Ta książka to trochę pamiętnik, trochę poradnik, trochę… ostrzeżenie. Przed czym? Przed tym, co może spotkać każdą z nas, gdy z ciekawości, samotności lub z potrzeby zabicia czasu klikniemy „zainstaluj” obok aplikacji z płomieniem.
Wchodząc na Tindera, nie sądziłam, że trafię do świata, w którym mężczyźni na zdjęciach prężą bicepsy, jakby zdjęcie miało być do CV do „Love Island”, robią dziubki godne nastolatki z TikToka albo pozują w łazienkach z kafelkami pamiętającymi PRL.
A przecież to tylko przedsmak tego, co czeka dalej…
To książka o randkowaniu, ale też o granicach, o szacunku do siebie i o tym, jak nie stracić głowy (i humoru), próbując kogoś poznać w XXI wieku.
Dla kobiet, które nie chcą tracić czasu na „ładnych chłopców z siłowni”, którzy mają więcej selfie niż tematów do rozmowy.
Dla tych, które wiedzą, że dobre zdjęcie to jeszcze nie dobry człowiek.
To lekki, zabawny, ale też bardzo prawdziwy przewodnik, który pomaga odróżnić „facetów z potencjałem” od tych, którzy szukają tylko ego boosta albo „czegoś bez zobowiązań — chyba że Ty się zakochasz, to Twój problem”.
„Bo serio — szkoda pudru, szkoda perfum, szkoda energii. Randkowanie online to survival, a nie pokaz mody. Możesz przetrwać tylko wtedy, gdy pamiętasz: najważniejszy filtr to ten, który uruchamiasz w głowie, zanim powiesz ‘tak’.”
„Tinder bez filtra” to książka dla wszystkich kobiet, które kiedykolwiek przesunęły w prawo z nadzieją… a skończyły z opadniętą szczęką i historią, którą trzeba było oblać winem albo odchorować. To przewodnik po randkowej dżungli, gdzie zamiast księcia z bajki częściej trafiasz na króla ghostingu, samozwańczego coacha czy dumnego właściciela zdjęcia z rybą.
To lektura dla dziewczyn i kobiet, które szukają nie tylko miłości, ale też siebie — w świecie, gdzie każdy jest „prawie” kimś innym niż na zdjęciu, a emocjonalna dostępność bywa rzadsza niż facet bez fotki z siłowni.
Ale spokojnie — tę książkę mogą (a nawet powinni) przeczytać też mężczyźni. Choćby po to, by zobaczyć, jak kobiety postrzegają tinderowy świat i wziąć lekcję, czego naprawdę unikać. Bo czasem lepsza szczera książka niż kolejna randka zakończona blokadą.
Jestem filigranową brunetką z charakterem ostrym jak brzytwa i spojrzeniem, które nie z ostawia złudzeń. Mam na koncie doświadczenie w finansach, własny biznes w kosmetologii estetycznej i umiejętność cięcia słowem lepszą niż niejedna brzytwa fryzjerska. Odważna, elokwentna, z ciętym językiem i zdrowym dystansem do siebie — taka właśnie jestem.
Na Tinderze przerobiłam setki randek i z każdej potrafiłam zrobić materiał na ostrą, sarkastyczną historię. W tej książce zebrałam tylko te najbardziej soczyste i absurdalne — takie, których nie da się odzobaczyć. Chronologia? Zapomnij. Tinder nigdy nie był logiczny — tu króluje chaos, przypadek i męska nieporadność w najczystszej formie.
Nie jestem zawodową pisarką — jestem kobietą, która ma coś do powiedzenia. I mówię to bez litości, obnażając męskie zachowania, bawiąc i ostrzegając przy okazji każdą czytelniczkę przed cyfrowymi pułapkami. Bo ktoś musiał w końcu nazwać rzeczy po imieniu — ja to robię tak, że trudno nie słuchać.
Wstęp
Masz dość bajek o księciach z Tindera? „Tinder bez filtra” ta książka to rollercoaster przez świat randek online — z pazurem, humorem i… potężną dawką przestrogi. „Tinder bez filtra” to zbiór najbardziej absurdalnych, zaskakujących i niekiedy niepokojąco znajomych historii z randek Sabiny — życiowo ogarniętej kobiety, która postanowiła sprawdzić, co kryje się za kolorowymi zdjęciami i wyidealizowanymi opisami.
Ten poradnik w przebraniu stand-upu nie tylko rozbawi Cię do łez, ale też nauczy, jak nie marnować czasu na typów z jednym selfie, dziwną miną, prężącą muskulaturą czy fotką w okularach słonecznych lub świażo wyłowioną rybą z jeziora. Z humorem, dystansem i szpilką wbitą tam, gdzie trzeba — Tinder został tu rozłożony na czynniki pierwsze.
Szczery do bólu pamiętniko-poradnik odsłania kulisy randek z Tindera — bez ściemy, bez photoshopa i bez litości dla red flagów.
Jeśli jesteś gotowa na szczere spojrzenie na randki w XXI wieku, pełne humoru, refleksji i cennych porad — ta książka jest dla Ciebie!
Rozdział 1
Tinder i ja — Poznajmy się
Intro: Sabina wchodzi na scenę.
Zawsze byłam tą dziewczyną, na którą patrzą. Ale… niekoniecznie podchodzą.
Ten typ kobiety, przy której faceci nagle poprawiają kołnierzyk, a potem gubią wzrok i język gdzieś w okolicach podłogi.
Może to kwestia czasów.
Może pokolenie Tindera ma problem z podejściem, jeśli nie ma przycisku „match”.
A może po prostu moja aura mówi:
„Odważ się, chłopcze — ale z klasą. Inaczej wracaj do mamusi.”
Jestem jak reklama, której nie da się przewinąć.
I wcale nie proszę o „skip ad after 5 seconds”.
Szczupła, filigranowa brunetka z włosami układającymi się jak po cichym kontrakcie z L’Oréal.
Oczy? Ciemna czekolada z chili — piękne, ale mogą poparzyć.
Usta? Te wiedzą, kiedy się uśmiechnąć… a kiedy odgryźć ci kawałek ego jak tosty po imprezie.
Powodzenie miałam zawsze — fakt. Ale nigdy nie szłam na skróty.
Nie ruszały mnie puste komplementy typu „ładna jesteś”.
Potrzebuję błysku, stylu, inteligencji.
A to — w XXI wieku — większy deficyt niż mieszkanie z balkonem w centrum Wrocławia.
Trzy kierunki studiów — nie z nudów, tylko z ciekawości świata.
Praca w finansach — ogarniam nie tylko konta, ale i życiowe bilanse.
A do tego moja firma kosmetologiczna.
Robię igły, nie dramaty.
Nie szukam nikogo, kto mnie „dopełni”.
Szukam kogoś, kto nadąży.
No ale wiadomo — życie to nie LinkedIn.
Nikt nie daje ci lajka za „proaktywną postawę w związku”.
I wtedy zrobiłam coś, co nawet dla mnie brzmiało absurdalnie.
Zalogowałam się na Tindera.
Z ciekawości. Z przekory.
I z potrzeby zrobienia czegoś głupiego, co wiesz, że jest głupie — ale klikasz „pobierz aplikację” szybciej, niż przychodzi refleksja.
„Sabina, co ty odpierdalasz?” — pomyślałam.
„Ty, kobieta, która ma alergię na small talk w kolejce po kebaba, nagle wrzucasz się w paszczę smoltokowych potworów?”
Ale było za późno. Konto założone. Kółko się zaczęło.
I wtedy… ruszyła karuzela.
Historie. A właściwie: histeryczne historie.
Jedne śmieszne.
Inne tak żenujące, że zastanawiałam się, czy mój telefon nie powinien mnie przeprosić za to, co pokazał na ekranie.
Były też takie, które przekraczały granice logiki, stylu i szacunku do fryzjera.
Bo Tinder to nie aplikacja.
To BHP emocji w piekle: na wejściu dostajesz kask, gaśnicę, ubezpieczenie od żenady (nie refundowane przez NFZ) i chujowe zdjęcie gościa z rybą.
Każda swajpnięta twarz to potencjalna historia: dramat, komedia… albo survival z elementami horroru.
Jeszcze chwilę wcześniej byłam dziewczyną z planem na życie, a nie planem taryfowym do nieznajomych.
A nagle poczułam się jak Indiana Jones w dresie: eksplorujesz nieznane, omijasz pułapki, uczysz się rozpoznawać re
d flagi po samym „hejka”.
Dziewczyno, jeśli myślisz, że Tinder to bajka Disneya — to od razu ci powiem:
Zamiast księcia na białym koniu dostaniesz Sebę w białych Adidaskach.
„Sabina, masz trzy kierunki studiów i to jest twój eksperyment badawczy? Serio?”
Ale tak. To był eksperyment.
Na sobie. Na nich. Na całej generacji, która woli emoji niż emocje.
I teraz Wam opowiem, jak to się rozkręciło.
Od zdrady, która przypaliła moje serce jak naleśniki bez oleju.
Od faceta, który zamienił mnie na młodszy model z większym zasięgiem na Instagramie i mniejszą empatią niż chatbot w banku.
Tak właśnie zaczęła się moja przygoda.
Ja, Tinder i cały katalog osobowości — od samozwańczych poetów po typów, którzy są dumni z dresu i auta z 2008 roku, ale boją się zadzwonić bez wcześniejszego SMS-a.
Sabinowa zajawka
To dopiero przystawka.
Za chwilę przejdziemy do zdrady, która zresetowała mój świat i wepchnęła mnie w objęcia aplikacji randkowej.
Bo czasem trzeba spaść z hukiem, żeby potem podnieść się z pazurem.
A ja spadłam. I podniosłam się tak, że mam dziś nie tylko pazur — mam szpony.
Rozdział 2
Jak to wszystko się zaczęło…?
Od złamanego serca do prawego swajpa
(i dalej… w nieznane)
Związek. Facet. Wspólne plany.
I nagle: młodsza wersja mnie — tylko z większym zasięgiem na Instagramie i mniejszą empatią niż automat do kawy na dworcu.
Tak właśnie wyparował mój kilkuletni związek.
Z dnia na dzień. Bez ostrzeżenia.
Puff — jak premia w korpo, kiedy prezes akurat „ma kryzys” (czytaj: leasing na nową furę).
Zdrada. Klasyka gatunku.
Zaskoczenie? Zero.
Ból? Oczywiście.
Taki, co ścina oddech i smakuje jak kawa z automatu, w której zamiast mleka jest kredyt hipoteczny.
A zbliżała się majówka.
Czyli trzy dni romantycznych stories, pary grillujące kiełbasę i obowiązkowe zdjęcia z Zakopanego z opisem „tu i teraz ❤️”.
A ja? Sama. W piżamie, w kocu, zawinięta jak burrito z rozpaczy.
Wtedy moja koleżanka — świeżo po swoim własnym trzęsieniu serca — rzuciła tekstem niczym coach po weekendowym kursie NLP:
— „Zainstaluj Tindera. Będzie zabawnie.”
Zabawnie? Ja? Na Tinderze?
„Tak, bo nic mnie tak nie bawi jak katalog desperatów w 5-calowym wydaniu. Netflix stand-up, tylko zamiast żartów — gołe klaty i ryby w rękach.”
Ale siedziałam. Sama. Z lodami. Z piżamą.
I stwierdziłam: „A chuj. Klikam.”
Pochodzę z małego miasta.
Pracowałam w banku.
Ludzie mnie znali, ja znałam ich.
To nie były warunki sprzyjające spokojnemu swajpowaniu — to było jak granie w chowanego w remizie: zawsze ktoś cię znajdzie.
Ale co miałam robić?
Spędzić majówkę sama z Netflixem i dwiema paczkami lodów „dla jednej osoby”?
Dramat. Nawet jak na mnie.
Więc kliknęłam: „pobierz aplikację”.
W przypływie rozpaczy, adrenaliny i impulsu, który zwykle kończy się kupnem butów albo tatuażem z chińskim znaczkiem „wieczna miłość”.
Zrobiłam selekcję zdjęć jak do castingu Miss Kosmetologii.
Tak, bo oprócz ekonomii, zarządzania i administracji — studiowałam też kosmetologię.
Więc wiecie, analizę materiału wizualnego mam we krwi.
Naturalnie, ale nie za bardzo.
Z uśmiechem, ale kontrolowanym.
Bo kobieta wie: jedno złe zdjęcie i Tinder zamienia się w dermatologię stosowaną — pełno przypadków klinicznych do opisania.
Pierwsze logowanie.
Pierwszy szok.
Ilu znajomych tam siedzi!
Od gościa z siłowni, który kiedyś klepnął mnie w tyłek pod pretekstem „pomagam przy przysiadzie”, po typa z banku, który aktywował mi kartę.
Uspokoiło mnie to.
Skoro oni tu są — znaczy, że ja też mogę.
Pierwsze swajpy.
Lewo, lewo, prawo, eee… lewo.
„Sabina, to nie kasyno. Ale czuję się, jakbym właśnie grała w ruletkę — tylko zamiast kulki mam własne nerwy, a krupierem jest los.”
Pierwsze dopasowania.
Jeden miał klatę jak z reklamy siłowni, ale w oczach pustkę większą niż magazyn Ikei po Black Friday.
Drugi — opis jak z kursu „Jak zostać guru rozwoju w 5 krokach”.
Trzeci wyglądał, jakby zdjęcie robił w piwnicy babci, a światło miało ISO: ziemniak.
„Sabina, naprawdę? Ty studiowałaś ekonomię, zarządzanie, administrację i kosmetologię tylko po to, żeby analizować typa, który wrzuca selfie z klatą, a w tle suszarka do prania i mop?”
Muzeum opisów, czyli stand-up za darmo
Zdjęcia zdjęciami — ale opisy?
O mój Boże. To dopiero kabaret.
— „Kocham podróże ✈️” — wow, Sherlocku. A kto nie kocha? Nawet moja babcia lubi wyskoczyć na działkę, a nie robi z tego manifestu życiowego. Ty pewnie liczysz wycieczkę do Lidla jako „city break”.
— „Rodzina jest dla mnie najważniejsza ❤️” — serio? To dlaczego siedzisz tu o północy, scrollując zamiast usypiać dzieci? Chyba że „rodzina” to twoja konsola i pies, który cię olewa.
— „Szukam bratniej duszy” — w praktyce: szukam darmowego psychoterapeuty, który posłucha o mojej byłej, a potem zrobi mi kanapkę i jeszcze powie, że jestem wyjątkowy.
— „Życie to przygoda?¬タン — jasne, Indiana Jones z Pcimia Dolnego. Trzy zdjęcia w tej samej bluzie z Orlenu i wyprawa życia do Energylandii.
— „Uwielbiam sport” — tłumaczenie: raz przebiegłem się do Żabki po piwo i teraz to moja tożsamość. A zdjęcie z rowerem? To rower stacjonarny w Decathlonie.
— „Jestem normalny” — i to jest najgorsze. Bo jak ktoś musi to napisać, to znaczy, że ma w piwnicy altanę dla lalek i kolekcję słoików po ogórkach.
Galeria zdjęć, czyli Tinderowe ZOO
Bo opis to jedno, ale zdjęcia… To dopiero wystawa w cyrku.
— Selfie w samochodzie? — najlepiej w Passacie z 2003 roku. Uśmiech jak u dealera, co właśnie dostał zwrot leasingu.
— Siłownia? — klata, hantel i lustro. A w tle: ręcznik, którego nikt nie chciałby dotknąć nawet kijem.
— Zdjęcie z rybą? — klasyk. Drapieżnik z ofiarą. Problem w tym, że ofiarą jest też kobieta, która się na to złapie.
— Dziecko? — podpis: „to siostrzeniec”. A potem okazuje się, że to jego własny syn i jeszcze alimenty w pakiecie.
— Egzotyczne zwierzę?゚ミメ — małpa na ramieniu, wąż na szyi, papuga na głowie. A ja się zastanawiam: „To Tinder czy rekrutacja do cyrku Zalewski?”
— Zdjęcie z alkoholem? — szklanka whisky albo piwo na tle grilla. Opis: „Lubię się dobrze bawić”. W praktyce: „Kocham walić browary i zasypiać przy Polsacie.”
— Wakacje?ᄌマ — zdjęcie z plaży, koniecznie z dmuchanym flamingiem. Bo nic tak nie krzyczy „poważny partner” jak goły brzuch i palma w tle.
— Zwierzę domowe?゚ミᄆ — pies większy niż on, kot patrzący z pogardą. A opis: „On zatwierdził mój profil”. Brzmi słodko, ale pies myśli: „ratunku, zabierzcie mnie stąd.”
— Zdjęcie grupowe?¬タヘ♂️ — czterech typów na raz i zagadka: który to on? Spoiler: zawsze ten najgorszy.
— Kibel edition? — goła klata, a w tle Domestos i szczotka do WC. Seksapil level: sanepid.
A potem, jak wisienka na torcie
I nagle pojawia się on.
Przystojny.
Pachnie jak Dior (przynajmniej tak wygląda).
Mówi jak TED Talk.
A potem wypala:
— „Wiesz, moja była jeszcze u mnie mieszka, ale to czysto logistycznie. Śpimy w osobnych pokojach.”
No jasne.
Pewnie jeszcze mają wspólnego psa, Netflixa i harmonogram kto kupuje bułki.
Sabinowa puenta :
Tinder to nie aplikacja.
To reality show w odcinkach.
Nie wiesz, czy trafisz na faceta z rybą, gołą klatą, czy na poetę z opisem o bratniej duszy, który nie widział swojej własnej duszy od matury.
Albo na typa, który w opisie pisze „kocham podróże”, a w galerii ma tylko zdjęcia z działki i raz z PKS-u.
Klikniesz nie tam, gdzie trzeba — i bum: emocjonalny wybuch z opóźnionym zapłonem.
Sabinowa rada :
Jeśli chcesz randkować w XXI wieku — uzbrój się w cierpliwość, filtr sarkazmu i mocne Wi-Fi.
Bo Tinder to nie polowanie na miłość. To reality show, w którym połowa uczestników odpada w pierwszym odcinku, a reszta rozbiera się przed lustrem.
A jeśli trafisz na kogoś, kto nie ma ani ryby, ani gołej klaty, ani opisu „kocham podróże” — to spokojnie.
To pewnie żonaty.
Albo bot. A bot, paradoksalnie, ma największy potencjał na stabilny związek.
Rozdział 3
Influencer z piekła rodem
To był weekend — ta cudowna fatamorgana, że świat zwalnia, a ty masz w końcu czas na ludzi, emocje i może nawet odrobinę romantyzmu. Zero korpo, zero maili, tylko ja i plan: „a może w końcu kogoś poznam?”
Pierwsza randka — klapa. Ale adrenalina wciąż buzowała, a tusz na rzęsach się trzymał. Więc zamiast wrócić do domu, pomyślałam: „Sabina, weekend jest długi, jeszcze zdążysz zapolować. Druga randka? Czemu nie.”
Bo Tinder to kasyno. Przegrywasz jedną rundę i myślisz: „Może następna będzie wygrana.”
A potem dostajesz gratis — czyli rozczarowanie w wersji XXL.
Zdjęcie nr 1 (bo innych nie było)
On miał jedno zdjęcie. ZERO bio.
Tajemniczy? Artystyczny?
Nie. Po prostu zbyt leniwy, żeby sklecić trzy słowa.
A kobiecy mózg uwielbia dorabiać ideologię:
„Może jest skromny? Może nie chce się chwalić?”
Nie, Sabina. Skromny był Gandhi. To był co najwyżej Gandalf po trzech dniach melanżu.
Park Południowy — mój Tinderowy poligon
Znam tam każde drzewo, każdą ławkę, każdy skrót ewakuacyjny do taxi, kebaba i prosecco.
A jednak serducho mówiło: „daj mu szansę”.
Błąd numer jeden.
Ja — punktualna. Zawsze. Bo szanuję siebie i swój czas.
A on?
— „Sorry, spóźnię się 10 minut.”
Przyszedł po dwunastu. Jakby dwie dodatkowe minuty miały zrobić z niego prezesa zarządu.
Red flag. Flaga na pół masztu. Hymn żenady gra.
Pierwsze wrażenie — skan z góry na dół
Czuję dłoń na ramieniu.
Odwracam się.
I BAM. Katastrofa.
Szybki skan:
Buty — brudne, jakby wracał z wykopków.
Spodnie — moro. Uniwersalne. Do lasu. Na melanż. Na rozwód.
Tatuaże — jakby dziecko dorwało marker. Picasso z remizy.
Paznokcie — ciemniejsze niż przyszłość ZUS-u.
„Czy ja naprawdę muszę brać szczepionkę na tężec po każdej randce z Tindera?” — przemknęło mi przez głowę.
„Dobra, Sabina, gorzej być nie może.”
I wtedy to się stało.
Uśmiech.
Brak jedynki.
Na środku twarzy — dziura większa niż wyrwa w chodniku na Jagodnie.
Nie miał zęba. A ja — resztek złudzeń i ochoty na drugą randkę w tym miesiącu.
Może dlatego się spóźnił?
Może był u dentysty?
Nie. To nie była twarz, która w tym stuleciu widziała fotel stomatologiczny.
Jedynkę pewnie zostawił jako depozyt w monopolowym.
„Nie no, Sabina, najgorzej. Uciekaj. To już nie randka, to dokument o patologii na Polsacie.”
Dopełnieniem dramatu była jego czapka — plażowe rondo tak gigantyczne, że wyglądał, jakby szykował się do teleportacji na Marsa, a nie na randkę.
NASA by go zatrudniła… ale też by się rozmyśliła.
Mini-dialog ku przestrodze
— „To co… gdzie idziemy?” — rzucił, jakby to ja miałam być jego GPS-em z abonamentem premium.
— „A jaki masz pomysł?” — pytam, dając mu ostatnią szansę, by uratował resztki wizerunku.
— „Nooo… możemy usiąść na ławce. Albo coś nagramy. Bo wiesz… ja też kiedyś chciałem być influencerem, ale Insta mnie banuje. Chyba boją się mojej energii.”
I w tym momencie moja dusza opuściła ciało.
„Sabina, spierdalaj. Za chwilę zaproponuje ci recenzję kebaba na TikToku i unboxing hot-doga z Żabki.”
— „Ja na pewno nie tam, gdzie ty” — rzuciłam tonem, który zamroziłby Bałtyk w lipcu.
Odwróciłam się i odeszłam.
Bez żalu. Bez wahania.
Z resztkami godności uratowanymi jak ostatnia rolka papieru toaletowego w Lidlu podczas lockdownu.
Powrót z pola bitwy
Do domu wróciłam jak wojownik po walce z cieniem.
Torebka na kanapę. Telefon w dłoń.
Blokada wszędzie: Tinder, WhatsApp, Facebook, nawet LinkedIn — choć wątpiłam, że zna alfabet.
Dla pewności spojrzałam jeszcze raz w jego profil.
I wtedy mnie tknęło.
To nie było „influencer”.
To było: freelancer.
Czyli w tłumaczeniu z języka Tindera:
Bezrobotny z dostępem do Wi-Fi i marzeniami o karierze na TikToku.
Olśnienie
On nie szukał dziewczyny.
On szukał… sponsorki.
A ja?
Ja byłam gotowa na flirt, kino, może nawet głupie motylki w brzuchu.
A nie — na finansowanie komuś pakietu internetu i tatuaży z paczki chipsów.
Puenta życia
I wiecie co, dziewczyny?
To nie chodzi o czapkę.
To nie chodzi nawet o paznokcie.
To chodzi o to, że my — wbrew logice — dajemy się nabrać na jedno zdjęcie.
Na tę jedną nadzieję: „może tym razem…”
Ale Tinder to nie nadzieja.
Tinder to paczka z Aliexpress: na zdjęciu Gucci, w środku chińskie klapki z bazaru.
I wiecie co? To była moja kara.
Za to, że w weekend — zamiast odpocząć — stwierdziłam, że zrobię dwie randki jednego dnia.
Czasem to nie Tinder mnie karze.
Czasem to ja sama sobie serwuję karę — gratis, jak brak jedynki w uśmiechu.
Sabinowa rada
Jedno zdjęcie = zły omen.
Opis „freelancer”? Czytaj: freelanser z zawodu — leżenie i kombinowanie.
A jeśli pod paznokciami widać czeluść — nie szukaj tam duszy artysty.
Bo Tinder nie ma dna.
Ma tylko kolejne warstwy.
A każda kolejna śmierdzi gorzej niż poprzednia.
Rozdział 4
Pan Plasterek
Nie pamiętam jego imienia. I dobrze. Bo pewne historie powinny znikać jak kiepski tatuaż z wakacji w Mielnie — niby miało być sexy, a kończy się laserem i traumą.
Był zbędny. Jak torba z Biedronki na pokazie mody, jak buty na obcasie w błocie, jak były na weselu.
Przewinął się przez ekran jak przecena na karpia — niby normalny, bez lustrzanych selfie z siłki, bez zdjęcia z rybą i bez opisu w stylu:
„szukam bratniej duszy, ale najpierw pokaż stopy”.
Pomyślałam: cud, facet bez fetyszu, ryby i kompleksu bicka. Co może pójść nie tak? Spoiler: wszystko.
Plan był prosty — rower.
A raczej: ja mam trasę, a on może jechać albo… spadać.
Przyjechał. Wysoki, całkiem spoko, trochę w typie „szuka siebie, ale chociaż nie zgubił spodni”.
No to start.
I wtedy… zaczęła się audycja: „Radio Była FM” — non stop, w jakości HD, z opcją repeat forever.
— „Ona była taka piękna…” — mówił.
— „Dbaliśmy o siebie…” — wzdychał.
— „Wszystko było jak w bajce…” — dukał, jakby oczekiwał chóru żalu w tle.
Jeszcze chwila, a wyciągnie projektor i puści mi pokaz slajdów: „Moja ex i ja — historia wielkiej miłości w 150 zdjęciach, sponsorowane przez żal i desperację”.
Czułam się jak publiczność na festiwalu smutów, tylko bez biletu i bez możliwości wyjścia.
W połowie trasy zaczęłam robić mentalną matematykę: ile kalorii spalę szybciej — pedałując, czy uciekając mentalnie z jego terapii?
Na trzecim wspomnieniu o jego „aniołku” rozważałam, czy nie rzucić mu bidonu w plecy.
Na czwartym — miałam ochotę skręcić w krzaki i udawać, że muszę poprawić łańcuch. Może by się zgubił.
Patrzyłam na niego i czułam się jak publiczność uwięziona na koncercie Zenka Martyniuka — wiesz, że to się źle skończy, ale nie możesz wyjść, bo jedziesz na tym samym rowerze.
Zażenowanie w wersji premium deluxe, pakiet z drinkiem i parasolką.
Czy to jeszcze randka, czy już terapeutyczna interwencja na dwóch kółkach?
Facet, który nie potrafił zamknąć rozdziału w życiu, ale bardzo chciał otworzyć nowy — w moim łóżku.
A ja? Miałam wrażenie, że siedzę w gabinecie psychologa, tylko bez faktury i z większą dawką potu.
Dojechaliśmy pod mój blok.
Spojrzał na mnie z nadzieją mężczyzny, który zgubił godność między jednym wspomnieniem a drugim.
— „Może wpadnę na górę?”
Co? Żeby się wypłakać? Czy już przeskakujemy z „Wiadomości Serce” do „Erotyki na żywo”?
Spojrzałam na niego jak na sushi kupione w Żabce o 23:00 — niby jeszcze w ofercie, ale tylko samobójca brałby to do ust.
— „Nie jestem pogotowiem seksualnym. Ani terapeutką dla facetów po przejściach.
Nie jestem plastrem, który się nakleja, żeby przestało boleć.
Nie jestem Twoim środkiem znieczulającym.
Jestem kobietą. Z jajem. Z poziomem. Z kręgosłupem.
A Ty? Jesteś darmową reklamą tego, dlaczego kobiety kochają wino bardziej niż randki.”
Pożegnałam go. Zamknęłam drzwi i razem z nimi jego bajeczkę.
Z ulgą, jakbym właśnie wyjęła szpilki po 10-godzinnej zmianie.
Sabinowa rada (wersja extended )
— Jeśli koleś więcej mówi o byłej niż o Tobie — nie jesteś na randce. Jesteś darmowym psychologiem w rowerowej wersji.
— Rowerowa randka, która kończy się pytaniem o seks? To tak, jakby zaprosić kogoś na pielgrzymkę i oczekiwać orgii na mecie.
— Nie jesteś plastrem. Nie jesteś kroplówką. Nie jesteś apteczką pierwszej pomocy. On nie ma prawa wylewać na Ciebie swojej krwi, łez i rozczarowań.
— Jeśli on zaczyna każde zdanie od „moja była”, to Ty powinnaś kończyć każde zdanie słowem: „pa”.
— Nie jesteś after party po jego żałobie miłosnej. Nie jesteś stacją benzynową, gdzie tankuje ego.
— Jeżeli facet szuka w Tobie ratunku — to nie partner, tylko topielec. A Twoje serce to nie kółko ratunkowe.
— Nie daj się sprowadzić do roli środka przeciwbólowego. Masz być fajerwerkiem, a nie apapem.
— Facet, który traktuje Cię jak plaster, skończy jak każdy plaster — zużyty, odklejony i wyrzucony do kosza.
Rozdział 5
Biedaczek umarł
Wrocław i Tinder mają jedną wspólną cechę: obiecują cuda, a serwują rozczarowania.
Miasto kusi festiwalami, neonami i „kulturalną stolicą”, a kończysz w korku na Hallera, zastanawiając się, czemu życie tak bardzo cię nienawidzi.
Tinder? Podobnie. Scrollujesz jak katalog IKEI — tylko póżniej zamiast sof i stolików dostajesz zestaw rozczarowań w ludzkiej skórze, złożonych byle jak, bez instrukcji i z brakującymi śrubkami.
Miasto szepcze: „Tu znajdziesz kulturę, ludzi, miłość”, a kończysz w korku na Powstańców, przeklinając własne życie.
Tinder obiecuje księcia na białym koniu — a dostajesz Sebę w białych Adidaskach, który wierzy, że „białe Adidasy” to wystarczająca deklaracja statusu społecznego.
Albo inaczej: zamiast Disneya dostajesz tani reality show z serii „Chłopaki do wzięcia”.
Przewijam.
Lewo. Lewo. Lewo.
Ryba w rękach — jakby dorsz miał być wabikiem na kobietę.
Lewo.
Goła klata z tatuażem smoka, co wygląda jakby palił fajki pod Żabką.
Lewo.
Selfie w łazience, a w tle mop i papier toaletowy — romantyzm level: sedes.
Lewo.
Zdjęcie w BMW albo Passacie, obowiązkowo z miną „król życia”.
Lewo.
Grupowe foto przy grillu — czterech typów, kiełbasa w kadrze i zgaduj-zgadula: który z nich ma być moim księciem?
Lewo.
Stop.
Mateusz.
Nie wyglądał jak koszmar.
Ba, wyglądał nawet jak opcja premium w tym katalogu porażek.
Uśmiech — jak z reklamy pasty wybielającej.
Żółta kurtka — tak rażąca, że przypominała znak ostrzegawczy: „Uwaga, zaraz się przewrócisz, ale będzie ładne zdjęcie do raportu policyjnego”.
A ja, jak ta optymistka w promocji naiwności, pomyślałam: „Czemu nie? Może akurat to będzie złoty los w tej loterii rozczarowań.”
I powiem ci — wrażenie robił.
Pisał zdaniami, a nie monosylabami.
Żarty miał, błyskotliwość też.
Zero „hej”, zero „co tam”, zero penisów wysyłanych znienacka.
Czyli — w Tinderowej dżungli — niemal cud natury.
Umówiliśmy się.
Park Południowy.
On: elokwentny, zabawny, taki, co potrafił mówić, a nie tylko mlaskać.
Ja: cała w euforii, jakbym wygrała darmową dostawę w Zalando.
Trzy godziny randki przeleciały szybciej niż pensja w trzy dni.
Przed domem — pocałunek.
Nie taki „bo wypada”.
Taki, że serce waliło mi jak alarm samochodowy o trzeciej w nocy.
Serce zrobiło salto, kolana się ugięły, a błyszczyk rozmazał się w sposób, którego nawet najlepsza marka nie przewidziała.
I wtedy on, patrząc jak aktor z taniego serialu:
— Będziesz czekać na mnie?
A ja, w swojej naiwności, cała gotowa jak paczka chipsów otwarta w sekundę:
— Jasne.
I wtedy… nic.
Dzień. Dwa. Tydzień.
Zamilkł.
Nie ma.
Zniknął.
Facet, który wyglądał jak przyszłość, nagle wyparował jak sens w tłumaczeniu exa, że „to nie była zdrada, tylko eksperyment”.
Myślałam: może coś się stało?
?Wypadek?
?Amnezja?
?Atak dzikich gołębi?
?Porwała go sekta, w której guru zabrania dotykać smartfona?
Ale halo! On miał psa!
A właściciele psów nie znikają.
Bo nawet jakby chciał, to pies by szczeknął: „halo, typie, masz kobietę do odpisania”.
Czekanie wyglądało jak kabaret:
Dzień 3.
„Może zgubił telefon.”
Wyobrażałam sobie, że jego iPhone odleciał balonem nad Odrą i teraz dryfuje w stronę Berlina.
Dzień 5.
„Może biedaczek umarł.”
W głowie już pisałam nekrolog:
„Mateusz, lat trzydzieści, odszedł nagle, pozostawił psa i kobietę, która odświeża Messengera szybciej niż on oddychał.”
Dzień 7.
„Może błąka się po mieście i pyta ludzi: gdzie jestem?.”
Dzień 10.
„Może medytuje w Tybecie i wyrzekł się cywilizacji.”
Ale prawda była pewnie taka, że siedzi w szlafroku, żre chipsy i gra w FIFĘ, robiąc pause tylko na siku.
Dzień 14.
„Dobra, koniec bajek. Umarł… ale tylko w mojej wyobraźni.”
Wieczory wyglądały jak parodia romansu: kieliszek wina w jednej ręce, telefon w drugiej.
Ja odświeżająca Messengera jak hazardzista wciskający spin na automacie.
A tam:
— Reklama kremu na cellulit.
— Orange: „Masz niewykorzystane GB.” (może mu wyślę?).
— Glovo: „Twoja pizza czeka.” (przynajmniej ktoś).
Od Mateusza — nic.
Cisza. Cisza tak absolutna, że nawet echo by się obraziło.
Cisza, która pachniała żałobą po kimś, kto żyje i ma się świetnie.
Cisza — jak po bombie atomowej, tylko że w sercu.
Trzy miesiące później — ping.
Zaproszenie na Facebooku. Bez słowa, bez „sorry, porwała mnie czakra”.
Klikam.
I widzę.
Mateusz.
Ten sam, co całował mnie pod blokiem.
Ten sam, co obiecywał, że wróci.
Teraz stoi w pastelowej koszuli, obściskując żonę w białej sukience i dwójkę dzieci.
Rodzinna sesja zdjęciowa, sztuczne uśmiechy jak z katalogu IKEA, podpis:
#FamilyFirst ❤️
I nagle wszystko jasne.
On nie zniknął, bo „umarł biedaczek”.
On miał się świetnie. Tylko że nie ze mną.
Zablokowałam go szybciej, niż zdążył polubić zdjęcie mojego cappuccino z 2021 roku. m Wiecie co?
W mojej „karierze” randkowej tych biedaczków, co umierali było całe cmentarzysko.
Umarli jak bateria w iPhonie zimą.
Umarli jak abonament na siłownię w lutym.
Umarli jak polityk na obietnicach wyborczych.
I nie — nie będę po nich nosić żałoby.
Bo jeśli ktoś w moim życiu ma umierać, to tylko kwiaty w wazonie.
Sabinowa rada:
— Jeśli facet całuje cię z ogniem, a potem znika — to nie romantyzm, tylko ghosting.
— Ludzie, którzy „zapominają” się odezwać, mają jedną wspólną cechę: doskonały zasięg i zerową odwagę.
— Ghosting? Jasne. Ale pamiętaj — karma wraca. Najczęściej w postaci jego zdjęć z żoną i dziećmi.
— Nie czekaj na wiadomość. Nie szukaj znaków.
— Jeśli facet milczy, to nie znak z kosmosu.
— To komunikat: „Nie zasługuję na twój czas. Nigdy nie zasługiwałem.”
Rozdział 6
Rokujący I żonaty
Brak opisu w profilu?
To jak facet bez mózgu — może działa, ale nie wiadomo, jak długo.
Ale okej. Daję mu szansę.
Zdjęcia: spoko. Fura nowa, spojrzenie intensywne, twarz jak z katalogu „Biznesmen na luzie”.
Myślę: albo będzie to randka życia, albo festiwal przypału.
— „To co, kawa?” — piszę.
Odpowiada szybko. Decydujemy się.
I wtedy… przyjeżdża.
Z POZNANIA.
Zajechał jak król startupów: nowiutkie auto, okulary jak z reklamy Ray-Bana, uśmiech typu „za chwilę cię oczaruję albo oszukam — jeszcze nie wiem”.
Wysiadł. Wysoki. Ogolony. Nawet pachniał.
Zastanawiam się: „Czemu ja mam takie szczęście? Chyba dziś Bóg algorytmów miał dobry humor.”
Ale coś mi nie grało.
Ten jego akcent… jakiś taki… IKEA friendly.
Więc pytam:
— Ty jesteś z Poznania…?
A on:
— Ze Szwecji.
No jasne. I Ikea to jego rodzinny biznes, a żel pod prysznic produkują z jego potu.
Gadka się kleiła. Trochę o pracy, trochę o pasjach (czytaj: leasing, leasing, leasing).
Aż nagle…
bum.
— Mam żonę, ale to skomplikowane.
Skąplikowane?
Tak. Jak szukanie dobrych zamiarów w jego oczach.
Bo jego „skomplikowane” miało więcej warstw niż cebula — i każda śmierdziała.
— Wiesz, nie mieszkamy razem…
— Nic nas nie łączy…
— To przez papierologię…
— I karmę…
— I horoskopy…
Zabrakło tylko retrogradacji Merkurego i tłumaczenia, że księżyc w nowiu blokuje rozwody.
W jednej sekundzie z „może coś z tego będzie” przeszłam w tryb: „Sabina. Reaguj. To żonaty cwaniak.”
Robiło się ciemno.
— Dzięki za kawusię — mówię słodko. — Ale wracam.
Idziemy do jego auta.
Idziemy.
Idziemy.
Idziemy…
— Gdzie zaparkowałeś? — pytam.
A on z miną jak dziecko, które zgubiło lizaka:
— Nie mam pojęcia.
Super. Typ z nawigacją z Biedronki i pamięcią jak ryż instant.
Dreptamy jeszcze z 20 minut.
Jego telefon… pada.
I nie, nie bateria.
Cała maskarada.
Bo jak zniknęła mu sieć — zniknął też jego bajer.
I wtedy…
Włączyła się we mnie Wielka Mściwa Sabina™.
— Oj szkoda, ja mam tylko ładowarkę do jabłuszka, a ty z androidem — mówię z niewinnym uśmiechem.
A on:
— Może… pójdziemy do ciebie?
Prawie się zadławiłam własnym sarkazmem.
— Kochanie, ja nie prowadzę noclegowni dla żonatych z amnezją.
I jakbym zamknęła drzwi z takim kliknięciem, które brzmiało jak:
„Wypier… na zawsze.”
Pomachałam mu przez okno, jak stewardesa odlatującemu pasażerowi klasy ekonomicznej, któremu właśnie przepadła karta pokładowa.
Nie karma.
Nie przypadek.
Wyrok.
Wydany przez sąd mojego zdrowego rozsądku.
W składzie orzekającym: doświadczenie, intuicja i święta cierpliwość.
Sabinowa rada :
— Brak opisu? To nie skromność. To wersja demo emocji.
— „Mam żonę, ale to skomplikowane”? Nie. Masz bajer i bezczelność.
— Gubi samochód po 2h? To pomyśl, jak będzie szukał siebie w związku.
— Nie ładuje telefonu? A co z twoją energią? Nie jesteś jego powerbankiem.
— Chcesz, żeby cię szanowano? To nie wpuszczaj żonatych na testy beta.
Rozdział 7
Miłość z brzuszkiem XXL (i ego w rozmiarze XS)
Tinder to emocjonalna ruletka — czasem trafiasz w uśmiechniętego faceta z pasją i planem, a czasem… w chodzącą poduszkę powietrzną z zawyżonym ego i brzuchem, który zasłania horyzont.
Imienia tego typa nie pamiętam. I dobrze. Po tylu przewinięciach w prawo i w lewo przydałaby się aplikacja typu „TinderExcel — zróbmy porządek z tym bajzlem”. Ale jego nie warto zapisywać — to on powinien zapamiętać mnie. Z lekkim lękiem. I z żalem.
Zaczęło się całkiem obiecująco: sympatyczna twarz, zero ryby, zero siłownianego selfie w lustrze. Żadnej klozetowej ceramiki w tle. Czyli wow — prawie jak wygrana w Tinder Lotto. Do tego był „z branży” — więc pomyślałam: pogadamy chociaż o czymś więcej niż o proteinach i Playstation. Naiwna ja.
Ustawiłam miejsce — klasycznie, fontanna przy Hali Stulecia. Miało być romantycznie, z vibe’em reklamy jogurtu z promiennym porankiem i czułym dotykiem. Spóźniłam się 40 minut — Google Maps uznało, że powinnam zwiedzić wszystkie boczne wsie między Grabiszynem a Kępą Mieszczańską. Ale on… czekał.
I wtedy popełnił swój pierwszy błąd: wstał, żeby mnie przywitać.
Bo jak tylko się podniósł, to zobaczyłam coś, czego nie da się odzobaczyć.
Brzuch.
Ale nie taki „zimowy zapas”.
Nie poświąteczny.
Nie „trochę się zasiedziałem”.
Nie.
To był pełnoprawny, nadmuchany jak ponton brzuch alfa.
Wypięty jak paw. Dumny. Władczy.
I zupełnie oderwany od rzeczywistości — jakby sam nie wiedział, że nie pasuje do reszty ciała.
Służył za blat pod pilota, poduszkę do Netflixa i centrum dowodzenia jego egzystencją. T-shirt, który miał go „ukrywać”, wyglądał jakby przeżył wojnę. Rozciągnięty, ledwo zipiący. Szwy drżały, jakby krzyczały: „Zlituj się, chłopie!”.
A on — uśmiechnięty. Jakby wszystko grało.
A ja stałam jak wmurowana, myśląc:
„Czy istnieje opcja ‘Cofnij randkę’? Albo teleport awaryjny do innego miasta?”
I nie, to nie o to, że nie lubię brzuszków. Lubię prawdę. Lubię autentyczność.
Ale jeśli na zdjęciach wygląda jak Fight Club Edition, a na żywo jak Fight for Breath Edition — to mamy problem.
Ja nawet na rower wychodzę ogarnięta: makijaż dopięty, włos ułożony, stylówka jak z lookbooka. A ten? Mieszkał tuż obok. Miał czas. Miał lustro. Ale nie — jego ominęła zasada „pierwsze wrażenie robi się raz”.
No dobra — myślę — może nadrabia osobowością.
O, Sabino… jakże się myliłaś.
Usiedliśmy. I nagle poczułam, że nie siedzę z facetem — tylko z… przesuwającym się meblem. Z każdą minutą zbliżał się do mnie jak PowerPoint w wersji dotykowej: slajd po slajdzie, łokieć, udo, spojrzenie, oddech na szyi. I nie — nie seksowny.
To był zwiastun erotyka klasy Z — taniego, źle oświetlonego i totalnie nieproszonego.
W panice wysłałam SMS-a do przyjaciółki:
„Dzwoń za 15 minut. Mieszkanie się pali. Albo ja.”
Potwierdziła. Anioł.
Tylko że te piętnaście minut… to była wieczność.
Każda sekunda ciągnęła się jak guma do żucia przyklejona do buta.
Patrzyłam na telefon co chwilę — 15:01, 15:03, 15:05… i miałam wrażenie, że czas specjalnie mnie sabotuje.
On przesuwał się coraz bliżej, a ja w głowie powtarzałam: „Jeszcze tylko 9 minut, Sabina. Jeszcze tylko 8… k**a, jeszcze 7 i pół, a on zaraz na mnie wejdzie jak pop-up z wirusem.”*
Wtedy wymyśliłam plan awaryjny — żeby skrócić tę torturę.
— „A może kupisz mi zimną herbatę?” — rzuciłam z uśmiechem, który bardziej oznaczał: „zrób coś, zniknij na chwilę, bo ja tu umieram psychicznie”.
On, przekonany, że zdobywa punkty, zerwał się jak rycerz po order i pognał do baru.
A ja dostałam wreszcie swoje pięć sekund wolności — dokładnie tyle, żeby przeprowadzić misję ewakuacja.
Wstałam. Zabrałam rower. I tyle mnie widział.
Nie czekałam. Nie tłumaczyłam się.
Wyparowałam szybciej niż jego chęć do ćwiczeń po 2014 roku.
Zostawiłam za sobą tylko lekki ślad perfum i to, co najpiękniejsze: niedopowiedzianą klęskę w jego oczach.
Facet, który filtruje zdjęcia jakby szykował się do castingu „Top Model 2007” i przychodzi jak bohater mema „Before vs After Quarantine”, musi wiedzieć jedno: u Sabiny nie ma taryfy ulgowej.
Sabinowa rada bez filtra:
— Jeśli ktoś na zdjęciach wygląda jak sen, a w rzeczywistości jak zmora — nie czekaj na cud.
— Cud już się wydarzył: że masz odwagę się zmyć.
— Jeśli facet narusza Twoją przestrzeń szybciej niż zdąży zapytać, czy lubisz koty —
— TO NIE FLIRT. TO INWAZJA.
— Zasada Sabiny: ściema na fotce = natychmiastowy OUT.
— Nie jesteś terapeutką od kompleksów. I nie jesteś fundacją „Brzuszki mają głos”.
Rozdział 8
Nowoczesny romantyzm w wersji „rzuć pindola na Insta”
Na Tinderze bywa różnie. Raz ktoś pyta o twoje pasje, innym razem o twoje stopy. Ale Krystian — lat 33, broda jak z okładki barberskiego katalogu, pies w tle, opis typu „kocham góry, Netflix i sushi” — wyglądał jakby jeszcze pamiętał, że kobiety nie są urządzeniem USB do przyjmowania pindoli.
Spoiler: tylko wyglądał.
Rozmowa? Spoko. Memiczna wymiana, trochę śmiechu, trochę flirtu, nawet pomyślałam:
„Cud się wydarzył. Mamy okaz egzemplarza nienapalonego po trzech zdaniach.”
Do czasu.
Bo nagle… pytanie-otwieracz piekieł randkowych:
— Masz Insta?
Mam. Jak każda z nas.
Ale nie przewidziałam, że za tym pytaniem czai się pindol w trybie natychmiastowym.
Ledwo zaakceptowałam followa, już było:
BACH. Flesz. Penis. W glorii i bez chwały.
Na tle prześcieradła z Ikei.
Ujęcie takie, że żaden filtr nie byłby w stanie zamazać tej traumy.
Zamarłam.
Patrzę na telefon, a tam… coś, co wyglądało jak
bakłażan po ciężkiej zimie, który wpadł pod tramwaj egzystencjalny.
To nie był siurek.
To był sygnał ostrzegawczy.
Naruszenie psychicznej strefy komfortu.
Akt cyberterroru w skali mikro.
I wtedy — jakby tego było mało — Krystian napisał:
— Duży?
Kurwa, serio?
Duży?
Duże to były moje oczy. I moje zażenowanie.
Odpisałam, nie mrugając:
— Widziałam większe. I żywsze.
Złośliwe? Nie. To była obrona konieczna.
Jego reakcja?
— Haha, no luz.
Nie wiem, co mnie bardziej rozwaliło — to, że pomyślał, że mnie to jakkolwiek podnieci…
czy to, że jego siurek wyglądał jak zwiędły kabanos po rozwodzie.
I wtedy przyszła druga fota.
TAK. DRUGA.
Ten sam pindol, nowe światło.
Jakby robił sesję zdjęciową do magazynu „Przyroda i wstyd”.
A ja?
Poczułam się jak kosmitka w świecie, gdzie penis to nowy sposób na „cześć, miło cię poznać”.
Zaczęłam analizować, czy to ja jestem dziwna?
Czy to naprawdę standard 2020+?
Napisałam do koleżanek.
Odpowiedzi:
„Też dostałam.”
„U mnie w środę.”
„Trzy w tym tygodniu.”
„Jeden z wibracją 3D.”
Co tu się, kurwa, dzieje?