E-book
15.75
drukowana A5
51.19
drukowana A5
Kolorowa
74.06
Testament TT-Rexa

Bezpłatny fragment - Testament TT-Rexa

Po zagładzie

Objętość:
223 str.
ISBN:
978-83-8104-099-0
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 51.19
drukowana A5
Kolorowa
za 74.06

Część I

Znów byłem nieskrępowanym, wolnym, 21-gramowym promiennym świetlikiem Starry Ray Vagabundo. Wystrzeliłem beztrosko w górę. Po kilku sekundach moja Ziemia zniknęła i teraz wyglądała już jak jedna z milionów gwiazd w ciemnym bezkresnym Kosmosie. Na spotkanie ze Stwórcą zabieramy tylko to, co mamy najcenniejsze, czyli świadomość istnienia. Pozostawiamy za sobą świetliste obrazy, marzenia i wspomnienia z zakończonego życia. Wędrówka kończy się w ciemni, lecz nie w pustce. Jesteśmy tu jedynymi gośćmi. Wszystko jest tu ciepłe, miłe, przyjazne, znajome, lecz nieme. Ta cisza to spokój i wyciszenie. Dopiero po wsłuchaniu się w nią, słyszymy dodatkowe dźwięki, wszystkie nasze zmysły przechodzą w inny wymiar. Pojawiają się słowa, dźwięki, światło…

— Jesteś częścią cichego Kosmosu? — coś szepce przyjaźnie.


Mój wzrok kieruje się ku małej, bardzo jaskrawo święcącej gwieździe, gdzieś na krańcu Wszechświata. Jej magnetyzm wabi jak syreni śpiew mitycznego Odyseusza. Zapragnąłem się odwrócić, lecz było to niemożliwe. Walczyłem ze sobą bezskuteczne, gdyż nie zmieniałem swej pozycji ani kierunku lotu. Czułem się jak jasna strona Księżyca przyciągana przez Słońce. Zrozumiałem, iż moja wolność była tylko chwilową złudą, nierealnym sennym marzeniem. To co widziałem w oddali, było moim przeznaczeniem, dalszym ciągiem istnienia. Zmysły przyporządkowano do cudzej woli. Płynąłem niczym piękny świetlisty latawiec przesuwany po tęczowej drodze w kierunku tego magnetycznego rozszczepionego światła, które miało być moją metą i nową ojczyzną. Nie byłem już istotą Wszechświata, lecz obywatelem niewielkiej części Kosmosu i wciąż mnie ograniczano.

„Dlaczego nie mogę pozostać wolnym wędrowcem jak większość Vagabundo?” — przemknęła mi przez chwilę taka nierealna myśl.

„Czy wolność to chwila, czy tylko marzenie?” — rozmyślałem, szukając wyjścia z tej sytuacji.

Podróż z prędkością nadświetlną we Wszechświecie jest jak stanie w tym samym miejscu. Droga do tego magnetycznego światła trwa chwilę, gdyż nie ma tu punktu odniesienia do zależności drogi, czasu i prędkości, gdyż czas tu nie istnieje. Przed oczyma przemyka minione życie jak na taśmie, klatka po klatce. Nie ma tu materialnej powłoki, są tylko wspomnienia i niezrealizowane marzenia ostre, w pastelowych barwach. Umysł otwiera się, przekracza wszelkie granice, jest chłonny i nieograniczony jak Wszechświat; to czysta energia. Wszystko widzę z innej, doskonalszej perspektywy. Dlaczego za życia widzimy świat inaczej, tylko w szarych brudnych kolorach? Oceniamy swoje ziemskie postępowanie i jesteśmy dla siebie surowymi, lecz sprawiedliwymi sędziami. Dlaczego za życia byłem istotą niedoskonałą? Co kazało mi być egoistycznym zimnym człowiekiem? Spoglądamy w głąb siebie…

Ujrzałem starego człowieka. Przyjrzałem się bliżej. Siedział przed kryształowym lustrem. Rozpoznałem to miejsce i czas. Było to tuż przed moim ostatnim spotkaniem z ludźmi i podsumowaniem sensu mojego życia. To był mój najważniejszy dzień z życia na ziemi. Miałem ogromne doświadczenia życiowe. Widziałem już niejedno. Od wielu lat jednak nie opuszczałem swojego pokoju, swojej ziemskiej celi. A może mojej wiklinowej sokolej klatki? Miałem czas na przemyślenia. Marzyłem, kochałem, tęskniłem, doznałem wielu przykrości, miałem wielu przyjaciół i wrogów. Postępowałem zgodnie ze swoim sumieniem. Byłem oryginalnym człowiekiem. Nie potrafiłem być kameleonem w pracy ani życiu publicznym. Czasem w trudnych chwilach mrużyłem oczy.


Szukałem wiatru. To on podszeptywał mi odpowiedzi…

Z. A. Von Bazan De Santa Cruz


Santa Cruz

Był 21 października 2051 roku. Nie wiem, jak wyglądał świat poza moim pokojem.

Te nowinki techniczne, które mnie otaczają, są całym moim dzisiejszym realnym światem.

Całe swoje życie marzyłem o lataniu. Teraz wiem, że czas mojego odlotu jest bliski.

Doszedłem do okna. Za nim tętniło życie. To był widok dzikiej Afryki z końca XX wieku.

Zwierzyny było tu zbyt dużo. Ten obraz przypominał ziemski raj w najlepszym wydaniu…

Były tu słonie, żyrafy, lwy, hipopotamy, zebry, gepardy, antylopy itp.

Wszystkie te zwierzęta tylko spacerowały. Nie atakowały się wzajemnie, nie uciekały. Tłuste i piękne zwierzęta były powolne i znudzone. Nie było tu agresji ani sportu. Nie było tu ruchu i dziczy… Brakowało tu codziennego ziemskiego życia. Tu nawet wiatr był leniwy.

Do mojego pokoju docierały tylko odgłosy dalekiego krzyku znudzonych małp i delikatne śpiewy znudzonych ptaków. Brakowało mi tu tylko ruchliwych leniwców, które nie wydawały żadnych dźwięków, zmieniając pozycje do wypoczynku…

Wiał tylko delikatny słaby wiaterek. Brakowało tu ruchu, silnych burz i deszczowych nawałnic. Słyszałem tylko delikatny szeptoświst w moich szczelinach okiennych.

— Projekcja stop — powiedziałem. — Reality — dodałem.

Za moim oknem krajobraz zmienił się nie do poznania. Najpierw doszedł do mnie ohydny smród gnijących ciał, a następnie słychać było tylko muchy, moskity i jęki konających, porąbanych, lecz jeszcze żyjących ludzi. Ci, którzy jeszcze oddychali tym morowym powietrzem, wyglądali jak szkielety obciągnięte skórą.

Postałem chwilę nieruchomo, ogarnął mnie zimny dreszcz. Zamyśliłem się.

— Gdzie ja jestem? — szepnąłem do siebie.

Po chwili to do mnie dotarło.

To Afryka sprzed 57 lat. Rzeczywistość okrutnego XX wieku.

To Ruanda z 1994 roku. Przyjrzałem się bliżej. W oddali stali oprawcy. Wymachiwali maczetami nad grupką przerażonych kobiet i dzieci. Jedna maczeta spadła niżej i główka pięcioletniego dziecka spadła jak orzech kokosowy. To bojownicy plemienia Hutu mordują sąsiadów, przedstawicieli plemienia Tutsi.

Wokoło było dużo wojsk ONZ. Na niebieskie hełmy żołnierzy tryskała krew mordowanych dzieci, kobiet i starców. Żołnierze security nie zwracali uwagi na oprawców. Byli tu przecież tylko obserwatorami na misji pokojowej ONZ. Musieli mieć czyste ręce. Organizacje ówczesnego świata pozwoliły tu wymordować 800 tysięcy ludzi z plemienia Tutsi. To było koszmarne ludobójstwo, nie jedyne w tym czasie na ziemi. Ten okrutny plan realizowano systematycznie w najbiedniejszych krajach świata. Była to osławiona walka z głodem i nędzą. Nie karmiono i nie budowano nowych czystych domów dla potrzebujących. Jedynie deratyzowano i dezynsekowano skupiska nędzy. Testowano nowatorskie zbrodnicze rozwiązania. Medycyna rozwijała się w zastraszającym tempie. Nowatorskie wirusy śmierci wymuszały produkcje antidotum. Świat się bogacił. Wielkie koncerny miały hossę.

Szwadrony śmierci w Brazylii, Czerwoni Khmerzy Pol Pota w Kambodży. Rzezie i bezprawie w Birmie. Media wciąż pokazywały biedę i niesprawiedliwość. Organizacje światowe wciąż zbierały ogromne fundusze na walkę z głodem.

Mniej głodujących — lepszy świat.

W Chinach wykonywano najwięcej egzekucji na planecie Ziemi. Czy mieszkali tam najwięksi przestępcy, czy jedynie potrzebujący chleba biedni ludzie? Dlaczego mordowano własny naród? Mordowano w imieniu nieludzkiego prawa? Zapomniano o swej boskiej historii?


Zakończyła się potęga Wielkiego Cesarstwa Wschodniego, nastała epoka wielkiej rzeźni.

Gdyby teraz powstali legendarni boscy cesarze z dynastii Xia, dla których liczył się tylko człowiek? Jego mądrość, moralność, pracowitość i odwaga. Kogo by zniszczyli boscy Xian? Oprawców czy ich ofiary? Nastał jednak czerwony komunizm i obalono cesarza. Powstał chaos i walka o władzę. Manipulacja, kłamstwo i okrucieństwo wynosiła katów na najwyższe stanowiska rządowe. Przeciwnicy rządowi, zazdrośni o władzę, postępowali podobnie. Nastał nowy kraj i nowe czasy. To już tylko czerwona, a może nawet purpurowa, krwawa rewolucja społeczna.

Ostatnim z wielkich był cesarz Puyi z dynastii Aisin Gioro i Qing. Mityczna armia z terakoty Chińskich rycerzy z Xianyang cesarza Qin Shi Huangdi milczała i stała nieruchomo. Na co czekała? Czy to jeszcze nie czas? Co nas jeszcze spotka w przyszłości? Xian miał rządzić wiecznie. Jego duch miał panować również po śmierci, lecz nadal spał. Kiedy powstaną śpiący rycerze? Kiedy obalą to zło? Kiedy się przebudzi ten mityczny boski cesarz?! Kiedy znów odrodzą się cesarze Xia?

„Tak, XX wiek” — pomyślałem. „Ten okres już dziś nazywamy wiekiem masowego ludobójstwa”.

To część planu związanego z likwidacją głodu na ziemi.

Grupa stu najbogatszych potworów na ziemi realizowała swój okrutny plan zmniejszania liczby ludności. Supermądrzy ekonomiści światowego formatu wyliczyli, że maksymalnie dwa miliardy ludzi może zamieszkiwać naszą planetę. Reszta to niepotrzebne śmieci i darmozjady.

Cztery miliardy ludzi skazano na śmierć. Nie wszyscy zasłużyli na taki okrutny koniec.

„Stu” miało się za właścicieli Ogrodu. Za nieśmiertelnych. Za wybrańców fortuny. Zapomnieli jednak o Stwórcy i właścicielu Ogrodu, oraz o Żniwiarzu.

Mordowano ludzi na wszystkich kontynentach. Bogaci tworzyli swoje imperia ziemskie. Fortuna im sprzyjała, ale do czasu. Potrzebującym sprzedawano broń zamiast jedzenia. Koncernom farmaceutycznym pozwolono eksperymentować. Testowano broń biologiczną. Ściśle nadzorowano wydatki. Liczba ludności nie zmniejszała się. Handlarze bronią zarabiali fortuny na tym programie i żyli w niezasłużonym luksusie.

Stosowano ten zbrodniczy plan konsekwentnie. Sami zbrodniarze zostali zlikwidowani. Żniwiarz przyszedł po ich czarne, pozbawione światła dusze. Znaleźli się poza marginesem życia, poza dwoma miliardami ocalonych. Stu najbogatszych zdezynfekowano, a właściwie zutylizowano z innymi niepotrzebnymi „śmieciami”.

Ich życie zakończyło się na ziemi tak samo szybko, jak ich ofiar…

Teraz znamy już ich nazwiska. Za życia mieli się za bogów, czczono ich i szanowano, a po śmierci mówiono o nich jak o diabłach. Wszyscy zbrodniarze zginęli w okrutny sposób.

Pogrzeby mieli wspaniałe, choć trumny zawierały tylko niewielkie fragmenty ich ciał. Niektórzy twierdzą, że były puste lub sztucznie wypełnione. Nie to było jednak ich przekleństwem, lecz to, co otrzymali po śmierci. Ich ciała pocięto do celów naukowych. Badano ich geniusz, a znaleziono tylko pustkę. Nie byli lepsi od innych, nie byli nawet inteligentni. Byli po prostu nijacy. Mieli wszystko jako ludzie i nic po życiu. Nie utrzymali się wiecznie na gałęzi życia. Nie doczekali zbiorów. Nie zebrano z nich nasion, lecz potraktowano jak plewy.

Ich szczątki wciąć trzymają się gałęzi i jak wysuszone zgniłe owoce marzną w mroźną zimową noc. Oczekują cieplejszych poranków. Marzą o piekle. Wiosną spadną, gdy na gałęzi pojawi się nowe. Już bez ich geniuszu.

Dziś są na listach największych przestępców wszech czasów. Pokonali największych morderców z wojen światowych i z krwawych wojen religijnych.

Tak, w tamtych latach organizacje światowe prowadziły tylko biznes. Działały skutecznie. Pomagały w tym haniebnym procederze dla olbrzymich zysków. Duchowi przywódcy nie szanowali ani Boga, na którego się powoływali, ani ludzi, których wysyłali na samobójczą śmierć.

— Przemoc stop! — powiedziałem. Nie mogłem już dłużej na to patrzeć. — Tyle zła? Czy to już było piekło, czy to tylko drapieżna ludzkość?!


— Akcje humanitarne — dodałem.


Zobaczyłem olbrzymie ciężarówki z darami. Wiozły żywność dla głodujących w Somalii.

Samochody wjechały na wzgórze, na którym była wioska. Okoliczni mieszkańcy zbiegali z gór na powitanie gości i po dary. Samochody zatrzymały się. Zaczęto rozdawać żywność i lekarstwa.

Wszyscy przy samochodach otrzymali prezenty. Odbyło to się przy udziale dziennikarzy i licznych kamer. Wszyscy chwalili organizatorów za świetnie zorganizowaną akcję. Obdarowani cieszyli się i płakali ze szczęścia. Zrobiono tysiące zdjęć i udzielono setki wywiadów. To był wspaniały, szczęśliwy dzień na ziemi.

„Po co tak duża obstawa? Po co tylu organizatorów? Po co ci wszyscy ludzie?” — pomyślałem. „Czy chcieli załapać się na darmową wyżerkę?”.

Spojrzałem wyżej, ku zabudowaniom. Zobaczyłem tam jeszcze wielu ludzi poza planem filmowym. Byli to chorzy i głodni starcy. Nie mieli siły, by dojść do ciężarówek. Jedzenie było już tak blisko, lecz nie dla nich. Powoli zamykali oczy i cichutko odchodzili z tego świata. Nie płakali, gdyż ich łzy dawno temu wyschły. Widzieli nadzieję, lecz nadzieja ich nie dostrzegała.

Na dziś miałem już dość Afryki.


— Wzgórze Shannon IREA, dziesięć tysięcy lat przed naszą erą — dodałem.

Widok z okna był imponujący. Stałem wysoko, nad przepaścią. Pode mną szalał ocean. Bryza z rozbijających się fal morskich skrapiała moje skronie. Poczułem przypływ sił witalnych.

— Tak, tego dzisiaj potrzebuję — szepnąłem do samego siebie.

Odszedłem od okna, usiadłem na starym rattanowym tronie.

— Wizerunek — szepnąłem.

Obok mnie pojawiła się druga taka sama wirtualna osoba. Obserwowałem ją dokładnie. Myślami rzeźbiłem jej wygląd.

— Ja z 1976 roku — dodałem. Przed sobą ujrzałem młodzieńca o jasnych długich pofalowanych włosach. Był jednak zbyt chudy.

— Wprowadź korekty — dodałem i obserwowałem modyfikację mojego wyglądu. — Transporter — po chwili dodałem.

Pomimo upływu wieku znów byłem silny i młody. Jeszcze raz miałem 20 lat.

Podszedłem do starego kryształowego lustra. Wyglądałem znakomicie i tak też się czułem.

Czasu miałem niewiele. Spodziewałem się mojego stałego niedzielnego gościa, prawnuka Juliusa. Przychodził regularnie, jak w zegarku.

Dochodziła godzina 15.00. Mogłem już podejść do drzwi. Za chwilę po drugiej stronie stanie mój mały don Cezar. Tak go nazywałem od chwili, kiedy go ujrzałem pierwszy raz.

Świecił wówczas białym jasnym światłem.

„Bawi się światełkami?” — pomyślałem. Podszedłem bliżej, spojrzałem na malca i pomyślałem:

„To jest Cezar”. Teraz już tylko tak o nim mówię. To on będzie wielkim wodzem i człowiekiem. Życie go jednak nie oszczędzi. Będzie miał wielkich i wszechmocnych przyjaciół i tylu samo wrogów. Żyjemy przecież nie w Paradiso (raju), lecz na ziemi.

Jaką drogę obierze to maleństwo?

Wybierze światło czy mrok?

Podszedłem do drzwi. Za kilka sekund przyjdzie do mnie gość. Otworzyłem drzwi.

Stanąłem jak wryty. Oniemiałem, zastygłem jak słup soli (niczym żona Lota), coś mnie zakuło w lewym boku, tuż obok serca. Złapałem się za brzuch i zgiąłem w pół. Zacisnąłem zęby. Zatrząsłem się. Moje nogi podskakiwały. Nie miałem już nad nimi władzy.


— Hello Cruzados… — to był Julius. Wysoki, dobrze zbudowany blondyn o jasnych pofalowanych włosach spadających mu na ramiona.

Jego powitanie urwało się. Coś do mnie mówił, lecz usłyszałem tylko…

— Co ci jest, dziadku…?

— Nic — odpowiedziałem po chwili. — To tylko starość. — Ból odchodził, a nogi znów były moje.

Powoli doszedłem do siebie.

— Wyglądam jak dawniej, lecz czuję się jak dzisiaj — dodałem z wymuszonym uśmiechem. — Widzę, że nie jesteś dzisiaj sam — powiedziałem, wskazując mimo woli palcem na współtowarzysza Juliusa. — Kim jest twój kolega?

Młodzieniec podszedł do mnie. Szeroko się uśmiechnął i miłym ciepłym głosem powiedział:

— Brutus jestem. — Po chwili dodał: — Janus Brutus.

Ból powrócił. Straciłem przytomność. Przeniosłem się do innego barbarzyńskiego świata.

Stałem teraz na schodach przed senatem rzymskim. Rozmawiałem z przyjaciółmi. Nagle otrzymałem pierwszy cios nożem. Po chwili nie miałem już przyjaciół. Nie znałem już nikogo. To stado sępów mnie dziobało. Nastąpiła chwila ciszy, sępy już mnie nie dziobały. W mroku ujrzałem Brutusa. Ten sam promienny wyraz delikatnej dziecinnej twarzy. Łagodny i wciąż wesoły. Jedyny człowiek wśród stada sępów. Podszedł do mnie spokojnie. Jego twarz była mi wciąż bliska. Spoglądałem w te jego promienne szkliste bursztynowe oczy. Nie czułem już bólu. Jego oczy świeciły jak gwiazdy w tym narastającym mroku. I wtedy otrzymałem najgorszy z ciosów, wprost w moje serce. Dwie złote gwiazdy, niczym oczy czarnej pantery, zabłysły w mojej głowie Wyszeptałem jeszcze:

— I ty, Brutusie…

Czyje to były wspomnienia?! Na pewno nie moje!!!

Powróciłem do rzeczywistości. Znów byłem w moim mieszkaniu.

— Przepraszam was chłopcy za moje dolegliwości. To znak, że ten świat nie należy do starców, lecz do młodzieży — wyszeptałem, a oczy wciąż miałem zamknięte. Obserwowałem jeszcze potworności rzymskie z innej, wyższej perspektywy.

Powracałem powoli do rzeczywistości. Delikatnie rozchyliłem powieki, lecz znów widziałem tylko dwie bursztynowe gwiazdy świecące w mroku… To oczy Brutusa. Mówią, że oczy są zwierciadłem duszy. Czy Brutus miał duszę?!

„Po co przyszedł?” — myślałem intensywnie. Ogarnął mnie lekki dreszczyk. Koszmar w mojej głowie wciąż wyświetlał tę sępią masakrę.

Dlaczego oni go tak nienawidzą? Był wielkim? Był sprawiedliwym? Czy nie był pierwszym cesarzem na ziemi? Był największym, a jak skończył?

„Dlaczego w wizji ujrzałem Ideen Martxoaren (idy marcowe) i co mam wspólnego z Juliuszem Cezarem?” — rozmyślałem. Mój umysł wciąż pracował intensywnie. Nadal udawałem chorego. Nie mogłem jednak chorować w nieskończoność. Otworzyłem szeroko oczy i delikatnie się uśmiechnąłem.

— Czy dobrze się czujesz dziadku? Czy wezwać Robo, medyka?

— Nie trzeba, już jest ze mną dobrze. Co was do mnie sprowadza? — spytałem, siląc się na uśmiech.


— Razem z Brutusem chodzimy do tej samej szkoły. Obaj interesujemy się historią ziemi. Mamy teraz trudne zadanie. Chcemy je skonsultować z tobą. Na lekcji historyk dał nam dziwne znalezisko. Otrzymaliśmy książkę w jakimś dziwnym starym języku. Może nam coś podpowiesz… Jej nazwy nawet nie możemy wymówić. To brzmi jak „Zrajzecaj”.

— Nie znam wszystkich języków, mimo iż mam już swoje lata — dodałem, uśmiechając się. — Pokażcie mi tę książkę.

Julius podał mi zawiniątko. Zacząłem powoli je rozpakowywać. Zobaczyłem dwa miecze na okładce. Oczy moje zabłysły i dodałem:

— Tak, to miecze Tytana — Bazta.

Poniżej był napis w dobrze znanym mi języku.

Przymknąłem oczy, zrobiło mi się ciężko na sercu i usłyszałem wewnętrzny dobrze mi znany głos:


„Nigdym ja ciebie, ludu, nie rzuciła,

Nigdym ci mego nie odjęła lica,

Ja — po dawnemu — moc twoja i siła!

Ja — Bogarodzica!!!”.


Później chór z czterdziestu milionów gardeł kobiet, starców i dzieci głośno zaśpiewał tylko do mojej duszy:


„Nie rzucimy ziemi skąd nasz ród. Nie damy pogrześć mowy!

Polski my naród, polski lud…”.

Czułem, że muszę pozostać mężczyzną.

— Znam tę książkę — powiedziałem silnym, choć zachrypniętym głosem. — To „Krzyżacy”, napisani przez Henryka Sienkiewicza. To superbajka wzmacniająca ducha narodu w rozbiorowej Polsce. Napisano tę książkę dla wielomilionowego narodu, który nie znał swej historii. Okupanci zadbali o to, by osiem pokoleń Rzeczpospolitej zapomniało o swym pochodzeniu. Nie uczono ani nie mówiono po polsku. To dzięki takim ludziom jak Henryk Sienkiewicz, zaczęto uczyć się historii swych ojców. Brakowało podstaw źródłowych. Stosowano więc metodę starych narodowych opowieści i przekazów. Dopasowywano nowych bohaterów do starych wydarzeń. To były początki nowej państwowości i historii superkraju.

— A jak odczytać ten trudny tytuł? — dodał Brutus. — Przecież tych słów nie można nawet wymówić.

— Czytamy to słowo jak Cruzados. Słyszałeś powitanie Juliusa, czyli krzyżacy.

TT, czyli te dwa miecze oznaczają TTana, czyli Tytana, mitycznego półboga. W tej książce zmieniono nieco historię. Podobno krzyżacy podarowali Polakom te dwa nagie miecze przed bitwą pod Grunwaldem w 1410 roku. Polsko-litewski król Władysław Jagiełło przyjął je jako proroctwo i symbol zwycięstwa.

W tej książce opisane są militarne sukcesy rycerstwa polskiego.

Podobno Rzeczpospolita była tak silna, że pokonała armię Holy Roman Empire w bitwie pod Grunwaldem. Rzymian tutaj nazwano Niemcami i przypisano im niesamowite zbrodnie wobec dobrego narodu polskiego. Tutaj dobrzy Polacy biją i zabijają złych Niemców. Krew złych leje się strumieniami. Dobro w końcu zwycięża pod Grunwaldem.

— Czy sobie żartujesz? Kto tu jest zły? — wtrącił przerażony Julius.

— Ta książka była bardzo ważna dla mieszkańców Polski, niczym Santa Biblia — kontynuowałem, nie udzielając odpowiedzi.

— Nieścisłości jest tu bardzo dużo. Czytamy ją z dużym z dystansem i z przymrużeniem oka.

Santa Cruz nigdy nie walczyło przeciw Polakom. Ludność z terenów Rzeczpospolitej nazywano Germanią wschodnią i należała do Rzymu. Cruzados byli tu u siebie. To wciąż były dla nich tylko tereny misyjne i łowieckie Holy Roman Empire (H.E.R).

— Czy wtedy jeszcze istniało Cesarstwo Rzymskie? — spytał Julius.

— Tak, ostatnim wielkim cesarzem Europy był Napoleon Bonaparte — odparłem.

— Czy Cesarstwo Rzymskie nie skończyło się w 395 roku? — spytał Brutus.

— Mówi się, że ostatnim wielkim rzymskim cesarzem był Cesar Flavius Julius Constans Augustus, lecz Rzym wciąż istniał. Przez następne 80 lat potęga Rzymu malała. Cesarz nie myślał już o rozwoju imperium, lecz o swym prywatnym dobrobycie. Lud Rzymu czekał na przysłowiową mannę z nieba. Nie byli już wojownikami, lecz opasłymi leniwcami.

Matka natura wypełniła swoje zadanie. Słabych i chorych wyeliminowała z gry. Przywiodła do cesarstwa dzikich krwiożerczych Germanów (wojowników Bazta.)

Było to w 476 roku. Ostatnim cesarzem Rzymu był Romulus Augustulus, który został chytrze obalony przez germańskiego wodza Odoakera. To był prawdziwy koniec wielkiego Rzymu. Nastało nowe imperium zjednoczonej barbarzyńskiej Europy.

Masz jednak rację, Brutusie. Cesarz Napoleon zmienił H.E.R. Nadał świetlisty blask i stworzył na nowo. Bonaparte, potomek hiszpańskiego rodu i wodzów wielkiej floty Neapolu i teraz wielki cesarz Francuzów, zasiadł na tronie Juliusza Cezara w 1804 roku. Panował tylko jedną dekadę, lecz o cesarzach Juliuszu i Napoleonie wciąż się mówi i pisze.


— Napoleon Bonaparte był przecież Korsykaninem? — zauważył nieśmiało Julius.

— Tam się urodził. Kiedyś ta wielka wyspa należała do Hiszpanii i Neapolu. Rodzina Bonaparte to bardzo stary ród, bardzo zaprzyjaźniony z nami. Krew rodu Bonaparte płynie również w twoich żyłach, Juliusie. W XV wieku byliśmy bliską rodziną.

— Co doprowadziło do upadku Rzymu? — spytał Brutus. Nie chciał dłużej słuchać o arystokratycznym pochodzeniu kolegi.

— Sposób życia. Kiedy pracujesz i zmuszasz się do codziennego ruchu, to jesteś zdrowy. Lecz kiedy jesteś na urlopie, tracisz chęć do rozwoju, Stajesz się wygodny, jest ci dobrze. Mało się ruszasz, długo śpisz. Twój organizm odkłada wciąż potrzebne składniki energetyczne do pracy. Ty ich nie zużywasz. One gniją, marnują się i rozkładają. Bakterie żyją w twoim organizmie. Traktują cię jak dobry obiad… Zaczynasz chorować. To matka natura eliminuje niepotrzebnych — ostatnie słowo wypowiedziałem zamyślony; przed moimi oczami przewinęły mi się obrazy z przeszłości. — Wcześniej, dawno, dawno temu w Cesarstwie Rzymskim — kontynuowałem, widząc jeszcze projekcję wielu obrazów z mojej przeszłości — było wielu bogów. Największym bogiem na ziemi był Cezar, a bohaterem negatywnym Brutus.

Cesarz był ponad prawem i jego zbrodnie nazywano boską sprawiedliwością. Postanowiono więc zniszczyć Cesarstwo Rzymskie i zastąpić je innym, nowym cesarstwem.

Nazwano je później Świętym Cesarstwem Rzymu (H.E.R.). Główną postacią był Syn Boży Jezus, a postacią negatywną Judasz Iskariota. Symbole cesarskie, jak wędrowiec i sokół, zastąpiono krótkim czerwonym krzyżem równoramiennym.

Poszukiwano nowej wiary, w której Rzymianie byliby dobrzy i sprawiedliwi, a ich wrogowie niegodziwi i źli. Zauważono małą sektę chrześcijan, którzy żyli inaczej. Szanowali i wspierali się wzajemnie. Szanowano rodzinę, sąsiada i wszystkich bliźnich. Postanowiono wykorzystać ich postępowanie i atuty w interesie Rzymu.

Początkowo nic się nie zmieniło. Powoli zastąpiono wielu bogów jednym bogiem sprawiedliwym, kochającym ludzi. Sposób życia chrześcijan potwierdzał, iż są dziećmi Boga.

W V wieku napisano Nowy Testament. Stworzono nowy porządek na ziemi. Świat się zmieniał. Zakończyła się epoka boskich faraonów, cesarzy i królów. Teraz wszyscy pochodzili od Boga.

Od 962 roku nowy cesarz rządził w imperium i nie nazywano go już „boskim cezarem”.

Do spraw duchowych powołano urząd papieski. Początkowo była to tylko niewielka funkcja, szybko jednak zyskała na ważności. Przez wieki był to najważniejszy urząd świata.

Kościół sprawował władzę duchową nad ludem i tylko w tej kwestii miał władzę. Cesarz i cała arystokracja żyła jak dawniej. Nie martwiła się już o poddanych. Wprowadzono nowe określenia — piekło i niebo — i sprawiedliwość boską po śmierci.

Z czasem doszło określenie czyśćca dla szarej strefy.

Upływały wieki, wszystko zaczęło się zmieniać. Władza cesarska stawała się słabsza, arystokracja wciąż żyła jak dawniej. Chłopstwo i mieszczaństwo żyło w nowej wierze.

Religię zamieniono w ideologię kościelną. Fanatycy i łotry wykorzystywali swą władzę.

Chrześcijaństwo stało się potęgą, a zakony powoli przejęły ziemię i majątki cesarskie. Władza przeszła w ręce nowej władzy. Zapomniano o pierwszych chrześcijanach. Gorliwość duchownych wprowadziła liczne wypaczenia. Święta Inkwizycja to piekielne szwadrony śmierci. Rządziła ogniem i mieczem, czasem wieszano lub topiono kobiety. To była pierwsza krwawa rewolucja światowa. Religię dobra i ubóstwa zastąpiono nową doktryną materialną. Zmieniły się priorytety. Powstawały bogate świątynie. Wyglądały jak pałace „pańskie”. Doceniano tylko życie doczesne. Hulaj dusza, piekła nie ma — takie postępowanie doprowadziło do rewolucji komunistycznej. Przeciw starej rewolucji kościelnej wystąpili proletariusze, czyli chłopi i robotnicy. Ich czerwone sztandary i symbole sierpa i młota siały popłoch w magnackich dworach, cerkwiach i kościołach.

Tam sekretarz Komitetu Centralnego był nowym bogiem, a ich hymnem była „Międzynarodówka”. Pamiętam niewielki fragment :

„Wyklęty powstań, ludu ziemi,

Powstańcie, których dręczy głód.

Myśl nowa blaski promiennymi

Dziś wiedzie nas na bój, na trud.

Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,

Przed ciosem niechaj tyran drży!

Ruszymy z posad bryłę świata,

Dziś niczym, jutro wszystkim my!


Ref.

Bój to jest nasz ostatni,

Krwawy skończy się trud,

Gdy związek nasz bratni

Ogarnie ludzki ród…”.

W Rosji, w 1917 roku, obalono starą władzę. Zamordowano cara i całą rodzinę Romanowów (Santa Romano). Sądzono, że to już koniec wielkiego Rzymu. Lud wydał wojnę bogatym arystokratom. Kościołom też się oberwało. Stworzono komunizm, ustrój bez bogatych i bez Boga. Zamieniono symbole.

Zniknął symbol ziemski, drzewo krzyża, powstał niebiański — gwiazda zaranna.


— A czy ty nie chciałeś być księdzem? — spytał nieśmiało Julius.

Spojrzałem na jego wypieki na twarzy. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem:

— Masz świetne informacje. Ja już prawie o tym zapomniałem — odpowiedziałem. — Było to prawie osiemdziesiąt lat temu. Byłem młodym wysportowanym młodzieńcem. Lubiłem wszystko i wszystkich. Wiedziałem jednak, że czas się ustatkować. Wciąż miałem w głowie tylko zabawę i szczęście doczesne, lecz co dalej? Cichutko sobie zanuciłem stary szlagier młodzieżowy:

„Nie zmogła go kula,

Nie zmogła go siła,

Tylko ta jedyna,

Co przy sianie była.


Nocką do niej chadzał,

Listy do niej pisał,

Tylko o niej myślał

I świata nie słyszał.


Ona go puszczała

Tylko do okienka.

Popatrz se przez szybkę,

Bo jestem panienka!”.

— Co mówisz, dziadku? My nic nie słyszymy? — zareagował Julius.

— Ja nic nie mówię. To moja dusza śpiewa — zażartowałem i powróciłem do rzeczywistości.

— Bardzo lubiłem wysokie, strzeliste dachy i bardzo wysokie pomieszczenia. Takie dachy miały magnackie pałace i kościoły. Wszedłem kiedyś do jednego z nich. Nie po to, by się modlić, lecz po to, by przemyśleć w ciszy swoje plany życiowe. Usiadłem w ostatniej kościelnej ławce. Przymknąłem oczy.

Ujrzałem siebie w bogatym, złotym ornacie księdza. Stałem pod drogowskazem na skrzyżowaniu dróg. Stałem tam nie wiadomo po co. Przechodziły obok mnie tłumy ludzi. Wskazywałem ludziom kierunek, lecz przechodnie nie zwracali na mnie uwagi. Czy ktoś mnie widzi? Czy ktoś podziwia mój złoty ornat rzymski? Czy szata mnie nie zdobi? Czy jestem tylko człowiekiem? Czy nieskazitelnie czystym i wspaniałym posągiem?

— Czy chcesz tak stać wciąż w jednym miejscu, czy podążysz wreszcie za ludźmi? Czy dojdziesz do ludzi?! — usłyszałem wewnętrzny głos. — Nie jesteś drogowskazem!!! Idź do celu! Rozmawiaj! Nauczaj! Żartuj i śmiej się razem z nimi! Nie wskazuj, lecz podążaj!!! Wejdź do tłumu! Swoim życiem uczynisz więcej niż staniem w tym jednym miejscu! Nie po to się narodziłeś, by pozostać księdzem! Nie wskazuj, lecz postępuj właściwie!!! Pozostań tylko sobą, a uczynisz najwięcej!!!

Otworzyłem oczy. Zrozumiałem, że mój los jest w moich rękach. Cokolwiek zrobię błędnego, to będzie tylko moim kolejnym doświadczeniem. Jeśli jednak zrobię coś dobrego, to będzie moją satysfakcją. Nie czekam na zaszczyty. Po prostu żyję według właściwych zasad.

— Czy inni postępowali właściwie? — spytał Julius.

— To bardzo trudne pytanie. Kościół wciąż stał pod drogowskazem. Pokazywał kierunek, lecz jego szaty były coraz bogatsze. W niczym już nie przypominał pierwszego obdartego mnicha.

Symbolem pierwszych chrześcijan była ryba, gdyż byli prostymi rybakami. Wiele lat później przyjęto nowy symbol połączony z dwóch krzyży — rzymskiego i greckiego. To drzewo krzyża. Zawsze oznaczało zmarłego wojownika. Grzebano go na wzgórzu. Ciało nakrywano jego tarczą, a u wezgłowia wbijano miecz (krzyż). To śmierć i pogrzeb największych.

W XX wieku papież zakładał na głowę symbol Tytana, a wokół niego było wiele symboli cesarskich i Santa Cruz. Stary porządek został zamieniony na nowy, podobno lepszy i nowocześniejszy. Dostojników kościelnych nazywano książętami Kościoła. Zostali panami.

— A co z Cruzados? — wtrącił się Brutus.

— Krzyżacy to zbrojni zakonnicy, którzy prowadzili misję świętą na północy Europy, niedaleko od granicy ze Świętym Cesarstwem Rzymskim. O tym dowiecie się z tej książki — wskazałem palcem na powieść Henryka Sienkiewicza. — Cesarz nie ingerował w poczynania zakonu. Był politykiem, a nie księdzem. W wyprawach misyjnych wolną rękę miał papież i biskupi.

Dzikie ziemie misyjne odwiedzano tylko podczas polowań. Budowano tu warowne zamki z basztami i bastiony klasztorne. Nie dla wygody mnichów, lecz ich zacnych gości. Widziano tu tylko tereny łowieckie i dobry wypoczynek u miłych i gościnnych tubylców, oraz mocne miodowe trunki. Dziewczyny były tu młode i skore do zabaw. Pięknie śpiewały, tańczyły i były radosne. Tamtejsza ludność traktowała Rzymian jak bogów. Tubylcy zaadaptowali nasze symbole.

Naszego Geminusa nazywali Światowidem, a naszego Wędrowca nazwano Ogniem.


— Ta książka — pokazałem zgromadzonym okładkę — opisuje politykę Kościoła wobec słabszych. Zakonnicy rabowali i mordowali, a wszystko to w imię „Boga sprawiedliwego”.

Historia się powtórzyła; zakonnicy stali się bogami na tej ziemi i nie liczyli się już z ludźmi. Byli ich panami. Zapomnieli o swej misji. Gromadzili tylko dobra doczesne dla siebie.

Pokazano im, kim byli dla ludu. Biedni poddani pobili ich pod Grunwaldem 15 i 16 lipca 1410 roku. My, jako armia cesarska, nie opowiedzieliśmy się po żadnej ze stron.

Nie popieraliśmy chciwości Kościoła ani anarchii Słowian. To nie była wojna z wiarą, lecz z wypaczeniami. Bitwa wyglądała jednak inaczej. Odbyła się w lesie. Wojska zjednoczonych uderzyły z zasadzki. Najpierw zaatakowano ostatni oddział. Kiedy część oddziału krzyżackiego rozdzieliła się, by pomóc napadniętym, została zmiażdżona przez zmasowany atak litewski. Wojsk polskich, białoruskich i litewskich było pięciokrotnie więcej i nie mieli problemu z likwidacją niedobitków. Krzyżacy nie mieli szans. Po raz pierwszy jacyś poganie ośmielili się wystąpić przeciw „Bogu”. Nie był to jednak koniec misji. Zauważono, że mieszkają tu plemiona rozumne i myślące. To było prawdziwym sukcesem i zwycięstwem Rzeczpospolitej. W Europie zapamiętano nazwiska Władysława i Witolda Jagiełłów. Jagiellonów zapraszano na dwory europejskie. Cesarstwo miało już pewne plany na rozwój tego regionu.

Ta książka opisuje wydarzenia w Rzeczpospolitej z XV wieku. Jest to bajka ze szczęśliwym zakończeniem.


— Skąd pan wie tyle o tych wydarzeniach? W szkole nikt nie wiedział, co to za książka i co autor w niej opisuje. Dopiero po mieczach Bazta, Julius pomyślał o tobie…

Część II

Miecz Bazta

— Historia tych mieczy jest bardzo stara. Początkowo nie było mieczy. Ten symbol przedstawiał TT Ttana (Tytana). Był on naszym nauczycielem. Wraz ze swoją żoną pomagał nam przeżyć na tej nowej, surowej planecie. Klimat i atmosfera ziemi nie była sprzyjająca dla jakichkolwiek form życia. Było wiele prób stworzenia nowego życia. Zbyt wysoka temperatura spalała wszystko na popiół. Stworzono więc czapy lodowe na biegunach, a później na całej ziemi.

Pracowano równolegle na trzech planetach: na Marsie, na Wenus i na Ziemi.

Wszędzie jednak życie wymierało. Na ziemi lodowce topniały i wytworzyły chmury — to one blokowały dopływ promieniowania kosmicznego. Schładzały się, skraplały i wystudzały lądy. Coś pozytywnego zaczynało się na ziemi. Pracowano intensywniej. Eksperymentowano z roślinami i zwierzętami. Powstawały olbrzymie tunele ogrodowe. Życie zaczynało się rozwijać. Stopniowo warunki w tunelu i na zewnątrz wyrównywały się. Pewnego dnia zwinięto tunele. Część zwierząt i roślin wymarło lub wyschło w pierwszych tygodniach nowego życia. Dosyłano nowe, bardziej odporne gatunki. Eksperymentowano bardzo długo, lecz zwierzęta i rośliny wciąż znikały z powierzchni ziemi.

Z czasem zauważono, że zwierzęta i rośliny nie wymarły, lecz schowały się w życiodajnej wodzie. Mijały długie lata i na ziemi pojawiło się coraz więcej nowych odpornych gatunków flory i fauny. Stwórcy poszli tym śladem i sztucznie dożywiali nowe gatunki. Ta ingerencja sprawiła, iż nowi przestali się rozwijać i czekali tylko na pokarm z nieba. Leżeli i czekali. Nie biegali i nie walczyli. Stracili sens życia. Stwórcy postanowili powrócić do korzeni. Odlecieli poza Układ Słoneczny.

Pozostawiono tylko bezwzględnych wojowników Bazta.

Zesłano ich na ziemię do nowo założonego Ogrodu. Byli tu nie tylko ogrodnikami, lecz także sekatorami. Postępowali jak matka natura. Tylko silne i dorodne gatunki miały pozostać żywe w Ogrodzie. Kiedy Bazta weszli do Ogrodu, ujrzeli tylko nieład i lenistwo. Nie było tu chęci do życia ani do rozwoju. Stagnacja sięgała zenitu.

Panował tu zastój. Nie było tu stymulatora życia. Wszyscy byli znudzeni i senni… Brakowało ruchu. Zwierzęta i rośliny wymierały z nudy. Żyły tu tylko osobniki słabe i chore, które wciąż oddychały morowym powietrzem.

Wojownicy Bazta zakończyli ten sielski raj. Wypędzili wszystkich na pustynię i obserwowali. Silniejsze osobniki powracały do Ogrodu. Oglądano je, karmiono i wywożono jeszcze dalej. Leniwych nie karmiono, lecz wypędzano na pustynię. Pozwalano im jednak na niewielką nagrodę w postaci podrzuconego po drodze pożywienia lub kubła wody. Nieliczni wciąż powracali po nagrodę. Ambitni próbowali samodzielnego życia poza Ogrodem. Wreszcie go zamknięto. Raj został zamknięty. Ziemianie usamodzielnili się. Zostali samowystarczalni. Wojownicy Bazta pozostali przysłowiowymi sokołami na ziemi.

Nie było już leniwych pensjonariuszy Ogrodu. Zaczęto żyć i szukać pożywienia wśród skał. Polowano na słabszych sąsiadów. Tworzył się nowy łańcuch pokarmowy. Zaczęła się również pierwsza rywalizacja o samice pomiędzy samcami z tego samego gatunku. Tylko najsilniejszy samiec mógł zostać reproduktorem. Tylko dorodne drzewo miało silne nasiona. Walczono o jedzenie, lecz tylko dla siebie. Każdy chciał być najlepszym, najszybszym, najsprytniejszym. Pracowano dalej nad nowym supergatunkiem.

Stworzono człowieka. Wypuszczono go na ziemię. Początkowo uważano go za słabego nieudacznika. Nie miał futra, miał słaby wzrok, węch, słuch. Nie był przystosowany do życia na ziemi.

Postanowiono więc mu pomóc, gdyż wcześniej zapomniano o tym gatunku. Chował się przed ogrodnikami i nie wypędzono go na pustynię. Wciąż był w inkubatorze i nieźle sobie radził.

Tytan, Ian, San i Han odkryli tego pasażera daleko od Układu Słonecznego. Później zauważono, że było ich dwoje — Mutil i Nesca. Przeszukano dokładnie statek, ale więcej pasażerów nie znaleziono. Postanowili przyjrzeć się bliżej tym spryciarzom. Pracowali nad przystosowaniem człowieka do życia na ziemi. Była to wyjątkowo trudna praca. Rozpieszczano ich. Uczono sztuczek. Ćwiczono w nich inteligencję.

Powoli ich pupilki stały się groźnymi potworkami. Nadszedł jednak czas próby.

Wypuszczono z raju nowy udoskonalony gatunek człowieka. Ludzie zaczęli dominować, niszczyć i pożerać wszystko, co napotkali na swej drodze. Zwierzęta zaczęły uciekać na ich widok.

Wiele gatunków zwierząt i roślin zaczęło wymierać. Jeden człowiek nie potrafił zjeść upolowanej zwierzyny, więc oddawał ją głodnemu. Dopiero praca zespołowa zaczęła przynosić korzyści. Polowano rzadziej, lecz w grupie. Powstała specjalizacja — jedni polowali, inni przygotowywali posiłki, a jeszcze inni przerabiali futra zwierząt na ubrania.

Człowiek powoli opanowywał ziemię. Baztanie pozostali bacznymi obserwatorami.

Stwórcy byli bardzo zadowoleni. Mogli spokojnie opuścić naszą galaktykę. Pozostawiono nowych następców, czyli ogrodników, pod nadzorem czujnych wojowników Bazta.

Cechy ludzkie gwarantowały stymulację życia. Tylko żyjąc w zagrożeniu, potrafimy się rozwijać.


Przez wiele lat wojownicy Baztan stymulowali jeszcze życie na ziemi. Symbol Tytana przekuto na miecz Bazta. Na widok znaku nagiego miecza żegnano się i myślano jedynie o zachowaniu życia. Czasem człowieka ratował spryt, a innym razem refleks i szybka ucieczka.

Wojownicy założyli swą ojczyznę (Baza), obwarowano ją wieżami (Baszta). Granicy państwa strzegły miecze Bazta („Stop”, „Koniec twojej drogi”, „Wracaj”, „Ratuj życie”).

— W którym regionie ziemi stworzono Bazę? — spytał Julius.

— W Afryce, a dokładnie w regionie zwanym Sahara — odpowiedziałem, dziwiąc się, że nawet tego nie wiedzą.

— Czy te miecze z okładki są tymi, o których teraz mówisz? — spytał Brutus.

— I tak, i nie — odpowiedziałem. — Symbol jest ten sam, lecz Henryk Sienkiewicz opisał go jakby w sprzeciwie do rzeczywistości. Której historii wolisz wysłuchać?

Młodzieniec spojrzał na Juliusa, był niezdecydowany…

— Pozostawiam was na chwilę — dodałem. — Muszę jeszcze coś przetransferować — dodałem.


Dobrze znałem Brutusa. Wiedziałem co mi odpowie. Czy nadal jest dwulicowym tygrysem w kociej skórze? Mimo wszystko ucieszyłem się z jego wizyty.

Ile on teraz może mieć lat?

Czy tyle co ja? Czy tyle co Julius? Co tak naprawę go do mnie sprowadziło?

Poszedłem do stymulatora. Postanowiłem odwiedzić przeszłość. Usiadłem wygodnie na rattanowym tronie. Po chwili spacerowałem już po Rzymie w lektyce. Czterech silnych niewolników niosło mnie do senatu. Byłem uwielbiany przez tłumy przechodniów. Przy mnie siedział mój wierny przyjaciel Janus Brutus. Obserwowałem to wszystko jakby z boku. Przemiły młodzieniec zabawiał mnie wesołymi opowieściami, a ja z uśmiechem pozdrawiałem skandujący lud.

Kiedy spoglądałem na niego, był zawsze uśmiechnięty. Kiedy odwracałem głowę do tłumu, Brutus nerwowo wykrzywiał twarz, a czasem zaciskał zęby.

Przeniosłem się dalej, leżałem już na schodach. Podszedł Brutus z wykrzywioną twarzą i z zaciśniętymi zębami. Potem transmisja urwała się. Poczułem silne narastające ciepło. Ujrzałem tylko czarne tło z bursztynowymi oczami dzikiej czarnej pantery.

„Tak” — pomyślałem. „Po co on tutaj przyszedł. Tę historię, którą chce usłyszeć, przecież zna na pamięć jeszcze z poprzednich wcieleń…”.


Wróciłem do moich gości z uśmiechem na ustach.

— Więc co was najbardziej interesuje?

— Oczywiście… Miecze Bazta!!! — odpowiedzieli prawie jednocześnie.

Uśmiechnąłem się, gdyż znałem wcześniej odpowiedź.

— Miecz był przedłużeniem ręki wojownika. Tworzyli oni jedną całość. Siostrą miecza była tarcza twarda jak żółwia skorupa lub bezpieczny dom. Kiedy bohater poległ w walce, to chowano jego ciało pod tarczą (w domu), a u wezgłowia zabitego wbijano miecz. Synowie lub wnukowie, dla uczczenia bohatera, na swoich mieczach grawerowali jego inicjały i herb rodowy. Dwa miecze na tarczy oznaczały, iż wielu z tego rodu poległo w walce.

Mijały wieki. Symbol bohaterskiej śmierci zaczęto nazywać drzewem krzyża. Osoba wisząca na krzyżu to już nie bohater, lecz męczennik. Wróćmy jednak do tematu.

Było to bardzo dawno temu… Świat był wtedy jeszcze dziki. Ludzie niewiele różnili się od zwierząt. Mieszkali w norach i grotach. By przeżyć, musieli polować jak wszyscy mieszkańcy ziemi. Walczyli o swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym. Byli bezwzględni i pięli się w górę. Byli zorganizowani i niszczyli nawet silniejszych. Dawno temu zniszczyli ostatniego wroga. Od tego czasu ludzkość wciąż poszukuje adrenaliny.

W tamtych jeszcze dzikich czasach żył jeden z najgroźniejszych drapieżników. Nazywano go Brutal… Stał on na szczycie łańcucha i współplemieńców traktował jak niewolników.


Spojrzałem na słuchaczy. Julius był zaciekawiony, a Brutus nerwowo wykrzywiał buzię. Spojrzałem na jego dłonie. Były zaciśnięte. Znał tę historię… Po co tu przyszedł?


— Brutal uważał się za władcę ludzi i zwierząt — kontynuowałem. — Zabijał najładniejsze okazy, a kiedy polowanie było nieudane, ofiarą często bywał współplemieniec. Ubierał się w futra z ofiar lub po prostu obnosił się z głową zjedzonego… Obwieszał się wspaniałymi naszyjnikami z kości i zębów. W polowaniach uczestniczyło całe plemię, lecz tylko on zasiadał do uczty. Wszyscy współlokatorzy siadali niedaleko za skałami i czekali, by Brutal coś im rzucił do zjedzenia.

Brutal nie miał umiaru w jedzeniu. Ślinił się i szpetnie bekał, lecz wciąż jadł i jadł… Kiedy trafiał na zbyt twardą kość, wtedy rzucał ją przed siebie i czekał, czekał, czekał…

Zza skał powoli i nieśmiało wyłaniali się wynędzniali współplemieńcy gotowi walczyć między sobą o ochłap z pańskiego stołu.

Brutal wtedy wstawał. Brał do ręki drugą kość. Podnosił ją wysoko na swoją głowę i krzyczał — a może po prostu wył lub ryczał — nagroda!

Stado ruszało do walki o ochłap-nagrodę. Staruszków wyeliminowywano najszybciej. Chorzy i słabi z połamanymi nogami i rękami wycofywali się za skały. Młodzież walczyła dalej. Krew lała się na piasek. Walczyli długo. W końcu na placu boju pozostawało już tylko dwóch bohaterów. Ich ciosy były coraz słabsze. To już była parodia walki.

Brutal podchodził do nich. Wykrzywiał z niezadowolenia twarz i zaciskał zęby. Kopał najpierw jednego, potem drugiego. Ryczał jak zwierzę i przepędzał zwycięzców z placu boju. Następnie podchodził do kości i ze smakiem je zjadał. Znów nabierał apetytu.

— Dlaczego Brutal nie nagradzał zwycięzców? — spytał Julius.

— Brutal myślał, iż jest najsilniejszy na ziemi. Miał się za pana i władcę. Nie liczył się z nikim.

— Co to znaczy?

— Miał się za boga żywego na ziemi — dodałem. — To tragiczna historia wszystkich wielkich władców. Jak masz władzę, to głupiejesz — kontynuowałem z uśmiechem. — Moja rodzina walczyła i zdobywała, lecz zawsze zachowywała mądrość.

— A co z Brutalem? — spytał Julius.

— Po kilku latach Brutal został hersztem nowej bandy. Dobrał młodych i silnych oprychów i wyruszył na szlak. Był najgorszym bandziorem na ziemi, a do tego niepokonanym. Jedli i pili za darmo wszędzie tam, gdzie tylko mieli na to ochotę. Bili właścicieli, gwałcili kobiety, a bardzo często zabijali i palili domostwa.

Pewnego razu banda dotarła do granic innego świata Baztan. Z dala widzieli wspaniały inny świat. Nie prowadziła tam żadna droga. Cały teren był otoczony idealnie płaskim złotoplatynowym pierścieniem. Z perspektywy bandytów wyglądało to jak wielkie piaskowe jezioro.

Na granicy wbito w ziemię srebrzysto złoty miecz, a pod nim ozdobną tablicę ze złotym napisem Bazta. Zbóje nie umieli czytać. Wszystko, co do tej pory napotykali, zawsze stawało się ich własnością. Wyrwali więc tablicę z ostrzeżeniem i rozglądali się za kolejnymi trofeami.

Brutal podszedł do miecza. Długo się mu przyglądał. Ten kolor, ten błysk, ta magia przyciągała go niczym syreni śpiew. Złapał miecz oburącz i próbował bezskutecznie wyciągnąć go z ziemi. Następnie upadł na kolana, obwąchał i ugryzł z całej siły.

— Takie cudo, a takie uparte i niedostępne?! — syczał ze złości.

Z jego ust popłynęła krew, a nadcięty język piekł nieprzyjemnie. Zaryczał jak zranione zwierzę i zacisnął dłonie na ostrzu. Po chwili wypełniła je krew. Puścił ręce z ostrza i zaczął się im przyglądać. Po chwili polizał okaleczone dłonie i wysmarował twarz i włosy. Nie mógł przecież pozwolić, by choć jedna kropelka trafiła do kogoś mniej godnego niż on sam. Nie wyglądał teraz groźnie, lecz śmiesznie. Jak małe dziecko w piaskownicy, które straciło ulubioną laleczkę. Nikt dotąd go tak nie ośmieszył w oczach kompanów, jak ten kawałek żelastwa. Zaryczał jeszcze bardziej, tak głośno, jakby był wielkim władcą ziemi.

Miecza to jednak ani nie wzruszyło, ani nie przestraszyło. Miecz stał nieruchomo i pięknie lśnił w słońcu, mieniąc się różnymi kolorami niczym złote słońce, a władca tarzał się u jego stóp jak cień. Nie był już sobą; ulubiona zabawka była poza jego zasięgiem. Powoli zaczynał rozumować i analizować fakty.

„Ja chcę, lecz nie mogę?” — rozmyślał gorączkowo. „Może któryś z moich druhów pomęczy się za mnie?”.

Podszedł do grupy, złapał za włosy dwóch głupio roześmianych kompanów.

— Do roboty!!! — wrzasnął. — Wykopać mi to draństwo! No już, lenie! Ruszcie swoje cielska, migiem!

Życzenie Brutala spełniono natychmiast. Dwaj do niedawna rozbawieni zbóje kopali rękami w dziwnej ziemi. Usypali sporą kupkę piasku, a ona wciąż znikała. Ten pierścień zbudowany był z zaprawy samopoziomującej, a miecz wbity w piasek pozostawał na tym samym miejscu niczym wmurowany w skale.

— Następni!!! — wrzasnął Brutal.

Kolejna dwójka ruszyła ochoczo do pracy. Wykopany piasek odnosili dalej. Przez jakiś czas dołek nie wyrównywał poziomu. To było to! Brutal ustawił wszystkich zbójów w szeregu. Teraz była to praca zespołowa. Kopiący podawali urobek dalej. Następni podawali dalej i następni jeszcze dalej. Ostatni rzucali go z całej siły daleko od siebie.

Brutal, już uspokojony, podszedł do miecza. To było coś, co nie dawało mu spokoju. Miał wszystko, na co tylko spojrzał, i jadł, na co miał ochotę. Tutaj miał tylko ochotę i wciąż dążył do posiadania tego drogocennego zjawiska.

— Dość!!! — wrzasnął.

Wszedł do dość dużego wykopu. Oburącz objął rękojeść. Spróbował delikatnie pociągnąć, by nie uszkodzić znaleziska. Następnie bardziej zdecydowanie. Kolejna histeryczna próba spowodowała wypoziomowanie poziomu dołka. Teraz sytuacja wyglądała zabawnie. Miecz stał na swoim miejscu, połyskując całym swym blaskiem. A Brutal zakopany po szyję przy mieczu wyglądał żałośnie z tabliczką „Bazta” na uchu.

— Wyyy...ciiii....ąąąą...gaaaćććć mmmmnieeee!!! — próbował jeszcze krzyku, lecz kiedy mówił lub oddychał, to pyłki złotego piasku wpadały mu do nosa i gardła. Wówczas kichał i smarkał. Nie mogąc wytrzeć nosa, trzymał go w swoich własnych smarkach. Co jakiś czas jakiś dobry samarytanin nogą odsypywał piach spod jego nosa, zahaczając często o obolałą twarz wodza.

— Wybacz, panie — przepraszał z ironicznym uśmieszkiem.

Miał dobrą bandę, natychmiast rozpoczęto akcję ratunkową. Po kilku godzinach bezskutecznej pracy postanowiono odpocząć.

— Wooodyyyy…! — próbował cicho wrzeszczeć uwięziony.

Zbóje ruszyli na poszukiwanie źródełka. Po kilku godzinach, jakby odświeżeni i wyspani, powrócili do więźnia.

— Niestety to jakaś pustynia. Wybacz panie. Brakuje wody na tym pustkowiu. Tu nie ma nawet roślin — mówili z dziwnie wesołym smutkiem.

— Wooooodyyyy… — szeptał zdenerwowany i spragniony władca. — Proooszę…

Zbóje byli wrażliwymi prawie ludźmi i postanowili ulżyć w cierpieniu potrzebującemu. Germanik podszedł do Brutala, pogrzebał pod swym brzuchem, dokładnie wymierzył i oddał celnie mocz na twarz spragnionego.

— Dziękuuuuję… — usłyszał zaskoczony profanator majestatu.

Pozostali też zechcieli przypodobać się mistrzowi. Kilka wiader ze zbójeckich sikawek stworzyło niezłe bajoro wokół więźnia. Nos Brutala niemal tonął w prawie wodzie.

Germanik był prawie wzorem do naśladowania i prawie bogiem. Zadowolony ze swoich dotychczasowych sukcesów podszedł do więźnia, wsadził mu dwa palce do nosa, zatykając mu dopływ powietrza do organizmu. Usta Brutala wciąż były poniżej poziomu prawie wody. Palce Germanika utknęły w nozdrzach uwięzionego, a rozmokły piasek wciągał też jego do środka.

— Paaaaanooowie, razemmmmm, szybkoooo! — prawie wrzasnął swym delikatnie piskliwym głosem.

Pomoc przyszła natychmiast. Nie było problemu z wydobyciem obu uwięzionych. Kara odsiadki właśnie się zakończyła. Obaj byli już wolnymi ludźmi. Tylko miecz pozostał wciąż tym samym wspaniałym, lśniącym w słońcu, skalnym więźniem.

Spojrzałem na moich słuchaczy.

— Tymczasem na wzgórzu pojawiły się cztery postacie w błyszczących zbrojach… — dodałem po krótkiej przerwie, obserwując zachowanie Brutusa.

— Kim byli przybysze? — spytał Julius, zaskoczony krótką przerwą.

Brutus wciąż zaciskał dłonie. Czy je oglądał? Czy próbował coś niewidzialnego i magicznego wyrwać z mojej podłogi?

— To egzekutorzy z Baztan. Strażnicy białego cesarstwa… — odpowiedziałem z uśmiechem.


Przymknąłem oczy i usłyszałem wspaniałą muzykę Indian z Andów, praprzodków walecznych Azteków. Oczami wyobraźni ujrzałem ich na najwyższych szczytach górskich z głowami w chmurach. Grali głośno. Usłyszałem pierwsze hiszpańskie słowa pieśni El Condor Pasa:

Yaw kuntur llaqtay urqupi tiyaq

maymantan qawamuwachkanki,

kuntur, kuntur…

— Leć, kondorze, leć… Wciąż wyżej leć… — dośpiewałem cichutko. Chłopcy nie zrozumieli, co ja nucę. Spojrzeli na siebie, lecz zachowali się bardzo dyplomatycznie.

Ucichłem i rozmyślałem.

Jak to brzmiało w oryginale? Szukałem w pamięci dobrego tłumaczenia tego tekstu. Muzycy wciąż śpiewali głośno i wyraźnie w mojej głowie, a projekcja obrazu była bardzo wyraźna w mojej wyobraźni. Brzmiało to mniej więcej tak:

„Lepiej być wróblem niż ślimakiem

Latać wciąż, latać wciąż

Lepiej być motylem niż gwoździem

Latać wciąż, latać wciąż…”.

„To nie to, to nie tak!” — pomyślałem. „Najlepszy był dla mnie jednak polski tekst wiersza Edwarda Stachury”.

Zaśpiewałem razem z indiańską orkiestrą. Nie pamiętałem całego wiersza, lecz muzyka dośpiewała mi brakujące fragmenty:

„Wędrówką jedną życie jest człowieka

Idzie wciąż, dalej wciąż…

Jak zjawa senna życie jest człowieka

Zjawia się… Lecz ucieka…

Jak chmura zwiewna życie jest człowieka

Płynie wzwyż, płynie w niż

Śmierć go czeka…”.

Ten tekst usłyszałem w wielu prastarych językach. Przymknąłem mocniej powieki i ujrzałem na innym zboczu jeszcze dwóch muzyków z zespołu Simon & Garfunkel. Grali równie pięknie jak mieszkańcy niebiańskich Andów prastarą indiańską melodię El Condor Pasa.


— Wybaczcie mi tę chwilową słabość — powiedziałem do gości. — Właśnie przed chwilą uświadomiłem sobie, po co żyjemy…

Nie wszystko poznacie i nie wszystkiego dotkniecie w waszym krótkim życiu. Lecz podczas nauki poznacie wiele zjawisk oczywistych i niematerialnych, niedostępnych dla zwykłych śmiertelników. Jesteśmy homo sapiens. I to jest nasza misja.

Brutal traktował życie jak zwierzę i dlatego został upokorzony. Więzienie to była kara za grzechy. Teraz następowała pora rehabilitacji i powrotu do gatunku ludzkiego.

Część III

Baztyl

Postacie powoli zbliżały się do bandytów.

Brutal uniósł zapłakane oczy na przybyszów. Jego łzy powoli wysychały. Przesunął jeszcze zakrwawioną dłonią po swoich zapłakanych oczodołach. Grymas bólu przemieniał się w grymas szczęścia. Jego wygląd połączony z krwią, moczem, potem i łzami, przypominał skunksa lub krwiożerczą bestię, gotową pożreć przybyszów. Wewnątrz wciąż był chciwym, wystraszonym kleptomanem lub rozpieszczonym bachorem.

„Tyle łupów naraz?!” — rozmyślał. „Tymi wspaniałościami z nikim się nie podzielę! Tyle błyskotek i wspaniałości na tych laleczkach?! Dziecinada!!!”.

Zacisnął pięści i zęby. Wydał z siebie potężny ryk pana świata.

Nie zrobiło to jednak wrażenia na egzekutorach. Nie porzucili ubrań i nie uciekli z płaczem. Wciąż zbliżali się do zbójów ze stałą prędkością. Po chwili stali już przy strefie granicznej. Nie szli dalej, lecz na coś czekali.

Brutal zwątpił w swoją siłę. Swym nowym wyglądem odstraszał nawet skunksy, lecz te śliczne laleczki patrzyły na niego niczym na robaka. Początkowo był wystraszonym, później zaciekawionym, następnie superchciwym bandytą. Niepewność i strach ustąpiły. Wewnątrz wciąż był sobą — zbójem i kleptomanem. Uśmiechnął się, a następnie zawył ze szczęścia niczym gigantyczny King Kong. Tyle łupów w zasięgu jego wzroku! To wszystko już teraz może należeć do niego i tylko do niego. Był najszczęśliwszym złodziejem na ziemi.

Poderwał się na równe nogi. Wspaniały miecz już go nie interesował. Miał już nowy obiekt zainteresowania. Sunął w kierunku przybyszów, głośno rycząc. Oni nie reagowali. Odległość malała. Brutal już widział przysłowiową oślą marchewkę, która kierowała go wprost w pułapkę. Dotarł do najbliższego egzekutora. Widział go dobrze, lecz coś nie pozwalało mu go zaatakować, jego ciosy mijały cel o kilka metrów.

— To było pole siłowe — zauważył Julius.

— Masz rację — odpowiedział mu Brutus. — Lecz nie do końca. Było to coś znacznie potężniejszego. To chroniło postacie nie na zewnątrz, ale była to siła wewnętrzna. Taki wojownik był niezniszczalny. Nie musiał walczyć, lecz mógł zabijać bez użycia miecza.

— Skąd ty to wszystko wiesz? Przecież nie ma takich ludzi — zauważył Julius.

Brutus zmieszał się, szukał kompromisowej odpowiedzi.

— Gdzieś o tym czytałem — odparł.

— Bandyci znaleźli się pomiędzy czterema egzekutorami — kontynuowałem. — Zawiśli jakby w powietrzu. Byli bezsilni i ślamazarni jak ślimaki, odeszła im chęć do walki, a ich energia zasilała teraz funkcje życiowe egzekutorów. Zbóje nie mogli teraz poruszać głową ani rękami, ich powieki były zamknięte. Lecz to oni byli teraz siłą napędową całego orszaku skazańców. Jednocześnie byli tragarzami i kołami galery. Ich ugięte kolana oraz łydki naprężone do granic wytrzymałości przesuwały się powoli do przodu po gładkiej piaskowej powierzchni Bazty. Zmierzali do nowego domu, do prowincji Baztyl.

— A co to jest Baztyl? — spytał Julius.

— Bazt to ochrona domu (Baza — dom, T — ochrona, Y — przymierze, L — prostopadli, czyli przeciwnicy, anarchiści, bandyci).

— To więzienie — zauważył Julius.

— Niezupełnie — wtrąciłem się. — To nie średniowiecze. Wówczas nie stosowano drastycznych środków, nie bito, nie torturowano, nie trzymano ich w lochach lub innych miejscach odosobnienia. W Bazie osobnik niechciany był wypędzany z miasta lub zgromadzenia. Trafiał do tak zwanej samotni lub pustelni. Miał czas na przemyślenia. To było coś w rodzaju terapii wstrząsowej. Po kilku dniach osadzony podchodził pod bramy miasta i prosił o wybaczenie. Trafiał do specjalnej komisji, która sprawdzała jego obecny stan psychiczny. Sprawdzano, czy wypędzony zaczynał rozumieć sens życia. Jesteśmy stworzeniami gromadnymi, nie żyjemy samotnie. Osoba, która wybiera samotność, wciąż jest chora. Jednostka jest ważna, lecz dobro ogółu jest najważniejsze. Nie tworzymy tylko dla siebie lub swojej wygody, lecz dla dobra wszystkich. To sprawia, że jesteśmy i pozostajemy ludźmi.

— W szkole uczono nas, że więzienie to piekło na ziemi — wtrącił Julius.

— Tak, piekło, prawie zapomniałem tego słowa. Hell lub Hellowie zawsze kojarzyli mi się z początkiem tworzenia nowego świata. Dopiero średniowieczni inkwizytorzy wprowadzili piekło na ziemię — olej, ogień, smołę i widły. Nazwali tak salę tortur i mówili, iż tak będzie po śmierci z ich przeciwnikami. Mieli ogromną władzę. Byli aniołami śmierci chorymi z nienawiści do ludzi, byli diabłami, czyli właścicielami lochów. Wróćmy jednak do rozmowy — dodałem z niesmakiem.

— Na ziemi żyło bardzo mało ludzi, więc w Baztyl o nich dbano. Obowiązkiem strażników było szybkie przygotowanie pensjonariuszy do życia w społeczeństwie To był ośrodek adaptacji do życia w nowym imperium. Atlantydzi przywozili tu małpoludów ze wszystkich kontynentów i tu ich przystosowywali do życia na ziemi.

— Kiedyś czytałem książkę Karola Darwina „O powstawaniu gatunków”. On twierdził, że człowiek pochodzi od małpy.

— Cóż, Karol Darwin widocznie dobrze prześledził swoje drzewo genealogiczne. Napisał tę książkę, mając mocne fakty na temat swojego pochodzenia — uśmiechnąłem się, mówiąc to. — Małpoludy to osobny gatunek, lecz dzięki ich DNA nadal żyjemy na tej planecie. Ludzkość zrobiła wielkie postępy i nie rozróżniamy już ich cech zwierzęcych. Poznajemy ich jedynie po chciwości i braku umiaru we wszystkim. Chcą władzy i bogactwa tu i teraz, bez względu na koszty. „Po trupach do celu” to ich wizytówka.

— Czy znasz dziś jeszcze kogoś takiego? — spytał Julius.

— Tak, niedawno kogoś takiego mi przedstawiono — uśmiechnąłem się. Pięści Brutusa zacisnęły się aż do bólu, zauważyłem, że już dłużej tego nie wytrzyma, że za chwilę eksploduje.

Zrobiłem krótką przerwę.

— Nie znasz go, Juliusie, i obyś go nie poznał z tej zwierzęcej strony. To dwie osobowości w jednym ciele. To doktor Jekyll i pan Hyde.

— O czym mówisz?

— O książce Roberta Louisa Stevensona. Już od dawna zauważono, że ludzie nie są jednym gatunkiem. Posiadają boskie cechy Stwórcy i zwierzęce nawyki swoich przodków. Czy ty, Brutusie, znasz kogoś takiego? — zwróciłem się do niego.

— Nie wiem, być może… Tak mało jest ludzi na świecie… — wahał się z odpowiedzią. — Mieszkamy daleko od sąsiadów i tak naprawdę znamy tylko tych najbliższych z rodziny i kilka osób ze szkoły. Całe życie siedzimy w domu. Wychodzimy tylko sporadycznie. Z Juliusem znamy się od zawsze, lecz dopiero dzisiaj go tak naprawdę spotkałem — dodał, poczuwszy twardy grunt pod nogami.

— Masz rację. Pewnie nie wiecie, o czym ja mówię. Żyjecie jak w Baztyl, lecz tak naprawdę jesteście już przystosowani do życia w społeczności. Jesteście pozbawieni bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Ma to swoje złe i dobre strony. Żyjecie jak sokoły wędrowne w złotej klatce.

— Co z mieczami Bazta? — spytał Julius.

— Samych mieczy już dzisiaj nie ma na tym świecie. Być może gdzieś w odległej galaktyce czynią swą powinność. Na ziemi zauważono niszczące cechy Pięknotki. To dzięki tym wadom Tytan z Hanem, Ianem i Sanem opracowali nowy superchytry plan. Kobiety hojnie obdarzano urodą, powabem i wdziękiem, a mężczyznom znacznie podniesiono poziom adrenaliny. W ten sposób liczba egzekutorów rosła z każdym nowym pokoleniem.

— Nie rozumiem o czym ty mówisz? — zareagował ostro Julius.

— Jak ona ma na imię? — zwróciłem się z uśmiechem do wnuka.

— Maria — odpowiedział cicho zmieszany i zaczerwieniony, z burakowymi uszami.

— Na pewno jest najpiękniejsza, najzabawniejsza, najwspanialsza i tak dalej. Po prostu jedyny anioł na ziemi?

— Znasz ją, dziadku?

— Na pewno — odpowiedziałem. — To zauroczenie, za które dałbyś się zabić lub zniszczyć cały świat, tylko dla niej, tylko dla jej serdecznego uśmiechu. To dla niej harowałbyś od świtu do nocy, by kupić superdrogą sukienkę na jeden wieczór. Nawet nie zauważysz, że twoje piętnastoletnie buty nie mają już prawie podeszwy, że twój smoking nadgryzają już od kilkunastu lat mole. Jesteś szczęśliwy, że twój błyszczący na przyjęciu diamentowy anioł należy tylko do ciebie. Wyprowadziłeś ten brylant z domowego sejfu, by pokazać go światu. Nie będziesz jednak dla niej godnym partnerem na ten wieczór, tylko głupim, źle ubranym ćwokiem i nierozgarniętym głupim robolem. To historia stara jak świat.

To historia Adama i Ewy. To dla niej i przez nią oboje wygnano z raju.

To historia Heleny Trojańskiej. To przez nią zginął kochający ją Parys z całą swą rodziną, ojcem, matką, bratem, siostrą i całym wielkim imperium.

Czy była tego warta? Na pewno dobrze wyglądała, a może była miła? — dodałem. — To Kleopatra, potężna królowa, kochanka Cezara, podzieliła Rzym — kontynuowałem. — Donna Isabel zwana Tecuichpo Ixcaxochitzin, córka Montezumy II wodza Azteków, doprowadziła do zniesławienia imienia Hernana Cortesa w Madrycie.

To Izabela de Castilio — rozkwit Świętej Inkwizycji w Hiszpanii.

Elizabeth I z Anglii — wojownicza królowa i genialny polityk i strateg.

Caryca Katarzyna z Rosji przebiegła niczym czarna pantera lub tropiący tygrys, powabna niczym anioł; jak mitologiczna łowczyni Diana lub Artemida.

Kobieta przy władzy to niekończąca się zagłada. A może to coś silniejszego? Może to tylko stymulator? — rozmyślałem głośno. — Tak, to ziemskie miecze Bazta — dodałem.

— A co się stało z Brutalem i z jego kompanami? — spytał Julius.

— Egzekutorzy potraktowali ich bardzo łagodnie. Ci nieszczęśnicy nie wiedzieli, co jest dobrem a co złem. Nie byli świadomi swoich czynów. Żyli dotychczas tylko po to, by przetrwać. Myśleli tylko o sobie. Mordowali i rabowali, by przeżyć na tym okrutnym świecie. Byli drapieżnikami, jedynymi w swoim rodzaju. Bardzo niebezpiecznymi maszynami do zabijania.

Potrafili już walczyć o swoje. Teraz trzeba byłoby ich tylko przeciągnąć na swoją stronę.

Dotychczas byli wilkami, a mieli zostać pasterzami. Nie mogli pozjadać owiec. Od tej pory z konsumentów mieli przekształcić się w producentów.

— Co to znaczy? — zaciekawił się Julius.

— Po prostu mieli przejść przeobrażenie.

— A czy to możliwe zmienić małpoluda w człowieka w tak krótkim czasie?

— Na pewno nie, lecz od czegoś trzeba zacząć. Doprowadzono aresztantów do ogrodu Baztyl. Tam przydzielono im indywidualnych opiekunów wychowawców. To oni pokazywał swoim wychowankom nowe sposoby życia.

— Jak długo trwało to szkolenie? — niecierpliwił się Julius.

— Nie wiem, czy mnie dobrze słuchałeś, Juliusie? To szkolenie trwa nadal. Do dzisiaj każdy ma przydzielonego swojego anioła stróża. Świat nadal potrzebuje ogrodników i wychowawców. Początki były jednak tragiczne. Natura drapieżników jest jednolita, myślą tylko o siebie, mają ograniczone pole widzenia. Żyją tylko po to, by władać i przeżyć, bez względu na okoliczności. Mają jednak jedną dobrą cechę, którą zawsze wykorzystujemy. — Przerwałem i spojrzałem na zgromadzonych. Bezskutecznie oczekiwałem odpowiedzi. Wreszcie zniecierpliwiony powiedziałem nieco zirytowany biernością słuchaczy:

— To ambicja!

— Bardzo dobra cecha ludzka — zauważył Julius.

— O tak powiedziałem. To jest jedna z ważniejszych cech zwierzęcych. Zauważono ją już u małp. To dzięki ambicji można było ucywilizować ten gatunek. Małpa jest bardzo ambitna. Jeśli już coś zdobędzie, to tego nie odda. Nie wiem, czy wiecie, ale małpy łapano na błyskotki. Mówiono nawet: nabity w butelkę jak małpa. Polegało to na tym, że wkładano do butelki coś, co lubiły małpy — najlepiej coś błyszczącego — i ustawiano w widocznym miejscu. Wcześniej to naczynie mocno przyczepiano do podłoża. Zwierzęca ciekawość górowała nad małpim rozumem kleptomana. Początkowo podchodziły nieufnie do znaleziska, trącały butelkę i uciekały. Po pewnym czasie małpy akceptowały już butelkę i zaczynały o nią rywalizować. Zwycięzca wkładał rękę do naczynia, ściskał dłoń ze zdobyczą. Pusta ręka swobodnie wchodziła i wychodziła z naczynia. W naczyniu mógł być banan lub jakaś błyskotka. Ambitny i zaborczy jegomość nie puszczał zdobyczy. Mógł uratować swoje życie lub wolność, uciekając bez zdobyczy lub czekać na niepewne jutro ze zdobyczą. Ambicja nie pozwalała im uciec. Kleptoman siedział nawet kilka godzin z zaciśniętą pięścią w butelce. Wąski otwór więził mu dłoń. Nikt nie wie, na co czekał. Dlaczego to coś było takie ważne? Najczęściej małpka traciła życie, a butelka ze skarbem znów czekała na swego nowego adoratora. Podobnie było z ludźmi. Czasem tonęli na pełnym morzu, ratując ciężkie złote przedmioty, a innym razem ginęli w pożarze, ratując jakieś drewniane przedmioty.

— To cecha nie tylko małpoludów — zauważył Brutus.

— Tak, najbardziej ambitnym stworzeniem pozostał osioł. Osiołka wykorzystywano na tak zwaną marchewkę. Osioł był miłym, lecz bardzo nieufnym i leniwym zwierzęciem. Nie lubił pracować, lubił być wolnym i niezależnym. Na osiołka znaleziono jednak sposób. Przemiły kłapouch dostawał za darmo marchewkę. Po pewnym czasie marchewkę już mu tylko pokazywano. Osiołek zaczął kombinować, jak ją zdobyć. Zaczynał myśleć. Ambicja brała górę nad rozumem. Osiołek wpadał w pułapkę zastawioną przez ludzi. Najpierw obładowywano go ciężkimi przedmiotami, a przed jego głową wieszano na długim kiju marchewkę. On biegł za nią nawet kilka kilometrów. Kiedy już dowiózł na swoich barkach ładunek, to otrzymywał tę marchewkę, produkt jego marzeń. To smutna historia, lecz ludzie mają wiele wspólnego i z tym miłym stworzeniem.

Ludzie wciąż uganiali się za przysłowiową marchewką, a zapominali o swoich bliskich i o tym, dla kogo żyją. Mieli się za potężnych bogów, zapomnieli jednak, że byli tylko wyposażeniem Ogrodu. Byli dorodnymi chwastami i małymi słabymi roślinkami z trudem walczącymi między sobą o dostęp do słońca. Wszech dostępne reklamy wciąż nakazywały im kupować i kupować.

Często kosztem swojej rodziny zapracowywali się na śmierć. Za czym tak biegali. Czasem był to tylko kupiony na dogodne raty duży telewizor, a czasem jakiś bibelot za okazyjną, lecz bardzo wysoką sumę pieniędzy. Kredyty na 20 lub 30 lat robiły z nich osiołków, czyli niewolników ekonomicznych.

— Po co im bibeloty? — zauważył Julius.

— Nie wiem — powiedziałem. — Człowiek jest naprawdę wolny tylko bez obciążeń. Mając wiele skarbów, stajemy się więźniami własnego domu. Pilnujemy dobytku i zapominamy, po co żyjemy. Zapominamy o przyrodzie. Spacerujemy po centrach handlowych. Pochłaniamy olbrzymie ilości taniego niezdrowego jedzenia. Nie jemy już jabłek prosto z drzewa, nie znamy już smaku przaśnego chleba, nie pamiętamy smaku świeżego mleka ani nalewki babuni.

Wszechświat jest olbrzymi i wędrujemy po nim bez obciążeń. Mkniemy z olbrzymią prędkością, niczego ze sobą nie ciągnąc i nie zabierając. Jesteśmy wolni i szczęśliwi po tamtej stronie. Pozostawiamy swoje skarby spadkobiercom, którzy za grosze pozbywają się balastu, który tak wiele dla nas znaczył za naszego krótkiego, lecz zmarnowanego życia.

— Mówisz o czyś dziwnym. O czym ty mówisz? — spytał Julius.

— Masz rację, to było sensem życia mojego pokolenia i wszystkich przede mną pokoleń od czasów Fenicjan.

Dawno temu też tego nie rozumiano, lecz największym szczęściem była praca i wysoka płaca oraz gromadzenie licznych dóbr materialnych. Jak u małp — dodałem rozbawiony.

— Przetwarzano naturę na kupę śmieci. Tworzono nowe produkty i świadczono nowe kosztowne usługi. W tym celu ludzie stworzyli nowego boga; nazwali go pieniądz. Był on tą przysłowiową marchewką dla osiołka.

Zrobiłem przerwę i podszedłem do okna. Widok miałem wspaniały. Czułem wilgotne powietrze od oceanu i delikatny powiew wiatru w oczach i na policzkach. Przymknąłem oczy. Czułem, że za chwilę polecę nad ocean. Wiatr powoli mnie wchłaniał, poczułem go na dłoniach, delikatnie przewiewał między moimi palcami. Po chwili powiew przeszedł aż do stóp. Znów byłem wolnym i szczęśliwym człowiekiem. Mój umysł powędrował w przeszłość. Zobaczyłem w oddali sokole gniazdo. Chciałem tam polecieć, lecz jeszcze nie mogłem. Silny wiatr znosił mnie w przeciwnym kierunku. Oczami wyobraźni ujrzałem swoją sokółkę z pisklętami. Moje gniazdo powoli malało, aż wreszcie zniknęło. Byłem w innym miejscu, leciałem z potężnym wiatrem, byłem mu równy. Nie walczyłem z nim, lecz zostałem jego przyjacielem.

— Co chcesz mi pokazać, bracie? — szepnąłem do wiatru.

— Spójrz przed siebie, czy już poznajesz? — szumiał.

Leciałem nad chmurami. Delikatnie zniżyłem lot. Musnąłem chmury, jakbym zjeżdżał na nartach lub na snowboardzie. Zjeżdżałem po ośnieżonych stokach. Przejażdżka była wspaniała. Wleciałem w gęstą deszczową chmurę. Przebiłem ją na wylot. Wjechałem z olbrzymią prędkością w dolinę. Poczułem delikatny deszczyk na policzkach. Spadałem jak meteoryt na wspaniałą zieloną dolinę Baztan na Półwyspie Iberyjskim.

— Gdzie jest moje gniazdo? — wyszeptałem.

— Co mówisz, dziadku? — usłyszałem za sobą znajomy głos.

— Wybaczcie, coś musiałem przemyśleć. Nie mogę was wciąż zanudzać swoimi opowieściami. Dość macie gadania w szkołach. Może coś chcecie zobaczyć? — spytałem.

— Chętnie — wreszcie odezwał się Brutus.

— Miło mi cię słyszeć, sądziłem, że się już nie odezwiesz.

Podszedłem do okna.

— Księżyc, 1969 rok — powiedziałem.

Za moim oknem ujrzeliśmy krajobraz księżycowy. Panował tu ład i porządek, po chwili jednak nastąpił hałas, piasek poruszył się, a następnie zaczął wirować. Na powierzchni księżyca coś lądowało. Wyglądało to tragicznie, jakby kupa złomu spadła na powierzchnię.

— Wyrzucają śmieci — zauważył Julius. — To trzeba natychmiast zgłosić.

— To nie jest widok realistyczny, lecz historyczny — sprostowałem. — To pierwsza wizyta ludzi na księżycu. Było to bardzo dawno temu, 16 lipca 1969 roku. Z Centrum Lotów Kosmicznych z przylądka Canaveral wystrzelono statek Apollo 11. Początkowo statek krążył po orbicie okołoziemskiej, później ruszył w 384400 kilometrową podróż w kierunku księżyca. Lądowanie, które właśnie widzicie, odbyło się 20 lipca 1969 roku. Był to początek podboju Kosmosu. Nasze władze dobrze o tym wiedzą — dodałem, uśmiechając się szeroko. — Za chwilę pojawią się pierwsi wielcy: Neil Armstrong, dowódca, i Edwin Aldrin, pilot modułu księżycowego. Po orbicie krąży jeszcze Michael Collins.


— Niesamowite, jak to możliwe, tyle złomu w jednym miejscu?

— Spójrzcie! — przerwałem.

Drzwi się otworzyły. Wystawiono drabinkę. Pojawili się pierwsi ludzie.

— Co to?! — spytał Brutus.

— To są ludzie, tylko w skafandrach ochronnych. Skład atmosfery był dla nich zabójczy, musieli więc tak wyglądać, żeby przeżyć.

Chłopcy niczego nie zrozumieli z tej lekcji. Dziwili się wszystkiemu.

— Gniazdo — powiedziałem.

Widok za oknem się zmienił. Pojawiły się wysokie góry. Na jednej z nich, na stromej ścianie, była półka skalna. Na niej było gniazdo jakiegoś dużego ptaka. Dla kogoś, kto ma dobry wzrok, był to wspaniały widok. Wielki władca przestworzy stał dumnie w gnieździe z rozstawionymi skrzydłami, a przy nim stały małe pisklęta i starały się naśladować swojego rodzica. Przymykały oczy, rozstawiały maleńkie skrzydełka. Przewracały się jeden o drugiego, lecz wciąż chciały nauczyć się latać. Duży ptak ich nie karcił, stał nieruchomo i cierpliwie obserwował maluchów. Był dla nich przykładem i wzorem do naśladowania. Będziesz przestrzegał reguł, to będziesz wielki.

— Co to takiego?

— Nauka — odpowiedziałem. — Nie każdy nadaje się na nauczyciela. Miejmy więc rozum, by przetrwać — dodałem. — Usiądźmy wygodnie; może wam coś podać, macie jakieś życzenie?

— Nie, dziękujemy — dodał Julius, podejmując decyzję również za kolegę.

— A tobie czegoś potrzeba? — zwróciłem się do Brutusa.

— Jeśli można, to powiedz coś o więzieniu.


— Baztyl nie był więzieniem, jakie znacie z historii — odpowiedziałem. — To było coś w rodzaju luksusowego kurortu lub rajskiego Ogrodu. Tam tętniło życie. Wszyscy żyli w pokoju. Każdy osadzony miał swojego opiekuna. Był to raj, lecz dla nowo przybyłych było to piekło na ziemi. Było tu wszystko, czego dusza zapragnie. Nie było tu panów ani sług. Tutaj wszyscy byli panami, a jednocześnie sługami. Mieli wszystko, by nie pragnąć. Nowi pensjonariusze nie mogli tego pojąć.

„Tyle dobra dla innych? A może wszystko tylko dla mnie?” — takie myśli wciąż krążyły po ich głowach, mąciły im zmysły. Mieli wszystko, czego potrzebowali, a jednak wciąż z zawiścią patrzyli na sąsiadów. Zaczynały się drobne kłótnie. Opiekunowie musieli szybko reagować. Wywożono takiego osobnika na pustynię, bez wody i pożywienia.

— Dlaczego opiekunowie byli tak bezwzględni? — spytał Brutus.

— Chyba mnie nieuważnie słuchałeś. To była nauka. Spójrz uważnie za okno na tego ptaka. Czy pozwoli któremuś z malców skoczyć nieprzygotowanym w przepaść? Nauka jest trudna, lecz musi zakończyć się sukcesem. Jak myślicie, czy skarcenie polega na zlikwidowaniu ucznia? Uczący się popełnia błędy. Musimy mu tylko pokazać, gdzie się pomylił. Nie chciał raju, więc otrzymał pustynię, może użyłem niewłaściwego słowa. Miał wszystko, nie musiał nikomu zazdrościć. Miał tyle samo. Teraz miał tylko żółty piasek oraz nadmiar ciepła w dzień i chłód w nocy. Taka lekcja to dobry wybór dla ucznia. Nic tak człowieka nie uczy jak własne doświadczenia.


Na chwilę zapanowała cisza. Chłopcy oczekiwali dalszych opowieści o nauce, ja jednak dałem im czas na przemyślenie sprawy. Niech myślą. Niech popełniają błędy. Niech wyciągną wnioski. Nieważne jakie, błędne czy dobre, decyzje podejmą w swoim życiu. Ta nauka właśnie się rozpoczęła. Nie można zniszczyć ich osobowości. Muszą pozostać sobą i zrozumieć, jak powinno się postąpić. Muszą wyraźnie widzieć drogę, po której mają zmierzać. Widzą wiele dróg, niech sami zdecydują, którą chcą podróżować.

— Baztyl to przecież więzienie — zauważył Julius.

— Tak — odpowiedziałem.

— W średniowieczu łamano ludziom ręce i nogi, przypalano ogniem — ciągnął dalej Julius.

— Czy ty mnie słuchałeś? Ja nie mówiłem o Świętej Inkwizycji ani o oficjum wiary, lecz o Baztyl na Atlantydzie. To dwa różne światy. Czarne — bo takie szaty nosili oprawcy, i białe — czyli czyste, niemal doskonale. Do tego świata wciąż dążymy. Minie jeszcze wiele wieków, a może nawet tysiącleci, nim dojdziemy do tej doskonałości.

— To dziwne, dlaczego ludzie rodzą się dobrzy, a i tak przez całe swoje krótkie życie poddawani są segregacji — zauważył Julius.

— To były wymysły zawistnych i wpływowych osób. Tworzyli nieżyciowe prawo. Nie można było mieć osobowości. Nie można było być sobą, by uważano go za uczciwego obywatela. To paradoks — ciągnąłem dalej. — Sztucznie tworzono absurdy, by mieć całe rzesze więźniów. Pamiętam, kiedy w Polsce tak produkowano darmowych niewolników. Było ich tak dużo, że jeszcze 40 tysięcy innych osób czekało na miejsce w więzieniu.

— Czy to był kraj sprzed 20 tysięcy lat? — zauważył Brutus.

— Na ile lat ja wyglądam, Brutusie? — rozbawiło mnie to jego spostrzeżenie. — Okres niewolnictwa tak naprawdę trwa nadal. Jeśli twój talent nikomu nie przeszkadza, to nikt cię nie zauważy. Będziesz wolny, bezpieczny, lecz nieszczęśliwy.

— Powiedz coś jeszcze o tym zbóju Brutalu i jego kompanach — powiedział Julius.

— Po pobycie w Baztyl przyszedł czas na sprawdzenie ich inteligencji — zacząłem opowieść. — Przewieziono ich do centrum Bazy (dom), tak wówczas nazywano ojczyznę. Ogromny transporter dotarł na lotnisko. Jedna ze ścian zrobiła się przezroczysta, powiał delikatny zefirek. Niedawni osadzeni wychodzili na wolność. Mieli dusze przepełnione niepewnością.

Co ich tutaj czeka? Co ujrzą? Czy są już gotowi?

Podobne pytania zadawali sobie niedawni ich opiekunowie.

Czy w tak krótkim czasie przeszli ewolucję? Czy są już ludźmi, czy nadal małpoludami?


Powolutku ruszyli do wyjścia. Nikt się nie spieszył. Przyzwyczaili się już do życia w Baztyl, jak będą żyć w Bazie? Wyszli na ogromny plac. Nikt na nich nie czekał, nie było opiekunów. Ściana transportera zrobiła się matowa, a po chwili błyszczała śnieżną bielą. Delikatny powiew wiatru i pojazd zniknął wysoko w chmurach.

Brutal stał jak wmurowany. W oczach pojawiły się łzy. Był bezradny jak dziecko.

Kim się stał? Czy był królem tego raju, czy nadal był więźniem? Jak ma tu żyć? Co on tutaj robi?

Nogi powoli odrywały się od podłoża. Zrobił pierwszy niepewny krok, jego partnerzy uczynili to samo. Nabierał pewności siebie.

Był liderem grupy? Nadal miał autorytet?

Podniósł obie ręce do góry i krzyknął z całej siły:

— Wolność! Wolni! Jesteśmy wolni!

Jego towarzysze robili to samo co on. Uśmiechnął się. Spojrzał na całą grupę. Wszyscy się śmiali z wyjątkiem jednego chudzielca. Przerwał uśmiech i zrobił groźną minę. Grupa przestała się śmiać i czekała na następne posunięcie idola. Chudzielec był innym człowiekiem.

— Ty! — krzyknął. — Kto ty jesteś, jak się nazywasz?

— Nazywam się Germanik i jestem człowiekiem — powiedział pewnie.

— Wszyscy jesteśmy ludźmi i jesteśmy silną grupą. Rób to co wszyscy, bo pożałujesz Germaniku!

— Jestem wolnym człowiekiem i wiem, co mam robić. Nie będę słuchać jakiegoś małpoluda! — wykrzyknął.

— Nie prowokuj mnie, cherlaku, bo pożałujesz, że tutaj jesteś!

Grupa zwątpiła w siłę Brutusa.

Kto tu rządzi?! Brutus czy Germanik? Po której stronie się ustawić?

Brutal był inteligentną i silną osobowością. Chwycił chudzielca za gardło i podniósł jedną ręką do góry.

— Jesteś wolny?! Może umiesz też latać jak wolny ptaszek?!

Rzucił przeciwnikiem z całej siły. Ten leciał w powietrzu jak jaskółka.

Cała grupa patrzyła z niedowierzaniem. Germanik wciąż leciał daleko, daleko i nie spadał na ziemię.

— Naprawdę jesteśmy wolni?! To magiczna kraina! — krzyczeli głośno jak władcy.

Brutal stał jak wmurowany.

„Co się dzieje? Może trzeba go było zdzielić pięścią w nos?” — rozmyślał zaszokowany. Po chwili doszedł do siebie i opamiętał się. Spojrzał na grupę i krzyknął:

— Po co nam ptaki?! My jesteśmy wolnymi ludźmi! Do Bazy! Do domu! Po bogactwo i dobrobyt! Świat należy do nas! Bierzemy wszystko i bawimy się wszystkim!

— Freedom! Freedom! Freedom! — skandowano.

Brutal znów był wodzem.

Ruszyli na podbój Bazy. To tam mieli zaprowadzić nowy brutalny porządek. Wyglądali groźnie, lecz brakowało im broni. Rozglądali się za czymś, co mogłoby ją zastąpić. Szli po bardzo płaskiej błyszczącej powierzchni. Wszystko wokół było jakby złożone z jednej litej konstrukcji. Nie było tu kantów, wszystko było tu sterylne i śnieżnobiałe.

Rozglądali się z niepokojem i rozmyślali:

„Gdzie broń, czym mogą podbić ten kraj?!”.

Ruszyli naprzód; z każdym przemierzonym krokiem złość w nich wzbierała.

W dali pojawił się jakiś nieduży pojazd. Jechał prosto na nich. Zbójom zaczęły dopisywać humory.

— Mamy królika, panowie. — Brutal nabrał lepszych manier. — Proszę was, przyjaciele, o łupy!


Było tu wielu dzielnych wojowników, więc ruszyli na przeciwnika z głośnym HURRA.

Zaatakowali tyralierą. Ofiara już była w zasięgu ich rąk, lecz dzielni zbóje nie zdołali zatrzymać pojazdu. Tylko Hun zdołał wskoczyć na dach wroga. Nie był tam jednak zbyt długo. Najpierw odbił się od zderzaka, później przeleciał przez przód po masce i na chwilę zatrzymał się na dachu. Później z hukiem runął na grupę przyjaciół. Wszyscy upadli na ziemię. Tylko Brutal wciąż się zastanawiał, widząc swoich ludzi pobitych:

„Dlaczego moi ludzie są tacy ślamazarni? Dlaczego chudzielec Germanik odfrunął niczym ptak? Dlaczego jesteśmy na tym dziwnym pustkowiu? Gdzie jest złoty pałac? Gdzie łupy?”.

— Panowie, idziemy po łupy, a nie po króliki. Te drobiazgi zostawmy sępom! — krzyknął, podnosząc obie ręce do góry.

Pobici zbóje zapomnieli o klęsce. Brutal był już nie tylko Wodzem, lecz od teraz też psychologiem. Był naprawdę groźnym przeciwnikiem. Zdobył więcej niż można się było spodziewać po niedawnym małpoludzie. Był geniuszem o silnej osobowości. Był królem!


Grupa ruszyła przed siebie. Mijali dziwne a zarazem wspaniałe budowle. Wewnątrz panowało życie. Widzieli dziwne postacie wewnątrz budynków. Na zewnątrz byli tylko oni.

„Jak się dobrać do tych pałaców?” — rozmyślał Brutal.

Doszedł do jednego z budynków z zaciśniętymi mocno pięściami, aż jego paznokcie wbiły się w dłonie. Kropla krwi spadła na ziemię. Zacisnął zęby, aż poczuł krew w ustach. Podniósł rękę i z całej siły uderzył w ścianę budynku. Bił w ścianę z całych sił, bez skutku. Ludzie wewnątrz nawet nie zauważyli całej grozy i potęgi Brutala.


— Co się stało? Gdzie oni byli? Czym byli? — spytał Julius.

Spojrzałem na chłopców. Zaciekawiło ich moje opowiadanie. Uśmiechnąłem się szeroko i postanowiłem się zabawić ich kosztem.

— Na siódmym pierścieniu Atlantydy — powiedziałem. — Nie będę was zanudzał tą banalną historią. Może mi powiecie coś o sobie. Co tam u rodziców? O czym marzysz? Co chcesz robić? Czy masz jakieś plany na przyszłość? Te same pytania dotyczą Brutusa — dodałem.


Chłopcy zaniemówili. Brutus był spokojny, natomiast Julius podekscytowany.

— Nasze życie jest nudne. Nie wiem, czy mamy jeszcze chęć na życie. Wciąż szukamy swego Edenu lub Berde Bailara — powiedział Julius w imieniu gościa.

— Potrzeba wam stymulatora. Dobrobyt to niewola. Macie wszystko w swojej złotej klatce. Powoli obrastacie w tłuszcz, zanikają wam mięśnie. Nigdy nie poznacie swojej sokółki, po prostu nie żyjecie za życia. Brakuje wam Baszty, siódmego pierścienia Atlantydy. Brakuje wam wprowadzenia do życia. Brakuje wam świeżej krwi.

— Co to jest Baszta?

— Litery S — „życie” i Z — „obrona” lub „atak”. To zestawienie oznacza „ochraniający żyjących”. Brutal i jego prawie ludzie — kontynuowałem — nie byli jeszcze przystosowani do nowego życia. Ich droga to wieczna wędrówka. Zaliczyli już Baztyl, lecz do Bazy dotrą tyko nieliczni. Widzą tę ziemię obiecaną, lecz czy kiedyś tam dotrą? Wyraźnie widzieli Bazę, lecz byli jakby w innym wymiarze. Byli duchami w świecie rzeczywistym lub odwrotnie. Ich łącznikiem i przewodnikiem był Germanik, którego Brutal wyrzucił. Teraz byli zdani tylko na siebie. Cały realny świat był otoczony jakby polem siłowym. Całe to bogactwo, które widzieli, nie było dla nich. Widzieli wspaniałe skarby, piękne kobiety, na które mogli tylko popatrzeć.

Brutal stał z zakrwawionymi dłońmi i myślał, myślał…

To był mocny stymulator. Wiedział, że musi zmienić swoje życie. Musi poświęcić swoje przywódcze aspiracje, by przejść do następnego pierścienia. Zacisnął mocno zęby, aż krew pojawiła się w jego ustach. Zawył jak zraniony drapieżnik. Jego głos był potężny. Echo jego potęgi rozbrzmiewało wciąż i wciąż. Wydawało się, że ciągle ryczy i ryczy.

— Dlaczego zawył?

— Chciał być sobą. Nie chciał zmian wewnętrznych, pragnął jedynie majątku i władzy. Nie chciał służyć. Chciał władać.

— Po co mu odpowiedzialność? Przecież był małpoludem.

— Pokazano mu marchewkę i obserwowano, co teraz zrobi osiołek. Pokazano mu inny świat, to był element terapii. Był nie tylko groźnym osobnikiem, posiadał jeszcze inną straszną cechę — inteligencję. Gdyby teraz trafił do Bazy, to byłaby niezła wojenka.

— Czy zbóje opuścili Basztę?

— Jeszcze bardzo długo pozwolono im oglądać skarby i piękne kobiety. Bardzo wnikliwie sprawdzano postępy w ich wychowaniu. Inna grupa małpoludów nigdy nie wyszłaby z siódmego pierścienia, lecz Brutal był wyjątkowy. Jedyny w swoim gatunku. Nie pasował do pozostałych, był hybrydą, mieszańcem. Ktoś wcześniej musiał zajmować się jego rodziną.

— Kto i kiedy to uczynił?

— Prawdopodobnie Brutal był potomkiem Atlantydów. Może był jakimś zaginionym dzieckiem? To pytanie pozwoliło tej grupie awansować dalej. Jaki wpływ na małpoludów miał ich wódz i Atlantyda w jednej osobie? Postanowiono przesłać tę grupę na szósty pierścień Bazta.

— Co to oznacza?

— Z to obrona lub atak, T to wódz lub król. Oznacza to „granicę” lub „ochraniających imperium”. Nikt obcy nie dotarł jeszcze tak daleko. Zaryzykowano? Czy była to tylko głupota? Przyszykowano niezły stymulator dla Atlantydów.


Brutal i jego ludzie przywykli już to tego nierealnego miasta. Polubili nawet tę sytuację. Robili psikusy, które nie robiły ludziom szkody. Zaczepiali młode pary i samotne dziewczyny. Straszyli ludzi i wygrażali nieudacznikom. Chodzili na bale i przyjęcia bez zaproszenia. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Byli dla nich tylko duchami. Mogli robić wszystko i za nic nie odpowiadali. Było to złe, lecz w tym było coś więcej. Obserwowano ich wnikliwie. Nie byli jeszcze gotowi do następnej odsłony. Ich grupa jednak bardzo się zżyła. Słuchali Brutala i traktowali go jak króla, pojawiła się mała iskierka przyjaźni pomiędzy zbójami.

Bazta

Zbóje dobrze się bawili. Byli właśnie na garden party. Chodzili pomiędzy gośćmi. Oglądali wspaniałości na stołach. Czuli się jak najważniejsi z ważnych. Jakiś miły pan domu właśnie zapraszał wszystkich na parkiet. Brutal zwołał swoich kompanów na potańcówkę. Od kiedy tu przebywają, wiele się nauczyli o tym dziwnym życiu. Nie było tu króla, wszyscy byli równi. Wszyscy byli grzeczni i mili. Wokół panował tylko śmiech i muzyka.

Brutal właśnie wchodził na parkiet, gdy niebo się przyćmiło. Ogromny cień zstępował na przyjęcie, zrobiło się szaro. Postacie z przyjęcia zrobiły się niewyraźne, a następnie przezroczyste. Po chwili zbóje byli już w transporterze. Ściany zrobiły się metalowe i błyszczące. Nie trwało to długo, gdyż po chwili sytuacja się odwróciła. Ściana zrobiła się przezroczysta. Poczuli powiew wiatru, cień powoli oddalał się. Świat znów rozjaśniał. Byli w dżungli. Wspaniała roślinność, wonne kwiaty, dużo zwierzyny i owadów, i tylko oni.

— Co się stało? — spytał Julius.

— Wylądowali na ostatniej zaporze Atlantydy, byli na pierścieniu Bazta.

— Czy Bazta to nie broń?

— Bazta to ochrona imperium. Brutal trafił do prawdziwego labiryntu. Tu wszystko potrafiłoby ich zabić. Nie przybyli tu jednak po to, by zginąć. Mieli po prostu się wykazać. To był swoisty egzamin, duża matura. Jeśli byliby zagrożeniem dla imperium, to zginęliby szybko z rąk egzekutorów.

— Gdzie są egzekutorzy?

— W Bazie.

— A gdzie jest Baza?


— Baza jest sercem Baztanu. Brutal i jego kompani właśnie zostali przywiezieni do BazTanii. Dalej nie mogli już dotrzeć. Ich maniery były nieludzkie. Przypominały zachowanie dzikich zwierząt. Nadawali by się tylko do zoo.

— A co to takiego?

— To miejsce, gdzie trzymają zwierzęta w ciasnych klatkach.

— Po co zwierzętom klatki?

— Te klatki nie były potrzebne zwierzętom, lecz ludziom. Wolne zwierzę korzysta z wolności, żyje, poluje, jest samodzielne. W zoo ma tylko leżeć i nic nie robić. To więzienie dla zwierząt. Klatka powodowała, że zwierzę było tylko w jednym miejscu i zwiedzający mieli pewność, że lew czy gepard jest w tym jednym miejscu o każdej porze w dzień i w nocy przez kilka lub kilkanaście lat.

— To okrutne!

— Zgadzam się z tobą, Juliusie. Lecz nadal daleko nam do Atlantydów. Ludzkość wciąż postępuje jak zbóje Brutala. Teraz żyjemy w innym świecie, lecz daleko nam jeszcze do prawdziwej wolności. Spójrzcie na mój pokój, mam tu wszystko. Nawet polubiłem to więzienie. Wciąż nurtują mnie pytania:

Czy jestem wolny?

Czy żyję wbrew naturze?

Czy kiedyś będę wolny?

Czy jestem przygotowany do wolności?

Czy przeżyłbym na wolności dłużej niż kilka dni?


— Przyszliśmy tu w sprawie tej książki — powiedział Brutus, wskazując na książkę.


Wstałem, podszedłem do okna. Poczułem bryzę znad oceanu Atlantyckiego. Odpłynąłem w myślach daleko, daleko poza horyzont oceanu. W kilka sekund obleciałem cały wirtualny świat. Naładowałem swoje wewnętrzne akumulatory. Powróciłem do rzeczywistości. Podszedłem do chłopców. Spojrzałem na książkę. Wziąłem ją do ręki.


— Bazta — powiedziałem. — Tutaj mamy zbieżność. Dwie zupełnie inne historie. Te same znaki i symbole. Nie mogę wam dużo powiedzieć na temat tej książki. To literatura patriotyczna, napisana na zamówienie.

Autor wykorzystał wiele prawdziwych historii, lecz nie z tej bitwy.

Występują tu fikcyjni bohaterowie, którzy stali się narodowymi bohaterami.

Polska jest tu dobrym, uczciwym i bardzo silnym królestwem. Wrogowie są źli, podstępni, bardzo silni, dobrze uzbrojeni, lecz przegrywają z uczciwymi Polakami.

— Gdzieś już o tym czytałem — wtrącił Julius.

— Na pewno każdy kraj na ziemi miał takich superbohaterów. W tej książce jest zbiór wielu wydarzeń. Za czasów autora Polski już nie było na mapie świata. Młodzież nie znała swojej historii. Nie uczono jej w szkołach zaborców. Nikt już nie pamiętał wolnej Rzeczpospolitej. Stworzono więc wspaniałą i silną wirtualną ojczyznę, którą podstępnie okradli źli sąsiedzi. Polska młodzież zapominała już mowy ojczystej. Mówiono tylko po niemiecku i po rosyjsku. Uczono ich innej historii. Mówiono im o obcych sukcesach. Mówiono im, że żyją w wolnym i bardzo silnym kraju. Zrobiono z nich nowych obywateli nowych państw.

— Wyprzedzono to co nieuniknione — wtrącił Brutus.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 51.19
drukowana A5
Kolorowa
za 74.06