E-book
13.23
To ja, Aleks

Bezpłatny fragment - To ja, Aleks

Miłość nigdy nie wybacza. Tom 2

Objętość:
295 str.
ISBN:
978-83-8221-660-8

Nie mów mi jak mam żyć. Jesteś po raz pierwszy rodzicem. Wybaczam Ci. N.

Leniwe truskawki

Nie posiadała wspomnienia, w którym by się rozbierała, a właśnie teraz leżała w samej bieliźnie, starannie okryta kołdrą. Spojrzała na ubrania poskładane na krześle. Sięgnęła w ich stronę, a jej palce bezwiednie wyciągnęły telefon z kieszeni spodni. Jedenasta. Wczorajszy humor się ulotnił się. Zaspana, ale wypoczęta. Podniosła się na łóżku, rozglądając po pokoju. Uderzyła piętami w bok mebla. Ból zmusił ją do podkurczenia nóg i objęcia ciepłymi dłońmi pięt. Położyła nogi delikatnie na podłogę, szukając podparcia. Wstała za szybko. Straciła równowagę. Złapała za oparcie krzesła, omiatając wzrokiem pokój.

Tata się postarał — pomyślała Aleks, się rozglądając.

Nowe meble, nowa drewniana podłoga, nowe okna. Wszystko nowe. Nawet parę nowych książek. Była ciekawa, kto mu w tym pomagał. Na pewno sam tego nie wymyślił, gdyż każdy centymetr pomieszczenia był spełnieniem jej marzeń i wyglądał jak przeniesiony z designerskich katalogów dla zamożnych ludzi.

— Pewnie Nastka — wymamrotała pod nosem. — Ona ma dużo czasu i dobry smak — zwróciła się do brata, który przyjął słowa z pełną aprobatą machając ogonem.

Nie zdziwiłoby jej to zbytnio, bowiem babcia zanim przeszła na emeryturę była wziętym architektem i uwielbiała łączyć nowoczesność z tradycją. Lekkie, białe meble, zwiewne firany, granatowy dywan z gwiazdozbiorem smoka, to robiło na niej niemałe wrażenie. Ale największe wywarła wnęka przy oknie. Wykończona białymi, lakierowanymi deskami, do których przytwierdzono półki na książki i siedzisko również z białymi poduszkami, sprawiała wrażenie nierealnej fotografii z pisma typu: tego nie będziesz miała, tam nie będziesz, tych ludzi nie spotkasz. To miejsce znalazło już swoje zastosowanie. Ułoży je tam i ochroni je przed zębami Toma.

Usiadła niepewnie we wnęce, kilkakrotnie układając się, jakby szukając odpowiedniej pozycji. Parokrotnie poprawiła poduszkę pod plecami. Sięgnęła po pierwszą z brzegu książkę, podnosząc ją na wysokość nosa. Upajała się zapachem równym boskim nutom. Otworzyła ją i dalej z zamkniętymi oczami chłonęła zapach świeżego druku i niekalanego dotykiem człowieka papieru. Odsuwając ją od twarzy rozmyte litery złożyły się w jedno słowo „Pinokio”.

Chyba żarty się go trzymają. Ja to czytałam w trzeciej klasie — wybuchła gromkim śmiechem. Książka wróciła z trzaskiem na swoje miejsce. Spojrzała na przeciwległą stronę pokoju. Ło — wyrwało się jej z jej gardła na widok najnowszego sprzętu grającego ustawionego na szafce.

Z zapartym tchem nacisnęła przycisk zasilania. Pokój wypełnił się muzyką. Pstryk, klik, klik postukała w czarne przyciski czerwonej wieży, dopasowując barwę dźwięku do swojego gustu.

W rogu koło wnęki inny przedmiot przykuł jej uwagę swoją czerwienią. Oooo — wydała z siebie radośnie — nawet trendy lampkę mam!

Usiadła ponownie na poduszkach, podkurczając nogi. Przysunęła do siebie teleskopową lampę i przez dłuższą chwilę bawiła się jej włącznikiem w rytm sączącej się muzyki. Pstryk, klik, pstryk, klik. Gdy się jej znudziło wyjrzała przez okno dostrzegając za ogrodzeniem kobietę o paniusiowatym wyglądzie, kierującej w jej stronę nieme słowa i gestykulującą złowrogo. Zza zamkniętego okna Al nie słyszała co mogła mówić, lecz gesty nie pozostawiały żadnych złudzeń. Omiotła ogród spojrzeniem. Nie zobaczyła nic, co mogłoby wprawić panią w zły nastrój. Tom grzecznie siedział pod kosztelą, hipnotycznie wpatrując się w jej koronę. Na drzewie chowały się zwierzęta, które mogły być kotami. Otworzyła okno wystawiając głowę na dwór.

— Tom. — Pies obrócił się na głos swojej pani. — Co robisz piesku?

Brat szczeknął raz i oparł się o pień starej jabłoni. Na najniższej gałęzi przycupnął gruby, czarno-biały kocur. Drugi zaś, o filigranowej budowie, wspiął się na sam szczyt, bujając się niepewnie prawie na czubku drzewa, chowając się wśród liści. Gwizdnęła na psa, przywołując go do siebie. Tom niechętnie odszedł od swoich nowych kolegów, przerywając zabawę. Może i jej się poszczęści i w ciągu następnych dwóch tygodni znajdzie nowych znajomych. To tylko na czternaście dni, gdyż potem wyjadą do wymarzonej Gruzji. Resztę wakacji zaplanuje jej mama.

Tom podbiegł do okna balkonu, prosząc drapaniem o wpuszczenie. Dziewczynka po schodach zeszła na parter, ostrożnie trzymając się poręczy. W domu oprócz muzyki nie było słychać żadnych dźwięków. Nawet skrzypienia stopni pod jej stopami. Idealna cisza przetykana sekcją rytmiczną. Zatrzymała się w przedpokoju zaglądając do kuchni, a następnie do salonu szukając śladów życia. Nikogo nie było. Rozejrzała się po salonie. Był większy niż jej mieszkanie. Zgrabnie dopasowane meble i kompletnie niepasująca do stylu ludwikowska witrynka z dziesiątkami kufli w jej wnętrzu. Sięgnęła ręką, by ją otworzyć, lecz drzwi balkonowe rozsunęły się i do domu wpadł Tom, odstawiając dziki taniec radości. Nie widziałem cię pięć minut! Myślałem, że już nie wrócisz. Cieszę się, że jesteś. Kocham cię. Kocham. Hau — zdawał się wyszczekiwać pod nosem. Mordko, ty moja ty! — mówiła do brata, drapiąc go gdzie tylko można.

Zasunęła drzwi, mocując się z nimi trochę. Po chwili znalazła logikę zamknięcia. Sprytne. Klamka do góry docisnąć i zamknięte. Klamka na dół, potem do siebie i się odsuwają bez użycia siły. Dla pewności poćwiczyła jeszcze parokrotnie.

Al kątem oka zauważyła ruch w ogrodzie. Tom zesztywniał i wywęszył coś na podwórku, prostując swój szpiczasty ogon, jak szpadę. Aleks spojrzała na brata, a potem podążyła za jego wzrokiem. Po ich ogrodzie przechadzał się jeszcze jeden kot. I na dodatek strasznie paskudny. Łysy kocur z błyszczącą srebrną obrożą. Tom szczeknął groźnie, stojąc za zamkniętymi drzwiami. Kot nawet się nie oglądał. Wdrapał się na jabłoń. Po ich ogrodzie… — pomyślała przepełniona dumą. Ale go nie zjesz? — zapytała się brata, śmiejąc się serdecznie.

Tom przechylał głowę, nadstawiając raz lewe, raz prawe ucho patrząc mądrymi oczami na swoją panią. Wskoczył z rozpędem na kanapę i ściągnął swojego kurczaka na ziemię. Przytrzymał go łapą zatapiając w nim zęby.

— Biedne kotangi — rzuciła w kierunku koszteli, która tego lata pięknie obrodziła kotami.

Tom podrapał szybę drzwi pokazując, że chce wyjść. — Ty jednak posiedź w domu ze mną. Pójdziemy zaraz na spacer — słowami wzbudziła szczerą radość psa.

Wróciła do swojego pokoju, chcąc dokończyć jego inspekcję. Usiadła przy biurku, obracając się na obrotowym krześle. Po każdym obrocie otwierała jedną z szuflad. Pusta, pusta i… następna też jest pusta. Okręciła się jeszcze parę razy. Zatrzymała się, gdy w głowie jej lekko zaszumiało. Odczekała chwilę i siadła na gwieździstym dywanie. Spod ściany przyciągnęła do siebie walizkę. Otworzyła zamek, następnie drzwi szafy i zaczęła układać ubrania. Na półce nad biurkiem ustawiła w rzędzie szopopy, segregując je w grupach zgodnie z ich rodzajem. Książki znalazły swoje miejsce na pułkach pod wnęką. Pokój zaczął się nią wypełniać, tak jak dywan sierścią jej brata.

Gdy rozpakowała cały dobytek, schowała walizki na dole szafy. Wprawdzie na górnych półkach zostało jeszcze dużo miejsca. Były jakby specjalnie wielkością przygotowane do tego celu. Nikt jednak nie przewidział, że Aleks nie sięgnie do nich, nawet stojąc na krześle. Tom nie mógł pomóc. Miał cztery łapy i do tego wszystkie lewe. On mógł jedynie przeszkodzić, na przykład, jeśli wpadłoby mu do głowy złapać za kółko krzesła akurat w tym momencie, gdy Aleks stojąc na nim będzie miała walizkę nad głową. A czasami mu się zdarzało nabroić, próbując pomóc swojej pani w swój pokrętny, kochany sposób. Tym razem wolała nie ryzykować.

Stanęła na środku pokoju obracając się wokół własnej osi, nie potrafiąc zatrzymać wzroku na żadnym punkcie. Na śnieżnobiałych połaciach nie widziała żadnego obrazka. Nie wisiało też żadne zdjęcie. Sterylnie jak w szpitalu. Za wezgłowiem łóżka stały antyramy ze standardowymi fotografiami. W gustownie wyposażonym pokoju czuła pustkę, jakby ktoś przeniósł do rzeczywistości zdjęcie z katalogu dla projektantów i na drzwiach umieścił napis — nie używać.

Gdy uporała się z rozpakowywaniem, wyruszyła na zwiedzanie domu. Rozpoczęła dziewiczą podróż odkrywcy stawiającym swoją stopę na nieznanym lądzie. W Aleksandrii znała tylko jeden dom. I to nie ten, w którym jest obecnie. Nigdy nie poznała też mieszania, w którym ojciec mieszkał przez po rozwodzie. Teraz miał dom. W sumie domek, ale za to z garażem. Nawet dwoma. A co najważniejsze — z ogrodem. Zawsze chciała mieszkać w domu z ogrodem. Takim o jakim ciągle mówił tata, gdy przekonywał ją do budowy. A szczytem jej marzeń było wybudowanie domu w jej magicznym ogrodzie. Tam, gdzie jego miejsce. Jej brat pewnie też o tym śnił. Rano mógłby wyjść sam do ogrodu i przegonić nieproszonych lokatorów. A potem, jak pańcia się wyśpi, to może pójść z nim na dłuższy spacer. Mimo całej miłości do swojego brata, zwłaszcza w weekend czuła uciążliwość opiekowania się nim. Tom nie respektował tego, że weekend między innymi służy do tego, aby się wyspać. Siódma godzina była dla niego porą, w której musiał obwąchać i przywitać świat. Wyjątkiem okazywała się zima. Bowiem wtedy wychodził tylko na chwilę za potrzebą i szybko uciekał do ciepłego mieszkania. Aleks wówczas nigdy nie protestowała. Zostawało jej więc więcej czasu przed szkołą i mogła w ubraniu wejść na chwilę do łózka. Czasami musiała stoczyć z nim wojnę, kiedy umorusany błotem stwierdzał, że też chce się ogrzać razem z nią. Jednak mając ogród, te problemy wydawały się być śmieszne. Musi namówić tatę, by zamontował drzwiczki dla psa, najlepiej w drzwiach do ogrodu. Wtedy to już będzie mogła spać do woli. Tylko czy opłaci się zamontować drzwiczki na dwa tygodnie? — przemknęło jej przez myśl.

Na piętrze świeżo wyremontowanego domu przewidziano dwie sypialnie ułożone obok siebie. Na przeciwległej urządzono toaletę oraz łazienkę. Na końcu korytarza znajdowało się trzecie pomieszczenie. Od niego zaczęła zwiedzanie. Otworzyła drzwi, wkładając z ciekawością głowę do środka. Z widocznym na twarzy wyrazem rozczarowania zamknęła za sobą drzwi. Nic w nim nie było ciekawego, oprócz paru pudeł pozostałych po przeprowadzce, resztek przyborów malarskich i jej małego czerwonego trójkołowego rowerka. Stojąc na korytarzu zastanowiła chwilę, po co go trzyma, ale przykuła jej uwagę czerwona gitara stojąca w sypialni ojca, pomiędzy garderobą, a szerokim łóżkiem. Gitara? — Nie wiedziałam, że gra — powiedziała, przesuwając palce po strunach, jakby sprawdzała, czy jest nastrojona. Mógłby posłać łóżko — rzuciła, skacząc po nim, jednocześnie patrząc przez okno na dachy magazynów.

Znudziła się wygłupami, poprawiła pościel i ponownie szarpnęła za struny nienastrojonej gitary.

Weszła do białej, wykończonej drewnem łazienki. Przez otwarte okno zaglądał na chwilę wiaterek. Rozsiadła się wygodnie w wiklinowym fotelu, rozglądając się po pomieszczeniu. Wanna, toaleta, prysznic, umywalka i ten nieużyteczny pisuar.

Na strych nie wchodziła. Tam mieszkają pająki, więc lepiej im nie przeszkadzać. Chyba że chce się zejść śmiercią bolesną, albo gwałtowną — pomyślała patrząc na otwór klapy odcinający się prostokątem od sufitu.

Zeszła z piętra, kierując kroki do kuchni. Za nią poczłapał pies. Zatrzymała się przy drzwiach pod schodami. Złapała za klamkę próbując je otworzyć, lecz przeszkodził jej dzwonek do drzwi. Zawahała się nie wiedząc czy może je otworzyć, czy też nie. Nie była w swoim domu. Podeszła ostrożnie do drzwi wejściowych.

— Kto tam? — zapytała nie otwierając.

— Listonosz — usłyszała stłumiony głos, tak ciepły jak dzień. — Polecony mam.

— Taty nie ma — podniosła głos, prawie krzycząc.

— To otwórz. Wypiszę awizo — powiedział listonosz, tym razem beznamiętnym tonem.

Spojrzała przez wizjer. Za drzwiami stał sympatyczny pan w niebieskim uniformie, sprawnie żonglując kopertą, długopisem i kartką szukał czegoś w wielkiej, skórzanej torbie. Otworzyła drzwi chowając się za skrzydłem.

— Dzień dobry. Widzę, że dom znalazł nowych mieszkańców — zaczął rozmowę, trzymając w ręku korespondencję.

— Jestem tutaj pierwszy dzień.

— Wiem. Ja wszystko wiem i wszystko widzę. Poprzednicy wyjechali.

— Wie pan wszystko?

— Tak!

— Dwa razy dwa.

— Cztery.

— Za dokładnie.

— A teraz?

— Coś szumi. Zna pan ten skecz?

— Tak. I tutaj się też podpisz.

— Wie pan, że jest pan pierwszą osobą, którą tutaj poznałam? — wyznała, otwierając drzwi na całą szerokość

— Ła. Śliczna dziewczynka, a do tego taka dowcipna — uśmiechnął się szeroko.

— Dopiero co przyjechałam. Wczoraj — dodała, chcąc być precyzyjna.

— To miasto potrzebuje takich ludzi jak ty.

— Ale ja tutaj tylko przyjechałam na wakacje — zdziwiła się.

— Ja kiedyś też. I nie mogę stąd wyjechać. — Oparł się o futrynę.

— A co, ścigają pana w innym mieście? — uśmiechając się wyszczerzyła równe, białe zęby.

— Nie mam całego dnia niestety. — Wyprostował się, przybrał służbowy ton i podsunął jej do podpisu listę awizacji. — Podpisz tutaj i tutaj. Czytelnie.

Tom widząc zagrożenie, pokazał zęby i zawarczał groźnie.

— Czemu on warczy na mnie? — Listonosz odsunął się na krok.

— On mówi, nie dotykaj mnie, jam jest ogniem, jam jest twoją smoczą śmiercią — wyrecytowała zdanie, które wszystkich zawsze rozśmieszało.

— Ha. Ha. Ha — zaśmiał się beznamiętnie. — Lepiej zabierz go ode mnie. Psy nie lubią listonoszy. I ze wzajemnością — dodał rzucając psu nienawistne spojrzenie.

Al złapała psa za obroże i przy jego lekkim oporze wyprowadziła go w głąb przedpokoju.

— Siad! Czekaj! — wydała komendy.

Odebrała listy i odmachała listonoszowi na pożegnanie.

W drzwiach garażu pojawił się umorusany Agaton, zwabiony trzaskiem furtki.

— O wstało moje maleństwo — powiedział, usuwając szmatką smar z rąk.

— O wstało!

— Jadło?

— Nie jadło.

— A chce?

— Chce.

— Masz pieniądze. — Wygrzebał banknot z kieszeni. — Na dole — wskazał kierunek — jest sklep. Kup co potrzeba. — wydał polecenie. — Potem pojedziemy na zakupy.

— Mama nie pozwala mi samej chodzić do sklepu — nie przyjęła pieniędzy, patrząc się zdziwiona.

— Widzisz tutaj mamę?

— Nie.

— Dla mnie kup rogaliki i śmietankę do kawy.

— To za mało.

— Za mało?

— Muszę jedzenie kupić dla psa.

Wyciągnął jeszcze jeden banknot.

— Tylko kup mu coś na śniadanie, a nie na cały rok — uśmiechnął się. — Weź telefon. W razie czego dzwoń.

— A ty co robisz?

— Potem ci pokażę — powiedział, uciekając w ciemność.

— Listonosz był. Zostawił awizo.

— Trzeba było mnie zawołać.

— Nie wiedziałam, że jesteś w domu.

— Byłem… Jestem w garażu. Przecież cię nie zostawię samą — głos załamał się przerwany głośnym sapnięciem.

— Gdzie ten sklep? — rzuciła, wychylając się maksymalnie ponad poręczą schodów, próbując zajrzeć do wnętrza garażu.

— Na dole. — Wyszedł ponownie z ciemnego wnętrza. — Tam. — Wskazał ponownie kierunek, jakby oganiał się od much. — Psa zostaw. Dobrze się bawi z kotami. W końcu ktoś pogoni te szkodniki.

Otworzyła furtkę pozwalając, by sprężyna zamknęła ją z głośnym trzaskiem. Gdy uderzyła o słupki ściągnęła ramiona zaciskając usta. Spojrzała w kierunku garażu, lecz nikt z niego nie wyszedł. Ruszyła żwawym krokiem, kierując się w dół drogi. Po lewej stronie fabryka, po prawej blok. Dalej parking i następne zabudowania fabryki. Gdy minęła park, zatrzymała się przed przejściem dla pieszych. Samochody usłużnie zwolniły. Gestem wskazała, że powinny jechać dalej i wycofała się parę kroków zatrzymując się przy kiosku.

— Tata? — zapytała, gdy nawiązała połączenie.

— Zgubiłaś się? — przywitał ją pytaniem, odbierając telefon.

— Nie. Tu są po prostu dwa sklepy. Do którego mam iść?

— Do „Zosi”.

— Okay. To ja idę iść ci po zakupy.

— Szeła zatem i jak doszeła to pozdrów…

— Nie nabijaj się ze mnie. To nie jest zabawne.

— Luzik, Lisku. — Rozłączył się.

Auta zatrzymały się ponownie, czekając aż łaskawie przejdzie. Podziękowała skinieniem głowy i przeszła bezpiecznie na drugą stronę. Pokonała jednym susem parę schodów. Otwierając drzwi, odezwał się dzwonek jak w sklepie na dzikim zachodzie. Pomyszkowała pomiędzy regałami, wybierając dokładnie produkty na śniadanie.

— Psze pani — zaczepiła sprzedawczynię, gdy stanęła przed trudnym wyborem.

— Tak? — Podeszła do niej kobieta w białym fartuchu.

— Potrzebuję śmietanki do kawy.

— Za tobą, dziecko. — Wskazała na półkę z produktami mlecznymi i zajęła się innym klientem, którego musiała bardzo dobrze znać, obgadując niejaką Krystynę.

— A która jest dobra? — oderwała sprzedawczynię od rozmowy

— W słoiczku, w plastiku, mała, duża… — zaczęła wymieniać.

Al przerwała jej gestem prosząc o moment do zastanowienia się.

— Tataś?

— Zgubiłaś się? — przywitał ją ponownie pytaniem, odbierając telefon.

— Nie. Czemu pytasz się czy się zgubiłam?

— Bo jesteś tutaj jakby pierwszy raz — stwierdzenie brzmiało jak pytanie.

— Tutaj nie można się zgubić. Nawet auta przepuszczają pieszych.

— Fakt. Troszkę większa wioska. Co jest?

— Tu jest z pięć rodzajów śmietanek. Jaką kupić?

— Do kawy? — znów stwierdził, albo zapytał.

— Pani mówi: w słoiczku, w plastiku, mała, duża… A może ona sama powie.

Przekazała słuchawkę wysokiej brunetce o mocno wymalowanych oczach. Pani przez dłuższą chwilę wymieniała rodzaje śmietanki, przesuwając palcem po pudełkach ułożonych na regale, by przypadkiem którejś nie pominąć.

— Nie macie innych? — zapytał, gdy skończyła.

— Nie. To jaką śmietankę podać? — jej głos wskazywał na zniecierpliwienie.

— Tą co zwykle. Do kawy.

— Agaton?

— Tak, Zosia.

— To twoja córka? — pani Zosia wyraźnie ożywiona odeszła dwa kroki od dziewczynki, zabierając ze sobą jej telefon, jakby szukała prywatności.

— Tak, a zaskoczona?

— Nie. Ty zawsze mnie zadziwiasz… — zaczęła kokietować mężczyznę przez telefon.

Aleks wyrwała jej telefon z ręki, kończąc połączenie.

— Słyszała pani. Śmietankę do kawy! Proszę.

— Cały Agaton! — sprzedawczyni razem z klientką wybuchły śmiechem. — Weź tę. To wszystko?

Aleks kompletnie nie zrozumiała co było śmiesznego w tej sytuacji. Naburmuszona podała pieniądze i szybko spakowała produkty do torby.

Poczucie czasu jest względne. Gdy się już raz pozna drogę, to powrót jest szybszy. Gdy wpadła do kuchni z zakupami, tato zaczytany w gazecie siedział na wysokim krześle nad świeżo zaparzoną filiżanką kawy. Stary kombinezon zamienił na czarny garnitur i białą krótką koszulę z włoskim kołnierzem.

— O! Śmietanka przyszła — zrobił przytyk do bladej cery swojej córki. — Moja crème de la crème.

Podała pojemniczek obserwując jego reakcję.

— Coś nie tak? — Podniósł głowę.

— Dlaczego jest tyle różnych śmietanek do kawy?

— Bo jest.

— A czemu?

— Bo tak.

— To nie jest odpowiedź — rzekła trochę zezłoszczona, że ją zbywa.

— Lepiej pokaż co kupiłaś dla siebie.

Wyciągnęła na stół płatki czekoladowe i mleko. Bardzo ostatnio za nimi tęskniła. Tak jak i za tym batonikiem, którego zjadła po drodze.

Nasypała karmę Tomowi i uzupełniła wodę. Usiadła z przy stole szukając podparcia na nogi. Zerknęła pod siedzisko i usiadła wygodnie. Do miski nalała mleko, a następnie nasypała płatki.

— Ja to robię inaczej — powiedział Agaton, zawzięcie mieszając cukier w filiżance.

— Przepraszam — na wszelki wypadek przeprosiła. — Coś źle zrobiłam?

— Nie, dlaczego? Ja po prostu wsypuję najpierw płatki, a potem zalewam mlekiem.

Al się odprężyła. Wpakowała łyżkę do buzi i z błogą miną rozglądnęła się po pomieszczeniu.

— Bardzo tu ładnie. Sam to robiłeś?

— Oczywiście — potwierdził tato, szczerząc kły. — Ale szczerze?

— Szczerze.

— Naczelna emerytowana architektka.

— Wiedziałam!

— Nie potrafiłem odmówić — zaczął się usprawiedliwiać. — Odkąd przeszła na emeryturę ma za dużo czasu. A ja go mam ciągle za mało.

— To idź na emeryturę.

— O, nie! — stanowczo zaoponował. Najpierw mi wnuki urodzisz.

Zakrztusiła się płatkami, a mleko wylało się z buzi, spływając po brodzie.

— Tato! — wykrzyknęła, gdy udało się jej przełknąć.

— Co?!

— Nie żartuj tak!

— Jak?

— To nie jest zabawne.

— To poważnie teraz — zmienił ton głosu. — Ja muszę na cztery godzinki wskoczyć do pracy. Potem siadamy i planujemy wakacje. Okay?

— Nigdy nie zostawałam sama. Jak mamy nie było, to ciocia była.

— Zawsze musi być ten pierwszy raz.

— Okay — odpowiedziała z pełnymi ustami uznając jego argument za słuszny.

— Widziałaś dom?

— Tak.

— Nigdzie nie wychodź. Jutro dorobię ci klucze.

Ponownie prawie się zadławiła.

— Klucze? Dla mnie?

— Tak. A dla kogo?

— Masz tylko jedną parę?

— Nie. Trzy. Dwa klucze oddałem.

— Komu?

— Komu, komu. Wszystko musisz wiedzieć.

— Jestem twoją córką.

— Z grzeczności nie zaprzeczę.

— Tataś!

Wstał, dopił ostatni łyk kawy i poprawił krawat.

— To nara!

— To ty znasz takie słowa? — zatrzymała go w pół kroku.

— Właśnie. Skąd je znam? — Zastanowił się. — Jak będziesz się nudzić, to na dwudziestym trzecim kanale są kreskówki.

Nudzić? Ona nudzić? Rano widziała hamak w ogrodzie. Miała już plany na dziś.

Do czwartej czekała na tatę, czytając w pod kosztelą książki. Potem zasnęła ukojona cieniem drzewa nie odnotowawszy jego spóźnienia.

Odłożył kosz z truskawkami i rozbujał lekko hamak.

Al otworzyła oczy mrużąc je przed słońcem.

— Nie śpij, bo cię ukradną.

Agaton z ulgą ściągnął marynarkę i krawat. Zawiesił je na oparciu leżaka i usiadł przy córce, delikatnie bujając hamak.

— Jak ty możesz w tym chodzić, w taki upał — było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

— Taka praca — westchnął ciężko. — Co robiłaś?

Podniosła książkę i pokazała na okładkę.

— „Pinokio”? Myślałem, że już jesteś na to za mała. To znaczy za duża.

— To nie ty kupiłeś?

— Nie. Babcia. Wiesz jaka ona jest. Zawsze będziesz dla niej małą dziewczynką.

— Tak chyba mnie widzą wszyscy.

— Ja nie.

— Przestań. Miś, za mała koszulka — zaczęła wyliczać. — Brakowało tylko malowanek. No błagam cię!

— Okay, okay. Moja wina — powiedział zaskoczony wybuchem. — Poprawię się.

— Okay, okay. Zobaczymy — papugowała ojca. — To jaki plan?

— Na dziś? Zrobię obiad. — Spojrzał na zegarek i poprawił swoją wypowiedź. — Kolację.

— Nie. Na wakacje!

— Zgodnie z planem. Dwa tygodnie tutaj, a potem jedziemy za granicę. Trzeba odpocząć od Polandii.

— Norwegia? — zapytała z entuzjazmem.

— Zgodnie z planem. Musimy poszukać biletów. Zgodę na wyjazd już mam.

— Jupi. Zobaczymy czarne delfiny i zjemy chachapuri!

— Pomyliłaś kraje. To Gruzja — uśmiechnął się.

— A ja myślałem cały czas, że jedziemy do Gruzji.

— Tam też jest morze i góry. I czeka tam na ciebie fajna niespodzianka.

— Czyli?

— Jak ci powiem, to nie będzie niespodzianka.

Zamknął na zamek usta.

Córka skinęła głową na potwierdzenie.

— A tutaj co będziemy robić?

— Ja pracuję. Zajmie się tobą moja mama.

Zwiesiła nos na kwintę. Widziała dokładnie, że tak będzie.

— Ale będę po pracy i w weekendy. Musimy zaplanować szczegóły do końca tego tygodnia. Bilety jeszcze są. Nie wiem jak długo będą w normalnej cenie.

Rozpiął koszulę. Było kilkanaście minut po siódmej, a żar dalej lał się z nieba.

— Babcia przyjdzie po dwunastej. Narysuj jej coś. Ucieszy się. Dla mnie też. Nie mam żadnych obrazów. Jeszcze.

— Mam tylko kredki.

— Może być. Jutro wskoczymy na zakupy, to wybierzesz co chcesz.

— Olejne? — zapytała przymilnie.

— Olejne.

— I podkłady, i sztalugę?

— Co tam będzie ci potrzebne.

— Wspaniale! — ucieszyła się, skacząc z radości. — Słyszysz Tom! Będę cię malowała na płótnie.

Pies ignorował ją zupełnie. Schowany w cieniu leżaka — dogorywał.

Ojciec zniknął w chłodzie domu. Wrócił w krótkich spodenkach, niosąc parującą michę klusek z truskawkami. Tom obrócił się leniwie na bok, głęboko wciągając zapachy z powietrza. Trudno ocenić, kto szybciej dotarł do stołu: brat czy siostra.

Czerwony jak czereśnia

Jej plan na wakacje wypełniał się tak, jak sobie go ustaliła. Nadrzędnym celem jest nicnierobienie. Będzie szła spać, gdy tylko przyjdzie jej na to ochota. Nie wstanie z łóżka zanim się nie wyśpi. Nikt jej w tym nie przeszkodzi. Ojciec w pracy. Pies rozkopuje ogród. A ona kołdrę, gdy za gorąco. Nie miała ochoty nigdzie wychodzić, spotykać ludzi i cokolwiek musieć. Zostaną jej tylko przyjemności, takie jak czytanie i zabawa z psem.

Ostatnia książka dalej siedziała jej w głowie i szukała ujścia poprzez poplątane myśli. Pinokio był niezamierzonym horrorem dla dzieci. Dziś w nocy śniło się jej, że Gepetto wystrugał dziewczynkę. Bardzo nieszczęśliwą dziewczynkę, gdyż nie miała psa. Potem dostała łysego kota, który owinął ją wokół palca. Na koniec spaliła się w domu.

Przykryła się prześcieradłem leżąc na białym materacu wpatrując się w sufit i starając się przełamać zły sen odpowiednią jego interpretacją. W myślach dopowiedziała sobie, że tato ją uratuje i znajdzie dla niej psa. Gdy uporała się z natarczywymi myślami, westchnęła głęboko i odrzuciła prześcieradło na ziemię. Na zewnątrz było za gorąco jak dla jej gatunku, a mury starego domu pilnowały, aby żyło się jej komfortowo. Jednakże siły starczało mu zaledwie, aby utrzymać sprzyjający klimat tylko na parterze.

Ubrana w cienką piżamę, poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę w poszukiwania strawy, lecz chłód bijący z wnętrza zabrał wszystkie myśli o jedzeniu. Im bardziej wpatrywała się w jej wnętrze, tym bardziej nie miała ochotę na spałaszowanie jej zawartości. Kombinowała, jak wejść do środka i ułożyć się w pomiędzy jogurtami a serami. Szybka decyzja, zamknięcie drzwi od środka i będzie mogła tam zostać do wieczora, aż upał zelżeje. Może by coś przekąsiła, ale stanowczo nie to, co znajdowało się w mroźnej grocie. Chyba nie. Czerwień czereśni stojących na dolnej półce przykuła jej uwagę.

— Zaiście strawa godna bogini — szepnęła z zachwytem. — Takiej jak ja!

Złapała garść owoców i zamknęła z impetem lodówkę, ciesząc się zdobyczą.

Nie bądź minimalistką, Al! — szepnęło jej coś w głowie. Pociągnęła do siebie drzwi i ukradła z wnętrza całą miskę owoców, trzymając ją jak Gollum pierścień. Moje ci one — szepnęła cicho, rozglądając się podejrzliwie, chociaż była sama w domu.

Do ust powędrował pierwszy owoc. Stanęła przy oknie, stawiając miskę obok siebie. Przeżuła czereśnię powoli, tak, aby na pestce nie pozostał nawet najmniejszy ślad owocu. Wypluła ją na dłoń i zacisnęła w pięść. Wkładała do ust owoce jeden za drugim kolekcjonując pestki. Tom siedział pod oknem obserwując bacznie Aleks. Wsadziła pestkę między palce i strzeliła nią na podjazd prowadzący do garażu, gdzie Tom w determinacji spróbował ją złapać i zagryźć na śmierć. Chwyciła misę z owocami i jak zwinny rabuś wskoczyła na kuchenne okno. Usiadła na parapecie i zaczęła dokładnie przyglądać się czerwonym rubinom stłoczonym w krysztale. Nie mogła się przez chwilę zdecydować, który z owoców jest największy, najpiękniejszy i najsmaczniejszy. Musiała je zjeść wszystkie, a Tom je zagryźć.

Już dłuższy czas siedziała na oknie z nogami wywieszonymi na zewnątrz patrząc się na drogę. Na drogę, którą codziennie setki ludzi chodziło do pracy. Do tej samej fabryki, w której pracował jej ojciec. Druga zmiana objedzona wczesnym obiadem — pomyślała. Idą jeden za drugim. W kolorowych ubraniach. Roześmiani. Smutni. W parach. W grupach. Samemu. To, co ich łączyło, to to, że podążają w tym samym kierunku do tego samego celu, do którego woleliby dzisiaj nie dotrzeć. Kiedyś tato jej wytłumaczył, że to jest jak u niej w szkole. Odpowiedziała mu, że lubi szkołę, ale nie lubi ludzi, którzy w niej są. Dlatego pewnie ludzie chcą pracować na trzy zmiany. Zawsze wtedy mogą zmienić kolegów.

Sięgnęła po następnego rubinu, szukając go bezowocnie na dnie. Eee… — mruknęła Aleks, spoglądając za siebie w głąb kuchni. Lodówka za daleko. Nie ma szans. Nie idę — pomarudziła, w garści zaciskając ostatnią pestkę.

Spojrzała beznamiętnie na ulicę, wpatrując się w tłum ludzi, których nie zapamięta. Jej uwagę przykuła czerwień, coraz ostrzejsza czerwień koszuli chłopca. Aleks wystrzeliła palcami pestkę czereśni, ale ta zamiast polecieć w kierunku Toma, zwróciła się przeciwko niej, uderzając ją prosto w oko. Na chwilę zakryła je dłonią. Przetarła powiekę i otworzyła oczy, szukając czerwonego punktu. Tuż przed jej ogrodzeniem stał wysoki chłopiec patrząc się nią w bezczelny sposób. Widziała w nim kogoś znajomego, lecz nie mogła go umiejscowić w swojej pamięci, która twarzy nie lubiła zapamiętywać. Bardziej pamiętała zdarzenia. Dokładnie ich chronologię oraz emocje, jakie im towarzyszyły. A jego nie potrafiła w żadnym z nich umieścić.

Tłum zgęstniał, zakrywając swoją szarością postać, która jeszcze przed chwilą tam stała. Pojawił się znów na chodniku, po drugiej stronie ulicy, by zaraz zniknąć. W tłumie czerwień koszulki pulsowała, gdy poszczególni ludzie przechodzili koło niego ukrywając na chwilę, a potem by ujawnić na sekundy. Szybciej i szybciej. Jak w starym kalejdoskopie, gdzie klatki filmu zmieniały się na tyle wolno, że widać było przerwy ramek. Chłopiec odwrócił się i popatrzył na Aleks. Jej oczy zrobiły się większe, kiedy odkryła jego tożsamość. Chciała podnieść rękę w geście powitania, lecz pęd tłumu wciągnął go w bramę fabryki.

W miseczce została jedna samotna czereśnia, która przyciągnęła uwagę dziewczynki. Z czerwonej rany wyzierała pestka. Tej nie zjem — odsunęła miseczkę z obrzydzeniem. Jednak ona ciągle się na nią patrzyła z wyrzutem, jakby mówiła: „zjedz mnie, przecież nie możesz mnie zostawić, bo jestem inna niż wszystkie”. Nie miała sumienia. Musiała się jej pozbyć. Bez świadków. Wychyliła się tak mocno, że prawie by spadła z parapetu na kafelki w kuchni. Jedną ręką trzymała się futryny, a drugą odstawiła miseczkę na stół. Co było do przewidzenia zachwiała się i straciła równowagę. Zeskoczyła z okna wprost na podwórko przewracając się na ziemi. O mało nie nadepnęła na Toma, który spod okna z impetem ruszył do furtki.

— Co tak ujadasz? Kota zobaczyłeś, czy co? — skarciła psa, próbując podnieść się z ziemi.

Czerwona koszulka stała oparta o bramę, jakby wpadła na pogaduszki do starej znajomej.

— Mówiłem ci, że się spotkamy — usłyszała Aleks, przenosząc wzrok na twarz chłopca.

— Arrr — głos uwiązł jej w gardle, gdy przed sobą zobaczyła Kota.

Pomógł jej wstać i pomógł otrzepać szorty, choć nie potrzebowała jego pomocy. Była cała czerwona. To drugi raz, gdy pomaga się jej podnieść. To drugi raz, gdy nie może oderwać wzroku od jego zielonych oczu okolonych gęstymi brwiami. Zatrzepotał długimi rzęsami, poprawiając niesforne brwi.

— Byłem na ogródkach, a potem u mamy — zaczął jakby przerwał rozmowę pięć minut temu. — Przyniosłem ci coś.

Zza pazuchy wyciągnął białą torebkę po cukrze upstrzoną czerwonymi plamami zgniecionych owoców.

— O czereśnie! — krzyknęła zaskoczona. — To dla mnie? Ooo… Jak miło. Dawno nie jadłam — powiedziała nogą nadeptując na pestkę.

Podał jej pakunek i niby niechcący musnął po ramieniu. Czerwień czereśni pojawił się na jej policzku.

— To tak sobie tutaj mieszkasz, przyjaciółko? — zrobił krok do tyłu, oceniając wielkość budynku.

— Tak, tak — zapewniła szybko Aleks. — Jestem u taty na wakacjach.

— A może zostań tutaj na zawsze? W końcu ja tutaj mieszkam. — Popukał w ścianę sprawdzając jakość tynku.

— Nigdy. To przecież dziura!

— Koty lubią dziury. Można tam znaleźć wiele smakołyków — przeniósł wzrok z tali dziewczynki na jej oczy.

Spłonęła ponownie.

— Nie jesz?

Wyciągnęła pośpiesznie z torby mokre czereśnie z ogonkami i włożyła je do buzi.

— Rzeczywiście dawno nie jadłaś — na jego twarzy pojawił się zniewalający uśmiech.

Wyciągnęła ogonki i przeżuła owoce. Wystrzeliła pestkami w kierunku Toma, który z radością je złapał.

— Tresowany — powiedział jakby już wszystko w życiu widział.

— No.

— Idę. Muszę się ogarnąć. Do zobaczyska.

— Ogarnąć?

— Przed kursem z matmy i fizy — mówił przeciągając słowa.

— To cię podziwiam. Mi by się nie chciało.

— Mi też nie. Ale rozumiesz, przyjaciółko. Takie życie biednego Kota.

Odbił się dłońmi od jej ramion i w pięciu krokach znalazł na chodniku.

— Ciao.

— Czekaj… Masz może telefon? — zapytała, gdy zamykał za sobą bramkę.

— Mam. Zeta.

— A jaki numer?

— Siedem — wyciągnął go z kieszeni, machając nim z dumą.

— Telefonu…

— A to trzeba było od razu. Pięć…

— Czekaj zaraz wracam.

Wskoczyła przez okno do kuchni, i pędząc niczym tornado, przyniosła swój telefon z pokoju. Przez ogrodzenie wymienili się numerami.

— Idę przyjaciółko.

— Spotkamy się jeszcze?

To pytanie wyrwało się samo. Nie wiedziała po co chciała się upewnić, ale dla pewności spytała.

— Przecież mówiłem, że tak, przyjaciółko. Zadzwonię.

— Możesz też pisać.

— Nie — krótko wyjaśnił swoje zamiary. — Jestem kotem. Nie potrafię pisać.

Zaśmiali się oboje. Pomachała mu na odchodne i usiadła na schodach do domu.

Drugi dzień, a ja mam już przyjaciela. Zapowiadają się udane wakacje — pomyślała.

Z fabryki wytoczył się sznur ludzi. Usiadła z powrotem na kuchennym parapecie. Show must go on — pomyślała napełniając kryształ rubinami.

Ludzie powoli się rozproszyli. Zmęczone twarze poszły do domu zmyć trud upalnego dnia. Ulica opustoszała.

Al postanowiła wrócić do domu. Przełożyła nogi do środka, lecz zatrzymał ją dziwnie znajomy klekot. Na chodniku zastukotały obcasy. Rozejrzała się szukając źródła narastającego odgłosu. Lubiła ten dźwięk. Zawsze kojarzył się jej z mamą, gdy wracając do mieszkania przemierzała korytarz rytmicznie uderzając obcasami. Wiedziała, że już nadchodzi. O kilka sekund mniej tęskniła.

Pierwsze spojrzenie rozwiało jej wątpliwości. Jej mama nie nosiła kapeluszy. Kobieta zbliżała się kołysząc biodrami. Opinająca szczupłą talię pasiasta spódnica, pasowała do czarnej bluzki i można byłoby powiedzieć, że były hot, ale małej dziewczynce jeszcze nic to nie mówiło. Nie potrafiła tego nazwać, tak jak i takich dinksów, zamszowych przy rękawach. Te takie podwinięte, jak na safari. Pomimo że było to lato, miała wysokie białe kozaczki wykończone złotymi cekinami.

Zatrzymała się przy jej płocie patrząc spod kapelusza na Aleks.

— Córka Agatona? — zaczęła bez przywitania ściągając okulary.

— Tak proszę pani.

Rozpoznała sąsiadkę, która wczoraj odganiała przez płot jej brata, gdy szczekał na koty.

— Ach. Taki uroczy mężczyzna — westchnęła.

Nie wiedziała co odpowiedzieć na to stwierdzenie.

— Grzeczna jesteś? — zapytała z manierą w głosie, wchodząc bez zaproszenia na podwórko.

— Tak proszę pani.

— To nie słuchaj głośnej muzyki i nie spraszaj kolegów. Tak jak ci tamci poprzednicy — mówiła gestykulując prawą dłonią. — Ach — westchnęła ponownie. — Dobrze, że ich nie ma.

Poprawiła włosy, oczekując na odpowiedź. Gdy odpowiedź nie nadeszła ponagliła Al gestem.

— Nie będę — potwierdziła przestraszona.

— No właśnie. To sobie jedno wyjaśniłyśmy. To twój pies? — Wskazała na niego dłonią, jakby straciła czucie w ręce.

— Tak. On nie jest szkodliwy. Nikogo nie skrzywdzi — zapewniła pośpiesznie, przypomniawszy sobie wczorajszą sytuację.

— To trzymaj tego… Tego swojego potwora na łańcuchu. — Wskazała na Toma pasącego się na trawie.

— Na łańcuchu? — myślała, że się przesłyszała. — Nie trzyma się psów na łańcuchu.

— Trzyma, trzyma — powtórzyła kobieta i aby wzmocnić siłę swojej wypowiedzi zadźwięczała złotymi łańcuszkami przytroczonymi do jej torebki.

Al mimowolnie spojrzała w jej kierunku. Ze skórzanej torebki wychylił głowę łysy kot. Nerwy Toma puściły, gdy ten postanowić wyskoczyć z torby i dosłownie przelecieć przez podjazd, wspiął się na dach garażu, a potem przeskoczył do ogrodu na kosztelę. Tom w ciągu sekundy był przy nim, obszczekując syczącego potwora.

— O tym mówię, głupolku — wzburzona kobieta gestykulowała już obiema rękoma. — Biednego Giuseppe chciał zabić. Widziałaś?

— Nie chciał zabić. To jego teren. Psy są terytorialne — wyjaśniła logicznie.

— To terytorium mojego kota. Będzie musiał się z tym pogodzić.

Może i miała rację. W końcu ona będzie tutaj tylko dwa tygodnie. Zanotowała sobie w głowie: znaleźć opiekę dla psa na czas wyjazdu.

Pani, która się nie przedstawiła, zmierzyła ją z dezaprobatą od dołu do góry.

— Będą z tobą kłopoty. Dobrze, że nie mam dzieci. Tak Fufi? Taaak? — powiedziała nachylając się do torby, z której wystawała głowa drugiego łysego kota. Gdy ten zorientował się gdzie się znajduje, od razu wyskoczył i ruszył pędem przez podwórko. Tom spostrzegł kota i próbował przeciąć mu drogę. Kot wskoczył na stół, potem na leżak, odbił się od materiału jak od trampoliny i bezpieczny usiadł na jabłoni. Znów drzewo obrodziło kotami.

Modna pani spojrzała się na nią tym razem pogardliwie. Wydęła nienaturalnie duże usta. Zdjęła z ramienia torbę i bujając biodrami zniknęła za zakrętem, idąc do swojego domu.

Al stała jeszcze przez chwilę na podwórku wsłuchując się w coraz cichszy stukot obcasów.

Wspięła się jak kot na okno w kuchni i zgrabnie jak gimnastyczka po perfekcyjnie wykonanym zestawie ćwiczeń, przybrała stosowną pozę. Podobało jej się takie wielkie wejście. Otworzyła lodówkę by powtórnie się ochłodzić. A może nie tylko. Uklęknęła i z nabożeństwem otworzyła szufladę zamrażarki. Dostała los na loterii, gdy uświadomiła sobie, że jest tam duże pudełko lodów. Jedyne czego jeszcze potrzebowała to łyżka i mogła wpaść w hamak obserwując, jak Tom pilnuje koszteli.

Agaton wchodząc do domu ściągnął z ulgą krawat i rozpiął guzik pod szyją. Wszedł do kuchni. Położył na stole zakupy. Podszedł zamknąć otwarte okno i ze zdziwieniem podniósł biały pakunek.

— Dlaczego przełożyłaś czereśnie do torby? — krzyknął w kierunku salonu.

— To długa historia! — odpowiedział jej głos z ogrodu.

Wszedł na górę przebrał się i wrócił ubrany w koszulkę w hawajskie wzory. W kuchni nalał sobie lemoniady i wrzucił kostki lodu.

— Widzę, że już znalazłaś. Miałem ci właśnie je zaproponować — oznajmił, widząc Al zjadającą ostatnią łyżkę lodów.

— No!

— Dobre? — zapytał, przysuwając do niej leżak.

— Były — wskazała łyżeczką dumnie na puste opakowanie.

— Zjesz obiad?

— Nie. Boli mnie brzuch.

— Czereśnie i lody? — wydedukował szybko.

— Uhm — zrobiła nieszczęśliwą minę i zgięła się w pół oczekując troskliwej opieki, jaką ją mama otaczała, gdy była chora.

— Ok. Lewatywa i przejdzie ci — usiadł ciężko na leżaku.

— Nie! — zaoponowała. — Nie masz jakiś tabletek?

— Na obżarstwo?

— To nie masz?

— Nie mam. Poboli chwilkę i przejdzie — powiedział, wilgotną dłonią zbierając z leżaka brązowe futro.

— Ech — westchnęła ciężko. Taka beztroska, gdy ona zaczynała umierać.

— Pe es młoda damo. Telefony się odbiera.

Wyciągnęła aparat z kieszeni. Siedemnaście nieodebranych telefonów i osiem nieodczytanych wiadomości.

— Przepraszam. Miałam wyciszony. Musiałeś się bardzo martwić. Tyle razy dzwoniłeś — mówiła szybko. — Siedemnaście razy… — zawiesiła głos odblokowując ekran.

— Ja? — popatrzył na nią zdziwiony. — Ja zadzwoniłem tylko raz. Tuż przed wyjściem.

Spojrzała jeszcze raz na ekran. Otworzyła historię ostatnich połączeń. Tata, Kot, Kot, Kot, mama, Kot, Kot…

Weszła w wiadomości. Mama, Kot, reklama, Kot, Kot…

Spojrzał jej przez ramię.

— Mama dzwoniła?

— Tak. Mama. Tylko mama — skłamała. Bo ona…

— O mamie nie rozmawiamy… — przerwał jej dość stanowczo.

— Ale obiecałeś!!!

— Daj mi chwilę — mówił zmęczonym głosem, moszcząc się na leżaku. — Pięć minut dla siebie. Obiecuję porozmawiamy.

— Zawsze i wszystko możesz obiecać każdemu.

— Przestań.

— Boli mnie brzuch. Idę się położyć. — Włożyła telefon do kieszeni i obróciła się na pięcie.

— Nie symuluj. — Złapał córkę za rękę. — Chodź pokażę ci coś.

Wstał z trudem łapiąc równowagę i pociągnął za sobą do piekła. W momencie, gdy otworzył garaż, jak lepka smoła zalało ich przegrzane powietrze. W jego wnętrzu było ze sto stopni. Odstawił szklankę na szafce z narzędziami. Odkrył plandekę i w żartobliwym tonie wskazał na złoty samochód:

— To moja nowa dziewczyna.

— Jakaś taka stara — nie żartowała córka.

— To prawdziwy antyk. Syrena sto pięć „S” — podkreślił.

— I?

— To unikat. Jedyny taki kabriolet na świecie.

— I?

— I będziesz mogła się nim przejechać.

— Nie umiem jeździć samochodem — odparła zgodnie z prawdą.

— Nauczę cię. To nic trudnego.

— Poważnie?

— Możemy zacząć od razu. Wsiadaj. Nie tu! — Pokręcił głową. — Tu. — Wskazał na miejsce kierowcy. Usadowiła się niewygodnym fotelu. Czuła się prawie jak w sportowym samochodzie. Biała tapicerka, złota blacha, czarne wykończenia. Nad głową dość dziwnie, bo nie było dachu.

— To jest gaz, sprzęgło i hamulec. Tutaj kierownica i stacyjka.

— Wiem co to jest kierownica i pozostałe rzeczy — popatrzyła na niego z wyższością. — Czasem się ścigałam na konsoli.

— Fiu, fiu. To już tylko zostanie praktyka.

Położyła rękę na kluczyku. Przekręciła i nic się nie wydarzyło.

— Nie ma silnika — powiedział szeroko się uśmiechając.

— To będziesz mnie pchać?

— Ja?!

— No przecież ja mam uczyć się prowadzić.

— Dzisiaj myślałem, że zrobimy lekcję teoretyczną. Ale, hmmm — zmyślił się. — Chyba nie widzę takiej potrzeby.

— Zamontujesz silnik?

— Tak.

— To jutro jedziemy?

Roześmiał się szczerze rozkładając ręce:

— Raczej tydzień mi zajmie. Chyba, że dam do mechanika.

— To daj. Na jutro zrobi?

Roześmiał się ponownie. Nie wiedział, czy to udawana naiwność dziecka, czy ironiczna gra nastolatki.

— Się zobaczy.

Zasłonił pieczołowicie „Piękną Helenę” i zamknął drzwi do garażu.

— Skoczysz do sklepu? Dzisiaj jest za gorąco, by jechać autem na zakupy.

— Boli mnie brzuch — złapała się za brzuch, by wzmocnić siłę swojej wypowiedzi.

— Szkoda, miałem ochotę na czekoladę.

— Ale nie aż tak bardzo.

— Przy okazji. Babcia dzisiaj nie przyjdzie. Coś jej wypadło. Będzie jutro — wyciągnął pieniądze i podał córce.

— Oj szkoda. Dawno jej nie widziałam.

— To jak idziesz po czekoladę, to kup ziemniaki, jajka i ser. Zrobię jakiś obiad.

— Przy okazji po czekoladę? Ha?

— I lody. Dużo lodów. — Włożył w jej rękę następny banknot. — Jeszcze jakieś pytania?

— Kupić ci czereśnie?

— Kupić? Po co? — zapytał zdziwiony.

Zaprowadził Aleks za dom wskazując na ogromne drzewo, przy którym stała długa drabina.

— Masz ochotę na czereśnie? — Wskazał na nie. — To sobie narwij.

Wieczorem jabłoń zakwitła ponownie kotami przy skrzekliwych wrzaskach sąsiadki.

Komar

Namolne bzyczenie wygryzało sen. Zaspana sięgnęła po telefon, szukając go pod stertą ubrań Wibracje ucichły. Spojrzała na wyświetlacz. Nieodebrane połączenie od Kota. Przetarła zaspane oczy. Spojrzała ponownie na ekran, wstała i usiadła na parapecie. Adrenalina i endomorfina szybko przywróciły ją do życia. Odblokowała telefon. Wyświetliła się lista nieodebranych połączeń i wiadomości. Zastanowiła się chwilkę czy nie właściwym byłoby oddzwonić od razu, jednak postanowiła odczytać najpierw wiadomości.

Ostatnia odebrana.

„To koniec” — odczytała. Nadawca Kot. Nie zrozumiała. Wróciła do początku konwersacji. To znaczy ona jeszcze nie odpisała, więc można założyć, że monologu.

„Mile spotkanie przyjaciulko”

„Smakowaly czeresnie? xD”

„Bede za pietnascie minut. Potszebuje porady”

„Gdzie jesetes. ja Jestem”

„No odezwij sie”

„Taka z ciebie przyjaciolka? Zostawiasz jak potzeba pomocy?”

„To koniec”

W tym momencie przyszła następna wiadomość:

„Mam jeszcze czeresnie. Chcesz?”

Nic z tego nie zrozumiała. Sprawdziła połączenia. Jedno zaraz po ich rozstaniu. Potem dziewięć, gdy czekał. Pięć godzinę później. Dwa nowe nieodebrane połączenia. Jedno po północy i jedno dzisiaj rano.

Uśmiechnęła się radośnie. Ona pewnie też mu siedziała w głowie i był smutny, że nie miała dla niego czasu. To takie urocze — pomyślała oddzwaniając.

— Czekałem — rzekł z wyrzutem.

— Przepraszam. Tato…

— Nie tato. Do Kota dzwonisz — upomniał ją.

— Z ojcem wczoraj gadałam i miałam wyciszony telefon — wytłumaczyła szybko, by jej nie przerwał. — Rzadko ktoś do mnie dzwoni. A jak dzwoni to nie lubię, gdy mi przeszkadza, kiedy czytam, więc mam tylko wibrację.

— Czytałaś wczoraj?

— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie miała wczoraj czasu, gdyż wieczór spędzili na planowaniu wakacji.

— To czemu kłamiesz. Mnie? Ty?

— Nie kłamię. Mówię jak jest.

— Ja tam swoje wiem. Chcesz czereśnie?

Słowo na „c” przywołało czerwone wspomnienie bólu brzucha.

— Tak — entuzjazm w jednym słowie.

— To się spotkajmy.

— Kiedy?

— Zaraz.

Spojrzała na godzinę. Dziesiąta.

— Nie. Zaraz babcia przyjdzie.

— A potem?

— Potem jedziemy z tatą na zakupy, więc dzisiaj odpada.

— Nie masz dla mnie czasu?

— Mam, mam. No mam.

— To się spotkajmy.

— Jutro — powiedziała prawie błagając.

— Jutro będzie futro.

— Jesteś kotem, to masz futro.

— Będziesz pisać?

— Będę. Ustawie dla ciebie specjalny dzwonek.

— Dobra. To jutro przy baszcie. Wiesz gdzie?

— Wiem, wiem — zapewniła pośpiesznie. Nie chciała, aby uważał ją za jakiś niedorozwój.

— To pa.

— To pa.

— To pa.

— Ty się rozłącz.

— Pa — rozłączył się.

Zeszła na dół, spotykając po drodze nieszczęśliwego brata drapiącego drzwi od kuchni. Gdy wpuściła go przodem, pędem poleciał odwiedzić miski. Z szafki wyciągnęła karmę i podeszła mu nasypać. Zatrzymała się nie dowierzając oczom. Woda uzupełniona. Chrupki nasypane. Tato miał w końcu z kim śniadanie jadać.

Ubrała się i wyszła do „Zosi” po zakupy na śniadanie. Już po dwóch dniach była tam traktowana jak stały bywalec. Pani znalazła czas, aby z nią chwilę porozmawiać i nawet spytała się, czy coś specjalnie dla niej ma sprowadzić. Poprosiła o żelki. Spakowała torbę, zapłaciła i w nagrodę za wybitne osiągnięcia przyznała sobie batona. Taki deser przed śniadaniem. Zjadła ich z radością aż cztery.

Schowała produkty do lodówki, jednocześnie wyciągając mleko na stół. Nalała go do szklanki i wróciła do swojego pokoju. Dla towarzystwa zabrała z półki jednego ze swoich przyjaciół. Ułożyła się na parapecie i otworzyła książkę, jak bramę do innego świata. Ledwo pierwsze litery złożyły się w słowa, a słowa w całe zdania, przygody wciągnęły ją bez opamiętania. Straciła poczucie czasu. Książka się skończyła i nastał czas na kanapkę. Spojrzała na zegar w kuchni. Trzecia. Nic dziwnego, że była już głodna.

Między jednym a drugim kęsem przypomniała sobie, że miała czekać na babcię. Wróciła na górę z zamiarem zadzwonienia do taty. Odblokowała klawiaturę, w sekundę odszukała jego telefon i prawie nacisnęła ikonę telefonu, lecz pod jej palcem pojawiła się nowa wiadomość od Kota:

„Ciagle czekam na ciebie <3”

Natychmiast odesłała: „Ja tez”

„Masz fajne wlosy”

„Dziekuje. Podobasz mi sie”

„Wogule jestes fajowska”

Odpisywali sobie przed dalsze pół godziny, racząc się komplementami. Do momentu, gdy napisała: „Masz mnie w glowie?”

Na tą wiadomość nie było odpowiedzi. Przez kwadrans chodziła po pokoju z telefonem w ręku. Wyłączyła i włączyła go ponownie mając nadzieję, że się zawiesił. Aparat miał już cztery lata. Wśród nowych modeli, to była niemalże „babcia”. Kurczę! — wykrzyknęła. — Babcia!

Przypomniała sobie w jakim celu przyszła do pokoju. Zadzwoniła do taty.

— Hej.

— Hej. Coś ważnego?

— Babcia nie przyszła.

— Dopiero dzwonisz? Jest prawie czwarta.

— Nie powiedziałeś, o której ma przyjść.

— No fakt. To czemu do niej nie zadzwoniłaś?

— Jakby nie mam numeru?

— Acha. Poczekaj. Zadzwonię i dam znać.

Oddzwonił za parę minut.

— Dzisiaj babcia Nastka ma spotkanie — dodał imię, jakby miała jeszcze jakąś inną babcię. — Ja muszę zostać dłużej w firmie. Zamów pizzę.

— O bosko! — wizja jedzenia rozświetliła jej oblicze. — Tylko nie mam pieniędzy — zachmurzyła się.

— Są w szufladzie obok gitary. Tylko nie wydaj wszystkiego na raz.

— A jaki numer?

— Poszukaj w sieci.

— Dla ciebie też?

— Weź dużą. Zjem od ciebie jak wrócę z pracy.

Wyszukać telefon do pizzerii to nie było trudne wyzwanie. Jedyny lokal w mieście. Stu procentowe trafienie w wyszukiwarce, a reszta, to tylko reklamy. Nacisnęła odwołanie do telefonu.

— Pizzeria, słucham — przywitał ją młody głos.

— Proszę pizzę do domu.

— Jaką?

— A jaka jest?

— Hawaii, meksykańska, carbonara, tricolore… — wymienił kilkanaście rodzajów.

— Acha. To ja proszę samą z pieczarkami i kukurydzą.

— Duża?

— A duża to jaka duża?

— Duża to duża. Trzydzieści centymetrów.

Rozłożyła ręce szacując wielkość.

— Dobra dla dwojga starczy?

— Sos?

— Tak proszę. Ale tylko na połowie.

— Pomidorowy?

— Nie czosnek. Może też być na połowie śmietana.

— Ogórka też?

— Ogórka? Do pizzy? To może lepiej rodzynki?

— I kiszoną kapustę?

— Taaa. Kapustę — zaśmiała się pod nosem.

— Przyjąłem. Proszę numer telefonu.

— Ten z którego dzwonię.

— Płatność kartą czy gotówką?

— Nie mam karty.

— Ok. Gotówka. Gdzie?

— Do taty.

— A konkretniej możesz? — zachichotał.

— Szczęśliwa. Ten domek na rogu.

— Amundsen?

— Tak — potwierdziła zdziwiona.

— Czyli tam, gdzie zwykle. Ok przyjąłem. Będzie za trzydzieści, no czterdzieści minut.

„Caly czas” — odczytała wiadomość od Kota.

Przez kwadrans wymienili jeszcze kilkanaście wiadomości. Pożegnali się czułym: „pa”.

Odłożyła telefon na książce i wskoczyła do pokoju taty uzupełnić gotówkę. Otworzyła szufladę koło łóżka. Pod fotografią, na której uwiecznieni zostali pracownicy na imprezie integracyjnej, leżały starannie poukładane banknoty. Przyjrzała się fotografii. Z niesmakiem ją odrzuciła, gdy zobaczyła na zdjęciu grubą kobietę o nieciekawym wyglądzie i maślanych oczach tulącą jej ojca. W dłoń ujęła gruby plik pieniędzy. Nigdy nie widziała tyle na raz. Tata pokazywał jej oszczędności jakie dla niej trzymał. Ale to tylko liczby. Liczbami nie można się wachlować tak jak gotówką. Potem rozłożyła je na łóżku na mniejszych kupkach. Cofnęła się na korytarz i z impetem zrobiła skok na kasę. Pieniądze rozleciały się po całym pokoju tańcząc w powietrzu. Dla efektu podrzuciła do góry jeszcze parę banknotów, patrząc jak wirując w powietrzu rozpierzchały się lądując nawet w garderobie. Część opadła na nią. Złapała je przykładając do twarzy. Zapach forsy. Nie mogła się zdecydować, czy pachniały lepiej niż książki. Na pewno równie dobrze.

Dzwonek do drzwi odezwał się dwa razy, wyrywając ją z łóżka. Złapała pierwszy z brzegu banknot i zbiegła na dół pokonując co drugi schodek. Listonosz puka, a dostawca dzwoni dwa razy. Zapłaciła kurierowi poirytowanemu, że znów musi oddać wszystkie drobne jakie ma. Sprawdził pod światło znaki wodne, schował pieniądze do kieszeni i podał jej parujące jeszcze pudełko. Wyszła na podwórko i rozłożyła się w ogrodzie. Tom w mgnieniu oka znalazł się przy niej tocząc ślinę z pyska. Otworzyła pokrywę z zamkniętymi oczami upajając się jej zapachem. Otworzyła oczy i zamknęła pudełko. Otworzyła je ponownie i złapała się za głowę. Nie taką zamawiałam — zezłościła się.

Na pizzy znajdowały się pieczarki i kukurydza. Nie było sera. Nie było pudełeczek z sosami. Nawet na pizzy nie było sosu pomidorowego. Zamiast bazy na połowie pizzero nalał sosu czosnkowego na jogurcie na drugiej ułożył czosnek chyba polewając ją oliwą. Równo rozłożona kiszona kapusta z kminkiem wspaniale komponowała się z królewskimi rodzynkami. — Się zje — powiedziała rzucając rant pizzy Tomowi.

Się nie dało. Aleks zaniosła pizzę do kuchni i zrobiła sobie kanapki.

Mimo epizodu z pizzą, była z siebie dumna. Nikt jej nie porwał i nie spaliła domu. Położyła talerz na szklanym stoliku i skoczyła na kanapę, zadowolona z siebie. Z poduszki odbił się pilot i wylądował centralnie w wazonie. Wyciągnęła go z wody i osuszyła wycierając go w obrus. Odłożyła go ostrożnie na miejsce. Usiadła delikatnie na fotelu, położyła nogi na oparciu i grzecznie zabrała się za czytanie zagryzając pochłaniane strony kanapkami.

Ojciec wrócił przed piątą, zmęczony po upalnym dniu. Wszedł od razu do kuchni i nalał sobie dla ochłody jogurtu. Zamknął drzwi do kuchni i w przedpokoju ściągnął marynarkę, i poszedł przywitać się z dzieckiem. Spotkali się w połowie drogi, gdy Al już wychodziła z salonu.

— Tato, nie zamykaj drzwi do kuchni. Dobrze? — powiedziała na przywitanie przytulając się do niego.

— Dlaczego?

— Bo Tom nie może dostać się do miski.

— Nie martw się. W ogrodzie jest oczko z rybkami. Nie sądzę, że woli pijać w samotności.

— A jedzenie?

— Słusznie — zrozumiał w czym rzecz. — Nie będę zamykał drzwi — zmęczenie w jego głosie było bardzo wyraźnie.

— Ty mu dałeś jeść?

— Tak.

— I będziesz dawał co rano?

— Wstaję wcześnie, to dlaczego nie?

— To fajowsko. Będę mogła już spać nawet do drugiej.

— Spoko. Jak śpisz to nie broisz.

— Ja? Ja jestem grzeczna. — Złożyła ręce jakby modliła się i poparzyła w sufit. — Siądziesz ze mną?

— Tak, córeczko. Dasz mi parę minut?

— Przeszkadzam tobie?

— Nie. Padam z nóg. Henryk to… — zmiarkował słowa. — Obejrzę sobie wiadomości.

— Oki — potwierdziła, że nie ma nic przeciwko temu kładąc na niego nogi.

Leżała na plecach obok taty z głową zwieszoną w kierunku podłogi. Tylko dzieci potrafią czytać do góry nogami.

Sięgnął po pilota i nacisnął przycisk zasilania. Skierował go w stronę telewizora naciskając kilkukrotnie przycisk. Wstał z kanapy, odsuwając na bok nogi córki. Podszedł na metr od telewizora i nacisnął przycisk parokrotnie.

— Pewnie baterie. — Postukał pilotem w udo.

Kilka kropel wody spadło na podłogę. Podszedł do komody. Wyciągnął z opakowania dwie baterie.

— Jak się wkłada tutaj baterie. — Mocował się z wieczkiem mamrocząc pod nosem.

Ustawił go pod światło i po paru próbach nacisnął w odpowiedni sposób, uwalniając pokrywę. Na twarz wylała się woda. Wytarł się rękawem niebieskiej koszuli.

— Musze uważać, gdzie go kładę — burknął niezadowolony z siebie, włączając telewizor bezpośrednio włącznikiem na korpusie. Ustawił kanał i zmęczony runął na kanapę.

Al jakby nigdy nic przewróciła stronę i położyła ponownie na niego swoje brudne stopy. Po wiadomościach tato poszedł się przebrać. Wykorzystała czas, aby sprawdzić czy Kot do niej napisał. Brak nowych wiadomości.

„Cos sie stalo?!!!” — napisała. Do rana nie dostała odpowiedzi. Zamyślona przeglądała stare wiadomości patrząc, czy przypadkiem, go gdzieś nie uraziła.

— Aleks! Chodź no tu! — wystraszona krzykiem aż podskoczyła.

Pobiegła do niego, bijąc rekord biegania po schodach. Mężczyzna stał na środku sypialni zasypanej zielonymi banknotami i patrzył na córkę z niedowierzaniem.

— Pizzę kupowałam. Nie mieli reszty — wytłumaczyła rozkładając bezradnie ręce.

Pozytywne wibracje

„Al, dzisiaj na obiad do babci. Na czternastą. Nie spóźnij się. XXX” — przeczytała zostawioną na lodówce notatkę. Na drugiej kartce napisał adres.

Skąd wiedział, że będę rano otwierać lodówkę? — zastanowiła się. — Przypadek? Nie sądzę.

Otworzyła drzwi i zrozumiała, że nie mógł się pomylić. Miseczka z obranymi owocami, sos czekoladowy i posypka. Wiedział jak o nią zadbać. Rozłożyła się na kanapie. Przez okno w salonie oglądała ogród. Cisza mieszkania i ćwierkanie ptaków dobiegające z dworu pozytywnie nastawiały ją do życia. Do momentu, gdy przyszła wiadomość od Kota:

„Nie miałem czasu. Szkola jest warzniejsza”

Długo zastanawiała się co odpisać. Z jednej strony była pełna gniewu, że nie miał dla niej czasu. Z drugiej zaś wydawał się jej taki dojrzały przedkładając naukę nad pisanie z nią. Wysłała no niego smsa, że będzie kiedyś dla niego ważniejsza niż szkoła. Dostała potem cztery wiadomości z rzędu. Przy każdej się uśmiechała.

„Ja tez” — odpisała.

„Dwunasta? Pod baszta?” — zaproponował spotkanie.

„Będę” — potwierdziła do telefonu, szczerząc od ucha do ucha białe kły. Wielokrotnie przeczytała wymianę zdań nie mogąc uwierzyć, że coś takiego wspaniałego się wokół niej dzieje.

Wyszła dwie godziny wcześniej, przed zaplanowanym spotkaniem. Nie mogła już usiedzieć w domu. Już chciała być przy Kocie. Coś ją do niego ciągnęło. Tak mocno jak Tom, gdy razem z nim obchodziła rynek, a potem mniejsze uliczki. W baszcie, w centrum informacji, zdobyła mapę i mazak z herbem Aleksandrii. Zaznaczyła miejsca, które już odwiedziła. Środek mapy i trasa z domu pokryła się czerwonymi kropkami. Gwiazdkami zaznaczała miejsca, do których chciałaby wrócić. Na razie skreśliła tylko dwie takie lokalizacje. Fontannę i lodziarnię. Odkrycie tej ostatniej znacznie podniosło ją na duchu. Szkoda, że dzisiaj nie zabrała ze sobą pieniędzy. Wyjście byłoby jeszcze bardziej przyjemne.

Poznawanie miasta mając psa jest zdecydowanie łatwiejsze. Nikt nie dziwi się, że samotna dziewczynka spaceruje po zaułkach. Także napotkani ludzie przyjaźnie zaczepiali, podpytując się: o rasę, imię, jak się sprawuje i ile ma lat. „Taki słodki piesełek”, „Och… Mogę pogłaskać” — słyszała od ludzi. No, większość z nich tak mówi, bo niektórzy przechodzą w przestrachu na drugą stronę. Ale tymi się nie przejmuje. Po to właśnie Tom jest z nią, by chronić przed nimi.

Wróciła pod basztę, zatrzymując się na drugiej stronie ulicy. Do dwunastej brakowało parę minut. Zainteresowała się wystawą sklepu z butami. Dziwiła się, jak to jest możliwe, że tutaj buty są tak tanie. W Twierdzy trzeba zapłacić przynajmniej trzy razy tyle. Znała się na butach, bo jej mama była kolekcjonerką.

Oglądając wystawę popuściła smycz. Tom podszedł do wózka i go obwąchał. Zamerdał ogonem postanawiając wyznać miłość kilkuletniej dziewczynce, która stała obok niego. Dał się pogłaskać i polizał ją po ręce.

— Ooo, jaki słodziak — zachwyciła się dziewczynka i padła przed nim na kolana.

— Nie gryzie? — zapytał ojciec, gotowy w każdej chwili odciągnąć dziecko od psa.

— To jest smok — wytłumaczyła Al. — Więc nie gryzie.

To był nadto logiczne. Smoki nie wyrządzają ludziom krzywdy, wbrew obiegowej opinii, oczywiście.

— Ooo, jaki słodki smok! — przytuliła się do Toma, obejmując go całą sobą.

— A skąd wiadomo, że to jest smok? — roześmiał się mężczyzna. — Nie zieje ogniem, nie ma łusek, skrzydeł…

— To jest smok! — potwierdziła stanowczo. — Przyleciał jako smok. Smoków ludzie nie lubili, więc zamienił się w psa.

— W jaki sposób? — dopytywał się.

— Tego mi nie powiedział. Ale on przyleciał na Ziemię pięć tysięcy lat temu z Thunban, gdy ta jeszcze była gwiazdą polarną. Więc myślę, że mają jakiś sprzęt do tego.

— I on ci powiedział to wszystko?

— Tak, proszę pana. I wróci na nią, gdy spotka innego smoka — dodała z pewnością. — On bardzo tęskni.

Dziewczynki nie interesowała historia. Bardziej zabawne było, gdy wydawała polecenia psu, a on robił sztuczki. W nagrodę podzieliła się z nim rogalikiem.

— A skąd on to wie, i jak ci to powiedział? — interesował się mężczyzna.

— Bo to mądry pies z rodu Drakonidów — - wytłumaczyła krótko Aleks, jakby to zdanie wyjaśniało wszystko. Gdy zobaczyła zdziwienie w jego oczach dodała: — Zawsze ósmego października czeka na swoich kolegów i tak już wiele żyć.

— To smutne tak czekać. Ja czekam kwadrans na żonę i już mi źle.

— Trochę tak. Znajduje sobie zawsze rodzinę i jej pilnuje.

— Od pięciu tysięcy lat?

— Tak, proszę pana.

— To twoja rodzina ma pięć tysięcy lat? — Rozłożył ręce, błagając o wytłumaczenie.

— Chyba… Chyba nie. Znalazł mnie kiedyś i przygarnął.

— Za duża jesteś, by wierzyć w smoki?

— Nie proszę pana, to on wierzy we mnie.

Roześmiał się donośnie, prawie zagłuszając hejnał z wieży ratusza. Żona wyszła ze sklepu szczęśliwsza o nową parę butów. Złapał ją za rękę i nastawił policzek do pocałowania.

— Czas ruszać dalej — pożegnał się, zabierając ze sobą całą rodzinę.

Dziecko obróciło się i pomachało do psa. Tom odmachał ogonem.

Stała chwilę przy baszcie rozglądając się nerwowo. Hejnał już ucichł, a Kota jeszcze nie było. Obeszła strażnicę w około, gdy przyszło jej do głowy, że stoi w niewłaściwym miejscu. W głębi parku zobaczyła machającego do niej chłopaka, siedzącego w swobodnej pozycji na ławce. Podeszła do niego pośpiesznie. Al była bardzo skrępowana. Pierwszy raz spotykała się z chłopcem, który nie był idiotą i nie miała ochoty mu przyłożyć. W sumie, to pierwszy raz została zaproszona na randkę. Chyba randkę. Bo tego słowa nikt nie użył.

— Wiesz, że siedzimy na cmentarzu — rozpoczął konwersację, rozkładając się jeszcze bardziej na ławce.

— W parku — poprawiła go.

— Na cmentarzu.

— Nie widzę krzyży — zaśmiała się.

— Bo ich nie ma. — Rozłożył ręce jakby się usprawiedliwiając.

— Albo nagrobki — powiedziała rozglądając się po parku.

— Były, ale zrobili z nich drogę na działkach.

— Pragmatycy?

— Co? Nie. Pewnie katolicy.

Tom ułożył się w cieniu ławki, ziewając rozkosznie. Oparł głowę na łapach i przymknął oczy.

— Kot. Jak ty masz właściwie na imię?

— Tomasz. Nie pamiętasz?

— Nie. Nie pamiętam. — Zarumieniła się.

— A na nazwisko?

— Krott. A ty?

— Aleksandra Giersch-Amundsen.

— Może jeszcze Maria-Elenora-Santa coś tam? — roześmiał się półgębkiem.

— Maria też. Na drugie. Moja mama to Eleonora. Skąd wiedziałeś?

— Ja wiem wszystko!

— To tak jak mój tato… I listonosz.

— Ja nie mam taty — rzucił krótko.

— Rozwiedli się?

— Nie chcę o tym opowiadać.

— A mamę?

— Nie chce mi się o tym opowiadać.

— Brata?

— Mam.

— Starszy czy młodszy?

— Mówiłem, że nie chce mi się o tym opowiadać.

— Przepraszam, nie wiedziałam.

— To już wiesz.

— A ja nie mam brata.

— To dobrze.

— To znaczy mam brata. — Pokazała na psa.

— Jeśli on to pies, to ty jesteś suką? — zadał pytanie półżartem.

Zmroziło ją to i zacisnęła usta.

Kot uśmiechnął się i podrapał po głowie.

Zapadła niezręczna cisza.

— Opowiedz coś o sobie — zmieniła dyplomatycznie temat.

Półtorej godziny zleciało szybko. Poproszenie Kota o to, by powiedział coś o sobie wyzwoliło monolog. Mówił i mówił.

— …I wtedy go pacnąłem, a on ciach padł na pysk i się nie ruszał. I to było coś, mówię ci. No! Ale wypas. Wszyscy się śmiali — dokończył historię łapania królika.

— Lubię króliki.

— Ja też.

— Są takie miękkie.

— No, i z buraczkami.

— Żartujesz? — popatrzyła się na niego z niedowierzaniem.

— No coś ty.

Przyjęła, że to było potwierdzenie, że żartuje. Spojrzała na telefon i poderwała się z ławki.

— Szczęśliwi czasu nie liczą. — Złapał za jej dłoń.

Spłonęła powtórnie tego dnia.

— Chodź. Musimy iść. — Kucnęła przy ławce i obudziła pogłaskaniem psa.

Tom ziewnął i zamerdał ogonem.

Kot stał nad nią. Podniosła się i wyprostowała. Wydawało się jej, że on jest wyższy. Był na pewno dużo wyższy jak się spotkali.

— Gdzie idziesz?

— Tam. — Wskazała ręką na centrum.

— Ja tam. — Pokazał w przeciwną stronę.

— Do jutra?

— Tak. Zdzwonimy się.

Jutro było równie urocze jak dzisiaj. Dodatkowo wzięła pieniądze na lody i postawiła trzy gałki Kotowi. Potem znów trzy. Dziwiła się, że tyle potrafi zjeść. Urocze. Jeden szczegół tylko zepsuł jej na chwilę spotkanie, gdy powiedział, żeby przychodziła sama. Bo pies go krępuje. Przecież jest Kotem wytłumaczył.

Idąc do babci naniosła jeszcze jedną gwiazdkę na mapę. Zapisała obok niej słowo: „Biblioteka”.

Babcia mieszkała w jednej z niewielu nowo wybudowanych kamienic. Tylko za nic na świecie nie mogłaby go nazwać „mieszkaniem babci”. Od razu takie określenie przywoływałoby niewłaściwe skojarzenia. Nie wyglądało ono jak „babcine” lokum. Nie miało starych mebli, koronek, kryształów czy książek o zniszczonych okładkach, których nie czytał nikt od dziesięcioleci. Najgorsze jest to, że nie pachniało ono ani domowym obiadem, ani ciepłym ciastem. Różniło się znacznie od mieszkania jej drugich dziadków, które z tego co pamiętała, wyglądało jak muzeum. W sumie to mieszkanie babci Nastki też wyglądało jak muzeum. Tylko sztuki nowoczesnej. Ogromny salon z białą otwartą kuchnią i stylowymi meblami. Garderoba z markowymi ubraniami, starannie ułożonymi jak na półkach sklepowych. Przedmioty mające dokładnie określone miejsce i rolę. Nawet odkurzacz pasującym kolorem do kanapy pojawiał się w dokładnie określonych porach, jeżdżąc po wyznaczonej trasie. To wszystko sprawiało, że dziewczynka czuła się jak nieproszony pyłek kurzu. Takie same odczucie miał Tom, gdy ściągał go odkurzacz, o ile nie był zamknięty na balkonie.

Nawet w sypialni nie było miejsca na nic nieplanowanego. Jedna poduszka, jedna kołdra i jedna szafka. W przyległej łazience wisiał jeden ręcznik i leżała jedna szczoteczka. Dla gości była toaleta przy salonie. Wszystko w tym mieszkaniu mówiło: ja tutaj mieszkam, sama.

Babcia miała większe mieszkanie niż ona z mamą. Najpierw w dwie plus pies, a potem w trzy osoby, dzieliły lokum wielkości zaledwie babcinego salonu. Trzeciego pokoju nigdy nie widziała. Odkąd pamięta był zawsze zamknięty. Nie pamięta nawet czy widziała, aby ktoś kiedykolwiek do niego wchodził.

Wszystko tutaj stanowiło spójną całość. To nie miejsce na chaos czy przypadkowość. Nawet, gdy dostawała coś w prezencie, to przedmioty szybko znajdowały swoje miejsce w szafce lub lodówce. Nic nie mogło stać na wierzchu, co nie stanowiło przemyślanego elementu jednolitej koncepcji.

Nie lubiła do niej przyjeżdżać, bowiem pierwsze słowa jakie słyszała to to, że Tom jest barbarzyńcą i niszczy jej wszystko. Częściowo nie mijało się to prawdą. Przy jednej z wizyt jej brat postanowił naprawić lampkę z abażurem zrobionym z kartonowego pudła, z wycięciami w kształcie lampy. Przywiozła to z jakieś wystawy zza morza. Zajęci rozmową, ze zdziwieniem zauważyli, że w pokoju zrobiło się jaśniej, gdy Tom wygryzł więcej otworów i rozerwał górną pokrywę. To zajście sprawiło, że pies wizytuje regularnie balkon, gdzie zgodnie ze słowami babci, nie wyrządzi żadnej krzywdy wyposażeniu jej mieszkania. Ten zwyczaj się nie zmienia, pomimo tego, że upłynęło już sporo czasu i Tom wydoroślał. Przestał majsterkować i grzecznie leżał koło jej nóg, kiedy tylko go o to poprosiła. Co się stało, to się nie odstanie. Grzeczne prośby Aleks, by Tom wrócił z banicji zawsze spotykały się z równie grzeczną odmową.

Al zawsze się śmiała z babci i jej zasad. Na przykład, gdy dostawała od niej coś do picia. Nigdy nie udało się jej odstawić pustej szklanki na stół. Babcia Nastka podchodziła do niej i zgrabnie zabierała naczynie do zmywarki, zanim dno zbliżyło się na pięć centymetrów do blatu stołu. Kolejnym powód to, że wszystkie rozmowy toczyły się przy stole. Etykieta nie pozwalała, aby dziecko odeszło od niego i położyło się na kusząco ogromnej kanapie. Musiała siedzieć z dorosłymi słuchać historii co się dzieje u Zenka, cioci Marylki i dlaczego Dżesika nigdy nie wyjdzie za mąż. Zawsze ten sam ceremoniał jedzenia sushi i picia sake. Całe życie słyszała, że jej kultura jest barbarzyńska, a tylko Japończycy doprowadzili sztukę jedzenia do perfekcji. Nie lubiła jeść tych zielono-sraczkowatych ruloników i obrzydliwych w smaku sosów. Raz napchała nimi kieszenie czyszcząc swój talerz, gdy dorośli byli zajęci rozmową. Po obiedzie poszła na balkon i próbowała nakarmić nimi Toma. Po pierwszym kęsie pies popatrzył się z wyrzutem i z piskiem uciekł na skraj balustrady, łapami próbując ściągnąć z języka resztkę wasabi. W tym dniu dostała pierwszą pochwałę od babci, że tak pięknie zjadła. W nagrodę dokładkę. Pamięta, że następnego dnia dostała burę od mamy, gdy świeżo zrobione pranie było upstrzone ryżem i wstęgami zielonych glonów. Zmieniało się to tylko wtedy, gdy babcia się zakochiwała. A serce miała pojemne. Wtedy mieszkanie przemieniało się nie do poznania. Brudne ubrania zwisały z krzeseł. Opakowania po sushi znajdowały miejsce we wszystkich zakątkach. Nawet odkurzacz za karę został zamknięty w schowku.

Babcia Nastka zawsze była napełniona sprzecznościami. Wychowana w szlacheckiej rodzinie z zasadami, wpadła w wir dekadentyzmu. Z zawodu architekta, której praca uwidaczniała się na każdym rogu w Aleksandrii. Szanowana obywatelka za dnia. W nocy egzaltowana femme fatale, rozbijająca małżeństwa. Swoje rozbiła jako pierwsze. Dokładnie w dniu, gdy na mieście świętowała pójście syna na studia. Jej mąż następnego dnia nie wierzył w opowieści znajomych. Nastka potwierdziła wszystkie ich słowa i nie pozostawiła żadnych złudzeń. Zbyt dumna by kłamać, i zbyt dumna, aby się ukorzyć. Tego samego dnia jej mąż w jeden neseser spakował swoje ubrania i wyprowadził się do rodzinnej miejscowości w Norwegii, chowając się na długie lata przed światem. Dla babci zaś życie stało się łatwiejsze i przyjemniejsze. Tak przynajmniej wszystkim mówiła. Zrzuciła balast rodziny i szukała wyższych stanów świadomości. Agaton nie potrafił pogodzić się z jej decyzją i nigdy nie wrócił do rodzinnego domu. Studia zapełniły jego życie. Pojawiał się w Aleksandrii tylko na święta i pogrzeby. Później przyjeżdżał z rodziną, aczkolwiek nigdy nie było to spotkanie rodzinne. Raczej celebrowano je jak spotkania na poziomie biznesowym. Bo wypada utrzymywać kontakt i udawać, że interesują go problemy kontrahenta. Tak mówił, chociaż wszyscy wiedzieli, że bardzo kocha matkę. Jego losy znów się splotły z jej życiem, gdy po rozwodzie dostał pracę w rodzinnej miejscowości. Pomogła znaleźć mu mieszkanie i wyjść z depresji. Gdy już stanął na nogi, uruchomiła swoje układy i znalazła mu dom w doskonałej lokalizacji, i w atrakcyjnej cenie. Chociaż żartowała z niego, że nie zasłużył na to lokum i powinien sobie wykupić nocleg w biurze. Odwiedzali się częściej, lecz dalej bez przesadnego entuzjazmu. Nie wracali do przeszłości, skupiając się na sprawach do załatwienia. Takiej drobno sąsiedzkiej pomocy.

Swoją samotność kompensowała ciągłym poszukiwaniem tego jedynego i wiecznej miłości. Gdy okazywało się, że to nie ten jedyny, zamykała się w sobie, by po jakimś czasie wracać na łono kościoła i przysięgać sobie, że zostanie wybranką Jezusa. Wtedy stałe elementy wystroju się zmieniały. Mieszkanie wypełniało się religijnymi bibelotami zwiezionymi z odpustów. Plastikowe figurki stały na każdym wolnym miejscu, a obraz Beksińskiego zmieniał się w barokowy tryptyk ukazującą pietę. Al miała teorię, że babcia trzyma te dekoracje w trzecim pokoju. W zależności od fazy swojego życia albo była napełniona hiper entuzjazmem, albo hiper depresją. W proporcjach dwa do jednego. Miłość do Boga, i miłość do mężczyzn mieszały się w tych samych proporcjach, co gin i tonik. Czyli ulubiony napój do wszystkiego.

Z upływem lat nie starzała się gwałtownie. Los się z nią obszedł łaskawie. Nawet teraz była piękną kobietą. Miała dwie twarze w zależności od stanu ducha. Zakładała pełny makijaż, upinała misternie swoje gęste, kasztanowe włosy, wdziewała stylowe ubrania i gubiła piętnaście lat. Mężczyźni oglądali się za nią na ulicy. Łowy nie przynosiły adrenaliny. Zwierzyna sama potulnie wpadała w sidła, gdy przynęta doskonała. Jej drugą maskę przywdziewała, gdy coś w sercowych sprawach poszło niezbyt dobrze. Ubierała się wtedy skromniej, chowając kosmetyki do szuflady. Pasowała do towarzystwa starych rozmodlonych koleżanek. Nie mogła się tylko przełamać, by nosić moherowe berety. Nawet wtedy zakładała kapelusze. Nawyk ten pozostał jej z młodości, gdy przyjaźniła się z modystką-kapeluszniczką.

Nastka w pięknie skrojonym kostiumie, otworzyła drzwi wejściowe, a następnie balkonowe separując Toma od Aleks.

— Jak ty wyglądasz? Uczesałabyś się przynajmniej. Może najpierw umyj włosy — przywitała ją od progu.

— Dzień dobry, babciu.

— Mówiłam ci, że masz zwracać się do mnie po imieniu. Nie jestem taka stara.

— Kiedy będzie obiad, Nastko?

— Dawno się nie widziałyśmy. Nie rośniesz szybko. Chyba będziesz jak mama. Mam nadzieję, że nie jadasz jak ona — mówiła Nastka, usadziwszy Aleks przy stole. — Zaraz będzie jedzenie.

Kuchnia była sterylnie czysta. Na kuchence nie stał żaden garnek. Natomiast na stole ułożono eleganckie sztućce.

— Jak ci się podoba pokój — zapytała, rozkładając ręce

— Nic się nie zmieniło — odpowiedziała, rozglądając się.

— Och, głuptasku — na twarzy pojawił się ironiczny uśmiech. — Twój — doprecyzowała.

— U taty?

— Tak.

— Fajny. Duży.

— I tyle?

— No nie. Podoba mi się wnęka przy oknie. Tylko Tom nie może schować się pod łóżkiem.

— Ma sto czterdzieści metrów i dwa garaże, by się schować.

— Podoba mi się wszystko — powiedziała nie chcąc jej urazić. — Pomagałaś tacie?

— To rozumiem. Ja pomagałam? — zaśmiała się perliście. — Raczej on nie przeszkadzał.

Dzwonek zadzwonił dwa razy. W drzwiach pojawił się dostawca sushi.

— To specjalnie na jej przyjazd — powiedziała, rozkładając białe pudełka z czerwonymi literami.

— Dziękuję, babciu.

Nastka rozłożyła na talerzach zimny obiad. Jadły w milczeniu. Zarówno Al jak i babcia ukradkiem zerkały na swoje telefony. Obie były szczęśliwe, że sobie zbytnio nie przeszkadzają.

— Jak w szkole? — przerwała ciszę.

— Już skończyłam.

— To teraz w liceum? Masz dobre oceny?

— Nie. Skończyłam dopiero gimnazjum — zaśmiała się.

— Acha. — Odwróciła wzrok. — Za moich czasów… — przerwała wspomnienia. Sprawdziła telefon i komuś odpisała uśmiechając się, gdy wklepywała litery do telefonu.

Włożyły ostatnie kęsy do buzi. Nastała niezręczna sytuacja. Co robić. Były pierwszy raz sam na sam. Zawsze ktoś dorosły im towarzyszył z kim babcia mogła poprowadzić konwersację na wysokim poziomie.

— U ciebie wszystko w porządku?

— Tak. A u ciebie?

— Wiesz. Brakuje czasu na wszystko.

— Przecież już nie pracujesz.

— Ty wiesz jakie jest zabiegane życie emeryta?

— Nie.

— Mama pracuje?

— Nie.

— Wszystko u niej w porządku?

— Nie.

— To dobrze. Nie lubię tej kobiety.

Telefon babci powiadomił o nowej wiadomości.

— Synek — powiedziała, odczytawszy wiadomość. — Nie będzie mógł się tobą zająć, bowiem pracuje. Masz spać u mnie — oznajmiła beznamiętnie.

— Cool — ucieszyła się, bowiem zawsze marzyła, aby rozłożyć się na tej trzymetrowym wypoczynku.

— Nie cool. Nie ma takiej opcji. Pies brudzi…

— On może spać na balkonie, jeśli drzwi będą uchylone.

— Prześpię w pokoju gościnnym. Macie gin? Kogo ja pytam. Kupi się po drodze.

— To kiedy idziemy?

— Idziemy? — roześmiała się pierwszy raz tego dnia. — Zapamiętaj mała. Dama nie chodzi. Dama się wozi.

Zadzwoniła po jedną z dziesięciu tutejszych taksówek.

Parę minut później kierowca usłużnie otworzył tylne drzwi i wpuścił starszą panią. Al obeszła samochód i otworzyła drzwi pasażera.

— Dzieci do tyłu — oświadczył kierowca.

Tom jechał jak panisko z przodu pojazdu. Dwieście metrów dalej zatrzymali się, by zrobić drobne zakupy. Dla Al, babcia przyniosła trochę słodyczy. Nie wiedziała, co dzieci jedzą na kolację.

— Ale ja nie jestem już dzieckiem — zaprotestowała, gdy dostała pudrowe cukierki w kształcie bransoletki.

— Ja też nie — powiedziała odkrywając rękaw.

Otworzyła drzwi swoimi kluczami. Zazdrościła jej. Al jeszcze swoich nie otrzymała.

Nastka weszła do domu jako pierwsza. W przedpokoju teatralnie pacnęła się w głowę.

— Głupia ze mnie. Nie macie jeszcze gościnnego. Dopiero po wakacjach go dokończą.

Zaniosły zakupy do kuchni. Nastka obsłużyła się sama wyciągając lód z zamrażalnika.

— To ja sobie tutaj posiedzę w saloniku, a ty zajmij się… Czym ty się właściwie zajmujesz?

— Mogę porysować.

— O! To narysuj coś dla Nastki!

Aleks poszła do swojego pokoju zostawiając babcię tête-à-tête z telefonem. Siadła przy biurku wpatrując się w białą kartkę. Nie miała weny. Długo za długo spędziła czasu rysując ten sam temat od nowa. Po wielu próbach uznała, że rysunek nadaje się by pokazać go światu.

— Dla ciebie! — powiedziała radośnie wręczając babci rysunek, na którym znajdowała się baszta i park.

— Wspaniale — odpowiedziała, wznosząc w jej kierunku toast. — Nawet zachowałaś perspektywę — przyjrzała się uważniej. — Nad ludźmi musisz jeszcze popracować, ale budynki całkiem całkiem. No — zawiesiła głos. — Masz talent po babci.

— Podoba ci się?

— Beksiński toto nie jest, ale jak na dziesięciolatkę…

— Prawie trzynastolatkę — poprawiła ją.

— To jak na trzynastolatkę, też dobrze. A teraz zadbamy o twoją higienę. Do łazienki marsz!

— Ale… — chciała zaprotestować wskazując na zegar.

— Nie słyszę sprzeciwu. Lej wodę do wanny! Przyjdę sprawdzić, jak się wymyłaś.

Chcąc nie chcąc, udała się do toalety. Odkręciła kran. Wlała płynu do kąpieli, mieszając wodę, by wytworzyć jak najwięcej piany. Zrzuciła niechlujnie ubrania na fotel i wskoczyła do wody po szyję.

— Już! — krzyknęła w kierunku drzwi, czekając na kontrolę.

Inspekcja nie wypadła pozytywnie.

Babcia z głośnym trzaskiem odstawiła szklankę na parapecie. Nalała na swoje ręce mydło i wyszorowała Al tak porządnie, że aż się zasapała. Zrzuciła ubrania Al na ziemię i rozsiadła się wygodnie w fotelu.

Wnuczce przeleciała przez głowę myśl, że następna tajemnica, po co fotel w łazience, została rozwiązana.

— Masz już okres? — zapytała Nastka pomiędzy jednym, a drugim łykiem.

— Nie — zawstydziła się, chowając w pianie po nos.

— Ktoś cię uświadomił?

— O czym?

— O tych sprawach — wypowiedziała tajemniczym głosem.

— O tych?

— Kobiecych — tym razem w jej głosie było słychać zniecierpliwienie.

— Mieliśmy w szkole…

— Czyli nie. Eleonoro nie zawiodłaś mnie. — Wzniosła toast do niewidzialnego człowieka.

Różowa jak świnka, została wpakowana do łóżka. Nastka rozejrzała się po pokoju z niesmakiem na twarzy przyglądała się jak pokój został przez Al zagracony.

— Muszę jeszcze wziąć leki — oznajmiła Aleks.

— Jakie?

— Tam są. — Wskazała na szufladę w biurku.

— Masz więcej leków niż ja i moje koleżanki razem wzięte — podsumowała Nastka, gdy otworzyła szufladę. — Hmm.

— Świat byłby lepszym miejscem, jakby wszyscy brali leki zgodnie z zaleceniami lekarza — próbowała wytłumaczyć Nastce dlaczego ma tyle leków. — Tak mówi mama.

— A ja ci powiem, że byłby lepszym, jakby niektórzy się nimi udławili.

Przejrzała zawartość kuferka. Wyciągnęła ibuprofen, a resztę wyrzuciła do kosza.

— Ale… Ale… — Al próbowała zaprotestować.

— Ale… Ale… Aleksandra! Pasuje do ciebie to imię — uśmiechnęła się rubasznie. — Ale, Ale teraz idzie spać.

Aleks chciała się sprzeciwić, że jeszcze jest za wcześnie i nie chce jej się spać, ale zrobiło się jej tak dobrze w łóżku, że uznała, iż babcia wie co czyni. Nastka okryła ją dobrze kołdrą, po same uszy. Usiadła koło niej i ucałowała w czoło. Al poczuła ciepło. Rodzinne ciepło.

Nastka zgasiła światło i zeszła do salonu.

Aleks cichutko wróciła do łazienki, zabierając stamtąd most ze światem.

Telefon wibrował śląc jej dobre słowa.

„Slodkich snow” — odczytała.

Tyle szczęścia na jeden raz.

W sumie to nie wiem

Agaton przechadzał się po swoim gabinecie, szukając dobrego miejsca, w którym mógłby zebrać myśli. Krążył wokół krzesła, podchodził do okna, obijał się o drzwi, by w końcu usiąść w masywnym fotelu. Poprawił dokumenty na stole, układając je jak od linijki. Odchylił się do tyłu, podziwiając symetrię i porządek panujące na biurku. Przesunął dłońmi po twarzy, ściągając niewidzialne troski. Patrzył na telefon leżący obok komputera. Nie mógł się powstrzymać, by zakłócać jego spokój. Sięgał, dotykał, przesuwał, odkładał. W końcu go podniósł, i w jego wnętrzu odszukał numer. Rzucił nim na biurko, rozsypując stos kartek. Patrzył nań w skupieniu. Jeszcze raz w głowie ułożył sobie plan rozmowy. Na wyświetlaczu, przy kontakcie, było nieaktualizowane od lat zdjęcie Eli. Jej pogodne spojrzenie nie pasowało do tego co się wydarzyło po drodze. Złapał komórkę oburącz, przypatrując się swojej byłej żonie. Westchnął ciężko. Bał się, że powtórzy się zeszłoroczna historia, gdy mieli z Al pojechać do Francji. Przez pół roku próbował ją przekonać. Pisał długie e-maile, na które zawsze przychodziła krótka odpowiedź: „Nie”. Żadnego rzeczowego kontrargumentu. Nie, bo nie. Obojętnie, czy stosował prośby, groźby czy przekupywanie, zawsze była na nie. Brak zgodny na wyjazd zagranicę z dzieckiem. Zdecydował się na wystąpienie do sądu. Prawnik pomógł dobrać słowa i przygotował argumenty, które mogą trafić do rozsądku sędziego.

Tygodnie później, usiedli naprzeciwko siebie z minami pasującymi bardziej do pogrzebu niż do ludzi, którzy się jeszcze tak niedawno kochali. Zeznając przedstawił swoje argumenty. Strona przeciwna argumenty przeciwne. Decyzja zapadła bardzo szybko, praktycznie na jednym posiedzeniu.

— Tak, jak mówiłam Wysoki Sąd nie widzi przeszkód, by ojciec pojechał z dzieckiem na wakacje — zwróciła się do stron kobieta o inteligentnym spojrzeniu. — Od wyroku przysługuje zażalenie. Kosztami zostanie obciążona strona pozwana. Czy strony wnioskują o uzasadnienie pisemne?

— Nie, Wysoki Sądzie.

— Czy mogę? — przerwała swojemu adwokatowi wypowiedź, chlipiąc pod nosem. — Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie, Wysoki Sądzie?

Sędzia spojrzała się na mężczyznę siedzącego po drugiej stronie. Ten skinął głową, aprobując nieproceduralne zachowanie, chociaż adwokat szarpał go za rękaw.

— Ja nie rozumiem, dlaczego on musiał z tą sprawą pójść do sądu… — mówiła Eleonora, zalewając się łzami.

— To ja pani wytłumaczę — sędziemu puściły nerwy. — Ma pani przed sobą kochającego ojca, który chce spełnić marzenie dziecka. Wie pani czym ja się tutaj zajmuję? Gwałtami, przemocą, rodzicami porzucającymi dzieci, pedofilią. A pani przez pół roku nie odpowiada na korespondencję i dziwi się, że pan Amundsen złożył pozew do sądu? Wolę zajmować się takimi sprawami niż tym całym rynsztokiem, bo widzę nadzieję, gdy kochający ojciec dba od dobro córki. Z drugiej strony jednak, to nie jest sprawa do sądu. Na przyszłość proszę kierować się dobrem dziecka, a nie walczyć córką jak cepem. Pani wykorzystała dziecko, by dołożyć ojcu. Ma pani jeszcze jakieś pytania?

— Nie — usiadła chowając głowę w ręce.

Dostał sądowną zgodę, lecz wyrok nie był jeszcze prawomocny. Zawsze mogła coś jeszcze wymyślić kierując się oczywistym dobrem Aleksandry.

Przez parę dni siedzieli z córką na telefonie, omawiając szczegóły wyjazdu. Radości nie było końca. Pozostało tylko spakować walizkę, w południe odebrać dziecko i witaj przygodo! Taki był plan zgodnie z przedstawionym w sądzie planem.

Małżonka jednak nie złożyła broni. W dniu wyjazdu dostał wiadomość: „Aleksandra jest chora. Miala goroczke. O 12 masz lekarza”.

Plan wyjazdu się posypał. O dwunastej zamówił auto na lotnisko. Chcieli przyjechać półtorej godziny przed odlotem. Pół godziny w zapasie. Tylko pół godziny.

Przyszła trochę przed czasem, ciągnąc smutne jakby chore dziecko za sobą. Na widok taty Al się rozpromieniła. Podbiegła do niego wtulając się całą sobą. Nie wypowiedzieli ani słowa. Tato złapał twarz córki w obie dłonie, szukając śladów choroby. Usiedli w poczekalni, tuląc się do siebie. Mama siadała w pewnej odległości od nich, tak, aby mogła podsłuchiwać, co między sobą szepczą.

— Amundsen — ich nazwisko padło, gdy Agaton spoglądał nerwowo na zegarek. Ich czas się kończył.

— Dzień dobry — przywitał pan doktor. — Ty znowu tutaj? Co ci jest?

— Matka twierdzi, że moja córka miała wczoraj gorączkę trzydzieści siedem stopni i dzisiaj bolał ją brzuch. — Agaton włączył się w rozmowę.

Lekarz zbadał dziecko dokładnie.

— Osłuchowo w porządku — zawyrokował.

— Nie jest chora? — szukał jednoznacznego potwierdzania. — Jedziemy na wakacje i od pana decyzji zależy, czy pojedziemy.

— Trudno ocenić. Wygląda teraz na zdrową.

— Czyli może jechać?

— W sumie, to może rozwijać się jakaś infekcja. Trudno ocenić, czy nie przerodzi się to w chorobę.

— Miała tylko podwyższoną temperaturę. Ból to chyba ze stresu. Bardzo chce jechać na tą wycieczkę.

Lekarz sięgnął po imponującą historię leczenia dziecka.

— Wie pan, to bardzo chorowita dziewczynka. Odporność ma niską.

— Czyli może jechać czy nie?

— Ta decyzja należy do pana.

— Jest chora czy nie?

— Tak jak powiedziałem, może się pojawić infekcja, a może nic jej nie będzie.

— Przecież nie jadę do dzikiego kraju. Tam też są lekarze.

— Trudno ocenić, specjaliści za granicą mają niskie kwalifikacje.

— Może jechać czy nie? — mówił wyraźnie już poirytowany tato.

— Może się rozchorować…

— Jest już chora?

— Coś się rozwija, albo to stres.

— Wie pan, że to od pana zależy, czy Al pojedzie na wakacje czy nie? — powiedział stanowczym głosem.

Al rozpłakała się i wybiegła na korytarz. Lekarz popatrzył z wyrzutem na ojca.

— Ja bym nie ryzykował. To takie chorowite dziecko.

— Ma nie jechać?

— Ja tego nie powiedziałem. Zawsze może pan zabrać ją na swoje ryzyko.

— Czyli sprawa jasna — podsumował ojciec. — Aleks zostaje z tobą. Zadowolona?

— Tutaj chodzi o dobro dziecka! Przecież chora nie pojedzie! — pałała oburzeniem Eleonora.

— Dziękuję. Do widzenia — rzucił sucho i wyszedł z gabinetu.

Usiadł w poczekalni przy córce, otaczając ją rękoma.

— Nie możesz jechać. Lekarz zabronił. Chyba, że pojedziesz na moje ryzyko… — zaczął wyjaśniać sytuację dziecku.

— Ale ja czekałam już od pół roku. Ta gorączka i ból brzucha to od stresu — łkała cicho.

— Niestety, ja nic nie poradzę. Ma na piśmie, że nie jesteś całkiem zdrowa i jak cię zabiorę ze sobą i się rozchorujesz to będzie miała dowód w sądzie na ograniczenie mi praw — spróbował wytłumaczyć sytuację.

— Ale to nie sprawiedliwe!

Wtuliła się w ojca i płakała całym sercem.

Eleonora wyszła z gabinetu z uśmiechem triumfu. Powachlowała się receptami i spojrzała na nich. Uśmiech zgasł. Ojciec z dzieckiem przytuleni do siebie, szeptali sobie słowa pocieszenia.

— Al musisz iść z mamą. Ja pojadę bez ciebie. Wszystko zapłacone.

— Wiem, wiem. Kiedyś od niej ucieknę — powiedziała cichutko.

— Tak! Zwalczysz każdą chorobę.

Odsunął córkę od siebie.

— Idź. — Wskazał na matkę. — Idź…

W oczach miał smutek. Niewiele brakowało, aby łzy popłynęły po jego czerwonych ze emocji policzkach. Al się nie hamowała.

Mama objęła ją opiekuńczo ramieniem. Złapała za rękę dziecka, jak za rączkę walizkę i pociągnęła za sobą.

Siedział przez krótką chwilę w poczekalni, jak na menadżera przystało ważąc ryzyko. W głowie miał wojnę światów. Logika podpowiadała, że będą z tego kłopoty, jeśli wróci z chorą córką. Serce zaś, że wyjazd bez córki będzie jak wyjazd na pogrzeb. Po części z obowiązku, a po części ze smutku.

Wyszedł na zewnątrz. Al podbiegła do niego i zaczęła się tulić łkając. Złapała go za rękę i nie chciała puścić. Zarówno on jak i mama musieli przejść na drugą stronę ulicy. Mama lewą stroną. Ojciec przez przejście sto metrów dalej po prawej.

— Eleonoro. Zabieram małą — powiedział stanowczo przez telefon. — Mam gdzieś, jeśli mnie potem podasz do sądu. Mam gdzieś! Gdzie jest walizka?

Stali od siebie nie więcej niż dwieście metrów. Gdyby krzyknął głośniej, nie byłoby potrzeby użycia telefonu.

Kierowca taksówki czekał z włączonym silnikiem, podtrzymując działanie klimatyzacji. Podjechali pod mieszkanie i czekali, aż przybędzie Eleonora. Pośpiesznie wszedł za nią do mieszkania, zabrał bagaże i zszedł na dół nie oglądając się za siebie.

Mama wypadła z bramy, aby zdążyć przed ich odjazdem.

— Chodź! — Mama rozłożyła ręce czekając na przytulenie.

Al schowała się w ojca nie mając zamiaru wysiadać z auta.

— Idź Lisku — pchnął ją delikatnie.

Wysiadła jak na skazaniec. Pozwoliła się przytulić sama mając opuszczone ręce.

Siedząc w samochodzie jeszcze popłakiwała. Uspakajał ją wizją plaż i nieograniczonej liczby lodów.

— Nie zadzwonię, ani nie wyślę pocztówki do niej! — powiedziała rozgoryczona całą sytuacją.

— Przestań — skarcił ją. — Matkę masz jedną. Trzeba ją kochać.

Pamięta, że jego córka wysłała pocztówkę, odebrała nawet telefon, napisała wiadomość, lecz ani razu nie wspomniała o niej w rozmowie.

Ciężkie wspomnienia.

Odsunął telefon na bok i włączył komputer. Zaczął pisać wiadomość, lecz przerwał, gdy uświadomił sobie, że czasu było za mało. Zawsze mogła powiedzieć, że nie odczytała poczty. Potem policja, sąd, kurator. Musiał być ostrożny. Zamknął laptopa i wcisnął przycisk połączenia.

— Tak?

— Chciałbym pojechać z Aleks do Norwegii — zaczął od meritum sprawy.

— Jedźcie.

— Mamy wybrane miejsce… — zaczął się tłumaczyć, nie usłyszawszy odpowiedzi. — Co powiedziałaś?

— Powiedziałam, jedźcie.

— Dziękuję. — Odłożył telefon bez pożegnania.

Poszło zbyt łatwo. Czyżby zrozumiała, że dobro dziecka jest najważniejsze? Miał zawsze w sobie wiarę, że ludzie potrafią się zmienić. W sumie to jeszcze ją lubił.

Nie gadam takich bzdur

— Wstawaj śpiochu — obudził córkę ostrym snopem światła, otwierając gwałtownie żaluzje.

— Jeszcze nie…

— Już! Zbieraj się. Jedziemy do sklepu!

Usiadł na parapecie i patrzył na ogród. Al wybrała ubrania i wyszła do łazienki przebrać się. Uczesała włosy, spinając je w kucyk.

— Gotowa — bez entuzjazmu ogłosiła wszem i wobec.

Patrzyła na ojca zakrywającego smutną twarz dłońmi jakby płakał.

— Co się stało? — złapała go za rękę.

— Mam dla ciebie zagadkę, Al — odkrył twarz jakby ściągając maskę i powiedział bardzo poważnie. — Co to jest: ma cztery nogi i jest nieżywe?

— E, to proste. Krzesło — odpowiedziała nieco zbita z tropu.

— Nie tym razem. Nie wiem jak ci to powiedzieć… — wbił wzrok w podłogę. — To Tom. — Położył rękę na ramieniu córki jakby chcąc dodać jej otuchy. — Zobacz sama.

Przesunął się na poduszkach, robiąc jej trochę miejsca, by mogła wyjrzeć przez okno. Tom smacznie spał leżąc z nogami do góry i grzejąc się w porannym słońcu. Język zwisał mu prawie dotykając trawy.

— Eee, tato! To nie było śmieszne!

— Nie było. A to? — zaczął ją gilgotać.

Radosny śmiech wypełnił pokój. Po chwili przestał. Popatrzył w okno i zauważył za płotem kobietę pielęgnującą kwiaty.

— Idź przedstaw się sąsiadce. Nazywa się: pani Krystyna. Ona lubi dzieci. Jest lekarzem. To znaczy dentystą albo lekarzem dentystą. Sam nie wiem.

— Już się poznałyśmy. I dentyści nie lubią dzieci. Lekarze też nie.

— A przedstawiłaś się?

— No nie.

— To idź.

— Muszę?

— Musisz.

Zeszli razem na parter. Ojciec poszedł przygotować śniadanie, a córka przywitać się z sąsiadką.

— Dzień dobry.

— Witam — powiedziała sucho, podlewając kwiaty.

— Nazywam się Aleks i mieszkam tutaj z tatą.

— Przecież się poznaliśmy. Nieprawdaż?

— Też tak mówiłam tacie, ale on uparł się, by się przedstawić.

— Gdzie on? — Z zainteresowaniem zajrzała w głąb ogrodu.

— Robi śniadanie dla mnie i dla brata.

— To on ma jeszcze syna? — Odstawiła konewkę i się wyprostowała.

— Nie, to ja mam brata?

— Inna mama?

— Stanowczo! O idą! — wskazała ręką na wejście do salonu.

— Gdzie? Taki mały, że chowa się za nogami. No chodź słodziutki. Ciocia da ci ciasteczko — wystrzeliła z siebie pani Krysia.

Prawie tratując siostrę z radością na mordce Tom rzucił się w kierunku sąsiadki rzucając się na siatkę, która grodziła go od miłości jego życia. Ktoś powiedział ciasteczko.

— To, to, to? To pies! I on goni moje koty! — pałała świętym oburzeniem.

— No pies — odparła Aleks. — Mój brat. Tom.

— Obrażasz moją inteligencję. Żegnam.

— Do widzenia — powróciła triumfalnie do salonu.

— Przedstawiłaś się? — Agaton pomachał ręką w kierunku oddalającej się sąsiadki. Widział, że go zobaczyła, lecz nie wiedział, dlaczego trzasnęła drzwiami.

— Tak jak mi kazałeś.

— Jakaś dzisiaj obrażona?

— Oj, ma zły dzień. Jak coś to Tom pomoże. Jego terapia jest bardzo skuteczna. Będzie siedział przy niej, merdał ogonkiem i lizał po rękach, i twarzy, póki nie poczuje się lepiej. Testowałam wiele razy. Pomaga.

Roześmiał się rubasznie łapiąc się za brzuch. Złapał Al za rękę i zaciągnął do kuchni.

— Nie wiedziałem, co lubisz. Wyciągnąłem wszystko co było w lodówce. — Wskazał na suto zastawiony stół. — Co chcesz na śniadanie?

— Bułki z masłem.

— I nic do tego?

— Może być woda.

— To może dam na kanapkę sera?

— Ale tylko żółty, biały mi szkodzi.

— I keczup?

— Nie wolno mi jeść keczupu.

— To może bułkę z kremem czekoladowym?

— Nie wolno mi jeść czekolady.

— Stooop! — krzyknął. — A co wolno ci jeść?

— No mówiłam.

— Zatem zrobię bułkę z masłem i serem?

— Tak.

— Ufff. Trudno ci dogodzić.

— Jem jak wszyscy.

— To znaczy, jak mama?

— Jak wszyscy.

— Przecież jadłaś płatki i pizzę, i sushi, i lody, i czekoladę.

— Bo nie było nic innego.

— Czyli jak umierasz z głodu, to zjesz wszystko?

— Dzisiaj nie jestem głodna.

— Proszę. — Podał jej kanapkę na talerz.

— A bułki są świeże?

— Tak. Dzisiaj kupowane.

— To nie mogę ich zjeść.

— Dlaczego — zeźlił się.

— Bo muszą być z wczoraj. Inaczej będę się źle czuła.

— Stop. Stop. Stop! — pokazał czas pauzy dłońmi. — Jedz albo dostaniesz bułkę z czekoladą polaną keczupem.

— A można tak?

— Nie wiem. Ale ty to zjesz.

— Jak możesz? Jesteś taki zły.

— Jedz.

— Dobrze, że jest Tom.

— Dlaczego?

— Bo jak wyjdziesz, to on je zje.

— A ty potem co zjesz?

— Masz czekoladę?

— Mam. I mam keczup.

Wyciągnął drugą bułkę i przygotował bułkę z kremem czekoladowym polaną keczupem. Podszedł do stołu. Zamienił talerze.

— Jedz.

— Taaato!

— Tom. Chodź. Pańcia nie chce bułki, to ty ją zjesz.

Tom wesoło wbiegł do kuchni i zaczął skakać wokół mężczyzny. Ktoś powiedział magiczne słowa Tom i jedzenie. Doskonałe połączenie.

— Ostatnia szansa… — powiedział zirytowany Agaton.

— Ale potem dostanę czekoladę?

— Owszem. Jak Tom zliże keczup.

— Bardzo kusząca oferta.

— Umowa?

— Ale najpierw chcę ją przeczytać zanim ją podpiszę.

— Czym podpiszesz? Krwią czy keczupem?

— Keczupem — powiedziała stanowczo. — To bardziej humanitarnie.

— Poczekaj, poczekaj, zagubiłem się. Masz zjeść śniadanie, a nie sprzedać duszę.

— Nie mam duszy, już dawno ją sprzedałam.

— Za co? Komu?

— Za Toma.

— Czyli jest on diabłem?

— Z tego co mi wiadomo raczej smokiem. — Wzruszyła ramionami.

— To Tom zmusza cię do tego byś dziwnie jadała?

— Nie. A co?

— To kto tu jest szatanem?

— Hmmm. To dobre pytanie. Tom nie. Czasem się tak zachowuje. Jednak nie. To smok

— Dobrze — Agaton zebrał myśli analizując przebieg tej abstrakcyjnej rozmowy. — Zatem robimy tak. Tutaj jesteś ze mną i będziesz zachowywać się jak normalne dziecko.

Zabrał oba talerze i wyrzucił je wraz z zawartością do śmietnika. Tom stał niepocieszony. Agaton otworzył lodówkę, wyjął mleko. Nałożył płatków kukurydzianych, posypał cukrem i zalał mlekiem.

— I ja mam to zjeść?

— Tak. A w nagrodę dostaniesz czekoladkę.

Położył tabliczkę na stole i obserwował Aleks co zrobi.

— Z orzechami?!

— Tak.

— Pycha. Ale mi nie wolno.

— Poddaję się.

Zabrał córce sprzed nosa talerz z zamiarem wylania do zlewu.

— To nic nie będę dzisiaj jadła?

— Oddaj płatki. Zjem! A bratu co dasz?

Nie pomyślał, że Tom też musi jeść. Karma się skończyła, a dzisiaj kupił tylko podstawowe produkty.

— Dobrze zjedz. Zaraz pojedziemy do sklepu. Kupimy wszystko co potrzeba.

— To znaczy więcej keczupu i więcej czekolady?

— Nie. No normalne jedzenie — powiedział szybko.

— Nienormalne jedzenie? — zdziwiła się.

— Tak. Dla ciebie nienormalne.

Wsadziła łyżkę płatków do buzi i potem następną i następną. I szuflując szybko zjadła posiłek.

— Możemy jechać — oświadczyła.

— Już?

— Tak. Brat nie może być głodny. Masz dwoje dzieci.

— Acha.

— Nie acha. Bo opieka socjalna przyjdzie i dostaniesz niebieską kartę.

— To nie jest zabawne. Za takie słowa powinienem się obrazić i dać ci czerwoną kartkę.

— Czekolada i keczup też nie były!

Spojrzenie jakie przesłał jej tato zmusiło ja do refleksji.

— Przepraszam — powiedziała przeciągając słowo.

— Nie gniewam się.

— Gdzie moja czekolada? — zapytała, pokazując pustą miskę.

— Koło dżemu.

— Nie ma dżemu.

— Skoro pomidor to owoc, to keczup jest dżemem.

— Twoja logika mnie powala.

— Dobra. Koniec przepychanek słownych jedziemy. Może wybierzesz sobie coś dobrego.

Założyli buty. Aleks zawołała Toma, aby zapiąć mu smycz.

— Tom nie jedzie.

— To skąd będziesz wiedziała, czy wybrałeś dobre jedzenie dla niego?

— Zapytam sprzedawcy. Proste?

— A jak dla mnie będziesz wybierał, to też zapytasz sprzedawcy?

— Nie mam już słów dzisiaj dla ciebie.

— Tom chodź jedziemy. Będziemy musieli rozmawiać ze sprzedawcą, bo tata jest niemy.

Wsiedli w trójkę do samochodu i pojechali na zakupy. Po paru godzinach wybierania i wybrzydzania wykreślili całą listę jaką sporządzili w samochodzie. Dawno nie kupował więcej niż zawartość małego koszyka. Tym razem mieli ogromny wózek i ogromne zmartwienie, gdy kasjerka zrobiła dziką awanturę, gdy zauważyła w Toma na dnie koszyka. Będą na przyszłość wiedzieć, że psa do sklepu spożywczego się nie bierze. Jak żony do jubilera.

— Tataś zapomnieliśmy kupić najważniejszego — pociągnęła go za koszulkę, jak zwykła to robić będąc małą dziewczynką.

Wyciągnął listę zakupów. Sprawdził powtórnie.

— Wszystko odhaczone.

— A farby?

— Zapakujmy się do auta, pojedziemy w inne miejsce.

— Kupimy akwamaryn, błękit paryski, biel tytanową… — wymieniała Aleks, patrząc na wystawione farby. — Leż piesku — zwróciła się do Toma czekającego przed drzwiami.

— Nie miałem pojęcia, że są takie kolory.

— Nie widziałeś tęczy?

— Znam na przykład biały, ale biel tytanowa? To do malowania czołgów?

— A widziałeś biały czołg?

— Nie.

— Do pomalowania czołgu potrzebne są: zieleń veronesa, ziemia ubmbra palona, czarny avorio i jeszcze trochę innych kolorów. I to wszystko dobrze kryjące.

— Skąd ty to wszystko wiesz?

— Ania? — zapytała jakby to wszystko miało wyjaśnić

— Ania Makaron, czy Ania Dawska?

— Twoja przyjaciółka Ania Makaron — sprecyzowała.

— Przecież nie widziałaś się z nią z rok.

— A komputer to dopiero wymyślą, jak podbiją galaktyki?

— Sarkastyczna się zaczynasz robić. — Patrzył jak się koszyk zapełnia. — Wychodzi na to, że masz z nią lepszy kontakt niż ja.

Al nie słuchała ojca, gdy wkładała kolejne przedmioty do koszyka.

— I to. I to. To też.

— Może tamto jeszcze?

— To nie. Ale to. I to.

— I to wszystko?

— Prawie. Jeszcze ta i ta.

— Uff. To masz wszystko? Możemy iść do kasy?

— A malować będę palcami?

— Jeszcze czegoś potrzebujesz?

Rozejrzała się po sklepie.

— Tak. Parę drobiazgów. Szpachelka malarska, grunt, biała farba emulsyjna, terpentyna balsamiczna, medium olejno-żywiczne — wymieniała. — Masz szmaty?

— Nie — zapytał zdziwiony pytaniem.

— A słoiki z nakrętką?

— Tak. Po kremie orzechowym.

— Nada się.

Zebrała wszystkie rzeczy i wrzuciła z satysfakcją ojcu do koszyka.

— Możemy iść? — zapytał z nadzieją w głosie.

— Nie.

— No błagam, brakuje jeszcze czegoś?

— Płócien i pędzli.

— To może ja wezmę drugi koszyk?

— Dobry pomysł.

— Wszystko?

— Nie.

— Jeszcze sztaluga.

— Czy, gdy kupisz sztalugę to będzie wszystko?

— I jeszcze szkicownik i… A to później.

— Ech — westchnął objuczony jak wielbłąd.

Kasjerka popakowała zakupy w torby. Dłuższy czas zajęło jej owinięcie płócien w papier pakowy. Natomiast ojcu zajęło dłuższy czas skontrolowanie długiego na metr rachunku.

— Fiu! — zagwizdał. — Drogie to twoje hobby.

— Przynajmniej je mam.

— Myślałem, że książki są twoim hobby.

— Nie. Książki to przyjaciele. Jakbym je pisała, to byłoby to moim hobby.

— Możemy już iść? Błagam cię. Przypominam, że nie zjedliśmy porządnego śniadania, a już prawie popołudnie.

— Tak. Spakujemy rzeczy do samochodu.

— A potem chcesz jeszcze gdzieś iść?

— Tak. Musimy kupić jeszcze paletę do mieszania.

— Tutaj nie mogliśmy? — wskazał na sklep za sobą, stojąc przy samochodzie. — Oglądałaś jedną. Nie podobała ci się?

— Nie, za droga. Kupimy w spożywczym.

— Gdzie? Tam też są akcesoria malarskie?

— Chodź. Sam zobaczysz.

Udali się do pobliskiego sklepu, kierując się na stoisko ze słodyczami. Przeszła do regału i z miną znawcy, długo zastanawiała się nad wyborem smaku ptasiego mleczka.

— Chciałaś paletę, nie czekoladki.

— Jak zjemy to — wskazała na pudełko — to będę miała dwie tacki. W sam raz na paletę. I trzy razy taniej.

Czuł podstęp.

— A co ile się wymienia taką paletę.

— Po każdym malowaniu. Chyba.

— To palet się nie myje?

— Myje, ale ja lubię ptasie mleczko.

— Chodź, kupię ci doładowanie.

— Patrz, tataś! Znalazłam fajną rzecz. — Podsunęła mu ulotkę reklamową sieci telefonicznej.

— Znalazłaś? Jaką? A kto zgubił? Oddałaś to?

— Nieważne już. — Zmięła ulotkę.

— Nie wyrzucaj śmieci na ziemię — zwrócił jej uwagę. — Tam jest śmietnik. Poza tym reklama to papier i nadaje się do recyklingu.

— Mój telefon też.

— Myślałem, że będziesz trzymać te rzeczy u siebie — powiedział Agaton, widząc jak córka wnosi przybory malarskie na piętro i układa je w gościnnym pokoju.

— Żartujesz sobie? Malarka bez pracowni? Wiesz jakie tutaj jest piękne światło?

— To mój taboret — powiedział, gdy Al wniosła go do swojej pracowni. — Powinien być przy toaletce.

— Ja też jestem twoja i nie mówisz mi gdzie mam stać.

— Zjedzmy coś. Jestem wyczerpany. Nienawidzę robić zakupów. Zamówić pizzę?

— Nie — powiedziała z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy. — Tutaj robią jakąś niedobrą. Ugotuj coś.

— Kurczak?

— Może być.

Tuż po obiedzie usiedli w salonie. Ojciec w fotelu, a Al rozłożona na kanapie. Oboje siedzieli zaczytani przerywając lekturę tylko, by odpowiedzieć na bardzo ważne wiadomości. Przez chwilę uśmiechali się ekranu, by spoważnieć czytając swoje historie.

— Tato, czy kiedyś będzie dobrze? — zapytała znienacka.

— Słucham? — zapytał nie podnosząc oczu znad lektury.

— Czy będziemy szczęśliwi? Tato, czy będziemy szczęśliwi? — powtórzyła nieco głośniej.

— Skąd to pytanie — oderwał wzrok od książki miarkując, że zrobiło się za ciemno na czytanie.

— W książce bohaterka zakochuje się w chłopaku i tak wpadło mi do głowy.

— Ania?

— Uhm

— Z tego co pamiętam, to się jej poukładało. A ty masz całe życie przed sobą. Na pewno będziemy szczęśliwi. — Zapalił lampkę i wrócił do czytania uznając, że odpowiedź wyczerpała ciekawość córki.

— Nie jestem tego taka pewna — powiedziała, wkładając zakładkę pomiędzy strony książki. — Ja już jestem po rozwodzie — westchnęła cicho.

— Nie córeczko. Ja jestem po rozwodzie — dopowiedział akcentując słowo „ja”.

— Ja też jestem po rozwodzie — córka identycznie podkreśliła pierwsze słowo.

— El i ja rozwiedliśmy się. To nie był twój rozwód. Wszystko teraz będzie dobrze.

— Chyba wam będzie dobrze. — Zaplotła ręce.

— Nam też. Tobie też. Lepiej chyba mieć dwa normalne domy niż jeden, w którym są tylko kłótnie — mówił cichym, spokojnym głosem.

— Nigdy już nie będzie tak samo. Wy mieszkacie osobno. Nie mam już normalnego życia — rozpłakała się.

— Ale masz. Masz swój spokój u mamy i u mnie — szepnął, przytulając ją.

— Nie mam! U mamy nie jest normalnie, a u ciebie jestem chwilę! Tylko chwilę — wyrzuciła z siebie.

— Wszystko będzie dobrze — próbował ją uspokoić, wycierając rękawem jej łzy.

— Nie będzie dobrze! Kiedyś miałam fajne życie. Teraz jest mi smutno.

— Dlaczego jest ci smutno?

— Czekam do piątku, a ciebie nie ma! Ciągle ciebie nie ma.

— Czasami nie mogłem przyjechać… — zaczął się usprawiedliwiać.

— Mogłeś… Nie chciałeś — przerwała mu, z wyrzutem wbijając w niego wzrok.

— To skomplikowane. Jak już się spotykaliśmy to mieliśmy dobry czas?

Aleks jakby nie słyszała pytania.

— Potem, jak wracam, potem mam przesłuchanie.

— U kogo?

— U mamy i cioci — w głosie pojawiła się rezygnacja.

— Jakie przesłuchanie? — nie był już spokojny, a słowa padły zbyt szybko.

— Zawsze pytają co robiłam, z kim się widziałam, a kim jest ta osoba…

— Przecież nie robimy nic złego.

— …a potem, czy mnie bijesz, krzyczysz, dotykasz…

— Dotykam?

— Tak. Źle dotykasz…

— Co ty mówisz?! — Odsunął się instynktownie.

— Ja mam dość! — Przyciągnęła ojca do siebie.

— Poproszę, żeby tego nie robiła…

— Nie rób tego! — przerwała mu.

— Dlaczego?

— Bo będzie jeszcze gorzej. Bo ci się żaliłam.

— Przecież tylko rozmawiamy…

— To nie mów! — ponownie nie pozwoliła tacie dokończyć zdania.

— Nie powiem. Może nie opowiadaj im co robiłaś. Może powiedz, że było… Było okay?

— To jest przesłuchanie. Jak nie powiem, to się nie skończy.

— Tak jest za każdym razem?

— Tak.

— Może nie chcesz bym z tobą o tym rozmawiał?

— A z kim mam o tym rozmawiać? Tam się nie da. Mogę tylko z tobą porozmawiać.

— Może porozmawiaj z ciocią? — szukał wyjścia z sytuacji.

— Przestań. Z ciocią?! Żeby mnie krytykowała, że wszystko źle robię? Jak się ubieram, że mam złe oceny?

— A z przyjaciółką? Na pewno cię zrozu…

— Nie mam przyjaciół! — nie chciała poczekać na koniec zdania.

— To może z psychologiem?

— Jakim?

— Tym ze szkoły?

— Żeby mnie koledzy za większego dziwaka brali? Tam chodzą tylko psychicznie chorzy!

— Ale jakoś trzeba ci pomóc.

— To mi pomóż… Proszę… — szeptała pomiędzy łzami.

— Próbuję… Ja…

— To próbuj bardziej! — krzyczała pomiędzy łzami.

— Jestem przy tobie.

— Nie jesteś… Mama jest na mnie zła… Że jesteś!

— Kocham cię lisku. Jesteś moją rodziną. Jedyną.

— Wiem — uśmiechnęła się, a łzy wpłynęły w kąciki jej ust. — Też cię kocham. Mocniej…

— A ja ciebie dłużej…

Rytualne wyznanie pomogło częściowo ukoić smutek.

— Nie mam dzisiaj ochoty na płacz i żalenie się. — Wtarła wierzchem dłoni oczy i pociągnęła nosem. — Była fajna sobota.

— Jest jeszcze. Chodź. Ciii… — tata uspakajał córkę, głaskając ją po głowie. — Chodź położę cię spać, wymyj tylko zęby.

— Tak, tato.

Pomaszerowała smutna do pokoju. Mechanicznie rozebrała się i odświeżyła. Przebrana w piżamę siadła na parapecie i patrzyła w bezkres nieba. Agaton podszedł do córki, podniósł ją na ręce i przeniósł do łóżka. Utulił ją do snu. Podszedł do ściany i przed wyjściem ogarnął wzrokiem pokój.

— Śpij słodko, Lisku.

— Możesz mi zostawić zapaloną lampkę? Mama zawsze zostawiała mi zapalone światło.

— Potwory nie mieszkają pod łóżkiem. — Światło zgasło. — One mieszkają w twojej głowie. Śpij Lisku.

— Tataś! Za dnia nie wierzę w żadne duchy, ale nocą nie gadam takich bzdur.

Mrok się rozjaśnił.

Statystyka

„Tenskie za toba” — czy mogło być coś piękniejszego o poranku, niż taki wyznanie przesłane przez prawdziwego mężczyznę?

Przytuliła telefon do serca. Parę stuknięć i świat poszła wiadomość:

„Me 2”

„Chcem cie zobaczyc”

„Tato w domu”

„Wymysl coś. czekam w parku xx”

„OK. Zaraz bede”

Zbiegła po schodach do salonu. Tupot małego słonia przykuł uwagę ojca. Odłożył gazetę i wychylił się znad kanapy zobaczyć co się dzieje.

— Stało się coś?

— Pójdę do sklepu — powiedziała, jakby nigdy nic wsuwając czerwone trampki na nogi.

— Zapomnieliśmy wczoraj coś kupić?

— Mam na coś ochotę.

— Sprawdziłaś lodówkę?

— Nie. Na coś innego. Pójdę do Zosi. Dobrze?

— Kupisz mi pepsi? Weź klucze, są w koszyku.

— Uhm — odpowiedziała zamykając pośpiesznie drzwi.

Prawie zbiegła do parku. Tętniąca rytmicznymi uderzeniami fabryka, dzisiaj spała w najlepsze. Na ulicy nie było żywego człowieka.

Usiadła przy Kocie tak blisko, że można by rzec, że się do niego przytuliła.

— Długo ci to zajęło.

— Musiałam się ładnie ubrać. Dla ciebie.

— Spodnie, trampki i koszulka? — Zmierzył ją wzrokiem. — Wyglądasz jak zwykle.

Nie zwrócił uwagi, że założyła świeżą koszulkę, czyste dżinsy i ulubione buty.

— Ja zawsze dopasowuję ubrania. Śledzę co jest trendy. Patrz rurki, buty w kratkę, marynarska koszulka. To jest wyglądać ładnie. Nawet skarpetki markowe. — Kot wstał i podciągnął koszulkę, by pokazać na spodniach logo znanej marki.

— No. Fajnie wyglądasz.

— Wiem.

— Chodź.

Al wstała gotowa do drogi.

— Nie… Do mnie. — Pociągnął ją za rękę, obejmując w pół.

Na jej policzkach pojawiły się wypieki. Przytrzymał zbyt mocno za rękę i pocałował w usta. Wstała gwałtownie. Energia jaką przekazał był o pierdylion razy silniejsza niż buziak od cioci.

— Mmm… muszę iść. Do sklepu po pepsi.

— Zostań chwilę.

— Chwilę — powiedziała niepewna, czy to dobry pomysł.

— Podobało się?

— Tak.

— No się wie. Jestem dobry w te klocki.

— Całowałeś już kogoś?

— Wiele razy.

— Ja nie.

— To cię nauczę.

— Nie. Nie teraz.

— Co jest? Nie podobam ci się?

— Nie. To nie to!

— Masz innego?

— Nie. Nie. — Spłonęła. — Nie. Nie mam. Nie.

Pochylił się nad dziewczyną. Jedną ręką trzymał jej dłoń w żelaznym uścisku. Drugą położył na karku i siłą przyciągną ją do siebie. Pocałował ją w policzek mijając o cal usta, gdy Al odwróciła głowę szukając wolności.

— Mówiłam, nie!

— Kobiety mówią co innego, a chcą co innego.

Spróbował jeszcze raz. Usiłowała wyrwać się z jego objęć, ale trzymał ją za mocno. Pomiędzy wargami poczuła coś obrzydliwego. Odepchnęła go z całej siły. Odsunęła się patrząc na niego z obrzydzeniem.

— Idę! — rzuciła, odchodząc jeszcze o trzy kroki.

— Idź.

— Zadzwonisz?

— Pomyślę. Już mnie nie chcesz.

— Chcę, ale…

— Ciao — powiedział przez ramię, kierując się do domu.

Ściągnęła trampki rozrzucając je ze złością po przedpokoju.

— Co kupiłaś?

— Już zjadałam.

— Przed śniadaniem? Zjesz coś jeszcze?

— Nie mam nastroju — rzuciła kluczami do koszyka.

— A może zrobię nalesiory z dżemorem!

— Te kształtowe?

— Tak. Te same.

— To pięć proszę. I kakao.

— Z pianką. Do usług. — Wstał z kanapy i poczłapał leniwie do kuchni.

Obrócił się w przedpokoju przypominając sobie o jeszcze jednej sprawie.

— Gdzie pepsi?

— Zapomniałam. Pójdę jeszcze raz.

— Okay. Ale na jednej nodze. Teraz z godzinę straciłaś.

— Przydałby się nowy rower.

— Norwegia czy rower? Cena ta sama. Chyba że… — zaczął, lecz Al już podjęła decyzję.

— Norwegia.

— Tylko zimną! A ja pomyślę o rowerze — rzucił, gdy zamykała już drzwi.

Po śniadaniu Agaton pracował w garażu przy syrence, próbując zrozumieć do czego służy czerwony przycisk na desce rozdzielczej. W książce o serwisowaniu tego modelu nie było o nim mowy. Grzebał w wiązkach elektrycznych mierząc napięcie. Po godzinie z satysfakcją znalazł jego funkcjonalność. Uśmiał się serdecznie, gdy okazało się, że to był prapradziadek alarmu.

Na dzisiaj tyle. Czas na nagrodę — zadowolony z siebie wytarł ręce w szmatę i powędrował do lodówki wybrać coś odpowiedniego.

— Al? — zawołał wychodząc z kuchni.

W domu było cicho. Zbyt cicho. Ogród pusty. Salon też. Raźno pokonał stopnie na piętro i otworzył drzwi do jej pokoju. Pusto. Sprawdził łazienkę, toaletę, sypialnię. Zaczynał się denerwować. Może wyszła znów do Zosi. Klucze leżały w koszyku. Do piwnicy na pewno nie zeszła. Tam mieszkają pająki, jak i na strychu. Na wszelki wypadek sprawdził je także. Puste. Przestraszył się. Wyciągnął telefon, by zadzwonić do córki. Jej pokój wypełnił się wibracjami. Wyszedł na korytarz i rozejrzał się. Olśniło go. Przecież ma jeszcze jeden pokój. Zrobił dwa szybkie kroki w kierunku pokoju gościnnego i pchnął przymknięte drzwi.

Al stała przy sztaludze ubrana w jego fartuch do gotowania. Tom obrócił głowę i ziewnął na przywitanie.

— Nie ruszaj się. Bo mi nie wyjdzie — skarciła brata.

Pies usłuchał posłusznie kładąc pysk na łapy i zamykając oczy.

Wchodząc nie widział całego obrazu. Al zasłaniała go swoim ciałem. Widział tylko niebieskie tło i białe plamy. Wycofał się powoli przymykając drzwi.

— Obiad! — krzyknął z kuchni.

— Idę! — odpowiedziała mu córka.

Tom był już przy nim, zbiegając ze schodów jak błyskawica. Lubił słowa związane z jedzeniem. Al zeszła po kilku minutach. Na rękach miała jeszcze ślady swojej pracy. Usiadła przy stole i zabrała się za jedzenie.

— Dobrze gotujesz — pochwaliła tatę, maczając ziemniaczka w sosie.

— Dziękuję. Jak mam dla kogo, to gotuję.

— A jak nie masz?

— To jem na mieście.

— Albo zamawiasz pizzę do domu.

— Skąd wiesz? — Popatrzył się na nią, jakby odkryła jego najciemniejszą tajemnicę.

— Jak ostatnio dzwoniłam, to adresu nawet nie musiałam podawać.

— Ha, ha, ha. Tylko nie mówi babci. Poważnie.

— Dlaczego?

— Bo to konkurencja dla sushi

— Czuję twój ból. Nie powiem.

— Nie jedz tak szybko — zwrócił uwagę Al, gdy włożyła ostatniego ziemniaka do buzi.

— Pyszne — wymruczała wylizując talerz. — Pa! — rzuciła, wstając od stołu.

— Wychodzisz gdzieś?

— Do pracowni.

— Spodobało ci się?

— Tak. Mam swoją przestrzeń. Idę malować.

— Przyniosę tobie deser.

— Nie. Nie przeszkadzaj zanim skończę.

Al wybiegła.

— Kolacja! — zawołał ojciec, stojąc pod schodami.

Al zeszła z góry z zatroskaną miną. Siadła przy talerzu i zaczęła układać stos z ryżu z jabłkami.

— Co się dzieje?

— Nic.

— Miałaś lepszy nastrój przy obiedzie.

— Nic.

— Przecież widzę.

— Nie chcesz o tym rozmawiać.

— Ja nie chcę rozmawiać?

— Tak. O mamie. — Rozsypała górkę po talerzu.

— Mów. Co ci siedzi w głowie.

— Mama mnie znienawidzi, jak jej powiem, że chce z tobą mieszkać.

— Ale przecież nie mieszkasz ze mną. Czy ja cię nienawidzę?

— Z tobą to jest inaczej. Ty porzuciłeś rodzinę.

— Tak sądzisz?

— Nie. Mama tak mówi.

— A ty co myślisz?

— Jakbym mogła, to bym zrobiła to samo.

— Możesz. Pytanie czy chcesz.

— Chcę, ale nie mogę. Nie dam rady. Ona mnie zabije.

— Nie zbije.

— Dlaczego mnie zostawiłeś u mamy?

— Mężczyznom nie przyznaje się opieki nad dziećmi w tym kraju.

— Dlaczego?

— Bo w oczach kobiet, a to są głównie sędziny, nawet najgorsza matka jest lepszą od najlepszego ojca.

— Ale ja im powiem…

— Tylko cztery procent mężczyzn w Polsce dostaje opiekę.

— To ty będziesz w tych procentach.

Westchnął ciężko.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.