Cisza… w uszach brzmi dźwięk znanego utworu zespołu Europe — „The Final Countdown”… ostateczne odliczanie.
Tchórz.
Egoista.
Tak będą mówić ludzie przez najbliższe parę tygodni.
Później zapomną.
Zadaje sobie pytanie. Jakim trzeba być „tchórzem”, aby skutecznie targnąć się na własne życie. Ba. Jakim trzeba być egoistą wyzutym z jakichkolwiek uczuć wyższych, aby mianem „tchórza” określać samobójcę!
Akt ostatecznego zakończenia życia na tym świecie wymaga od każdego, kto zamierza go dokonać odwagi większej niż inne wyzwania, przed którymi stajemy. Już sama świadomość, że kolejnego dnia nie będzie wzbudza we mnie pierwotny lęk nie do opisania.
Łatwo jest oceniać człowieka przez pryzmat własnych wartości i możliwości. Ocenianie — szufladkowanie według utartych schematów dopracowaliśmy do perfekcji!
Nie próbujemy nawet poznać pobieżnie sytuacji, w której znajduje się ktoś inny. Po co. To kosztuje zbyt wiele energii. Zbyt wiele „wyrzeczeń”.
Trzeba by na moment, na chwilę się zatrzymać w codziennym pędzie.
Odejść od telewizora albo przestać serfować w sieci.
Zastanowić się i pomyśleć! A przecież „myślenie” tak bardzo boli. Dalej. Trzeba by poddać problem głębokiej analizie. Zważyć sytuacje „za” i „przeciw” i dokonać bezstronnego, sprawiedliwego rozstrzygnięcia.
O ile łatwiej zamiast tego być ślepym na wzór Temidy…
Patrzę oczyma wyobraźni na nasze społeczeństwo w wymiarze globalnym.
Widzę ludzi, których jedynym życiowym celem jest dojść jak najwyżej, nie zwracając uwagi na innych.
Widzę uwagę, skupioną wyłącznie na własnym interesie, mierzonym długością nosa. Praca — dom. Dom — praca. Od lat wykonują zaprogramowane czynności, niczym mechaniczne roboty z filmów science fiction.
Mijają się każdego dnia na ulicy, nie patrząc sobie w twarz.
Bezimienni i bezpłciowi — całkowicie pozbawieni refleksji nad życiem i przemijaniem.
Ogłupieni przez media bezkrytycznie przyjmują serwowane im wiadomości za pewnik i uznają je również za własną „prawdę”!
Włączają autopilota na nie myślenie i pozbawiają się zdolności empatii.
Drugi człowiek jest wrogiem — nie przyjacielem.
Nie tylko kompletnie nie mają do niego zaufania, ale wręcz cieszą się z jego nieszczęścia, bo dzięki temu mogą się fałszywie dowartościować.
I tak docierają do kresu własnego życia.
Kiedy nadchodzi naturalna godzina ich odejścia niczym na seansie filmowym mają okazję szybkiego przeglądu tego, co zrobili dobrze.
Dziewięćdziesiąt procent z nich nie ma wówczas powodu do radości… Jednak na jakiekolwiek zmiany jest już zbyt późno!
Widzę również składową społeczeństwa, jego mniejszą część, dumnie i niejednokrotnie na wyrost zwaną „rodziną”.
Teoretycznie, to najbliżsi mi ludzie. Teoretycznie…
Zadziwiającą cechą ludzi z kategorii „rodzina” jest selektywne słuchanie.
Mówisz do nich. Przedstawiasz im swój problem najlepiej, jak tylko potrafisz, a oni ze wszystkich informacji wybierają te, dzięki którym mogą odmówić Ci pomocy.
Motywacja jest różna, jak różni są ludzie.
Zawsze jednak zmierza do jednego, utartego działania — pewnego mechanizmu obronnego, którego zasadniczym elementem jest słowo „nie”.
Społeczeństwo, to również znajomi. Czasami także „przyjaciele”.
Żyjemy dziś w strasznych czasach jeśli chodzi o globalne ujęcie relacji międzyludzkich.
Gromadzimy dziesiątki czy setki „znajomych” na portalach społecznościowych i jesteśmy z tego bezkrytycznie dumni.
Przenosimy życie do rzeczywistości wirtualnej i tam kreujemy naszą „ludzkość”. Wieki średnie w nowoczesnym wydaniu.
Internetowi znajomi i przyjaciele z facebook — a nierzadko nie mają czasu aby odpisać na jedną wiadomość, nie mówiąc już o realnej ingerencji w życie drugiej osoby.
Tak tworzy się zmechanizowane, cyfrowe społeczności, zainteresowane co najwyżej jak największą ilością „lajków”!
11 października 2017 roku.
Siedzę w małym, ciemnym mieszkaniu. Stara kamienica w centrum miasta.
Za oknem jesienna szaruga i słota.
Polska, złota jesień jeszcze się nie narodziła lub już odeszła do przeszłości, nie pozostawiając po sobie nic więcej niż kilka kropel deszczu, spływających po okiennej szybie.
Pora na rachunek sumienia.
Na podsumowanie dotychczasowego życia.
Na analizę.
Zatrzymałem się.
Jestem bardziej obserwatorem świata niż uczestnikiem wydarzeń.
Mam czas. Zegar nadal tyka, wyznaczając kolejne, godzinne okresy zmierzające do nieuniknionego końca.
Oglądam się za siebie.
Mój wzrok sięgnął wstecz i jak na dłoni widzę ostatnie 16 lat życia.
Wypłynąłem w podróż 35 lat temu a dziś jest ten dzień, kiedy wreszcie dobiję brzegu…
Okrągły stolik, na nim komputer a obok kubek zimnej już kawy z mlekiem. Zapalam kolejnego papierosa… Jakże wspaniały jest ogień! Potrafi strawić wszystko, także człowieka — wypalić do cna.
Ogień bólu.
Ogień samotności.
Ogień bezsilności i kompletnego braku perspektyw.
Wracam do przeszłości.
Kadr po kadrze oglądam film, którego byłem zarówno reżyserem, scenarzystą jak i głównym aktorem.
Minione 16 lat w znakomitej większości mógłbym określić mianem wspaniałych!
Rok 2001. Pierwsza praca, niedługo potem pierwsza, własna firma.
Nieskończone pokłady życiowej energii i pomysłów na samego siebie.
Świat stał dla mnie otworem i nic nie mogło pokrzyżować czynionych wówczas z rozmachem planów. Inne niż dziś realia rynkowe. Zdecydowanie więcej możliwości działania, których nie ograniczało w żaden sposób restrykcyjne państwo.
Niskie koszty początkowe, ogromny zapał do pracy i setki ciekawych pomysłów w głowie. W ciągu niespełna pięciu lat rozbudowałem firmę do kilkunastu oddziałów w całym kraju. Nikt ani nic nie było w stanie mnie powstrzymać.
Równolegle do sfery zawodowej, skrupulatnie również budowałem wyższe wartości w życiu.
Miałem szczęśliwy związek, kochałem i byłem kochany.
Dziś wiem ile oznacza odwzajemnione uczucie
Jak cenna jest relacja emocjonalna, pomiędzy dwojgiem ludzi, wspierających się wzajemnie bez względu na okoliczności czy aktualne wydarzenia.
Jak definiuje szczęście?
Nie będę oryginalny. Nie mam już na to siły.
Podzielam pogląd, że szczęście, to jedyna rzecz we wszechświecie, która mnoży się dzięki dzieleniu. Fenomenalna właściwość, nie spotykana nigdzie indziej w przyrodzie!
Doskonała passa trwała przez kilka lat.
Moje życie było wówczas pasmem nieustających sukcesów.
Niczym mityczny Midas, zamieniałem w złoto wszystko, czego się dotykałem. Jeden, udany interes rodził kolejny, a ten następne.
Wydawało się, że nic i nikt nie jest w stanie zatrzymać tej maszyny rozpędzonej na pełnej prędkości. Życie jednak pisze różne scenariusze i nierzadko drastycznie koryguje pierwotny, którego sami byliśmy autorem.
W mojej rodzinie pojawiła się śmiertelna choroba.
Najbliższa mojemu sercu osoba — matka, zachorowała na nieoperacyjny nowotwór płuc. Diagnoza była jednoznaczna i nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Rok, w najlepszym z możliwych scenariuszy może dwa lata życia.
Wielokrotnie słyszałem wcześniej o przypadkach chorób nowotworowych wśród moich znajomych. Tyle, że „słyszeć” a mieć wątpliwą przyjemność przeżywać to osobiście, to kolosalna różnica.
Wydarzenia tego typu diametralnie zmieniają ludzkie życie.
Przewartościowują je na wszystkich poziomach istnienia.
Zdajesz sobie sprawę, że wszystko do czego zmierzasz, każda z rzeczy, które budujesz aby zapewnić sobie jak najwyższy komfort istnienia są … jak zamki stawiane na piasku w czasie zbliżającego się sztormu.
Zaczynasz myśleć.
Myśleć o przyszłości.
Głęboko analizować sytuację pod kątem nieuniknionego końca.
W pewnym sensie nie naturalnego, drastycznie skracającego Twoją obecność na ziemi.
2 lata i 4 miesiące walki.
Tyle trwało zmaganie się z postępującym nowotworem, który w sposób nie do zatrzymania pustoszył organizm mojej matki. Życie biegło pomiędzy jedną wizytą u specjalistów a kolejnym pobytem w szpitalu.
Chemioterapia, radioterapia i … przerzut.
Koniec leczenia agresywnego, mającego na celu zwalczenie choroby.
Początek łagodzenia jej skutków i oczekiwania na niechybną śmierć.
Zaniedbane obowiązki służbowe.
Znikoma ilość czasu, którą można było poświęcić na dalszy rozwój czy nadzorowanie biznesu.
Zmęczenie fizyczne i psychiczne.
Wewnętrzna walka i pretensje do życia o brak sprawiedliwości.
W efekcie upadek firmy i strata źródeł dochodów. W życiu prywatnym rozpad związku i puszczenie w niepamięć ośmiu lat bycia razem.
Bezradność.
Brak możliwości jakiejkolwiek pomocy. Konieczność wyczekiwania na śmierć a w ostatnich kilku dniach wręcz błagalne prośby, aby już nadeszła…
2 kwietnia roku 2009 odeszła w wieku 53 lat, dokładnie w miesiąc po swoich urodzinach.
Życie zmieniło swój bieg. Straciłem najbliższą mi osobę. Mój związek stał się przeszłością. Firma upadła i nie miałem praktycznie żadnego celu, do którego można by dążyć. Rodzina i znajomi poprzestali w swoich działaniach jedynie na obecności podczas uroczystości pogrzebowych, z czego ponad połowa z nich tylko dlatego, że tak wypadało. W przeciwnym razie, co by ludzie powiedzieli…
Chwilowy powrót do rzeczywistości. Dzwonek telefonu. Przyjaciel. Nie odbieram.
Nie mam dziś ani siły, ani ochoty rozmawiać z kimkolwiek poza samym sobą.
To czas wyłącznie dla mnie.
Patrzę na zegar wiszący na kuchennej ścianie. Wskazuje 13:42.