„Moje krople łez zamienię w iskry ognia”
/W. SHAKESPEARE/
PUNKT OGNIA
Moment, który w ułamku sekundy zmienia rzeczywistość. Niszczy stare, by zwolnić miejsce dla nowego. Głównym celem ognia jest przemiana, transformacja, spalenie tego co było, po to, aby w tych zgliszczach utworzyć coś nowego. Nie ma dla niego czegoś takiego jak granice.
„Ogień symbolizuje pasję, pragnienie, odrodzenie, zmartwychwstanie, wieczność, zniszczenie, nadzieję, piekło i oczyszczenie. Symbole te były używane w literaturze, filmie i tekstach religijnych od tysiącleci. Ogień jest używany przez ludzi od ponad 400 000 lat. Nasza zdolność do kontrolowania ognia jest powiązana z naszą zdolnością do ewolucji jako gatunek. Użyliśmy ognia do gotowania jedzenia, kucia narzędzi i trzymania się w nocy. Ogień miał ogromne korzyści dla ludzkości, a z naszej najwcześniejszej literatury ludzie pisali o ogniu. Pisali o jego zdolności do odżywiania i ochrony, ale także szkodzenia, a nawet zabijania. Widzimy, że ogień jest dla nas jednym z najważniejszych symboli. Być może dlatego jest uważany za jeden z czterech elementów niezbędnych do życia (wraz z wodą, powietrzem i ziemią)”.
Symbolika ognia (przykłady z literatury i religii) | Micro Blogs (ec2-cli.com)
Prawdziwy wojownik walczy zawsze o kogoś, a nie przeciwko komuś W pozytywnym sensie wojownik oznacza tego, kto walczy nie z kimś, lecz o coś, o kogoś. Nie walczy przeciwko komuś, lecz dla kogoś, walczy za ludzi, żeby mogli żyć w pokoju. W jego wojowaniu jest zawsze element odpowiedzialności i ochrony, a nie zemsty.
Wojownik Światła to ktoś posiadający i przestrzegający Kodeks Rycerzy Światłości dla własnego dobra i dla dobra świata, kodeks oparty jednak zawsze na wartościach duchowych: dobru, prawdzie, mądrości, miłości i szacunku wolności.
/Droga Wojownika Światła/
Toporny BYT — CZŁOWIEK, szlachetnym kamieniem jest w swym stanie surowym, skrywającym skarb, przeznaczonym do wykonania na nim bolesnych szlifów jubilerskich, które ukażą go prawdziwym, więc pełnym światła. Człowiek winien być światłem, sięgać po światło i nieść światło.
/DOROTA WOROBIEC/
Ludzie, którzy pojawiają się w naszym życiu, bywają niczym meteory. Mają swoje unikalne zadania, wpływają na nas i potem cicho znikają. Czasami zostawiają po sobie piękne wspomnienia, a czasami tylko krótki ślad. Bywa, że ślad ten odciska swe niezmywalne znamię na czyimś całym życiu. To fascynujące, jak różnorodni ludzie wpływają na naszą podróż przez życie. W swej twórczości, misji życia, pragnę stać się takim meteorem dla ludzi na teraz, oraz dla tych z przyszłości bliższej i bardzo odległej. Pragnę moją twórczością przenieść przez wody pokoleń wartości najwyższe, bez których upadają cywilizacje. Każdy z nas może być jak arka… W swej twórczości, misji życia, usiłuję przekazać, iż ludzkość winna stać się, niczym nowe serce dzwonu, o częstotliwościach wykraczających znacznie poza ziemską skalę niskich, nudnych gam, nie wnoszących niczego nowego. Każdy z nas może mieć swój wkład w budowę tego serca dzwonu, jeśli zagra swe życie na najwyższych wibracjach… Wibracjach własnego otwartego serca.
/Dorota Worobiec/
Oddając w ręce Czytelników obecnych i przyszłych „Testament ogniem i rosą spisany”, oddaję jednocześnie najprawdopodobniej moją ostatnią książkę i tym razem rzeczywiście tak raczej jest, choć ostatnią zdawała się być każda następna, począwszy od tej pierwszej…
Testament ogniem i rosą… Dlaczego akurat tak? To oczywiście wyniknie z treści i tytuł ten ma znaczenie wielorakie, choć mocne swym sensem, przekazem, swą wymową w każdym z tych przypadków. Dlatego nie uprzedzam faktów i nie tłumaczę, nie streszczam, nie opisuję tu niczego. Tekst umieszczony na okładce oddaje to wszystko wystarczająco, więc pozwolę sobie zamieścić go, powtórzyć w tym właśnie wstępie, na jego końcu, zaś samą akcję, całą przygodę pozostawiam Czytelnikowi. Nie zamieszczam tym razem zdjęć, ilustracji do akcji książki, gdyż najlepiej każdy sam sobie stworzy wizerunek bohaterów, miejsc, cały nastrój, bo wtedy sam stanie się pięknym, jedynym i niepowtarzalnym nośnikiem całego przekazu, ożywiając moje historie swoim własnym wyobrażeniem, emocją, a potem po czasie, mam nadzieję, także pamięcią.
Przez wszystkie lata mojej przygody pisarskiej widnieje przy mnie dopisek „Pracownik Światła”…Tak rzeczywiście jest, identyfikuję i siebie samą i moją twórczość-misję z PRACĄ DLA ŚWIATŁA, pracą, która została mi zadana, którą rozpoznałam i przyjęłam do realizacji. Wydawanie moich książek we współpracy z Ridero I.T. Publishing rozpoczęło się w roku 2017 i trwa do dziś, rozpoczęło się od razu zaproszeniem do udziału w Międzynarodowych Targach Książki (razy kilka) w Krakowie, kończy się tym samym, zaproszeniem na kolejne 2024, za co bardzo dziękuję Ridero, choć może być i tak, ze jeszcze coś napiszę kiedyś….
Oprócz Ridero I.T. Publishing istnieje w moim życiu od wielu, wielu lat wspaniała Redakcja „Nieznanego Świata” ze śp. nieodżałowanym Markiem Rymuszko — człowiekiem legendą, którego nikomu chyba przedstawiać nie trzeba, podobnie jak wspaniałej kobiety — bohaterki, walczącej o zwycięstwo światła, bo tak to jednym słowem można najtrafniej określić, a mam na myśli oczywiście niezwykłą Annę Ostrzycką — Rymuszko. Dziękuję tu „Nieznanemu Światowi” za lata istnienia, potem wreszcie za lata pięknej współpracy i życzę, aby zawsze trwał, bo jeśli zabraknie NŚ, to tak, jakby świat stracił jedną z najważniejszych cząstek.
Są także w moim życiu pewni bardzo niezwykli ludzie — Brygida Kamińska i Bartek Szczurkowski, nasi wielcy podróżnicy przez Ziemię i przez ludzkie serca, przez ludzką psychikę, zapraszając do ich szokującego, wspaniałego bloga podróżniczego! Oni prawdziwie oddali siebie Ziemi i ludziom, dlaczego? Przeczytajcie na ich blogu.
Jest także wspaniała ekipa „Michael Serge”, ekskluzywnego sklepu europejskiego w Zielonej Górze, serwującego niepowtarzalnie piękne i wykonane na najwyższym poziomie eksponaty dla wymagających podróżników, także eksponaty z duszą dla celów prezentowych, z możliwością graweru. Pragnę polecić ten sklep absolutnie wszystkim, pracują tam profesjonaliści, ludzie wyjątkowi, z bardzo osobistym, niespotykanym podejściem do klienta. Trwajcie moi drodzy przy swym dziele, bez Was świat byłby biedniejszy o cudowne eksponaty z duszą.
W tym miejscu dziękuję, choć dziękowałam już w poprzednich książkach, wszystkim ludziom, którzy są obecni w moim życiu, oraz tym, którzy w jakikolwiek sposób przeszli przez moje życie, trwają w moim życiu, naznaczając je swoją obecnością i mam tu na myśli osoby mi najbliższe — Rodziców, jak i te, które przemknęły przez moje życie jak meteory, pozostawiając ważny ślad… Również i ja chciałabym poprzez moją twórczość stać się meteorem, który jeśli niszczy, to najwyżej wartości destrukcyjne w czyimś życiu, pozostawiając miejsce na mniejsze i większe „wciąż rozpoczynam od nowa”. Dziękuję Czytelnikom za miłe, drogie mojemu sercu prezenty, upominki, jakie otrzymywałam i wciąż otrzymuję w podziękowaniu za wkład, jaki moja twórczość wniosła w Ich życie, a także za znajomości, jakie poprzez to powstały na przestrzeni czasu, to piękne i wzruszające. Dziękuję Monice-Marii Podsiadło i Sławie Dąbrowskiej, no i oczywiście Brygidzie Kamińskiej i Bartkowi Szczurkowskiemu za użyczenie kilku artykułów do moich książek, Michałowi Kadlcowi z blogu „potoruniu”za piękną wkładkę o Toruniu i zjawiskowe zdjęcia miasta. Ekskluzywnej Europejskiej Firmie Michaelserge.pl za piękne eksponaty z duszą, najwyższej klasy, oraz wiersz o mnie i mojej twórczości, to było piękne i wzruszające, dziękuję! Gminie Toruń za finansowanie części mojej twórczości oraz obdarowanie herbem Torunia z toruńskim Aniołem.
Więcej nie będę się rozpisywać, wszystko zostało powiedziane. Zostawiam Czytelników z moją książką, życząc Im i sobie samej, aby choć jedno zdanie, czy słowo stało się na miarę Boskiej Zwrotnicy w Ich życiu…
/Autorka/
Toporny BYT — CZŁOWIEK, szlachetnym kamieniem jest w swym stanie surowym, skrywającym skarb, przeznaczonym do wykonania na nim bolesnych szlifów jubilerskich, które ukażą go prawdziwym, więc pełnym światła. Człowiek winien być światłem, sięgać po światło i nieść światło. Jest człowiek podobny do biblijnej sykomory, gdyż jedynie nacinając jej owoce sprawimy, że owoc ten będzie słodki, inaczej okaże się kwaśny, cierpki. Nie dając się naciąć, zranić, nie przeżyjemy transformacji, nie będziemy nadawać się „do spożycia”, nie staniemy się „pokarmem dla kogoś”. „that I may not cause pain” — „abym nie był przyczyną bólu”, gdyż człowiek automatycznie odwraca się, odcina od bólu. Ludzkie plemię rodząc się według ciała, czyli z Ziemi — swej matki, zadało jej poprzez swoje pojawienie się na niej potężny ból, niczym biblijny Jabes swej rodzicielce. A to zobowiązuje, do stawania się kimś godnym tego bólu, gdyż cierpienie, posiada wartość jedynie w kontekście dobra wynikającego z niego. Nadeszły czasy, w których człowiek musi wyjść daleko poza pięciolinię, by zagrać swe życie niczym najpiękniejszą pieśń Wszechświata. Człowieka wzywają już wibracje wyższe, niż dotychczasowe podstawowe gamy ziemskiej zbrukanej, niskiej egzystencji. Człowiek winien stać się naprawionym genetycznie produktem naszego ludzkiego NOWEGO GENESIS, złotym owocem Nowego Raju. I posiadając moc przekazania, w alegorycznych pestkach-nasionach genów naprawionego modelu człowieka, winien stać się żywą ARKĄ NOEGO, która poniesie i przeniesie przez wielkie wody pokoleń prawidłowy, utrwalony zapis. Nowa, Złota Cywilizacja Fi, oparta na idealnej proporcji, ukazuje serce jako układ termodynamiczny otwarty, nigdy zamknięty, czy izolowany, wprowadza w legendarne, ukryte złote miasta nowych serc. Cywilizacja wzajemnego patrzenia sobie w oczy poprzez zimne elektroniczne ekrany, cywilizacja mechanicznych serc musi zginąć, bo oto wreszcie na horyzoncie boska zwrotnica i szybka decyzja, tak, czy nie… Bóg często poddaje osoby, które mu bezgranicznie zaufały swoistej próbie ogniowej, jednak ostatecznie zawsze ratuje, boską rosą obdarowuje, gasi ów pożar ukazując, że jedynie jego wersja, jego scenariusz ostatecznie zwycięża. Niewiarygodne, porażające podróże i przygody ziemskie, oraz te duchowe, nieco magiczne, choć dosadnie prawdziwe w swej istocie, w tym w tej naukowej, a wszystko w otoczce intrygujących tajemnic… Urokliwa Polska, oraz daleki Izrael, góry, jeziora i miejsca cudów natury i cudów ludzkich wnętrz, ogromna wiedza naukowa i duchowa, symbolizm, odkrycia na miarę wykraczającą daleko poza przyziemne fizyczne doświadczenia szarej codzienności, wielkie emocje, wreszcie ponadczasowe, zjawiskowe, zaskakujące wyższe przekazy skierowane do nowej istoty ludzkiej, jaką winniśmy stawać się w czasach, które nie dają nam już innego wyboru. To książka przeznaczona dla starszych dzieci, młodzieży, dorosłych, oraz sędziwych, gdyż jej przekaz jest przekazem ponadczasowym i ponadpokoleniowym.
/Autorka/
Zakończyła się gruntowna przebudowa legendarnej Zofijówki w Toruniu. Budynek przy ul. Bydgoskiej 26 przed laty uznawany za „perłę Bydgoskiego Przedmieścia” odzyskał dawny blask. Historia obiektu rozpoczyna się w 1876 roku. Lata jego świetności przypadają natomiast na okres międzywojenny. Od 1921 do 1926 roku działał w tym miejscu pensjonat o nazwie Zofiówka. Gościli w nim wybitni pisarze i poeci ówczesnej Polski m.in. Stanisław Przybyszewski czy Witkacy. Po drugiej wojnie światowej obiekt był własnością Zakładu Gospodarki Mieszkaniowej. Najtragiczniejszą kartą w jego dziejach okazał się pożar, który wybuchł w październiku 2013 roku. Zginęły wtedy trzy osoby (49-letni mężczyzna i dwoje jego dzieci). Po nim budynek nie nadawał się do zamieszkania. W 2016 roku ruinę wraz z działką kupił toruński deweloper — firma Marrow. Przez kilka lat trwały przygotowania do realizacji inwestycji. Po konsultacjach z konserwatorem zabytków podjęto decyzję o częściowym wyburzeniu i wybudowaniu niemal od podstaw dawnego pensjonatu.
— Nasza firma specjalizuje się w budowie obiektów, których architektura współgra z otaczającą je zabytkową tkanką — mówi Paweł Mierzwa, prezes firmy Marrow. — Niestety po pożarze, z budynku pozostały zgliszcza, ale dzięki znakomitej współpracy z miejskim konserwatorem zabytków udało nam się, inspirując starymi szkicami, wskrzesić Zofijówkę, zachowując jej dawny kształt, z charakterystyczną, drewnianą wieżyczką. W odbudowanym obiekcie będzie zlokalizowanych 12 mieszkań, w tym cztery apartamenty. Pamięć o przedwojennej sławie tego architektonicznego skarbu Bydgoskiego Przedmieścia pozostała żywa przez dziesiątki lat. Teraz do Zofijówki ma wrócić życie. — Mam nadzieję, że mieszkania, które tu powstały pozwolą ich właścicielom poczuć niezwykły klimat Bydgoskiego Przedmieścia, dawnej kulturalnej wizytówki naszego miasta — podkreśla Paweł Mierzwa. Budynek “po restytucji” zostanie otwarty w środę (7 października), o godz. 13.00. Podczas spotkania będzie można wysłuchać wprowadzenia Katarzyny Kluczwajd, toruńskiej historyczki sztuki i muzealniczki, autorki prac o historii Bydgoskiego Przedmieścia, która opowie o latach świetności tego niezwykłego miejsca.
(Arkadiusz Kobyliński)
Zofijówkę, jeszcze tą sprzed pożaru ożywiłam i przystosowałam do funkcji budynku lokatorskiego, stosując tu fikcję literacką
pełną symboli i przekazu filozoficznego płynącego od dawnych mieszkańców tej toruńskiej perełki, a mam na myśli bohemę z Witkacym i Przybyszewskim na czele.
Testament ogniem i rosą spisany
Korzenie rodziny trójki rodzeństwa — Noego, Estery i Luny zdawały się być splątane aż tak, jak splątany może być system korzeniowy drzew i roślin z jednego kontynentu, z systemem korzeniowym drzew na innym odległym kontynencie, niczym żywy kabel z przesyłem danych. A żeby brzmiało ciekawiej, rodzina ta była rodziną polską. Syna adoptowali, kiedy miał ukończone trzy miesiące życia, imię nadane przez siostry zakonne, te od okna życia, brzmiało Noe, z powodu typu urody chłopca, a nawet cech wskazujących zdecydowanie na inną nację, oraz z powodu potopu, jaki uczyniła nieszczelna wielka plastikowa butla napełniona wodą, w którą zaopatrzyła małego wyrodna, a może nieszczęśliwa matka umieszczając ją w nosidełku … Karteczka zawierała podobno tylko datę urodzenia i prośbę, aby go ratować, godnie wychować i kochać, bo ona nie ma jak, bo ona nie potrafi, bo jest wyklęta, zaszczuta, nie ma dla niej miejsca na tym świecie, o czym zresztą zdecydowali za samego Pana Boga ludzie… Danych swoich kobieta nie podała, napisała jedynie, że zrzeka się praw do dziecka. O tym, że zawiniątko z noworodkiem zawierało coś jeszcze, wiedział Bóg jedynie, no i siostry rzecz jasna, bo historia, jaka wydarzyła się po trzynastu latach od tamtych wydarzeń wyraźnie na to wskazuje.
— Uratujesz ludzkość synu! — Tak mówiła siostra Łucja, unosząc noworodka wysoko, wysoko…
— Pójdziesz w górę, wysoko, daleko, będziesz kimś bardzo ważnym! — Tak opowiadała maluchowi uniesionemu na wysokość możliwości jej kościstych długich ramion…
Drugim dzieckiem nietypowej nieco rodziny, a pierwszym biologicznym, była Estera, czyli Gwiazda, która urodziła się w Boże Narodzenie i przyniosła tą datą swoje przyszłe, bardzo pewnie niezwykłe przeznaczenie. Trzecim dzieckiem i drugim biologicznym była pocieszna, śmieszna Luna, która przyszła na świat w dniu zaćmienia księżyca, datą tą i samym zjawiskiem nakreślając jakby swe przeznaczenie, podobnie jak siostra...Rodzina nie była biedna, ani też szczególnie bogata, jednakże prawie wszystkie oszczędności zabrała walka o posiadanie pierwszego własnego dziecka z krwi i kości, nie adoptowanego, lecz własnego w sensie bardzo dobitnym. Walka póki co z całą pewnością zakończyła się porażką, pozostała adopcja. Nie rozumieli, że wszyscy jesteśmy jedną wielką ludzką rodziną, jedną mistyczną, POJEDYŃCZĄ istotą ludzką, na której rozwój i ostateczny kształt składają się losy i przepracowane zadania każdego człowieka, który kiedykolwiek dotknął majestatycznej, nieszczęśliwej, lecz paradoksalnie wybitnie naznaczonej ponadczasowym w swej wymowie szczęściem planety, zwanej Ziemią...Nie pojmowali, że wszelkie dialogi, rozgrywki, wszelka historia międzyludzka, historia rodzaju ludzkiego, to tak prawdziwie dialog toczony nie pomiędzy kwadrylionami na przestrzeni wieków jednostek ludzkich, lecz wewnętrzny dialog jednej wielkiej istoty, dumnie zwanej człowiekiem, który jest jako tygiel, w którym toczą się procesy alchemiczne, kosmiczne, przenajświętsze i te brukające ową istotę. Co ostatecznie zwycięży? Nie wiedzieli, że narodziny Jezusa Chrystusa i związane z tym faktem tajemnicze rozpadnięcie się w Noc Betlejemską posągu bożka oznacza coś bardziej potężnego, niż sądzili. Nie wiedzieli, że nie oznacza to jedynie nowego etapu czczenia tym razem Boga-Człowieka (choć oczywiście oznacza to między innymi), lecz oznacza, iż Boga każdy człowiek ma w sobie! Boga szukajcie wewnątrz siebie, nie w zewnętrznych bóstwach!
Mieszkali na przedmieściu Torunia, w tajemniczej i charyzmatycznej Zofijówce z urokliwym ogrodem, dzikim nieco ogrodem, nazywanym przez dzieci Ogrodem Gwiazd, bo kiedy w aksamitne czarne noce zadarło się w górę głowę, rozpościerał się nad głowami inny, niebiański lśniący ogród… Gwiezdny Ogród zdawał się słać z góry dziwną tajemną obietnicę, niby boski testament, list, że kiedyś, w momencie wybranym przez Boga w ich życiu wydarzy się coś bardzo, ale to bardzo potężnego, niezwykłego… Gwiazdy zdawały się układać w literki, napisy, tak Niebo pisało do nich od jakiegoś już czasu złotym, srebrnym atramentem od dnia, kiedy któreś z nich to zauważyło. Zofijówka nie była przypadkowym miejscem zamieszkania, mogli przecież zamieszkać w bardzo dobrych warunkach na jakimkolwiek osiedlu, czy w pięknej kamienicy toruńskiej Starówki, a może w domu jednorodzinnym w dzielnicy willowej. Zofijówkę, historyczne miejsce zamieszkania i twórczości Witkacego wybrało w zadziwiający sposób przeznaczenie. Jak? Otóż wszystkie wydarzenia w momencie wyboru miejsca zamieszkania wiązały się dziwnie z imieniem Zofia. Na dodatek wszystko to wydarzyło się pewnego roku w dniu piętnastego maja, w imieniny Zofii. No to niech Zofija, co kwiatki rozwija znajdzie im mieszkanie sama! Rzeczywiście, takie słowa padły z ust Krzysztofa. Padło na Zofijówkę i nie był to przypadek! Noe miał obecnie lat trzynaście, Esterka jedenaście z dużym okładem, właściwie to prawie dwanaście i uczęszczali do miejscowej podstawówki, zaś mała Luna miała lat sześć i pół i była dumnym przedszkolakiem starszakiem z wciąż brakującym zębem jedynką na przedzie i z pozbawioną już części mleczaków buzią, przez co jej uśmiech był bardzo komiczny. Rodzeństwo nazywało od jakiegoś czasu małą siostrę „babką”, bo rzeczywiście była szczerbata jak stuletnia staruszka, nie dbająca o uzębienie, której już na niczym nie zależało. Estera i Luna przyszły na świat, jako dzieci Zuzanny i Krzysztofa z krwi i kości po fakcie zaadoptowania Noego… Bóg na to czekał, potem poszło gładko i szybko, potem mieli dzieci biologiczne, jak chcieli, lecz Noego kochali uczuciem bardzo silnym i uczucie to nie konkurowało z dwoma uczuciami do Estery i Luny, każde z tych uczuć było inne, lecz moc posiadało jednakowo wielką… Noe stanął teraz w progu kuchni Zofijówki z niedużym przedmiotem w dłoni…
— Co to? — Luna siedząca przy stole z ciekawością wyciągała szyję by dojrzeć zawartość dłoni brata.
— Sam nie wiem, choć jest to oczywiście klucz, bardzo stary klucz…
— No oczywiście, że klucz… — Więc dlaczego mówisz, że nie wiesz co to jest… — Luna nie rozumiała sytuacji.
— Nie wiem, co on oznacza, bo to znalezisko ma swój głęboki sens! — Ekscytował się chłopak.
— A musi coś oznaczać? — Estera zadała kolejne pytanie, które pozornie wszystko sprowadzało na ziemię…
— Esti! — Taki tekst z twoich ust?! — Noe nie krył oburzenia i zawodu…
— Mówię tylko, że niekoniecznie coś to oznacza, ale nie wykluczam przecież takiej możliwości.
Po chwili klucz z leżał na środku stołu, a kilka par roziskrzonych oczu wpatrywało się w niego… Był tam element nieskończoności stojący pionowo, element sugerujący węża, a wszystko to zjednoczone w symboliczną całość. Część klucza najdłuższa posiadała dziwne poziome rysy, lekkie wyżłobienia, tylko nie było wiadomo, czy są one elementem ozdobnym, czy może mają inną funkcję, a sprawdzić nie było jak. To wszystko ewidentnie musiało coś oznaczać, ale nie w sensie typowo reklamującym zakład ślusarski, tylko w sensie głębszym, o wiele głębszym i niewątpliwie przeznaczonym dla konkretnego odbiorcy przesłania z przyszłości, a przyszłość ta właśnie nastała w postaci teraźniejszości I STOI PRZED NIMI ŻYWA I PRAWDZIWA, NAMACALNA.
— No cóż… — Może kiedyś okaże się, jakie prawdziwe znaczenie dla ciebie Noe, lub dla nas wszystkich ma ten kluczyk…
— Gdzie go znalazłeś? — Luna dopytywała się z niecierpliwością, z wypiekami na twarzy i oczami pełnymi światła, zatopionymi w mglistym póki co wyobrażeniu jakiejś przyszłej przygody, która według niej z pewnością otworzy im swe drzwi tym właśnie kluczem…
— Ciekawe… — Rozmyślał głośno Noe… — Klucz wyrzucony na śmietnik… — Ludzie nie powinni wyrzucać kluczy… I tych w sensie dosłownym i tym w sensie metaforycznym. — To musi mieć głębsze znaczenie.
— Znaczenie dla grzebiących w śmietnikach!
— Estera póki co jeszcze raz wyśmiała brata, ale natychmiast przeprosiła i sama nabierała już wiary w niezwykłe znaczenie znaleziska…
— Słuchajcie… — A gdyby znaleźć w Internecie stare zakłady ślusarskie w dawnym Toruniu… — Może jest taka fotka, może ktoś utrwalił coś takiego na zdjęciu? — Tato zyskał poprzez to zdanie w oczach dzieci, zwłaszcza Noego.
— Włączaj i szukaj! — Estera coraz bardziej podekscytowana wydała bratu rozkaz, niczym wódz jakiejś przyszłej wyprawy, która nieśmiało, mgliście, lecz coraz wyraźniej majaczyła na horyzoncie ich życia, ich jakby nowego życia, bo dotychczasowe zdawało się kurczyć, pakować bagaże i powoli wycofywało się, zostawiając miejsce nowemu… To są takie trudne momenty, kiedy coś ewidentnie skazane jest na koniec, to się wyczuwa całym sobą… Te momenty są jak zużyta, zbyt ciasna materia, zbyt prosta, zbyt skostniała, nie mogąca już niczego nowego wnieść w czyjeś życie, stanowiąca ciasną klatkę. Uparte tkwienie w czymś takim powoduje cofanie się, stagnację, bo nowe przebija się już niczym kiełek ziarna tłamszonego zbyt ciężką grudą ziemi…
Zapadła cisza, a palce Noego sprawnie biegały po ekranie smartfona, by wreszcie znaleźć…
— Jest! — Jest! — Nie uwierzycie! — Noe szalał z wypiekami na smagłej twarzy… — I rzeczywiście to było w naszym Toruniu!
— Pokaż! — Pokaż! — Kilka par oczu zachłannie wbijało wzrok w powierzchnię ekranu, by ujrzeć… I ujrzeli. Stare czarno-białe zdjęcie na którym dumnie widniał szyld historycznego zakładu ślusarskiego… Jan Wenglikowski, właściciel zakładu… Pośród pnączy kwiatów i liści dzieła z zakresu metaloplastyki, a raczej kowalstwa artystycznego zwisał ogromny klucz… TEN KLUCZ! Dokładnie ten…
— Nieee… To nie jest przypadek, tu o coś chodzi! — Ten wąż to Urobor, a ta ósemka to nieskończoność! — To klucz do jakiegoś domu, może pojazdu lub skrytki, W KTÓRYCH UKRYTA JEST WIECZNOŚĆ, TAJEMNICA POWTARZAJĄCEGO SIĘ CYKLU!
— Zobaczymy… — Pożyjemy, zobaczymy… — Tato wypowiedział te słowa w zamyśleniu i powoli…
Klucz póki co zajął miejsce w przepastnej kieszeni spodni Noego, tam nie zginie, nie zagubi się. Kieszenie tych spodni były jak skarbce, czego tam nie było! Istna kopalnia skarbów!
Dzieci zwykłymi nie były z całą pewnością, co zauważali po kolei wszyscy już na samym początku znajomości z nimi. Noe — wzorowy uczeń, świetny pływak, zdobywca kilku medali na mistrzostwach w swej kategorii wiekowej, chętny do pomocy zawsze i wszędzie, każdemu. Zaczytany w sprawach naukowych, skromny i cichy, choć nie gamoń, o nie! Esterka najlepsza była z polskiego i przyrody, geografii, plastyki, choć z innych przedmiotów miała też raczej same piątki i czwórki. Oczarowana astronomią, posiadaczka pięknej lunety, którą rodzeństwu i przyjaciołom udostępniała żywą planszę nieba, cokolwiek to w tym momencie życia znaczyło. Uwielbiała, podobnie jak rodzeństwo filmy z przesłaniem duchowym, książki fantastyczne i religijne, przygodowe. Mała Luna z kolei, poza wszystkim wymienionym pięknie grała na keyboardzie i… widywała dusze zmarłych na falach snu i na falach jawy. Twierdziła, że rozmawia z Jezusem i ze zmarłymi… O ile z początku przypisywano to fantazji, no bo tzw. zwyczajnym ludziom takie sprawy są obce, dalekie, zwłaszcza tematyka fal mózgowych, to potem już wszyscy w przyczajeniu przypatrywali się dziewczynce, nie próbując nawet komentować jej przeżyć… A kiedy pewnego dnia w pokoju o temperaturze plus 22 stopnie pojawiła się rosa na przedmiotach, a Luna skamieniałym wzrokiem wpatrywała się w jeden punkt, zaś piękny rudy pies Jafer (Dżafer) szczekał na całe gardło ze zjeżoną sierścią, po czym czmychnął w najciemniejszy kąt, rodzina wiedziała już, że Luna ma dar...Co z niego wyniknie kiedyś…?
Rodzice dzieci to Zuzanna i Krzysztof. On — pracownik naukowy firmy farmaceutycznej ona — absolwentka filozofii i teologii o kierunku pielęgniarskim, obecnie opiekująca się dziećmi, a właściwie już tylko małą Luną, która z powodu problemów astmatycznych i sercowych, bardzo zresztą poważnych, wymagała stałej opieki, przynajmniej przez jakiś jeszcze okres, później sobie poradzi i Zuza wróci do ukochanej pracy w szpitalu dziecięcym. Dzień, o którym mówimy teraz, był dniem z pozoru zwyczajnym, jak to bywa zawsze wtedy, kiedy wydarzyć się ma coś niezwykłego, zwiastującego przełom w życiu… Zwyczajnie pewnego dnia Noe wyjął listy ze skrzynki i pośród pliku reklam znalazł to...List adresowany był do Zuzanny i Krzysztofa, nadawcą był prawnik z odległego kraju… z Izraela, tłumaczenie w polskim języku wyjaśniało wszystko bez problemów, bez dociekań…
— Co to jest?! O co tu może chodzić?
— Emocjonowali się wszyscy po kolei, zanim otwarto list. Atmosfera wrzała, tylko jeden jedyny Noe zaproponował, aby zwyczajnie otworzyć list. A kiedy czytanie listu dobiegło do końca, w kuchni panowała atmosfera zbliżona do szoku pourazowego, bo tylko tak można było nazwać ten rodzaj milczenia… Pierwszy odezwał się Noe…
— Słuchajcie, nie możemy tego zlekceważyć, to nie wypada!
— Chcesz przyjąć biedną chatę w Izraelu od obcego człowieka?! A może jeszcze tam pojechać?! — Krzysztof mówił tonem osoby mocno urażonej, której ktoś proponuje ochłap i nazywa to darem.
— Ale..Ale to mój pradziadek! — Odezwał się Noe.
— Nie znałem go rzecz jasna, no bo jak, ale...próbował mnie odnaleźć, dowiedział się jakoś o moim istnieniu, o adopcji, ktoś mu to udostępnił! Coś musiało jednak być w nosidełku, co siostry naprowadziło na ślad i to one musiały gdzieś komuś o mnie opowiedzieć po fakcie, kiedy mnie adoptowaliście! Inaczej być nie mogło!
— Masz synu rację…
— Krzysztof chodził energicznie po mieszkaniu…
— Tylko, co nam po chacie na drugim końcu świata?!
— Cicho! — Noe wskazał wszystkim na Lunę, która stała skamieniała ze wzrokiem utkwionym gdzieś w przestrzeni, pies uciekł pod fotel i ani myślał wyjść, tylko warczał dziwnie…
Po chwili w sąsiednim pokoju pojawiły się objawy trzęsienia ziemi, bez drżenia ścian budynku, drżały za to przedmioty i niektóre lżejsze meble…
— To Luna! Ona coś widzi! — Esterka wskazywała na siostrę, wzrokiem szukając czegoś lub kogoś, w punkcie, w który wpatrywała się skamieniała Luna i z ust której poszedł mały obłoczek pary wodnej, choć w pokoju była temperatura plus 23 stopnie. A kiedy zjawisko ustało, kiedy minęło wiele minut i rodzina przystąpiła do zwykłych czynności, buchające z sąsiedniego pokoju płomienie powiadomiły rodzinę, że wszelkie czynności są już bezsensowne, że na wszystko już za późno… na wszystko, poza ratunkiem własnym… W dzikich płomieniach niczym widma ukazywać się zdawały jedynie Lunie zniekształcone postacie i straszne twarze, szponiaste dłonie wykonujące ruchy, w jakimś szalonym tańcu zagłady, a może odnowy, transformacji, poprzez którą ginie stare i nastaje nowe… Wreszcie pojawiły się twarze nieznanych jej postaci, w tym Witkacego, lecz ona nie maiła pojęcia, kto to...Usta zjaw wykrzykiwały nie do końca zrozumiałe dla niej filozofie, spośród których wiele brzmiało strasznie…
Jestem tylko meteorem, który na chwilę zabłyśnie, na chwilę ludzkość straszy i przeraża, a potem nagle niknie — a szczęśliwy jestem, że tym przeświadczeniem żyję.
Droga meteorom wyznaczona jest miliard razy dłuższa aniżeli zwykłym gwiazdom (…) Być meteorem, to istotna moja tęsknota: zniszczyć na swej drodze kilka światów, roztopić je w sobie, wzbogacić się nimi i po miliardach lat znowu powrócić, stokroć gorętszym blaskiem rozpłonąć, wieść nowe przemiany i wywody i znowu zniknąć — to to, co w moich najkosztowniejszych snach przeżywam…
Niech zgasnę, czym prędzej zgasnę, bym mógł tylko we wzmożonej potędze powrócić…
A wrócę — wrócę!
Chcę niszczyć nie na to, żeby odbudowywać, ale na to, żeby niszczyć. Bo zniszczenie jest moim jedynym dogmatem, moją wiarą, moim jedynym pragnieniem. Może się mylę, może pragnę nieświadomie dobra, może przecież w tym wszystkim tkwi jakaś podświadoma myśl o ludzkości, ale jest mi to obojętne. Chcę tylko zniszczenia.
Wszystko co czynimy, nawet my, są to tylko różne formy tego zamaskowania przed sobą ostatecznego nonsensu istnienia.
Żyję sam w sobie dla tajemnych celów przyszłości. Jestem tylko bohaterem nienapisanej powieści czy dramatu.
— TO NAPISZ JĄ! — AUTOMATYCZNYM JAKIMŚ GŁOSEM W TRANSIE WYRECYTOWAŁA LUNA…
Kolejna zjawa zdawała się recytować…
Głazy mając pod stopą, a nad głową chmurę,
po stopniach piramidy, która z Bożej kielni
wzrosła, gdy jeszcze byli Jego snem śmiertelni,
bez odpocznienia szedłem na najwyższą górę.
Wszystko sen był. Ta ziemia barwna i bogata,
Słońce, zieleń i ludzie — wszystko sen był marny
I ułudny. Nic niema, jeno mgła skrzydlata.
Czy rzeczywiście? Czy aby na pewno nic, tylko mgła i dym i zgliszcza w tym przypadku? A może w tym kryło się przeznaczenie, zadanie, cel…
Kiedy było już po wszystkim, po akcji straży pożarnej, po całym zbiegowisku, po zamieszaniu i po stwierdzeniu, że oto stoją w jednym odzieniu każdy, jednym jakie każdemu z nich zostało, Luna wyjęła z kieszeni zmięty dokument z testamentem, który tylko sobie znanym sposobem zdołała chwycić w ostatniej chwili… W spodniach Noego spoczywał ocalony kluczyk… W ostatnim geście desperackim chwycili torebkę z dokumentami Zuzanny i saszetkę Krzysztofa wiszące na wieszaku w przedpokoju, a w nich bezpiecznie spoczywały dokumenty dzieci. Krzysztof włożył je tam jakimś dziwnym przeczuciem trafiony zaledwie dwa dni wcześniej! Nawet dokumenty psa tam były i świadectwa szczepień! Dokumentacja bankowa przepadła, jednak w banku wystarczył dowód osobisty… całe szczęście!
Bóg miał swój plan, który oni wyśmiali czytając ów testament z daleka i który im uwłaczał według nich samych. Dlatego Bóg jednym gestem postawił na swoim, bo kiedy komuś przeznaczone jest coś wielkiego, a ten ktoś nie zgadza się z tym, Bóg działa drastycznie…
Dom spłonął od zwykłej dużej świecy zapachowej, którą zapaliła Estera. Świeca miała zapach charakterystycznych jakichś ziół, czy owoców, taki orzechowy, czy może najbardziej jednak żywiczny, trochę jakby cytrusowy i wciąż tkwił w nosach i w podświadomości rodziny. Doznanie parapsychiczne Luny spowodowało trzęsienie przedmiotów i świeca przechyliła się tak, że zajęły się ogniem zasłony, resztę już znamy. To były działania sprzężone, nieświadome, w nich zaś była wola Boga...Najważniejsze, że oni wszyscy wraz z psem uratowali się…
Lot do Izraela, do tajemniczych Wzgórz Golan podjęli z bagażami zawierającymi ubrania i środki higieny osobistej, pochodzące ze zbiórki dla nich, tak ciężko poszkodowanych, częściowo z oszczędności, zaś koszt biletów pokryty został z odszkodowania, niedużego, gdyż ubezpieczeni od takich przypadków jak pożar oczywiście byli, jednak na niewysoką kwotę, no bo takie rzeczy raczej się w ich życiu nie wydarzą. Pies leciał w przedziale dla zwierząt i wcale mu to nie przeszkadzało. Podjęli trudny, lecz ciekawy dialog z Bogiem, zareagowali teraz już pokonani, pokorniejsi, pozytywnie nastawieni do Jego propozycji… Ojcze nasz… święć się Imię Twoje w naszej sprawie, przyjdź Królestwo Twoje w naszej sprawie, bądź Wola Twoja w naszej sprawie…
Samolot w pewnym momencie dostał się w obszar spektakularnego zjawiska...Chmury stworzyły oko, wlot, korytarz, bramę całą ze złota, a rodzeństwo spojrzało wzajemnie na siebie porozumiewawczo. Oni już wiedzieli, że właśnie otrzymali znak… Ich podróż nie jest jedynie podróżą do innego miejsca zamieszkania, ale podróżą do przygody mającej odmienić ich życie o sto osiemdziesiąt stopni, trwale… I odtąd już nikt z naszej trójki nie miał opuszczonej głowy i smutnych oczu. Ciało, cała osobowość każdego z nich stała się naznaczona, tchnięta czymś, co z całą pewnością nie ma nic wspólnego z powierzchownym odbieraniem życia w jego przeciętnym, zwyczajnym, szarym wymiarze. Wymiarze obrośniętym szczelnie chropowatą, matową skorupą, pod którą dopiero znajduje się niedostępne dla przeciętnych królestwo światłości, mocy, cudów i baśniowych niemalże czarów… Ożywione spojrzenia, zaróżowione policzki i nagły blask oczu, oraz niecierpliwe wiercenie się w wygodnych fotelach przedziału informowały każdego spostrzegawczego obserwatora, że oto zaczyna się coś…
Pierwsze kroki postawione na Ziemi Świętej spowodowały we wnętrzach małych uczestników największej być może przygody ich życia dziwną przemianę...Czuli się nieco oszołomieni, niepewnie odczuwali grunt pod stopami, Luna nawet lekko się zachwiała, pies był dziwnie niespokojny. Tylko rodzice zdawali się nie pojmować istoty sprawy, odebrali wszystko tak zwyczajnie, tłumacząc wszelkie dziwne doznania zmianą warunków, klimatu…
Trasa do nowego domu, którego wszyscy byli bardzo ciekawi upłynęła w milczeniu podszytym falującą, dziwną jakąś płaszczyzną niepokoju, która zdawała się unosić ich stopy nieco ponad powierzchnią ziemi, jakby sunęli na latającym dywanie…
Piękna bogata willa multimilionera wywołała salwę śmiechu, tato zażartował nawet, że to ich nowy dom po zmarłym przodku…
— Bądź poważny i nie nakręcaj się, nam przeznaczona jest drewniana chata, biedna chata, gdzieś w tej okolicy.
— Mama starała się nie dopuścić, by dzieci robiły sobie jakieś nadzieje na lepsze życie...Czy tak wygląda pozytywne myślenie, czy tak wygląda zaufanie Bogu? Chyba nie…
— Jezu! Spójrzcie! To ten numer! To nasz adres! To ten dom! — Krzysztof zdawał się unosić w powietrzu…
— Oszalałeś?! — Zuzanna nie dawała za wygraną…
— To przecież...To przecież… — Mężczyźnie głos utknął w gardle…
— To przecież nasz dom! — Dokończył za ojca Noe.
— Przecież wy mnie uratowaliście, więc Bóg natychmiast miał swój plan, to tak działa, czytałem o tym, bo Bóg jest wdzięczny! Tylko my ludzie za mało posiadamy w sobie wdzięczności! — Kontynuował Noe.
— Synu, skąd takie mądrości?! — Krzysztof nie mógł wyjść z podziwu.
Stali teraz oto oszołomieni, zaś „uboga drewniana chata” z testamentu lśniła niczym złota wizja Eldorado oglądanego pod wpływem narkotyku. Pradziadek Noego był mega bogaty, to już wiedzieli, nie wiedzieli natomiast jeszcze baaardzo wiele…
— A klucz? — Mała Luna okazała się najbardziej praktyczna w tym momencie.
— Klucz? — Krzysztof zdawał się nie rozumieć…
— Klucz, bo jak wejdziemy? — Odpowiedziała mała.
— Jest! — Estera podeszła do ogromnej donicy z dziwną rośliną i zwyczajnym gestem wyjęła pokaźny złoty klucz, cały grawerowany, z tajemniczymi znakami i symbolami.
— Jesteście lepsi od nas! — Podziwiali rodzice.
Historyczny gest Krzysztofa otworzył przed nimi wrota do czegoś, czego nie spodziewali się ujrzeć nawet w swoich najśmielszych wyobrażeniach…
Wszystko przykryte było folią, jednak i przez nią przepych rzucał się w oczy. Antyczne meble w stylu kolonialnym i wszelkie przedmioty zdradzały swój wiek i pochodzenie nawet pod przykryciem…
— Organy! Mam organy! — Mała Luna szalała ze szczęścia.
— Raczej fortepian… — Poprawiła ją Zuzanna, ale dla małej szczęśliwej Luny liczył się teraz jedynie fakt posiadania wspaniałego instrumentu klawiszowego, bez względu na jego nazwę…
— Luneta i stare mapy! Mam lunetę i mapy!
— Krzyczała Esti.
— No… to może odkryjemy jakiś skarb tutejszych okolic!
— Noe powiedział to niby dla żartu, ale gdzieś na dnie duszy tliła się iskierka wiary, że oto tu, w tych miejscach czeka na niego, na nich, przygoda ich życia…
— Basen! Mam wypasiony duży basen! — Krzyk Noego przebił swą mocą wszelkie głośne emocje rodzeństwa.
— A co dla nas? — Rodzice stali udając rozczarowanie. — Wy dostaliście to, o czym marzyliście, a my?
— Jak to?! — Wykrzyknął Noe. — Przecież macie ten dom, ten wypasiony dom! — Nam wystarczy to, co każdy odkrył dla siebie, no i jeszcze pewnie to, że mamy swoje oddzielne wypasione pokoje!
— Kontynuował chłopiec.
— Dla ciebie wszystko jest zawsze wypasione?!
— Zażartował Krzysztof.
— Nooo...Nieee, ale w tym przypadku jest!
— Odparł.
— No to chodźmy na górę, obejrzymy wreszcie wasze o d d z i e l n e pokoje… — Krzysztof dał znak do wejścia wyżej po eleganckich drewnianych schodach, jakby nie z tej epoki.
— Ten jest mój! Jestem najstarszy, mam prawo wybrać!
— Noe rzucił się w otwarte drzwi pokoju z widokiem na basen.
— Inni też mają prawo, ostatecznie ja jestem pierwszą p r a w d z i w ą córką rodziców! — Estera dała się ponieść emocjom.
— Ooo… Bardzo nieładnie córeczko! — Zuzanna zganiła córkę, a Noe wypuścił z oczu prawdziwy potok łez i rzucił się schodami w dół.
— Estero! Natychmiast przeproś brata! — On jest naszym pierwszym dzieckiem, a my kochamy was wszystkich jednakowo! — Nie rozróżniamy w tym przypadku biologii od ducha, bo wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga! — Poza tym jego wybraliśmy najpierw jako naszego syna, potem pojawiłyście się wy!
— No pewnie! — Bo dziewczyny zawsze będą poszkodowane i mniej ważne! — Estera nie kryła rozczarowania…
— Nic podobnego, wszyscy jesteście jednakowo ważni, a pokoje wybierzemy tak, żeby wszyscy byli zadowoleni.
— Krzysztof tym decydującym zdaniem poparł żonę.
Ostatecznie Noe otrzymał swój pokój z widokiem na turkusową toń wielkiego basenu, już widział w wyobraźni swoje kolejne złote medale pływackie...Estera dostała pokój z widokiem na góry i przepastną toń nieba, zaś mała Luna pokój oferujący wszelkie warunki do zajęć odpowiednich dla jej wieku i niezwykłej osobowości. Po chwili śmiechu było co niemiara, bo rodzeństwo spotkało się natychmiast w jednym pokoju, jak to było w starym domu i omawiało plany i marzenia w nowej, baśniowej rzeczywistości, a jeszcze przed chwilą najważniejsze były ich oddzielne pokoje.
Po męczącej podróży i wszelkich emocjach tego dnia, wszyscy położyli się spać bardzo wcześnie, zaś następny dzień przeznaczony był na rozpakowanie niewielkiego bagażu, na zakupy pierwszej potrzeby, na wstępne poznanie okolicy, na urządzenie się...Dom obfitował we wszelki sprzęt, właściwie to wszystko mieli.
Pierwsze dwa tygodnie minęły wszystkim na przystosowaniu się do nowych warunków, a kiedy i dom i oni stanowili w miarę jedno, dopiero zaczęło się rozkręcać prawdziwe codzienne życie, jak trafnie określił to Noe. Nikogo jeszcze nie znali, okolica po jakiej się poruszali zdawała się mieć sztywno zakreślone ramy, poza które póki co, jakby bali się wyjść...Jednak każdy etap ma swój czas, swoje granice, swój początek i koniec i takim przełomem stał się problem dalszej nauki dzieci, oraz pracy Krzysztofa i Zuzanny. Pieniądze ze zbiórki i ubezpieczenia powoli kończyły się, oszczędności nie były zbyt pokaźne, a potrzeby dnia codziennego odkryły przed nimi tragizm ich obecnej sytuacji… Mieszkali bogato, jednak nie mieli środków na dalsze życie, no bo oszczędności muszą zostać na prawdziwie czarną godzinę. Wystarczy jeszcze na jakieś dwa, trzy miesiące, a co potem? A leki dla Luny?! A jedzenie, wszelkie inne opłaty?! Ostatecznie można było sprzedać część wyposażenia domu, ale czy wypadało…?
— Tato, mamo… — Jest taka modlitwa, która załatwia wszystko, a właściwie to są dwie...nie...nawet trzy takie modlitwy… — Noe patrzył rodzicom w oczy z nadzieją…
— Synku, to ładnie, że tak pokładasz nadzieję w Bogu, ale tu trzeba myśleć logicznie, trzeźwo!
— Nie! — Po stokroć nie! — Najpierw Bóg, potem wszystko ułoży się według Jego woli, a więc dobrze dla nas! — Noe poczerwieniał i widoczne to było nawet na jego śniadej skórze.
— Dobrze… — Co więc proponujesz? — Ojciec poddał się jakoś od razu, ku zdziwieniu chłopaka.
A kiedy zabrzmiały ostatnie słowa modlitwy i dom zdawał się być otoczony świetlistą kulą mocy, złotą kulą potężnej mocy niebieskiej, kiedy unosił się niemal nad Ziemią na częstotliwościach boskich, do drzwi ewidentnie ktoś się dobijał i wołał coś w języku kompletnie im nieznanym.
— Widzicie? — To już działa Bóg! — Noe cały promieniał…
— Mężczyzna o ciemnej karnacji i lśniących czarnych oczach trzymał w dłoniach zwój papieru…
— Do you speak english? — Zabrzmiało pytanie…
— Yes! Yes! — I speak english! — Noe promieniał cały. Rodzice oczywiście znali angielski, jednak Noe znał go najlepiej…
Dialog w angielskim wyjawił całą sprawę...Pradziadek Noego poszukiwał czegoś, czemu poświęcił życie, używał lunety, starych map oraz...fortepianu, starych ksiąg botanicznych, zaś w piwnicy znajdowało coś w rodzaju laboratorium i coś jeszcze, coś bardzo tajemniczego, a w ogromnym pokoju na końcu korytarza mieściła się równie tajemnicza biblioteka z rozsuwanymi regałami i księgami oprawionymi w skórę. Sprawa nad jaką pracował pradziadek za życia była ciekawa, tajemnicza, jednak wymagała dalszych wyjaśnień, nie wszystko odkrył do końca, jakby zostawił to odkrycie komuś… W kuchni odkryto w drewnianej skrzynce i w szafce z przyprawami zagadkowe paczuszki ziół i dziwnych specyfików, oznakowane w tajemniczy sposób...Na mapach tkwiły nie wyjaśnione znaki, księga z pięciolinią zawierała nieskończoną listę nut z wieloma znakami muzycznymi, sugerującymi niezwykłą wymowę zapisanych tekstów, zaś mapa nieba zawierała oznakowania niezrozumiałe dla przeciętnego śmiertelnika...Sugerowała niewątpliwie Betlejem i dziwną gwiazdę, ale było w tym coś, czego nie spotkali nigdy dotąd...To było coś, co promieniało tajemnicą idącą z najgłębszych warstw Kosmosu i jednocześnie z Królestwa Niebieskiego, które jest blisko… wewnątrz nas i pośród nas…
— Widzicie? Bóg zawsze odpowie! — Noe zdawał się być dumny z siebie…
— Tak synu, miałeś rację, Bóg działa i odpowiada, ale człowiek musi działać samodzielnie, musi myśleć, ufać ludziom…
— Nie! — Nie tato! — Człowiek musi jedynie zaufać Bogu, a On podstawi właściwych ludzi! — Noe promieniał cały…
— Dobrze… — Dobrze, już nie dyskutuję. — Tato Noego nie miał wyjścia i poddał się całkiem łatwo…
Ciekawe i dziwne odkrycia następowały jedno za drugim...Najpierw mała Luna odkryła, że miała rację! Fortepian nie był fortepianem w dosłownym znaczeniu, ale dziwnie przerobionym instrumentem, którego dźwięki najbardziej przypominały dźwięki organów, jednak posiadał ów fortepian, dźwięki skrajne (najwyższe i najniższe) o tonacji jakby niespotykanej w typowych instrumentach. Kiedy podniosło się klapę, uderzała w oczy inwencja twórcza właściciela, która wprowadziła nowatorskie rozwiązania, służące celom jemu tylko wiadomym. Z pewnością uderzenia w dziwne dodatkowe klawisze, stanowiące swoistą nadbudowę instrumentu wprowadzały słuchacza w dziwne stany… Pierwsze uderzenia w klawisze przez małą Lunę odkryły źródło dźwięków docierających do uszu, przeszywających ciało, idących po kręgosłupie do mózgu i z całą pewnością nie było tym jedynym źródłem wnętrze dziwnego fortepianu… W salonie, w którym stał dziwny fortepian, rozmieszczone w równie dziwny sposób tkwiły pionowo srebrne flety… Dźwięk zdawał się dopływać znad głowy, z boku, a przodu, nawet spod stóp, zamykając słuchacza w specyficznie wytworzonej kabinie zbudowanej z eterycznych ścian, sufitu i podłogi. Sufit, ściany i podłogę tworzył sam dźwięk wokół słuchającego i w jego wnętrzu…
— Mam czarodziejskie organy! — Krzyczała Luna owładnięta magią instrumentu…
— To ja odegram tu najważniejszą rolę, zobaczycie! — Tańczyła z radości Luna…
— To, że nie mam zęba i jestem najmłodsza, nie znaczy, że nie jestem ważna!
— Wszyscy mamy jakąś ważną rolę w tej sprawie! — Noe nie dawał za wygraną.
Mała Luna z wypiekami na twarzy studiowała zapisy muzyczne pradziadka Noego, ale nic jej z tego nie wychodziło. Znaki były tajemne, było tego baaardzo dużo, a ona znała jedynie podstawowe chwyty muzyczne, które w tej naszej codziennej szarej rzeczywistości wystarczały w zupełności, tu zaś okazały się kroplą w oceanie…
Boże Narodzenie jawiło się z daleka, póki co na horyzoncie, jeszcze trochę… jeszcze moment i już! Niestety, rodzina żyła w przygnębieniu z powodu braku perspektyw na dalszą przyszłość. Nie mieli pojęcia, co zrobić ze sobą, czy...może sprzedać dom…?!
— Co takiego?! Nigdy, nigdy, nigdy! — Płacz dzieci uświadomił rodzicom powagę sytuacji. Jeśli nie znajdzie się wyjście, trzeba będzie sprzedać „magiczny” dom...Na dodatek stan małej Luny gwałtownie się zaczął pogarszać. Ataki astmy osłabiły dziecko tak, że zbladła, posmutniała i dziwnie przybrała na wadze, co stanowiło dla niej obciążenie, sporadycznie odzywała się. Jadła mało, a ciała przybywało...Jeszcze tylko tego brakowało...Jeszcze tylko brakowało pogorszenia stanu Luny!
— Święta będą z całą pewnością biedne, smutne, to nie ulegało wątpliwości. — Tak powiedział tato. To się da przeżyć, ale stan Luny pogarszał się z dnia na dzień i to już nie było do zaakceptowania, należało działać, tylko jak, skoro nie pomagały już tradycyjne leki…
— Słuchaj Esti… — Noe zamyślił się i podszedł do siostry.
— Musimy coś zrobić w sprawie Luny…
— Tylko co?! — Odpowiedziała w zadumie.
— Jak to, co?! — Tu może zadziałać tylko modlitwa — cud.
— To znaczy, która?
— Leżenie krzyżem! — I my to zrobimy dzisiejszej nocy!
— Tak… — Dzisiejszej nocy. –Potwierdziła Esti.
Noc nadchodziła zbyt wolno, Noe i Esti posiedzieli trochę z Luną, opowiadając jej o mocy Boga i o swojej pewności, że On coś zrobi i pomoże, uratuje.
Rodzeństwo zaczęło się jednak nagle niepokoić i spoglądać na zegary, co nie uszło uwadze rodziców.
— Stało się coś? — Pierwszy zapytał tato.
Jednak dzieciaki zgodnie odparły, że nie i szybko zeszły z pola widzenia starszych. Problemów szkolnych nigdy dotąd nie mieli, zresztą zwyczajnie do szkoły póki co nie poszli, to raczej trudna sprawa, trzeba będzie wszystko pozałatwiać, pozostaje kwestia języka i dojazdu.
A kiedy dom spowiła aksamitna czarna noc, a zegary wybiły godzinę dwunastą, Esterka i Noe wstali, zresztą i tak nie mogli dotąd zasnąć. Mijały długie minuty, kwadranse, nawet ze dwie godziny, a oni wciąż pozostawali w pozycji krzyża rozciągnięci na podłodze w pokoju Estery z widokiem na góry. Moc modlitwy znów zdawała się tworzyć wokół nich, wokół domu magiczną jasną kulę światła, dawało się wyczuwać tu pewien magnetyzm, wyższe wibracje, wyższą częstotliwość… Po jakimś czasie Noe widział twarz siostry i wyraźnie wiedział, że spotkał się z nią na falach snu. Tylko, czy ona czuje to samo? Zawołał ją potężnym bezdźwięcznym głosem wewnątrz siebie, ona musi go usłyszeć!
Nagle oczy siostry spojrzały świadomie w jego źrenice. Udało się! Usłyszała! Poczuli oboje akcję niczym na filmie, tylko z ich osobistym udziałem, dźwignęli się eterycznie i po niedługiej chwili rodzeństwo stało obok siebie przy oknie pokoju, czując dziwną lekkość.
— Spójrz Noe! — Tam! — Tam z gór dobiega dziwne światło!
Esterka wskazywała bratu złoty blask… Ujrzał po chwili i skamieniał cały w swym eterycznym ciele i wykrzyknął prawie…
— To tam jest nasz ratunek! — Tam, skąd idzie światło!
— Tak! — To może być tylko właśnie tak!
— Ale co tam jest?!
— Jak to? Nie wiesz?! — Góra Cudów!
Tam muszą pójść i tam wszystko zostanie załatwione z Bogiem!
Tylko, jak to zrobić, jak się przygotować, jak okłamać rodziców, no bo ich zgody nigdy nie uzyskają. Powiedzą pewnie, że poznali miłych sąsiadów z dziećmi i ci zabiorą ich w niższe partie gór, aby zwiedzić teren. Tylko tak mogą to załatwić i takie pomysły kłębiły się w ich głowach już teraz...Sorki, Panie Boże, ale to kłamstwo w wyższej sprawie! Wyszli z domu na spacer po bliskiej okolicy, zaś po powrocie opowiedzieli rodzicom, że oto właśnie świetnie poznali miłą rodzinę z jednego z kilku domów widocznych z okien ich domu, odległość wynosiła nie więcej niż jakieś pięćset metrów. Jednak rodzice automatycznie chcieli poznać tych ludzi, zanim oddadzą dzieci pod ich opiekę, to było raczej do przewidzenia, ale rodzeństwo było przewidujące i rzeczywiście umówiło się z synem tych państwa, starszym od Noego o ładnych kilka lat, a więc w wieku już dorosłym. Chłopak na dodatek świetnie poruszał się w górach i jego obecność przy dzieciakach dawała rodzicom poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza, że według ich opowieści i zapewnień miał z nimi wyruszyć także ktoś ze starszych. A że ojciec rodziny był profesorem medycyny, to już oddalało od Luny wszelkie zagrożenie w trakcie wędrówki, bo to właśnie on miał dołączyć do grupki. Tak więc wszystko było już ustalone, pozostało jedynie wyznaczenie daty…
Tego samego dnia do magicznego według opinii dzieci domu zawitał mężczyzna, który miał stać się punktem przełomowym w ich niedoli. Wiedział o ich przybyciu do Izraela, dobrze znał pradziadka i miał do zaoferowania świetną pracę zdalną, bardzo dobrze płatną, niewyobrażalnie dobrze płatną, z zapewnieniem sprzętu komputerowego i wszelkich wygód, potrzeb, aby można ją wykonywać w domu, na odległość. Również dla mamy dzieciarni znajdzie się zdalne zajęcie na pół etatu, jednak dla tych radosnych celów będą musieli udać się za chwilę samochodem wraz ze swoim wybawcą do siedziby firmy oddalonej o trzydzieści kilometrów i pozostać tam jakieś dwie doby w hotelu. Sprawa nie cierpiała zwłoki i rodzice po troskliwym i skrupulatnym poinstruowaniu dzieciarni i zleceniu kontroli nad nimi świeżo poznanemu spokojnemu, budzącemu duże zaufanie młodemu człowiekowi z zacnego sąsiedztwa, a w razie ataku choroby, ojcu rodziny — profesorowi medycyny, wyruszyli po nowe życie… Opieka nad Luną była więc zapewniona przez rodzeństwo oraz miłych nowych znajomych, zaś wszelkie numery kontaktowe, ratunkowe, w razie czego leżały widoczne ku oczom wszystkich wraz z opisem choroby Luny i używanymi lekami, oraz godzinami ich przyjmowania.
— Yes! Yes! Yes! — Wrzaski dzieciarni wystrzeliły pod niebo.
Teraz wszystko im się pewnie uda, no bo w obecności rodziców nie było o czym mówić. Dlatego natychmiast po oddaleniu się samochodu z rodzicami, Esti i Noe rzucili się do plecaków, lodówki i szafki z ubraniami. Wyruszą sami, bez nowego znajomego i bez ich ojca — lekarza, to tylko ich tajemnica, ich sprawa, a Luna...idzie z nimi! Tam czeka na nią cud uzdrowienia i ona tam musi być osobiście! Tam zostanie przemieniona, uzdrowiona… Póki co, zabiorą ze sobą jej lekarstwa i inhalator.
— Zbieramy się, młoda! — Będziesz zdrowa!
— Rodzeństwo wtargnęło do pokoju siostry, która z otwartą buzią przyjęła wiadomość. Nawet nie pytała, co na to rodzice, nie bała się, tylko dzielnie wstała, ubrała się, a po ostatecznym odliczeniu i sprawdzeniu wszystkiego, co mieli zabrać ze sobą, przekroczyli próg domu nie informując osobiście o niczym nowych znajomych. Zostawili jedynie na stole karteczkę z informacją, że są na wyprawie po cud i wrócą cali i zdrowi, wszystko wyjaśnią po powrocie, zaś klucz włożyli umownie do donicy z dziwną wielką rośliną.
Stali teraz u wrót przygody, choć dopiero zdołali przekroczyć próg domu. W plecaku Noego znajdował się między innymi zwinięty rulon z tajemną starą mapą tego terenu, mapa nieba, kompas, duża latarka, a także dziwna pięciolinia, a raczej wielolinia z bardzo tajemniczym zapisem. Strachu nie czuli, najwyżej ekscytację, o skutkach w złym sensie nie myśleli, dopuszczali jedynie te pozytywne strony wyprawy i ostateczny ratunek, cud. Na Lunę nie działały już żadne leki z zakresu medycyny konwencjonalnej, a zioła na schorzenia płuc także jakby utraciły swą moc. Obecnie jakoś się trzymała, ataki przychodziły dotąd co jakiś czas. Może uda się i atak nie wystąpi przed odnalezieniem ratunku — cudu. Uspokojone dzieci ruszyły więc pewne siebie na wyprawę swojego życia, Luna miała lekki plecak zawierający wyłącznie jedzenie i picie dla niej, no i pewnie leki, inhalator… Nikt nie miał pojęcia, że Luna miała ze sobą w kieszonce coś jeszcze...Dziecko wyszperało w kuchni tajemniczego domu, pośród dziwnie oznakowanych specyfików pradziadka „kuleczki, groszki” i przeżuwało je ostatnio dla przyjemności w tajemnicy przed rodziną. Od tego momentu atak astmy dziwnie się nie powtórzył, a mała wyszperała kolejną porcję i jeszcze kolejną, którą zabrała w kieszonce na wyprawę, kompletnie nie kojarząc ustania ataków z żuciem dziwnych groszków. Smakowały jej i już! Rodzeństwu nie powiedziała o niczym, nie pokazała, bała się, że w trosce o nią zabiorą jej. Miała tego w kieszeni sporą garść, lub dwie.
U samych stóp pasma górskiego z cudowną górą dzieci przystanęły, jakby chciały oddać hołd swej wyprawie, jakby ta wyprawa wymagała specjalnej ceremonii. Pokłoniły się górze, po czym odmówiły Ojcze nasz w wersji bądź wola Twoja w naszej sprawie, nie wola świata…
— Teraz szybki akt prostacji… — Szybko, leżymy u stóp góry krzyżem przez jedną minutę! — Zarządził Noe i po minucie wstali mocniejsi jakby…
— No, młoda, ty stawiasz pierwsze kroki, my za tobą, to ostatecznie twoja wyprawa po zdrowie i życie! — Noe z siostrą dopingowali małą, a ona czuła się dumna.
Dziewczynka nazwała swoje kuleczki o smaku i zapachu oraz konsystencji dziwnej żywicy magicznymi kuleczkami, łezkami nieba, które nad nią zapłakało i doświadczyła jakiejś ulgi po ich przyjmowaniu, lepiej jej się oddychało, a o ataku jakoś nie było mowy. Rodzeństwo przypisywało to klimatowi, może on ją ostatecznie uzdrowi…
Nie było widać żadnej zbliżającej się wycieczki na górę, wokół panowała cisza doskonała, jakby całe okoliczności otworzyły dla nich bramę dla realizacji celu, jakby wpuściły ich w niewidzialny dla innych wymiar dla spełnienia wyższego celu.
— Ale by było superowsko, gdybyśmy rodzicom pod choinkę przynieśli twoje zdrowie, młoda!
— Noe bardzo emocjonował się przy tych słowach.
— Myślę, wierzę, że tak właśnie będzie!
— Esterka nie miała wątpliwości.
W początkowej fazie wędrówki dzieci dużo rozmawiały, były ożywione, pełne energii, przewidywań, lecz nieco później, z każdym krokiem ich entuzjazm zaczął opadać, nie z powodu utraty wiary w sens wyprawy, o nie, ale z powodu zwyczajnego zmęczenia. Starsze rodzeństwo dopytywało się co jakiś czas o samopoczucie Luny, ale ona z nich wszystkich czuła się niewyjaśnionym sposobem najlepiej…
Zmrok zastał rodzeństwo na sporej już wysokości, gdy Noe nagle zarządził ciszę absolutną, doskonałą…
— Słyszycie?!
— Nie…
— To może wreszcie bądźcie cicho, wtedy usłyszycie! — Denerwował się chłopiec.
Do uszu dzieci docierały coraz wyraźniej odgłosy odpoczywającej tu wycieczki na Górę Cudów, zaś kiedy nagle silne dłonie rozgniewanego przewodnika krzyczącego coś w tutejszym, a potem w angielskim języku chwyciły je za ramiona, pojęły wszystko, lecz nie protestowały… Zostali wszyscy, cała trójka, uznani za odłączonych, bardzo nierozsądnych młodocianych uczestników wycieczki i Luna natychmiast wylądowała na wielbłądzie pod opieką dorosłej osoby, zaś Estera i Noe na drugim, sami. Wielbłądy prowadzone były przez nie podejrzewających niczego przewodników. Przed nimi na innych wielbłądach przemierzali trasę inni członkowie grupy, inni z kolei szli o własnych nogach. Noe dawał znaki rodzeństwu, by nie zdradziło się, że nie należą do grupy. Jeden z mężczyzn pokazywał im parę dorosłych ludzi na wielbłądzie gdzieś tam z przodu, nazywając ich w języku angielskim rodzicami. Oni z kolei potwierdzili swą przynależność do obcych, a ten pogroził im palcem, sugerując, by więcej się już nie oddalali od ekipy, na co oni posłusznie skinęli głowami przesyłając sobie tajemnicze uśmieszki… A więc jednak podążają na Górę Cudów w sensie dosłownym, na sam jej szczyt! A więc jednak! Bo kiedy Bóg zarządzi swój plan, dzieją się cuda.
Zuzanna i Krzysztof pochłonięci organizacją swojej nowej pracy zapomnieli o wszystkim, wiedzieli, że z dziećmi przecież wszystko dobrze, więc oddali się w skupieniu rozpraszanym cichą nutką radością, zgłębianiu wszelkich instrukcji.
W firmie pracowała młodziutka studentka, Sophie, która przy całej swej perfekcji zawodowej, przy całym swym oddaniu dla wykonywanej pracy, zdawała się nosić na twarzy szary cień smutku.
— Pewnie nieszczęśliwie zakochana, może porzucona?
— Komentowali Zuza i Krzysztof.
Młoda dziewczyna zdawała się posiadać już pełną wiedzę, dotyczącą szansy, a raczej braku szansy na ziemskie szczęście w szczęśliwej parze i nie kryła tego w swej smutnej powierzchowności. Tej małej coś jest, zdawały się mówić spojrzenia Zuzy i Krzysztofa… I to była prawda. Wszystko oddaliby dla sprawienia jej radości, szczęścia…
Na trasie do szczytu Góry Cudów zarządzono postój… Nasze dzieci nie byłyby jednak sobą, gdyby spędziły go posłusznie, grzecznie, spokojnie… One miały swą wielką misję i działały na prawach zupełnie odmiennych, dlatego pierwszą myślą, jaka im zgodnie przyszła do głów, było oddalenie się od grupy...Do takich właśnie, nie do tchórzliwych należy świat! Dzieci posłuszne w sensie przesadnym, wręcz niezdrowym, dzieci tchórzliwe, może zastraszone, leniwe, ociężałe myślowo, bezwolne, co prawie zawsze jest winą starszych, dzieci bez fantazji, bez tej werwy, jaką posiadali właśnie oni, nie są dziećmi przygody, nigdy nie wniosą w świat swój i w świat rówieśników, czy dorosłych nic nowego, nigdy nie zmienią świata...Może kiedyś ktoś im powiedział, że dzieci nigdy nie odkryją niczego nowego, bo zawsze już ktoś wcześniej odkrył to przed nimi, a to nie jest prawdą! A może ktoś skrytykował rysunek dziecka, bo dziewczynka miała na nim niebieskie włosy, a chłopiec zielone, zaś drzewa miały tęczowe liście, może człowiek był większy od domu, a pies miał skrzydła...Może ktoś kiedyś powiedział dziecku, że aby coś zwyciężyło gdzieś tam, było zauważone, musi być ładne i prawidłowe, a nie na ten przykład fantazyjne, odkrywcze, dające do myślenia, prowokujące…? Bywa wtedy tak, że dziecko zamknie się w sobie, ale któregoś dnia w tajemnicy przed dorosłymi zacznie eksperymentować, by kiedyś pokazać prawdziwego siebie… I odtąd już zawsze będzie miało tajemnice, bo będzie wiedziało, że jeśli pokaże siebie prawdziwego, nie pozwolą mu stawać się, zwyciężać, rozwijać się, być sobą. Bywa, że w konkursie nie zwycięży rysunek, na którym wszystko jest prawidłowe, proporcjonalne, piękne, ma prawdziwe barwy, tylko coś, co jest kompletnym szaleństwem, ale ma w sobie przekaz, symbol! Oczywistym jest rzecz jasna, iż rysunek anatomiczny, proporcjonalny, oddający wiernie obiekt, czy naturę jest bardzo ważny i potrzebny, należy tak nauczać podstaw plastyki, malarstwa, rysunku, bez tego mamy do czynienia z ignorancją sztuki, jednak zawsze potrzeba tu pewnego nagięcia klasycznych metod, by do głosu mogła dojść odwaga i wyobraźnia, jaka dochodziła do głosu u znanych twórców. Ważne jest, by każdy umiał rozróżnić, co znaczy po prostu narysować, oddać wiernie jakiś wizerunek anatomiczny osoby, stworzenia, jednak ten prawdziwy w sensie np. biologicznym, architektonicznym, a co znaczy narysować, oddać coś tak, by to miało na celu pokazanie emocji, wydobycie istoty, przekazu. Te dzieci miały szczęście pokazywać innym siebie prawdziwych, dlatego były pewne siebie, odważne, gotowe do walki i wyzwań, nikt im nigdy nie powiedział, że nie ma mocnych, że głową muru nie przebijesz, że nie dla psa kiełbasa… Każdy, kto tak kiedyś dziecku powiedział, sam oczywiście był ofiarą kogoś, kto z kolei padł ofiarą jeszcze kogoś innego z wcześniejszych pokoleń i tak dalej i tak dalej… Aż do wyciągnięcia wniosków, aż do aktu odwagi pokazania siebie i zawalczenia o siebie… Czasem całe pokolenia niemych i niemrawych muszą zbudować swym bezowocnym pozornie istnieniem most pokoleniowy, by wreszcie przyszedł na świat ktoś, kto przerwie ów most, spowoduje katastrofę i odwróci wszystko, cały bieg wydarzeń, całe postrzeganie rzeczywistości, ktoś kto zawróci rzekę kijem i uda mu się to, a konsekwencje będą wspaniałe!
Kiedy jednak zdali sobie sprawę, jak oddaleni są od świata, który znali, jak zdani sami na siebie, bohaterowie nasi nieco stracili na swej pewności siebie…
— Czy my w ogóle wiemy, gdzie jesteśmy?
— Estera zadała retoryczne pytanie, patrząc w dal…
— A czy trzeba wiedzieć, gdzie się jest, aby dokonać cudów? — Przestrzeń i czas, to przecież złudzenie …
Noe odpowiedział równie retorycznie swej siostrze…
— Nooo… — Chyba jednak masz rację.
— Odpowiedziała Esti.
— A pomijając wasze dorosłe filozofie, to konkretnie gdzie jesteśmy? — Zapytała Luna przeżuwając tajemnicze kuleczki, o których rodzeństwo myślało, że to zwyczajna rozpuszczalna guma do żucia…
— Jesteśmy tam, gdzie być na ten moment powinniśmy i nic innego się nie liczy…
— Odpowiedział Noe małej siostrze.
— To znaczy, że mogę być spokojna? — Zapytała mała.
— Tak, możesz być całkiem spokojna…
— No to idę spać...jestem zmęczona… — Mała Luna była dosadnie konkretna.
— Jeśli wystarczy ci skała za poduszkę, to wszystko w porządku… — Zaśmiało się rodzeństwo.
— Przecież mamy co podłożyć pod głowy!
— Dziewczynka nie dawała się pokonać i już otwierała plecak, po czym zdjęła kurteczkę i chciała ją sobie rzeczywiście podłożyć pod głowę.
— Ej! — Powoli, spokojnie! — Noe próbował powstrzymać siostrę przed przedwczesnym zaśnięciem. — Przybyliśmy tu po ratunek, nie żeby spać!
— Ale żeby działać, trzeba się przespać! — Mała droczyła się z bratem, a brat powoli przystał na jej prośbę, bo chyba jednak zmęczenie zaczynało dawać o sobie znać również jemu i podjęto decyzję o spoczynku i drzemce, zwłaszcza, że nic im tu przecież nie zagrażało.
— Spójrzcie, coś dzieje się ze słońcem!
— Spostrzegawcza Luna wskazywała teraz na dziwnie przymglone słońce, wokół którego ewidentnie coś się działo!
— Co to jest?! — Co się dzieje?! — Głosy jeden za drugim wyrażały zadziwienie…
— Spójrzcie! — Słońce ma tęczę wokół siebie! — To specjalnie dla nas! — Luna szalała teraz, chociaż jeszcze przed chwilą chciała spać…
— Takie zjawiska są normalne, zwłaszcza w górach! — Noe próbował ostudzić emocje, ale to nic nie dało..
— To znak dla nas od Matki Bożej!
— Zapomnieliście? — Przecież jeszcze parę minut temu prosiliśmy Ją o znak! –Estera nie kryła oburzenia, że Noe o tym zapomniał i przyjął ZNAK, jako ZJAWISKO PRZYRODNICZE, a przecież Bóg porozumiewa się ze swym ludem także światłami na niebie i tak było zawsze!
— Przecież to właśnie Noe dostał znak tęczy po potopie! — Kontynuowała tym razem Luna…
— Znak, mówicie… — Noe zamyślił się, po czym skwitował: niech wam będzie!
Słońce w dziwnym stanie rzeczywiście powodowało dziwne doznania senności…
Oparci o ściankę z wgłębieniem, w pozycji półsiedzącej, z miękkimi swetrami wyjętymi z niedużych plecaków i podłożonymi pod głowy, odchodzili na fale snu…
Byli zbyt zmęczeni, aby próbować kontaktów ze sobą wzajemnie na falach, jak to było w domu i każdy zagłębił się w swoim śnie, spragniony błogiego wypoczynku…
Wołanie Luny, jakby na zwolnionym filmie, bezgłośne, lecz silne, wstrząsnęło najpierw Esterą, potem to samo wydarzyło się z bratem. Zniewoleni falami snu nie mieli jakoś mocy i woli odpowiedzieć jej, więc mała rozczarowana i zniechęcona odwróciła się i nagle jej ciało zdawało się w jej niezwykłym odczuciu rozpadać na złote drobiny, jakby zmieniało gęstość… Po chwili rozrzedzone ciało Luny przenikało przez ścianę góry, by wreszcie stać się niewidocznym. Tak przynajmniej odczuwała to ona sama. W tym samym momencie mała zaczęła być widoczna w śnie brata i siostry...Nadal ich wolała i zapraszała gestem dłoni. Oni jednak nie byli jakoś w stanie się ruszyć, fale na jakich byli w danym momencie nie odpowiadały najwidoczniej częstotliwości fal Luny, więc póki co jedynie ją obserwowali, każde z nich oddzielnie, w swoim śnie, w swojej drzemce. WSZYSTKO ZALEŻY BOWIEM OD GĘSTOŚCI, NA JAKIEJ SIĘ SPOTYKAMY I OD FAL… Dziewczynka zagłębiała się coraz bardziej w coś przypominającego niewielką jaskinię wyżłobioną w skałach, jednak biło stamtąd dziwne światło...Luna nagle stanęła jak wryta i padła na kolana, po czym zakryła twarz rękami.
— Luna! Luna! — Obudź się! — Przebudzone rodzeństwo szarpało siostrę za rękaw.
— Nie! — Nie chcę stąd iść! — Zostawcie mnie!
— Krzyczała dziewczynka wymachując rękami i wciąż nie mogąc się obudzić.
— Widzieliśmy cię, ujrzeliśmy cię jak widać oboje we śnie, musisz stamtąd wyjść! — Powoli skup się w sobie i postaraj się wyjść, bardzo powoli…
Luna nagle jakby poczuła tylko małą drobinkę ciężaru własnego ciała i szybko zmierzała ku wyjściu przez zwartą ścianę skały, ale nie zdołała przez nią przejść, gdyż fale mózgowe zmieniły się jedynie o minimalną częstotliwość i nie pozwalały na to. Luna pozostała uwięziona we śnie, zaś obudzenie jej z kolei z tej gęstej, zewnętrznej strony fizycznej okazało się niemożliwe. Rodzeństwo widziało jedyny sposób na skontaktowanie się z nią...Muszą wejść na fale snu, jednak czy to się uda? Wejść na fale snu będzie pewnie łatwo, ale czy tym razem spotkają się z siostrą w tym stanie? Nie mieli wyjścia, muszą spróbować! Po chwili ułożyli się wygodnie i próbowali wywołać w umyśle poprzedni stan… Po dłuższym czasie…
— Luna! — Luna, jesteś! — Tak się baliśmy! — Nie wolno nam się teraz rozstać!
— Wreszcie! — Jak długo miałam jeszcze czekać?!
— Siostra robiła wyrzuty rodzeństwu.
— Cooo...co to jest?! — Rodzeństwo wskazywało na pokrytą grubą warstwą piasku i kurzu rzeźbę — grupę przedstawiającą Świętą Rodzinę… Maryja ewidentnie coś trzymała w dłoni i albo wzięła to od Dzieciątka, albo Mu to podawała. Czyżby był tu jeden z Trzech Króli i jego dar? Czym jest to, co w wyciągniętej dłoni trzyma Maryja?! Czy TO jest może dla nich i czy mają prawo to wziąć?
— Podejdziemy? — Noe zadał nieśmiało pytanie, które i tak każde z nich miało jednocześnie na końcu języka.
— Musimy, inaczej się nie dowiemy! — Estera podjęła ostatecznie decyzję za wszystkich…
W tym samym momencie duża silna dłoń dotknęła ramion Estery i Noego. Postać męska w długiej szacie, z dziwnym nakryciem głowy, za nią dwie kolejne o zbliżonym wyglądzie.
— Kim jesteście?! — rodzeństwo aż podskoczyło z przerażenia.
— Melchior. — Odpowiedział nieznajomy.
— Baltazar. — Pokłonił się lekko drugi.
— Kacper. — Skromnie wypowiedział trzeci, PO CZYM DOPOWIEDZIAŁ: TAK NAZWALI NAS LUDZIE, KIEDYŚ PO CZASIE, BO NA TYM ŚWIECIE WSZYSTKO JAKOŚ MUSI SIĘ NAZYWAĆ… TAK POWSTAJĄ OKOLICZNOŚCI ZIEMSKIE…
— Noe. — Chłopak wyciągnął dłoń. — A to moje rodzeństwo: Esterka i mała Luna…
— A więc Maryja trzyma w dłoni dary od was, prawda?
— Noe spojrzał wyczekująco na przybyszów.
— Przyszliśmy oddać Dzieciątku nasze imiona.
— Odpowiedział Melchior.
— Jak to, oddać swoje imiona?! — Rodzeństwo zapytało prawie jednocześnie. — No bo, jak można oddać swoje imię?
— Kacper to imię wywodzące się z perskiego gathaspar (stróż skarbca). Melchior pochodzi z hebrajskiego i znaczy tyle, co „król światła”. A Baltazar pochodzi od greckiego bosileus i oznacza króla! — Nasze imiona sprawiły, że nazwano nas królami, skoro jeden z nas jest królem światła, drugi po prostu królem, a trzeci strzeże królewskiego skarbca. — Melchior łagodnie wyjaśnił trójce rodzeństwa.
— Przyszliśmy zwrócić dzieciątku nasze imiona, gdyż tylko Ono ma prawo zwać się KRÓLEM ŚWIATŁA, KRÓLEM W OGÓLE i tylko Ono jest SKARBEM NAJCENNIEJSZYM, zaś SKARBCEM nie jest żadna komnata w jakimś pałacu, ani tym bardziej ta grota, stajenka, tylko...tylko...SAMI DOJDZIECIE DO TEGO, CO JEST SKARBCEM UKRYWAJĄCYM SKARB NAJWYŻSZY, KIEDY PRZYJDZIE PORA.
— Dokończyli mędrcy.
— Ale… — Wy przynieśliście też kadzidło, mirrę i złoto! — Mała Luna wykrzyknęła zdobywając się na odwagę.
— Dary nasze są jak wiecie drogocenne, a zarazem są one symboliczne. Złoto oznacza bowiem władzę nad tym światem, kadzidło boskość, a mirra (po hebrajsku mor, czyli gorzki) mówi o ludzkiej naturze Jezusa i interpretowana jest jako zapowiedź męki i śmierci na krzyżu, śmierci która ukazuje inne oblicze i sens cierpienia, nie pochwala go, ale skoro już cierpienie istnieje, to nadaje mu nowy sens, nowe zastosowanie dla wyższego celu, zmienia przekleństwo i ohydę cierpienia w zbawczą moc.
— Ale wy byliście… jesteście astrologami! — Wy wiedzieliście najszybciej, kto pojawi się na Ziemi! — Wy mieliście… macie wgląd w cały system gwiazd, w całe to wielkie koło losu, w którym zapisane są losy ludzi i świata!
— Emocjonowała się Estera.
— To nie jest tak, jak myślicie… — Tak mogło być kiedyś, lecz… — Tu jeden z trzech króli zawiesił głos… — Posłuchajcie… — Tylko się nie przestraszcie, bo my widzimy się z wami w stanie POZA CZASEM, dlatego mówić będziemy także o rzeczach, sprawach i ludziach z ziemskiego czasu, który nastąpił na bardzo długo po nas, ale tak funkcjonuje Wszechświat.
Obwiniając „gwiazdy” czy „przeznaczenie” próbujemy zdjąć odpowiedzialność z własnych barków — tłumacząc, że to przecież „los tak chciał” lub „to było zapisane w gwiazdach”. W ten prosty sposób można usprawiedliwić wszystkie własne wady i słabości oraz krzywdy i niegodziwości wyrządzone innym. Nie ma również potrzeby pracy nad sobą, bo lepiej jest biernie poczekać na sprzyjający układ planet. Trzeba przyznać to bardzo wygodna perspektywa, ale czy prawdziwa? Odpowiedź na to pytanie ma fundamentalna znaczenie dla naszego życia.
Jeżeli los jest zapisany gwiazdach to ludzie są tylko robotami wykonywującymi wpisany program. Tym samym nie ma miejsca na wolną wolę, rozum oraz uczucia — wszystko jest fikcją. To przygnębiająca perspektywa, ale na szczęście nieprawdziwa. Z zupełnie odwrotnym podejściem — będącym zaprzeczeniem wolnej woli — spotykamy się we wróżbiarstwie. Słyszymy o „czekającym nas losie”, „sprzyjającej fortunie”, „wyznaczonej drodze życia” czy „przeznaczeniu zapisanym w gwiazdach”. To gwiazdy lub enigmatyczny los mają być sprawcą wydarzeń i ludzkich czynów. Podanie się „losowi” czy „wpływowi gwiazd” wyklucza wolności człowieka. Jeżeli ktoś uważa, że gwiazdy determinują jego osobowość i jego przyszłość to tym samym rezygnuje ze swej wolnej woli. Może to być wygodne lecz złudne podejście. Wygodne ponieważ pozwala zrzucić z siebie odpowiedzialność za własne grzechy, swoje słabości oraz niepowodzenia i obarczyć nimi „przeznaczenie”. To pozorne zrzucenie odpowiedzialności nie pozwala unikać jednak powstałych, prawdziwych konsekwencji podawania się rzekomym „wyrokom losu”. Bardzo trafnie zobrazowała to św. Augustyn: „Siedzą i liczą gwiazdy, przestrzenie, bieg, obroty, badają ruchy, opisują, wyciągają wnioski. Wydają się wielkimi uczonymi. Ta cała wielkość i uczoność, to obrona grzechu. Będziesz cudzołożnikiem, bo taka jest twoja Wenus; będziesz zabójcą, bo taki jest twój Mars. Zatem zabójcą jest twój Mars, a nie ty. Wenus jest cudzołożna, a nie ty. Bacz, żebyś ty nie został potępiony zamiast Marsa czy Wenus.”[1]
Wyobraź sobie, że w chwili wielkiego emocjonalnego uniesienia doszło do rękoczynów w wyniku czego dokonałeś(aś) poważnego uszkodzenia ciała innej osoby. Stoisz przed sądem. Twój adwokat, prosi o dołączanie jako dowód w sprawie twój horoskop. Sędzia analizuje długo horoskop i mówi: „Widać wyraźny wpływ Marsa. Jest Pan(Pani) niewinny(a).” Absurd? Oczywiście, absurdem jest każde tłumaczenie się fatum, losem, przeznaczeniem czy gwiazdami. Św. Augustyn rozważając kwestię wolnej woli pyta: „czy można zupełnie beznamiętnie zamordować?” Okazuje się, że „(…) niemoralność każdego postępowania tkwi jedynie w namiętności” czyli jest powodowane nienawiścią, chęcią zemsty, strachem, chciwością i innymi uczuciami budzącymi silne emocje. Gdyby jednak morderstwo było „zapisane w gwiazdach” uczucia byłyby zbędne a nawet szkodliwe, ponieważ w ostatniej chwili ich miejsce mogłaby zająć litość — niwecząc „plan gwiazd”. Tylko zimne, pozbawiane emocji roboty mogły by zupełnie beznamiętnie zabijać.[2]
Sposób na życie dla leniwych
Kiedy coś się nam nie udaje to nie jest łatwo (nawet przed samym sobą) przyznać się do błędu, łatwiej zawsze obciążyć winą kogoś lub coś innego. Wygodnie jest więc uznać, że nie mamy wpływu na nasze życie, a zawinił Jowisz, Mars, czarny kot, piątek trzynastego czy cokolwiek innego. Zamiast brać odpowiedzialność za swoje życie i skupiać się na prawdziwych przyczynach niepowodzeń oraz je eliminować, człowiek szukając namiastek nadziej liczy, że coś się zmieni bez jego większego wysiłku. Kto jednak ma szanse na większe zarobki czy lepszą pracę: osoba która zdobywa doświadczenia, podnosi swoje kwalifikacji, szuka możliwości i podejmuje ryzyko czy osoba czekająca na odpowiedni układ planet? Bierna postawa i wyczekiwanie na „uśmiech fortuny” to prosta droga do zmarnowania własnego życia.
Koncepcja człowieka jako marionetki, skazanej na kaprysy przeznaczenia (losu, fortuny, gwiazd, itp.), którego starania nie mają wpływu na zdeterminowaną, z góry narzuconą przyszłość, odbiera zaufanie do własnych sił, zniechęca do pracy nad sobą i skłaniają do bierności. Wydaje się, że przyszłość warto poznawać tylko po to aby zamiast żyć w niepewności, ze spokojem zaakceptować i podporządkować się „wyrokom losu”. Tymczasem już Cyceron zauważył: „Ludzie, którzy tak jak Demostenes przychodzą na świat z wrodzonymi wadami, są w stanie usunąć je lub złagodzić przez wytrwałą pracę i specjalne ćwiczenia. Jeśliby te wady byłyby wszczepione człowiekowi przez gwiazdy, to nić by już tego odmienić nie mogło.”[3] Strach przed odpowiedzialnością za własne życie prowadzi do poszukiwania prostych odpowiedzi, usprawiedliwiających lenistwo i brak rozumu. Zrzucanie winy na „przeznaczenie” daje iluzje, ale niesie również konsekwencje — których nie są jednak efektem „przeznaczenia” ale bezmyślności. Wyroki gwiazd kontra Sąd Boży Mamy wyraźną kolizje między przeznaczeniem, a Sądem Bożym. Św. Bazyli zauważę, że„(…) jeżeli nasze czyny złe lub dobre nie mają swego źródła w nas samych” ale w losie czy gwiazdach to na sąd Boży nie ma już miejsca. Św. Augustyn pyta: ”Jeżeli (…) czyny ludzkie wynikają z przymusu nieba, to jakaż władza ich sądzenia zostaje Bogu (…)?”[4]Wróżbiarstwo oparte na deterministycznym założeniu, usiłuje wmówić nam, że człowiek nie ponosi odpowiedzialności za swoje grzechy. W tej koncepcji nasza wolność jest jedynie iluzją, a za nasze grzechy odpowiedzialnością możemy obarczyć Boga — Stwórcę gwiazd, które rzekomo przymuszają nas do grzeszenia. Sąd Boży jest nie do pogodzenia z przeznaczeniem. Deformowanie obrazu Boga Wiara w przeznaczenie prowadzi nie tylko do negacji wolności człowieka ale nawet wolności Boga, który wydaje się, że również musi przestrzegać scenariusza „zapisanego w gwiazdach” — który rzekomo sam tam zresztą umieścił. Po co też modlić się do Boga skoro ponad nim jest przeznaczenie?
„Entuzjaści astrologii przyjmują zupełnie niecodzienny model wszechświata. Można go przyrównać do swego rodzaju zegara, który kiedyś został przez Stwórcę nakręcony i wprowadzony w ruch. W pozycjach planet Bóg Stwórca zawarł informację, dotyczącą przyszłości, po czym się z tego świata wycofał. Raz nakręcony mechanizm funkcjonuje do dziś i jeśli ktoś opanuje zasady interpretowania kosmicznego alfabetu, będzie mógł poznać sekrety przyszłych wydarzeń.”[5]
Tak przedstawianego Boga można oskarżać „(…) albo o bezsilność (nie jest wszechmocny), albo o złą wolę (nie jest dobry). Jeżeli bowiem przeznaczenie jest wypisane na niebie, a przeznaczenie to złe gwiazdy, a złe gwiazdy zostały stworzone przez Boga, to Bóg jest albo bezsilny (żeby np. odwołać ich złe działanie), albo zły (czy też obojętny na ludzkie sprawy)” [6] — pisze ks. Aleksander Posacki. W rezultacie wróżbiarstwo wypacza obraz Boga co dalej prowadzi człowieka do odrzucenia boskiego planu zbawienia. Wróżbiarstwo to prosta droga prowadząca do bezbożności.
Elastyczne podejście… W samej idei wróżbiarstwa występuje znacząca sprzeczność. Z jednej strony wróżbiarstwo hołduje deterministycznej koncepcji filozoficznej głoszącej, że przyszłość — wydarzenia, które mają się zdarzyć, są już z góry ustalone — „zapisane w gwiazdach”. Taki bezwzględny charakter przepowiedni jest zresztą poniekąd warunkiem sensowności jakiegokolwiek wróżenia. Tu jednak wróżbiarstwo napotyka na poważny problem ponieważ — wiedza o przyszłości okazuje się bezużyteczna, kiedy i tak nic z nią nie można zrobić. Do wróżki przychodzimy przecież licząc na radę a nie aby dowiedzieć się tego co nieuniknione. Dlatego powstała pewna hybryda, próbującą pogodzić „wyroki gwiazd” i wolną wole. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom astrolodzy i wróżki oferują więc już jedynie przewidywanie przebiegu wydarzeń rzekomo najbardziej prawdopodobnych, co ma umożliwić wpływania na przyszłość poprzez np. unikanie zbliżających się niebezpieczeństw lub „pomoc” w dokonywaniu rzekomo właściwych (dla kogo?) wyborów. W tym momencie dotykamy istoty nonsensu, bo jeżeli jednak mamy wpływ na przyszłość to nie może być ona z góry ustalona (gdziekolwiek zapisana) a tym samym komukolwiek znana. Ale kto by się tym przejmował. Fundamentalna doktryna astrologii brzmi „jak na niebie, tak i na ziemi” („jako na górze, tako na dole”). Związek ten oznacza zależność jednego podmiotu od drugiego. Sformułowanie wyraźnie wskazuje, że to niebo (góra) tu decyduje a ludzie (dół) są podporządkowani. Ale przecież wydaje się, że astrolodzy zaakceptowali w końcu wolną wole człowieka. Może więc to człowiek niemal każdą decyzją przebudowuje kosmos? Jeżeli przyjmiemy wolną wolę człowieka, który korzystając z niej, dokonuje wyboru między dwiema skrajnymi możliwościami (w uproszczonym modelu) to jedna z wybranych opcji musiałaby oznaczać, że np. przynajmniej jedna planeta zmieni swój tor ruchu, swoją prędkość a nawet nagle zawróci — w końcu mieliśmy dwie skrajne opcje do wyboru, więc nagły zwrot wydaj się być jak najbardziej uzasadniony. Skoro jak wiemy nic się nie zmienia, więc wygląda na to, że to człowiek musi podążać za ciałami niebieskimi — logika tu nie pozostawia wyboru. Uznanie przez astrologów wolnej woli człowieka okazuje się kolidować z fundamentem astrologii. Na marginesie jako ciekawostkę warto dodać, że patrząc z ziemi możliwe jest obserwowanie przez chwilę pozornego „ruchu wstecznego” innej planety. Nie zawracając uwagi na sprzeczności przy okazji wróżb proponuje się również manipulowanie „przeznaczeniem” na wiele sposobów od działań pozornie racjonalnych ale również przez korzystanie min. z talizmanów, amuletów oraz magii — praktyk, które mają nagiąć tajemnicze siły do naszej woli. To postawa zupełnie inna od chrześcijańskiej gdzie Boga można „próbować przebłagać, ale nigdy zmusić do działania zgodnie z zamiarami człowieka”. Magia natomiast usiłuje „za pomocą pewnych praktyk nakazać siłom duchowym posłuszeństwo” [8]. W ramach zaklinania „przeznaczenia” w praktykach okultystycznych znajdziemy również techniki para-modlitewne służące przebłaganiu „gwiazd”. Nawet taka hybrydowa astrologia niechętna jest jednak wolnej woli człowieka, ponieważ burzy ona „doskonałą harmonie zapisaną w gwiazdach”. Według astrologów idealnie byłoby aby wszyscy stosowali się do zaleceń „zapisanych w gwiazdach” i „poddali się losowi” bo to zapewniło by światu dobrobyt, zgodę, zdrowie, szczęście i harmonie, w czym wolna wola wydaje się być przeszkodą i przyczyną rzekomo złych wyborów. Astrolog Tomasz Campagelli w swoim utopijnym dziele na temat idealnego ustroju społecznego „Miasto Słońca” choć uznaje wolną wole to jako najlepsze rozwiązanie uważa kierowanie się astrologią „przy zakładaniu miasta i ustanawianiu prawa”, wyznaczaniu najbardziej korzystnych terminów różnych przedsięwzięć i decydowaniu w ogóle o wszystkich ważniejszych sprawach. Dotyczy to nie tylko państw ale i ludzi, któryż również powinni się podporządkować w imię dobra swojego i społecznego. Konsekwencja czy logika nie ograniczają astrologii a tym bardziej innych technik wróżbiarskich, ich atutem jest za to elastyczność. Wróżbici mogą zaadoptować się do obu wersji tzn. do przeznaczenia oraz do wolnej woli. W przypadku wiary w przeznaczenie, podsuwają gotowy scenariusz którego — od chwili poznania — stajesz się niewolnikiem. W przypadku uznania wolnej woli przekonują, że proponowany scenariusz może nie jest jedyny możliwy ale na pewno jest dla ciebie najlepszy.
Boski plan
W Piśmie Świętym czytamy:
„Nie dajcie się wprowadzić w błąd przez waszych proroków, którzy są wśród was, i przez waszych wróżbitów; nie zwracajcie uwagi na wasze sny, jakie śnicie. Oni bowiem prorokują wam kłamstwo w moje imię. Nie posłałem ich — wyrocznia Pana. (…) Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was — wyrocznia Pana — zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.”(Jr 29, 8—11)
Scenariusze proponowane przez wróżbitów są imitacją i szkodliwą konkurencją — dla Bożego planu. Plan przygotowany z miłością przez Boga dla każdego człowieka jest najlepszą drogą pozwalającą wieść życie w pokoju i osiągnąć zbawianie. To jednak od człowieka zależy, czy zaufa Bogu i czy będzie chciał z Nim współpracować w realizacji jego planu. Pan Bóg do niczego nie zmusza, w Piśmie Świętym czytamy, że faryzeusze przecież „udaremnili zamiar Boży względem siebie” (Łk 7,30). Bóg dał nam dar wolności pozwalając wybrać życie z Nim lub Go odrzucić. Bóg powodowany troską o nas ustanowił przykazania oraz inne wskazówki, które stanowią drogowskazy i znaki ostrzegawcze dla każdego człowieka. Każdy może znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytania w życiowych kwestiach na stronach Pisma Świętego. Odpowiedzi, które znajduje mówią jednak o pewnych czasami rygorystycznych zasadach, którymi człowiek powinien kierować się w życiu (wymagania moralne). Tym samym sprawiają trudność człowiekowi, który chce sam decydować o tym co dobre a co złe. Astrologia również udziela wskazówek, nie stawia jednak żadnych wymagań moralnych. Co więcej, pozwala w ogóle wyeliminować moralność — ponieważ usprawiedliwia człowieka — który przecież nie może być odpowiedzialny za czyny „zapisane w gwiazdach”, które tym samym rzekomo muszą zaistnieć niezależnie od jego woli. Bóg szanuje wolności człowieka. „Proroctwa pochodzące od Boga (czyli komunikowana przez Boga człowiekowi wiedza odnośnie przyszłości) tym różnią się od wróżby, że nigdy nie przesądzają z góry o przyszłości, lecz uprzedzają przed tragicznymi konsekwencjami grzechów i odmowy nawrócenia. Proroctwo jest więc warunkowe (jego wypełnienie się zależy od postawy samego człowieka)” [10]. Nawet jeżeli Bóg zapowie karę to nie jest ona nieuchronna. Bóg pozwala uniknąć konsekwencji, dając możliwość nawrócenia. Tak stało się z mieszkańcami Niniwy, którzy uniknęli surowej kary, kiedy rozpoczęli pokutę (Jon 3). Pochodzące od Boga proroctwa są warunkowe i nie łamią woli człowieka, który może wybrać inną drogę i często to robi. Bóg nie narzuca swojego planu, wybór należy do każdego z nas.
W niewoli Fortuny… Zauważmy że, konfrontacja między wolną wolą a praznaczeniem jest odzwierciedleniem konfrontacji chrześcijaństwa z pogańskimi wierzeniami. Fortuna, która ma nam sprzyjać bądź nie to przecież w rzymskiej mitologii bogini losu i dostatku. Przestawiana jest zwykle z rogiem obfitości, sterem (którym kieruje przeznaczeniem) lub kołem („koło fortuny”) oraz z zawiązanymi oczami symbolizującymi „ślepy los” — Fortuna jest bowiem zmienna i kapryśna. Fortuna była w starożytnym Rzymie bardzo gorliwie czczonym bóstwem, w końcu to rzekomo od jej woli zależało szczęście lub niedola człowieka, ona zsyłała na ludzi i całe państwa niepowodzenia lub sukcesy, w jej rękach kryła się tajemnica przeznaczenia.
Pogaństwo oparte jest na strachu przed przeznaczeniem. Chrześcijaństwo mówi natomiast o Miłosierdziu. Nawet jeżeli przez Boga zaplanowana i zapowiedziana jest kara to ze względu na Miłosierdzie może być ona cofnięta.
Bóg dał człowiekowi wolną wolę, wróżbiarstwo w tym szczególnie astrologia chciałoby odebrać tą wolność wyboru. Św. Paweł przestrzega: „Baczcie, aby kto was nie zagarnął w niewolę przez tę filozofię będącą czczym oszustwem, opartą na ludzkiej tylko tradycji, na żywiołach świata, a nie na Chrystusie”(Kol 2,8—9). Determinizm zawarty w przepowiedniach neguje wolność człowieka, tym samym poniża jego godność, próbując zredukować go do roli robota, marionetki lub niewolnika zdanego na łaskę losu, fortuny, gwiazd czy jakkolwiek nazywanego przeznaczenia. Wróżbiarstwo jest wyrazem pogardy dla człowieka. Korzystanie z wróżb nie jest „poznaniem” czy pogłębieniem wiedzy ułatwiającej wybór, ale rezygnacją z wolnego wyboru. Drobne nawet informację sugerujące obraz przyszłość, nie są nigdy neutralną i bez znaczenia, ale są ingerencją w proces decyzyjny, mają nieobliczalne konsekwencje psychologiczne, wpływając na wolność człowieka. Wróżbiarstwo nawet jeśli nie mówi tego wprost to przynajmniej sugeruje niezmienny fatalizm czy determinizm. Zaszczepienie człowiekowi myśli o nieuchronność losu czyni go spolegliwym, pozwala na kierowanie nim poprzez chociażby mechanizm samo spełniającej się przepowiedni. Sama świadomość wydarzeń, które nas rzekomo czekają grozi zniewoleniem.
Człowiek wierzący wróżbą oddanej swoją wolność w niewolę „fatum”. Tymczasem Św. Paweł poucza: „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę” (1 Kor 6,12). Człowiek jest obdarzony wolną wolą i nie zależy od gwiazd. Gwiazdy nie są w stanie niczego narzucić człowiekowi, może on jednak zaufać gwiazdom, uznać ich władzę i podporządkować się „przeznaczeniu”.
http://adonai.pl/zagrozenia/?id=7 /wybrane większe fragmenty/
— A my przybyliśmy po ratunek dla Luny, bo ona jest bardzo chora i żadne ziemskie lekarstwa już nie działają, ona ma ciężką astmę i w ogóle choruje… — Estera mówiąc to miała łzy w oczach.
— Ale ja mam czarodziejskie kulki, takie groszki, łezki nieba… — One mi pomogły i już nie będę miała ataków! — Luna nie wytrzymała i zdradziła swoją tajemnicę. — One pachną tak samo jak świeczka Esterki, od której spłonął dom, w którym mieszkaliśmy! — Mała coraz głośniej opowiadała o sobie…
— To ty nie żułaś gumy, tylko jakieś łezki nieba?!
— Jesteś nieodpowiedzialna, mogły ci zaszkodzić! — Noe gniewnie spojrzał na małą na falach snu…
— Nieprawda, bo one były w kuchni, w szafce z przyprawami, to pradziadek je tam włożył, więc są dobre!
— Mędrzec uśmiechnął się pobłażliwie… — To łzy drzewa pistacjowego, żywica, która wypływa, jeśli natnie się korę. — Te drzewa rosną na tym terenie… — To żywica, która jest w stanie uleczyć chorobę waszej siostry… — Drugie łezki nieba, to łezki mirry i kadzidłowca, które też tu występują. — Każde dobro wynika z cierpienia, z nacięcia, takie są prawa na Ziemi…
— Jezu! — To dlatego nie miała więcej ataków!
— Krzyk Estery przeszył grotę.
— Cud! Mamy nasz cud! — Noe nie potrafił i nie chciał pohamować emocji.
— Pokażę wam! — Luna chciała pokazać kuleczki mędrcom, lecz tu skamieniała…
— Są tam, gdzie zostawiłaś swoją kurteczkę, na zewnątrz groty i na innych falach, tych bardziej ziemskich, fizycznych. — Noe śmiał się do rozpuku, pojął, że świetnie już radzą sobie z falami…
Dzieci nagle spojrzały po sobie zdziwione, mędrców już z nimi nie było!
— Trzeba ich zawołać! Nie dokończyli czegoś, mieli jeszcze… — Tu Estera zawiesiła głos.
— Nic już nie mieli, zostało powiedziane wszystko, co na dany moment powiedziane być miało, a tajemnicę skarbu i skarbca musimy odkryć sami! — Noe świetnie wiedział, co mówi. — A teraz to my musimy wydostać się stąd!
— Tam będzie chyba wyjście! — Zawołała Esti.
— Nieee… — To nie taki rodzaj wyjścia! — Noe czuł się zobowiązany wyjaśnić siostrom sprawę.
— No to mów! — Dziewczyny nie kryły swego zdenerwowania.
— Brama jest w nas, musimy tylko skupić się mocno, wziąć za ręce i jednocześnie wyobrazić sobie, że mamy fizyczne ciała i już stoimy na zewnątrz. Do dzieła! — Noe czuł się prawdziwym przewodnikiem.
— Raz...dwa...trzyyy!
— Yyy! — Końcówkę słowa wykrzykiwały już fizyczne usta całej trójki, a zdziwione i bardzo szeroko otwarte oczy, wierzgające z całą siłą nogi i ręce wyrzucone bezładnie w przestrzeń dawały pełny obraz wszystkiego, co tu się wydarzyło.
— Skoro wehikuł takich podróży jest w nas, sterem są fale, a my sternikami jesteśmy, to również skarbiec jest w nas, my jesteśmy strażnikami skarbu, a skarbem jest...jest…??? — Noe zawiesił głos…
— A skarbem jest nasze serce. — Odpowiedziała Luna.
— Słuchajcie… — Zaczęła nieśmiało Estera…
— A może...może tam, w tej skale rzeczywiście coś jest?
— Nie dowiemy się, jeśli nie wejdziemy tam, ale tym razem fizycznie! — Noe zaskoczył rodzeństwo.
— Ale jak przenikniesz przez ścianę góry?! — Luna nie dowierzała w taką możliwość…
— Może gdzieś jest otwór? — Estera rozglądała się wokół…
— Musimy pokręcić się tu trochę i poszukać! — Noe widział tylko taki sposób.
Krzyk Luny, który pojawił się w jednej chwili i w tej samej chwili został jakby ucięty, postawił na nogi rodzeństwo.
— Gdzie ona jest?! — Luna! Luuunaaa! — Odezwij się!
Niestety, nie odpowiedział nikt. Co oni teraz zrobią?! Jak wrócą do domu i co powiedzą rodzicom?!
— Gdzie ona stała, kiedy krzyknęła? — zapytał Noe.
— Tam! — Tam stała! — Estera była pewna swego.
— Więc idziemy dokładnie tam i przyglądamy się terenowi. — Noe podjął błyskawiczną decyzję. A kiedy po kilkunastu krokach doszli do tego miejsca i Estera zapytała stojącego za jej plecami brata, co dalej, nie odpowiedział jej nikt, bo nikogo przy niej już nie było.
— Jezu, Nieee!!! — Estera krzyknęła przerażona do ostatnich granic. Zrobiła krok w tył i…
— Wreszcie jesteś i ty! — Luna i Noe stali wraz z nią fizycznie, na dnie jakiegoś malutkiego wąwozu, wszyscy cali w piasku…
— No to mamy naszą bramę, tym razem bardzo rzeczywistą i fizyczną i wierzcie mi, nie wyjdziemy tym razem stąd za pomocą sennych fal! — Noe kpił z odwrotnej sytuacji związanej z falami.
— Owszem, na falach snu możemy tu wejść i wyjść stąd też, ale nasze ciała fizyczne muszą wtedy znajdować się na zewnątrz. — Tu mamy sytuację dokładnie odwrotną i jak fizycznie tu weszliśmy, spadliśmy, wjechaliśmy, tak fizycznie musimy stąd się wydostać!
— Mam pomysł! — Luna skakała cała szczęśliwa. Zaśnijmy i wtedy objawi się nam co mamy robić!
— Luna, ty jesteś genialna! — Esti nie kryła dumy z powodu siostry.
Sen przyszedł po jakiejś godzinie, jednak nie spotkali się w nim, tak łatwo zawsze nie będzie… Za to Luna zdawała się przeżywać coś w transie i uśmiechała się błogo. Rodzeństwo przebudziło się szybko z bezsensownej drzemki i obserwowało twarz siostry, wierząc, że ona coś wyśni…
— Aż razi w oczy! — Jakie silne słońce! — Patrzcie! — Jesteśmy wolni! — Luna bełkotała, ale bełkot był dość czytelny.
— Młoda! — Ocknij się! — Co widziałaś? — Noe potrząsał siostrą.
Luna otworzyła oczy i radosny uśmiech rozpromienił jej twarz…
— Tam! — Tam musimy iść! — Tam jest wyjście!
— Dziecko pokazywało palcem kierunek, po czym otrzepawszy się nieco z piasku, ruszyli. Szli około kilku niedługich minut, aż…
— Jezu! — To nie może być prawda! — Esti wykrzyknęła pierwsza, za nią rodzeństwo…
Powód krzyku był osobliwy… oto tuż przed nimi prawdziwie, na falach jawy wyrosła duża „rzeźba — grupa” Świętej Rodziny i postać składająca hołd Dzieciątku. A wszystko mocno przysypane piaskiem i kurzem. I Maryja rzeczywiście coś trzymała w dłoni! To coś było również całe w piasku i kurzu, lecz Luna dopadła bez konsultacji z rodzeństwem do figury Maryi i… wyjęła z jej dłoni zawiniątko…
— Luna! — No coś ty! — Tak nie wolno!
— Rodzeństwo ofuknęło dziewczynkę za taką bezczelność.
— Pokaż! — Luna otworzyła dłoń i pozwoliła bratu wziąć płócienny zakurzony woreczek z czymś bardzo ciężkim i twardym…
— Rodzeństwo spojrzało po sobie i Noe ostrożnie wyjął z woreczka jego zawartość, po czym krzyknęli i zamarli…
— Złoto! — Na Boga samego, to złoto! — Jaka wielka gruda! — Jak dwie pięści dorosłej osoby, albo jeszcze większa! — A jaka ciężka I KSZTAŁTNA! — JAK JABŁKO, ALBO INNY OWOC!… — Nieee… — Zdecydowanie jak jabłko!
— Nawet ma ogonek i listek!
— Ale czy my mamy prawo to zabrać stąd? — Noe miał wątpliwości, ale Luna wyjaśniła mu wszystko na swój sposób, tłumacząc, że skoro Bóg ich tu przyprowadził w ich niedoli, w niedostatku, w braku póki co pracy dla rodziców, to musieli by być idiotami, by nie wziąć z dłoni Maryi daru! Przecież nawet dzieciątko nie pogardziło darami, choć nie potrzebowało ich, a oni przecież potrzebują. No i przecież zrobią z tego dobry użytek dla siebie i dla innych. Pozostało pytanie, kto i kiedy umieścił tu złotą bryłę i czym ona była w swym kształcie i znaczeniu i… ZAWARTOŚCI…
Ostatecznie padli na kolana, i na piasku u ich stóp palcem wypisali słowo dziękujemy!
Złote jabłko wypadło z rąk Luny i uderzyło o kamienną posadzkę groty…
— Ojej!
— Co teraz będzie?! — Krzyknęła mała stłumionym dźwiękiem, jaki ciężko wydobył się z jej piersi i ust...Dziewczynka była w stanie paniki, przez chwilę wyglądała w swej fizjonomii zmienionej strachem, jak mały przyczajony ślimak w twardej skorupce ochronnej, obronnej, spod którego tylko widać przerażone błyszczące oczka. Teraz pewnie posypią się na nią oskarżenia ze wszystkich stron...Wszystko przecież zniszczyła...Ale wszyscy tylko milczeli.
— Spójrzcie… — Noe schylił się po jabłko i złożył w całość, idealną całość dwie idealne połówki. Połówki dały się skręcić i zatrzasnąć, tak były skonstruowane, natomiast wnętrze stanowiło ruinę, prawie ruinę. Wnętrze posiadało pierwotnie delikatną konstrukcję komór nasiennych i nasion — pestek, wszystko wykonane było z tak cienkich drucików i innych eterycznych niemalże elementów, że wewnętrzną budowę dawnej żarówki, nie tej ledowej, nie halogenowej, ale tej tradycyjnej, starej, można było porównać do tychże delikatnych drobiazgów…. Z drucików, na których trzymały się ozdobne pestki — nasiona pozostał tylko pokruszony pył, z delikatnych pestek również prawie nic nie zostało, nie wiadomo, z czego były wykonane, ale chyba raczej z kruchego szkła, jednak same komory nasienne pozostawały nienaruszone, stanowiły wgłębienia z otworkami, na których wciąż można było coś zawiesić, coś co przypominać powinno pestki… Tylko co?
— Mam! — Luna podskoczyła, a na jej policzki powrócił rumieniec. Szybkimi ruchami zgrabnie i sprawnie odpinała maluteńkie złote kolczyki w postaci połączonych dwóch serduszek na każdym z nich. Kiedy coś zepsujemy, zawsze możemy to naprawić, dając wszystko co mamy najcenniejszego, jednak tak od serca, nie ze strachu…
— Zwariowałaś?! — Rodzice ci tego nie darują!
— To prezent na twoje urodziny! — Rodzeństwo nie umiało ukryć oburzenia, ale już po chwili przyznali jej rację i pochwalili pomysłowość i hojność swej małej siostry.
— Ostatecznie jesteś Luna, więc świecisz blaskiem odbitym od Ziemi, a nawet swoim własnym i żadne świecidełka nie przyćmią twego blasku! Brat tak pięknie wyraził się o Lunie i wszyscy już byli pewni zasadności jej czynu. Noe chwycił jabłko w dłonie, podniósł ku światłu i na nowo rozkręcił połówki… Po chwili cztery nasiona-pestki siedzące na delikatnych złotych zawieszkach dumnie i pięknie imitowały złote pestki złotego jabłka, subtelnie drżąc i bujając się, jakby niosły jakiś ważny niecierpliwy przekaz, one biły niczym żywe serduszka w najwyższej ekscytacji…
— Słuchajcie, to nie jest przypadek! — Noe wyraźnie poczerwieniał na swej oliwkowej twarzy…
— To jest… — To jest… — Nie mógł znaleźć słów…
— To jest genialne! — Jednogłośnie wykrzyknęła dwójka rodzeństwa.
Trzymane w ręku króla symbolizuje umiłowanie wiary chrześcijańskiej. Kulisty kształt dawał wyobrażenie całości. Trzymany w lewej ręce — po stronie serca Krzyż przypominał, że monarcha jako tzw. pomazaniec boży rządził w imieniu Chrystusa. Używane (trzymane przez króla lub cesarza) było podczas koronacji i najważniejszych uroczystości jak przyjmowanie hołdów, a także wkładane do grobów królewskich.
Trzcina
(hebr. kanéh; gr. kálamos).
Określenia używane w językach oryginalnych najwyraźniej odnoszą się do różnych gatunków trzcin występujących na mokradłach (Hi 40:21;Ps 68:30;Iz 19:6;35:7; zob. SŁODKA TRZCINA, TATARAK). Część uczonych uważa, że na ogół chodzi o trzcinę laskową (Arundo donax). Roślina ta jest rozpowszechniona w Egipcie, Palestynie i Syrii. Jej łodyga ma u podstawy średnicę od 5 do 8 cm, osiąga ok. 2—5 m wysokości i jest zakończona dużą wiechą białych kwiatów. Liście mają od 30 do 90 cm długości. Na mokradłach i nad brzegami rzek w Izraelu występuje również trzcina pospolita (Phragmites australis), która ma szerokie liście, sztywne, gładkie łodygi zakończone puszystą wiechą z kwiatami i osiąga od 1,5 do 5 m wysokości.
Szydzący z Jezusa żołnierze rzymscy włożyli mu w prawą rękę trzcinę niczym królewskie berło, a potem go nią bili. Kiedy zawisł na palu, na trzcinie podano mu gąbkę nasączoną kwaśnym winem (Mt 27:29, 30,48;Jn 19:29; zob. HIZOP).
Trzciny używano również do mierzenia długości. W Ezechiela 40:5 podano, że trzcina miernicza miała długość 6 łokci. Jeśli chodziło o zwykły łokieć, to mierzyła 2,67 m, a jeśli długi łokieć — to 3,11 m (Obj 11:1;21:15, 16; zob. MIARY I WAGI).
Znaczenie przenośne. „Trzcina” symbolizuje w Biblii chwiejność i kruchość (1Kl 14:15;Eze 29:6, 7). Egipt przyrównano do złamanej trzciny, której ostre kawałki wbijają się w dłoń każdego, kto się na niej oprze (2Kl 18:21;Iz 36:6). Jezus powiedział o Janie Chrzcicielu: „Co wyszliście zobaczyć na pustkowiu? Trzcinę kołysaną przez wiatr?” (Mt 11:7). Być może słowa te miały pokazać, że Jan Chrzciciel nie jest człowiekiem chwiejnym ani niezdecydowanym, lecz stanowczym, konsekwentnym i prostolinijnym. W Mateusza 12:20 (por. Iz 42:3) „zgnieciona trzcina” zapewne symbolizuje uciskany lud, do którego należał mężczyzna z uschłą ręką, uleczony przez Jezusa w sabat (Mt 12:10—14; zob. Mt 23:4;Mk 6:34).
Korona cierniowa na głowie Jezusa Chrystusa jest symbolem, odkupienia przekleństwa grzechu, nie tylko samego Adama i jego potomstwa, ale również całego królestwa Adama — czyli ziemi, której częścią jest każdy z nas.
Po pozornych procesach Jezusa których konsekwencją była chłosta, przed ukrzyżowaniem, rzymscy żołnierze „… uplecioną z ciernia koronę włożyli na głowę jego, a trzcinę dali w prawą rękę jego, i upadając przed nim na kolana, wyśmiewali się z niego i mówili: Bądź pozdrowiony, królu żydowski!” (Ew. Mateusza 27.29; zobacz również Ew. Jana 19.2—5). Nałożenie korony cierniowej było bardzo bolesne, chociaż jej głównym celem było wyszydzenie aniżeli zadanie bólu. Oto „Król Żydów” bity i opluty, poniewierany przez prawdopodobnie najniższych stopniem żołnierzy rzymskich. Korona cierniowa była punktem kulminacyjnym ich drwin, używając symbolu królewskiej godności i majestatu — i zamieniając ją w coś bolesnego i poniżającego.
Dla chrześcijan korona cierniowa jest przypomnieniem dwóch rzeczy: (1) Jezus był i rzeczywiście jest królem. Pewnego dnia cały wszechświat skłoni przed Nim kolana, przed „Królem królów i Panem panów” (Ks. Objawienia 19.16). To co rzymscy żołnierze rozumieli jako kpinę, było w rzeczywistości obrazem dwóch ról Chrystusa, po pierwsze — jako cierpiącego sługi (Ks. Izajasza rozdział 53), oraz po drugie — Mesjasza — Króla zdobywcy (Ks. Objawienia rozdział 19). (2) Jezus był gotów znosić cierpienia, upokorzenia i wstyd ze względu na nas. Korona cierniowa oraz cierpienie, które zadała, już dawno minęły, obecnie Jezus nosi koroną której jest godny. „Widzimy raczej tego, który na krótko uczyniony został mniejszym od aniołów, Jezusa, ukoronowanego chwałą i dostojeństwem za cierpienia śmierci, aby z łaski Bożej zakosztował śmierci za każdego.” (Hebrajczyków 2.9 podkreślenie dodane).
W koronie cierniowej możemy dostrzec jeszcze jeden symbol. Gdy Adam i Ewa zgrzeszyli, sprowadzili na świat zło i przekleństwo, z powodu czego usłyszeli „… A do Adama rzekł: Ponieważ usłuchałeś głosu żony swojej i jadłeś z drzewa, z którego ci zabroniłem, mówiąc: Nie wolno ci jeść z niego, przeklęta niech będzie ziemia z powodu ciebie! W mozole żywić się będziesz z niej po wszystkie dni życia swego! Ciernie i osty rodzić ci będzie i żywić się będziesz zielem polnym.” (Rodzaju 3,17—18, podkreślenie dodane). Rzymscy żołnierze nieświadomie użyli przedmiotu klątwy, uformowali koronę i włożyli Temu, który uwalnia nas od przekleństwa. „Chrystus wykupił nas od przekleństwa zakonu, stawszy się za nas przekleństwem, gdyż napisano: Przeklęty każdy, który zawisł na drzewie” (Galacjan 3.13). Chrystus w Swej doskonałej ofierze przebłagalnej, uwolnił nas od przekleństwa grzechu, którego symbolem jest cierń. Chociaż korona cierniowa miała wyszydzać Jezusa, to jednak w rzeczywistości była wspaniałym symbolem obrazującym to, kim jest Jezus i czego dokonał.
— Jabłko zawiera pestki — nasiona, które od początku dziejów niosą przekaz genetyczny, symbolicznie przekazywane jest w nim dalej i dalej zbrukane człowieczeństwo… — Rozprawiał Noe.
— Jeśli zmienić pestki-nasiona na nasiona-serduszka, to… — Ciągnął dalej…
— To będzie zmieniony przekaz człowieczeństwa naprawionego po upadku! — Dokończyła Estera.
— No tak… — Tylko że to jedynie taki symbol w zmienionych insygniach władzy królewskiej i w sercach narodów… — Zamyślił się Noe. — Tylko jak wprowadzić to w życie?
— To proste! — Zaniesiemy, zawieziemy, może wyślemy to jabłko do siedziby Unii Europejskiej w Brukseli i kopie tego jabłka z serduszkami zamiast pestek-nasion niech dostaną władcy wszystkich narodów! — Luna aż podskakiwała wypowiadając te słowa.
— Nooo… — Młoda, pokazałaś klasę! — Noe nie mógł wyjść ze zdumienia.
— Lud nie jest podwładnym kierującego narodem, tylko jego przedstawicielem, reprezentantem!
— Godnym reprezentantem… — Więc jeśli naród, a raczej jednostka, czy jednostki w tym narodzie uchwycą istotę rzeczy, sprawy, zobowiązane są zanieść ją na ręce tego przedstawiciela! A on, mając do swej dyspozycji wszelkie możliwości i środki, uczyni z tym, co trzeba…
Przekrój jabłka: 1 — szypułka, 2 — nasiono, 3 — łuski gniazda nasiennego, 4 — komora nasienna, 5 — kielich i zagłębienie kielichowe, 6 — miąższ, 7 — skórka.
— Tylko to muszą być czyste złote serduszka, bo w przeciwnym razie powtórzą historię pestek!
— Starsza siostra wstawiła tu trafną uwagę…
— Tak, mówiąc „serce” rozumiemy je samoistnie jako czyste i dobre, choć rzeczywiście, złe są serca tylu ludzi, tylu władców…
Jeżeli jakiś „owoc”, czymkolwiek on jest i czegokolwiek jest symbolem, jest zły, to jego nasiona, pestki, czyli jego przekaz genetyczny będzie również zły. I to nie tylko przekaz z nasion, pestek, ale cały jego żywot będzie nośnikiem błędu, skazy, zła emanującego na innych… Potrzebny był „zabieg’, „przeszczep” i uczynił to… BÓG OJCIEC W JEZUSIE CHRYSTUSIE! On „wyjął” z jabłka stanowiącego symbol skażonej ludzkości nasiono, pestkę i połączył ów nieszczęsną pestkę, „nacinając ją” z nasionem — pestką doskonałą, nasionem Jego żywota, PO CZYM WŁOŻYŁ JĄ NA SWOJE MIEJSCE, JEDNAK LUDZKOŚĆ NIE UCZYNIŁA Z TEGO UŻYTKU. CZCIŁA SYMBOLE, ZAŚ ISTOTĘ SPRAWY POKPIŁA.
Odtąd człowiek CZŁOWIEK jest nośnikiem naprawionym genetycznie, jednak wszystko to ujawni się dopiero na KOŃCU. Póki co, jedynie mamy w sobie przeszczep BOSKI I NIE UMIEMY Z NIEGO KORZYSTAĆ. RAJ BYŁ SCENĄ WYPADKU, KRZYŻ, ŚMIERĆ — WALKĄ O ŻYCIE LUDZKOŚCI, ZMARTWYCHWSTANIE — EFEKTEM REANIMACJI I POMYŚLNIE PRZEPROWADZONEJ OPERACJI. TYLKO ŻE PACJENT ZBIOROWY — CZŁOWIEK, ZACHOWUJE SIĘ, JAKBY NADAL POZOSTAWAŁ POD OPERACYJNĄ NARKOZĄ. BYĆ MOŻE CZŁOWIEK NIE ZNISZCZYŁ EFEKTÓW OPERACJI, TYLKO NAJZWYCZAJNIEJ ICH NIE CZUJE W SOBIE, WCIĄŻ ŚPIĄC DZIWNYM SNEM, NIE OBUDZIWSZY SIĘ PO PODANIU NARKOZY. KIEDY CZŁOWIEK OTRZĄŚNIE SIĘ Z TEJ NARKOZY I KIEDY UJRZY OWOCE OPERACJI DOKONANEJ PRZEZ NAJDOSKONALSZEGO Z LEKARZY WSZECHŚWIATA? KIEDY POCZUJE, ŻE BIJE W NIM SERCE W PEWNYM SENSIE PRZESZCZEPIONE? Czy człowiekowi ktoś musi o tym powiedzieć? Czy człowiek sam do tego nie dojdzie? A może człowiek boi się, bo takie przeszczepione serce zobowiązuje?! A przecież tak wygodnie żyć w ignorancji, w usprawiedliwieniu swej niechęci do wszelkiej wiedzy, do doświadczania czegoś więcej, do bycia odpowiedzialnym i dobrym. Bo przecież tak fajnie jest żyć w przekonaniu, że człowiek to tylko trochę inteligentniejsze zwierzę, nie zobowiązane do odpowiedzialności za swe świadome JA, że całe jego życie to tak pociągająca i przyjemna fizyczność i nade wszystko niewiedza, która usprawiedliwia…
Jak długo w komnatach pałacu — złotego jabłka zasiadać będą ludzie stanowiący jedynie pomost, czy może niekończący się przekaz uszkodzonego życia opartego na niezmiennych zasadach, które zawiodły i skaziły całe pokolenia, niczym owoc nagryziony przez robaka, pokryty szarą siecią, pleśnią nici królestwa zła, tak długo narody cierpieć będą ucisk, niesprawiedliwość, stagnację umysłową, wręcz ignorancję uniemożliwiającą im rozpoznanie chorych punktów, źródeł pomyłki, zła, uniemożliwiającą przystąpienie do walki o dobro własne i innych. A przecież te narody podobno wybrały takich swoich przywódców! Społeczeństwa, Które nie mają możliwości szerszego wyboru, wybierać będą zawsze mniejsze zło, a nie dobro, bo tego dobra zwyczajnie nie ma skąd wybrać! Bywa, że społeczeństwa same wybierają złych przywódców, choć wybór był też inny, szerszy, że same się o nich prosiły, bo narody, które nie czują własnej wartości, szacunku do rodaków i siebie samych, nie wybiorą dobrego przywódcy. Bo lepiej jest nurzać się w marazmie, w otępieniu i tylko półgębkiem narzekać, jaka ta władza niedobra. To społeczeństwa, które nie rozwijają się, nie kształtują siebie i nie kształcą się w sensie wiedzy i własnego myślenia. Nie mają wówczas dostępu do wiedzy z wyższej półki, z „Królestwa, które nie jest z tego świata” i słusznie tu widać wskazanie na najlepszego przywódcę wszechczasów, tego boskiego! Jezusa Chrystusa! Jeśli ktoś nie uznaje Go na poziomie boskości, nie musi tego czynić na siłę, wystarczy, że przestudiuje szczerze Jego nauki, a zdziwi się niewyobrażalnie. Bo to Król uniżony, splugawiony, lecz najlepszy z najlepszych, gdyż przekaz jaki On niesie nie pochodzi z pradawnego raju, miejsca największej pomyłki ludzkości, ale ze ZDROWEGO SERCA! Z prawidłowo funkcjonującego ośrodka serca! Jego korona to cierń, bo bierze na siebie cały dramat rodu ludzkiego, Jego szata purpurowa, ale nie w sensie dumy i przepychu, lecz hańby zgotowanej przez poddanych, przez niegodną trzodę, ale On nie protestuje, nie złorzeczy, gdyż wie, dlaczego trzódka tak reaguje! Lud krytykuje rządy oparte na prawdzie, która razi w oczy, która boli i jest zwyczajnie trudna, niewygodna. Insygnia Jego władzy, prócz haniebnej cierniowej korony, to trzcina — symbol ludu, którym rządzi. Trzcinę łatwo złamać może wszelki zamęt — wichura, lub dłoń, która ją trzyma i wtedy może ta dłoń zostać mocno pokaleczona, zmasakrowana, gdy się o tą trzcinę oprzeć! Nie tylko dłoń poraniona, ale dwie dłonie, dwie stopy, serce i bok! Jaki król daje się zmasakrować i zabić własnemu narodowi?! Żaden, jeśli jego królestwo jest z tego świata! Lecz jeśli w insygniach jego władzy, pestkę — nasiono niosące dalej chory przekaz wymienić na złote serduszka, wtedy będzie to królestwo nie z tego świata! Zgnieciona trzcina, ten lud uciskany, do którego należał biblijny mężczyzna z uschłą ręką, uleczony przez Jezusa w Sabat!…Rządy Jezusa Chrystusa, to rządy nowej świadomości! Jaki król pozwala się zabić ludowi swemu, w zamian dając mu nowe życie?! Bo Jezus Chrystus dawał miłość wszystkim, tracąc siebie. Dzieło odkupienia Jezusa Chrystusa nie jest ideą, możliwością, wyborem, propozycją! Ono jest faktem dokonanym bez naszej zgody, niezmywalnie, na zawsze! Możemy jedynie przyznać się do tego, lub nie, ale to fakt niezmywalny, który nosimy w sobie jako czynny, lub nieczynny, nieużywany, ale prawdziwie istniejący! Jego skutki, skutki Złotego Królestwa odrzuconego przez ludzkość zawisły nad Ziemią, opasały ją wszerz i wzdłuż, niczym rozerwane, oszalałe, szukające się od nowa złote nitki babiego lata, które drażnią, przypominają o sobie dostając się w usta, w oczy, zmieniając i zakłócając pole widzenia, przypominając, że dawno temu zaistniało niczym złota pajęczyna Królestwo przechwytujące i niweczące wszelki brud, zanieczyszczenie, zagrożenie, lecz zostało brutalnie rozerwane i rozrzucone złotymi nićmi po całym świecie… Jeśli spotka ciebie, to czy zerwiesz złoszcząc się ów złotą nić z twarzy, ust, oczu, czy podziękujesz za dar…? Czy dasz się jak pozytywna marionetka poprowadzić na tej nici do szczęścia, dobra? Naród czujący się winny swego upadku moralnego i swej ignorancji zawsze wybierze srogiego tyrana, lub władcę o wątpliwych wartościach, gdyż podświadomie będzie czuł ów naród, że nie zasługuje na miłość i dobro, zaś świadomie będzie się tego domagał. Jeśli władca przyczyni się do upadku swego narodu, do jego zgorszenia, prędzej czy później pokaleczy tą swoją dłoń, która naród złamała. Bo naród oszukany, poniewierany, karmiony pseudo wartościami, naród niemrawy, zniewolony własną ignorancją, naród karmiony pomyłką, wyzwoli w sobie wszelkie złe cechy i z impetem uderzy najpierw jeden przeciwko drugiemu, by wreszcie uderzyć i okaleczyć dłoń, która do tego dopuściła, która to spowodowała. Wybrany król świadczy o podświadomej samoocenie narodu. Naród, który czuje swą wartość, zawsze wybierze dobrego pasterza, naród, który tej swojej wartości nie czuje, wybierze złego władcę. Bo dobry pasterz tak prowadzi owce swoje, że one myślą, iż idą same i że to one prowadzą swego pasterza, a właściwie, że idą na spacer przez życie ze swym pasterzem. Zły władca zaś będzie na siłę prowadził lud swój w kierunkach, w które naród pójść nie ma ochoty, lecz musi, pod groźbą sankcji, lub oszuka naród, że kierunek marszu jest dla niego dobry. Jezus Chrystus został przez lud skazany i zabity, gdyż lud ten nie czuł się podświadomie godzien miłości, którą Jezus był i to w czystej postaci. Rozważmy nie trzcinę, ale roślinę o miękkiej łodydze, którą przywódca, król dzierży w swej dłoni… Taka łodyga może przez swą miękkość i podatność na wszystko łatwo gnić, jak naród bez woli, bez zdania, naród leniwy, pełen ignorancji. Wówczas najważniejsze jest oczyszczenie łodygi z gnijącej tkanki dosłownie i w alegorii do narodu. Trzeba wręcz zastosować alegoryczny środek grzybobójczy. Jest też taki przypadek, w którym z tzw. „ogryzka”, czyli malutkiego kawałeczka uratowanego, zachowanego wśród zgnilizny pędu można stworzyć nową roślinę, bujną, obfitą, piękną i tu znów alegoria do narodu i jednostki, czy jednostek, oraz fragment z biblii, w którym Bóg zachowa miasto ze względu na choćby jednego sprawiedliwego. Więc jeśli naród jest miękki, koniecznie należy się upewnić, czy nie jest zgniły! Czy nie jest to naród z nałogami, naród bez ambicji i szczytnych celów, naród bez woli wzrastania i kształtowania siebie, czy nie jest to naród, którego myśli i cele zmierzają jedynie ku zaspokajaniu niskich potrzeb i przelotnych przyjemności. Zgniłej całkowicie łodygi nie trzeba łamać, sama się rozpadnie pod wpływem tejże zgnilizny, kalając przy okazji dłoń, która ją dzierży i urząd dzierżącego ją czyni niegodnym. Łodyga bywa też ciernista… kolczasta… Tak jest w przypadku królewskiego kwiatu — róży, przywodzącej na myśl Małego Księcia i Ogród Tysiąca Róż… Oznacza to tyle, że naród nie jest tchórzliwy, lecz ostrożny, a to cecha rozważnych jednostek. Taka róża — naród broni swych wartości, a wprawna, delikatna dłoń dobrego pasterza wie, jak ją trzymać, by się nie pokłuć, nie poranić i by jej nie skrzywdzić.
To nie wstyd chcieć od życia czegoś więcej, tylko trzeba wiedzieć, jak to zrobić.
Czasem kluczem są słowa.
Czy zaglądałeś już do środka strzeżonych tajemnic? Nie? A więc jesteś tchórzem, sługą strzegącym skarbu, który nie jest ciekaw wiedzy i wszystkiego, co z niej wynika (Drzewo poznania dobra i zła???) Ciekawość zawsze zła? Nie!
Jednak w nowym światłym królestwie, wszyscy powinni mieć prawo dostępu do nauk ducha. Umiejętność rozmowy z kamieniem, zwierzęciem, wodą, rośliną…
Kochać kogoś jak sól J.Ch. tak kocha ludzki ród, a ludzki ród tak winien kochać Jego.
KOCHAĆ PRZYWÓDCĘ NARODU JAK SÓL I ODWROTNIE!:-)
J.Ch. powróci i dosłownie i w nowym systemie wartości, kiedy zapotrzebowanie na „sól” będzie takie, że stanie się ona cenniejsza niż złoto. Takie zapotrzebowanie na „sól ziemi” istnieje cały czas i jest coraz większe, lecz wypiera się ten fakt ze świadomości potrzebujących, a oni cierpią na wyniszczający szkorbut duchowy, etyczny, moralny.
Wygnaniec zrozpaczony, pozbawiony sił prawie upada, pochylony, już ma upaść, gdy na oślep z „nosem przy ziemi” prawie chwyta się pala… Pal jest pionową belką przydrożnego krzyża z postacią J.Ch., lecz on, wygnaniec, zdaje się tego nie widzieć…
Istoty żyjące mogą mieć rany, których nie widać gołym okiem, dlatego wszelka ocena bliźniego przeważnie będzie nietrafiona, sugestywna.
Król zabrania posiadania kołowrotków bo grozi to jego córce, zaś dla narodu kołowrotki SA jedyną możliwością utrzymania się.
Gdzie ukryto kołowrotki, na których przędziono złote nici Królestwa Wiary, Nadziei, Miłości i Pokoju?! Czy tak pokrył je kurz stuleci, tysiącleci już właściwie, że nie da się ich odnaleźć w lamusach, w których ukryto wszystko, co człowieka czyniło Człowiekiem?!
Bez strachu nie ma odwagi, lecz zawsze trzeba odczekać na dobry moment. Zasnąć snem śpiącej królewny to nic innego jak tylko przeczekać złe epoki i trafić do ludzi podatnych i otwartych na święte wartości Królestwa.
Autor często nie doczekuje sukcesu swoich książek, a pocałunek budzący ze snu to nic innego jak pierwsi właściwi ludzie, którzy odkryją mądrość i sens tych dzieł.
Uwaga!!! Strefa komfortu to miejsce, w którym nigdy nic nie urośnie: życie bez doświadczeń, przygód, cierpień, dojrzewania, kształtowania jest strefą jałową!
/cytaty z baśni filmowych w tym małym przerywniku/
Teraz szli w kierunku wskazanym przez Lunę, by po kilku małych minutkach ujrzeć nieregularny otwór, w którym tkwiło złociste słońce poranka, niczym ZMARTWYCHWSTANIE!
Teraz z kolei znajdowali się spory kawałek od miejsca, gdzie rozegrały się wszystkie wydarzenia i nie zamierzali więcej tam wracać. Niestety, kurtki i plecaki zostały właśnie tam, a w kieszeni kurteczki Luny...jej ocalenie, kuleczki, łezki nieba. Dziewczynka póki co nie zdawała sobie sprawy, że w każdej chwili może pojawić się atak, długo już nie spożywała łez nieba… Jej buzię zdawała się przykrywać dziwna blada przysłona, oczy świeciły niezdrowym jakimś blaskiem, starsze rodzeństwo wymieniło ukradkowe spojrzenia, oboje myśleli o tym samym…
Dziewczynka zaczęła opóźniać tempo marszu, na czole wystąpiły krople zimnego potu…
— Luna, musisz być dzielna… — Oddychaj spokojnie, powoli i głęboko! — Będzie dobrze!
— Noe i Esti udzielali siostrze instrukcji i starali się ją pocieszyć.
— Wiem, będzie dobrze, bo królowie mówili wtedy we śnie, że te drzewa rosną między innymi właśnie tu!
— No to może poszukajmy! — Nie wiedzieli, jak wyglądają takie drzewa, nie mieli pojęcia…
— Może nacinajmy korę wszystkich po kolei, to się dowiemy, które to! — Esti próbowała znaleźć wyjście.
— Tylko czym nacinać korę? — Nie mieli nic przy sobie.
— Mam! — Noe nagle wyjął z kieszeni umieszczonej na nogawce spodnie spory scyzoryk...Na szczęście…
Jednak wszelkie próby niczego nie dały, to wciąż nie były te drzewa…
— Słuchajcie, te drzewa muszą samoistnie też puszczać żywicę, przecież kora bywa uszkodzona przez zwierzęta, przez różne inne czynniki… — Noe próbował myśleć. Tymczasem mała siostra męczyła się już na dobre. Po chwili dziecko usiadło i skuliło się w pozycji pochylonej do przodu, dla ułatwienia oddychania.
— Noe! — W Biblii Eliasz ściąga z nieba ogień, kiedy było to jedynym rozwiązaniem i Bóg mu pomógł, może i nam pomoże? — Esti zamyśliła się…
— Na co nam ogień, my potrzebujemy żywicy!
— Noe myślał praktycznie i logicznie w tym momencie, ale nie zawsze takie myślenie jest potrzebne, czasem potrzebne jest szaleństwo.
— Noe, jeśli spadnie z nieba ogień i zapali kilka drzew, to zacznie się wydobywać z kory żywica, inaczej jej nie znajdziemy! — Estera mówiła całkiem serio.
— Siostra, ogień to ja ci mogę wyczarować bez udziału nieba… — Noe wyjął z drugiej kieszonki spodni zapalniczkę…
— Jesteś suuuper! — Jesteśmy uratowani! — Estera szalała z radości. — Nie mieli komórek, latarki, wszystko zostało tam… daleko i wyżej.
— Esti, nie wiem co myśleć, my mamy wywołać pożar?! — Noe miał ogromne wątpliwości.
— Przecież musielibyśmy wywołać ogromny pożar, a i wtedy nie ma pewności, czy ogień trafi na właściwe drzewa.
— Pomyślmy! — Jakie zwierzęta mogą lubić na przykład te orzeszki pistacji kleistej? — Noe myślał dalej…
— Wiewiórki! — Wiewiórki przecież! — Estera dokonała ważnego odkrycia.
— Nooo...siostra, szacun! — Noe pochwalił siostrę. — Będziemy więc szukać wiewiórek?
— Już chyba nie musimy! — Estera wskazała na rozpromienioną nagle, choć cierpiącą Lunę, która paluszkiem wskazywała coś, co wywołało spory trzask gałęzi i szelest. — Jak widać Bóg zamiast ognia zesłał nam ognik, na dodatek bezpieczny i włochaty!
— Ale najpierw zesłał nam myśl o orzechach i wiewiórkach! — Dopowiedział Noe.
Luna niesiona na plecach Noego spokojniej już rozglądała się zadzierając głowę i co chwilę kradła dla siebie duży łyk powietrza...Szli za wiewiórką jakieś dziesięć minut, aż…
— Jest! Jest! — Całe małe stadko wiewiórek! — To pewnie mama z młodymi! — Wołała dysząc lekko Luna.
Drzewo dało się rozpoznać bez większego problemu, rosły tu całą grupą. Nastał magiczny moment i Noe naciął korę, zresztą zastygnięte łezki zwisały i tak w dużej ilości w kilku miejscach, tylko że wysoko. Noe wejdzie na drzewo i nazbiera, tylko takie rozwiązanie wchodziło w grę. Nagle całkiem nisko na każdym drzewie zauważyli coś…
— Patrzcie! Patrzcie! — Estera prawie wrzasnęła. Na każdym drzewie tkwił przymocowany oznakowany pojemniczek, do którego drzewo płakało z naciętej kory kleistymi łzami ratunku… ratunku dla Luny!
— Przepraszamy, jeśli kogoś okradamy w tym momencie, jednak my ratujemy naszą małą siostrę. — Wyszeptał Noe zabierając część skarbu. Już wiedzieli, że ich nowy dom obfituje w ten skarb, nie zabrali więc skarbu za wiele, byle starczyło do powrotu i jeszcze na trochę. Luna żuła zapamiętale skarb i z chwili na chwilę czuła się lepiej, aż zdrowy rumieniec ozdobił jej buzię, a z oczu zginęła przerażona dzicz.
— A co wy tu szkodniki małe szukacie?! — Głos brzmiał w angielskim, więc każdy wiedział od razu, o co chodzi. Starszy człowiek był jednak bardzo łagodny, powolny w swych ruchach, miał twarz opaloną, pooraną siecią zmarszczek, sękate spracowane dłonie, długie włosy i brodę i oczy lśniące, lekko jakby przymglone, kryjące jakieś niezwykłe tajemnice z tego i nie z tego świata. Odziany był w kraciastą czerwono-czarną flanelową koszulę, skórzaną cienką, zniszczoną już kurtkę, spodnie wędrownika pełne kieszeni na nogawkach, podobnie jak u Noego, na nogach posiadał buty, a właściwie buciory z długimi cholewkami, obłocone nieco, przez ramię przełożoną miał na skos sporych rozmiarów, ale raczej lekką i pustą torbę ze skóry, noszącą ślady wieloletniego używania. Podszedł do Luny i ocenił sytuację w moment.
— Przeżuwaj mała, przeżuwaj ile się da! — Poklepał ją po ramieniu nachyliwszy się i spojrzał jej w oczy.
— Ona jest bardzo chora, to ją ratuje, to cud, to skarb! — Noe wyrecytował w świetniej angielszczyźnie radosną wiadomość.
— Ona już nie będzie chora… — Nieznajomy stał spokojnie i przyglądał się Lunie. — Spożywając regularnie ten cud, więcej nie będzie miała ataku, a z czasem nie będzie jej nawet to potrzebne, wyrośnie na tym cudeńku ze swojej choroby. — Kontynuował starzec, po czym wyciągnął sękatą dłoń i jednym słowem przedstawił się, jako Andrew, w odpowiedzi słysząc wszystkie imiona dzieci.
Noe spokojnie i dokładnie opowiedział ich historię starszemu człowiekowi wyglądającemu niczym indiański wódz, a kiedy skończył, twarz starego człowieka ozdobił na moment sznurek łez…
— To wy prawnuki jego jesteście… — Mój Boże!
— Mężczyzna nie mógł oderwać oczu od dzieci, głównie od Noego.
— Jego prawnuki? — Podchwycił Noe.
— To pan znał pradziadka? — Oczy dzieci stały się wielkie i okrągłe.
— Czy znałem?! — A to dopiero dobre!
— Spędziliśmy razem kilkadziesiąt lat życia!
— A kto w takim razie był naszym dziadkiem i babcią, skoro ten zmarły był moim pradziadkiem? — Zawsze wiedzieliśmy, że dziadkowie nie żyją i nie zdążyliśmy ich poznać… — Noe ciągnął sprytnie temat.
— Niestety, nie znam losów syna Arona, bo pradziadek wasz Aron się zwał, ani danych jego żony, to smutne, ale prawdziwe. Wyjechali stąd daaawno temu i ślad po nich zaginął, jednak z Polska… z Polski otrzymał jakiś czas temu wiadomość wiarygodną bardzo, bo od sióstr zakonnych z Thorn… z Torunia znaczy się po waszemu, co to mają u siebie okienko życia… I one właśnie twierdziły, że młoda kobieta, czyli wnuczka jego pozostawiła noworodka, bardzo zadbanego zresztą, napisała o zrzeczeniu się praw do dziecka, ale nie podpisała się. Chłopczyk miał na szyi taki duży medalion i tam były dane Arona z tutejszym adresem. Określiła Arona w tym liście pradziadkiem noworodka i prosiła, żeby kiedyś, kiedy dziecko podrośnie powiadomić tegoż pradziadka o istnieniu potomka, czyli ciebie, drogi Noe.
— Ojej! — Jaka niezwykła historia! — Estera z małą Luną, której trzeba było trochę pomagać z tak „dorosłym” angielskim, przeżywały opowieść mężczyzny.
— Aaa...czy pan wie, gdzie jest grób pradziadka?
— Noe stał w wyczekującej pozie, jakby zaraz miał tam ruszyć.
— Czy wiem, gdzie jest jego grób?! — Synu, ja go przecież niedawno pochowałem w rodzinnym starym grobowcu, wszystkie formalności na mnie spoczęły, cała organizacja! — Starszy człowiek jakby przeżywał wszystko na nowo…
— I jeszcze ten przypadek z ognistym znakiem na grobie!
— Zamyślił się po chwili Andrew, gdyż tak miał na imię starszy człowiek.
— Jak to, z ognistym znakiem?! — Rodzeństwo prawie jednocześnie wykrzyknęło te słowa.
— Ano tak, że wtedy, jakby piorun strzelił! — Nikt nie wie, co się stało… — Kiedy poszedłem zebrać z nagrobka liście, igliwie drzew i piasek, jak to zwykle czynię często i pomodlić się za zmarłego, zastałem właśnie to… — W tym momencie ku zadziwieniu rodzeństwa starszy pan wyjął z kieszeni piękny duży smartfon i wyświetlił im zdjęcie. Najpierw zdjęcie ich pradziadka, dokładnie to zdjęcie biologicznego pradziadka Noego, zaraz potem zdjęcie płyty nagrobnej z dużym znakiem w kolorze rdzawego brązu, mieszanego z czernią…
— Nie znamy źródła ognia, wokół nic nie świadczy o pożarze, ani o uderzeniu pioruna, zresztą burzy ostatnio tu z całą pewnością nie było…
— Rozprawiał Andrew.
— Ojej, to wygląda, jakby coś lub ktoś chciał wyraźnie wskazać na coś! — I tylko nie jest wiadome, czy w pozytywnym, czy w negatywnym znaczeniu… — Estera wyciągnęła taki oto wniosek.
— Dobrze kombinujesz dzieciaku, dobrze kombinujesz, tylko o co dokładnie może chodzić, nie mam pojęcia.
— Andrew zamyślił się po raz kolejny.
— Ogień ma przecież działanie niszczycielskie, jak i oczyszczające, może ogrzać, ale może również spalić, poparzyć… — Noe głośno myślał, a mała Luna przysłuchiwała się uważnie…
— A przecież Pan Bóg w Biblii zesłał na górę ogień, tak mówiliście mi kiedyś! — Luna podskakiwała mówiąc te słowa, jakby każdy jej podskok miał moc podbić wyżej i przyspieszyć tempo myślenia wszystkich…
— Jesteś moja mała wprost genialna! — Andrew zabawnie potarmosił dziecko po głowie.
— Bóg wtedy dał znak po to, by ci, którzy nie chcieli uwierzyć w Jego moc, uwierzyli. — Ale co to ma do naszej sprawy…? — My wierzymy przecież…
— Boże! — Chyba mam! — Noe ożywił się nagle.
— Mówił pan, kiedy to dokładnie się stało! — Estera cała spięta wyczekiwała na odpowiedź…
— Spokojnie, mam fotkę z datą tego dnia, a dzień wcześniej też tam byłem i znaku nie było!
— Andrew przeszukiwał smartfon i …
— Jest! — Tego dnia nagle Luna wpadła w trans, trzęsły się meble i od świecy żywicznej na skutek tego trzęsienia zapaliły się zasłony i od nich dom! — Esti poczerwieniała na twarzy, a oczy jej błyszczały dziwnym blaskiem.
— To pradziadek zawołał nas w te strony! — To było przeznaczenie, które miało swój zapach!
— Esti coraz bardziej się rozkręcała…
— A więc zapach przeznaczenia, mówisz. — Noe się zamyślił. — Tak, to musiało tak być… — Ten zapach chodził za nami od momentu pożaru, tak pachniała świeca, potem wszystkie łezki nieba, tu też tak pachnie! — Noe rozglądał się wokół, jakby zapach można było zobaczyć. Jego źródło z całą pewnością znajdowało się blisko nich i wyglądało niczym prawdziwe łzy nieba…
— Przyjrzyjmy się może kształtowi tego znaku!
— Noe powiększył sobie obraz na ekranie smartfonu starszego pana… — To wygląda jak… jak…
— To wygląda jak namalowany ogniem, wypalony ogniem duży wisior na łańcuszku, albo na sznurku! — Luna wykrzyknęła pierwsza swoje spostrzeżenie, wciąż z emocji podskakując.
— Czekajcie… że ja na to nie wpadłem!
— To przecież ten wisiorek z twojej szyi, Noe!
— Andrew spojrzał na chłopaka wzrokiem odkrywcy.
— A pan go teraz ma u siebie od pradziadka?!
— Noe był w szoku.
— A jakże! — Tam były jego dane, jego tutejszy adres i adres domu zakonnego tych sióstr w Polska, w Thorn! — Potem prawnik zdobył adres waszego domu i dalej poszło gładko, bo był testament od Arona.
— Gładko i ogniście poszło… — Dodał w zamyśleniu Noe.
— Niech pan nam pokaże zdjęcie pradziadka, chcemy mu się przyjrzeć! — Estera ponaglała leciwego człowieka i tkwiła uparcie tuż przy nim…
— No to sobie popatrzcie, potem będziecie mieli i zdjęcia i wisiorek i wszystko. — Andrew cierpliwie znosił długie wpatrywanie się dzieciarni w fotkę.
— To ja… ja przecież zobaczę w tym wisiorku na karteczce pismo mojej mamy...biologicznej mamy. — Noe poczuł dziwne emocje.
— Ano, zobaczysz! — Andrew wyłączył komórkę i wszyscy usiedli w zamyśleniu na pniach drzew.
Andrew pomyślał, że dobrze by było odzyskać ich kurtki i plecaki z zawartością, które zostały wyżej, dalej, w okolicy niebezpiecznego zapadliska, wciągającego tak nagle do środka Góry Cudów.
— Ale my się boimy! — Luna nie chciała wracać w górę za żadne skarby.
— Wy nigdzie nie pójdziecie, ja świetnie wiem, gdzie to jest, przeżyłem tu całe dziesięciolecia, a ty Noe pilnuj sióstr, ja wkrótce wracam.
Śmigłowiec latał zataczając okręgi...Coś działo się, lecz oni nie mieli o niczym pojęcia...Coś mówiło im, że to dotyczy ich samych...Jednak było to tylko takie przeczucie…
Kiedy mężczyzna oddalił się, zaczęli dyskutować, czy powinni, czy też nie powinni opowiedzieć o bryle złota, o jabłku i pokazać go wraz z jego zawartością starcowi. Ostatecznie stwierdzili, że tak. A kiedy za jakiś czas ukazała się wyczekiwana sylwetka, Noe na otwartej dłoni trzymał skarb…
Andrew przybliżał się, jednak coraz bardziej spowalniał krok…
— Dziękuję! — Dziękuję wam kochani za uczciwość i szczerość i zaufanie… — To wasza bryła, wasze jabłko, ja wam go nie odbiorę, chcę tylko dotknąć, obejrzeć, nacieszyć oko… — Tak więc miejscowa legenda spełniła się! — I to wy jesteście jej bohaterami i wy ją kończycie!
— Andrew wycierał łzy wzruszenia.
— Ale, jak to my?! — My nic nie zrobiliśmy, my tylko… tylko…
— Wy tylko znaleźliście legendarny skarb Góry Cudów! — I nie bądźcie tacy skromni, dawno temu na tej oto górze znajdowały się klasztory i wciąż można odnaleźć w najskrytszych zakamarkach resztki ich skarbów…
Rzeźba — grupa była pozostałością po zniszczonym i zapadłym naskalnym klasztorku. Ktoś kiedyś rzeczywiście umieścił w dłoni Maryi bryłkę szczerego złota, pokaźną jak widać, w kształcie jabłka na dodatek, rajskiego jabłka i założył, że przeznaczona jest dla kogoś prawdziwie potrzebującego o czystym sercu i ważnym życiowym celu. A sama legenda jeszcze opowiada, że ta bryła złota pochodzi od samej gwiazdy Betlejemskiej, która w tamtą Świętą Noc wytyczyła we wszystkich okolicznych górach złote szlaki, po których kiedyś miał chodzić Jezus, gdy stanie się dorosły, pokrywając te szlaki drobinami najszczerszego złota, zaś w dłoń Maryi w Betlejem mędrzec ze wschodu włożył bryłę złota — jabłko i ta sama bryła złota przekazywana była przez pokolenia, aż dotarła do rąk rzeźbiarza, który na nowo włożył ją tam, gdzie być powinna, czyli w dłoń Maryi, choć tym razem w postaci rzeźby, a Ona podaruje, komu zechce i kiedy zechce, to znaczy, odnajdzie ją ktoś wybrany przez Nią samą. Tej bryły złota nie wolno tylko zmarnować na lichwiarskie cele. Ona musi posłużyć czemuś prawdziwie ważnemu dla ludzkości, lub pośrednio dla ludzi, którzy uczynią dla ludzkości coś wielkiego.
— Nooo… a co my możemy z nią uczynić…? — Zmartwił się Noe. — Pomyślałem najpierw, że to będzie ocalenie dla mojej rodziny, ale dom mamy teraz bogaty, a rodzice właśnie załatwiają sobie dobrze płatną pracę, więc pozostaje problem, co z tą bryłą — jabłkiem zrobić…
— To już synu zostaw nam, dorosłym, wspólnie wszyscy podejmiemy decyzję, w której wy weźmiecie udział.
— Oj, to dobrze, to kamień, albo raczej bryła złota z serca!
— Ucieszył się Noe.
— Proszę pana, czy dom pradziadka, obecnie nasz, kryje jakieś tajne laboratorium? — Estera chciała natychmiast to wiedzieć.
— Wszystko powoli i po kolei, ale mogę wam powiedzieć, że dom Arona, obecnie wasz, kryje wiele tajemnic, o jakich się nikomu nie śniło…
— Andrew śmiał się teraz do wszystkich, do siebie samego i do całego świata…
— Suuuper! — Dzieciaki nie potrafiły ukryć szczęścia.
— Ale ja chciałem coś wam kochani powiedzieć w sprawie tej bryły złota, którą sama Matka Boga trzymała w dłoni, chcąc tak umownie wręczyć małemu Jezusowi od mędrca ze Wschodu…
— Jak myślicie, komu w tym geście wyciągniętej dłoni zawieszonym w czasie i przestrzeni daje Maryja ratunkową bryłę złota, która jednocześnie oznacza insygnia władzy, królestwo? — Andrew wpatrywał się ciekawym wzrokiem w dzieciaki, zaś Noe i Esterka co chwilkę coś tłumaczyli Lunie po polsku…
— A komu?! — Komu?! — Bo nie wiemy!
— Niecierpliwiły się dzieciaki.
— Pomyślcie, kogo symbolizuje mały Jezus w relacji z Matką Najświętszą?
— Naaas! — Naaas! — Krzyczała mała Luna.
— To znaczy, kogo? — Was troje? — Podchwytliwie zapytał Andrew.
— Nas i wszystkich ludzi! — Dopowiedzieli zgodnie Esterka i Noe, a mała śmieszna Luna na to, że przecież ona właśnie o tym mówiła. — Ona prawdopodobnie miała na myśli ich trójkę i teraz chciała jakoś wybrnąć, ale ostatecznie i tak miała rację…
— Tak, no bo z powodu Jezusa Chrystusa, a póki co małego Jezuska, wszyscy zostaliśmy Jej dziećmi, już nie dziećmi Ewy. — Tłumaczył dalej Andrew.
— Fajnie… — Zamyśliła się mała Luna i skomentowała po swojemu.
— A pod krzyżem Jezus oddał już osobiście Matkę swą ludziom, oddając Ją Janowi, kiedy powiedział do niego „oto Matka twoja”, a on wziął Ją do siebie. — Dokończył Noe.
— Nooo… — Brawo! — Teraz już wszystko jasne.
— Jezus powierzając swą Matkę ludzkości, jednocześnie symbolicznie powierzył ludzkości na nowo Ziemię, jak kiedyś w raju Bóg Ojciec to uczynił, ale ludzie nie uszanowali…
— Więc teraz, kiedy już tyle wiemy na ten temat i kiedy tyle wiemy o sobie, zmykajmy stąd w dół, do waszego domu, który tak świetnie znam i który poniekąd był moim domem! — Mówił Andrew szczęśliwy do nieprzytomności prawie…
— Panie Andrew, dom nadal jest pana, a my pana rodziną!
— Noe sprostował sprawę od razu, nie czekając na nic…
— No to jestem baaardzo szczęśliwy i skończcie z tym panem, Andrew jestem i już!
Tak… Teraz będą mieli dużo do zrobienia, Andrew musi im pokazać tajemnice domu i tyle jeszcze opowiedzieć! Andrew ma oczywiście swój niewielki dom, bardziej może chatę, jednak wieloletnia przyjaźń z Aronem podarowała mu także i jego dom, gdyż przebywał tam częściej, niż u siebie… Został wpisany w ten dom, niczym wiekowy drogi mebel z tajną skrytką strzegącą skarbu, mebel zapełniający najważniejsze miejsce w domu, żywy mebel, bez którego dom nie jest tym, czym zawsze był za przyczyną tej jego obecności. Był wręcz duchem tego domu…
W międzyczasie wycieczka zgłosiła, że zaginęli mali uczestnicy. Tylko że to pomyłka względem trójki rodzeństwa, bo zginęła trójka innego rodzeństwa i przewodnik pomylił dwie trójki! Jednak o tym póki co, nikt nie wie. Zrobiło się głośno, dotarło wszystko do rodziców dzieci i nowopoznanej rodziny sąsiadów. Będzie więc akcja! Czy pomyślą, że stało się najgorsze, a potem się wszystko wyjaśni? Z firmy, do której pojechali rodzice dzieci przyjechał też szef i jego sekretarka, by wziąć udział w poszukiwaniach.
— Zuza! — Zuza, szybko, zbierajmy się i jedziemy natychmiast!!! — Krzysztof wpadł do firmowego pomieszczenia, w którym żona oswajała się z tajnikami swej nowej zdalnej pracy komputerowej.
— Oszalałeś?! — Teraz?! — Po co więc przyjechaliśmy tutaj?! — Zuzanna kipiała ze złości na męża.
— Dzieci! — Nasze dzieci! — Krzyczał podekscytowany mężczyzna…
— Ale… — Co z naszymi dziećmi?!
— Zaginęły w górach! — Wrzasnął doprowadzony do ostateczności i ciągnął żonę za rękę…
— Jak nasze dzieci mogły zaginąć w górach?!
— Zostawiliśmy je bezpieczne w domu, pod opieką na dodatek! — Może coś ci się pomyliło?!
— Słuchałaś radia?! — Jeśli nie, to nie dyskutuj!
— Ale skąd wiesz, że to o nasze dzieci chodzi?! — Podali nazwisko, imiona?!
— Nie musieli, wszystko się zgadza, wiek, płeć, wygląd nawet pasuje!
…Zuzanna pełna najgorszych obaw, że to jednak musi być prawda, w jednej chwili stała już z mężem przy samochodzie. Towarzystwa miała im dotrzymać młoda sekretarka Sophie, która świetnie zna ten obszar górski. Nawet sam szef przymierzał się jechać, ale ostatecznie został na miejscu, prosząc o informowanie go na bieżąco o wszystkim.
Droga przebiegała najpierw w milczeniu, potem w dyskusjach na temat, co i jak mogło się wydarzyć i czyj to mógł być pomysł… Najpierw przewidzieli wymyślne kary, mocno trafiające do ambicji i odpowiedzialności winowajców, jednak po chwili chcieli już tylko, by winowajcy znaleźli się cali i zdrowi…
Pierwszy wbiegł do domu Krzysztof, za nim Zuzanna. Trochę jednak wierzyli, że to może być pomyłka, ale po przekroczeniu progu wiedzieli już z całą pewnością, że o pomyłce mowy być nie może. Stali teraz jak wryci w podłogę z rozłożonymi rękami w geście bezradności…
— Proszę się nie poddawać, proszę ze mną, ruszamy natychmiast! — Sophie była nieugięta. W tej samej chwili do domu wpadł jak huragan najstarszy syn zapoznanej rodziny, Amin. Jego rozognione oszalałe oczy i twarz cała w płomieniach mówiły za siebie…
— Ruszajmy! — Wszystko już wiem, mówili w radiu!
Amin zdziwionym wzrokiem objął Sophię i jakby na moment skamieniał, niekoniecznie już ze zdziwienia…
— Sophia, sekretarka firmy…
— Amin… — Bardzo mi miło, lecz szkoda, że poznajemy się w takich okolicznościach…
— Bywają gorsze… — Mruknęła trochę niechętnie dziewczyna i podała mu dłoń. Rozmowy toczyły się rzecz jasna jedynie w języku angielskim, który stanowił swoisty rodzaj wybawienia dla wszystkich zainteresowanych, gdyż w obecności Krzysztofa i Zuzanny porozumiewanie się przez Amina i Sophię w ich ojczystym języku wprowadziłoby niepokój, podejrzenia, zamieszanie.
Amin miał ze sobą malutki plecak, oraz ubiór w sam raz na taką wyprawę, jednak Sophie w całym tym obłędzie wsiadła do auta jak stała, bez niczego. Na szybko więc zorganizowano dla niej teraz co trzeba z rzeczy Zuzanny i po kilkunastu małych minutach cała ekipa wyruszyła…
— Spokojnie, już ich przecież namierzyli z helikoptera, więc żyją i mają się jak widać dobrze! — Amin starał się uspokajać Zuzę i Krzysztofa. Pojęcia nie miał, że namierzono nie te dzieci, które prawdziwie zaginęły, lecz wszystko okazać się miało i wyjaśnić znacznie później… Dwie trójki dzieci przemykały niczym zagadka, wymykając się wszystkim i wprowadzając w błąd…
— Coś mi tu nie gra… — Krzysztof zaczął się nagle głośno zastanawiać. — Przecież nasze dzieci nie były członkami żadnej wycieczki! — Jednak wszystko, absolutnie wszystko pasuje! — No i jeszcze ich ewidentna nieobecność i brak kontaktu!
— Wszystko się wyjaśni, póki co, cieszmy się, że żyją!
— Amin wskazał tu na fakt niewątpliwie najważniejszy. Tylko że jeśli to nie były TE dzieci, to nie jest pewne, czy te właściwe żyją i gdzie się znajdują… O tym nikt nie pomyślał, no bo skąd taki układ sytuacyjny miałby komukolwiek przyjść do głowy?
— Słuchajcie, musimy się rozdzielić! — Amin, znający te góry wskazał Zuzie i Krzysztofowi prosty i bezpieczny, znany teren w lewo, zaś sam z Sophią wyruszą w ten dziki obszar, tak będzie najlepiej. — Małżeństwo pójdzie znanym turystycznym szlakiem, łagodnym, posiadającym oznakowania, po drodze poproszą kogoś o towarzyszenie im, zaś oni we dwójkę muszą zmierzyć się z czymś o wiele gorszym…
— Jasne, niech tak będzie, ruszajmy! — Krzysztof przystał natychmiast na warunki Amina i czwórka rozdzieliła się…
…W baśniowym, jakby otoczonym magicznym kręgiem zakątku gór, w grocie, w dno której spoglądało jednak poprzez spory całkiem otwór skalny niebo, przelatujące tu ptaki oglądały z wysokości magiczny ogród, a właściwie dwa ogrody dziwnych róż, coś jakby szklarnie, oraz tajemnicze blaski świateł…
— Sophie, dlaczego nic nie mówisz? — Amin nie rozumiał dziwnego milczenia nowej znajomej, która tylko półsłówkami i to bardzo niechętnie odpowiadała mu na zadawane pytania…
— Kłapanie językami niczego nie zmieni. — Odparła niezbyt uprzejmie dziewczyna. — Nie idę z tobą na wycieczkę dla przyjemności, tylko na ratunek, a to jest różnica.
— Ludzie poznają się w różnych okolicznościach!
— Próbował ratować sytuację młodzieniec, ale niewiele to dało.
— Nie miałam w planie poznawać ciebie, ani nikogo innego, wydarzyło się nieszczęście, więc ruszyłam z pomocą, ot wszystko! — Dziewczyna była dosadnie szczera i nieprzyjemna.
— Ale ja tylko chcę być miły, uprzejmy, więc podjąłem rozmowę, jednak sorki wielkie, jeśli to ci przeszkadza. — Obruszył się nieco Amin.
Dziewczyna nie odpowiedziała, jakby nie zasługiwał na odpowiedź, podobnie jak na jakąkolwiek odpowiedź od niej nie zasługiwał od kilku miesięcy żaden mężczyzna, chłopak…
— Dziwna jesteś, wiesz o tym? — Amin nie dawał za wygraną.
— Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz, umówmy się co do tego, dobrze.?
— Jasne, droga pani… — Ale po imieniu mogę się do ciebie zwracać? — Drążył dalej…
— Jak ci się tam podoba, mnie jest to obojętne…
— Odpaliła Sophie opryskliwie.
Amin obserwował ją dyskretnie, całą tą jej kolczastą osobowość…
— Różo, czy mogę zadać ci jeszcze jedno pytanie, nawet jeśli nie odpowiesz?
— Różo??? — Sophie pierwszy raz uśmiechnęła się lekko rozbawiona. — Dlaczego mówisz do mnie Różo?
— Bo jesteś jak one, piękna, wyniosła, niedostępna, obrośnięta kolcami…
— Już mi się zdążyłeś przyjrzeć?
— Nie musiałem, widać gołym okiem i słychać nawet przygłuchym uchem! — Kontynuował Amin.
Nagle Amin w sekundzie był obok dziewczyny i chwytał ją za ramię, gdyż zahaczyła o korzeń wystający z podłoża tak pechowo, że leżałaby jak długa.
— Uważaj, bo się pokłujesz! — Syknęła ostro Sophie i pospiesznie oswobodziła dłoń z jego dłoni…
— Mimo wszystko, dziękuję… — Odparła po namyśle.
— Nooo… — To już lepiej… — Zażartował chłopak, a ona posłała mu spojrzenie pełne reprymendy.
— Nasza parka idzie na darmo w swoim kierunku, dzieciaki podążały tędy… — Sophie trzymała nagle w dłoni zabawną apaszkę Luny, żółtą w czerwone uśmiechnięte buźki i skórzaną bransoletkę Noego, nie mając pojęcia, do kogo to należało imiennie, jednak było oczywiste, że tędy szły dzieci i to bardzo niedawno. Apaszka była czysta, wyglądała jakby przed chwilą ktoś ją zgubił, bransoletka nosiła ślady przetarcia, była przerwana i dlatego właśnie została zgubiona.
— Różo, popatrz! — Amin stał jak wryty w podłoże u stóp urwiska skalnego…
— Co jest? — Sophie zapytała krótko i konkretnie, bez emocji.
— Patrz! — Chłopak pokazywał jej w dół, gdzie roztaczał się widok bardzo osobliwy… Tyle razy przemierzał te góry, ale TEGO nie widział nigdy dotąd! Albo to był wytwór umysłu pod wpływem górskiego klimatu, albo… albo to były czary, magia! Albo to była prawda, której zwyczajnie nie było mu dane odkryć aż do teraz! Wszystko bowiem dzieje się w życiu zawsze w tej właściwej chwili i ta chwila tak a była z całą pewnością… Widok został potwierdzony prze Sophie, dwoje naraz nie mogło mieć tej samej halucynacji, czy wizji…
— Ogrody, szklarnie i jakieś światła! — Ekscytował się chłopak.
— Czymkolwiek to jest lub nie jest, tam musiały trafić dzieciaki! — Komentował dalej.
— Bo ty to zobaczyłeś? — Czy tylko dlatego, że ty to zobaczyłeś, dzieciaki muszą być akurat tam? — Sophie znów pokazała Aminowi swoją wyższość. — Jej sposób postrzegania rzeczywistości intrygował Amina. Był on denerwujący, zawsze stawiający kontrę, ale dawał do myślenia… O tak! Coś w tym było!
— Kalkulujesz tak, jak prymitywny telewidz, który ogląda fascynujący film i myśli, że nazajutrz podyskutuje ze wszystkimi na jego temat. — Tylko skąd myśl, że wszyscy oglądali ten film wczoraj o tej właśnie porze, w tym akurat programie, w dobie setek kanałów tv?
— Kontynuowała Sophie. — To myślenie bardzo płaskie, linearne! — Pastwiła się dalej dziewczyna.
— Nooo… — Nieee… — Ale jest to bardzo prawdopodobne, że dzieciaki tam zawędrowały. — Musimy tam zejść!
— Schodźmy więc, tylko jak? — Sophie spojrzała na Amina z dozą ironii.
— Skoro oni tam się znaleźli, ci którzy to zrobili, to wszystko tam w dole, to i my możemy tam się jakoś znaleźć!
— Jednak oni mogli trafić tam z dołu, my patrzymy tam z wysoka, z wielkiej wysokości!
— Nie mamy wyjścia i musimy tam zejść z wysoka, jak to określiłaś… — Ruszajmy!
W dole kręciły się tam i z powrotem ludzkie sylwetki, jednak oni już tego nie widzieli…
Kiedy coś ma być nam zwyczajnie dane, Bóg zrobi totalnie wszystko, by tak się stało i czasem to, co się dzieje, jest nie do wiary!
— Nieee! — Ratunkuuu!
— Sophieee! — Sophieee!
Po chwili…
— Nieee! — Ratunkuuu!
— Po co wołać ratunku, skoro właśnie to, czego nie chcemy nim jest? — Sophie siedziała teraz cała w trawie, błocie obok upapranego w jeszcze gorszy sposób Amina. Nawet teraz nie opuściła jej intrygująca filozofia życia…
— To… ile metrów spadliśmy? — Umiesz ocenić?
— Spadaliśmy, a raczej jechaliśmy po śliskim zboczu jakiś niecały kilometr!
— I żyjemy?
— Jak widać, żyjemy.
— Co nas pchnęło w tą jazdę?
— Nieuważny krok wykonany przez nas na krawędzi zbocza, lecz ściśle odmierzony krok przez Boga…
— Co teraz? — Amin upatrywał wyjścia z sytuacji w decyzji Sophie…
— Teraz będziemy bardzo ostrożni i obejrzymy sobie z ukrycia ów dolinę cudów! — Sophie ironicznie nieco zaśmiała się. Amin już chyba wolał jej ironiczny śmiech i cięty dowcip, niż smutne, srogie milczenie… Coraz bardziej przyzwyczajał się do specyficznego sposobu jej bycia, coraz mniej mu to przeszkadzało, byle tylko nie milczała.
Pierwszym, co przykuło ich uwagę było tajemnicze przemieszczanie się postaci. Przy czym jedna z postaci o wyglądzie strażnika skarbu miała na oko około 75 lat, jeśli nie więcej, zaś pozostałe postacie były wyraźnie w ich wieku!
Postacie młode coś przenosiły, znikały w grotach, to znów pojawiały się na zewnątrz… Postać starsza zdawała się… PIELĘGNOWAĆ OGRÓD, LUB NAWET OGRODY!
— Zaczekajmy na zmierzch, nawet noc… Wtedy zobaczymy, póki co, nie pokazujmy się, ok? –Sophie była pewna swego.
— Jak sobie życzysz… — Amin nie śmiał protestować.
…Noc nadeszła szybciej, niż można było się tego spodziewać… Światła stały się wyraziste, szklarnie świeciły w swych wnętrzach, niczym tajemne wehikuły, rozświetlając wokół tajemniczy teren…
— Teraz! — Sophie była pewna swej decyzji.
— A jeśli nas nakryją? — Amin miał tu pewne obawy.
— Czasem jest tak, że aby spełnić to, do czego zmierzamy, pracujemy póki co w samotności, w skrytości, natomiast może nadejść moment, w którym trzeba się jakoś ujawnić, by to inni pociągnęli nasz plan do końca, gdyż stanowimy jedną wielką ludzką całość, jedną historię… — Sophie coraz bardziej zachwycała Amina.
— Co więc proponujesz, ujawniamy się, czy działamy skrycie?
— Najpierw po cichu zbadamy teren, zobaczymy co i jak, potem zdecydujemy… — Przy tych słowach Sophie zamyśliła się.
— Przystaję na twoje warunki, przewodniczko! — Amin trochę ucieszył się z powodu zrzucenia z siebie tego całego ciężaru odpowiedzialności za decyzje.
Póki co, było cicho i pusto… Podeszli więc do pierwszej szklarni i… UJRZELI WIELKI OGRÓD RÓŻ, dziwnych róż. Dziwność polegała na tym, że kwiaty posiadały nienaturalny, jednostajny bury odcień, wszystkie idealnie jednakowy! Podeszli do drugiej szklarni i tam również ujrzeli wielki ogród róż, jakże inny od tych pierwszych… Tu każda róża miała swój specyficzny odcień, była jedyna w swoim rodzaju, a jednak rosła pomiędzy wszystkimi innymi! Róże w jednej i drugiej szklarni zdawały się mieć jakiś dziwny podkład pod korzeniami, jakieś podwyższenie… Cóż to mogło być? Ewidentnie prowadzono eksperymenty botanicznie, jednak coś tu było nie tak, coś nie grało! To by było zbyt proste! Zbyt pozbawione sensu! Postanowili jednak póki co zapuścić się głęboko w groty…
— Idź pierwsza, masz lepszą intuicję, ja będę cię osłaniał w razie czego! — Amin rzeczywiście czuł się odpowiedzialny za dziewczynę, w razie potrzeby będzie ją bronić, to oczywiste, kamień z serca, że znów decyzję podejmuje ona, nie on!
Po przekroczeniu progów tajemnej groty nie ujrzeli i nie usłyszeli dosłownie niczego. Szli powoli i ostrożnie, krok za krokiem, przeszli tak jakieś dwieście metrów, gdy nagle jakieś ledwie słyszalne dźwięki zaczęły dostawać się do ich uszu, a oczy zaczęły dostrzegać jakby przyćmione smugi światła…
— Tam! — To stamtąd idzie! — Sophie wskazała na prawą ścianę groty, a konkretnie na wgłębienie w niej. Tylko że nie widać było żadnej szerszej szczeliny, niczego, co by można wziąć za punkt wejścia, lub przez co by można coś podejrzeć…
Dziwny zapach nie dawał im spokoju, to jakby coś ogrzewanego na ogniu, coś gotowanego, jakby jakieś naturalne oszałamiające aromaty, tylko co to było?
— Amin, kręci mi się w głowie, nie wiem co się dzieje!
— Nie chcę nic mówić, ale ja też poczułem się jakby dziwnie, inaczej…
Nagle ruszyli dalej, aby zbadać cały ten teren i szczelina szeroka na tyle, by spokojnie w nią wejść stanęła przed nimi niczym podwoje pałacu szczęśliwości, w którym odbywał się jakiś tajemny spektakl…
Wewnątrz słaniali się na nogach, lub siedząc kiwali się z boku na bok młodzi ludzie, płonęło ognisko, wokół leżały dziwne rośliny, dużo roślin… Jedna z osób krzyczała i wymiotowała, przyzywała jakichś członków rodziny, wygarniała raz im, raz sobie… Druga osoba czyniła dokładnie to samo, tylko że wygarniała samemu Bogu! Aromat oszałamiał… Ktoś pod ścianą groty leżał nieprzytomny, lub spał, ktoś wymiotował. Dwoje ludzi, zdawałoby się, że jedynych trzeźwych, prowadziło ze sobą ożywioną dyskusję… Podeszli do nich, to był ten moment! Teraz, albo nigdy!
— Hej! — Możemy dołączyć? — Dwoje przytomnych i całkowicie trzeźwych wyraźnie zdębiało…
— Hej, ale… ale… jak wy…
— Jak tu trafiliśmy? — Los tak chciał, przeznaczenie… Miało ono jak widać swój odurzający zapach nawet…
— Amin próbował być dowcipny.
— Jesteście z jakichś służb tropiących poszukiwaczy prawdy, takich jak my?
— Nie, nie jesteśmy z żadnych służb i nie tropimy nikogo, poza kilkuletnią zaginioną dziewczynką i jej rodzeństwem, oczywiście. — Was nie tropiliśmy w żadnym razie. — A macie coś do ukrycia? — O co chodzi z tym poszukiwaniem prawdy?
— Prawda jest w nas, trzeba ją tylko zwyczajnie wydobyć… — Nieznajomy jeszcze przed chwilą chłopak próbował wyjaśniać…
— I to zielsko jest źródłem prawdy? — Amin spojrzał na nowych znajomych z niedowierzaniem…
— Wyobraź sobie, że tak i że to nie jest zielsko, tylko święta ayahuasca.
Tu hodowano ajahuascę, pod przykrywką eksperymentów botanicznych z różami! Tu ją testowano i tu ją pakowano, oraz znakowano do dystrybucji…
— Spójrz, Sophie — Różo… — Przykrywka, bo przykrywka, ale ona ma w sobie wielki przekaz!
— Amin uśmiechał się sam do siebie.
— A jaki to przekaz może mieć ten kamuflaż?
— Sophie odpowiedziała w zamyśleniu z lekką drwiną.
— Choćby taki, że zarówno jednostka, jak i całe społeczności, narody, mogą być jak te różne od siebie szklarnie wraz ze swą zawartością… — Jeśli jednostki i całe społeczności, narody mają wysoką samoświadomość, mają wówczas swój swoisty wewnętrzny FILTR… — Mogą egzystować na jednakowym podłożu, takim podłożu alegorycznym rzecz jasna, ale z tego podłoża pobierają tylko to, na co pozwala im ich zaprogramowany, zakodowany filtr i wychodzi im to tylko na dobre. Jednak może być i tak, że jednostkom, społecznościom, czy narodom zakłada się filtr ideologiczny, który nie pozwoli pod jakąś groźbą pobierać wartości, wiedzy, jaka mogłaby stać się olśnieniem, wyzwoleniem, wzniesieniem na poziomy godne istoty ludzkiej…
— Brawo! — Pan profesor wygłosił swoje expose!
— Jednak trzeba przyznać, że pan profesor rozumuje bardzo logicznie i wyciąga wspaniałe wnioski…
— Sophie przyglądała mu się z aprobatą.
— Tylko niech pan profesor nie urośnie w dumę po tych słowach! — Tu Sophie przewróciła wymownie oczami, a na jej ustach pojawił się lekko drwiący uśmieszek.
— Nie martw się, nie urosnę! –Amin nie krył zadowolenia z pochwały swej towarzyszki.
— Więc jak? — Pokora i modlitwa prostacji, czy idziesz na łatwiznę i bierzesz zielsko, grając na nosie Panu Bogu?
— Po ayahuascę sięgnąć mogę kiedy zechcę, po tą modlitwę też, ale zgoda, wygrałeś. — Modlitwa, choć Pan Bóg ma u mnie duuużą krechę.
— Powiedz Mu o tym przy okazji tej modlitwy.
— Powiem, nie daruję Mu tego.
Amin uspokojony uwierzył Sophie i oboje musieli znaleźć przytulny zakątek do snu, gdyż noc zbliżała się wielkimi krokami, odciskając na niebiańskich ścieżkach ślady w postaci gwiazd…
— Tu noc wkracza na niebo innym krokiem, niż na drugiej półkuli. — Inaczej stawia stopy na ścieżkach, znacząc je inną konstrukcją gwiazdozbiorów… — Amin zamyślił się patrząc w niebo…
— A ty świetnie znasz niebo na każdej szerokości geograficznej, jak widzę, pewnie dużo podróżowałeś?
— Sophie podjęła temat.
— Owszem, tak, ale podróżować to ja dopiero będę!
— To mój cel życiowy!
— Popieram i gratuluję! — I życzę kasy na te cele, jakiej mówiąc nawiasem, nigdy nie będziesz miał pod takim dostatkiem, jak producenci i dystrybutorzy ajahuaski.
— Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć, im jednak dostatku nie zazdroszczę, choćby z powodu źródła…
— Są tacy, którzy mają skrupuły i tacy, którzy ich nie mają, za to mają kasę!
— I ja zdobędę swoją kasę, ale będę dumny ze sposobu jej zarobienia.
— Bo masz zmanierowany wychowaniem filtr wartości!
— No nie! — Zostałem dobrze wychowany, w najwyższych wartościach i…
— I w pogardzie do siebie samego.
— To już przeważyło szalę…
— Sophie, kto dał ci prawo obrażania mnie?!
— Amin kipiał cały.
— Nie obrażam, tylko mówię, jak jest.
— A skąd ty możesz wiedzieć cokolwiek o mnie, moich wartościach, moim wychowaniu?!
— Amin, nie gniewaj się, ale te wartości zawsze przegrają, tak jak przegrały raz na zawsze te moje jeszcze wtedy, gdy byłam naiwna i głupia, bo… bo kochałam i ufałam, bo zawsze mówiłam prawdę, bo walczyłam o słabszych, bo wierzyłam bezkrytycznie w Boga, bo akceptowałam własną krzywdę ze strony innych, bo nie mściłam się, bo wybaczałam, bo zwyczajnie podkładałam się cwaniakom, aż… aż pękłam raz a dobrze, bo na zawsze! — Odtąd biorę co mi się należy, myślę najbardziej o sobie, nie kocham i nie pokocham, nie ufam i nie zaufam!
Amin jedynie wzniósł oczy do nieba, wiedząc, że dziś niczego nie dokona z teoriami i przekonaniami swej towarzyszki. Zapytał jeszcze tylko o jedno…
— Sophie… — Dlaczego ruszyłaś na pomoc w poszukiwaniu dzieciaków?
— Żeby szef mnie nie wyrzucił z roboty za znieczulicę i brak integracji z otoczeniem, kumasz? — I tylko dlatego!
— Oj… — Chyba sama w to nie wierzysz, ale dobranoc, śpijmy już.
— Dobranoc, pchły na noc!
— I otuchy (nie karaluchy) pod poduchy! — Odpalił Amin.
— Poeta się znalazł! — Chyba lepiej życzyć ajahuaski na kamienie, trawę i piaski! — Bo to nasza pościel, nasze posłania…
— Sophie, obiecałaś!
— Dobra, obiecałam.
A kiedy noc na dobre zagościła na chłodnym granacie nieba i zesłała z wysokości czary tworzące wokół aurę baśniowej tajemnicy, oboje zaczęli przysypiać skuleni i wsparci o ścianę groty.
Światło poranka ukazało puste miejsce obok Amina. Zerwał się na nogi i już chciał wołać, ale musiał pamiętać o tym, by być cicho, by nie zdradzić póki co ich obecności przed nieznajomymi, gdyż póki co poznali tylko mniejszą ich część, a konkretnie dwoje. Nikt inny nie wiedział, że są tu goście… Dlatego rozpoczął milczące poszukiwania. Początkowo myślał, że Sophie poszła „na stronę”, lub coś w tym stylu, jednak po dłuższej chwili zaniepokoił się na dobre, a zawołać nie mógł. Obszedł dyskretnie przyległy teren i nic! Tymczasem z groty wytoczyła się postać, a raczej zjawisko, które tylko trochę przypominało Sophie. Bardziej ów postać przypominała wystraszone, zdyszane pościgiem zwierzątko z potarganą sierścią zamiast włosów i z plamami tuszu do rzęs, rozlanymi strugami po twarzy o zdziczałych oczach. Jednak chwilami na tej twarzy błyskały iskierki uśmiechu o tak specyficznej wymowie, że taki uśmiech mógł należeć jedynie do człowieka, który skradł skarb, posiadł tajemnicę bogów, bądź też… wygrał swoje życie.
— Jezus Maryja! — Zrobiłaś to! — Amin wykrzyknął te słowa w najwyższym akcie desperacji i ciężkiego zawodu…
— Zostaw mnie i nic nie mów! — Sophie była pewna siebie i zdesperowana, ale jakaś dziwnie spokojna gdzieś na samym dnie swego jestestwa. Stoczyła walkę jak lew i wyszła z niej zwycięsko.
— Sophie, dlaczego?! — Obiecałaś, że nie weźmiesz tego świństwa!
— Ale nie obiecałam, że nie wykonam prostacji…
— Cooo?! — Chcesz mi powiedzieć, że… że…
— Że wszystko mnie boli, ale tylko fizycznie, bo wzięłam „ayahuascę” o nazwie PROSTACJA…
— Całą noc „ćpałam” i to, co przeszłam, co przeżyłam, czego doświadczyłam, co czułam i co widziałam, słyszałam, wymiata tradycyjną ayahuascę wraz z jej wszystkimi wizjami i doświadczeniami, choć jej nie próbowałam. — Amin, ja odzyskałam siebie! — Nieee, co ja mówię, ja narodziłam się na nowo, bo to już inna ja! — To nie ja z przeszłości, to nie ja z ostatniego czasu, ale to nowa ja, zupełnie nowa JA!
— I wybaczyłaś temu sukinsynowi, który tak cię na zawsze skrzywdził?!
— Ja mu jestem wdzięczna! — Gdyby to się nie stało, nie byłoby mnie teraz i tutaj!
— Sophie, ty prawdziwie to zrobiłaś?!
— Chyba widać, słychać i czuć!
— Ale… ale… co teraz?
— Jak to, co?
— Ruszamy dalej! — Trzeba szukać dzieciaki!
— Już nie tylko po to, by szef cię nie zwolnił za brak empatii? — Amin uśmiechał się lekko.
— Po stokroć NIE! — I lepiej się pospieszmy!
— Wiesz… — Potop, taki w przenośni, potop wszelkiego zła, jakie zalewa ludzkość można przetrwać w ARCE…
— Chcesz budować arkę? — Nie zaszkodziła ci twoja przemiana aby?
— Nie rozumiesz! — Ludzie nie mogą uciekać na arkę, nie mogą budować jej z jakiegoś materiału, ale sami muszą stać się arką dla siebie samych i dla innych.
— Ludzkości potrzebna jest taka arka, jednak by posiąść to, czego potrzebujemy, musimy sami się tym stać!
— ARKA ludzkości będzie powstawać tak długo, aż każda istota ludzka stanie się żywym jej skrawkiem!
— Wtedy ów arka ludzkości osiądzie bezpiecznie na alegorycznej Górze Ararat!
— Wtedy osiągniemy doskonałość!
— Nie tworzyć coś, ale stać się tym!
— Tam, w grocie znalazłam, a właściwie to Bóg mi wskazał zniszczoną, lecz czytelną jeszcze książeczkę Jacka Dukaja — „Katedra”, ktoś ją tam kiedyś zostawił nieświadomie dla mnie, bo to działała siła wyższa i wiadome było już wtedy, że ja tam się znajdę i przeczytam.
— Tak… Bóg przemówił do mnie, a kiedy skończył przemawiać do mnie książką, przemówiłam ja i rycząc, wyjąc prawie, nie płacząc opowiedziałam Mu całe swoje życie, choć On je i tak zna lepiej ode mnie!
— Przepraszałam Go za wszystkie nie fair w moim życiu, za zwątpienia w Niego, w Miłosierdzie i tak dalej…
— A krzywdy uczynione przeze mnie innym i te, które mi wyrządzono, postrzegam już teraz inaczej…
— To wszystko było potrzebne dla nauki, dla rozwoju, dla zaistnienia dzisiejszego wydarzenia…
— To był podkład!
— I liczy się jedynie to, czy nie zmarnowałam tej lekcji!
— Jak widać, słychać i czuć, NIE!
— Amin podjął dialog…
Dzieci, te obce dzieci z wycieczki na górę nie znalazły się, zaś media już podały, że tak! Zaś Noe z rodzeństwem odnaleźli się, lecz nie jako oni sami, tylko jako dzieci z nieszczęsnej wycieczki. To był potężny błąd informacyjny, który mógł pociągnąć za sobą nieobliczalne skutki. Czemuś jednak on służył, bo wszystko dzieje się po coś, tworzy niezrozumiałą misterną tkankę, sploty, wzory zrozumiałe w trakcie gdy się dzieją jedynie dla samego Boga, my rozumiemy zawsze dużo później, gdyż On widzi całość, my póki co, tylko fragment i nie jest to jakieś nowe odkrycie, jednak przeważnie zachowujemy się w obliczu takich sytuacji tak, jakbyśmy zawsze mieli tkwić jedynie w tym fragmencie, który tak nas wzburzył, wystraszył, dotknął, nie przewidując ciągu dalszego, lub przewidując go w tych ujemnych swą wymową kategoriach…
Czemu służyć miała owa nieszczęsna pomyłka, zamiana?
Temu, by nasza trójka dostała się na górę, zaś w tym drugim przypadku, by rodzice tamtych dzieci coś zrozumieli i… wycofali pozwy o rozwód. Wspólna wycieczka z dziećmi miała w ich przypadku być pożegnaniem, ostatnim pożegnaniem, niczym pogrzeb. Pogrzeb najwyższej wartości. W trakcie poszukiwań obiecali sobie, że jeśli dzieci odnajdą się żywe i całe, dadzą sobie szansę…
Ekspedycja ratunkowa, która przybyła helikopterem szybko zorientowała się, z jaką pomyłką mają do czynienia, jednak zawiła historia tak splątała swe wątki, stworzyła zagadkę, że przyczyny owej zamiany można było dopatrywać się już tylko w kategoriach wyższej rangi… Jakby czekano, aż w tej sprawie przemówi Bóg, bo oni wszyscy nie mieli już nic do powiedzenia…
PRZYCZYNA ZJAWISKA: ODNALEZIENIE RODZINY. MATKA NOEGO JAKO MŁODZIUTKA OSOBA ZOSTAWIŁA GO W TORUŃSKIM OKNIE ŻYCIA I WYRUSZYŁA W GÓRY NA OBCYM KONTYNENCIE WRAZ Z GRUPĄ MŁODYCH LUDZI POSZUKUJĄCYCH CELU I SENSU ŻYCIA. TAM ZETKNĘLI SIĘ Z AYAHUASCĄ, KTÓRA STAŁA SIĘ PANACEUM NA CAŁE ZŁO TEGO ŚWIATA. KIEDY ZORIENTOWAŁA SIĘ, W CO ZABRNĘŁA I ŻE ODDAŁA SYNA, KTÓREGO WIĘCEJ NIE ZOBACZY, WPADŁA W JESZCZE WIĘKSZE DNO I ÓW SPECYFIK POGRĄŻYŁ JĄ JESZCZE BARDZIEJ. KTÓREGOŚ DNIA RZUCIŁA SIĘ NA ZIEMIĘ I WYKRZYCZAŁA BOGU NIEŚWIADOMIE WSZYSTKO, POTEM PRZEPRASZAŁA, APOTEM PROSIŁA O POMOC. POMOC PRZYSZŁA I DZIŚ JEST MATKĄ TRÓJKI DZIECI W WIEKU ZBLIŻONYM DO NASZYCH BOHATERÓW, SĄ NIECO MŁODSZE. NIGDY NIE PRZESTAŁA ROZPACZAĆ ZA SYNEM, ALE DOPIERO WTEDY, KIEDY JEJ ROZPACZ UZYSKAŁA RANGĘ NAJWYŻSZEJ SZCZEROŚCI, PRAWDZIWOŚCI, BÓG RUSZYŁ NA RATUNEK. TAK SPLĄTAŁ HISTORIĘ, ŻE TERAZ PEWNIE ODNAJDZIE NOEGO. NOE ZARAZ BĘDZIE MIAŁ DWIE MAMY I NAGLE TEŻ PIĄTKĘ, NIE DWÓJKĘ RODZEŃSTWA, TYLKO JESZCZE O TYM NIE WIE!
Krzysztof i Zuzanna dopadli do swoich pociech i obejmowali je długo i gorąco, jakby bojąc się, że stracą je na nowo. Wreszcie Noe zażartował rozluźniając atmosferę…
— Mamo, tato, to my, żywi i prawdziwi, puśćcie nas, bo nas udusicie!
Jednak nie było dane dzielić tej ich radości tak do końca innym rodzicom, którzy dysząc biegli na spotkanie swych zagubionych i podobno odnalezionych pociech. To nie były ich dzieci. Zamarli, otworzyli szeroko oczy z niedowierzania i na sam koniec mama wciąż nie odnalezionej innej trójki wypuściła z oczu strumienie łez…
— Nie płaczcie, my pomożemy w poszukiwaniach!
— Andy, Krzysztof, Zuzanna i nasza trójka zapewniali gorąco nieszczęśników…
Krzysztof i Zuza początkowo nie chcieli się zgodzić, by dzieciaki brały wraz z nimi udział w poszukiwaniach, ale na skutek ogromnych protestów i błagań młodych, zgodzili się. Mieli tylko swoją wielką prośbę i warunek: ani na moment nie znikną im z oczu, na co młodzi przystali. Było oczywiste, że mogą bardzo przydać się, skoro mieli za sobą pobyt w głębokich grotach górskich…
Dzieciaki o urodzie łudząco podobnej do urody Noego, znalazły się po jakichś niecałych dwóch godzinach poszukiwań, Noe i Andy wyprowadzili ich z groty, gdzie skulone trwały w bezruchu, snując najczarniejsze scenariusze, były przestraszone do granic możliwości, podejrzewały jednak, że ktoś ich już szuka, bały się jednocześnie reakcji rodziców, gdyż odłączyły się od wycieczki świadomie i celowo, trochę też na złość rodzicom, za traktowanie ich niepoważnie i nie liczenie się z ich zdaniem, jak się wyrazili. W dłoni najstarszego odnalezionego chłopca tkwił zwinięty banknot, dzieciak ściskał go kurczowo, jakby bojąc się, że ktoś mu go odbierze.
— Pokaż… — Chłopak niechętnie trochę, ale ufnie wyciągnął dłoń ze skarbem.
— Ooo… — To banknot zgubiony przez gruzińskich turystów, więc do groty trafiają jednak od czasu do czasu poszukiwacze przygód… — Zamyślił się Andy.
— A wiecie, kogo wy znaleźliście? — Andy uśmiechał się tajemniczo.
— Chyba co, a nie kogo? — Podchwycił chłopiec.
— No właśnie niezupełnie… — Znaleźliście samą ŚWIĘTĄ TAMARĘ KRÓLOWĄ, PRZEPOTĘŻNĄ KRÓLOWĄ I BARDZO, BARDZO POMOCNĄ NA DZISIEJSZE CZASY ŚWIĘTĄ… — Gdyby przywódcy naszych krajów byli jak ona, świat byłby pozbawiony podziałów na bogatych i biednych, panowałaby sprawiedliwość i miłosierdzie… — Andy zamyślił się… — panowałaby zasada złotej proporcji.
— Mówi pan o wizerunku na banknocie oczywiście? — Lekko zdziwiony chłopak dopytywał się dalej.
— Tak, mówię dokładnie o tym wizerunku…
— Trzeba umieć odczytywać znaki, a nie tylko stwierdzić, że oto znalazłem kasę. — Kasa, kasa i kasa, oto cel, sens, motto życiowe współczesnego człowieka… — Kontynuował Andy. — A czy zastanawialiście się może, dlaczego tak jest, dlaczego do tego doszło? — Pieniądz zawsze był źródłem zła, gdyż owiewała go od pradziejów zdradliwa, trująca mgiełka żądzy posiadania ponad to, co w zupełności wystarcza i uzyskania kontroli nad innymi, którzy mają mniej, lub nie mają niczego, żądza zabezpieczenia przede wszystkim siebie i najbliższych, ale bliźniego już nie, niech się martwi sam o siebie… — Orły wybierają na swe domy najwyższe i najmocniejsze drzewa. — Czynią to, by mieć kontrolę i władzę, jednak na sposób pozytywny, bo to świat zwierząt, więc wszelka kalkulacja i manipulacja tu w grę nie wchodzi, jedynie podyktowana zwierzęcym instynktem potrzeba bezpieczeństwa i zapewnienia bytu sobie i potomstwu. — Władcy państw w świecie ludzi też lokują się wysoko, by mieć kontrolę i władzę, jednak nie jest to kontrola i władza tak czysta, jak w przypadku orłów. Tu już wchodzi w grę kalkulacja i manipulacja. — Weźmy takiego węża ze świata zwierząt…. — Na brzuchu pełza i żywi się prochem, co gadzina zresztą zapewniła sobie w raju… — Nawet w Ewangelii jest przestroga, że jeśli wejdziecie do domu, w którym wy będziecie mówić o Jezusie Chrystusie, a domownicy nie będą chcieli słuchać, wtedy wychodząc strzepnijcie proch z butów! — Bo proch to symbol niewiary, a ona bywa zaraźliwa!
— A jeśli ktoś pozbawi cię wszystkiego, nie pozwól jedynie, by złamano ci ducha! — I nie gniewajcie się wtedy na tego, kto was pozbawił wszystkiego, bo gniew to zmarnowana emocja! –Czyńcie jednak zawsze to, co słuszne, nie to, co łatwe! –Walcząc o coś, o jakieś zmiany, pamiętajcie, że wprawdzie czyny niby ważniejsze od słów, ale bywają słowa potężniejsze od czynów, gdy walczymy o jakiś przełom, o zmianę ideałów, o zmianę postrzegania! — Chrońcie tych, których kochacie przed tzw. PRAWDĄ, którą jest wyznanie faktów takimi, jakimi one są… — Bo to może kogoś zabić! — Ochrona kogoś przed złymi wieściami bywa ratunkiem życia, a jedyną PRAWDĄ JEST WYŻSZA MIŁOŚĆ! — A wiecie może, co znaczy ZAGRAĆ W ŻYCIU W NADDŹWIĘKACH I PODDŹWIĘKACH? — TO ZNACZY PRZEKROCZYĆ SKALĘ CZŁOWIECZEŃSTWA I SWOJĄ WŁASNĄ. — TO ZNACZY GRAĆ PONAD TO, CO JUŻ POTRAFIMY! — Nie słuchać, że po to Bóg dał ziemskie realia, by w nich trwać, ale po to, by je pokonywać i sięgać wciąż wyżej! — Warunki fizyczne, życie fizyczne są jak podkład muzyczny dla najpiękniejszej melodii, którą na tej bazie możemy zagrać! — Warunki fizyczne, to gra lewą ręką, akordami na klawiaturze, a prawa, to ta właściwa muzyka… — Siedem kluczy, to znikoma szansa ucieczki, lecz siedmiokrotnie większa szansa znalezienia rozwiązania! — ROSA BOSKA, ROSA NIEBIOS TO PRZELANA KREW JEZUSA, TO WYPALONE NA GÓRZE SYNAJ PRZYKAZANIA NA KAMIENNYCH TABLICACH, LECZ OGIEŃ TO NADE WSZYSTKO GOREJĄCE OGNISKO MIŁOŚCI, TO PRZECIEŻ SERCE JEZUSA!
— A ludzkość powolana jest do roli czwartego, piątego króla itd…
Andrew zaczął opowiadać i Noe pomyślał: teraz, albo nigdy! Dyskretnie wycofał się i rozpoczął swój bieg na szczyt góry!
Czwarty król
Mówią, że był i czwarty król, który zobaczył gwiazdę zwiastującą Jezusa i zapragnął złożyć nowo narodzonemu Królowi żydowskiemu pokłon. Wiedział, że to ma być Król Miłości. I gdy myślał o tym, jaki dar Mu przynieść, przypomniał sobie o największym swoim skarbie przechowywanym z całą pieczołowitością. To był ogromny rubin o przepięknym czerwonym kolorze. Otrzymał ten kamień od ojca przy swoim urodzeniu.
Wiedział, że do kraju żydowskiego jest daleka i trudna droga. Wybrał najlepsze wielbłądy i osły, najlepsze sługi. Polecił naładować na zwierzęta zapasy wody, jedzenia, ubrania na daleką drogę. Wziął ze sobą dużą sumę pieniędzy. Zawiesił rubin w sakiewce na szyi i pojechał.
Gwiazda wskazywała drogę. Dopóki jechał przez swój kraj, wszystko było jasne i proste. Ludzie znali go dobrze. Znali jego mądrość, jego wielkie serce. Pozdrawiali go z miłością i życzliwością. Zmieniło się potem, gdy wszedł w obce kraje. Zmieniło się nie tylko dlatego, że to był obcy świat, obcy ludzie, obcy język, ale dlatego, że napotkał na rzeczy, których nie spodziewał się spotkać.
Po jakimś czasie wjechał w kraj nawiedzony suszą. Zobaczył spalone pola, spalone lasy, uschłe drzewa, ziemię przepaloną na proch. Napotkał wsie nawiedzone klęską głodu. Ludzi wyschłych z wycieńczenia, żebrzących o garść strawy, umierających z głodu. Zaczął rozdawać to, co miał ze sobą — jedzenie, wodę. W którymś momencie zawahał się: gdy rozdam wszystko, czy potrafię dojechać do Jezusa. Ale wahał się tylko chwilę. Jakby poczuł ogień rubinu, który nosił na piersi. Przecież jeżeli Ten, do którego jadę, jest Królem Miłości, nie mogę postępować inaczej. Rozdał wszystko.
Ale to jego „wszystko” było za mało. Trzeba było rozpocząć jakąś akcję pomocy głodującemu krajowi zakrojoną na szerszą skalę. Wrócił w kraj żyzny i bogaty. Zorganizował pomoc. Jego karawana zajęła się transportem żywności i wody w kraje nawiedzone suszą. I dopiero gdy ta akcja odniosła skutek, gdy zapobiegł głodowi i śmierci, i gdy pieniądze skończyły się, zdecydował się iść w dalszą drogę. Gwiazda go prowadziła.
Zdawało mu się, że już nie będzie przeszkód, że chociaż był spóźniony, to jednak zdąży do nowo narodzonego Króla żydowskiego, aby Mu złożyć pokłon. Ale tak nie było. Po krótkim okresie spokojnego marszu napotkał wieś, nad którą wisiał na drągu czarny strzęp chorągwi. Znak, że tam panuje „czarna śmierć” — cholera. Zresztą nie było się temu co dziwić. Głodowi towarzyszy jak cień ta zaraźliwa choroba. I musiał powtórnie wybierać: wjechać w tę wieś, czy ominąć ją z daleka i zdążać jak najprędzej do kraju żydowskiego, gdzie się narodził Król. Buntowało się w nim wszystko. Był zmęczony, ogołocony z pieniędzy, żywności. Zostały mu tylko wierzchowce i wierni słudzy. Ale i oni najwyraźniej byli wycieńczeni ponad granice swoich możliwości. I znowu ta sama przyszła odpowiedź: jeżeli to jest Król Miłości, ja nie mogę przejść obojętnie wobec nędzy ludzkiej. I tak wjechał ze swoją karawaną w zagrożoną wieś.
To, co zobaczył, przekraczało jego najgorsze wyobrażenia. Przy drodze i na drodze leżały sczerniałe trupy ludzkie. Smród rozkładających się ciał wisiał w powietrzu. Konie płoszyły się, wielbłądy stulały uszy. Przerażeni słudzy patrzyli na ten straszny widok. Wieś wyglądała jak wymarła. Zdawało się, że nikt nie pozostał przy życiu. Zawahał się: może ktoś jednak jeszcze żyje w tych domach. Podniósł rękę do góry. — Zatrzymać się — rozkazał.
Karawana stanęła. Zawołał po raz drugi:
— Uciszcie się.
Nadsłuchiwali. I nagle w pierwszym, tuż obok drogi stojącym domu, posłyszeli jakieś słabe wołanie, ale w tej ciszy umarłej wsi dostatecznie wyraźne. I wtedy się zdecydował. Zaczął schodzić z wielbłąda. Słudzy patrzyli z zapartym tchem jak dotknął stopą skażonej ziemi. Odwrócił się do nich i powiedział:
— Kto chce, niech odjedzie. Macie wolną rękę. Kto chce, niech mi to” warzyszy. Ja tutaj zostanę, ażeby pomóc tym ludziom, którzy jeszcze żyją.
Wszedł do pierwszej chaty. I pozostał, aby pomagać ciężko chorym ludziom.
Towarzyszyło mu kilku sług. Od rana do wieczora szedł od domu do domu, przynosił jedzenie, podawał wodę, wynosił spod chorych brudne prześcieradła. Opiekował się, leczył jak tylko umiał. Gdy mu pozostawała chwila czasu, kopał doły i chował zmarłych. Tak płynął dzień za dniem, tydzień za tygodniem na tej ciężkiej pracy.
Aż któregoś dnia poczuł, że słabnie, że go gorączka ogarnia. Zaczęły mu latać przed oczami czerwone płaty. Zrozumiał, że się zaraził. Ale do końca, ile mu tylko sił jeszcze starczyło, chodził i pomagał ludziom, aż w którymś momencie stracił przytomność i upadł. Nie wiedział, kiedy jakieś litościwe ręce zaciągnęły go na barłóg, nie wiedział, kto mu podawał wodę i jedzenie, kto się nim opiekował w czasie, gdy leżał w wysokiej gorączce.
Nie zdawał sobie sprawy, jak długo Chorował. Gdy się obudził, jedno zrozumiał, że żyje, że przetrzymał, nie umarł. Ale był bardzo słaby. W pierwszych dniach nie mógł jeszcze wstawać. Potem zaczął powoli chodzić po izbie, potem wreszcie po podwórku. Nie było przy nim nikogo ze sług. Może odjechali, może poumierali. Patrzył na budzącą się do życia wieś.
Ludzie nie rozpoznawali w nim króla. Ani nawet wybawcy. Wtedy, kiedy ratował ich wraz ze swoimi sługami, oni leżeli nieprzytomni, nieświadomi tego, co się wokół nich dzieje. Teraz widzieli w nim przybysza — nędzarza, któremu trzeba pomagać. Ale to dla niego nie było ważne. Nie było nawet ważne i to, że traktowali go jak żebraka, jak włóczęgę. Faktycznie nie przypominał w niczym ani króla, ani człowieka zamożnego. Odzienie było w strzępach, on sam zmęczony, wycieńczony.
Namyślał się, co robić — wracać do swojego kraju czy iść, aby spotkać Jezusa, Króla żydowskiego. Czy jest sens iść dalej, za gwiazdą. Już tyle lat minęło, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Jego czarna broda stała się srebrzysta, jego mięśnie zwiotczały, skóra się pomarszczyła. Ale gwiazda wciąż świeciła. Zdecydował się iść dalej. Miał przecież jeszcze zawieszony na szyi najdroższy skarb — najwspanialszy rubin, który chciał Jezusowi złożyć w ofierze.
I poszedł. Nie miał pieniędzy, wobec tego najmował się do roboty, aby zapracować na pożywienie i na nocleg. Szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta. Powoli, bo i słaby był, powoli, bo i trzeba było pracować.
Aż razu pewnego wszedł w wielkie miasto — znowu obce mu, z obcym językiem, z obcymi zwyczajami — chciał je przejść jak najprędzej. Nie lulibił hałasu, krzątaniny. Ale patrzył ciekawie na wszystko, co się wokół działo. Doszedł do wielkiego placu na rynku, gdzie odbywał się targ. Sprzedawano i kupowano bydło — kozy, owce, konie, wielbłądy. Szedł dalej i napotkał targ, gdzie sprzedawano ludzi. W jego państwie takich zwyczajów nie było. Patrzył zdziwiony i przerażony. I naraz wśród niewolników przeznaczonych na sprzedaż zobaczył gromadę ludzi podobnych do jego poddanych. Podszedł bliżej. Tak, nie mylił się. Dosłyszał, że mówią jego językiem. To byli jego rodacy. Teraz stali na podwyższeniu, spętani powrozami jak zwierzęta. Przyglądał się im. Duża grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Domyślił się, że jakiś nieprzyjaciel napadł na jego kraj, porwał ludzi, a teraz jak bydło sprzedaje na targu. Ból ścisnął mu serce. Chciał im pomóc, ale nie miał jak. Przecież nie miał pieniędzy, aby ich wykupić i uwolnić.
I wtedy przypomniał sobie o skarbie, który nosił na szyi. O rubinie, symbolu miłości, który miał zanieść Jezusowi. Jeszcze się zawahał: przecież to nie mój, to Już jest Jego. Ja Mu go już podarowałem. Ale równocześnie pojawiła się odpowiedź: a co On by zrobił, gdyby ujrzał tych biednych ludzi? Bez wahania podszedł do handlarza i powiedział:
— Chcę kupić od ciebie tych ludzi.
Handlarz popatrzył się z pogardą na niego i odrzekł:
— Tyle pieniędzy, ile ja za nich muszę otrzymać, ty nawet nigdy w życiu nie widziałeś.
Wtedy król sięgnął po swój skarb. Wyciągnął z zanadrza sakiewkę. Pokazał handlarzowi rubin. Handlarz najwidoczniej znał się na drogich kamieniach, bo oczy zabłysły mu chciwością i spytał:
— Ile chcesz za ten kamień? On odpowiedział:
— Chcę tych ludzi.
— Weź sobie wszystkich — usłyszał.
Wtedy dał mu rubin Jezusa. Potem podszedł do swoich ludzi i powiedział im w swoim i w ich języku:
— Jesteście wolni, wracajcie do domu.
W pierwszej chwili wierzyć nie chcieli, popatrzyli na handlarza. Ten skinął głową. Gdy oni płacząc, śmiejąc się rzucali się sobie na szyję, król nie spostrzeżony przez nich odszedł. Nie wiedzieli, że to jest ich król. Zresztą nie poznaliby w tym żebraku swojego władcy.
Gdy wyszedł z miasta i powoli uspokajał się po tym wszystkim, co przeżył, zadał sobie pytanie: „Co teraz? Co teraz robić? Po co iść do Jerozolimy? Po co iść do stolicy państwa żydowskiego? Nie mam co przynieść temu nowemu Królowi żydowskiemu. Nowo narodzony Król żydowski jest już z pewnością dorosłym człowiekiem. Już tyle lat upłynęło od chwili, kiedy wyszedłem ze swojego państwa w tę daleką drogę. Po co iść? Co Mu powiem? Co Mu ofiaruję? Ale po co wracać do domu? W kraju z pewnością inny król rządzi”.
Wieczorem odszukał swoją gwiazdę. Gwiazda świeciła. Zdecydował się iść dalej. Powiedział sobie: „Zobaczę, jak On rządzi, ten Król Miłości. Czy w Jego państwie naprawdę panuje Miłość? Jak On realizuje Miłość na co dzień? W ustawodawstwie, w prawie, w zwyczajach, które wprowadził?” I poszedł. Poszedł zobaczyć królestwo Miłości.
I znowu szedł tak jak przedtem od miasta do miasta, od wsi do wsi zarabiając na jedzenie i na nocleg pracą. Aż wreszcie doszedł do Jerozolimy. Zobaczył najpierw z daleka piękną, bielejącą murami świątynię na górze postawioną, potem mury Jerozolimy, którymi była stolica, opasana. Ale on widział piękniejsze i większe miasta niż to. Był ciekawy tego życia, które w nim się toczy, tych zwyczajów, które w nim panują. A może ten Król Miłości, tak jak nieraz inni ludzie, stał się zwyczajnym człowiekiem? Może zapomniał o Miłości? Może się zajmuje bogaceniem się? Może rządzi przemocą, silą?
Spostrzegł, że jego gwiazda gasła szybko. Zaniepokoił się. Nie wiedział, co to znaczy. Wszedł w miasto gwarne, burzliwe, żywiołowe. Zmęczony usiadł na progu jakiegoś domostwa. Był szczęśliwy, że wreszcie doszedł do celu swojej podróży.
Patrzył ciekawie na domy, kramy, przesuwające się przed jego oczami, aż naraz posłyszał z daleka jakiś hałas — drogą szedł orszak, pobłyskiwały hełmy i zbroje. Orszak się zbliżał coraz bardziej. Król wciąż nie wiedział, czy to jakaś procesja, czy pochód triumfalny. Aż nagle spostrzegł nad tłumem sterczące trzy belki. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć własnym oczom. Zadał sobie pytanie: „I tutaj istnieje kara śmierci i to najokrutniejsza kara śmierci przez ukrzyżowanie? W krainie rządzonej przez Króla Miłości?” Pochód przeciągał obok niego. Pomiędzy tłumem żołnierzy, gapiów szli dwaj pierwsi skazańcy. Potem nastąpiła przerwa. Po chwili pojawił się żołnierz trzymający w rękach tablicę, na której było napisane imię i wina, za którą trzeci skazaniec będzie ukarany śmiercią krzyżową. Powoli sylabizował tekst napisu: „Jezus Nazareński Król Żydowski” i gdy odczytywał to ogłoszenie, napisane w kilku językach, nagle odkrył z całym przerażeniem, że człowiek, którego tablica zapowiada, to jest Ten, do którego on wędrował przez tyle lat, że to On idzie teraz skazany na śmierć. Wciąż jeszcze nie rozumiał, wciąż był tak przerażony, że pojąć nawet nie mógł do końca sensu tego, co przeczytał. Wtedy pojawił się Jezus Nazareński, Król Żydowski. Z koroną cierniową na głowie, szedł zataczając się, wyczerpany, uginający się pod drzewem krzyża.
Gdy tak wpatrywał się wciąż jeszcze osłupiały w tę postać pochyloną pod krzyżem, spostrzegł nagle, że Jezus podchodzi do niego. I wtedy król zobaczył dokładnie Jego twarz zlaną potem i krwią. Zapatrzył się na krople krwi drżące na cierniach korony, bo przypomniały mu tamten jego rubin, który tak długo niósł do Jezusa. Dopiero po jakiejś chwili opamiętał się i zauważył, że Jezus na niego skierował swój wzrok. Król spotkał się z Jego spojrzeniem. Takich oczu jeszcze nigdy nie widział. To było pierwsze wrażenie. Ale następne było równie zaskakujące: w oczach Jezusa nie było nienawiści. Uderzyło go to tym bardziej, że przed chwilą przesunęły się przed nim straszne twarze pierwszych dwóch skazańców. I z kolei odkrył rzecz, która go przyprawiła o zdumienie: Jezus mu współczuje. Coś niepojętego: ten Człowiek skazany na śmierć, tak strasznie poraniony, zachowuje się tak, jakby nieważne było Jego własne cierpienie, ale jakby jedynie ważnym był on — stary król. Z najwyższym wzruszeniem wyczytał z oczu Jezusa, że On wie o wszystkim, o całej długiej drodze, jaką odbył do Niego, o tym, co przeszedł w tych długich latach wędrówki. Że to przyjmuje jako największy dar. Dar ważniejszy niż tysiące najpiękniejszych rubinów świata.
To wszystko trwało tylko moment, ale przepełniła go taka radość z tego spotkania z Jezusem, że serce mu pękło ze szczęścia.
ks. M. Maliński
...Noe biegł z błyszczącymi niczym w gorączce oczami i ognistymi wypiekami. Można nawet powiedzieć, że był pełen jakiejś wewnętrznej elektryczności, która wydostawała się na zewnątrz światłem… ogniem policzków, rosą na twarzy i blaskiem oczu. Tak bardzo spieszyło mu się na górę. Tam jest skarb! Tam, na podstawie swojego niedawnego sennego przekazu od Boga znaleźć ma jakiś tajemniczy kodeks serca, tak to zrozumiał, zapamiętał. W transie sennym zwiedzał cudowne złote miasta ukryte w górze! Nad grotą ukrytą w górze świeciła złota gwiazda! Był z nią kontakt z wnętrza góry! Tam, na szczycie góry Noe musi rozegrać TERAZ, ALBO NIGDY, swój dwuosobowy mecz z Panem Bogiem. Jednak Noe jeszcze nie wie, że nie będzie szukał ukrytego zwoju zakopanego w ziemi, czy w złotej grocie górskiej, pełnej drogocennego kruszcu… Od wyniku meczu będzie zależała cała jego przyszłość. I choć przyszłość miał zabezpieczoną i bogatą już na zawsze w sensie materialnym, tu chodziło o inne zabezpieczenie i inne bogactwo, o inny pakunek ze skarbami...Krople potu pokryły młodą twarz chłopaka, niczym rosa, jaka występuje o świcie na kwiatach, na trawie… Poranna rosa… Porankiem zaledwie było świeże, młode życie Noego, niczym nabrzmiały mocno pąk przepięknego kwiatu, tuż przed pęknięciem i ukazaniem w formie zwiniętej, lecz rozluźnionej już, cudownej pachnącej oszałamiająco królewskiej głowy pełnej płatków… Na niebie pokazywały się co chwilkę cichutko i bezgłośnie elektryczne zygzaki, żyłki pełne mocy i światła...Chłopca to jednak nie odstraszyło, a wręcz przeciwnie, zdopingowało! Jego góra była niczym Góra Ararat, na której zatrzymała się dawno temu tamta biblijna arka, tamtego biblijnego Noego. Teraz on, współczesny Noe musi podjąć temat i pociągnąć dalej coś, o czym nie miał chwilowo pojęcia. Czuł jedynie wielki zew w sobie, dlatego biegł jak w gorączce, a majaki myślowe tańczyły mu przed oczami scenami, których w danej chwili nie rozumiał. Błyski na kolorowym niebie pełnym fioletu, pomarańczu zieleni i różu sugerowały, że biegnie po światło...na górę po światło. Światło miał w sobie, tylko o tym nie wiedział. Nie wiedział, że może świecić światłem własnym, nie skradzionym, gdyż ze światłem tym przyszedł na Ziemię. Miał w sobie wewnętrzną Esterę, własną gwiazdę, której blask należało wydobyć i tak jest z każdym człowiekiem przychodzącym na Ziemię.
„Przybyłeś na świat już z gwiazdą wewnątrz ciebie, tą samą gwiazdą, która prowadzi cię przez ciemne noce. Kiedy pojawia się okazja i ma na to ochotę, wybiera tańce z inną gwiazdą, która świeci równie jasno.
Jest też możliwe by świecić w samotności, w stanie spokoju i osobistej satysfakcji, gdzie niczego nie jest zbyt dużo i niczego nie brakuje.
“Są dwa sposoby na rozpowszechnianie szczęścia; Albo być światłem, które świeci, albo lustrem, które je odbija “.
— Edith Wharton —
Jeśli nie masz światła w sobie, nie możesz tak po prostu ukraść światła innej osobie, mając nadzieję, że jej energii wystarczy dla was obojga. Wystarczy przez ograniczony czas, ale powoli zaniknie”.
Ziemia. świeci światłem skradzionym, nie własnym. Skradła je słońcu. Tylko gwiazdy świecą światłem własnym, zaś planety kradną światło. Ziemia nigdy nie zaświeci światłem własnym w sensie astronomicznym, jednak może nim zaświecić, mimo wszystko, może...Kiedy to się stanie? Gdy każdy człowiek na Ziemi zaświeci światłem własnym… Wtedy Ziemia będzie miała swoje własne światło. Swoje miliardy ognistych latarni, które niczym wieczne lampki trwać będą przy Sakramencie, jakim jest życie człowieka, bo życie człowieka JEST SAKRAMENTEM UKRYTYM W TABERNAKULUM CIAŁA ZIEMSKIEGO! Tylko o tym zapomnieliśmy, lub nie wiedzieliśmy. JEŚLI „SAKRAMENT” PRZEBIJE ŚWIATŁEM TĘ ZIEMSKĄ SKORUPĘ, WTEDY NASZE WEWNĘTRZNE GWIAZDY ROZŚWIETLĄ WSZECHŚWIAT…
Noe zdyszany pokonywał spiralne piętra niewysokiej góry. Kiedy jego stopy stanęły na jej szczycie, całe ciało chłopaka pokryte było obfitą rosą, zaś we wnętrzu młodego ciała i duszy szalał ogień, który objawiał się bordowymi wypiekami na smagłej cerze… Wyglądało to tak, jakby ten wewnętrzny ogień miał lada moment wydostać się na zewnątrz i spalić na popiół świątynię młodego ciała Noego. Oczy błyszczały teraz tak mocno, jakby tęczówki i źrenice posypane były fosforyzującą substancją, gwiezdnym pyłem…
Noe na szczycie góry, przed wyruszeniem na poszukiwania złotej groty i tajemniczego zwoju z kodeksem, padł krzyżem pod gniewnym ognistym niebem i najpierw szeptem, a potem krzykiem, zabieranym przez echo, wykrzyczał Panu Bogu wszystko, co miał Mu do powiedzenia! Wyrzucał Mu wszystkie dokonane na nim życiowe nokauty, rzuty karne, przepuszczone głupio gole, a Pan Bóg milczał...Noe strzelał teraz bramka za bramką do siatki Boga, a Ten się nie bronił! Przeczekał pokornie kilkanaście goli, ujrzał, że Noe nagle przeszedł od ataku do poddania się, że wpuścił „Przeciwnika” na własne pole gry i otworzył się na przyjęcie gola. Bóg wtedy strzelił tylko jeden raz, za to celnie, do BRAMKI NOEGO I ZAMKNĄŁ MU USTA TAK PEŁNE SKARGI...Noe prawie zadławił się tym golem. Jednocześnie niebo przeciął gigantyczny zygzak, a ryk wydobywający się z otchłani prawie ogłuszył go. To był piorun DOZIEMNY, wysłany jako gol przez Boga. Pioruny ODZIEMNE, A TAKIE RZECZYWIŚCIE WYSTĘPUJĄ W PRZYRODZIE, trafiające Z ZIEMI W NIEBO, wysyłał jeszcze przed chwilą Bogu do Jego bramki sam Noe, niczym młody starożytny bóg na wielkich igrzyskach. JAK CZĘSTO WYSYŁAMY PANU BOGU PIORUNY ODZIEMNE Z NASZYCH ZACHMURZONYCH I ROZOGNIONYCH GNIEWNIE SERC?! Jaki przekaz przyniósł ze sobą ten potężny gol od Pana Boga? Czym Stwórca zamknął usta Noemu i czym uspokoił rozszalałe myśli i serce? Najpierw należałoby zapytać, jakie treści względem Boga zawierały gole, którymi zbombardował Stwórcę… rzeczą oczywistą jest, iż treść goli dotyczyła porzucenia go przez matkę jako noworodka, oraz wszystkiego, co z tego wynikło, choć wynikło ogromne dobro przecież! Noe jednak nie mógł się uporać z samym faktem porzucenia i nie było w tym nic dziwnego. Wciąż wewnętrznie burzył się za to porzucenie i stwarzał rozmaite scenariusze i domysły, mszcząc się myślowo na biologicznej matce. Przez to w jego wnętrzu trwał niezdrowy proces „górotwórczy”, powstawała góra złych mocy, skrywająca ziejącego ogniem smoka, której szczyt wznosił się w nim coraz wyżej, a dziś stanął po części symbolicznie, po części prawdziwie na tym szczycie, stając na szczycie tej ziemskiej materialnej, realnej góry… Cóż takiego odpowiedział mu Bóg, że Noe umilkł wewnętrznie, a wszystkie błyski, ognie i rosa wydobywające się z jego ciała znikły, ukazując niewidoczną póki co dla samego chłopca jego nową powłokę, wynikającą z nowego wnętrza, wnętrza rozświetlonego własną gwiazdą… — TYŚ JEST MÓJ SYN UMIŁOWANY! — KIEDY WŁĄCZASZ SIĘ W OFIARĘ KRZYŻOWĄ JEZUSA ZE WSZYSTKIMI TWOIMI KRZYŻAMI I KRZYŻYKAMI, JESTEŚ JEGO CZĘŚCIĄ, JESTEŚ W NIM, JESTEŚ NIM… — KOCHAM CIĘ, SYNU…
Na skutek jakich słów ostatecznie Bóg odpowiedział mu właśnie tak, na skutek którego gola?! Tego w którym wykrzyczał Bogu Ojcu, że wszystkie swoje cierpienia i wewnętrzną mękę spowodowaną porzuceniem przez biologiczną matkę ostatecznie oddał Jezusowi Chrystusowi i złączył je z Jego Ofiarą Krzyżową, PROSZĄC, BY JEZUS PRZYJĄŁ TO, ZAŚ MATCE SWOJEJ Z GŁĘBI SERCA WYBACZYŁ, DOZNAJĄC NAGŁEGO WGLĄDU DOSKONAŁEGO W SYTUACJĘ, ŻE TAKI BYŁ BOŻY PLAN WZGLĘDEM JEGO MATKI I WZGLĘDEM NIEGO W KONKRETNYM CELU....To wtedy właśnie Bóg zareagował natychmiast! BEZ CHWILI ZASTANOWIENIA!
„Jezus, który z ciała narodził się z Maryi Panny, duchowo powinien się począć i zrodzić w każdym wierzącym. Do poczęcia Jezusa w duszy wierzącego dochodzi wtedy, człowiek zapłonie miłością do Boga, postanawia wyzbyć się swoich wad i prowadzić nowe życie.
Kard. Cantalamessa: Nie wystarczy postanowienie, potrzeba konkretnej przemiany
„Trzeba jednak podkreślić jedną rzecz: to postanowienie nowego życia musi być bezzwłocznie przełożone na coś konkretnego, na zmianę, w miarę możliwości również zewnętrzną i widzialną, w naszym życiu i w naszych przyzwyczajeniach. Jeśli postanowienia nie wprowadzi się w czyn, Jezus zostaje poczęty, ale nie narodzony. (…) Przede wszystkim spróbujmy wyciszyć w nas samych zgiełk, te toczące się w naszych umysłach procesy w sprawie ludzi i faktów, z których niezmiennie wychodzimy zwycięsko. Przemieniajmy się czasem z oskarżycieli w obrońców naszych braci, myśląc o tym, jak wiele rzeczy inni mogą nam zarzucić. W procesach kanonicznych — przynajmniej w przeszłości — po oskarżeniu sędzia wypowiadał formułę: „Audiatur et altera pars”: niech teraz zostanie wysłuchana druga strona. Kiedy przyłapujemy się na tym, że kogoś osądzamy, uczmy się z całą mocą powtarzać sobie tę formułę: Audiatur et altera pars! Spróbuj postawić się na miejscu swojego brata!“
Kard. Cantalamessa: jak Maryja zrodzić Jezusa w naszym sercu — Vatican News
Noe po wszystkim już nie szukał kodeksu w postaci materialnej, pojął, że grotą, w której ukryty był skarb, było jego wnętrze, jego serce. Przyjął na górze zadanie… Pociągnie dalej historię ARKI BIBLIJNEGO NOEGO I ARKI PRZYMIERZA! Czym ma być jego PODWÓJNA arka, ARKA BIBLIJNEGO NOEGO I TA DRUGA, ARKA PRZYMIERZA, W JAKIEJ PRZECHOWYWANO DEKALOG, już świetnie wiedział. Nie...Nie zbuduje jej z DREWNA, ZŁOTA, ARKA NOEGO, tego naszego Noego, i ARKA PRZYMIERZA, to jego i ludzkości własne ciało i dusza, własne życie, własne ja, które musi doznaną przemianę przechować, wgrać na stałe i przekazać genetycznie na pokolenia, jak jabłko zmodyfikowane do stanu idealnego, którego sercowate obecnie pestki stały się pestkami-nasionami, niosącymi prawidłową informację genetyczną w nowe pokolenia, w nową Cywilizację FI, Cywilizację Złotego Podziału, ZŁOTEJ, IDEALNEJ PROPORCJI, Cywilizację Miłości w wersji prawdziwej. Mało tego, Noe musi spowodować, by arki ludzkie stały się jak jego arka, bo tylko wtedy ludzkość poniesie, przeniesie prawidłowy przekaz na przyszłe pokolenia! Noe musi zacząć swą misję! Misję zbierania materiału na wielką arkę ludzkości, a materiałem tym ma być życie, ciało i dusza i osobowość każdego człowieka, GOTOWE NA PRZEMIANĘ I DOKONUJĄCE TEJ PRZEMIANY. Wtedy ludzkość zaświeci światłem własnym, wtedy Ziemia, której rangę — WIELKĄ CHLUBĘ, LUB HAŃBĘ — wyznacza istota ludzka, również zaświeci światłem własnym. BĘDZIE WTEDY JASNE, ŻE OTO ARKA NOEGO SZCZĘŚLIWIE DOPŁYNĘŁA DO CELU, ŻE ARKA PRZYMIERZA SZCZĘŚLIWIE DONIESIONA, PRZENIESIONA ZOSTAŁA ZE SWĄ ZAWARTOŚCIĄ, ŻE MOST POKOLEŃ ZDOŁAŁ PRZENIEŚĆ TO, STANOWI ISTOTĘ WSZYSTKIEGO I CO JEST JEDYNE…
NA SZCZYCIE GÓRSKIM ROSŁA WĄTŁA JABŁONKA… JAKIM CUDEM SIĘ UCHOWAŁA I JAKIM CUDEM W OGÓLE TU SIĘ POJAWIŁA? WYRASTAŁA ZE SZCZELINY SKALNEJ, W KTÓREJ ZASOBY ZIEMI NIEWIELE MOGŁY PODAROWAĆ TEMU STWORZENIU. JEDNAK JABŁONKA JEST TU OBECNA I KRZYCZY CAŁĄ SOBĄ!
Źródło
Uwięziona doświadczeniem konającego owada
W zastygającej żywicy
W lawie upalnego słońca
Na miejskim przystanku życia
Wrastałam w chodnik korzeniami pytań…
Do Boga, Wszechświata…
Nie dostrzegałam cudów, boskiej magii…
A wszystko było tuż obok i we mnie…
Złociste źródło rozpalone do białości
Mocą swą przekraczało
Wydolność ścianek żarówki kosmosu
która zdawała się zmieniać ze szkła
W plastyczną falującą masę
Źródło zlewało ze sobą wszystko
W spowolnieniu, w rozciągnięciu, w bezwładzie
Pozwalało doświadczać jedności ze wszystkim
Kazało mrużyć oczy… odbierało wolę…
Bądź wola Twoja, nie moja, Panie!
Nie pozwalało widzieć konturów wszelkiego pojedynczego sensu…
Odeszłam w trójkątny cień, jaki na chodnik rzucał monument wieżowca
Podniosłam otwarte szeroko oczy ku niebu
I zobaczyłam źródło światła z perspektywy cienia…
Z perspektywy widza, już nie z perspektywy udziału w blasku
Dopiero teraz ujrzałam spadające spod tarczy słońca
Wprost na mnie, białe lśniące drobiny, słoneczny pył… obietnicę…
I nie jest ważne, że to pyłki traw krążące pod niebem…
Bo oto Bóg w tym zdarzeniu sypał na mnie świetlistymi drobinami jak śniegiem
Jak obietnicą daru, wybawienia w śnieżnym dziecięcym spektaklu Bożego Narodzenia, latem…
Na miejskim betonowym przystanku,
Z którego szczelin między płytkami wyrywało się wątłe lecz odważne
Moje Dojrzałe Boże Narodzenie w kilkucentymetrowym drzewku, takim pozornie bez szans
Bo wyrastało w szczelinach chodnika, AŻ PROSZĄC POZORNIE O PODEPTANIE…
AŻ TAK ZAUFAŁO BOGU, OKOLICZNOŚCIOM SWEGO ZAISTNIENIA…
Wystarczyło spojrzeć z perspektywy cienia, by ujrzeć i pojąć…
W imię czego pyłki drzew dla przekazu, dla dialogu, nie mogą wejść w sens śniegu,
Jak chleb wszedł kiedyś w sens Ciała?
I w imię czego ta pewność, że z maleńkiej roślinki,
Co wystrzeliła pomiędzy płytkami chodnika nie wyrośnie drzewo?
Bo miejsce niewłaściwe? A Betlejem nim było?
Cień...to on przywołał na myśl cierpienie
I te z Golgoty Pana i te z twojej małej człowieczej golgotki…
Cierpienia, bez którego nie ujrzysz skarbów, jakie wylewa na ciebie ŹRÓDŁO…
Nie możesz prosić o zesłanie daru
jeśli NIE WIESZ O ISTNIENIU ŹRÓDŁA …
No bo jak?! No bo kogo?
Przyjdź Duchu Święty, niech nie zgaśnie we mnie Twój żar!
Niech dłoń niedowierzania nie nakryje Twego płomienia kapturkiem gaszącym świece
Nawet na grobie jest płomień znicza
ŚWIATŁO jest z nami od początku do końca i na wieki…
Cierpienie smugą cienia daje szansę
Lecz ty ową smugę przeklinasz i przesz na siłę w złym momencie w lawinę blasku
Uwierz...kiedyś powrócisz tam i doświadczysz cudu
Wrócisz do światła, do hal zapomnienia bólu
I będziesz szczęśliwy, jak kiedyś przed epokami
Nim zdarzyło się życie…
Tymczasem szablon cierpienia kroi schematy ludzkich losów,
Wszelkiego stworzenia… Tymczasem cień krzyża — jeśli w nim staniesz — jeśli go nie przeklniesz
Pozwala wyraźnie, bez mrużenia oczu
Dojrzeć Źródło… Światło… JAM JEST ŚWIATŁOŚCIĄ ŚWIATA…
Mówisz, Boże, dzięki
Że nie jestem tym, czy tym…
Wskazując z pychą jakieś marne według ciebie stworzenie
Mówisz, dzięki, że imię me
Te w sensie większym niż zlepek sylab,
Imię — życiowe zadanie, brzmi jak brzmi
Bo bywają przecież gorsze, czy może trudniejsze
Lub całkiem bezsensowne z pozoru imiona… zadania
A czasem mówisz, Boże, dlaczego?!
Jestem, kim jestem, nie zaś tym, czy tamtym
Wskazując tu szczęśliwsze, doskonałe według ciebie stworzenie
Mówisz tak, bo nie wiesz, że każdy on, ona, ono, czy ja,
Każda tymczasowa odrębna tożsamość iluzją jest zadaną
Na wypełnienie wspólnego celu…
Każda tożsamość w treści księgi życia jest
Literą zaledwie, przecinkiem, czasem znakiem zapytania…
Albo też metaforą, wykrzyknikiem głośnym
Co kontekst całości natychmiast odmienia…
A może plamą od kawy, czy od łez, która zalewa stronę
Czyniąc ją nieczytelną, otwartą na dowolną interpretację…
A księga życia wciąż nie umiera, nie kruszeje
Nie żółknie w witrynie Antykwariatu Pana Boga
Często treść swą niegodną skrywając ze wstydem
W pięknych nieprawdziwych okładkach…
Księga znaków ma tyle, co połać nieba
Zadrukowana poematem gwiazd
W magiczną noc Bożego Narodzenia…
Bo tak rodzi się człowiek przez całe swe ziemskie życie
Od nowa, wciąż od nowa… od żłóbka, przez krzyże,
Przez zdrady i swe małe zmartwychwstania,
Aż po chwile małych ludzkich wniebowstąpień…
Aż po dylemat złego i dobrego łotra…
A ty? Czy wciąż patrzysz w Wszechświat swojego Ja
Przez dziecięcą lunetkę własnego pojmowania
I czynisz sobą Bogu to zaszczyt, to wstyd…
Któż jest autorem Księgi, Bóg, czy ty?
Pisze sam Bóg niby, w kałamarzu mając odmierzoną
Granatową toń atramentu twego losu
Twej części rozdziału…
Bóg piórem, czy dłonią jest, a może treścią???
Piórem jest w twej dłoni niegodnej
Aż tak dał ci Siebie do rąk, jak wolną wolę…
Czy komedia życia lepsza, czy wartościowszy dramat?
Każde ma swoje jednakie znaczenie
Jedno bez drugiego wymowy nie posiada
Brak kontrastu i wszelki sens topnieje
Monotonię bez wyrazu płynnie przelewając przez wieki
Wciąż bez motta, bez morału…
W jakimkolwiek fragmencie księgi życia
Tkwisz literą swego losu na Ziemi
Nie licz, że Najwyższy Korektor przeoczy błąd w twoich wersetach
Uważaj, by przez ciebie o ludzkości opowieść święta
Nie skończyła w koszu śmieci Wszechświata
Nagłym zgaśnięciem Supernowej
Co wpierw blask daje na wszystkie nieba
A potem spada popiołem…
Bo mała kartka z erratą może nie wystarczyć
Gdy jedną literą fałszywą odmienisz, zniekształcisz Bogu całość
On piórem — ty dłonią — co atramentem zarządza z twojej wolnej woli
Pamiętaj, nie zmarnuj… /Dorota Worobiec/
Jabłonka posiadała jeszcze jedną cechę, która nadawała jej rangę niezwykłości, rangę misjonarki niosącej wielki przekaz, podobny swą mocą do swojego poprzedniego przekazu… Jabłonka stanowiła pewien obraz, nośnik wiedzy, cudowną metaforę dla gatunku ludzkiego...Na jej gałązkach widoczny był jednocześnie pąk, kwiat, owoc, oraz zmumifikowane zwłoki zeszłorocznego owocu.. To była jej opowieść, jej przekaz…
„W każdej opowieści, tak mi mówiono, kryją się zjawy wcześniejszych historii, tak samo jak na różanym krzewie (tu akurat na drzewku jabłoni) zobaczycie wśród kwiatów zeschnięte zeszłoroczne owoce i mumie, poczerniałe i zwarzone deszczem, bo nie da się zawczasu rozstrzygnąć, który pąk zdoła się otworzyć i rozkwitnąć”. /Anna Brzezińska, „Mgła”/
„Rzeźba róży nie może być tylko różą, trzeba zachować w niej również wspomnienie zeszłorocznych owoców i przeczucie poczerniałej mumii”.
/Anna Brzezińska, „Mgła”/
Noe schodzi ze szczytu góry…
Co działo się podczas zaginięcia obcej trójki dzieci w grotach?
Miejscowi ludzie opowiadają, jak już wiemy pewną dziwną legendę… Podobno grupa gwiazd z dalekiego, głębokiego kosmosu stanęła na niebie w pobliżu gwiazdy betlejemskiej, czymkolwiek ona sama była i adorowały Dzieciątko Jezus zupełnie jakby miały osobowość… Wydarzenie z Betlejem wraz z ową gwiazdą zostały pobrane i zapisane w ich świetle. Natychmiast po tym fakcie grupa gwiazd odpłynęła w głębiny kosmosu, aby zanieść i ukryć tymczasowo niezwykłą wieść — zapis i ślad po nich zaginął, nie były już widoczne dla ludzkich oczu, były zbyt daleko. Podobno ich światło wraz z „nagraniem” optycznym i akustycznym dotrze na Ziemię w czasach ostatecznych, W NASZYCH CZASACH i ludzkie oczy będą mogły ujrzeć cały spektakl tak, jakby wszystko działo się teraz i tu. Bo wszystko tak prawdziwie dzieje się zawsze tylko w teraźniejszości, zaś czasy są złudzeniem. Kiedyś nastanie koniec czasów i postrzeganie rzeczywistości się odmieni…
Światło z odległych gwiazd potrzebuje tysięcy ziemskich lat, aby dotrzeć do Ziemi… I to jest fakt naukowy.
Z kolei na podstawie innego źródła naukowego już wiadomo, iż wydarzenie z przeszłości, bardzo odległe w czasie może zostać ujrzane i usłyszane na nowo, jeśli w danym miejscu i momencie zaistnieją warunki w sposób absolutnie doskonały odpowiadające pomiarom z tamtego czasu… To prawie niemożliwe, ale jednak słowo „prawie” gra tu dużą rolę…
Nicol, siostra dwójki rodzeństwa zaginionego w grotach czuła się dziwnie. Czuła się jakby odurzona czymś, ale rzecz jasna nie znajdowała się pod wpływem niczego, absolutnie niczego… Rodzeństwo czuło się zwyczajnie, dlatego odczucia siostry skreśliło na samym starcie. No cóż… Dwoje przeciwko jednemu, więc z pewnością tych dwoje wie lepiej, a to błąd największy, gdyż pośród tysięcy niewidzących może znaleźć się jeden widzący i to widzący prawdziwie…
— Słuchajcie, ja czuję lekkie porażenie jakby prądem, czuję wzniesienie na jakby wyższy stopień, choć stoję na równi z wami, na ziemi… — Czuję szczęście, ale nie pojmuję jego źródła…
Wtedy w grocie pojawił się obłok i rozjaśnił ciemności. Był jak plazmatyczna masa czegoś, co niosło w sobie życie, inteligentny zapis, nagranie jakieś! Podświetlona, gęsta plazma to była, zdawało się, że z wnętrza obłoku słychać muzykę, symfonię całą, ale dziwne to były instrumenty! Zdawały się grać w obłoku i we wnętrzu Nicol jednocześnie! Nie umiała sobie z tym poradzić, wytłumaczyć istoty sprawy… Nie wiedziała dlaczego, wciąż słyszała jedną wybraną zwrotkę znanej kolędy, jednak taką dalszą, mało znaną…”Dziwili się napowietrznej muzyce i pytali co to będzie za Dziecię, chwała na wysokości… itd…” A szczęście rozpierało ją coraz bardziej, czuła, że eksploduje, wybuchnie całą sobą, że rozda siebie innym, wykrzyczy swe szczęście, bezimienne póki co, gdyż niczego nie pojmowała…
Wtedy obłok stanął tuż nad nimi. Z wnętrza obłoku rozległ się przeszywający, lecz słodki jakiś płacz, krzyk noworodka! Nicol poczuła się dosłownie pochwycona i opanowana przez dziwną siłę… Poddała się tej sile… Siła ta wzniosła ją, choć fizycznie wciąż stała na ziemi i teraz znajdowała się bardzo blisko obłoku. Wewnątrz, lecz póki co poprzez plazmę z zewnątrz widziała coś w rodzaju wyładowań burzowych, ale łagodnych, cichutkich… Nastąpił kolejny etap i sama jej twarz dostała się do wnętrza obłoku… Tam patrzyła w oczy noworodka, które jaśniały jak gwiazdy… Noworodek otulony w nędzną szmatkę i sianko krzyczał ile sił, ale krzyk ten był tak łagodny, choć porażający jednocześnie, jak towarzyszące mu wyładowania… Poczuła miłość do tego Dzieciątka, inną jednak niż do rodzeństwa, nie wiedziała jednak, Kim ONO jest… A kiedy pojęła, ale pojęła tak do końca, łzy zalały jej twarz, spadały wewnątrz obłoku do jego wnętrza i tam zostały zapisane. Nagle za przyczyną niewyjaśnionej inteligencji pojęła, poczuła, zrozumiała, że oto patrzy w oczy Dzieciątka Jezus, a jednocześnie w… SWOJE WŁASNE, DUCHOWE OCZY! Pojęła, że krzyk nowonarodzonego Jezusa, jest krzykiem jej narodzin na nowo! Chciała uściskać, zamknąć w ramionach na wieki, zacałować na śmierć, mówiąc w słodkiej przenośni oczywiście, TO DZIECIĄTKO…
Wtedy obłok odpłynął, a jej twarz została wydobyta z OBŁOKU, niczym z kuli cukrowej waty, tak to dosłownie poczuła…
A potem Noe i Andy zwyczajnie weszli w zakamarek wybranej intuicyjnie groty i spotkały się ich spojrzenia ze spojrzeniami dzieci… Wyprowadzili trójkę na zewnątrz, po czym jak oszaleli biegli już w oddali, niewidoczni póki co, do nich rodzice, a Noe się już usunął, samotnie oddalił na szczyt…
Dzieci! — Dzieci moje! — Dziękuję Ci Boże Wszechmocny!
— Chyba dzieci NASZE, nie moje, prawda?
— Ojciec trójki nie krył rozczarowania…
— Zapomniałaś, co sobie obiecaliśmy, jeśli je odzyskamy?!
— Nie… — Nie zapomniałam… — Kobieta lekko się zasmuciła, jakby żałowała złożonej swemu póki co „jeszcze mężowi”, obietnicy…
— Ocalały! — Są z nami! — Przecież damy sobie teraz obiecaną szansę, prawda?!
— Damy… — Odpowiedziała kobieta bez emocji… — Jednak radość z odzyskania dzieci przeważyła wszystko inne i powtórzyła głośno i z radością: TAK, DAMY!
— Ooo… — Teraz to rozumiem! — Ucieszył się mężczyzna i objął żonę oraz odzyskane skarby ich życia tak mocno, jakby w pełni zdał sobie sprawę z wagi sytuacji, z zadania…
Błądzenie po labiryntach tajemniczych gór, samo wstąpienie na górę jest alegorią wspinania się na szczyty człowieczeństwa, podejmowania zadania… Labirynty to kręte ścieżki i tematyka naszego życia, inna dla każdego z osobna… Jednak labirynty wskazują coś więcej… Wskazują rodzaje fal, poziomów życia, na jakich funkcjonuje nieświadomy wciąż człowiek i wołają echem niesionym przez góry, by człowiek wreszcie wspiął się ostatecznie na ten najwyższy i najważniejszy szczyt, na którym dosięgnie swego bogoczłowieczeństwa… Na górę można wspiąć się zewnętrznie i jest to piękne i dobre, bo walczymy wewnętrznie, ale wciąż po ziemsku, tak bardziej zwyczajnie ze swymi słabościami, ułomnościami… Jednak liczy się najbardziej ta wspinaczka, która wiedzie poprzez wnętrze góry — nasze duchowe wnętrze i osiągnięcie szczytu z tego poziomu, z tej perspektywy jest zwycięstwem prawdziwym…
Powrót Noego ze szczytu, jak i sam jego pobyt na szczycie został przez Boga ukryty przed oczami pozostałych, Noe znajdował się jakby w obłoku, czyniącym go niewidzialnym dla innych, zaś rozmowa, opowieści całe głoszone w tym czasie przez Andiego całkowicie odwróciły uwagę od osoby Noego, od jego nieobecności…
A kiedy uspokojony już i szczęśliwy, pozbawiony ognia i rosy na twarzy, tylko zwyczajnie mokry od deszczu schodził do bliskich, ujrzał kobietę i mężczyznę, których nie znał… Byli rodzicami zaginionej trójki. Sciskali teraz zapłakani swoje pociechy i nie zwracali uwagi na pozostałych obecnych, aż wreszcie uspokojeni dziękowali za ratunek wszystkim po kolei, którzy odnaleźli dzieciaki. Najbardziej przyczynił się do tego Noe i na niego wszyscy teraz wskazywali… A on schodził z góry powoli i dostojnie ze wzrokiem wlepionym w twarz kobiety… Jego biologicznej matki, a twarz jej była niemalże odbiciem lustrzanym twarzy Noego… Kobieta wyciągała już do niego ręce, by go uściskać i podziękować, ale coś ją powstrzymywało i stali tak na wprost siebie, wpatrując się wzajemnie jedno w drugie… Bóg zadziałał w sposób nieobliczalny i nagły, kiedy Noe wybaczył biologicznej, nieznajomej matce na szczycie góry i natychmiast oddał mu matkę oraz trójkę rodzeństwa, jednak jeszcze póki co, nikt o niczym nie wiedział… Zeznania na policji, dokumenty tożsamości, opowieści, potem prywatne rozmowy i wszystko zaczęło wyłaniać się zza mgły, niczym widok skrywany dotąd przez jej opary… Wszystko stało się jasne… Wszystko, to nie znaczy tylko prawdziwy przebieg wszystkich wydarzeń sprzed lat, aż do teraz, ale też to, że życie to scena wraz z rozgrywającą się akcją i aktorami grającymi dla wyższego celu i to, że dopiero na końcu możemy pojąć przyczynę, dla której przyszło nam to wszystko przeżywać…
Wielkie wejście w szkolne progi w dalekim obcym kraju, powoli jednak już coraz bliższym sercu, stało się prawdziwie wielkie dla małej Luny i to nie z żadnego powodu w sensie nowego środowiska, języka itp… Luna umocniona przygodą górską, wkraczając do szkoły i swojej klasy, wkroczyła prosto na… scenę! Okazało się bowiem, że poważnie i na dłużej zachorowała dziewczynka, której przyznano rolę głównej bohaterki „Serce dzwonu”. Dziewczynkę czekała operacja, a potem rehabilitacja i niestety żadna inna dziewczynka nie chciała tej roli zagrać, bojąc się, że nie podoła, a jeśli nawet któraś chciałaby, zwyczajnie nie nadawała się. Wszelkie inne postaci zostały obsadzone bez problemu, przygotowano również zastępczych małych aktorów w razie awarii losowej, bo każdą inną rolę dało się zagrać choćby z przeciętnym talentem, jednak rola główna była tak wyjątkowa, że mogła ją zagrać wyłącznie osoba właśnie wyjątkowa. I kiedy Luna przekroczyła próg swej nowej klasy, na twarzach dzieci i zdesperowanej wizją katastrofy dotyczącej przedstawienia wychowawczyni pojawił się uśmiech ulgi, gdyż Luna wyjątkowość i jakąś niezwykłą pasję życia miała wypisaną na twarzy. — Jest nasza KSIĘŻNICZKA
— Rozległy się głosy.
— Nieee, ja jestem Luna! — Dziewczynka coraz lepszą angielszczyzną, prawie że bardzo dobrą jak na swój wiek, pospiesznie tłumaczyła klasie i wychowawczyni. Angielskiego uczyła się praktycznie od drugiego roku życia przy rodzeństwie i to na bardzo poważnie…
— Ale od teraz jesteś KSIĘŻNICZKĄ i to przynajmniej do Wigilii Bożego Narodzenia! — Głosy nakładały się jeden na drugi, usiłując wyjaśnić Lunie powód takiej zbiorowej reakcji i Luna wreszcie pojęła. Pojęła i stanęła w bezruchu jak zaczarowana!
— Jaaa?! — Ja mam zagrać główną rolę w przedstawieniu?! — Ale ja…
— Taaak! — Taaak, ty!
— Ale… ale dlaczego?! — Dziewczynka stała z wielkimi oczami i rozłożonymi rękami oczekując wyjaśnień.
— Przecież mnie jeszcze nie znacie nawet!
— Dlatego, że jesteś niezwykła, taka inna i widać to na pierwszy rzut oka. — Jesteś taka pełna… pełna…
— Pełna charyzmy! — Pani dokończyła za klasę, tłumacząc znaczenie tego słowa tym, którzy go jeszcze nie znali. — Na twojej buzi maluje się pasja, przygoda, ciekawość życia i ogromna otwartość! — Wniosłaś tu świeży powiew czarodziejskiego wiatru! — Kobieta dokończyła swoją opinię o Lunie uśmiechając się porozumiewawczo do klasy, a klasa przytaknęła entuzjastycznie i natychmiast wskazano Lunie wolne miejsce w trzeciej ławce, obok nieśmiałej delikatnej, nieco bladej dziewczynki o pasującym do niej imieniu Eunika, również Polki z pochodzenia, jakby towarzystwo Luny miało tchnąć w nią nieco życia. I chyba tak się stało, gdyż na jej buzi pojawiła się pierwsza oznaka ożywienia.
— Tylko, czy zdążę się nauczyć swojej roli?! — Luna jakby posmutniała…
— Ależ tak! — Dla tej wielkiej sprawy masz labę od nauki aż do stycznia, święta zbliżają się wielkimi krokami i czeka cię dużo pracy nad rolą, a resztę nadgonisz później. Nauczycielka tym jednym zdaniem przekonała Lunę natychmiastowo.
— Poza tym, mówili twoi rodzice, no i ja wszystko to potwierdzam po przeegzaminowaniu ciebie, a mówili oni, że jesteś baaardzo do przodu z wiedzą względem tutejszego programu, więc problemu z zaległościami nie będzie.
Nauczycielka ostatecznie przypieczętowała wszystko i Luna odzyskała radość i spokój… Przedstawienie było ważne same w sobie, jednak zapowiedziana obecność wyjątkowych gości rangi państwowej przekreślała możliwość jakiejkolwiek niedoskonałości, czy wpadki, nie mówiąc już o kompromitacji i wszyscy świetnie o tym wiedzieli. Tak więc całe długie godziny każdego z pobliskich dni zajęła Lunie przy pomocy rodziców i rodzeństwa nauka roli. Luna tak bardzo wczuła się od samego początku w swą rolę, jakby wszystko działo się prawdziwie. Właściwie tak było, bo jesteśmy nośnikami historii opisanych w książkach i każda fikcyjna choćby postać niesie sobą przesłanie, a więc daje tej postaci życie w postaci „wehikułu” w osobie czytającej, czy odgrywającej rolę w filmie, na scenie. Sceną jest również nasza wyobraźnia, nasze wnętrze i tak jak żyją nasze myśli, tak żyją wszelkie wyobrażenia, stworzone postacie i kreślą w czasoprzestrzeni swoje kontury, wzbogacając ją jakby o całkiem nowe żywoty i historie. To takie piękne i wzniosłe, to tak, jakby owe wymyślone postacie i ich historie pomagały historii świata, pomagały samemu Bogu wypowiedzieć wszystko, czego sam nie zdołałby, nie zdążyłby wykreować. Dlatego tworząc i odgrywając jesteśmy poniekąd jak mali „bogowie”. Uzupełniamy wolne, niezapisane przestrzenie ludzkich losów historiami, jakich nie zdążył powołać do życia Bóg w postaci wielu ludzkich nigdy nie zaistniałych żywotów, a może powołał je właśnie w naszych wnętrzach, we wnętrzach pisarzy, aktorów, odbiorców sztuki. Luna w trakcie nauki swojej roli miała wypieki na twarzy, a oczy jakby wycofane w dal jakąś, jakby od wewnątrz widziały one rzeczywiście całą baśniową scenerię, choć póki co wszystko odbywało się w czterech ścianach pokoju. I tak po kilku długich dniach intensywnej pracy nad rolą, przy zwolnieniu z nauki szkolnej, Luna grała swą rolę niczym wprawiona artystka. A kiedy odbyła się próba generalna, nikt nie miał wątpliwości, że wszystko pójdzie świetnie. Przedstawienie miało odbyć się w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia, popołudniem, bardziej może wieczorem…
Tajemnicze pomieszczenie w Domu Cudów wciąż tkwiło zamknięte, choć coś tam już o nim wszyscy jakby wiedzieli. Jednak nawet sam przyjaciel pradziadka Noego nie miał pełnej wiedzy o tajemnicy tak do końca. Spodziewać się można było tam nie lada wytworu genialnego umysłu i dłoni pradziadka. Co jednak tam tkwiło prawdziwie i skąd wyczuwalne były czasami dziwne leciutkie wibracje idące jakby spod podłogi, oraz złudzenie ledwie widocznej przy odpowiedniej pogodzie złotej poświaty obejmującej sobą dom, nikt nie miał pojęcia…
— Żyjemy jakby na statku obcych, na arce jakiejś, nigdy nie wiadomo do końca, czym ten dom jest w swej istocie… — Zamyślał się nieraz Noe. I chociaż statek obcych, czy arka w sensie dosłownym były oczywiście grubo przesadzoną przenośnią, miał ten dom w sobie coś, co nie dawało spokoju i co należało odkryć. Ludziom przeznaczone są domy na ich miarę. Dostajemy domy, mieszkania i sytuacje rodzinne zdolne sprostać naszemu powołaniu, przeznaczeniu nawet. I kiedy dobiega końca czas pobytu w miejscu dobrym dla nas dotąd, Bóg aranżuje miejsca, domy i sytuacje stosowne dla naszych dalszych losów, jakby formatował podkład z papieru i czcionki dla rozpisania naszych kolejnych rozdziałów, wymagających takiego innego już podkładu… Tak było z całą pewnością w tym przypadku. Nie przeżywamy również świąt Bożego Narodzenia, ani naszych kolejnych ludzkich urodzin oraz wielu innych rocznic, czy też powtarzających się cyklicznie wydarzeń, jak choćby przełom roku dla samego ich uczczenia, dla świętowania, ale dla kolejnego przypomnienia, zapytania, czy może tym razem rodzisz się rzeczywiście na nowo, po Bosku, inaczej… Czy wzrastasz, czy może tylko zrywasz kartki kolejnych kalendarzy oszpecone swą zawartością, niczym karta wypożyczonego na jakiś czas arcydzieła, przykryta przez ciebie haniebnie plamą rozlanej herbaty, czy kawy?! Bo życie jest wypożyczonym arcydziełem Boga z zarysem jedynie, z podaniem tematów rozdziałów, które masz samodzielnie w oznakowanym, lecz nieznanym ci czasokresie zapisać królewską czcionką, jeśli masz samoświadomość istnienia i stać cię na to, albo przynajmniej masz godnie odczytać i odtworzyć to, co już na twych kartach wcześniej z góry zapisano za ciebie niczym podpowiedź, czy ściąga na klasówce z życia, znając twą małość, jednak uczyń to nie plamiąc, nie fałszując już nakreślonego kształtu. Jeśli posiadasz przeciętną lub może niską samoświadomość istnienia, zwróć przynajmniej w wyznaczonym czasie, jak do biblioteki swe życie w idealnym stanie, bez zagiętych rogów kartek — dni, bez wyrwanych stronic — godzin, bez splamionych fragmentów — chwil, a jeśli samoświadomość twa jest wielką, zwróć swe życie jak księgę wpierw pustą, oznakowaną rozdziałami jedynie, lecz potem zapisaną przez ciebie doskonale czcionką królewską, z wyrazami, zdaniami poprawnymi ortografią i gramatyką swych znaczeń, przesłań, wielkich odkryć, twej osobistej walki, twego stawania się od nowa, bo tylko o to chodzi w tym ziemskim życiu, by stawać się od nowa, by w porę włączyć bacspace… wycofać i pójść dalej i nie jest to żadne nowe odkrycie, a jednak dla wielu niestety, wciąż jest… I choć czasem wykasować czegoś się po prostu nie da, trzeba wówczas na ruinach nieodwracalnych wydarzeń, faktów, postawić swój pałac, a ruiny poprzedniej budowli umocnią jego fundamenty…
Zejście do tajemnej piwnicy — laboratorium musiało jednak nastąpić, odkładane było z dnia na dzień i wciąż pojawiały się kolejne powody zaniechania. Powiedzmy jasno. Każdy chciał tego całym sobą, ale strach nie pozwalał, bo właśnie o strach tu chodziło, a może o to, że nie podołają intelektualnie temu, co ujrzą, czego doświadczą. Wszystko ma jednak swoje granice, swój czas i taki czas wreszcie nadszedł. Oczywiście wielkich podróżników do królestwa piwnicy — laboratorium było trzech, nie pięciu. Krzysztof i Zuzanna jakoś nie spieszyli się do tego typu odkryć, zaś nasza trójka jak w gorączce oczekiwała na stosowny moment, który jak zwykle okazuje się najbardziej niestosownym! Lecz gdy nadchodzi to, co zdarzyć się musi, wszystko przybiera taki obrót, że zwyczajnie nie ma mocnych…
Przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia ogłosił swe nadejście rozgwieżdżonym, granatowym niebem poranka. O jakże inne to były gwiazdy, niż w Polsce! Aż trudno było się przyzwyczaić do tak odmiennych konstrukcji na niebie. Luna podekscytowana swoim przedstawieniem wstała o wiele za szybko i kręciła się po swoim pokoju. Nie, nie przychodziły jej na myśl żadne scenariusze w typie, a co, jeśli się pomylę, była na to za mocna, za mądra, zbyt zdolna. Rodzice już od godziny zajmowali się swoją pracą zawodową, jednak tym razem poza domem, nie zdalnie, jak to bywało najczęściej. Pojechali odświętnie ubrani do firmy, gdzie przygotowano przedwigilijną elegancką ucztę. Estera wiedziała co ma robić, co jest do zjedzenia, więc rodzice zostawili swoją trójkę z ogromnym spokojem. Wrócić mieli na jakieś dwie godziny przed przedstawieniem i wszystko było jasne, dograne, zapięte na ostatni guzik. Rodzeństwo wybiegło do szkoły zostawiając przebudzoną już i poinstruowaną bardzo wszechstronnie małą Lunę ze stoickim spokojem. Luna była sama z psem i wiedziona teraz jakąś dziwną intuicją zwyczajnie wyszła z pokoju. Miała na sobie swój strój na przedstawienie, gdyż koniecznie chciała jeszcze raz obejrzeć się w wielkim lustrze w holu. Dziewczynka naciskając klamkę swego pokoju, naciskała klamkę do wydarzeń, jakich nie śmiała sobie nawet wyobrazić… Klucz do piwnicy był wielki i tajemniczy, złoty, rzeźbiony, wisiał w szklanej gablotce tuż przy pierwszych drzwiach prowadzących na dół, które były zamykane jedynie na gałkę. Dziewczynka jakby w transie i bez wypieków na twarzy, wiedziona jakimś bezwolnym impulsem zdjęła go z zawieszki. Pies stał przy Lunie spięty jakiś, ze zwieszonym ogonem, wyczuwając coś dziwnego, lub zwyczajnie wietrząc niebezpieczeństwo i pomrukując w dziwnej tonacji. Klucz wchodził w zamek bez oporów, a po otwarciu pierwszych drzwi gałką światło zapaliło się samo. Reagowało na jej obecność. Elektroniczny, dziwny dźwięk zamka poinformował, że drzwi zostały otwarte. Luna weszła na drżących nogach, z zaciśniętymi powiekami, upewniając się najpierw stopą, że nie ma tam kolejnych schodów. Nie było. Przez zaciśnięte powieki widziała ciemność i bardzo się bała, gdyż dalej były ciemności. Otworzyła jednak oczy i wiedziona jakimś dziwnym instynktem klasnęła bezwolnie w dłonie! Jakby wiedziała, co ma czynić! W tym momencie została zalana porażająco jasnym blaskiem, zaś w powietrzu dał się słyszeć dźwięk jakby ruszającego silnika pozaziemskiej cywilizacji, tak był to przenikliwy dźwięk, a blask stał się jeszcze potężniejszy. Zakryła uszy rękami, skuliła się, kucnęła i błagała Boga o pomoc, ale ona jakoś nie nadchodziła, tak przynajmniej myślała. Przywołała w myślach te słowa… Choćbym chodził ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną! Wykrzyczała te słowa, otworzyła oczy i… wstała! Przed nią w potężnym blasku stał na stojaku dziwny przedmiot, ogromny przedmiot… Był srebrny i lśniący! Mógł mieć jakieś metr dwadzieścia długości, jednak dziewczynka nie oceniała w takich kategoriach jego wymiarów. Był jakby gigantyczną srebrną pałką do kręcenia ciasta, ale o wydłużonym kształcie końcówki… Przedmiot otoczony był elegancką barierką w postaci srebrnych filarów, pomiędzy którymi zwisał złoto-bordowy sznur. Tabliczka u stóp przedmiotu, którą nagle dostrzegła Luna, głosiła: ŻYWE SERCE DZWONU! Skoro żywe, to czemu go nie słychać…?
Ostrożnie zbliżyła się do przedmiotu na bezpieczną odległość… Gardło miała zaciśnięte lękiem, więc nie wydobywała głosu z siebie. Stała tak i przyglądała się, bojąc się poruszyć. Ruszyła wreszcie i teraz dotykała sznura barierki. Sznur lekko się poruszył, ale nic więcej się nie działo…
— Boże, spraw, bym się nie bała! — Tak pomyślała Luna, a potem… Potem wypowiedziała to zdanie głośno i wyraźnie!
— Nieee! — Luna zatykała teraz uszy i kucała zwinięta w kulkę!