o numerologii?
— A skąd ty wiesz o numerologii? — szeroko otworzyłam oczy ze zdziwienia.
— Słyszałam, jak kiedyś z ciocią gadałyście, że każdy ma tam jakiś swój numer i że to tam wtedy coś tam. — najwyraźniej nie miała czasu zagłębić się w temat, bo akurat kończyła zamykać drzwi mieszkania z informacją na ustach o tym, że idzie na dwór i że „pa”.
— No może coś o numerologii — podchwyciłam temat i zaczęłam przeglądać swoje materiały w segregatorze, w którym zbieram różne rzeczy, zupełnie niepotrzebne w chwili ich zbierania. — A jednak się przydaje ta moja dziwna przypadłość — pomyślałam, dając sobie wyraźną zgodę i przyzwolenie na to moje, niezrozumiałe dla innych, zbieractwo rzeczy i doświadczeń. Usiadłam nad rozłożonymi kartkami i zaczęłam skrupulatnie liczyć. — Trójka. Jestem trójką — oznajmiłam sama sobie. — No ewidentnie, trójka — potwierdziłam to jeszcze po ponownym przeliczeniu, tym razem z pomocą ołówka i kartki, żeby były dowody.
Zamknęłam oczy, położyłam się na podłodze tuż obok wszelkich akcesoriów, które posłużyły temu odkryciu i poddałam się zupełnie myślom, które zaczęły swobodnie płynąć przez moje ciało, poszukując jedynie partnera do rozmowy o tej całej numerologii.
— Trójka, trójca, jestem numerologiczną trójką i nasuwa mi się pytanie, o co chodzi z tą trójką. Ja jestem trójką a ty jesteś trójcą. Co wy macie z tymi trójkami? Wyjaśnij mi — zadawałam pytanie, licząc na to, że ktoś się odezwie.
— Każdy człowiek to trójka. Każdy człowiek składa się z trzech istot. Pierwszą jest dziecko. Każdy z nas, pomimo swojej dorosłości, nosi w sobie dziecko. Ty nosisz swoją dziewczynkę, która siedzi na skraju twojego serca i sprawia, że nie możesz go zamknąć, że musisz je pozostawić otwarte. Wrażliwa, czująca, beztroska, otwarta na świat, nie mająca żadnych ograniczeń, twórcza, ekspresyjna, pełna życia i kreacji. Jej mądrość to uczucia. Ona odbiera świat bez umysłu tylko sercem. Kolejną osobowością jest człowiek dorosły, dojrzały, ojciec, matka, opiekun. To ta istota posiada umysł, w którym osiadają doświadczenia, tak zwana mądrość życiowa, troska, odpowiedzialność, zdolność do tego, aby godzić się na ustępstwa i funkcjonować w otaczającym nas świecie. To ta dorosła część płaci rachunki, nie wkłada rąk do ogniska, przymyka oko na rozlane mleko i popełnione błędy, wyciągając z nich jednocześnie wnioski, by odpowiedzialnie prowadzić człowieka przez życie. Te dwie osoby muszą iść razem. Zawsze razem. Gdy się zgubią, zapomną o sobie, wtedy uciekasz. Jesteś albo w świecie zabawy jako wolnych duch w sprzeczności i niezgodzie na codzienność, albo zamieniasz się w turbopraktyczną, ponurą i poważną kobietę, która zapomina zupełnie o tym, że życie to przyjemność i zabawa obok codziennych obowiązków. Możesz być raz taka a raz taka, ale nigdy nie zapominaj o tej drugiej. Pamiętajcie o sobie, przeplatajcie się nawzajem, uczcie się od siebie i akceptujcie swoją odmienność. W końcu chodzi przecież o to, aby trójca była jednością. A gdy będziecie połączone, dołączy do was numer trzy, czyli dusza. Ulotna, niewytłumaczalna, poza jakąkolwiek logiką, niemożliwa do wyjaśnienia ani zrozumienia przez umysł. Pomimo braku fizyczności daje jednak ludziom możliwość jej dotknięcia. Przez zaufanie do siebie, przez czucie drobnych poruszeń, ciepła, zimna, dreszczy, gdy o czymś mówimy, drżenia ciała wywołanego ruchem albo bezruchem podczas medytacji, masażu, ćwiczeń, tańca, poprzez widzenie wewnętrznym okiem przepływającej w ciele energii i subtelności przyrody, przez to wszystko przemawia dusza. To ona pozwoliła ci zobaczyć strukturę kropli wody. Pamiętasz wtedy nad morzem? — głos zatrzymał się, aby pozwolić mi odkopać wspomnienia.
Wróciłam myślami do tamtych chwil. To było lato. Wakacje nad morzem na campingu z przyczepą. Byłam ja, córka i mąż. Zajechaliśmy na camping i trochę nas przeraził zgiełk i ilość ludzi.
— Ale spęd. Chyba nie dam rady tu być dłużej niż trzy dni. Mała się pobawi. Pokorzystamy z morza i spadamy — powiedział. — Nie dość, że źle się czuję przez te plecy pieprzone. Zawsze się odzywają wtedy, kiedy nie trzeba. To jeszcze mamy parcelę przy samej ulicy. I to ma być premium parcela. Co za kpina — z tą kpiną na ustach zaczął wypakowywać stolik, krzesła, rozwijać markizę i ogarniać niezliczoną ilość drobnych elementów, które trzeba ogarnąć, zanim można będzie się wygodnie rozsiąść w naszym mini domku.
— Może nie będzie tak źle — próbowałam załagodzić sytuację. — Chociaż fakt, że parcela do kitu. Jak ty to rezerwowałeś? Nie wiedziałeś, że to w tym miejscu będzie? — trochę chyba zarażona jego nastrojem kontynuowałam narzekanie i dołożyłam nieświadomie do tej całej niewesołej sytuacji trochę swojego własnego gówna.
Uświadomiłam sobie jednak po chwili, że w sumie to ja nawet lubię trochę taki zgiełk. Byliśmy trzy dni nad jeziorem, gdzie była absolutna cisza i przejmujący spokój, i trochę miejskiego gwaru robiło mi dobrze. Czekałam też na wycieczkę po straganach w nadmorskim miasteczku, którą zaplanowałyśmy sobie z córką. Ona uwielbia takie miejsca. Kocha przegrzebywać tony bransoletek i wisiorków w poszukiwaniu tej jedynej najwłaściwszej. Najchętniej dotknęłaby każdej, wiszącej wzdłuż ulicy maskotki, pomimo, że na każdym straganie są identyczne, ale gdzieś jest na pewno ta jedna jedyna wyjątkowa, czekająca właśnie na nią i jedynym sposobem na to, aby się przekonać która to, jest właśnie dotyk. Czasem jeszcze trzeba powąchać dla pewności, ale dotyk jednak jest wiodący. A ja w sumie lubię na nią patrzeć, jak cieszy się z tych swoich pierwszych niezależnie podejmowanych decyzji. Jak pyta ile to kosztuje i czy jak to kupi, to starczy jej jeszcze na kolczyki. Zanurza się w tych zakupach po uszy. Zatraca się zupełnie w tej jednej małej chwili, która staje się dla niej, w tym właśnie momencie, całym życiem.
— Weź to potrzymaj, bo mnie zaraz cholera weźmie — wyrwał mnie z zamyślenia jego sfrustrowany głos, po czym wzięłam do rąk nogę od markizy i zaczęłam ściskać z całych sił, żeby tylko go ta cholera nie wzięła.
— Wiesz co?
— Co?
— Rozbijemy się i zobaczymy, jak będzie. Przyjechaliśmy z kompletnej głuszy i pewnie nas ten zgiełk zaskoczył. Mała pewnie znajdzie sobie koleżanki. Jutro pojedziemy na stragany.
— No w to, to wy mnie nie mieszajcie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego — wygłosił jednoznacznie i ostatecznie.
— Bransoletkę sobie kupię w tym roku, wiesz? — kontynuowałam bardziej dla siebie tę wypowiedź, bo on i tak nie słuchał. — Taką z muszelkami. Zawsze jak byłam nad morzem, to mi się bardzo podobały te bransoletki. I jak skóra jest opalona, to one tak pięknie się odbijają od tej opalenizny — moje słowa stały się bezdźwięczne, ale umysł kontynuował swoją wypowiedź. — Boże. Przez tyle lat przyjeżdżałam nad morze już jako dorosła kobieta i zawsze chciałam sobie kupić tę bransoletkę. Nigdy tego nie zrobiłam, bo miałam w głowie, że to nie wypada. Kilka dni temu widziałam w social mediach zdjęcie mojej znajomej i ona właśnie taką bransoletkę miała, i okazało się, że wypada. To jej zdjęcie tak bardzo obudziło we mnie moje zakopane pragnienie ozdobienia swojego nadgarstka zawieszonymi na sznurku muszelkami. Czemu ja sobie tego przez tyle czasu odmawiałam? Czemu dopiero dzisiaj poczułam odwagę, aby tę bransoletkę sobie kupić i cieszyć się beztroską tych wakacji? — pytałam samą siebie. — Przecież po to są wakacje. Po to, żeby zamienić się w dziecko i spełniać swoje zachcianki. Tyle razy sobie w życiu odmawiałam. Nie wypiłam zimnego piwa na plaży, bo mi od jednego piwa brzuch przez wakacje urośnie. Nie zjadłam gofra, bo będę gruba. Nie kupiłam sobie sukienki, chociaż zawsze chciałam mieć sukienkę z tych sklepów przy deptakach, taką letnią, prześwitującą, taką tylko na wakacje i na żadną inną okazję. No właśnie dlatego nie kupiłam tej sukienki, bo się nie nada na żadną inną okazję, jakby wakacje nie były wystarczającą okazją. Jakby wszystko musiało być przemyślane, praktyczne i niezwykle potrzebne. Jakby nie można było chcieć sobie sprawić przyjemności dla samej przyjemności. W tym roku będzie inaczej. Kupię sobie bransoletkę i z dumą nie zdejmę jej przez całe wakacje, a może nawet i dłużej. Kupię sobie sukienkę, a potem gofra i pozwolę, aby przy pierwszym kęsie spadła z niego bita śmietana prosto na ten nowiutki materiał. Wypiję piwo na plaży albo dwa, albo trzy, a potem głośno sobie beknę, zakryję usta dłonią, powiem przepraszam i niby trochę zawstydzona, że wyszło tak głośno, ukryję w tych dłoniach chichot zadowolenia. A wieczorem zjem zapiekankę, wzbogacę moją nową sukienkę ketchupem i pójdę tańczyć. Tak jak chcę i tak jak czuję. Poddam się dźwiękom muzyki i pozwolę, żeby popłynęła w moich żyłach. Bez opamiętania, bez kontroli, bez patrzenia na siebie z zewnątrz. Tylko ruch, taniec, dźwięki przepływały będą przez moje ciało, a ja stanę się muzyką. I to wszystko w tej mojej nowej brudnej sukience i z brzuchem pełnym jedzenia i piwa.
— Mama, mogę iść z koleżankami na plażę? — zapytała zdyszanym, biegnącym jeszcze głosem.
— Ale z jakimi koleżankami? Ich rodzice się zgodzili? Co? Jak? Chwila! — automatycznie mój mózg w trosce o dobro mojego dziecka wyrwał mnie z rozmyślań. — Czyżby to wszystko, o czym jeszcze przed chwilą myślałam, zaczęło się właśnie dziać? — przebiegło pytanie przez moją głowę pomiędzy ustalaniem szczegółowych danych na temat koleżanek, plaży i tego co i jak.
Zdałam sobie sprawę, że życie właśnie w tych kilku zdaniach dało mi do zrozumienia co jest mi potrzebne do szczęścia w te wakacje. Dało mi znaki i wskazówki czego mam sobie w końcu przestać zabraniać, na co się otworzyć i na co sobie pozwolić. Na co życiu pozwolić, aby mogło wkroczyć do moich wakacji i zacząć mi dawać szczęście. Pozwoliłam sobie na wszystko. Na bransoletkę, sukienkę, gofra, zapiekankę. Na to, aby córka chodziła na plażę z koleżankami bez poczucia, że w jakiś dzień to ja powinnam zabrać jej koleżanki na plażę, żeby się odwdzięczyć i odpracować prezent w postaci wolnego czasu, który dostałam. Czasem wolałam jej zabronić, żeby z kimś gdzieś poszła, bo czułam, że to potem ja powinnam odwdzięczyć się tym samym. Bywało też tak, że gdy ja zapraszałam nieswoje dzieci do siebie na noc albo zabierałam je nad jezioro, żeby mała miała towarzystwo a ja trochę spokoju, to oczekiwałam, że ktoś odwdzięczy mi się tym samym. Że zaprosi moją córkę do siebie po szkole albo na nocowanie. Przyszedł taki moment, gdy przestałam tego oczekiwać od innych. Dotarło do mnie, że przecież ja to robię dla siebie i dla córki. Że dzięki temu ona jest zajęta koleżankami, ma towarzystwo i jest szczęśliwa. Nie ciąga mnie wtedy do wody i nie każe nurkować po kamienie, nie łazi po domu i nie smęci, że jej się nudzi. Ja mogę wtedy być blisko, gdyby coś potrzebowała i aby czuła się bezpiecznie, ale mogę być jednocześnie dla siebie. Mogę poczytać, posłuchać muzyki, albo po nic nie robić. Gdy przestałam oczekiwać od innych, że mi się odwdzięczą za to, że de facto robię coś dla siebie, to zniknęła także potrzeba odwdzięczania się za to, że ktoś coś zrobił dla mnie. Bo to chyba nie o to chodzi, aby w życiu robić rzeczy w oczekiwaniu, że ktoś nam się za to odwdzięczy. Chodzi o to, aby robić coś, co jest w zgodzie ze mną, mówić sobie tak, nie oczekując niczego w zamian ani od innych ani i chyba przede wszystkim od siebie. Tak trudno dać sobie coś dobrego bez poczucia konieczności oddania tego samego. Tak trudno dać sobie coś dobrego w zaufaniu do życia, że to, co ja daję innym, choć zupełnie inne od tego, co dostaję, dla kogoś jest wartością i że życie wie lepiej jak rozdać karty, abyśmy wszyscy byli wygrani i szczęśliwi, dając i biorąc zupełnie coś innego.
Pamiętam, jak kiedyś nad jeziorem, któryś już dzień z kolei, wychodząc z przyczepy, napotykaliśmy przewróconą miskę i wysypaną karmę naszego psa. Myśleliśmy, że to koty. Taka wersja była najbardziej prawdopodobna więc po kilku dniach uznaliśmy za pewnik i przestaliśmy się nad tym zastawiać.
— Trzeba schować tę karmę do środka na noc, żeby znowu rano bałaganu nie było — mąż wyartykułował zalecenia, gdy szykowaliśmy się powoli do spania i zabezpieczaliśmy rzeczy na noc. — Na co ten pies tak szczeka? Córcia, idź no wyśledź za czym on tak ujada — kontynuował, trzymając w rękach miskę z naczyniami, którą także zamierzał uczynić niedostępną dla kotów.
— Jeż! Mama, jeż! Tata, szybko! — krzyczała podniecona, przyglądając się bezradnie ale z ekscytacją, psu ujadającemu nad jeżowymi kolcami. — Ratujcie psa, on się zaraz pokłuje o tego jeża! — błagalnym tonem prosiła o ratunek dla swojego kudłatego przyjaciela.
— Pokłuje się to się nauczy. Spokojnie. No chodź piesku, chodź. Spokój już — mówił mąż spokojnie, delikatnie odciągając psa od morderczych kolców nieproszonego gościa.
— To ten jeż wyjada karmę naszemu psu — odkrywczo wyartykułowała córka, nie ukrywając swej dumy z rozwikłania zagadki. — Ale numer — podsumowała całą sytuację owej zagadki, która jednak przyniosła niespodziewane i zupełnie inne rozwiązanie, niż to przyjęte siłą dedukcji.
Mąż wziął psa na kolana, żeby już nie szczekał a my we dwie klęczałyśmy przy jeżu i słuchałyśmy, jak chrupie kuleczki psiej karmy.
— Niesamowite — wyszeptałam. — A my myśleliśmy, że to koty.
— Zobacz, jak mu się te igły ruszają, gdy gryzie — uśmiechała się obserwując małe zwierzątko.
— Wiesz, że są dwa rodzaje jeży? Różnią się tylko ilością kolców — myślałam głośno, przesuwając w głowie treść artykułu o jeżach, który kilka dni temu, tak zwanym przypadkiem, wpadł mi w ręce.
— Mama, jak oni odróżniają te jeże? Co, kolce im liczą? — zapytała tonem, który sugerował oczywistość tego, że znam odpowiedź na to pytanie.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałam, zostawiając nas bez odpowiedzi.
— Ale słodki — rozpływała się nad jeżem. — A on może jeść tę karmę? Nic mu nie będzie? Co tak w ogóle jedzą jeże? — wylały się z niej pytania. — Weź no mama odpal Google i sprawdź.
Sprawdziłam. Okazało się, że głównie jedzą warzywa. Nic nie było o psiej karmie. Zerknęłam na stół i zobaczyłam pozostałości niezjedzonej sałatki: sałata, ogórek, pomidor, rzodkiewka.
— Damy mu resztki tej sałatki. Z tą karmą to nie wiem. Może lepiej mu ją zabrać. Wyłóż mu te warzywka w miejsce miski i niech tam sobie zje ile chce. Rano zobaczymy czy mu smakowało — poradziłam a ona zrobiła wszystko po kolei z wielką troską i zaangażowaniem.
Jeż najadł się chyba do syta, bo po kilku minutach odwrócił się i poszedł. A córka podeszła do swojego kochanego psa i zaczęła mu tłumaczyć dokładnie to, co się wydarzyło. Opisywała krok po kroku tak jakby pies potrzebował jeszcze raz spojrzeć na całą sytuację, aby ponownie ją przeżyć, mając szerszy obraz wydarzeń niż tylko perspektywę kolców, powodujących znikanie karmy z miski. A może ona sama sobie musiała to wszystko jeszcze raz opowiedzieć i jeszcze raz przeżyć, aby okruszki emocji mogły opuścić jej serce w postaci słów zanim staną się kamieniami i zaczną ciążyć w klatce piersiowej.
Następnego dnia rano pierwszą rzeczą, którą postanowiłyśmy sprawdzić, zanim jeszcze poszłyśmy zrobić siku, było uzyskanie odpowiedzi na pytanie o to, czy warzywa zostały zjedzone.
— Mama! Wszystkiego nie zjadł! — wykrzyknęła, stojąc jeszcze stopami na schodkach przyczepy, ale wzrokiem sięgając w miejsce, w którym jeszcze wczoraj spodziewałabym się rozsypanej karmy i przewróconej przez koty miski.
— No może i nie zjadł. Sporo było tych warzyw a to mały jeżyk był — dodałam, potwierdzając jakby, że to ok, że nie zjadł i że nie ma się czym martwić.
— Posprzątam te resztki — mruczałam sobie pod nosem.
Nachyliłam się nad wczorajszymi warzywami, klęknęłam na jedno kolano i zaczęłam zbierać palcami pozostałości z uczty. Zebrałam wszystko skrupulatnie, mając w głowie krzyki córki z powodu, nadlatującej od czasu do czasu, osy i powinność, aby zminimalizować te krzyki poprzez usunięcie resztek jedzenia, które mogły stanowić powód przylotów owej osy.
— Ej, zobaczcie — otworzyłam szeroko usta ze zdziwienia a słowa same z nich wypłynęły.
Wzięłam w dłonie bransoletkę, która leżała dokładnie tam, gdzie wczoraj rozłożyliśmy warzywa. Stara, lekko pordzewiała, ze sztucznymi kamykami, przymocowanymi do łańcuszka i zepsutym zapięciem. Leżała tam i czekała abym ją znalazła.
— Pokaż, mama — zapytała, a ja bez słowa wyciągnęłam w stronę jej twarzy bransoletkę, leżącą na mojej dłoni. — Wczoraj jej tu na pewno nie było, jak wykładałyśmy warzywa — wypowiedziała na głos dokładnie to, co ja pomyślałam.
— Ale jak, skąd? — z moich rozdziawionych ust wydobywały się pytania.
— No jak, mama, jak. Jeżyk przyniósł. Podziękował nam za jedzenie.
— Ale to były resztki sałatki. Ja bym je wyrzuciła przecież i tak.
— A dla niego to była uczta — powiedziała, kończąc moje zdanie jakby to była oczywista oczywistość. — Co z nią zrobimy?
— Nie wiem. Nie wiem jeszcze. Na razie nic. Niech leży na szafce. Musze się zastanowić.
Nie zastanawiałam się co zrobić z bransoletką, bo to było akurat teraz drugorzędne. Nie zastanawiałam się także nad tym, jak to się stało i jak to możliwe, że jeż mi przyniósł bransoletkę, bo to, że tak się stało, było faktem i nie było co się zastanawiać nad tym, jak to się stało, skoro się stało. Nie dyskutuje się przecież z oczywistymi oczywistościami. Zastanawiałam się jednak nad tym, jak to jest, że moje resztki, coś, co chciałam wyrzucić, coś, co jest mi już nie potrzebne, dla kogoś innego są ucztą, czasem może nawet uwolnieniem od głodu czy bólu. Tyle uczuć przez nas przepływa, tyle doświadczeń zbieramy w czasie naszych żyć, tyle metod, ćwiczeń testujemy aby sobie pomóc, tyle książek czytamy, słuchamy podcastów i tyle filmów oglądamy, aby być lepszymi ludźmi a potem, gdy już to przeżyjemy i przerobimy, chcemy to wyrzucić, bo uznajemy, że to takie błahe, że to niepotrzebne, zużyte resztki i kto by to chciał. A tu taki numer. Dla kogoś to może być przełomowe, uratować mu życie albo chociaż sprawić, że będzie mu lżej i przyjemniej. A ja to chciałam wyrzucić. Rozmyślałam o tym, że wdzięczność przychodzi zupełnie niespodziewanie i zupełnie nie za to, za co my byśmy jej oczekiwali. Ja moją sałatkę chciałam wyrzucić a on przyniósł mi w podzięce za moje resztki, za moje śmieci, bransoletkę. Wychodzi na to, że gdy daję i niczego nie oczekuję, to przychodzi nagroda, ale przychodzi z zupełnie innej i absolutnie niespodziewanej strony. Przychodzi wdzięczność za coś innego niż oczekuję i w zupełnie innej formie, niż bym się tego spodziewała.
Myśli krążyły po mojej głowie, nie umiejąc do końca sprecyzować i zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i co życie chce mi przez to powiedzieć. Luźne rozmyślania płynęły przez komórki mózgowe, nie potrafiąc ani tego wszystkiego podsumować ani wyciągnąć żadnych konkretnych wniosków. Siedziałam na trawie i pozwalałam im na to, pozwalałam dywagować, płynąć, poddawać w wątpliwość, pozwalałam sobie być ze sowimi myślami i ostatnimi wydarzeniami, mając nadzieję, że wszystko się kiedyś wyjaśni.
— Wymyśliłaś już? — szarpnęło mnie coś z tyłu za ramiona i krzyknęło do ucha.
— Co?
— No co z tą bransoletką zrobisz? Jakąś intencję jej nadasz tak jak tej poprzedniej? Zakopiesz? Co z nią zrobisz? — zalał mnie szczebiotliwy potok pytań.
— Nie wiem, jeszcze nie wiem. Ale chyba tak. Chyba nadam intencję i zakopię tak jak tamtą poprzednią. Tą, którą dostałam na kręgu kobiet. Tą, której intencja się dopełniła i która spadła dwa dni temu na znak, że żyję w zgodzie z tym, co przynosi mi życie i w spokoju podążam, ufając głęboko, że świat wie lepiej dokąd mnie zaprowadzić i jakie zdarzenia, jakich ludzi postawić w danej chwili na mojej drodze, aby moja ścieżka wiodła mnie w poczuciu spełnienia ku wypełnieniu mojej misji w tym istnieniu.
Niesamowita historia z tą bransoletką. Z tą od jeża, ale i z tą otrzymaną na kręgu kobiet, kiedy to jedna z uczestniczek poinformowała pozostałe o tym, że ma dla nas prezent. Owym prezentem były bransoletki. Maleńki kamień zawieszony na czerwonym, prawie niewidzialnym, sznureczku. Kamienie były różne. Do każdej bransoletki przymocowana była kartka, na której znajdował się opis jego właściwości i znaczenia dla użytkownika bransoletki. Mi trafił się kwarc dymny. W skupieniu czytałam o tym, że ten kamień ma właściwości oczyszczające, działanie wspomagające ochronę i stabilizację energetyczną. Pomaga oczyścić się z negatywnych energii i dodaje odwagi potrzebnej do realizacji założeń, spełniania marzeń i urzeczywistniania pomysłów. Jest pomocny w usuwaniu energetycznych blokad oraz odzyskiwaniu mocy. Wspomaga intuicję oraz intuicyjne działania w podejmowaniu decyzji. Pomaga w walce ze starymi przyzwyczajeniami. Hmm, ciekawe, że taki kamień może tyle rzeczy. Że taki kamień w samym opisie mówi mi o tym czemu mam stawić czoło i czemu zacząć się w sobie przyglądać, żeby dostrzec, jak wiele we mnie jest nie moje i jak wiele słów z tego opisu sprawia, że widzę siebie i to, co chciałabym w sobie zmienić.
— Idea jest taka, aby nadać tej bransoletce intencję. Pomyśl przez chwilę, co chciałabyś w swoim życiu zmienić, czego pragniesz, co chciałabyś, żeby się stało, spełniło, zadziało. A potem poproś, aby ta bransoletka ci o tym przypominała. Nadaj jej intencję. To jest bransoletka, którą zawiązuje się na nadgarstku. Poproś którąś z dziewczyn obok, aby zawiązała ci ją. Tylko mocno, najlepiej na kilka węzełków, żeby była porządnie zamocowana na ręku — usłyszałam instrukcję.
Wzięłam bransoletkę w dłonie. Patrzyłam na nią i w myślach nadawałam intencję.
— Abym płynęła przez życie z lekkością, poddając się temu, co do mnie przychodzi — wyszeptałam bezgłośnie w stronę sznureczka z kamieniem, ale chyba głównie w stronę życia, żeby usłyszało i żeby nauczyło mnie jak przez nie dalej iść. Nie jak się z nim siłować, ale jak podążać za tym, co mi przynosi. — Zawiążesz mi? — zapytałam dziewczynę obok.
— Jasne — odpowiedziała z uśmiechem, po czym zabrała się za robienie węzełków na czerwonym sznurku.
Czerwonym, bo czerwony chroni przed złem. Tak jak małym dzieciom zawiązuje się nad łóżeczkiem czerwoną wstążeczkę, tak ja dzisiaj dostałam czerwony sznurek na nadgarstek. Poczułam się jakoś inaczej. Nie wiedziałam co ta bransoletka zmieniła. Nie wiedziałam czy w ogóle coś zmieniła, ale sam fakt, że dostałam od kogoś prezent ot tak, za nic, wprawił mnie w zamyślenie. Odniosłam wrażenie jakby coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu. Pierwszy raz ktoś mi coś dał i pozwolił, a wręcz kazał, wykorzystać to w taki sposób, w jaki zechcę. Nie usłyszałam zrób tak i tak, powiedz to i to a potem czekaj aż stanie się coś. Nie. Powiedziała to w taki sposób, że poczułam, że wszystko co zrobię będzie właściwe. Powiedziała, że zwykle zawiązuje się sznureczek na nadgarstku. Że praktykuje się nadanie mu intencji. Że znakiem, mówiącym o tym, że nasze życzenie się wypełniło jest moment, w którym bransoletka sama spadnie. Nie musiałam tego robić, nie musiałam zastosować się do wskazówek, ale chciałam. Tak bardzo chciałam, aby ten drobny prezent zmienił moje życie. Uwierzyłam w to, że ta zmiana jest możliwa i przez kolejne pół roku codziennie rano skrupulatnie sprawdzałam czy to już, czy to dzisiaj jest ten dzień, kiedy bransoletka spadła. Ale ten dzień wciąż nie nadchodził. Jakby moje oczekiwanie sprawiało, że on specjalnie nie nadchodzi. Rozmyślałam i zastanawiałam się co ja mogę zrobić jeszcze, żeby to nadeszło. Jak to rozpoznać, że to już. A może to już a ta bransoletka to pic i nigdy nie spadnie. Czasami o niej zapominałam i gdy to sobie uświadamiałam sprawdzałam panicznie czy może właśnie w tym zapomnieniu ona spadła, ale nie spadała, ciągle czerwieniła się na nadgarstku, przypominając, że jeszcze nie podążam, że jeszcze nie ufam, że jeszcze proszę czekać.
Czekałam więc, aż w końcu nadeszły wakacje i w ogóle zapomniałam o tej bransoletce. Kupiłam sobie nową, tę wymarzoną z muszelkami. i o tej starej zupełnie zapomniałam, akceptując tym samym pozostanie na zawsze w stanie niepodążania, nielekkości i niespełnionej intencji. No cóż, może to po prostu pic na wodę i tyle. Pic na wodę, na wodę, która w swojej nieskończoności otula mnie szumem fal, gdy leżę na plaży, oddając się wakacyjnemu lenistwu. Zamykam oczy. Wokół nie ma nikogo. Są jeszcze takie plaże. Wystarczy przejść pół godziny wzdłuż wybrzeża albo wsiąść na rower i skręcić w leśną dróżkę, w którą nikt nie skręca. Są takie miejsca. Wystarczy tylko trochę poszukać i pójść tam, gdzie nikt nie chodzi. Leżę właśnie w takim miejscu z książką otwartą mniej więcej w połowie. Jakieś przeczytane zdanie zatrzymało mój wzrok i moje myśli na sobie. Odłożyłam książkę na koc tekstem do dołu, żeby nie zgubić momentu, w którym przestałam czytać. Położyłam się na plecach i zmrużyłam oczy, prawie je zamykając, żeby słońce tak bardzo nie raziło. Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, żeby opalić równo buzię, przypominając sobie mijanego po drodze mężczyznę z odznaczonymi nieopalonymi zausznikami okularów na czerwonych skroniach. Leżąc z zamkniętymi oczami czułam, jak mojego prawie nagiego ciała, przysłoniętego tylko w intymnych częściach kostiumem kąpielowym, dotykają bardzo maleńkie krople wody. Odrywane od fal, niewidoczne dla oka, pozwalały mi jednak poczuć swoją obecność. Najpierw pomyślałam, że to wiatr. Ten słynny wiatr nad morzem, o którym wszyscy mówią, że to on opala a nie słońce. I że właśnie nad morzem skóra szybciej brązowiej i szybciej łapie promienie słoneczne dzięki niemu, dzięki wiatrowi. Rozchyliłam lekko powieki, bardzo delikatnie, tylko tyle, żeby zobaczyć ten wiatr. Czy można w ogóle zobaczyć wiatr? Patrzyłam zmrużonymi oczami w niebo, ale po drodze do chmur moje oczy napotkały coś niespodziewanego. Zobaczyłam jakby błonki, okrągłe, maleńkie błonki, kształtem okrągłe, ale niezupełnie mające kształt koła. Przypomniało mi się, gdy w szkole na zdjęciach w książkach od biologii albo na studiach pod mikroskopem, oglądałam komórki. Galaretowate, okrągławe, niemal przezroczyste kształty. Trochę podobne do meduzy. Patrzyłam i nie mogłam uwierzyć w to, co mówi do mnie mój umysł. A on podpowiadał mi, co to jest, szeptał, prosząc, abym mu zaufała, abym dmuchnęła w chmurę zwątpienia i ujrzała krople wody. Maleńkie krople wody, a właściwie krople niewidocznej mgiełki, niesionej znad morza i rzucanej przez fale na plażę, w głąb lądu.
Długo myślałam że mi się zdaje, że to niemożliwe, żeby zobaczyć kroplę wody gołym okiem. A potem dotarło do mnie, że to przecież ja decyduję o tym, co widzę, że to ja muszę zaufać swojemu ciału, swoim oczom i swojej percepcji i uznać, że można zobaczyć kroplę wody gołym okiem. Tak. Można zobaczyć kroplę wody gołym okiem. Ja właśnie ją widzę.
Nie mogłam się doczekać, gdy po powrocie opowiem o tym córce i mężowi. Nie mogłam się nacieszyć tym widokiem więc raz po raz mrużyłam oczy i szeptałam sama do siebie o tym jakie to niesamowite. Jak ludzkie ciało jest niesamowite, a jednocześnie o jak wielu rzeczach o samych sobie, o możliwościach jakich w nas drzemią, nie mamy zielonego pojęcia. Jak wiele umyka nam w codzienności i jak wiele ignorujemy, bo uznajemy to za tak nieprawdopodobne, że aż niemożliwe. Albo może kiedyś gdzieś dawno temu usłyszeliśmy, że to niemożliwe i uwierzyliśmy w to. A teraz tak trudno zaufać sobie. Zaufać i powiedzieć, że moje oczy widzą krople wody. Może ty nie widzisz a może nawet nikt inny oprócz mnie nie jest w stanie jej zobaczyć, ale ja widzę. Ja ją widzę.
Uciekając od zgiełku i szukając ciszy na plaży, znalazłam zaufanie do siebie. Znalazłam szacunek do swojego ciała i do jego możliwości. Dałam pokłon mojej percepcji i świadomości. A gdy myślałam o tym, jak wiele dzisiaj na tej plaży odnalazłam i jak bardzo chcę o tym wszystkim opowiedzieć, to dotarło do mnie coś jeszcze. Wróciła do mnie myśl i uczucie z jakim dzisiaj tutaj trafiłam. Znalazłam się tutaj, bo chciałam uciec, odpocząć. Byłam zmęczona tym całym kempingowym zgiełkiem, córką, która ciągle coś chciała i wciąż jej się coś nie podobało, Mężem, który wystartował w wakacje z chorobą i złym samopoczuciem, i moim własnym zmęczeniem tą całą sytuacją. Tym wszystkim co miało być w wakacje cudowne, wspaniałe i rewelacyjne, a okazało się męczące, frustrujące i dalekie od wyobrażeń, a już na pewno od ideału. Uciekłam przed tym wszystkim, a teraz chcę do tego wrócić, żeby opowiedzieć o tym, jak to w tym nieidealnym świecie można dojrzeć cudowne krople. Uświadomiłam sobie, że jest ciężko i trudno, a jednocześnie pięknie i odkrywczo, a ja to wszystko obejmuję. Mam w sobie miejsce na to, aby kochać to, co nieidealne, trudne i męczące. Mam w sobie miejsce, aby odkrywać nowe, cudowne i zaskakujące. Gdyby nie ta ucieczka, nie odnalazłabym kropli, a gdyby nie te krople, nie poczułabym, że chcę wracać.
Postanowiłam w końcu, że wracam i zaczęłam owo postanowienie wdrażać w moje ciało. Założyłam zakładkę w książce i zamknęłam ją. Popatrzyłam w morze i podziękowałam za krople. Zwinęłam koc i spakowałam wszystko, razem z butelką po piwie, do torby. Szłam plażą z zadowoleniem wypisanym na twarzy. Byłam szczęśliwa i chyba po raz pierwszy w życiu w pełni świadomie poczułam, że szczęście nie oznacza ideału, że szczęśliwym można być także wtedy, gdy się wsiada na rower i wraca do nieidealnej rodziny i miejsca kempingowego, które miało być inne. Wsiadłam na rower. Wiatr rozwiewał włosy i łzy, które popłynęły po policzkach.
— Wróciłam! Idziemy na jakiś obiad. Ja jestem głodna jak wilk — wykrzyknęłam, wciskając hamulec i zeskakując z roweru.
— Mama, a gdzie masz swoją bransoletkę? — zapytała dziecięcym głosem, zaraz po tym, jak chwyciła mnie za ręce, żeby ze mną zatańczyć na powitanie.
— No mam przecież — spojrzałam odruchowo na tę z muszelkami.
— Ale nie tą. Tą z intencją — doprecyzowała.
Spojrzałam na prawy nadgarstek, na którym od pół roku widniał czerwony sznureczek. Dzisiaj go tam nie było. Znowu zaczęłam płakać. Samo mi się płakało.
— Czemu płaczesz?
— Opowiem wam wszystko przy obiedzie — odpowiedziałam, nie mogąc doczekać się chwili, w której znowu będę na plaży oglądała krople wody, tym razem jednak nie sama, tym razem będę je oglądała razem z nimi w mojej dla nich opowieści. — Kocham was — wypłynęły ze mnie słowa i łzy, których nie zdołałam utrzymać w sobie do obiadu.
Kilka tygodni później
Kilka tygodni później, gdy wakacyjne pokłady spokoju zamieniły się w biegnącą nieco szybciej rzeczywistość, postawiłam na sztaludze białe płótno. Nie było we mnie jasnego pomysłu. Najpierw podzieliłam jego przestrzeń na dwie nierówne części. Jedną pomalowałam na czarno a drugą na różowo. Potem pomyślałam o kwiatach. Czerwonym, zielonym, niebieskim i żółtym naniosłam kształty.
Coś było nie tak. Od początku coś było nie tak. Nie taki był różowy, nie tak dzielił przestrzeń z czarnym, nie takie były kwiaty. Wszystko było nie tak.
Wracałam do tego obrazu co jakiś czas. Brałam pędzle, zakładałam fartuch, wyciskałam farby na paletkę i nadal nie wiedziałam, co mam malować. Dokładałam kolejne elementy, ale tak jakby z przymusu a nie z chęci totalnego zapadnięcia się w ten obraz. On nie miał ciągu dalszego, a ja na siłę chciałam go skończyć, chciałam coś osiągnąć, chciałam, żeby był kompletny.
Wczoraj znowu wzięłam pędzle, znowu farby, fartuch, paleta, kolejne kwiaty, kolejne elementy. Malowałam, malowałam, malowałam i w końcu nadszedł moment, w którym coś wyszeptało w mojej głowie „koniec”.
Spojrzałam na obraz i pomyślałam, że jest beznadziejny. Pomazany, brudny i nic nie jest na nim takie, jak powinno być. Jest, bo jest, ale nie taki, jaki chciałam, żeby był. Kotłowało się w mojej głowie, że tyle czasu straconego, tyle farby, tyle pracy i wszystko na marne.
— Dobra. Niech będzie. Jutro pójdzie na śmietnik — pomyślałam i zaczęłam szorować starannie pędzle i własne pomazane ręce. — Kuźwa, jeszcze się ubabrałam w czarnej farbie i bluza upaćkana — syczała wściekłość w mojej głowie.
Stałam wkurzona nad zlewem, ciepła woda z kranu oblewała moje dłonie.
— Jednak po coś mi to było potrzebne — szepnęła myśl, od której zwykle zaczyna się coś pozytywnego. Myśl, która pojawia się i przerywa to wstrzykiwanie jadu przez wewnętrznego krytyka. Myśl, która w słowie beznadzieja odcina przedrostek bez i pozwala pozostać nadziei.
— Zobacz, przecież jednak była radość w tym malowaniu, w tym poszukiwaniu i w tym przyglądaniu się własnej niemocy — szeptała i próbowała rzucić nieco słońca na moją oszronioną i ciemną stronę umysłu. — Jednak coś w tym było. Coś ciekawego i intrygującego — szeptała myśl płynnie przechodząc w moje własne dywagacje. — Prowadzące donikąd coś, które jednak dokądś mnie zaprowadziło — rozmawiałam sama ze sobą. — Zaprowadziło mnie do mojej niedoskonałości, która zawsze we mnie mieszkała. Bo przecież niedoskonałość, gdy się jej pozbawi przedrostka „nie” staje się doskonała. Boże! Jestem doskonała! — wykrzyczałam, unosząc głowę znad zlewu i spoglądając w swoje odbicie w lustrze. Odbicie, które cały czas ze spuszczoną głową przyglądało się doskonale upaćkanym czarną farbą dłoniom, doskonale niedomytym pędzlom, doskonale zezłoszczonemu wewnętrznemu krytykowi i doskonałej pozytywnej myśli, która odcinała kolejne przedrostki od nieładny, niewystarczający, niedokończony, nieakceptowalny, niepotrafiący, niemogący, nieprawdziwy, nieistniejący… — niekończący się ciąg wyrazów przebiegał przed moimi oczami, które ciachały bezlitośnie wszystkie zbędne „nie”.
Nagle uderzyło mnie to, jak wiele tych „nie” w moim życiu istnieje i jak mocno, na stałe, nierozłącznie zostały one przyłączone i związane z trzonem wyrazów, z trzonem, który nadaje znaczenie i określa, że coś jest jakieś lub jakieś nie jest. Co za okropny twór ten przymiotnik z dodanym do niego przeczeniem. Ale skoro można odciąć owo „nie” od wyrazu, nierozłącznie to odcinam. A jednak jest możliwe, wykonalne, osiągalne, prawdziwe, ładne, wystarczające, akceptowalne a ciąg wyrazów z „nie” właśnie w ten magicznie prosty sposób zakończył swój byt i okazał się jednak skończony.
— Z tego obrazu jeszcze coś wykrzesasz? — zapytał mąż, po tym, jak dostrzegł to dziwne coś na sztaludze.
— Już nic. Taki zostaje. Nic się z tego nie da wykrzesać — odpowiedziałam wesoło, aż mnie ta wesołość zdziwiła, bo przypomniałam sobie, jak kilka godzin temu wściekałam się na swoją niedoskonałość, która jeszcze wtedy istniała. — Pewnie wyląduje na śmietniku — dodałam, żeby świadomie dać sobie prawo do totalnego spieprzenia dzieła.
— Mama, yyyy, nie wiem, jak ci to powiedzieć, nie obraź się, ale ten obraz jest, no wiesz… — wparowała do pokoju córka, wskoczyła na kanapę i przyłączyła się do moich utyskiwań nad przyszłością tego czegoś.
— No jaki jest?
— Nie…, niezbyt ładny? Nieładny? — próbowała dobierać takie słowa, którymi nie poderżnie mi gardła i nie utnie skrzydeł przy samej dupie, szukając jednocześnie we mnie potwierdzenia, które słowo będzie odpowiednie.
— Brzydki jest, kochanie. Jest brzydki — powiedziałam głośno.
— No, brzydki jest — potwierdziła zdziwiona moją bezpośrednią oceną i jednocześnie pełna ulgi, że nie musi się gimnastykować, żeby mnie nie urazić, nie dotknąć. Zdziwiona, że może walnąć prosto między oczy a ja przyznam, że tak jest. Że nie ucieknę i nie spróbuję znowu usprawiedliwić tego, że mi coś nie wyszło, że czasami tak jest, że nie wychodzi, że nie trzeba się przejmować i trzeba szukać pozytywów i bla, bla, bla, to całe dorosłe gadanie. — Kurde, mama, nie wiem, jak to zrobiłaś, ale jest mega brzydki. Myślisz, że da się go uratować jeszcze? — dodała już zupełnie spokojnie, chcąc wyjaśnić co będzie dalej z losem tego brzydactwa.
— Chyba już nie. Nie będę już go ratowała.
— Ale wiesz może jakbyś tak czarną farbą to wałkiem wszystko przemalowała, to jeszcze coś by z tego wyszło. A potem takie wzorki można by dodać.
— Nie chcę go ratować. Niech sobie taki brzydki będzie.
— I co, wyrzucisz go na śmietnik?
— No.
— A może nie wyrzucaj, zostaw sobie na pamiątkę. Ja tam sobie zostawiam takie różne bazgroły a potem mam wspomnienia, przeglądam po latach i widzę, ile się zmieniło i jak na przykład kiedyś malowałam a jak teraz. I widzę, jak to się zmienia. I jestem wtedy z siebie dumna — wyrecytowała swoją poradę dziewięciolatka.
— Tak zrobię. Nazwę go „Nie — doskonałość”. Taki tytuł nadam temu obrazowi. I jednak nie pójdzie na śmietnik. Zostanie ze mną. Zostanie a ja będę się mu przyglądała co jakiś czas i może przyjdzie taka chwila, że poczuję się z siebie dumna.
— Ja jestem z ciebie dumna — usłyszałam cienki głosik, wtulony we mnie. — Ale jesteś też beznadziejna, wiesz?
— No wiem — potwierdziłam.
— I czasami wcale nie pomagasz i się za dużo mądrujesz.
— Tego nie wiedziałam. Dziękuję, że mi to mówisz.
— I czasem nie słuchasz tego, co do ciebie mówię.
— Przepraszam.
— Ale tak ogólnie to jesteś spoko. Kocham cię.
— Ja też cię kocham — wyszeptałam i mocno ją przytuliłam.
— Chodź! Odrobimy matmę i lecę potem do koleżanki — zarządziła.
Odrobiłyśmy matmę, ona poleciała do koleżanki a ja zabrałam się za przygotowywanie kolacji. Byłam zmęczona. Ostatnio dużo na siebie wzięłam. Kolejny projekt, wydanie książki, ktoś po raz kolejny zapytał mnie, czy zrobię jeszcze jakiś warsztat w niedalekiej przyszłości, jarmark w szkole z ręcznie robionymi ozdobami, kupowanie prezentów, bo Święta tuż-tuż! Dużo wszystkiego. Chyba za dużo. Opadłam na kanapę, wsunęłam pod głowę poduszkę i narzuciłam na siebie koc. Zamknę oczy chociaż na chwilę. Nie zdążyłam dokończyć myśli. Zasnęłam. Ktoś w międzyczasie zgasił światło w pokoju, bo gdy się obudziłam było ciemno i potrzebowałam chwili, aby odnaleźć się w czasoprzestrzeni i przenieść ze snu na jawę.
— Kolacja na stole, idziesz czy dać ci spokój? — wyrwał mnie ze snu delikatny męski głos mojego męża.
— Idę, idę, tylko daj mi chwilę.
Zjedliśmy kolację, wymieniliśmy między sobą kilka zdań. Mała po kąpieli wzięła mnie za rękę i pociągnęła w stronę swojego pokoju. Miała od kilku dni nowe łóżko z antresolą i wciąż jeszcze była bardzo mocno podniecona, gdy kładła się spać i owijała się swoim szczęściem i radością z tego nowego nabytku.
— Chodź, idziemy. Posiedzisz? — zapytała.
— Pewnie — odpowiedziałam, poddając się jej ciągnącej mnie małej rączce.
Lubiłam siadać wieczorem razem z nią w jej pokoju obok łóżka. Czasami nawet klęczałam i przytulałyśmy się do siebie, przymierzając czy nasze policzki szczelnie do siebie przylegają i czy jej już trochę urósł i zbliżył się wielkością do mojego. Teraz siedziałam pod nią a ona szykowała się do snu na antresoli.
— Przepytaj mnie jeszcze z tabliczki, co?
— No dobra. Dwa razy dwa?
— Cztery.
— Trzy razy dwa? — zadawałam jej kolejne pytania a ona skrzętnie liczyła i odpowiadała z niemałym zachwytem, odkrywając, że trzy razy trzy jest dziewięć a trzy razy cztery to o jedną trójkę więcej, czyli dwanaście.
— Kurde, mam ciągle te cyferki w głowie. Nie mogę zasnąć.
— A jak chciałabyś, żeby wyglądał świat, w którym będziesz żyła w przyszłości? Masz taką wizję? — przyszło mi do głowy pytanie, które miało być lekarstwem na pozostałości tabliczki mnożenia w jej małej głowie.
— No wiesz, chciałabym, żeby to był taki eko świat. Ekologiczne domy żeby były. Woda płynęłaby z gór i każdy miałby jej pod dostatkiem. Trzeba by wprowadzić tam coś nieekologicznego jednak, takie filtry do wody i to by trzeba wziąć z tego naszego świata, ale te filtry będą starczały na całe życie. I w domach ekologicznych będziemy mieszkali. I ta woda będzie płynęła takimi podziemnymi strumykami i będzie zasilała rośliny. Nie będzie wojen, bo wszyscy będę mieli wszystko, co jest im do życia potrzebne. Będziemy żyli w zgodzie z roślinami i zwierzętami. Nie będzie granic i będzie można swobodnie podróżować, i poznawać innych ludzi i to, jak oni żyją. I będzie jeden język. Ustalimy sobie jaki, wybierzemy go i będziemy mogli rozmawiać z każdym napotkanym człowiekiem. I Japończycy będą mieli swoją herbatę, Hiszpanie będę tańczyli flamenco, Włosi carbonarę i pizzę. Wiesz, wszyscy będziemy żyli razem, ale każdy będzie mógł robić to, co kocha i to, co jest w jego kraju ważne — ona opowiadała a ja cicho płakałam.
— Piękna opowieść. Masz piękną wizję świata. Myślisz, że to możliwe?
— Nie. Zaraz się popłaczę, jak to powiem, ale powiem ci. Wiesz, że zwierzęta umierają w oceanach od tych reklamówek, które ludzie wyrzucają? — wyszeptała drżącym głosikiem. — Nie chcę, żeby zwierzęta umierały, ale ludzie tego nie rozumieją.
— Dzielisz się swoimi przemyśleniami i marzeniami z innymi?
— Właściwie to tylko z tobą i czasem w szkole, jak mamy więcej czasu na pogadanie.
— Może warto się dzielić. Może jak będzie więcej takich ludzi jak ty, z takim dobrym sercem, to uda się zrobić dobry świat albo chociaż trochę go polepszyć.
— Może. Pomyślę o tym.
Zasnęła, a ja jeszcze długo siedziałam pod antresolą. Nade mną świeciły przyczepione do sufitu fluorescencyjne gwiazdy a ja myślałam o tym, jak niewiele człowiek potrzebuje do szczęścia i jak wiele trudu wkłada w to, aby sobie tego nie dać. Zapadłam w odrętwieniu a historia o idealnym świecie z opowieści mojej córki sama przewijała się raz jeszcze w mojej głowie. Oglądałam wewnętrznymi oczyma raz jeszcze każdy dom, każdą skałę, strumień, roślinę i zwierzę, toczyła się dalej jej historia aż do chwili, gdy usłyszałam ponownie swoje własne słowa:
— Myślisz, że to możliwe?
Pomyślałam wtedy, że moja córka ma dobrą matkę. Matkę, która wysłucha historii do końca, czuje, widzi i słyszy w tej opowieści to samo co córka. Matkę, która wejdzie w jej świat i pobędzie w nim, aby go poczuć, zrozumieć i pomóc uwierzyć, że jest możliwy, jeśli tylko wystarczająco mocno się w niego uwierzy, zamiast krótko skwitować, że to niemożliwe, i że opowiada głupoty. Matkę, która nie wie i chce się dowiedzieć, która wierzy, że to, co dla niej niemożliwe, dla innych jest oczywiste i wie, że za niewiedzę i bezsilność wobec świata i czasem wobec siebie samego można kochać. Tak jak wtedy, gdy córka wróciła wkurzona ze szkoły, przytłoczona tym, że ma się nauczyć czytać z angielskiego. Od drzwi była wkurzona i ciskała argumentami jak z armaty, jeden za drugim, żeby usprawiedliwić mi to, że czegoś nie umie.
— Jak ja mam się nauczyć tej czytanki? Ja nic nie rozumiem. Nawet nie wiem, jak to przeczytać. Oni inaczej piszą i inaczej mówią, skąd ja mam wiedzieć co jak czytać — ciskała złością.
— No ale to oczywiste, że nie umiesz, bo dopiero zaczynasz naukę angielskiego i to twoja pierwsza czytanka — błysnęłam merytoryką i oczywistą oczywistością, jakby logika miała cokolwiek do gadania z emocjami dziewięciolatki.
— Nie umiem, nie rozumiesz? Pani nawet nam nie powiedziała, jak my się mamy tego uczyć, rozumiesz? Nie, nic. Macie się nauczyć i koniec — toczył się z jej ust coraz bardziej wkurzony i podniesiony głos.
— No to po prostu zacznij czytać. Nie da się nic innego zrobić, jak zacząć czytać — poradziłam też już lekko podniesionym głosem.
— Ale ja nie wiem jak, nie umiem. Nie wiem. Nic nie umiem. Jestem beznadziejna. Do dupy jestem. Po co ja w ogóle żyję na tym świecie? Po co ty mnie urodziłaś? Lepiej jakby mnie nie było — krzyczała a ja oddawałam jej swój krzyk:
— Zacznij w końcu czytać, rozumiesz?! Nie jesteś beznadziejna, tylko po prostu nie potrafisz czytać i ja chcę cię nauczyć a ty się drzesz! — darłam się na nią.
— Ty też się drzesz na mnie!
— Drę się, bo ty się drzesz, bo nic do ciebie nie dociera! Uspokój się!
— Nie umiem się uspokoić. Nie radzę sobie ze swoimi emocjami. Pomóż mi. Ja nie umiem.
Rzuciła się na podłogę, zaczęła się ciągnąć za włosy i krzyczeć dalej, o tym, że jej życie nie ma sensu. Obie wykrzykiwałyśmy naszą bezsilność, naszą niemoc, słabość i to, że czegoś nie potrafimy. Obie krzyczałyśmy o tym, jak trudno nam uznać swoje słabości i niedoskonałości. Obie krzyczałyśmy, jak bardzo chcemy, żeby ktoś nas w tych naszych małościach i bezradnościach pokochał.
Tak bardzo wtedy nie wiedziałam co zrobić, że opadłam na kanapę, schowałam twarz w dłonie i zaczęłam płakać. Nie potrafiłam i chyba nie chciałam zatrzymać łez, których było tak wiele, że przeciekały mi przez palce i kapały na zieloną sukienkę, pozostawiając na niej zielone mokre okrągłe plamki.
— Nie potrafię ci pomóc, nie umiem inaczej, przepraszam cię, nie potrafię ci pomóc — szeptałam w mokre dłonie.
— Ty płaczesz? — zapytała zdziwiona.
— Płaczę, bo nie umiem ci pomóc, a tak bardzo bym chciała — szeptałam trochę do niej, trochę do siebie. — Kocham cię — dodałam nagle, bo te słowa przyszły mi do głowy jako te, które od początku chciałam jej powiedzieć. — Kocham cię — powtórzyłam. — Kocham cię, kocham cię — sypało się z moich ust.
— Jak możesz mnie kochać? Przecież jestem beznadziejna i nic nie umiem — zapytała otrzeźwiona i wyrwana z letargu tymi słowami.
— Kocham cię. Właśnie taką cię kocham. Taką, która nie umie, taką, która sobie nie radzi z emocjami, z angielskim, taką właśnie cię kocham. Możesz być beznadziejna, ale ja i tak cię kocham.
— Ale naprawdę taką mnie kochasz?
— Naprawdę. Zawsze cię kocham. Wtedy kiedy się śmiejesz i kiedy płaczesz. Kiedy robisz coś świetnie i gdy coś popsujesz. Gdy jesteś zdrowa i chora, zła, smutna, wesoła, zadowolona, zawiedziona, gdy mówisz „słodkie ptaszki” i gdy mówisz „gówno i dupa”. Zawsze cię kocham i wszystko w tobie kocham. I przepraszam cię, że dopiero teraz ci o tym mówię. Przepraszam, że pozwoliłam, abyś czuła inaczej. Przepraszam, jeśli kiedykolwiek poczułaś, że jest inaczej.
— Płaczesz — poinformowała mnie i otarła moje łzy swoją małą rączką, gramoląc się na moje kolana. — Ja też cię kocham.
— Wiem kochana, wiem.
— Ty zawsze wszystko wiesz i wszystko umiesz — poczułam się zganiona za to, że uznałam, że to, co dla mnie jest oczywiste, będzie oczywiste także dla dziewięciolatki.
— Przepraszam. Postaram się częściej nie wiedzieć.
— No właśnie — dodała nieco zdziwiona tym, że przyznałam jej rację.
— No bo wiesz, z tym angielskim to nie mieli nam prac domowych zadawać a tu nagle mamy się uczyć i nie powiedziała pani, jak my się mamy nauczyć, tylko zadała i zostawiła nas z tym samych.
— I jak ty się z tym poczułaś? — zapytałam, tym razem ja zdziwiona, że te słowa wyszły z moich ust i że poczułam się naprawdę ciekawa tego, co ona poczuła.
— No za dużo tego się zrobiło dla mnie. Moja mała głowa się przestraszyła.
— Czego się przestraszyła twoja mała głowa?
— No, że nie ogarnę tego.
— A co by się stało jakbyś nie ogarnęła?
Nie odpowiedziała od razu. Wtuliła się we mnie z całych sił a ja ją z całych sił objęłam swoim silnym ciałem. Dobrze wiedziałam co chciała powiedzieć, ale nie wyartykułowała tych słów, bo wiedziała już, że to nieprawda.
— Kocham cię — wyszeptałam jej do ucha, najdelikatniej i najpiękniej, jak potrafiłam.
— Wiem — spojrzała mi w oczy tak głęboko, że poczułam ten wzrok w samym środku serca. — Wiem — powtórzyła i zatopiła się w moich ramionach, przytulając główkę do mojego serca i wsłuchując się w jego bicie.