PROLOG
Środa, 8 marca 2017 roku
Dzień jak co dzień. Wstałem o dziesiątej. Włączyłem telewizor, obejrzałem skrót Wiadomości, zrobiłem kawę i śniadanie. Cisza zdominowała to mieszkanie, nienawidzę jej. Może dlatego, że jestem przyzwyczajony do innej egzystencji, bardziej gwarnej, z głosem babki w tle, krzątającej się od wschodu słońca po izbie. Waliła niemiłosiernie fajerkami o blat węglowej kuchni, a wcześniej, pomimo siedemdziesięciu lat na karku, cwałowała przez podwórze do komórki po węgiel i drewno na rozpałkę.
Druga babka, ta z Warszawy, każdego dnia o siódmej rano nastawiała wodę na kawę. Gwizdek wył pioruńsko, a woda wałowała się w czajniku. Obydwie oprócz mężów alkoholików miały wspólną cechę. Nie przejmowały się nikim, kto chciał pospać odrobinę dłużej niż one. Poczucie bycia jedyną ostoją rodziny zrywało je z wyrka przed szóstą. Ich proste, babcine dusze nie dawały przyzwolenia ciałom na tę odrobinę przyjemności, jaką mogłoby być wylegiwanie się, zapalenie papieroska, napicie się szklaneczki czystej, tudzież kawki z mleczkiem, włączenie telewizora i oglądanie z pozycji leżącej Kwadransa dla rolników. One były jak niezawodne budziki.
Kobiety w moim życiu były i są silne i charakterne, ale na tyle słabe, by tkwić przy mężach alkoholikach czy partnerach cwaniakach. Na przykład: babka Janka i moja matka przez cały czas trwania ich małżeństw walczyły o trzeźwość mężów, chociaż ta walka była z góry skazana na porażkę, a babcia Marianna uległa współuzależnieniu. Rozgrzeszała i tłumaczyła dziadka przed innymi, kiedy ten po alkoholu wyczyniał niejedną głupotę.
Pamiętam, że kiedy miałem czternaście lat, zapytałem moją matkę:
— Dlaczego nie rozwiedziesz się z ojcem?
Było mi jej szkoda. Każdego dnia zmagała się z człowiekiem, który za nic miał jej poczucie godności, kobiecości, nie przywiązywał większej uwagi do problemów egzystencjalnych naszej rodziny w ciężkich, komunistycznych czasach.
To był maj, staliśmy na balkonie. Popatrzyła na mnie. W jej oczach malowało się zaskoczenie, a zaraz potem wstyd. Zbyła mnie milczeniem.
Już jako dorosły facet powtórzyłem to pytanie:
— Dlaczego nie rozwiodłaś się z ojcem?
Usłyszałem, że wstydziła się tego, co ludzie powiedzą. Bała się reakcji bliskich, swojej matki, sióstr. Przecież nikt w tej rodzinie nigdy nie wziął rozwodu!
To pewnie dlatego tak głęboko mam w dupie to, co ludzie mogliby powiedzieć o mnie samym.
Moje mieszkanie bardziej przypomina metę studencką niż cztery kąty prawie pięćdziesięcioletniego faceta. Pod ścianą stoi stara, ubrudzona sofa w kolorze kawy. Ten brud pamięta prezydenturę Wałęsy. Jest wżarty w tkaninę.
Ta ściana wyglądała tak przytłaczająco pusto, że zapytałem właściciela mieszkania, czy nie ma zbędnego mebla w piwnicy. Na moją prośbę razem ze swoim siedemnastoletnim synem przytachał na drugie piętro brudną sofę w kolorze kawy z mlekiem.
Podłoga to zniszczona klepka. Przypomina mi tę w mieszkaniu na Bielanach, w którym spędziłem dzieciństwo i całą młodość, dobrnąłem do wieku Chrystusowego, aż on pojawił się w moim życiu i czas było opuścić matkę.
Dzisiaj żałuję tej decyzji. Mam wrażenie, że cofam się w rozwoju intelektualnym. Ludzie w moim wieku mają odchowane dzieciaki, zaczynają żyć dla siebie, podróżują. A ja? Mam w domu rozwydrzonego nastolatka, którego zwyczajnie się boję. Nie jest jednak moim synem, a partnerem.
Jest?
— Jak spotkam którąkolwiek z tych przemądrzałych pind z telewizji śniadaniowych, co to przekonuje live, że różnica wieku w związku jest bez znaczenia, to nie ręczę za siebie — mruczę pod nosem.
Tworzę związek z facetem o osiemnaście lat młodszym ode mnie, ale pomimo tej uzurpowanej wolności od ludzi jestem niewolnikiem schematu, który wrył się w ołowiane stronice historii pokoleń naszych rodzin.
Jak mucha zamknięta w słoiku, próbuję wyrwać się na wolność, ale wieko nie pozwala na poznanie zewnętrznego świata, którego pragnę, a jednocześnie tak bardzo się boję. Jestem dzieckiem alkoholika i pogubionej emocjonalnie kobiety, która bała się zawalczyć o własne życie, ale przede wszystkim o przyszłe relacje swoich dzieci z ich partnerami, żonami. Była zbyt słaba, żeby dać nam siłę poprzez podjęcie decyzji, które mogłyby przerwać ten schemat przywarcia do ojca i współuzależnienia od jego alkoholizmu, a także poczucia winy, które zawsze było pod dyktando tej ich kompletnie niedojrzałej miłości.
Dzisiaj zbliżam się do pięćdziesiątki, a tak mało o sobie wiem. Mój partner konfrontuje mnie z moimi własnymi decyzjami, charakterem, osobowością czy nawykami. Robi to krzykiem podczas awantur, które spalają mnie niczym ogień trawiący suche źdźbła trawy. Otrzymuję wtedy dawkę prawdy o sobie, która zbija mnie z pantałyku. Nigdy nie wzmaga chęci zemsty, ale odbiera siły witalne do jakichkolwiek działań na rzecz wspólnej egzystencji. Uciekam, zamykam się w sobie, nie mam ochoty, aby chociaż na chwilę otworzyć to wieko, które szczelnie chroni moją norkę przed promieniami życiodajnego słońca.
Kiedy tam siedzę, skulony jak zbity pies z podwiniętym ogonem i roniąc łzy, dociera do mnie, że przecież on jest taki sam jak ja. Wszystko wiedzący, nieomylny, budujący swoje życie na mrzonkach, fantazjach i marzeniach, których nigdy nie zrealizuje, bo jest zbyt słaby. Tak samo jak ja jest wykastrowany przez swoją matkę. Tak samo jak ja miota się w tym słoiku, nie potrafi otworzyć tego cholernego wieka i wpuścić tam chociażby odrobinę świeżego powietrza, bo o ucieczce nie może być nawet mowy!
Dociera do mnie, że wybrałem jego na swoje dobre i złe czasy, na obraz i podobieństwo do mojego ojca. Kiedy stoi do mnie profilem, łapię się za głowę. To podobieństwo fizyczne do mojego spłodziciela nie jest urojeniem. Jak mogłem dokonać tego wyboru?
Czuję się zakleszczony. Nie potrafię uwolnić się ani od matki, ani tym bardziej od niego. Tyle razy chciałem uciekać, tylu zdrad się dopuściłem, zostawiając dowody niczym wiadomość: „Zmień numer, zmień adres e-mail, wyprowadź się z naszego mieszkania, zostaw mnie raz na zawsze”. Skończyło się tym, że dostałem w mordę, rozwalił połowę sprzętu AGD RTV, bo rzucał nim o ścianę, a potem skakał po nim, raniąc sobie stopy. Krzyczał przy tym, że przy moich skokach w bok jego wybryki można porównać do przedszkolaka, który popuścił w majtki podczas podwieczorku.
Dzisiaj nawet zdradzić go nie potrafię. Nie mam na to sił, choć zachowałem profile towarzyskie, na które od czasu do czasu otrzymuję wiadomości od spragnionych seksu młodych mężczyzn. Czytam je, po czym kasuję. Czasem odpowiem, że jestem tam towarzysko, i tyle.
Nie mam siły nawet na seks, nie tylko ten poza związkiem, ale nawet na ten z nim. Nie stracił na urodzie, jest absolutnie przystojnym mężczyzną, za którym wodzą wzrokiem kobiety, niektóre nawet w sposób bezczelny podrywają go, ale to nie zmienia faktu, że ja jestem już na drugim biegunie naszej egzystencji. Stoję przed drzwiami z napisem „wyjście” albo lepiej: „ewakuacja”. Nie czuję potrzeby udowodniania jemu, a tym bardziej sobie, że jestem pełnym wigoru mężczyzną, bo przecież nim nie jestem.
Coraz częściej ogarnia mnie poczucie przemijania. Mój kumpel Krystian napisał do mnie na komunikatorze WWW, że kiedy myśli o starzeniu się, to dopadają go lęki. Prosił, abym coś mu doradził. Kilka lat temu zaangażowałbym się w problem przyjaciela, rzucałbym hasłami, poradami z zakresu psychologii psychodynamicznej, a nawet behawioralno-poznawczej. Zapewne też wsiadłbym natychmiast w samochód, po dwudziestu minutach zaparkowałbym pod jego blokiem, a on po otworzeniu drzwi mieszkania ze zdziwieniem, ale i radością w oczach zaprosiłby mnie na herbatę. Przegadalibyśmy ze trzy godziny, po których poczułby się lepiej, a ja bym triumfował w swoim niedojrzałym przeświadczeniu o spełnieniu misji. Czułbym się niczym Matka Terasa, która niosła pomoc każdemu, kto o nią poprosił.
Mogłem mu jedynie odpisać:
Kris. Czuję się tak samo jak ty i nie mam pojęcia, co z tym zrobić.
Od tygodni jego profil milczy, a we mnie ugruntowuje się poczucie, że moja wartość rośnie, kiedy daję dużo siebie innym, a maleje do zera, kiedy milczę.
Przez całe życie zachowywałem się jak nakręcony samochodzik. Kiedy wytracał prędkość, zawsze znalazłem sposób, żeby wsadzić kluczyk w dziurkę, naciągnąć ponownie sprężynę do granic wytrzymałości, zgromadzić energię potencjalną, po czym ustawić go na odpowiednim torze i wypuścić z dłoni, aby zapierdzielał do celu z takim impetem, że aż sam przecierałem oczy ze zdumienia.
Kiedy miałem trzydzieści jeden lat, niemalże każdej nocy męczył mnie ten sam sen.
Siedzę w ławie szkolnej. Nauczycielka matematyki, pani Henryka, prowadzi lekcję — objaśnia na tablicy warunki rozwiązania zadania z dwiema niewiadomymi.
Przyznam, że były moją piętą Achillesową. Nawet mój ojciec, który miał świetną wiedzę matematyczną, załamywał ręce przy odrabianiu lekcji ze mną. Inna sprawa, że zawsze robił to po alkoholu, co wzmagało mój wstręt nie tylko do niego, ale także do matematyki. Po parunastu minutach tracił cierpliwość i darł się wniebogłosy, że takiego durnia jak ja to nigdy nie spotkał.
Wracając do snu:
Siedzimy z Krystianem w ostatniej ławce w lewym rzędzie. W pewnym momencie pani Henryka odwraca się, kieruje wzrok na mnie i prosi, abym podszedł do tablicy. Wstaję od ławki, przechodzę, oblatuje mnie zimny pot. Wiem, że będę tam stał jak tuman, nie rozumiem przecież absolutnie niczego, co mogłoby spowodować, że kolejny raz nie zrobię z siebie matematycznego imbecyla. Po klasie przechodzi szept. Kiedy zbliżam się do tablicy, wszyscy zaczynają się śmiać, wskazując palcami na moje podbrzusze. Opuszczam wzrok, nie mam na sobie ubrania, stoję zupełnie nagi.
W tym momencie zawsze wybudzałem się. Sen powtarzał się kilkanaście razy.
Moja nieświadomość była dla mnie na tyle okrutna, że mózg decydował o przerwaniu tego koszmaru. Za każdym razem ciężko oddychając, zrywałem się z łóżka. Przez kilka minut siedziałem z nogami opuszczonymi na podłogę. Opuszki palców dotykały zimnych paneli. Po chwili wytchnienia wstawałem, szedłem do kuchni, wypijałem szklankę wody, a przed powrotem do pokoju, upewniałem się, że z moją matką na pewno wszystko jest w porządku. Uchylałem drzwi do jej pokoju i wsłuchiwałem się w jej oddech.
Ten sen powtarzał się kilka razy w miesiącu przez co najmniej pół roku. Doszedłem więc do wniosku, że muszę coś zrobić z tym brzemieniem matematycznego imbecyla, który nie mógł sobie poradzić z edukacją.
Tkwiłem zawsze w cieniu własnego brata, tego pojętnego, dobrze ułożonego synka tatusia, ale też mamusi, piątkowicza, który spełniał ich oczekiwania, ale także marzenia. A ja? W oczach matki byłem ciut ułomny, może nie dosłownie, ale na pewno nie tak bystry jak mój młodszy o dwa lata brat. A w oczach ojca zawsze byłem „Lusią” — grubym, zniewieściałym, dziwnym chłopczykiem, co to wolał słuchać Madonny i George’a Michaela niż razem z nim budować te cholerne spawarki na sprzedaż.
Kiedy graliśmy w karty lub w szachy, to zawsze przegrywałem. Gdyby los sprawił, że dzisiaj byłbym ojcem, nigdy nie pozwoliłbym na to, aby mój syn za każdym razem przegrywał. Podłożyłbym się tak, aby nie domyślając się moich zamiarów, mógł triumfować nad ojcem. Tylko pokonując mistrza, można stać się dojrzałym mężczyzną, nałożyć na głowę laur zwycięstwa, aby stabilnie przemierzać z nim przez życie.
Ja nie przemierzam życia, trwam w nim, wyrywając mu spod kupra wszystko siłą, udowadniając każdego dnia światu, matce, bratu, ale przede wszystkim samemu sobie, że mimo spóźnienia się na pociąg w kierunku dojrzałości mogę dokonać „cudów” nawet bez ich wsparcia.
Gdy skończyłem trzydzieści pięć lat, przyszło w końcu olśnienie. Trochę czasu upłynęło, nim zrozumiałem, że ten sen stanowił rodzaj drogowskazu. Zapisałem się do liceum zaocznego dla dorosłych. Kiedy czegoś się boisz, po prostu zanurz się w tym i pozwól swoim neuronom poczuć, że te nowe bodźce nie są dla ciebie żadnym zagrożeniem.
Działałem, podążając za głosem rozsądku i intuicji, a wiedza przyszła dopiero potem. Przez dwa lata zmagałem się ze zmorami z przeszłości. Matematyka, fizyka, chemia nie okazały się tak strasznym diabłem, jak mój ojciec je malował podczas odrabiania lekcji, kiedy byłem zmuszany do słuchania pijackiego bełkotu o mnożnikach, niewiadomych i wspólnych zbiorach.
Edukacja z perspektywy dorosłego mężczyzny stała się nawet przyjemnym doznaniem. Potrafiłem godzinami siedzieć nad jednym zadaniem, a kiedy po sprawdzeniu na ostatnich stronach podręcznika rozwiązania wynik okazywał się poprawny, doznawałem uczucia triumfu. Uświadamiałem sobie, że to ojciec był przyczyną mojej porażki edukacyjnej. Wystarczyło nie wydzierać mordy, odpowiednio zachęcić i zmotywować małolata, a wtedy pewnie rozwinąłbym skrzydła i każde liceum stałoby przede mną otworem. Dociera do mnie także, że ten mój upór był sztandarem zatkniętym na barykadzie walk toczonych z alkoholikiem, który leżał w grobie od dobrych dwudziestu lat.
Matura to był pikuś. Pisemne egzaminy poszły jak z płatka, a na ustnych uwiodłem wiedzą i inteligencją komisję egzaminacyjną. Nie wiem, jak bym sobie poradził dzisiaj, kiedy matura jest testowa, a obowiązkowym przedmiotem jest matematyka, pewnie nie zdałbym jej tak wysoko, jak kilkanaście lat temu, ale z całą pewnością wynik byłyby pozytywny.
W końcu udowodniłem sobie, że nie jestem imbecylem!
W dniu, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg mojej Alma Mater, kiedy skierowałem kroki do działu rekrutacji, czułem jak puchnę dumny. Nieważne, że była to uczelnia prywatna, gdzie za semestr płaciłem bajońskie sumy, ważniejsze, że była jedną z najwyżej notowanych w rankingach uczelni wyższych w Polsce i że — co bardziej istotne — mierzyłem się z kolejnym, rodzinnym demonem.
Mój brat i jego żona przez dziesięć lat próbowali obronić tytuł magistra. Najpierw na studiach dziennych, a potem na zaocznych. Nigdy im się to nie udało. Kiedy na FB chwaliłem się dyplomem, moja bratowa na znak protestu postanowiła zdobyć chociaż licencjat. Nie powiem, swoją nieugiętą postawą zmotywowałem kobietę do działania. Przez rok uzupełniała różnice programowe, aż w końcu wysrała ten licencjat przed komisją egzaminacyjną.
Studiowanie w wieku trzydziestu pięciu lat jest absolutnie strzałem w dziesiątkę. Polecam to każdemu, kto do tej pory nie uzyskał dyplomu uczelni wyższej. Nieważne, czy masz trzydzieści, pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt lat. Nie idziesz tam dla nikogo innego poza sobą samym. To studiowanie ma wartość dodatnią, którą tylko ty zrozumiesz, tak jak ja to zrozumiałem, kiedy zmagałem się ze wszystkimi zmorami programowymi na kierunku psychologia kliniczna. Byłem przesiąknięty mrzonkami, wręcz sparaliżowany wizją misji psychologa, który naprawia ludzkie dusze i nienachalnie wskazuje im drogę.
Realność była taka, że przez pierwsze trzy lata w programie studiowania teoria goniła drugą teorię, po czym dopadała ich trzecia i wszystkiemu zaprzeczała. Szło od tego zwariować! Tylko upór i motywacja, którą był obraz lauru zwycięstwa okalającego moją głowę, doprowadziły mnie do zrozumienia, że bez tych podstaw nie można wyrobić w sobie nawyku niezbędnego do pracy zawodowej, a mianowicie nawyku myślenia.
Kiedy na czwartym roku konfrontowałem siebie ze zdobytą wiedzą na studium przypadku, dotarło do mnie, że nic nie jest czarno-białe. Nie mogłem diagnozować wprost, przyklejając emblemat „wariat” lub „zdrowy”. Zresztą, komu i do czego taki emblemat byłby przydatny? Do czego niby miałaby służyć wiedza, że ktoś jest wariatem? Gdyby tak było, to sam musiałbym siebie zdiagnozować jako mocno zaburzonego typa, który natychmiast powinien zgłosić się do gabinetu terapeutycznego.
Na czwartym roku przyszedł czas przygotowywania się do egzaminu magisterskiego. To była jazda kolejką górską bez trzymanki! Moja pani promotor, której imienia i nazwiska nie zapomnę do końca życia, pogoniła mi tak kota, że przy wprowadzaniu kolejnych poprawek do tekstu moje oczy ociekały łzami jak u małego, pokrzywdzonego chłopca. Coś, co miało być przyjemnością, okazało się koszmarem, odebrało mi całą przyjemność studiowania! Kiedy zaakceptowała pracę kolegi, pełną luk, niedociągnięć merytorycznych, wręcz niechlujstwa i bałaganu, wylewających się z przeprowadzonych badań, poszedłem do jej gabinetu i zapytałem wprost, czemu to robi.
Kobieta popatrzyła na mnie spode łba.
— Naprawdę? — zapytała zdziwiona, trzymając w ręce jakieś dokumenty.
— Tak. Uważam, że moje badania są znacznie lepsze i mają znacznie lepsze uzasadnienie teoretyczne — powiedziałem uniesionym, zdenerwowanym głosem.
— Panie Tadeuszu… — Zrobiła krakowski wydech, który zwiastował belferski, szlachecki sznyt jednej z najlepszych uczelni w tym kraju. — On za dwa miesiące obroni dyplom, pan nie ma na to szansy.
Zdrętwiałem. Czułem, jak kolana ugięły się pode mną. Stałem tam i niedowierzałem w to, co przed chwilą usłyszałem.
— On wyjdzie stąd i zapomni o tej uczelni, nawet zapomni o dyplomie, a pan ma pazur kliniczny, którego szkoda zmarnować bylejakością.
Po tych słowach jedyne, co mogłem z siebie wydobyć, to szczeniackie:
— Przepraszam.
Pani doktor uśmiechnęła się.
— Proszę.
Zrozumiałem, że nie mam szansy na obronienie dyplomu w czerwcu. Musiałem spiąć poślady, schować dumę w kieszeń i zapierdalać niczym wspomniany nakręcony samochodzik, tyle że tym razem to pani doktor napięła sprężynę do granic, po czym ustawiła tor jazdy do celu — oszlifowanie klinicznego pazura czterdziestoletniego żółtodzioba.
Forest Gump powiedział, że życie jest jak pudełko czekoladek — nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Badania psychologiczne oraz wstęp teoretyczny pisałem o agresji i depresji w kontekście brutalnych obrazów, które niesie ze sobą Internet. Chciałem ponad wszelką wątpliwość udowodnić, że czternastolatek, który ogląda sceny egzekucji w Internecie, pomimo zaśmiewania się przed ekranem komputera z kumplami przypłaca to depresją.
Ku mojemu zaskoczeniu całość badań i ich kompleksowa analiza wskazały na coraz mocniejsze zachowania agresywne młodych dziewcząt, które w ten sposób radziły sobie z patriarchatem. Dopiero na kilka dni przed obroną zrozumiałem, dlaczego pani promotor tak zaciekle walczyła o niebylejakość mojej pracy magisterskiej. W moich badaniach odkryła coś, co ją samą zafascynowało.
Przed komisją była neutralna. Musiałem dać sobie radę sam. Wybrnąłem na cztery plus. Znowu pokonałem demona, a drzwi do prawdziwej psychologii własnym butem, z kopa, otworzyłem na oścież.
Kiedy moja bratowa uznała, że mój dyplom magistra psychologii klinicznej to jedynie czysty przypadek i postanowiła zadbać o sfinalizowanie swojego „dziesięcioletniego” licencjatu, pojechałem do Krakowa, gdzie zapisałem się na czteroletnie szkolenie podyplomowe. Podjąłem bowiem decyzję o ociosaniu swojej wiedzy ze wszystkich śmieci i pozostawieniu tego, co najcenniejsze — trzonu, który miał sprawić, że stanę się wziętym psychoterapeutą.
Kolejne wykłady, zajęcia praktyczne, ćwiczenia, ale także spotkania z guru tegoż podejścia terapeutycznego — doktorem Drozdowskim, coraz mocniej uświadamiały mi, że to, kim jestem dzisiaj, nie wynika jedynie z wpływu mojego ojca czy matki. Ogromne znaczenie miało także to, kim byli moi pradziadowie, dziadowie, a nawet ciotki i wujowie — wszyscy ci, którzy mieli bezpośredni wpływ na życie moich rodziców. Oni bowiem uwarunkowali osobowość moich rodziców i zakodowali w nich schemat, który jest odtwarzany z pokolenia na pokolenie, a uwolnienie się od niego wydaje się nie do pokonania.
Zobaczyłem odbicie siebie samego w innych ludziach. Moje przeświadczenia o sobie cegła po cegle waliły się w gruzy, a ja musiałem zbudować w to miejsce coś nowego, w przeciwnym razie nie byłbym w stanie wydobyć się spod tego gruzowiska, otrzepać z pyłu i pójść dalej. Ten obraz własnego jestestwa był okrutny i niesprawiedliwy.
Spotkania grupowe na własnej terapii, kiedy współtowarzyszy ci jedenaście koleżanek i kolegów z roku, nie mają nic wspólnego z kurtuazją. Zostałem odarty ze skóry, przetrawiony i wypluty jak kawał niesmacznej, starej zelówki.
Po kilku nieprzespanych nocach zamiast konsultacji z psychiatrą wybrałem jeden z dostępnych sposobów, który miał spowodować, że nie rozpadnę się na drobne kawałki. Zacząłem pisać pamiętnik. Z założenia esencję prawdy o mnie samym, o życiu, które było za mną, ale przede wszystkim o teraźniejszości.
Pisanie pamiętnika zrodziło pomysł zaproszenia moich znajomych, byłych kochanków, a także partnera oraz rodzinę do stworzenia obrazu mojej osobowości. Poprosiłem ich o niestawianie kropki nad „i”, a rodzinę o uruchomienie najgłębszych zakamarków pamięci, tak abym mógł poznać przeszłe schematy, które uwarunkowały mnie samego.
Przez ponad pół roku spotykałem się z ciotkami, które pieczołowicie zgłębiały przede mną historię pokoleniową obydwu rodzin. Poznałem tajemnice, które rzuciły nowe światło na wydarzenia z przeszłości, a kiedy otwierałem kolejne pliki nadesłane drogą elektroniczną od moich przyjaciół i byłych kochanków, nie wierzyłem własnym oczom. Moja prośba uruchomiła w nich samych chęć podzielenia się własną historią życia, w której ja, Tadeusz N., byłem jedynie malutkim trybikiem. Jednakże największe emocje wznieciła we mnie odkryta skrytka w ścianie, którą obnażył remont mieszkania u wujostwa. Pamiętnik mojego dziadka spowodował, że przestałem dewaluować bezmyślnie i na ślepo wszystkich mężczyzn w mojej rodzinie. Nie dałem im rozgrzeszenia za alkoholizm, który odcisnął okropne piętno na mnie samym, ale zacząłem rozumieć dlaczego…
HISTORIA PIERWSZA: DZIADY I PRADZIADY
Nad grobem i nadzieją
Glinianka, sobota, 5 maja 2012 roku
Jadę samochodem trasą lubelską. Po około dwudziestu kilometrach, tuż za Rudką, skręcam w lewo. Mijam pola i umajone łąki. Zapachy i kolory polskiej wsi zatykają dech w piersi. Wszystkie okna w samochodzie otwieram na oścież. Napawam się tym zapachem cudownego maja, którego tak ciężko spotkać na spacerze w mieście. Dojeżdżam do Glinianki. Parkuję samochód pod malutkim, drewnianym kościółkiem, który pamięta czasy założenia tej wsi. Co ważniejsze, kiedy zaciągam ręczny hamulec, dociera do mnie, że przed ołtarzem tego kościoła moi dziadowie i pradziadowie przysięgali sobie miłość, wierność i to, że nie opuszczą się aż do śmierci.
Przez moje plecy przebiega dreszcz emocji.
— Tadziu!?
Odwracam głowę.
— Tak, ciociu. To ja.
— Noż, toż ty cała wykapana mama! — Kobieta dosłownie dosysa się do mojego polika i wycałowuje jak małego berbecia. Nie może się nachwalić, ale i nadziwić moją urodą. — Toż gdzie ty czterdziestolatek! Takiś ładny, zadbany, malowany! — śpiewa na wysokich tonach babulka po osiemdziesiątce.
Muszę przyznać, że jak na swoje lata trzyma się całkiem zgrabnie.
Ubrana jest w prostą, czarną spódnicę, białą, koszulową bluzkę za grosze i ciemną chustkę na głowie, którą ma zawiązaną pod szyją.
Bierze mnie pod ramię.
— Dawaj. Idziem do chałupy. Schabowych nasmażyła.
— Cioteczko kochana, ja tu nie przyjechał… Tfu! Nie przyjechałem na schabowe, tylko po to, żebyś opowiedziała mi historię mojego pradziadka i dziadka.
— A opowiem, opowiem! Co mam nie opowiedzieć. Toż to i pra-, prastarego capa ci opowiem! Twój dziadek Stanisław to straszny satrapa był, ale jego kuzyn, a mój mąż Wacek to porządny był człowiek. Dbał o mnie, o nasze dzieci, ale przede wszystkim o pamiątki rodzinne. Dużo tego jest w chałupie. Jakieś listy z Ameryki, nawet jakiś zeszyt, co tam nabazgrolone co niemiara! Ale ja stara, ślepa, czytać mnie trudno.
— Ciocia jest istnym aniołem! — Chwytam kobietę mocno pod rękę. — To gdzie ta ciotkowa chałupa? — Uśmiecham się.
— A wot! Tam! — Pokazuje palcem kierunek. — Za Józkową stodołą. Teraz to murowaną wywalił, jebaniec! A kiedyś!? Olaboga! Bida tam aż piszczała i wsza wszę goniła po siennikach. A tera? Wnuczek warsztat wywalił, tojoty, sroty się zjeżdżajom, kasa leci. — Patrzy z pogardą na Józkową chałupę. — Idziem, synek. Nie patrzy na to plemie Józkowe, bo to zarazić się można tą ich diabelsko pazernościom.
Docieramy do ciotkowej chałupy. Stare, drewniane belki chylą się ze starości ku ziemi, zapraszając do środka. Jedna izba duża, druga mniejsza, wychodek na podwórzu. Po przekroczeniu progu izby ciotka chwyta pilota od telewizora i po chwili pięćdziesięciocalowy LG gra na cały regulator.
— Siadaj, Tadziu, siadaj.
— Ładnie tu u cioci, tak swojsko.
— A tam ładnie. Stare wszystko, chałupa się wali. Dzieci zabierają mnie do siebie na zimę, ale kiedy tylko łąki się umają, wracam na stare kąty.
— To w tej chałupie przyszedł na świat mój dziadek i cioci mąż?
— A gdzie tam. Tamta spłonęła.
— Spłonęła? — pytam ze szczerym zdziwieniem i rozczarowaniem w głosie.
— A spłonęła. Wstrętne babsko ogień podłożyło!
— Jakie babsko?
— Tadziu, ty tera schabowego z ziemiorami kuszaj, zara ci kapusty dołoże zasmażanej, tylko cugu coś ni ma! — Wali niemiłosiernie fajerkami po blacie kuchni węglowej. — Kuszaj, dzieciaku, a ja ci wszystko opowim!
Wlepiam wzrok w ciotkę. Ciekawość bierze górę i schabowy schodzi na dalszy plan. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznie opowiadać.
— No jedz, do cholery!
Dociera do mnie, że ciotce zależy, abym posmakował jej obiadu.
— Noż, jak z moimi dziatkami. Jak po miastowemu nie powisz, to nie zrozumiejom ni ciorta!
Po obiedzie ciotka stawia drewniany kuferek na stole. Przesuwam talerze, aby zrobić miejsce. Otwiera wieko. W moje nozdrza uderza zapach wilgoci, właściwie starej pleśni.
— Ot i wszystkie skarby.
Wyciąga po kolei stare papiery. W moje oczy wpada szary, poplamiony zeszyt. Wygląda jak sprzed wojny przez ten charakterystyczny druk czcionki introligatorskiej. Biorę go w dłonie. Otwieram.
Mróz skrzypiał pod stopami. Przemknąłem bystro do komórki, poukładałem kilka szczap drewna na przedramionach, odwróciłem się, spojrzałem w okna chaty, gdzie stara Józkowa doglądała konającej Małgorzaty. Upadłem na kolana, kawałki drewna wypadły z moich z rąk, wtuliłem twarz w dłonie, cichutko szepnąłem:
— Boże, za co? Za co?
Krzyk konającej kobiety był dla mnie nie do zniesienia. W tym tumulcie skowytu, jazgotu i wycia ledwo rozpoznawałem głos własnej żony. To cierpienie, które na nas spadło, było ponad moje siły. Małgorzata była bardzo dzielna. Nadzieja nigdy jej nie opuszczała, nawet wtedy, kiedy ból się nasilał, a nawet potem, kiedy był już nie do zniesienia. A nawet wtedy, kiedy przyszło się pożegnać, zamknęła oczy i wyszeptała: „Do zobaczenia po drugiej stronie, mój miły”.
Kiedy kolejne medykamenty przepisane przez felczera z Otwocka nie pomagały, a Małgosię opuszczały siły, ja klęczałem przy łóżku, a ona przytulała mnie do piersi. Nigdy nie zapomnę jej aksamitnego ciała i tej miękkości, której tak mi dzisiaj brakuje. Zrozumiałem, że dziołch mogę mieć i tysiąc, ale ją jedną miłował i miłuję.
Ciotka wyszarpuje z moich rąk zeszyt.
— Po kolei, synek. Po kolei… Pobrali się latem tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego roku, a poznali rok wcześniej, podczas żniw — niemalże sylabizuje. — Ojciec Stacha nie był wielmożnym panem, jakich to było bez liku dookoła wsi, ale służył wiernie przez całe swoje młode życie jednemu paniczowi. Kiedy miał trzydzieści pięć wiosen, jego syn Stach dorósł i zmężniał, a brata jego suchoty zadusiły, wrócił na ojcowiznę. Jego brat nie miał żony ani dzieci, a ojcowizna na zatracenie szła. U wielmożnych państwa Walentowiczów służył tylko dlatego, że ojcowizna poszła w ręce starszego brata. Ten młodszy musiał sobie obrać inną drogę w życiu. — Ciocia Hela nalewa wiśniówki do kieliszków, po czym dodaje: — No! Synek. Twoje zdrowie.
Przechyla kielonek, zgrabnie wlewa wiśniówkę w gardło, chucha jak zaprawiona w bojach lumpiara i zaczyna opowiadać…
***
— Stachu, dawaj! Idziem żyto kosić!
— A już ci, ojciec, idę, ino łeb zanurzę w zimnej wodzie ze studni.
Słońce waliło z nieba niemiłosiernym skwarem, na kamieniu można było jajecznicę smażyć. Stachu zdjął płócienną koszulę, czerpakiem nabrał wody ze studni, stanął w rozkroku, pochwycił wiadro z lodowatą wodą, uniósł je nad głowę, po czym jednym chlustem całą zawartość wylał na rozgrzane ciało. Po chwili jego włosy, twarz, twarde jak skała bicepsy i mięśnie na klacie były mokre. Dzierlatki, które przechodziły obok dróżką, zaśmiały się na widok rześkiego chłopaka. Stachu odstawił wiadro na bok i przetarł dłońmi oczy. Ledwo co dostrzegł oddalające się polną drogą młode kobiety.
Małgorzata obróciła się do chłopaka. Popatrzyła chwilę, uśmiechając się, po czym krzyknęła:
— Co byście po tej kąpieli mieli do żęcia siły!
Zaśmiała się soczyście i oddaliła się w stronę łanów zbóż. Stachu nałożył koszulę i pochwycił kosę i ostrzałkę, które ojciec zostawił dla chłopaka tuż przy studni. Pobiegł za nimi.
— A co wy tak naigrywały się, co? — Biorąc kolejny zamach kosą, zaśmiał się.
— A co taki ciekawy? — odpowiedziała Małgorzata, wiążąc kolejny snopek zboża.
Ojciec Stacha, Wincenty, który stał tuż obok syna, spojrzał na chłopaka i wykorzystał moment, kiedy dziewoja odeszła na bok, aby napić się wody przytarganej przez starą Walendzikową.
— Stachu! Młodyś! Po co ci te baby? Bo to nam źle we dwóch? — Nachylił się do syna.
— Ale ojca na siano nie zaciągnę, prawda!? — odgryzł się chłopak w jednym momencie.
— A tfu. — Wincenty splunął przez lewę ramię. — Z tego siana to tylko nieszczęścia potem.
— Dla ojca trza babę znaleźć! Jeszcze do rzeczy chłop!
Stach uśmiechał się pod nosem, przesuwając osełką po ostrzu kosy.
— A o czym to tak rozprawiają? — Małgorzata wyrosła jak cień przed mężczyznami.
— A o tym, co by panna Małgorzata moją oblubienicą ostała się!
Nim się spostrzegła, chłopak zalotnie klęczał tuż przed nią.
— Hola, hola! Mój panie! Ja nie jestem taka rychła do zamążpójścia — roześmiała się, zaplatając kolejny warkocz na snopek żyta.
— A co Małgorzacie szkodzi? Jak kochać, to na zabój! Jak nienawidzić, to na śmierć!
Przewrócił dziewczynę na siano, a ta, chichocząc głośno, wzbudziła zażenowanie i dezaprobatę wśród starszych kobiet, które pomagały Wincentemu na jego polu.
***
— Widzisz, Tadziu, szept, który rozniósł się po całym polu, oznaczał rychłe zaręczyny. Stachu, twój pradziad, musiał zdawać sobie z tego sprawę. Inaczej Małgorzatę powieźliby ze wsi na wozie z gnojówką i pozostawili na polach bez prawa powrotu.
Ciocia wyraźnie trwoży się w myślach. Odnoszę wrażenie, że nie wszystko mi opowiada o moim pradziadku.
***
— E! Wincenty! Co by na koniec żniw twój Stachu brzucha nie zmajdrował… — Wystarczyło, że stara Józkowa pierwsza rzuciła przysłowiowym kamieniem, a reszta kobiet rżała niczym stare klacze na widok swojego pastucha.
— Tfu!
Chłop dostał takiego rozpędu, że wyprzedził wszystkich. Ledwo co się Stachu obejrzał, ledwo co z Małgorzaty powstał, a ojciec był już przy rowie, po drugiej stronie pola.
Stara Józkowa żartem straszyła, ale ta Szeptucha miała moc w gębie. Każdy, kto był przy zdrowych zmysłach, bał się baby niczym czorta nocą.
Nim żniwa końca dobiegły, Małgośka z wieczora na polanie Sasinowej Stacha po głowie głaskała, mówiąc:
— Stachu, u mnie stan błogosławiony.
Chłopak oszalał ze szczęścia. Ta dziewucha zakręciła żółtodziobowi w głowie na dobre. Ledwo co obydwoje po osiemnaście lat skończyli, a trzeba było zaręczyny ogłaszać i to chyżo!
***
— Osiemnaście lat? — dopytuję zdziwiony.
— Noż, toż to stare już byli! Trza było żeniaczkę rychtować! Weselicho wyprawiać!
Osiemnaście lat — powtarzam zatrwożony w myślach.
— A kiedy mieli się żenić? Po czterech krzyżykach? Jak dzisiaj? W tamtych czasach mnogo ludzi czterech krzyżyków nie dożywało! — Ciotka unosi się nie na żarty. — A zresztą! Co wy dzisiaj macie z tego życia? A? Dla siebie żyjecie, nie dla innych. Tylko dla siebie! — Nalewa kolejny kieliszek wiśniówki. — No! Twoje zdrowie, synek. Twoje zdrowie.
— Osiemnaście lat…
***
Tego samego wieczora, w chałupie, przy świetle lampy na naftę Stachu popił zsiadłym mlekiem ostatni kęs ziemiorów okraszonych słoniną, po czym rzekł:
— Ojciec, mnie mus żenić się
Wincenty pochwycił gliniany garnek, co to stał na drewnianej ławie, uniósł go lekko ponad stół, po czym z całej siły klepnął nim o dechy. Zsiadłe mleko rozbryzgało się po stole.
— Prędkiś! Oj, prędkiś, synek!
— Ojciec! Krew nie woda, a sikorka nie mućka! Konia na postoju walić całe życie nie będę!
— A ojciec nie protektor! Chędożyć się chciało, to i rozumości czas nabrać! — Wincenty popatrzył na syna. Młode to i głupie — pomyślał. Przeciwko Małgorzacie nic nie miał. Robotna, a i na co popatrzeć było, kiedy jej kieckę kłosy zbóż podwinęły. A kiedy snopek zboża na polu wiązała, nie raz i nie dwa kosa chłopom z rąk się omsknęła. Nie dziwił się synowi, że własna graba mu już nie starczała. Sam nie był stary, dopiero trzydzieści pięć wiosen przekroczył i koło takiej dziewuchy rychło by się zakręcił, gdyby która tylko go zechciała. Po chwili milczenia, ku zaskoczeniu Stacha, powiedział więc: — Gospodarkę obejmiesz. Na mnie pora będzie.
— Gdzież?
— A za ocean popłynę!
— Ojciec!? Szaleju się najedliście?
— A popłynę! Stary nie jestem, a tu nic mnie nie czeka. Na dziatki za młodym.
***
— Wincenty nie bał się świata. — Ze starego, drewnianego kuferka ciocia wyjmuje listy przepasane czerwoną wstążką. — Czekał, kiedy syn dorośnie. Miał go młodo, ledwo co szesnaście lat przekroczył, kiedy jego ukochana Matylda powiadomiła go o stanie błogosławionym. Wincenty żółtodziobem był, ale Matyldę kochał ponad życie — dopowiada, rozwiązując czerwoną wstążkę. — Dziewczyna ducha wyzionęła w połogu. Chłopak nie szukał innej. Wujenki namawiały dzieciaka, żeby oddał Stacha na chowanie. Nie chciał o tym słuchać. Robotny był, u pani Walentowicz uznanie miał, bo jako jedyny młodzian we wsi potrafił narowne konie dosiadać. Chłopak był jak malowany, to pięć córek Walentowiczów kręciło się koło niego. Żeniaczki z tego nie było, ale uciech co niemiara. — Podaje mi listy. Muszę uważać, papier jest mocno nadgryziony zębem czasu. — To wszystko wiem z tych listów. Wincenty pisał do syna, waszego pradziada. Cud, że zachowały się w tak dobrym stanie.
— Szesnaście lat…? — dopytuję z rozdziawioną ze zdziwienia gębą.
— A ten znowu zdziwiony jak przebudzony ksiądz w burdelu!
— Szesnaście lat…
— Wincenty swój rozum miał, wiedział, że panny na wydaniu lepiły się do niego jak miód na łapie misia, ale gdyby pan się dowiedział, chłopak z synkiem na poniewierkę by musiał odejść. Musiał mądrze wybrać. Młode to i głupie, a starsze to rozumne! Wiadomo! Kiedy pani Walentowicz ukradkiem, pod osłoną nocy, a przy świetle księżyca przekroczyła próg jego czworaka, on wiedział, że musi dać kobiecie to, czego nie mógł dać już ukochanej Matyldzie. Ledwo co się spodział, pani Walentowicz siedziała na jego biodrach.
— Przecież ona go naruszyła seksualnie! — krzyczę.
Ciotka patrzy na mnie z politowaniem.
— Synek, napij się jeszcze. I tak dzisiaj do Warszawy to ty nie pojedziesz.
— Szesnaście lat… — powtarzam, ledwo co podtrzymując głowę dłonią. Ciotkowa wiśniówka wchodzi gładko, ale zwala z nóg już po piątym kieliszku.
— Aj, ty życiowo głupi, Tadziu, jesteś, tyle ci staro ciotko powie. Pij i słuchaj!
***
Wincenty patrzył w przyszłość z lekkim uśmiechem. Pani Walentowicz rozsądna była, a on pracowity jak mało który chłopak we wsi. Tak dotrwali do piętnastu wiosen Stacha.
Wincenty opuścił majątek Walentowiczów, kiedy pani zakradła się nocą do czworaków, ominęła łóżko Wincentego i władowała się pod kołdrę do Stacha. Ten, nie będąc pewnym sytuacji, w której się znalazł, spojrzał na ojca, szukając potwierdzenia, że niczego złego nie robi. Ojciec zatrwożył się, podumał, po czym skinął głową na znak zgody.
Stach zaspokoił kobietę tak dobrze, jak mu chłopięca intuicja podpowiadała. Wincenty do końca pozostał w izbie. Patrzył z podziwem na syna, który jak młody kogucik wartkimi ruchami bioder dawał rozkosz dojrzałej kobiecie.
Wiele czasu nie trza było. Stach wzdychał coraz głośniej, trzymał panią za piersi, a ta rezolutnie podskakiwała na jego biodrach. Ruchy były coraz szybsze, a oddech młodzika mocniej spłycony. Nagle głośno westchnął, potem jeszcze raz i jeszcze. Stara Walentowicz tak niespodzianie, jak weszła do izby, tak sprytnie zeszła z chłopaka, opuściła suknię i wyszła z czworaków.
Wincenty podszedł do łóżka syna. Światło księżyca, które wdzierało się do izby przez malutkie okienko, dość sprawnie oświecało jego sylwetkę. Ojciec przystanął na chwilę. Chłopak miał zamknięte oczy. Wincenty patrzył na jego ciało. Wyciągnął dłoń, po czym powiedział:
— Zbieraj się, synek, jutro opuszczamy to miejsce. Na zawsze. Idziem stąd.
Na drugi dzień Wincenty spakował tobołki i wyruszyli do rodzinnej wsi.
***
— Ta Walentowicz to jakieś zboczone babsko było!
— Aj, synek. Gówno o życiu wiesz. Pij!
— Ciotko… ja już nie mogę!
— Pij! Mówię!
Walę kolejną lufę. Po piątej przestałem liczyć. Głowa jakby trzeźwa, ale nogi odmawiają posłuszeństwa.
— Wincenty wyjechał do Ameryki?
Plotę ozorem na pozór bez ładu i składu. Jestem kompletnie pijany.
— Zara powiem, ale przekąsić trze. No! Biery ogóra. Sama kisiła zeszłego roku.
***
Minęła jesień, mróz chwycił szybko. Październik końca nie dobiegł, a okna w drewnianych chatach zaszły szadzią. Wincenty pomimo nalegań syna nie chciał pozostać na gospodarce. Stachu dorósł, zmężniał, czas było, aby poradził sobie w życiu sam. Wincenty szykował się do drogi.
— Tylko roztopy nadejdą, pójdę na Otwock, a potem pociągiem do Warszawy.
— Ociec! Oprzytomniejcie! — napominał go Stach.
— Chałupy chce zobaczyć, co to do chmur sięgają! Świata ciekaw!
— Ociec, ociec…
Wincenty czyścił oficerki, które dostał od pana Walentowicza, a Stachu odsypiał sobotnią potańcówkę, na której Małgorzata źle się poczuła. Siedziała w kącie ze swoimi siostrami, ale naprzeciwko nic nie miała, co by Stachu zabawił się z innymi dziewuchami.
— Tańcuj, tańcuj! Brzucha tańcowaniem nie wyczynisz…
— Ani mi to w głowie!
Po powrocie wyciągnął się na kożuchu za piecem. Kiedy mrozy przychodziły, to było jego ulubione miejsce. Wrzucał kożuch albo i dwa za piec, dorzucał poduszkę, pierzynę, co to pani Walentowicz dała ojcu na odchodne, i spał tam, jakby zabity był. Ani pianie koguta, a tym bardziej nawoływanie przez krowy albo rżenie Siwego nie wytrącało go ze snu. Dopiero kiedy ojciec żachnął się nie na żarty: „Wstawaj, parobasie! Psia twoja jucha! Słońce wysoko!”, chłopak zrywał się na równe nogi i zeskakiwał zza pieca.
Gdy tym razem wstał, jego płócienne kalesony były nabrzmiałe w kroku i finezyjnie odciskały piętno młodego przyrodzenia. Ojciec, stojąc w błyszczących oficerkach, zaśmiewał się pod wąsem. Czekał na chłopaka, aż ten się wyszykuje na mszę świętą do kościoła w Gliniance.
Śniegu przywaliło, więc Wincenty zaprzągł konia do sań. Stach jak oparzony wybiegł z chałupy, w biegu odziewając się kożuchem, i razem, jak na dobrą rodzinę przystało, ojciec z synem zajechali pod bramę drewnianej świątyni.
Gdy Stach zeskoczył z wozu, podbiegł do dziewczyn.
— A Małgośka? Gdzie ona? — zapytał najstarszej siostry.
— Źle z nią. Ojciec po doktora pognał do Otwocka. Biegnijże do niej! Bo tylko co o tobie rozprawia, a ledwo co przytomna leży.
Chłopak zbladł. W myślach zaczął obwiniać siebie. Był przekonany, że to kara za tańcowanie z innymi, kiedy jego dziołcha sama w kącie siedziała z siostrami.
— No lećże! Już! — pogoniła go Mira.
Stachu prawie nogi połamał na zmarzniętej, rozjechanej wozami konnymi ziemi. Kiedy dobiegł do chaty Stasiuków, doktor wsiadał do bryczki.
— Doktorze! Doktorze! — wydarł się wniebogłosy. — Co z nią? Co z Małgosią?!
— Z Małgosią dobrze…
— Dobrze, powiadacie? Dobrze!?
— Dobrze, dobrze, ale ojcem to na razie nie zostaniesz, synku.
— Co?
Do chłopaka podszedł stary Stasiuk. Poklepał go po ramieniu. Lubił gołowąsa. Wiedział, że kocha Małgosię i nie zostawi jej z brzuchem.
— Pan Bóg dał, Pan Bóg zabrał. Musita jakoś żyć.
Stach otrząsnął się, zostawił chłopów na dworze, a sam pobiegł do chaty. Wbiegł na ganek i otworzył drzwi do pierwszej izby. Zobaczył Małgosię, która ledwie dychała w łóżku, a matka ocierała jej pot z czoła. W nogach łóżka, przy oknie, w białym płótnie, które przesiąkało krwią, na drewnianej balii leżał martwy płód.
Kiedy Małgorzata dojrzała chłopaka, uniosła lekko tułów.
— Staś! Stasiu! To był chłopczyk, nasz synek! Stasiu! Przepraszam! — Rozryczała się na dobre.
Chłopak podbiegł do łóżka i klęknął przed dziewczyną, a matka odeszła, machając ręką.
— Małgoś! Co ty gadasz? Za co ty mnie przepraszasz? Za co? Toż to nie twoja wina!
Przytulił się do dziewczyny.
— Teraz znajdziesz sobie inną — powiedziała smutnym, rozżalonym głosem.
— Co!? Jaką inną? Przeca mam ciebie! Małgoś, co ty paplesz?
***
— Synek! Nie drzymaj! — drze się ciotka nad moim uchem, szarpiąc moje ramię.
— Ciotko… Co ten Pan Bóg im zrobił?
— W tamtych czasach dziatki padały jak muchy. Doktorów nie było, lekarstw nie było, a i piniendzów nie było.
— Ciotka naleje jeszcze.
— A naleje, co by miała nie nalać? — Przechyla karafkę. — Tak rzadko człowiek ma się z kim napić, że aż szkoda tych godzin, a noc młoda!
— Ciocia opowiada, opowiada… — zachęcam.
***
Zimy były srogie i nudne. Mrozy trzaskały pod stopami jak szczapy drewna w kominku! Stach zaprzągł Siwego, odział się kożuchem, nasunął czapę z lisa na czoło, wskoczył na powóz i klepiąc batem Siwego po zadzie, sunął przez wieś, aby na jej skraju skręcić do lasu. Chłopak krzepę miał jak tur! Kilka machnięć siekierką i brzózki kładły się na biały puch niczym łany zboża pod dobrze naostrzoną kosą. Kiedy ściął wystarczającą ilość, taką aby starczyło do pieca na narodzenie Pana, podszedł do siwego, złapał go za uzdę, cmoknął raz, drugi, po czym poślizgali się na płozach po młode sosenki. Wybrał dwie, najbardziej okazałe. Chwycił siekierkę i po chwili leżały na saniach.
W drodze powrotnej do chałupy zajechał do Stasiuków.
— Panie Stasiuk, panie Stasiuk! — zwrócił się do ojca swojej narzeczonej. — Drewna przywiozłem do pieca na święta, a i chojaka takiego żem urąbał. — Powiedziawszy to, ściągnął jednym ruchem sosenkę z sań, złapał za trzonek i pacnął z całych sił o ziemię tak, że gałązki rozbiegły się na boki, a resztki śniegu opadły na macierz. — Ładny, jak się patrzy! — Dumnie prezentował urąbane drzewko.
— Ano ładne, nie można powiedzieć — pocmokał stary Stasiuk. — A powiedz ty mnie, Stachu, na zapowiedzi to ty dał do księdza? Na każdej sumie słucham, ale wysłuchać nie mogę.
Stachu popatrzył na Stasiuka spode łba. Chwilę pauzy zrobił, po czym złością odpowiedział:
— Bądźcie spokojni. Córki wam nie spaskudziłem i nie spaskudzę, jakiem syn Wincentego.
Chłopak obruszył się nie na żarty. Był uczciwy, za takiego się uważał i bolało go, kiedy ktoś na jego uczciwość złamanego rubla nie stawiał.
— Martwić się nie martwię. Moja stara spokojniej po wsi by chodziła, gdyby ludzie wiedzieli, że ty Małgośkę wiosną do ołtarza poprowadzisz — uspokajał chłopaka.
— Nim się żniwa zaczną, wasza córka moją żoną ostanie się. Bądźcie spokojni, a i panią Stasiukową w moim słowie utwierdźcie i w rękę pocałujta — odpowiedział czupurnie staremu, zdejmując drewno z sań.
— Ot, gołowąs! Nie ciskaj się, nie ciskaj.
— U mnie słowo droższe pieniędzy, panie Stasiuk!
— Stachu, nie ciskaj… A dawaj! Nalewki się napijem? U mnie tam w stodole dwa gąsiory z zeszłego roku. No, na zgodę!
— Na zgodę, powiadacie?
— Na zgodę.
— No to jak na zgodę…
— Dawaj, Stachu, poszli.
Wydudnili całego gąsiora, ledwo co się ocknęli, a czas było choinkę ubierać i wieczerzę szykować. Stachu wskoczył na sanie i pomknął jak utrapieniec do chałupy.
***
— Ależ on ją kochał… — bełkoczę pod nosem.
— Oj, kochał… Kochał na zabój. — Ciotce wyraźnie łza w oku się kręci. — Wszystko się skończyło, jak by kto uciął żyletką. — Roni łzę i ociera dłonią.
Po chwili ciszy dochodzę do siebie. Zrozumiałem, że ciocia przeżywa swoje życie. Przypomina sobie chłopców, pierwsze miłostki, wujka Wacława z młodości. Wolę jednak milczeć. Czuję, że chciałaby, abyśmy porozmawiali o jej życiu, ale ja muszę się dowiedzieć, a przynajmniej zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie, dlaczego mam taki problem z utrzymaniem się w bliskiej relacji?
— Niech ciocia poopowiada jeszcze… Proszę…
***
Nim pierwszy łan zboża został skoszony, nim usta Szeptuchy nowe złorzeczenia upuściły, Stachu i Małgorzata stanęli przed ołtarzem. Matka łzę uroniła, ojcowie poili gości samogonem, a w noc poślubną Stachu przyłożył się solennie do pracy i małego berbecia wspólnie z Małgośką zmalowali. Nim kolejnego roku roztopy nadeszły, Małgosia kołysankę małemu Stasiowi do snu śpiewała, a Wincenty z Nowego Jorka pisał listy, które tylko ksiądz potrafił przeczytać.
Koni mechanicznych to tu tyle, że w całym powiecie tylu nie ma, a tam w powiecie, w całym województwie tylu nie znajdziecie! Ulice twarde. Kamień na kamieniu, a żeby przez nią czmychnąć szybkim krokiem, trzeba być zwinnym jak kot. Taki mechaniczny koń może nogi poprzetrącać! Chałupy to murowane, takie wysokie, że chmur sięgają. Żeby wejść na taką, trzeba w zmechanizowanej klatce jechać.
Dobrze mi tu. Posadę dobrą u pana Moszczykowskiego dostał. W jego sklepie, z tasakiem w ręku mięso rozbieram. Ja jemu ten list podyktował, a kiedy nauczę się pisać, to sam do Was listy słać będę. A teraz niech Bóg będzie z Wami, muszę tusze na sklep rozebrać, to kończę. Amen.
Nim dwie wiosny minęły, Wincenty sam listy pisał i dorzucał dolary na edukację dla Stacha, którego panna Mania, nauczycielka z dworku, pisać i czytać uczyła.
Ledwo chłopak w bramie dworku się pojawił, ledwo zapytał, czy nie użyczyliby belferki za dobrą zapłatą, pani Walentowicz oczy się zaświeciły. Na wgląd przez dawne czasy zgodziła się bez marudzenia.
Panna Mania każdego wieczora Stachową edukacją się zajmowała, kiedy Małgośka z brzuchem opierała jego gacie i doglądała gospodarki.
Panna Mania znudzona była spacerami po łąkach i czytaniem książek. Raz, kiedy Stachu dzielnie powtarzał literki, próbując sklecić je w jedno zdanie, panna Mania położyła dłoń na jego gaciach. Chłopak ledwo co się spodział, a miał panienkę na swoich udach. Nauczył się pisać i czytać piorunem. Za ojcowe dolary zza oceanu lekcji przybywało i przybywało, a były coraz szybsze i głośniejsze.
Pomiędzy lekcjami pisania i czytania Małgorzata powiła córeczkę. Felcia dali jej na imię. Kiedy Felcia roczek skończyła, ksiądz kaznodziej zapukał do chałupy z listem od pana Moszczykowskiego:
Ojciec Wasz zmarł na suchoty. Dziesięć niedziel będzie, jak go pochowaliśmy na tutejszym cmentarzu w polskiej alejce.
***
— No! Dosyć tego bajdurzenia, synek, na dzisiaj! Trze iść spać. Przyrychtuje ci łoże w drugiej izbie, Tadziu.
— Dobrze, ciociu. — Ledwo co przewracam językiem w gębie i oczami.
— Jak ci nie dość, to w kuferku znajdzie pamiętnik pradziadka. Strasznie bazgrolił, nieborak!
Chwiejnym krokiem podchodzę do komody. Wyciągam mały, drewniany kuferek. Otwieram go. Pod listami leży szary, poplamiony zeszyt.
— No! Możesz iść, dzieciaku, na legowisko. Przyrychtowane masz jak ta lala! — To powiedziawszy, ciotka Hela przystępuje do sprzątania stołu. — A się nabomblowaliśmy! Olaboga! — Łapie się obydwiema dłońmi za głowę.
— Ciociu, to ja się położę. Ten zeszyt do łóżka zabieram.
— A kładzie się, Tadzio. Kładzie się. Tylko tam na elektrykę uważa, bo czasem iskry puszcza i śmierdzi, to wtedy szybko światło wyłączy, bo z dymem pójdziem.
— Dobrze, ciociu — odpowiadam z drugiej izby.
***
Mały Stasio boso wybiegł na mróz w moją stronę, przewrócił się i zniknął w zaspie śniegu. Poderwałem się z kolan, pochwyciłem berbecia w ramiona, zapominając o szczapach drewna, i pobiegłem do chaty, aby ogrzać go przy piecu.
— Stasieńku… Nie wolno tak robić, mamusia będzie się gniewać na ciebie. Nie wolno samemu z chałupy wychodzić — rugałem po ojcowsku chłopca.
Małgorzata darła się wniebogłosy. Leżała na łóżku nieboraczka. Stara Józkowa co jakiś czas przecierała wilgotną, zimną, płócienną szmatką jej czoło, na którym zaraz i tak występowały nowe krople potu. Kobieta nie dawała szans Małgorzacie, kręciła głową to w prawo, to w lewo, odpowiadając tym gestem na moje błagalne spojrzenia z prośbą o małą iskierkę nadziei w oczach.
— Zaprzęgaj konie do sań, dzieci czas do Głupianki wywieźć. Mój stary dojrzy krów i konia, a i do pieca podłoży, póki ty nie wróci.
Jak kazała, tak zrobiłem. Obudziłem Felcię, ubrałem dzieciaki, opatulając po szyję tym, co miałem, a było tego niewiele. Z Małgosią byliśmy szczęśliwi, biedy dużej też nie było, chociaż zaglądała do chałupy, gdy Wincenty zmarł, a Małgosię choroba zaczęła trawić.
Kiedy dziatki były gotowe, aby powieźć je przez las do wujenki, podszedłem do łóżka Małgorzaty. Nachyliłem i powiedziałem na pograniczu płaczu:
— Czekaj na mnie. Słyszysz? Czekaj.
Kobieta skinęła głową na znak zgody, chociaż ból wykrzywiał jej twarz nie do poznania. Nic już nie pomagało.
Nałożyłem kożuch i wskoczyłem na sanie. Mały Staś ledwo utrzymywał Felcię, kiedy galopem mknąłem przez las do wujenki w Głupiance. Ledwo zatrzymałem sanie przed chałupą, wyskoczyłem, podbiegłem do wrót i zacząłem walić z całych sił w dechy.
— Wujenko! Wujenko! Otwórzcie, to ja, Stachu!
— Stachu? Wszelki duch Pana Boga chwali! Ty tutaj!? Po nocy?
Kobieta otworzyła drzwi opatulona w szary pled, a tuż za jej koszulą skrywał się mały chłopiec.
— Wujenko, ja muszę wracać do Małgosi, wujenka zajmie się moimi?
Kobieta nic mi nie odpowiedziała. Podeszła do sań i wzięła Felcię w ramiona, Stasio sam zeskoczył z sań. Dzieciaki weszły do izby.
— Nigdy wam tego nie zapomnę, wujenko.
Kobieta otarła łzy i, nie mogąc wypowiedzieć jednego słowa, machnęła tylko dwa razy ręką na znak, abym pospieszył do konającej żony.
Kiedy gnałem do chałupy, z daleka już dojrzałem płomienie świec w oknach. Im bliżej było, tym śpiew był głośniejszy: „Witaj, Królowo Różańca. Witaj, Matuchno Jezusa…”.
Długo nie wchodziłem do środka. Siedziałem na saniach i płakałem. Moja Małgosia nie miała siły, aby na mnie poczekać. Cieszyłem się, że już nie cierpi, chodzi tam po łąkach Pana i czeka na nas i szykuje jakąś chałupę z przepięknymi widokami, ale w cierpieniu, tu, na tym ziemskim padole ja pozostałem. Słabłem każdej godziny.
Pogrzeb był bardzo trudny. Grabarze walczyli z zamarzniętą na kamień ziemią i ledwo wyrąbali grób. Cała wieś, a i po części okoliczne wioski ściągnęły do kościoła saniami. Małgorzata miała ledwie dwadzieścia pięć lat. Wszystkie baby we wsi ją lubiły. Nigdy nie odmówiła pomocy. Chętnie szła w pole do każdego, kto potrzebował.
Siedząc w kościele przed trumną żony, miałem w głowie jedno pytanie: „Dlaczego?”. Najpierw matka, której nawet nie widziałem na oczy, a teraz Małgorzata. Obie odeszły tak młodo. Doktory z Otwocka powiedzieli, że to przypadłość kobieca — carcinoma cervicis. Dwa słowa po łacinie, które będę pamiętał do końca mojego żywota.
A potem przed oczami pojawiły mi się obrazy Małgosi. Widziałem ją na polu, w łanach zbóż, przy łóżeczku małego Stasia, na łące, kiedy pędziła krowy do obory, przy Siwym, kiedy podsypywała staremu wydze owsa, bo rżał jak najęty od rana. Zawsze była uśmiechnięta, a jeśli zamiarowała coś innego, zbywała to milczeniem albo lekko, tak, żeby nikogo nie urazić, dawała do zrozumienia, że to nie jest po jej myśli.
Wstałem, ostawiłem dzieci z wujenką, a sam udałem się do konfesjonału.
— Księże proboszczu! To moja wina! Moja! — Prawie że na głos karałem siebie.
— Uspokój się. Nie przywrócisz jej do życia, a godności trzeba dochować.
— Księże proboszczu, zeszłej wiosny dałem się uwieść pannie z folwarku… Gdyby nie to, to może moja Małgosia by żyła! Pan Bóg mnie pokarał! Pokarał!
— Zmów trzy zdrowaśki nad grobem żony. Żeby każda umierała, kiedy jej chłop inną chędożył, to byśta w brudnych gaciach wszystkie chodziły. — Usłyszałem pukanie w drewno konfesjonału.
Uklęknąłem przed hostią.
— Ciało Chrystusa.
— Amen
Powróciłem do ławy. Felcia, nie rozumiejąc niczego, chciała, abym wziął ją na rączki. Przytulając się do kożucha, cichutko, raz po raz wypowiadała jedno słowo: „mama?”. Usadowiłem córeczkę na kolanach. Patrząc na trumnę, w której spoczęła Małgosia, nie wyobrażałem sobie dalszego życia.
Żałobnicy zaczęli śpiewać: „Anielski orszak niech twą duszę przyjmie…”.
Trzymając Felcię w ramionach, wstałem. Podałem Stasiowi ojcowską dłoń. Maluch zadarł w górę główkę.
— Idziemy do mamusi? — zapytał na cały głos Staś.
Kobiety zaczęły zawodzić, biedując nad losem synka.
— Nie, syneczku, idziemy pożegnać mamusię. Mamusia zamieszka u Pana Jezusa.
Wyszliśmy za trumną przed mały, drewniany kościółek w Gliniance. Żałobnicy tworzyli orszak, który poniósł Małgorzatę w ostatniej drodze na cmentarz. Kiedy ruszyli, razem z dziećmi kroczyłem z podniesionym czołem, tuż za trumną żony. Trzymałem się dzielnie aż do momentu, kiedy mały Staś, stojąc nad grobem matki, z dziecięcą ciekawością nachylił się, spojrzał w dół, szarpnął mnie za nogawki od spodni i zapytał:
— Tatko, a kto tam je?
Upadłem kolanami w śnieg z rozpaczy i tuliłem malca w ramionach. Reszta kobiet jękliwie zawodziła, a chłopy łzy roniły na potęgę. Gdyby kto nie widział, pomyślałby, że durne na pogrzeb samogonu się ochlały i bimber oczami im się wylewa, ale one wszystkie trzeźwe jak te świnie przy korycie były.
Co tam ludziska mogli, to przywieźli. Stary Olczuk metr ziemniaków przytargał saniami ze swojego spichlerza, Sasiny kopę jajek od najlepszych niosek, Gondziory beczkę kapusty kiszonej, a pan Miszczykowski zza oceanu na wieść o nieszczęściu podał przez księdza proboszcza dolary na leczenie biedaczki. Na leczenie późno było. A dolary przydały się na chleb dla dziatek.
Kiedy stary umiera, ludzie wspominają jego żywot, piją, nawet się śmieją na konsolacji, ale kiedy młoda kobieta, ostawiając dwójkę dziatek, odchodzi, ludzi współczucie ogarnia, łzy ronią, roztkliwiają się nad malcami. One same biedne, ale co tam mogli, to ze swoich chałup nawieźli.
Chłopu bez kobiety ciężko na wsi, a co dopiero z dwójką małych berbeci. Felcia ledwo co dwa latka skończyła, a Staś to taki wiercipiętek był, że oczy trza było mieć dookoła głowy, co by głupiego nie zmajdrował. Kobiety z wioski mądre były życiowo, wiedziały, że albo mi babę znajdą, albo będą musiały same brzdące do chałup przygarnąć i chować.
Wszystko szło na zmarnowanie. Ziemia leżała odłogiem, krowy niepodojone, Siwy bez worka z owsem pozostał, świniom ziemniaków nikt nie naparował. Od rana nie trzeźwiałem. Nie potrafiłem poradzić sobie z bólem po stracie ukochanej Małgorzaty. Nawet Felcia i Staś, szkraby, które ładowały się na kolana głodne, oszczane, nie były siłą, która powstrzymałaby moją dłoń przed wlaniem kolejnego kubka z samogonem w gardło. Zamykałem się w drewutni albo w oborze z mućkami. Gadałem do kur albo do Siwego, który nie rozumiejąc słów pana, rżał raz za razem, domagając się owsa.
— Siwy, ty wiesz, jak było, koniku? Wiesz? — Przybliżyłem paszczę konia do swojej twarzy. — Wiesz, cholero! Ty wszystko wiesz. Wincenty cię dobrze wyszkolił!
Kobiety ze wsi, widząc, że prędzej mnie szlag od przepicia trafi, niż zajmę się dzieciakami, same zakręciły się koło maluchów. Nakarmiły, napoiły, wykąpały umorusaną Felcię, ale ani matki, ani tym bardziej ojca nie mogły im zastąpić. Uradziły, że trzeba wyswatać mnie z Felczakową.
Mieszkała na skraju wsi. Samotna, dorodna baba z trzema krzyżykami na karku. Kiedy pożar strawił jej ojcowiznę, ostała się sama. Ksiądz ulitował się nad dziewuchą, ledwie piętnaście lat przekroczyła, kiedy ogłosił z ambony, że trza zbić jakąkolwiek chałupę z belek. Lato nie minęło, a izba stała pod dachem. Żaden kawaler koło niej się nie zakręcił, wiadomo — bez posagu, to i nieatrakcyjna się wydawała, ale jako macocha dla moich dzieci nadawała się idealnie.
Wiosna dobrze nie rozkwitła, kiedy Felczakowa, zachęcona podszeptami bab ze wsi, zakręciła się koło mojej chałupy. Mrozy dobrze nie odpuściły, a cwane babsko w piecu napaliło, dzieciakom kapuśniaku nagotowało, gacie oprało, chałupę ogarnęło, a kiedy spojony samogonem wróciłem na legowisko, władowało się chyżo pod moją pierzynę. Nim się spodział i obrócił na drugi bok, franca dupsko wystawiła, to i wziął — przeca chłop nie odmawia, kiedy baba sama nadstawia.
Ledwie rano szyją żem pokręcił, ledwie kości rozprostował, a ta już z brzuchem po wsi latała, obwieszczając wszem i wobec, że to Stachowa robota. Chciał nie chciał, żałoba końca nie dobiegła, nawet w połowie nie była, a żem musiał z Felczakową przed ołtarzem stanąć. Ksiądz głową pokiwał, zbeształ mnie skruszonego, żem żałoby nie uszanował, ale wyjścia klecha nie miał, ślubu udzielił.
Baby wesele wyprawiły, kartofli ze słoniną nagotowały, chłopy bimbru upędzili. Tydzień cholerniki nie trzeźwieli, a kiedy już młodej pannie biesiadowanie nosem wyszło, to wszystkich pogoniła.
— Fora ze dwora! Koniec tego chlania!
Starą panną ogołoconą z ojcowizny była. Kiedy ich chałupa w ogniu stanęła, ona z potańcówki wiejskiej wracała. Z daleka dostrzegła płomienie, ale była pewna, że to stodoła się zajęła. W te pędy pobiegła ku siedlisku. Cała chałupa po niebo w ogniu stała, a ojców nigdzie nie było. Krzyczała, rwała włosy z głowy. Zanim pierwsze sąsiady przygnały co tchu, to i po wszystkim było. Po chałupie jeno czarna dziura ostała, zgliszcze jak smoła, z których do góry walił siwy dym.
Nazajutrz, o poranku, co odważniejsze chłopy weszły do pogorzeliska. Matkę i ojca młodej Felczakówny w łóżku zwęglonych zastali.
— Musiała iskra strzelić na drewna przy piecu — powiedział stary Józek.
Dziewczyna w oborze zamieszkała. Po wsi nogami powłóczyła jak jakiś kocmołuch. Ksiądz po kolędzie o pomoc prosił dla nieboraczki. Kto tam mógł, to pomógł, a wiosną jedną izbę z desek pozbijali.
Babie nie w głowie były cudze bachory, tym bardziej te swoje. Wyczekała momentu, kiedy żem w drewutni się zaszył, gdzie samogon pędził. Poszła za stodołę, oparła drabinę o deski, weszła do piątego szczebla, a potem skoczyła na ziemię. Tak długo wchodziła i tak długo skakała, aż felczer z miasta przyjechał i usunął z brzucha martwego dzieciaka.
— Ugrała franca dwa w jednym — pomstowała stara Józkowa.
Ona jedyna nie dała się omamić „miłowaniu” Felczakowej.
— Miłowanie to żem widziała raz, w oczach Małgorzaty, nawet wtedy, kiedy konała z bólu. Potem pozostała tylko Stachowa rozpacz.
Przysiadła w drewutni, błagając mnie, co bym pić przestał i dziatkami się zajął.
Baba pozbyła się niechcianego szkraba, a felczer oznajmił, że więcej mieć nie będzie mogła. Jej łzy po stracie dziecka były suche, a mnie było wszystko jedno. Pomimo ślubu i goniących siewów, żem nie trzeźwiałem od samiusieńkiego poranka.
Rok za rokiem płynął, moja baba gospodarkę objęła. Radziła sobie, jak umiała. Kiedy Siwy ze starości zaniemógł, czternastoletniemu Stasiowi chomąto zakładała i goniła do roboty w polu. Po skończonej orce Stasio zachodził do stodoły, gdzie czekała wielka balia, którą babsko każdego poranka napełniała wodą ze studni i ustawiała tuż przed stodołą w najlepiej nasłonecznionym miejscu siedliska.
Stasio chwytał balię za brzeg, ciągnął, zapierając się nogami o ziemię, a kiedy dociągnął draństwo do stodoły, zamykał wrota, rozbierał się i wskakiwał do ciepłej wody. Chłopak pluskał się tak długo, aż macocha na strawę zawołała. Czasami to i nawet przysnął.
— Ojciec? A co ojciec tu robi? — zapytał, kiedy zjeżdżałem na dupie z kopy siana.
— Dorośniesz, to będziesz wiedział, smarkaczu, co się na kopie siana chędoży — zaśmiałem się pod wąsem.
— Ojciec przed macochą się chowa, co by do roboty nie goniła! — wszedł w dysputy żółtodziób.
— Patrzcie go! Czternaście wiosen ledwo się dochrapał, jaja mu dobrze nie obrosły szczawiem, a już taki mądrala!
Pacnąłem dłonią o taflę wody, rozbryzgując ją na twarzy syna, który niewiele myśląc, odwdzięczył się pięknym za nadobne.
Staś lubił spędzać ze mną czas. Nigdy go do roboty nie pędziłem, potrafiłem gadać z gołowąsem godzinami, nawet kiedy byłem dobrze nakropiony samogonem.
— Ojciec, co to jest chędożenie? — zapytał, czerwieniejąc na twarzy.
— Ech, ty młokosie. Niewiele starszy od ciebie byłem, jak mnie stara pica dosiadła. Może już i czas — zatrwożyłem się, zawieszając wzrok na twarzy syna. — Może już i czas.
— Na co czas, ojciec? — nie odpuszczał.
— Wacka grabą miętosisz? — zapytałem wprost, wlepiając ślepia w gębę smarkula.
— Wacka? Grabą? Nic nie rozumiem.
— Ech, co wy z życia macie. Robota i robota. Brata starszego nie masz, to i nie ma cię kto nauczyć. — Poklepałem smroda po ramieniu.
— Ojciec mnie nie nauczy? — zapytał zupełnie poważnie.
Stanął na równe nogi i zaczął opłukiwać wątłe ciałko wodą. Pochwyciłem go za rękę w nadgarstku. Zesztywniał ze strachu.
— Nie bój! To nie będzie bolało. — Przesunąłem jego dłoń w kierunku krocza. — Zaciśnij.
Chłopak ledwo wykonał polecenie, kiedy jego członek nabrzmiał i zrobił się twardy niczym głaz. Trzymając go za nadgarstek, zmusiłem dłoń syna do działania. Po kilku ruchach chłopak zamknął oczy, jego twarz poczerwieniała, a oddech przyspieszył. Puściłem jego nadgarstek. Ten, nauczony ruchów, dokończył sam. Chwilę potem oddaliłem się za kopę siana, tak aby pozostawić młodego z nowym doświadczeniem, ale jako dobry nauczyciel obserwowałem wszystko, wychylając się raz po raz zza kopy siana. Nie upłynęło parę minut, jak chłopak wił się niczym nadepnięty zaskroniec, a jego frędzel wystrzelił niewielką ilością nasienia. Chłopak opadł z sił prosto w wodę. Kiedy tak siedział w balii ze ślepiami wbitymi w moje, podszedłem do niego i żem rzekł:
— A zmaluj jakiego bachora, to ci łeb urwę, zasrańcu. — Uśmiechnąłem się.
Wrota stodoły nagle otworzyły się. Na twarzy macochy malował się grymas, który nie zwiastował niczego dobrego.
— Ile mogę wołać, do cholewy!? Ziemiory na stole! Dalej mi, jazda, jeden z drugim, nie będę całe wieki na was czekać, smrody cholerne! — Waliła przy tym ścierą, gdzie popadło. Mnie po plecach, a Stasia po zadzie.
— Idziem, już idziem, nie szamocze się, bo na urodzie straci.
Kiedy wyszła ze stodoły, młody Stach, wycierając się, dołożył do pieca:
— Ojciec… Wy to ślepym musieli być.
— Oż ty śrembulcu! — Złapałem smarkula za ręce, próbując podtopić dla żartu w balii. Ten wyrwał się, przekręcił o sto osiemdziesiąt stopni, ledwo com się spodział, a dzieciak siedział na moich plecach okrakiem, zmuszając starego capa do poddania się, a co za tym idzie, do zanurzenia się. Potem odskoczył za snop siana, chichocząc co niemiara.
— Wygrałeś, czorcie, wygrałeś! — Podszedł i podał mi rękę, bym wstał z balii.
— Idź, zjedz ziemiorów.
Staś ubierał się, kiedy ja żem zdejmował przemoczone ciuchy, po czym usiadłem w balii. Kiedy wychodził ze stodoły, obrócił głowę.
— Tata… a mogę tak każdego dnia tą ręką…?
— A i pięć razy w dzień, synek — odpowiedziałem, opierając nogi o rant i wyciągając krzyż wzdłuż balii. — Ino księdza nie pyta, bo będzie chciał pomóc. — Parsknąłem śmiechem na cały głos. — Idzie na ziemiory, a zostawią tam trochu dla mnie. — Zaśmiewałem się. Staś zatrzymał się przy wrotach stodoły. — To żaden grzech, synu, żaden grzech — powiedziałem zupełnie poważnym głosem.
Kolejnego dnia balia z wodą grzała się w promieniach słońca od rana. Stasio i macocha jak zwykle powrócili z pola przed zachodem.
— Felcia! Felcia! — Baba przywoływała pasierbicę.
— No?
— A idzie, krowy nagoni do zagrody — wydała polecenie dziewczynie, po czym zajrzała do drewutni.
Siedziałem przy samogonie, bełkocząc pod nosem. Machnęła ręką, a wychodząc, walnęła drzwiami o framugę tak, że prawie się rozleciały. Podeszła do wrót stodoły i zajrzała przez odstępy w dechach. Dostrzegła Stasia, który siedział na rancie balii i szybkimi ruchami dłoni zapewniał sobie dobry wypoczynek po trudzie orki w polu. Kobieta wystała do końca. Kiedy Stasio opadł w wodę, odeszła.
Następnego dnia po zachodzie wygoniła, jak co dnia, Felcię po krowy. Zakradła się do stodoły, uchyliła lekko wrota i weszła do środka. Stanęła tuż obok balii. Stasio spojrzał na kobietę przekonany, że ta przyszła pogonić młokosa na strawę. Ta jednak podwinęła kieckę i władowała się do balii. Usiadała na Stasiowym brzuchu, rękę odchyliła do tyłu, a ten zaraz potem poczuł ciepło, które ogarnęło jego trzewia. Podsunęła gołodupcowi cycka pod paszczę, a ten, idąc za głosem intuicji, zaczął go ssać. Kiedy po kilku ruchach biodrami kobiety doznał spełnienia, ta dopiero nabrała ochoty na cwałowanie.
— Ojciec mnie ostrzegali, co bym bachora nie zmalował…
— Moja w tym głowa, co byś nie zmalował. Cichaj.
Ledwo co Felcia krowy do obory wprowadzała, było po wszystkim, a Stasio wodę z balii wylewał na podwórzu.
Po zjedzeniu wieczornej strawy żem poszedł do stodoły. Latem lubiłem spać na sianie. Ledwo co rozprostowałem kości, a usłyszałem syna:
— Ojciec? To wy?
— Ano ja, a kto by inny.
— Myślał, że to macocha znowu
— Żem widział, jak cię chędożyła. — Zaśmiałem się, kładąc się tuż obok chłopaka.
— To to już na pewno grzech. — Smarkul zatrwożył się.
— Ano grzech, grzech. — Przewróciłem się na drugi bok. Po chwili odwróciłem głowę do syna. — Jak księdzu na spowiedzi nie powie, to i grzechu nie będzie, bo jaki to grzech, kiedy Pan Bóg o nim nie będzie wiedział?
— Mądrze, ojciec, gadacie. A jak bachor z tego będzie? Sami ojciec powiedzieli, że mi łeb utną!
— Toć powiedziała ci, że jej w tym głowa, żeby nie było.
— To ojciec to widzieli?
— Śpi już. Łeb mi pęka, a ty jęczy i jęczy.
Lato dobiegało końca, wrześniowe noce na dobre wygoniły Stasia ze stodoły. Pomimo żem śmierdział samogonem, to wolał moje towarzystwo niż napastliwej macochy, która nie mając żadnego pożytku z mojego dyszla, coraz śmielej sobie poczynała z chłopakiem. Stasio unikał kobiety jak diabeł święconej wody. Zanim wszedł do balii, zamykał wrota stodoły na skobel albo mnie prosił, co bym posiedział przy nim podczas kąpieli. Namawiałem chłopaka, aby poszedł na wiejską potańcówkę do sąsiedniej wsi. Na babę nie było mocnych, nawet ja nie potrafiłem odciągnąć starej od smarkula. Pogonić jej z domu nie mogłem, bo żoną była, a poza tym kto by gospodarkę obrabiał?
***
Zdejmuję okulary. Myślę o Stasiu. Niesamowite, że w tamtych czasach do seksualności dziecka podchodzono tak frywolnie i z taką beztroską. Nie przejmowano się, jak taki kontakt wpłynie na emocje i psychikę nastolatka.
Jest druga w nocy. Nie potrafię powstrzymać się przed dalszą eksploracją pamiętnika pradziadka. Na marginesie jednej ze stron dostrzegam wpis, który jest pochyły, jakby pisany niepewną ręką. Pradziadek miał dość zgrabny charakter, taki techniczny, jakby stawiał litery do planu architektonicznego. Zakładam okulary.
Na wszystko późno. Podupadam na zdrowiu, coraz częściej kasłam, z sił opadam. Ślubna żałuje grosza na doktora.
Boże… on umiera! Zostawi te biedne dzieciaki na pastwę tej cholery! — krzyczę w myślach.
Nie mogę powstrzymać emocji. Czytam dalej. I tak nie zasnę!
***
Na jednej z wiejskich potańcówek młody Stasio poznał Jankę. Dziewczyna mieszkała z ojcami w sąsiedniej wsi, w Siwiance. Było ich troje w domu. Ona, najstarsza, miała piętnaście wiosen. Chłopak zadurzył się w dziewczynie, lubili spędzać ze sobą czas. Kiedy w obejściu nie było roboty, gnał przez pola i las, gołymi stopami przechodził na drugą stronę Świdra, stawał nieopodal chałupy i gwizdami nawoływał Jankę do płotu. Ta wymykała się pod pretekstem dojrzenia krów na pastwisku, a tuż za stodołą wpadała w Stasiowe ramiona. Chodzili po lesie. A to jagód nazbierali, a to grzybów.
Stare babsko podejrzewało, że coś jest na rzeczy
— A ty tak sam z siebie na te grzyby chodzisz?
— Ojciec kazali, to chodzę. A słowo ojca święte
Słysząc to, uśmiechnąłem się pod wąsem. Nie wątpił, że syn jest szczęśliwy. Dobrzem pamiętał, jak pacneli my z Małgorzatą w snopki ze zbożem. Karnym słowem żem upominał smarkula, co by bachora nie zmajdrował, ale w duchu liczyłem, co by Janka brzemienną była i mojego syneczka spod władania ślubnej wyrwała.
Felcia to taka krucha ptaszyna. Wypisz, wymaluj Małgosia. Co by nie trafiła w łapy jakiego pijusa, tudzież łajdaka wiejskiego. Dopiero co czternaście wiosen ma, ale czas tak szybko płynie. Mnie go już wiele nie ostało.
Staś był nieostrożny i zapomniał, że macocha może śledzić jego kroki. Kiedy w lesie na mchu obejmował Jankę, ta franca wyrosła przed nimi jak dziad leśny, krzycząc głosem rozjuszonej jędzy:
— A paszła w ciorty! Paszła! Łajdactwo, psia jucha! — Macosze było nie w smak, że chłopak wolał młodą, długowłosą, jędrną dziewczynę niż starą, pomarszczoną, bez zębów babę. — A już ci! Amorów się zachciało… Do chałupy! Ino chyżo! — poganiała, oglądając się, co by na pewno Janka pognała do swojej wsi.
Kiedy wrócili, zagroziła Stasiowi, że jeśli nie zostawi Janki w spokoju, to Felcia wyląduje na bruku albo sprzeda ją do warszawskiego burdelu. Kochał siostrę z całych sił. Miał wpojone przeze mnie, że Felcia krucha jest i trzeba jej czas poświęcać.
Ze łzami w oczach próbował zapomnieć o Jance, by ochronić siostrę przed nieobliczalną macochą.
Wytrzymał do wiosny. Idąc w niedzielę do Glinianki na sumę, dostrzegł Jankę na wozie. Nie czekając, aż dotrą do kościoła, pobiegł za nimi, wyczekał momentu, kiedy dziewczyna sama na placu została i poprosił o rozmowę. Ta zgodziła się bez wahania. Od tego dnia spotykali się ukradkiem przed macochą.
Nie minęły dwie niedziele, kiedy życzliwi sąsiedzi donieśli o Stasiu biegającym przez Świder na schadzki do Siwianki. Ta niewiele myśląc, spakowała dziewczynę, zaprzęgła konie do wozu i wykrzyczała na całe siedlisko:
— Koniec tego dobrego! Żeby mnie tak na śmieszność wystawiać? Żegna się z Felką. Już jej nie obaczy. Jedna morda mniej będzie do koryta — rzuciła się na Stasia.
Widziałem wszystko zza uchylonych drzwi drewutni. Chłopak dostał szału i gdybym resztkami sił nie wybiegł, doskoczył, niechybnie skróciłby babę o głowę.
Pobiegł kłusem do stodoły, pochwycił kosę, ledwo chwila minęła, a przystawił ostrze do szyi macochy, która siedziała na wozie, trzymając w dłoniach lejce.
— Rusz mi siostrę, franco, a jutra nie doczekasz — wysyczał przez zęby.
Macocha znieruchomiała. Wyrwałem Staśkowi kosę z łap. Odepchnąłem go na bok.
— Jak zarżniesz ścierwo, za kraty pójdziesz, kto się Felką zajmie?! — wydarłem się na chłopaka.
Tego dnia ślubna zrozumiała, że nie ma mocnych na pasierba. Chłopak zmężniał i nie popuścił starej cholerze na krok. Zabrał mnie z drewutni do chałupy, za piecem miejsce umościł, co bym doszedł do siebie. Doktora zawezwał i kurę na rosół ubił.
***
— Coś się nie zgadza, do cholery — denerwuję się. — Przecież to jest inny charakter pisma, jakby nowa część.
Mimo że jest trzecia w nocy, jestem zmęczony i boli mnie z przepicia głowa, w pamiętniku pradziadka dostrzegam dość mocną niespójność. W pewnym momencie kontynuowanie zapisków przejął młody Staś.
***
Wszystko na darmo. Nie minęło pół roku, a ojciec żywota dokonał. Nad grobem Stacha tylko ja i Felcia łzę uronili. Stara sekutnica ziemi nad trumną oprószyła, kieckę zawinęła i wróciła do chałupy. Kobiety pluły za cholerą, ale i sobie w brodę, że taki los zgotowały nieboszczykowi i nam. Po pogrzebie stara Józkowa zaprosiła nas do siebie na kapustę ze słoniną. Wspominalimy ojca i Małgorzatę. Józkowa łzę uroniła, a stary Józek nalał do szklany samogonu.
— Pij. Taki to żywot, że bez picia nie idzie go znieść.
Upłynęły kolejne dwa lata. Zmieniłem się nie do poznania. Z chłopaka, którego cieszyło życie, pozostał wrak. Ojciec zmarł, a macocha znalazła młodszego następcę, który nie pił, był silny jak tur, zaspokajał ją pod pierzyną, a i od roboty nie stronił.
Mam osiemnaście lat, macocha zagarnęła całą gospodarkę, a mnie co w życiu pozostało, to dalej chronić młodszą siostrę przed wszystkimi zmorami tego świata, a przede wszystkim przed amorami nowego przydupasa macochy, który zbyt chętnie pomagał Felci przy wieczornym dojeniu krów.
Ograbiła mnie z posagu, nikt we wsi ani w powiecie nie dawał wiary, że kiedy przyjdzie do żeniaczki z Janką, to stare babsko da z gospodarki morgów. Ojciec Janki zabronił spotykania się ze mną. Dziewczyna usłuchała. Z tej żałości coraz częściej zaglądam do drewutni.
Zapędy miłosne przydupasa przybrały na sile. Felcia poskarżyła się, że ten nie utrzymuje łapów przy sobie.
Rozwścieczony niczym byk Grodzielów wparowałem do obory i rzuciłem się na chłopaka.
— Amorów ci się zachciewa!? No to ja ci dam amory! — Przydupas wymsknął się spod moich ramion, a Felcia uciekła z obory.
— Ano zachciewa… Nie wolno? A może ty chcesz? Mnie wsio równo, i tu dziura, i tam dziura — śmiał się prosto w twarz.
Kiedyśmy tak stali naprzeciwko siebie z zaciśniętymi pięściami, sapiąc jak parowozy, żaden z nas nawet o krok nie zrobił kolejnego ruchu. Po chwili rozluźniłem dłonie, bo dotarło do mnie, że przegrałem. Podszedłem do belki okalającej snopy siana, rozwiązałem sznurek przy płóciennych spodniach i upewniwszy się, że Felcia jest bezpieczna i nie ma jej w pobliżu, opuściłem spodnie do kolan, po czym nachyliłem się.
— Ją ostaw w spokoju.
Przydupas zamarł w bezruchu. Po chwili podszedł do mnie, nachylił się, złapał za rant spodni i wciągnął je z powrotem na moje biodra.
— Nie trzeba. Nie tknę ci siostry. Obiecuję.
Odwróciłem się do przydupasa. W jednej chwili przypomniałem sobie jego imię. Bartłomiej lewą ręką podtrzymywał moje spodnie, a prawą wyciągnął na zgodę, po czym uciekł wzrokiem w dół.
— Ty szelmo! Chciałeś tego! — krzyknął, uśmiechając się.
Felcia była bezpieczna, ja pozyskałem przyjaciela, a macochę grom z jasnego nieba trafiał, kiedy widziała nas dwóch w tak dobrej komitywie.
Kolejnego lata w wielkiej bali, w nagrzanej słońcem wodzie, po ciężkiej harówie w polu obydwaj zażywaliśmy kąpieli. A po zachodzie, kiedy opróżnialiśmy gąsior samogonu, zasypialiśmy na sianie.
Minęło lato, czas było wrócić do chałupy, ale to już nie był ten sam Bartłomiej ani ten sam Stasio. Byliśmy inni. Przynajmniej ja byłem bardziej męski, dojrzały. Nie bałem się o przyszłość. Miałem przy boku Bartka.
Macocha poczuła się opuszczona przez młodego kochanka. Każdego wieczoru robiła mu wyrzuty:
— Do roboty cię tu wzięła, dach i jadło ci dała!
— No to i robota zrobiona, a jadło się należy. — Nie pozostawał jej dłużny.
Felcia niczego nie pojmowała. Kiedy stare babsko groziła, że ich wszystkich z chałupy na zbity pysk wyrzuci, zapytała drżącym głosem:
— Stasiu, co tu się wyprawia? Dlaczego macocha jest taka zła?
— Taką Pan Bóg ją stworzył, ale ty jesteś bezpieczna, to najważniejsze — odpowiedziałem, głaszcząc siostrę po głowie, kiedy ta siedziała przy stole.
— Chciała przed ołtarzem stanąć z Bartłomiejem, a teraz to go chyba nienawidzi — nie dawała za wygraną, próbując zrozumieć złość kobiety.
— Jak nie z nim, to z kim innym stanie… Najważniejsze, że ty jesteś bezpieczna, tak jak ojciec tego chciał.
Mróz skuł wioskę na kamień. Śnieg spadł po kolana, drzewa tak oszroniło, że gałęzie łamały się pod ciężarem lodu. Bartłomiej odział się w kożuch, nałożył czapę i wyszedł z chałupy. Ledwo przeszedł do obory. Wypiłem ciepłe mleko, zagryzłem pajdą chleba, po czym odziałem się kożuchem i pobiegłem pomóc przyjacielowi. Sanie ciężkie, ze stodoły trza było wyprowadzić. Drewno się kończyło w komórce, a zima zapowiadała się długa i sroga.
Do lasu konia pognali, co by parę brzózek ściąć na opał. Kiedy dotarli my na skraj wioski, ledwo wjechali do lasu, Bartłomiej wykrzyczał:
— Dłużej nie dam rady!
— Damy radę, wytrzymasz.
— Ni chuja! — Po czym pacnął batem zad konia.
Tej nocy macocha, która spała jak kamień, niespodziewanie przebudziła się. Przeszła z izby do pieca, gdzie miałem swoje legowisko. Wzięła w dłoń metalowy kubek, nabrała z wiadra lodowatej wody, przechyliła i wypiła duszkiem. Grdyka jej się unosiła to w górę, to opadała w dół. Kiedy wydudniła całe naczynie, odstawiła je na drewnianą półkę, tuż koło pieca. Kątem oka dostrzegła coś dziwnego na skraju legowiska. Zamiast dwóch Stasiowych stóp, widziała cztery.
— Ki czort? — szepnęła pod nosem. Podeszła bliżej, po czym ręką zaczęła macać wynurzone spod kożucha giry.
— Ki diabeł? — odezwał się zaspany Bartłomiej.
— A to takie buty! To takie mecyje! — rozzłościła się.
Wynurzyli my się zza pieca. Pierwszy wypełznął Bartłomiej, a tuż za nim, niczym sprężyna, ja wyskoczyłem spod kożucha.
— Bezbożniki cholerne! — wydarła się na całe gardło, budząc Felcię, która spała w tej samej izbie na sienniku. — Fora ze dwora, zboczeńce! — Chwyciła za miotłę, by przegonić nas z chałupy.
To było za dużo jak na moje nerwy.
— A przypomnieć ci, franco, jak ci kosę do łba przystawił? — Nawet brew nie drgnęła, nawet czoła żem nie zmarszczył.
— Ale z ciebie kozak! — krzyknął Bartłomiej.
— Fora ze dwora, bo jak ja kosy weznę, to wasze flaki po płotach będą wisieć! — darła się, wymachując miotłą.
Felcia usiadła na sienniku i przecierała oczy ze zdumienia. Kolejna awantura. Dziewczyna zdążyła się przyzwyczaić, a że nic nie rozumiała z tych macochowych pokrzykiwań, pokładając nadzieje w bracie, okręciła się do ściany, wypięła cudownie kształtną i pulchną pupę i poszła dalej spać.
— Macocha idzie się przespać, dobrze radzę. A jutro niech się spakuje i wróci tam, skąd przyszła… — nie dawałem za wygraną, a kiedy gramoliłem się z powrotem za piec, dodałem: — Durne babsko.
— Franca słyszała? — Bartłomiej spojrzał na kobietę, uśmiechnął się szyderczo, po czym zaległ przy mnie.
O poranku spakowalimy tobołek macochy. Wpierw Bartłomiej zawiózł kobiecie saniami drewna na opał, trzy metry ziemniaków, słoniny i mleka w dzbanku. Ja żem dopakował dwa bochny chleba. Nim Bartłomiej obrócił, w chacie na skraju wsi palił się ogień w piecu. Macochę umościlimy na saniach, po czym odwieźli na stare śmieci.
— Samej was tu nie ostawim, jadła i drewna przywieziem, ale powrotu do siedliska ojcowego nie macie.
Kobieta usiadła przy piecu w jednoizbowej chacie. Mars na jej czole i zacietrzewiona mina nie wróżyły niczego dobrego, ale była bezradna wobec dwóch chłopów na schwał, którzy odebrali jej upragniony majątek.
***
Co jest!? Gdzie kolejne strony? Kurwa. Ktoś je wyrwał…
Wstaję z łóżka i gaszę lampkę.
Co takiego tam było i kto je mógł wyrwać? — ta myśl nie daje mi spokoju, chociaż głowa sama zatapia się w miękkiej poduszce z pierza.
Zmęczenie i upojenie ciotkową wiśniówką bierze górę. Zasypiam tuż po trzeciej nad ranem. Na dworze zaczyna świtać.
Radziecka bajda
— Ja pierdolę! Ja pierdolę! No, ja pierdolę! — ujadam pod nosem. — Zamknij się, skurwysynu!
— A co tak się wyżyma na biednego koguta Maciołkowej? A?
— Napierdziela tym dziobem od piątej rano!
— Jak to kogut… — Ciotka, niewzruszona moim porannym wkurzeniem, wali kulasem po fajerkach węglowej kuchni.
— Ciocia też nie ma litości?
— Oj, synek, synek. Ty to chyba nie z naszej familii.
— Jak to? — niepokoję się.
— Twój prapradziad, pradziad, dziad i prakuzyni chlali do rana, ale o piątej mus było wstać do bydła!
— Ciotko, ale ja nie mam bydła! Litości!
— Niedziela! Wstawaj, cholera! Do kościoła idziem!
W tym momencie kobieta przeraziła mnie nie na żarty. Zrywam się z pozycji leżącej na cztery litery, siadam, ledwo kojarzę godzinę i dzień. We łbie dalej lata „samolot”, a oczy ociężałe, jakby kto stos kamieni położył na moje powieki.
— Jakiego kościoła? — Przecieram zaropiałe oczy. — Ciotko, ja od piętnastego roku życia nie przekroczyłem progu żadnego kościoła!
Hela patrzy na mnie spode łba. W prawej ręce trzyma stary, żeliwny czajnik, a lewą wsypuje fusiastą, czarną herbatę do białego kubka.
— Powód, żeby bramy świątyni przekroczyć zawsze się znajdzie — mówi zupełnie spokojnym głosem, zalewając herbatę wrzątkiem.
— Niech mi ciotka poda jeden.
— A nawet i dwa! — krzyczy.
— Słucham.
— Pierwszy to taki, synek, że jak nie zwleczesz dupy z wyrka i nie pójdziesz się pomodlić za moje zdrowie, to z dalszych opowieści dupa.
— Ciotka na umierającą nie wygląda — drwię. — A ten drugi?
— A drugi doczesny.
— Doczesny?
— Taki był zainteresowany historią naszej familii, że zostawił samochód wczera pod kościołem!
— Matko jedyna! Pewnie ukradli!
— A kto by ci takiego grata ukradł? Rusków u nas nie ma. Byli po wojnie, ale wrócili do matuszki Rasyji w cholerę.
Wychodzimy z chałupy. Ciotka bierze mnie pod rękę. Idziemy w kierunku kościoła.
— Ciociu, dlaczego pamiętnik jest niepełny? Jakby ktoś wyrwał ostatnie strony.
— Twój dziadek pisał go niemal przez całe życie. Przyjeżdżał do mojego męża na sobotę i zostawał do niedzieli. Pili, rozprawiali o przeszłości, a potem otwierał ten kuferek, do którego kluczyk tylko on posiadał. Wyciągał ten zeszyt i zaczynał pisać. Czasem do rana. Przed śmiercią przyjechał pijany w sztok. Był późny wieczór. Walił jak opętany w drzwi. Mój mąż otworzył. Ten wleciał jak oparzony do izby, złapał kuferek, otworzył, wyciągnął zeszyt, wydarł ostatnie strony, po czym wyszedł bez pożegnania.
— Słyszałem z opowieści rodzinnych, że dziadek miał problemy emocjonalne, ale nie przypuszczałem, że aż tak poważne.
— Problemy emocjonalne… — powtarza moje słowa spokojnym głosem. — Ładnieś to ujął, synek. Ale twój dziadek był zwykłym narwańcem. Czasem się go bałam. Mówię szczerze jak na spowiedzi.
— Jak to jest ciociu? Czasem śpiewacie, a czasem mówi ciocia czystą polszczyzną…
— Wnuki mi nie pozwalają. Starszy krzyczy na mnie, żebym mowy ojczystej nie kaleczyła. Ale jakie to kaleczenie? A kiedy tutaj sobie latem przyjadę, mogę czuć się swobodnie. Ale tobie to nie przeszkadza? Prawda?
Uśmiecham się. Głaszczę ciocię po dłoni, którą oplotła wokół mojej ręki w drodze do kościoła.
— Dawaj, synek, sadzim większe kroki, co bym wszystko jak na spowiedzi pamiętała, inaczej uznasz swojego nestora za ofiarę, a tego bym nie zdzierżyła.
— Nie lubiła go ciocia…
— Twoja świętej pamięci babcia Janka swoje przez niego wycierpiała. To była święta kobieta.
Dochodzimy do kościoła. Otwieram stare drewniane drzwi świątyni. Ciocia wchodzi przodem. Siadamy w trzeciej ławie.
— Ach. Gdyby te stare dechy potrafiły rozprawiać… — Starowinka wzdycha, rozglądając się po wnętrzu.
Rozlegają się dzwonki obwieszczające rozpoczęcie mszy świętej. Organista gra pierwsze takty. Zgromadzeni ludzie zaczynają śpiewać:
— Boże, lud twój czcią przejęty…
Ciocia śpiewa najgłośniej ze wszystkich.
Stoję jak słup soli, czuję się nieswojo. Hela wbija swój łokieć między moje żebra, nakazując śpiewanie. Otwieram usta, bardziej ze zdziwienia i zaskoczenia niż po to, aby wydobyć z siebie jakiekolwiek dźwięki.
Rozglądam się po świątyni. Po chwili dociera do mnie, że prawdopodobnie nic tutaj nie uległo zniszczeniu, nic nie zmieniło się od czasów Wincentego. To tutaj, przed tym ołtarzem Małgorzata i Stanisław brali ślub, ochrzcili mojego dziadka, a potem Felcię. To tutaj mój pradziadek żegnał ukochaną Małgorzatę, a w końcu sam wybrał się przed ten ołtarz na ostatnią drogę. Także mój dziadek i babcia przed tym ołtarzem ślubowali sobie wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że nie opuszczą się aż do śmierci.
Zerkam na ciotkę Helę, która gorliwie wykrzykuje kolejne wersety pieśni religijnej, jakby chciała udowodnić, że jest bardziej święta od wszystkich sąsiadów. Groteskowa, a zarazem taka mądra kobieta. Wiedziała, po co ciągnęła mnie do kościoła. Te stare dechy potrafią przemówić. Czuję się wzruszony.
Wracamy do drewnianej chałupy. Siadam przy stole w dużej izbie. Dopijam czarną, fusiastą, mocną jak smoła herbatę.
— Kawy ci zrobię!
— A ciocia zrobi. A mleko ma?
— O, widzisz, synek! I ty zaczynasz śpiewać. — Uśmiecha się.
— Boże! — krzyczę, spoglądając na zegarek.
— Wszelki duch pana Boga! Co się stało!?
— Toż to dopiero ósma trzydzieści! Czemu mi ciotka nie dała pospać?
— Kto rano wstaje… — Patrzy z zadowoleniem. — Śniadanie zrobię, kawy się napijem i będziem dalej prawić o starych Polakach. Nie boj! U mnie wszystko jak na dworcu kolejowym.
— O! W to nie wątpię! — drwię z ciotkowej jowialności.
Ciotka Hela zaczyna rozprawiać.
***
Wojna stanęła u wrót Warszawy, czarny dym kłębił się w oddali nad miastem, a uciekinierzy sunęli drogą na Lublin. Kiedy niemieckie samoloty zniżały lot, by atakować ludność cywilną, ta uciekała do lasu. Maszyny odlatywały i na nowo tworzyły szyk bojowy. Wielu nie zdążyło. Matki z dziećmi, inwalidzi, zniedołężniali, starzy — droga usłana była trupami.
Stach razem z moim mężem, a także pozostałymi synami wujenki pomagał przy chowaniu nieszczęśników. Kopali doły w lesie, a trupy układali wedle stanu, który zastali na drodze: matka z dzieckiem, mąż z żoną, brat z siostrą. Kiedy któreś nie miało siły uciekać, drugie zostawało przy nim. Razem ginęli od kul messerschmittów.
Był sierpień czterdziestego czwartego, za dnia słońce było jeszcze wysoko i gorąc nie odpuszczał. Gdyby zostawić tych nieboraków na drodze, nie dałoby rady wytrzymać od odoru, który wcześniej czy później dotarłby do okolicznych wiosek.
Pomimo wojny, która trwała za Wisłą, pomimo Rosjan, którzy co rusz przyjeżdżali do wiosek, siejąc popłoch wśród młodych dziewcząt, ludzie tworzyli wokół siebie iluzję, że życie toczy się w miarę normalnie: żenili się, chrzcili dzieci, urządzali konsolacje po odejściu bliskiego członka rodziny.
Stach pomagał kuzynom w polu, Felcia ciotce w zagrodzie, oprócz tych dni, kiedy chłopak znikał na cały wieczór, całą noc aż do rana. Nikt go nie pytał, gdzie chodził ani po co.
Janka, którą kilka lat wcześniej macocha przegoniła ze Stasinych ramion, sierpniowej niedzieli zawitała do Głupianki, gdzie jej kuzynka sakrament małżeństwa w tamtejszym kościele zawierała.
— Janka przyjedzie wozem z ojcami. Może by się z nią spotkał? — namawiała chłopaka wujenka.
— Przyjedzie i pojedzie — odparł, wzruszając ramionami. — Na co mnie ona?
— Do ludzi musisz wyjść, poznać dziewczynę, rodzinę założyć. No jak tobie żyć tak będzie? — biadoliła, wałkując ciasto na makaron do niedzielnego rosołu.
— Jak wujence wadzim, to pójdziem z Felką w świat.
— Nie wadzicie, ale żonę trza mieć i żyć jak Pan Bóg przykazał. — Z całych sił pacnęła ciastem o stolnicę.
Stach powstał z siennika i ubrał świeżutką, białą koszulę.
— A gdzie idzie!?
— Żyć, jak Pan Bóg przykazał, wujenko! — odpowiedział, wychodząc z chałupy.
Na wiejskie wesela nikt nikogo nie prosił. Kto miał życzenie, to przybywał. Samogonu i ziemniaków ze słoniną dla każdego wystarczyło, a i kapusty z grochem nie zabrakło.
Stach stanął w progu, gdzie po środku chałupy Janka tańcowała z kuzynem. Podszedł do ojca panny młodej, a ten nalał mu szklanicę samogonu. Duszkiem wypił, otarł usta, po czym ruszył w stronę Janki. W połowie dystansu, który dzielił samogon od Janki, zatrzymał się i chwilę pomyślał. Wrócił do ojca panny młodej.
— Jeszcze jedną, tatuchno.
We wsi Stacha wszyscy lubili. Uczynny był jak mało kto. Tatuchno panny młodej pochwycił więc gąsior z samogonem, przechylił nad szklanicą i wlał do pełna.
— Chłeptaj!
Chłopak przechylił szklankę i całość cieczy wylądowała w jego gardle.
— Mołodiec! — krzyknął Alosza, sekretarz powiatowy, który wprowadzał nowe porządki wraz z nadejściem ruskiej swołoczy.
Stach walnął szklanką o podłogę. Potłukła się w drobny mak. Podbiegł do Janki, pochwycił ją w biodrach i obracał skocznie w rytm rzępolenia weselnych muzykantów. Tym razem nie odpuścił. Zbałamucił młódkę w wujenkowej stodole, zrobił na sianie to, czego tak dobrze nauczyła go macocha w balii. Janka po trzecim spełnieniu nie miała wątpliwości, że to ten jedyny i wnet w jej rodzinnej wsi ksiądz z ambony zaręczyny ogłosił.
Kiedy Alosza z ruską swołoczą kury i świnie rolnikom odbierali, Janka z wielkim brzuchem naganiała ptactwo do kurnika, zamykała na skobel i własnym ciałem osłaniała. Alosza wiedział, że to kobieta Stacha. Czuł przed nim respekt, nie miał więc odwagi Janki ruszyć, tym bardziej siłą od kurnika odciągnąć.
Najgorsza była ta hołota, która stacjonowała tuż nad Wisłą. Nieczęsto do wsi przyjeżdżała, ale kiedy nadchodziła, to taki popłoch wzniecała, że ratował się, kto mógł. Ojcowie chowali córki i żony po ziemiankach albo do lasu wywozili końmi. Ta ruska swołocz gwałciła wszystkie kobiety bez wyjątku. Nawet te stare, jeśli nogą lub ręką ruszały.
— Janka, Felcia! Bystro! Tutaj! — Chłopaki podtrzymywały rękoma ciężki właz do ziemianki zbudowanej jeszcze przez wuja, brata Małgorzaty.
— Wujenko, cicho siedźta, aż po was nie przyjdziem — wydał polecenie Staś.
Od zachowania dziewczyn i wujenki zależało, czy nie zostaną zbrukane, jak pozostałe niewiasty we wsi.
Kiedy chłopcy opuścili głaz ziemianki, dwóch kuzynów pochwyciło szpadle i sprawnymi, szybkimi ruchami pokryło całe wejście warstwą czarnej ziemi. Staszek zaś chwycił za dyszę od wozu, który stał tuż obok.
— Chłopaki! Pomóżta!
Podźwignęli we trzech, po czym przesunęli wóz dokładnie tuż nad właz do ziemianki. Tym razem Staś ochronił dziewczyny. Pozostałe kobiety ze wsi nie miały tyle szczęścia. Większość została zgwałcona.
— Staszek, ty sprytny, bystry i umnyj. Nam takich nada — zagadał do chłopaka Alosza. Przystanął przy wujenkowej chałupie, gdy przechadzał się po wsi.
— Szto tieba nada, Alosza?
— Wot, i paruskij gawarit!
— Alosza, nie pierdol, mów, czego chcesz?
— I niepokornyj. — Zatrwożył się na moment, po czym dodał: — Mnie nrawitsja twaja siestra.
— Maja siestra… Szto ty chocież od mienia?
— Twojego saglasja!
— Idzi sjuda. — Odłożył widły, na bok.
— Za czem?
— Idzi, idzi.
Stach kopnął nogą wrota stodoły, a te siłą rozpędu domknęły się.
— Rozdziewajsja.
Alosza popatrzył na chłopaka. Stach miał coś takiego w oczach, przy czym nawet ruska swołocz pokorności nabierała, chociaż Aloszy swołoczą nie godziło się nazywać.
Kiedy ruski malczik westchnął raz, a potem drugi, kiedy opadał z sił na siano, a Staszek podciągał płócienne spodnie, zawiązując sznurek na biodrach, jasne było, że zostaną szwagrami.
— Etogo dołżno chwatits.
— Da.
Alosza westchnął, unosząc w górę zadek, by naciągnąć spodnie od ruskiego munduru.
***
— Ciotko! A skąd wy to wiecie?
— A bo na wsi co się uchowa? Toż to wszystkie tam wiedziały, że twój dziadek nie tylko dziewuchy miłował. No, on taki był… kochliwy na dwa fronty.
Mówi to tak spokojnie. Nie ocenia, nie gardzi dziadkiem. Wzbudza we mnie szacunek do swojej osoby. Bezgraniczny.
***
Kiedy Ruskie poszły dalej na zachód, Hitlera gonić, Janka urodziła synka, twojego wuja. Dali mu na imię Kazek. Stach pił dzień i noc, trzeźwy z karczmy nie wychodził. Chłopy samogonu co i rusz podlewały, a ten nie odmawiał. Pił nie za swoje, bo swojego to on nic nie miał.
Ojce Janki przygarnęli ich do izby, ale ciasno tam było. Trzy siostry, jeden brat, matka z ojcem i Staszek z Kazkiem. Felcia u wujenki została, tęskniła za bratem, ale miejsca w Siwiance dla niej nie było. Chłopakowi ckniło się za siostrą.
Ledwo słońce zaszło, a Stach czmychał przez pola i las na drugą stronę Świdra do Głupianki. Sołdaty w karczmie sobotnie potańcówki urządzały, Stachu od dawna za kołnierz nie wylewał, lubił się zabawić.
— Stachu! Stachu! — krzyczała Felcia za chłopakiem, który ledwo trzymając się na nogach, zmierzał do wujenkowej stodoły, aby dojść do siebie. Chciał zwyczajnie zalec na kopie siana.
— Stachu, aleś ty prędki! — dyszała. — Mus nam pogadać! — Ledwo nabierała powietrza.
— Mus to mnie się powalić na siano.
Stachu ledwo wdrapał się na górę po drabinie, padł na kopę, po czym zaległ twarzą w źdźbłach.
— Bo widzisz, Stachu… — Felcia przysiadła obok chłopaka. — Zbrzuchacił mnie…
Płakała, histerycznie zaciągając, przeciągając, rozciągając coraz głośniejsze zawodzenie.
Stachu jak zaległ, tak momentalnie otrzeźwiał. Zerwał się na równe nogi. Poprawił włosy, zaczesując dłonią w tył, i zdjął resztki źdźbeł siana z głowy.
— Kto? Ta swołocz ruska? Alosza? — dopytywał podniesionym głosem.
Kiedy nie otrzymał odpowiedzi tak szybko, jak tego oczekiwał, złapał dziewczynę za bluzkę i przyciągnął do swojej twarzy. — No kto!? Pytam się, do czarta! Alosza!? No gadajże mi tu jak na spowiedzi!
— Aaaaaloszaaaaaa… — zawyła. — Ale on dobry, Stachu, chałupę pod Suwałkami dla nas szykuje!
Nagle zawodzenie ustało i ze stoicką powagą w głosie, choć ocierając łzy, zaczęła przekonywać brata do swojego wybranka zza Buga.
— Ścierwo ruskie! Utłukę sukinkota! Utłukę dziada sowieckiego!
Ledwo dokończył zdanie, Felcia ponownie wpadła w zawodzenie na pograniczu histerii.
Zerwał się jak koń wystraszony hukiem odpalanych katiuszy, zsunął dupskiem w dół z kopy siana, jednym sprawnym, acz lekko chwiejącym kopem otworzył wrota stodoły i chwiejąc się na boki, wyszedł z wujenkowego siedliska na drogę.
— Alosza! Kuda ty ujebał, sukinsyn!? — krzyczał, idąc środkiem drogi przez wieś. — Gde ty?! Jeboł twoju mat!
Wszystkie chłopy pouciekały do chałup i zaryglowały drzwi na skobel. Nieborak aż prosił się o jedyny wymiar sprawiedliwości, który obowiązywał od września czterdziestego czwartego, czyli kulę w łeb.
Uszedł na skraj wsi i podszedł lekko w las. Chwilę potem pojawił się radziecki gaz. Podjechał do Stacha. Ten szedł, a samochód towarzyszył mu tuż obok.
— Poszel won, swołocz! Poszel! — krzyczał do Aloszy siedzącego za kółkiem. — Poszhel, skazal!
Alosza nie odpuszczał. Chłopak ledwo trzymał się na nogach, ledwo co nimi powłóczył, a ten jechał obok, spoglądając raz po raz na Stacha, który szedł przed siebie ze spuszczonym łbem do ziemi. Jeden i drugi mieli posępne twarze. Mało nie przekroczyli ten cienkiej linii, poza którą była już tylko kulka w łeb dla Stacha.
Tak przeszli dwieście, może trzysta metrów, po czym Stachu stanął i odwrócił się w kierunku samochodu:
— Poszhel na chuj! Lżec! Poszhel! — wydzierał się, opluwając Aloszę, który był oddalony o dobre parę metrów. — Poszhel! — Chwycił kamień i rzucił w kierunku sołdata.
Alosza zacisnął zęby, wcisnął gaz do dechy i zostawił go w tumanach uniesionego kurzu daleko w tyle.
Rusek wywiózł Felcię do dziury zabitej dechami aż pod Suwałki. Dobrze żył ze swoim pryncypałem, to i pozwolenie na ślub z Polką sobie załatwił. Nie było to łatwe w tamtych czasach. Na wszystko potrzebne były pozwolenia, zezwolenia, bumagi… A kiedy Rosjanin chciał ożenić się z Polką lub Polak z Rosjanką, powoływano specjalną komisję, która rozpatrywała, czy przypadkiem nie wpłynie to negatywnie na bratni sojusz ZSRR i PRL. Jak to wtedy mówili: Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica, ale bumga musiała być musowo!
Kiedy przyszło pozwolenie, Felci dwa miesiące do rozwiązania pozostało. Alosza spakował dziewczynę, pożegnał się z wujenką i kuzynami, po czym wyruszyli w podróż na wschód. Twój dziadek nie pożegnał się z siostrą. Nigdy jej nie odwiedził ani nigdy potem jej nie widział. Nie mam pojęcia, czy żałował tej decyzji.
Kiedy wojna na dobre się skończyła, a amerykańskie pomioty bombę na Hiroszimę i Nagasaki zrzuciły, twój dziadek, znaczy Stach, tak świętował z babką Janką koniec zawieruchy światowej pod pierzyną, że po dziewięciu miesiącach na świat przyszedł twój ojciec Wojciech.
***
— No! Dosyć tych powiastek. Mus tobie zbierać się do Warszawy.
— Co? — Hela wyrywa mnie z zamyślenia.
— Późno synek, czas ci wracać.
Patrzę na kobietę przez łzy w oczach. Ledwo powstrzymuję płacz. Chyba nikt w tym momencie tak dobrze nie rozumie mojego dziadka jak ja sam.
— Ciociu. Czy wy tego nie widzieliście, że on był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem?
Kobieta zatrważa się. Spuszcza wzrok. W dłoniach obraca szklankę z herbatą. Po chwili milczenia pyta:
— A czy to dawało mu prawo do zmarnowania życia twojej babce, bogu ducha winnej kobiecinie?
Siedzimy w milczeniu.
— Ciociu. Czy ja mogę zapalić?
— Wódki ci już nie dam, synek, ale pufaj sobie. Pufaj. — Wstaje. Podchodzi do starego kredensu. Z górnej półki wyjmuje spodek od szklanki. — Pufaj. Gdybym była młodsza, sama bym popufała z tobą.
— Ciociu, ja nigdzie nie jadę. Chcę usłyszeć wszystko.
— To przyjedzie Tadziu na następną sobotę. Pogadamy. — Cieszy się.
— Nie, ciociu! — unoszę głos. — Teraz.
— A twoje pacjenty? Jutro praca. Tadziu… Tak nie można…
Patrzę na nią ze łzami w oczach.
— Ja też jakby trochę jestem teraz pacjentem, ciociu.
Wódka i baba
Twój ojciec miał pięć latek, kiedy wozem ciągniętym przez konia sąsiada mijali kolumnę Zygmunta. Janka mu powiedziała, że tam siedzi baba, a kiedy będzie niegrzeczny, to ona zejdzie z tego kija i go zje. Wojtuś nie był nadto bojaźliwym dzieckiem. Bał się tylko ojca niczym diabeł święconej wody — szczególnie wtedy, kiedy ten się nabomblował, wpadał w furię i wymachując siekierką, rozwalał wszystko, co podpadło pod ostrze — ale baby na kiju ani trochę się nie lękał.
Tamto miasto, tamta Warszawa widziana oczami tego małego chłopca, nijak nie przypominała tej dzisiejszej. Domy Centrum, Warszawa Centralna, Rotunda, Pałac Kultury i Nauki, Stadion X-lecia…
— To dumy naszej stolicy!
Twój ojciec zawsze powtarzał, że wstydzić się czego nie mieliśmy.
Mimo że wojna skończyła się kilka lat wcześniej, dalej leżały zwały gruzu na poboczach dróg, czekając na wywózkę. Większość zużyto do budowy stadionu, ale były jeszcze zniszczone kamienice, które aż prosiły się o rozbiórkę.
Twój dziadek miał ciężki charakter, ale Janka nie lżejszy. Stali po dwóch stronach barykady, ona — dzierżąc butelkę po mleku w dłoni, a dziadek — wymachując siekierką na lewo i prawo, bez opamiętania. Wojtuś ze swoim starszym bratem Kazkiem w hełmach poniemieckich na głowach pochylali się ku podłodze na środku pola bitew, którym był pokój w suterenie. Siedzieli tak, czekając, aż odłamki kurw, chujów, pizd, skurwysynów, wypluwane z ust twoich dziadków, trafią w ich głowy.
Janka z początku ich miłości miała dla niego dużo serca, ale kiedy Stachu coraz częściej zaglądał do kieliszka, nie radząc sobie z zapewnieniem bezpieczeństwa i dachu nad głową rodzinie, oddaliła się od niego na dobre. Ich rozmowy przypominały wymianę zdań urzędnika z petentem w wojewódzkiej radzie narodowej. Jedynie w nocy z sypialni dobiegały odgłosy, których jako berbecie chłopaki nie rozumieli. Kazek miał wtedy sześć lat, a Wojciech ledwie cztery. Siedząc pod ścianą wilgotnej sutereny, Kazek zatykał uszy, a Wojtuś, jako ten młodszy, naśladował brata. Kiedy było po wszystkim –wrzaski ustawały, a dziadek padał na łóżku jak zabity — wyczekiwali momentu, kiedy to matka wyjdzie z sypialni i zrobi staremu dziadowi śniadanie. Nie było mowy, żeby chłopcy zjedli przed nim.
— Ja pracuję, ja zarabiam i ja żrę. — To był jego stały repertuar, który bracia słyszeli przez długie lata.
W końcu, kiedy Stachu się nażarł, napił, ogolił, dostał od twojej babki wyprasowaną koszulę, spodnie w kant i czyste gacie na dupę, ona mogła zająć się przygotowaniem śniadania dla dzieci, ale i to pod warunkiem, że sama nie była spóźniona do pracy.
Janka miała po dziurki w nosie Siwianki, tego wiejskiego bytowania na kupie w jednej izbie, tej wiochy, gdzie wszyscy wszystkich brali na języki. Kiedy wojna się skończyła, do wsi pociągnęli prąd, przodownicy ZMP przyjechali uczyć czytania i pisania, a obwoźne kino otworzyło jej okno na świat, poczuła wiatr w żaglach.
Gdy Genowefa, siostra Janki, wyszła za mąż i potrzebowała izby dla siebie i świeżo upieczonego żonkosia, tym bardziej że jako najmłodsza obejmowała po rodzicach gospodarkę, Janka wysłała Stacha do Warszawy, aby ten poszukał miejsca w jakiejkolwiek suterenie. Według twojej babki to było lepsze, niż gnieżdżenie się w jednej izbie z taką ilością ludzi.
Gdy stary Gordziel zaprzęgał konia do furmanki, a Janka układała ostatnie graty na wozie, Stach zniknął.
Twój ojciec, po latach, zawsze powtarzał, że dziadek był mocny w gębie, ale kiedy tylko robota się pojawiała w obejściu, nagle znikał, zapadał się pod ziemię, czasem nie było go po kilka dni.
Stary Grodziel, zawieszając worek z owsem kobyle pod pysk, żałośnie kiwnął głową i splunął na lewo.
— Aleś wybrała! Aleś wybrała! — powiedział.
Janka nie zareagowała. Układała rzeczy na wozie. W Stachu coś bezpowrotnie się zmieniło. Z pracowitego chłopaka zrobił się moczymorda i dziwkarz.
Czekali na niego przy wozie. Stary Gordziel przypalał jednego papierosa od drugiego. Klął pod nosem. Schodził z wozu i mocował worek z owsem pod pyskiem konia. W końcu, po kilku godzinach, ledwo trzymając się na nogach, pojawił się Stach przed płotem siedliska. Mężczyzna podsadził Wojtka i Kazka i pomógł im wejść na wóz. Usadowili małe pupcie na ławeczce, ponaglając jeden przez drugiego ojca:
— Tata! No jedziemy, jedziemy!
Janka w milczeniu przysiadła koło chłopców. Twój dziadek przypalił papierosa i usiadł z tyłu wozu. Odwrócony plecami machał nogami, które zwisały tuż nad ziemią. Puścił oko do młodej Józkowej, potem całusa, zdmuchując go ze swojej dłoni.
— Wio! Ty jebana twoja mać! Wio!
Stary Gordziel popędził konia, okładając go batem po zadzie.
Zrobiło się późno. Droga do Warszawy była daleka, a jeszcze rozładunek go czekał. Przez całą drogę Stach nawet jednym słowem nie odezwał się do Janki, tym bardziej do dzieci.
Kiedy dojechali na miejsce, stary Gordziel pomógł rozładować graty, chłopcy padli jak betki na krzesłach w zapyziałej suterenie, a Stach zniknął. Pojawił się rankiem i prawie nieprzytomny ładował się do łóżka, bełkocząc:
— Janka, to przepiękne miasto, w ruinie, ale piękne! To był dobry wybór, żono! Dobry!
Jeszcze przed decyzją twojej babki o opuszczeniu rodzinnej wsi twój dziadek wybrał się na zachód. Stary Gordziel wsadził mu wówczas w kieszeń parę złociszaków, mówiąc:
— Na ziemie odzyskane jedź, siedlisko dla rodziny znajdź.
Po kilku tygodniach wrócił do wsi bez pieniędzy i siedliska. Wszystko przepił z nowo poznanym kolegą, którego raczył wódką za Gordzielowe złotówki na dworcu kolejowym we Wrocławiu. Jak się potem okazało, przez kilka dni nie wyściubił swojego wielkiego kinola poza bramę dworca. Kiedy przepił ostatnie grosze, wrócił z Armią Czerwoną na stopa do Warszawy. Nawet czerwonoarmiści, którzy chcieli mu znaleźć siedlisko, obwożąc dziada po wsiach i miasteczkach Dolnego Śląska, łamanym ruskim otrzymywali decyzje odmowne:
— Nie nada, rebiata! Vperedi! W Varszavu!
Uparł się, stary pierdziel! Nie potrzebował żadnej łaski od ruskich sołdatów, żadnego domu, siedliska, absolutnie niczego, co chcieli mu ofiarować.
Alkohol poniewierał dziada, także rozwiązywał jęzor. Janka nie tylko gasiła nim kłótnie, ale podlewała sowicie, kiedy potrzebowała rzetelnej informacji o tym, co dziad nawywijał poza domem. Bała się, że będzie musiała za niego świecić oczami. Przed sąsiadami nie było już jej wstyd, przyzwyczaiła się, ale tak zwani obcy budzili w babce strach. Stach miał niewyparzony jęzor, moim zdaniem zwyczajnie bała się, że pewnej nocy przyjedzie po niego Służba Bezpieczeństwa. On nie bał się nikogo, ani Ruskich, ani tym bardziej służalczych Polaków. W tamtych czasach takie zachowanie było bardzo niebezpieczne dla całej rodziny.
Suterena na Pradze dawała w kość, dosłownie. Zaraz po przeprowadzce Janka znalazła pracę. Pani Zawidowska, która mieszkała na pierwszym piętrze tego samego budynku, zaoferowała jej posadę gosposi. Codziennie od świtu gotowała, sprzątała, prała dyrektorskie gacie albo biegała po zakupy na pobliski bazar Szembeka. To było lepsze, niż żebranie. Twój ojciec z bratem często wspominali, że chodzili głodni. Kiedy wracała od pani Zawidowskiej, wstawiała obiad dla Stacha. Często nie miała czasu polać pieczywa esencją herbaty i posypać cukrem dla berbeci.
Po powrocie z pracy siadał przy tym wielkim, okrągłym stole, który do dzisiaj stoi w waszym mieszkaniu na Żoliborzu. Nigdy nie mówił: „Dzień dobry, żono, jak tam dzieciaki?”. Nigdy. Przychodził jak do hotelu, gdzie nalewano na talerz zupę, podstawiano mu pod nos, a kiedy skończył, kelnerka zabierała talerz i podstawiała mu pod nos drugie danie. Kiedy się nażarł, to albo szedł spać, albo wychodził do kolegów.
Im twój ojciec był starszy, tym bardziej nienawidził Stacha. To nie był konflikt ojca z dorastającym synem. Twój ojciec go po prostu nienawidził. Mówił wiele razy o tym wprost do mnie i do mojego męża, bez owijania w bawełnę.
Pewnego majowego poranka chłopców obudzili obcy ludzie, którzy kłębili się pośrodku pokoju w suterenie, gdzie spali rodzice. Wojtuś wspominał, że zrobił się straszny rejwach, Kazek rozpłakał się, a on musiał go uspokajać, tuląc w ramionach. Matka leżała na podłodze bez ruchu, a ludzie w białych kitlach skakali dookoła niej, wydając sobie nawzajem polecenia.
Stach histeryzował:
— Janeczko! Nie opuszczaj mnie! Co ja bez ciebie zrobię?!
Musiał bardzo irytować lekarzy i pielęgniarzy. Wojtuś wspominał, że nie reagowali na jego zawodzenia, wręcz przesuwali go na bok.
W końcu padło hasło:
— Zabieramy ją! Szybko!
Przez dwa tygodnie bez matki chłopcy chodzili głodni. Nikt im nie powiedział, co się stało, dokąd zabrali Jankę ani kiedy wróci. Pozostawiono ich samym sobie.
W końcu po kilku dniach pani Zawidowska zeszła na dół.
— Panie Stachu, dzwoniła pielęgniarka ze szpitala, już wszystko w porządku, pani Janka po operacji dochodzi do siebie.
Wtedy zaczął się koszmar. Przez suterenę przewijały się dziwne, nietrzeźwe panie, ale i panowie, którzy odwiedzali ojca. Chłopcy chowali się pod ciężkim, okrągłym stołem, zatykali jeden drugiemu uszy, kiedy w mieszkaniu odbywały się regularne libacje i grupowe orgie.
Pani Zawidowska czasami poczęstowała Kazka talerzem zupy. Raz, kiedy postawiła go na tym wielkim, okrągłym stole tuż przed twoim wujem, ten odwrócił głowę, skrzywił się, aż w końcu zaczął pochlipywać pod noskiem. Kobieta nie rozumiała, dlaczego nie chce jeść, nawet jednej łyżki nie wsadził do buzi. Głaszcząc go po główce, nalegała, aby powiedział, o co chodzi. Ten bez namysłu, z naburmuszoną miną odburknął:
— Mój braciszek też chce zupki.
Słowa Kazka usłyszał mąż kobiety, pan Adam, który stał tuż za drzwiami. Zrugał żonę za brak wyobraźni i wszedł do sutereny. Rozejrzał się tam i nawoływał:
— Wojtek, Wojtuś, gdzie jesteś? To ja, pan Adam z piętra.
Kiedy miał już wychodzić z mieszkania, zauważył, że poruszyła się falbanka od serwety, która była rozłożona na okrągłym stole. Podszedł i pochylił się. Twój ojciec siedział tam przerażony, głodny, zasikany i obesrany. Dla chłopców ten stół był jedynym schronieniem, kiedy rodzice walczyli ze sobą, obwiniając się nawzajem o wszystkie winy tamtego świata, w którym przyszło im żyć.
Pan Adam wyciągnął ręce:
— Chodź, maluchu, nie bój się. Twój brat mnie tu przysłał.
— A gdzie Kazek? — wydobył z siebie cichutki, ledwo słyszalny głosik.
— Chodź, maluchu, czeka na ciebie na górze.
Twój ojciec nie dał się długo prosić, na kolankach wyszedł spod stołu i dał się unieść na ręce. Kiedy wychodzili z mieszkania, pan Adam kątem oka dostrzegł Stacha, który zalegał w łóżku. W palcach trzymał niedopałek papierosa, który tlił się, dotykając prześcieradła. Mężczyzna podszedł, wyjął go, po czym zgasił w popielniczce.
Chłopcy zostali na górze do powrotu Janki ze szpitala. Pan Adam był dla nich jak ojciec, którego nigdy wcześniej nie doświadczyli. Sprawiało mu przyjemność, kiedy dosiadali go wierzchem i udawali, że jeżdżą na koniu jak w dobrym westernie. Pani Zawidowska opuszczała wtedy mieszkanie i udawała się na zakupy. Te krzyki, bicia w bębny, fruwające pióropusze i wystrzały z pistoletów na kapiszony przyprawiały ją o ból głowy.
Kiedy Wojtuś był nastolatkiem, podsłuchał rozmowę matki z jej siostrą Haliną. Życie Janki było poważnie zagrożone — rozwinęła się u niej ciąża pozamaciczną, która spowodowała ogólne zakażenie organizmu. Kobiety mieszkały dość blisko siebie, ciotka Halina, którą dobrze pamiętam, także wyjechała ze wsi do Warszawy. Taki był zwyczaj, że gospodarkę obejmowała najmłodsza albo najmłodszy. Twoja babka, ciotka Halina i ich brat zrzekli się przed notariuszem swojej części ziemi dla najmłodszej z rodzeństwa — Gieni. We dwie wyszły z domu tak, jak stały. Dzisiaj te ziemie warte są grube tysiące złotych.
Po dwóch tygodniach na własne życzenie twoja babka wypisała się ze szpitala.
***
— Ot, i cała historia. — Ciocia ociera łzy dłonią.
— To wszystko… te szczegóły… ciocia wie to od mojej babci?
— Latem przyjeżdżała z chłopakami na wakacje. Jednego roku siedziała nawet trzy niedziele. Zawsze dobrze nam się gadało. Ona żaliła się na swojego, ja ją wspierałam. Nie byliśmy bliską rodziną, ale bardzo się przyjaźniłyśmy.
— Nie rozumiem jednego. Czemu z nim była? Czemu go nie pogoniła w jasną cholerę?
Hela podnosi się z krzesła. Hurgot przysuwanego mebla do stołu wydobywa mnie z zamyślenia.
— Synek! Co ty wiesz o tamtych czasach!? Co ty wiesz o nas, kobietach w komunie? Gówno!
— No tak. Niewiele wiem.
— Gówno wiesz, synek! Gówno! — wydziera się nad moim uchem. — Dzisiaj kobiety zrywają z wami sesemesem czy inną cholerą. A wtedy? Brali na języki. Rozwódka to był najgorszy czort, który kobieta mogła mieć na czole wypisany!
— Ma ciocia rację.
— Mam! Coś jeszcze ci powie stare ciotko. Dobrze, że te dziewczyny takie mądre są tera i zrywają z wami tymi sesemesami czy innymi czortami! Dobrze! W końcu dbają o siebie, a nie o wasze śmierdzące gacie! — Podchodzi do kredensu i wyciąga karafkę z nalewką. Wyjmuje kieliszek. Nalewa jednego. Przechyla i wypija duszkiem. — Ileż bym dała, żeby dzisiaj mieć te dwadzieścia wiosen! Ależ bym poużywała! Olaboga!
Siada przy stole. Jest dwudziesta. Nie mam śmiałości prosić starą kobietę o kontynuację. Może być po prostu zmęczona.
— Ciociu, to może faktycznie dokończymy za tydzień.
— Wiele tego się nie ostało. Skończym dzisiaj. A za tydzień przyjedź i przywieź mnie z Warszawy dobry obiad od Fukiera. Chcę na stare lata popróbować frykasów Madzi. Mądra z niej kobieta.
Rozcapierzam gębę. Nie wierzę w to, co słyszę.
— A co ty, synek, myślałeś? Nie będę strzępiła jęzora po próżnicy.
Uśmiecham się. Biorę dłoń cioci w swoje.
— Z największą przyjemnością przywiozę cioci ten obiad. Nawet i deser.
— No to ja ci dalej opowiem, co tam było.
Obydwoje wybuchamy śmiechem.
***
To był czerwcowy poranek tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku. Promienie słońca nie mogły swobodnie przebić się do piwnicy, tym bardziej Stach nie mógł ich poczuć na twarzy. Twój ojciec miał taką teorię, że dziadkowi brakowało słońca, dlatego był taki zgorzkniały i nie kochał ich matki, tym bardziej chłopaków.
Tego dnia życie rodziny zmierzało ku lepszemu. Od rana wszyscy, nawet Stach, byli podekscytowani przeprowadzką. Jedynie twarz Zawidowskiej obnażała smutek, w końcu traciła najwierniejszą gosposię i powiernicę małżeńskich problemów.
Trzy lata wcześniej siostra matki, ciotka Halina, załatwiła jej posadę operatorki linii produkcyjnej w najnowocześniejszym zakładzie mleczarskim na Pradze. Przez te trzy lata twoja babka udowadniała swoją wartość komunistycznej kobiety. Jako przodownica pracy Polski Ludowej otrzymała przydział na mieszkanie i medal z rąk samego Gomułki, a ona i tak kręciła nosem…
— To nie mieszkanie! To klatki dla psów!
Z szesnastoletnim Kazkiem twój ojciec obiecał pomoc przy przeróbkach.
— Wszystko było lepsze od tej wilgoci w suterenie — wspominał.
Pod naporem argumentacji synów Janka uległa. Zajęło im cztery tygodnie rozwalenie niechcianych ścian, dobudowanie nowych i przeniesienie szafy wnękowej z dużego pokoju do łazienki. Stach palcem u nogi nie ruszył. Nigdy nie miał czasu, przychodził zmęczony po pracy albo miał umówione wyjście do kolegi. Twój ojciec przez jakiś czas miał pretensję do matki, że się z nim nie rozwiodła.
Kiedy w końcu zakończyli przebudowę i wywieźli nocą gruz na wózku, specjalnie na tę okazję skonstruowanym przez twojego ojca, duży pokój stał się przestronniejszy, szafa wnękowa w łazience pasowała jak ulał, a Janka dalej kręciła nosem. A przecież wszelkie przeróbki w lokalach komunalnych były zabronione. Groziło za to odebranie mieszkania, w najlepszym razie kara grzywny… Przodownica i kara grzywny — niedobrze by to wyglądało w aktach personalnych Janiny N.
Stacha nic nie obchodziło, a Jankę ciężko było zadowolić czymkolwiek. Wojtuś pokazywał jej w dzienniczku, że dostał czwórkę, pytała dlaczego nie piątkę, a kiedy dostał piątkę, znalazła powód, aby umniejszyć jej wartość.
— Taka słabiutka ta piątka, stać cię na więcej…
Stach rozsiewał plemniki na lewo i prawo, a Wojtuś starał się zadowolić matkę. Uroił sobie, że kiedy będzie przynosił same piątki, to usłyszy, chociaż jeden raz, że jest supersynem. Nic bardziej mylnego. Natomiast Kazek, który sięgał do kieliszka i spał z przygodnie poznanymi dziewczynami, zrozumiał to wcześniej. Lepiej było zadbać o siebie samego, niż bez końca próbować zadowolić wiecznie nadąsaną matkę.
Czarę goryczy u Kazka przelał ojciec, kiedy zaprzągł ich do pługa. Zawidowska posiadała działkę rekreacyjną, którą dyrektor Adam otrzymał z rozdzielnika partyjnego. Kobieta, w imię starej przyjaźni z domieszką mezaliansu klasowego, pozwoliła Jance uprawiać na niej warzywa. Zawidowska nie miała ani siły, ani tym bardziej ochoty na babranie się w ziemi. Gdyby Janka przekopała ziemię, nawiozła gnojówki, przegrabiła, potem grządki uformowała, zasiała i zebrała plony, a potem przyniosła Zawidowskiej na stół, to ta chętnie taką działkę by „uprawiała”, oczywiście rękami twojej babki. Zresztą miałam nieodparte przekonanie, że Janka z tymi ogórkami, pomidorami, tudzież rzodkiewką i marchewką, starannie ułożonymi w koszu wiklinowym w ukryciu przed Stachem, każdej niedzieli w sezonie letnim jeździła na stare śmieci do Zawidowskiej. Ona ciągle miała jakieś poczucie wdzięczności wobec tej kobiety, a ta przecież ją wykorzystywała. Przez tyle lat płaciła jej grosze za ciężką harówę.
Tyle że Janka co nieco zmądrzała. Pewnego dnia, ku zaskoczeniu Stacha, nakazała mu przekopanie działki, nawiezienie gnojówki, przegrabienie i wytyczenie grządek pod zasiew. Stachu — tak go nazywali chłopcy — nie był w ciemię bity i za żadne skarby żadnej babie do roboty nie dał się zagonić. W takich sytuacjach nerwowo ściągał walizkę z górnej półki w szafie, pakował ciuchy i wyprowadzał się z domu, twoja babka zaś krzykiem i piskiem powstrzymywała męża przed kolejną wyprawą w nieznane:
— Stachu! Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie samej!
Po czym upadała na podłogę, łapała Stachowe nogawki i kurczowo trzymając się jego spodni, wyła wniebogłosy. Stachu drugą nogą kopał ją po rękach, a kiedy ta puściła, on wybiegał z mieszkania.
Nie było go czasami przez wiele tygodni. Któregoś dnia babka przed wrzuceniem Stachowych spodni do Frani sprawdziła kieszenie i znalazła bilet kolejowy na trasie Warszawa–Wrocław. Porozmawiała o tym ze swoją siostrą Helką. Kobiety doszły do wniosku, że Stachu pojechał do kolegi, z którym przez tydzień nie trzeźwiał na dworcu we Wrocławiu, szukając siedliska na ziemiach odzyskanych. To ją uspokoiło.
— Chłop to nie baba — skwitowała całą sprawę do siostry.
Po powrocie do domu Stachu przemyślał sprawę. Umyślił sobie, że przeora działkę siłą mięśni własnych synów, zamiast przekopać ją szpadlem. Zaprzęgnięty chomątem na szyi, z pokorą w nogach twój ojciec ciągnął za sobą pług, natomiast mars na twarzy jego brata wskazywał na wzbierający bunt. Zmarszczone czoło i oczy demona nie obwieszczały niczego dobrego. Chłopak w końcu nie wytrzymał, tym bardziej że żar z nieba lał się niczym lawa z wulkanu. Stanął, zrzucił z grzbietu brata chomąto, po czym krzyknął:
— Sam sobie ciągnij, Stachu!
Dziad popatrzył na syna spode łba. Pochwycił bat w dłoń i machnął raz, potem drugi, trzeci i czwarty. Kazek upadł na ziemię, podkulił kolana pod brodę i zasłonił rękoma twarz. Stachu nabierał kolejne, zamaszyste uderzenia batem, niemalże z pianą na ustach pastwił się nad synem. Twój ojciec stał jak wryty, płakał, prosił go, żeby przestał. Kiedy Kazek po kolejnych uderzeniach nie ruszał się, Wojtuś nie wytrzymał. Rzucił się na własnego ojca, przewrócił go i przywalił mu z otwartej kilka razy w szczękę. Kiedy ten zalał się krwią, Wojtuś podniósł brata z ziemi, wziął go pod ramię i kuśtykając, uciekli przez działki na pobliski przystanek autobusowy. Kiedy dotarli na Żoliborz, babka zbladła.
— Gdzie ojciec?
Stachu znowu zniknął na kilka tygodni. Chłopaki obiecali sobie nawzajem, że nie pozwolą się tknąć staremu dziadowi nigdy więcej.
***
— Synek… pora na ciebie, dziecko.
— Ja on mógł tak traktować własnych synów? Ciociu!?
— Normalny to on nie był, dzieciaku. Oj, nie był.
— To chlanie wódy… przepłacił marskością wątroby. Zmarł, kiedy miałem pięć lat.
— A to mnie rozbawiłeś, Tadziu!
— Nie rozumiem? Co ciocia ma na myśli?
— Stare ciotko ci powie tylko tyle. W wasze sprawy rodzinne mieszać się nie będę. Skoro ci nie powiedzieli, jak zmarł twój dziadek, widać mieli ku temu powód.
Czuję, że muszę wracać do Warszawy. Jest godzina dwudziesta trzecia, ale coś nie pozwala mi tutaj zostać na kolejną noc.
— Ma ciocia rację. Mam jutro pacjentów. Powinienem wracać.
— Ano powinieneś.
Szukam kluczyków do samochodu. Ubieram buty. Ciocia podaje mi ze stołu paczkę papierosów.
— Weź je. Ja już nie zapufam.
Uśmiecham się. Ściskam kobietę mocno za szyję. Całuję w polik.
— Jedź ostrożnie. A przy okazji porozmawiaj z matką. Teraz tylko ona zna prawdę i tylko ona może ci całą prawdę przekazać, ale na pogrzebie o marskości wątroby nikt niczego nie wspominał.
— Dziękuję ciociu za wszystko. Jestem za tydzień z obiadem.
— Szerokiej drogi, Tadziu, i ucałuj ode mnie mamę.
— Dobranoc, ciociu.
***
Do mieszkania docieram dobrze po pierwszej nad ranem. Parkuję pod blokiem na miejscu numer osiemdziesiąt dwa, które jest przydzielone do lokalu numer dziewięć.
Siadam przy ogromnym stole. Chaser śpi.
— Niesamowite… — mruczę pod nosem. On nigdy nie chodzi tak wcześnie spać.
Wyciągam z torby laptopa.
Pomimo późnej pory staram się przelać na plik do edycji tekstu wszystko to, co ciocia tak barwnie opowiadała przez ostatnie kilkadziesiąt godzin. Wraz z kolejnymi zdaniami uświadamiam sobie, że mój Chaser jest emocjonalnie zbliżony do mojego dziadka.
Zapalam papierosa. Jestem wykończony i odwodniony. Ta podróż w czasie zdewastowała moją psychikę.
Z torby wyciągam notatnik. Otwieram na dacie siódmy maja. Pod godziną osiemnastą trzydzieści zapisuję: Spotkać się z matką.
Z kolejnej przegródki torby wyciągam kolejno leki: na nadciśnienie, palpitacje serca, wysoki poziom cholesterolu i bóle stawów — gopten 0,5, atenolol 50, rozwera 15, dicloDuo 75. Wszystkie lądują na mojej dłoni. Popijam łykiem wody mineralnej. Kolej na suplementy. W moich ustach ląduje witamina D3, wyciąg z małż nowozelandzkich w kapsułkach. Spoglądam na swoje opuchnięte stopy.
— Jutro odwadnianie, panie Tadeuszu.
Sięgam do przegródki po kolejne suplementy. Tym razem w moim gardle ląduje pastylka magnezu i potasu.
Idę do łazienki. Odkręcam wodę. Trzymając się prawą ręką dyszy od prysznica, lewą nogę przekładam przez rant wanny. Dołączam drugą. Słuchawką polewam ciało gorącą wodą. Sięgam na półkę, gdzie stoi płyn do mycia dla skóry wrażliwej firmy La Roche-Posay Lipikar. Czas na włosy. Sięgam po Kerium tej samej linii kosmetyków, na które miesięcznie wydaję ponad pięćset złotych. Po osuszeniu ciała nawilżam je balsamem Lipikar AP, również linii La Roche-Posay.
Wychodzę z łazienki. Stojąc w progu, staram się wymacać dłonią po wewnętrznej stronie pomieszczenia pstryczek elektryczek. Ponowne wejście do tego pomieszczenia i oglądanie swojego ciała w tym ogromnym lustrze podniosłoby mi ciśnienie krwi mimo zażytych leków. Gaszę światło. Wyłącznik zewnętrzny od pięciu lat nie działa. Mój Chaser nie ma czasu go naprawić, tym bardziej poinformować o tym fakcie właściciela mieszkania.
Przechodzę do pokoju z aneksem kuchennym, gdzie przed chwilą siedziałem przy moim ogromnym stole. Zamykam laptopa. Siadam na łóżku. Sięgam po wiklinowy koszyk, który stoi nieopodal na parapecie. Do ręki biorę malutki słoiczek z kremem pod oczy. Kurier przywiózł go w piątek. Czytam etykietę: Declaré Caviar Perfection, krem odżywczy do skóry suchej, 50 ml.
— Działaj, kurwa. Dwieście osiemdziesiąt trzy złote. Musisz być tego wart, mały skurwysynu! — mruczę pod nosem, oklepując skórę pod oczami opuszkami placów.
„Jakiś ty, Tadziu, ładny, takiś młody…”.
— Żebyś ty, ciotko, wiedziała, ile ja na to wydaję miesięcznie, to byś mi przez tydzień krzyżem kazała w tym kościele leżeć.
Gaszę lampkę. Zapalam telewizor. Ściszam do minimum. Po chwili czuję, jak moje oczy opadają. Odwracam się na drugi bok.
7 maja, godzina 18:30
Parkuję pod blokiem z szarej cegły, która pamięta rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty. Warszawskie Bielany. Do dwutysięcznego szóstego to lokum należało do gminy. Udało mi się je wykupić, zanim wszystkie upusty zostały wstrzymane przez ówczesnego prezydenta miasta. Zapłaciłem za nie śmieszne dziesięć tysięcy złotych.
Mieszkanie ma lokatora. Jest nim moja matka. W dziewięćdziesiątym szóstym przepisała darowizną mojemu bratu jedyny majątek, który odziedziczyła po swojej matce.
Wysiadam z samochodu. Kodem otwieram drzwi do klatki schodowej. Mieszkanie znajduje się na parterze. Gdybym musiał wchodzić na trzecie piętro, dawno bym je sprzedał. Wkładam klucz do zamka, chwytam za klamkę.
Wkurwia mnie ten przedpokój. Kompletnie nieustawny. Kiszka, która po dwóch i pół metra długości zakręca w lewo. Odkąd stoi tu szafa i szafka na buty, można się zajebać własną dupą o meble. Zakładając kurtkę na grzbiet, walisz dłońmi o ścianę po przeciwnej stronie.
Moja matka siedzi przy tym ogromnym, okrągłym stole. Ten pokój w porównaniu z latami dziecięcymi, kiedy to moja babka niemalże obsesyjnie pastowała klepkę, wydaje się małym pomieszczeniem.
— Miałeś być w środę. Co cię przygnało?
— Dziadek.
— Jaki dziadek? — Na jej twarzy maluje się ogromne zdziwienie.
— Dziadek N. Byłem wczoraj i przedwczoraj u cioci w Gliniance. Wszystko mi powiedziała.
— To żadna tajemnica. Nie pytałeś, nie było potrzeby mówić.
— Więc pytam i powiedz mi wszystko. Muszę to wiedzieć.
Wstaje od stołu. Sięga po obydwie kule. Zanim obierze kierunek do łazienki, upływa kilkadziesiąt sekund.
— Cholera, rano wzięłam proszek i latam, i latam. Końca nie widać.
Kiedy wraca z łazienki, zaczyna opowiadać.
***
Wojtek przysiadł na ławce. Pomiędzy nogami ściskał biały, żeglarski worek. Lokomotywa ruszyła, szarpnęła wagonami. Na peronie zrobiło się pusto. Ludzie rozpierzchli się po zakamarkach ogromnego dworca. Ten pociąg skończył bieg. Te trzy lata spędzone w Marynarce Wojennej dały mu w kość. Ćwiczenia, nocne warty, walki stoczone z marynarzami ze starszego rocznika. Musiał być ostro zahartowanym psychicznie chłopakiem, żeby przejść przez piekło Wojska Ludowego. W marynarce zdobył zawód, który dekadę później stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych fachów na świecie. Elektryk.
Twój ojciec zawsze był ciekawym świata, młodym mężczyzną. Uwielbiał nowinki techniczne. Jeszcze długo po jego śmierci w mieszkaniu walał się całymi stosami „Młody Technik”. Co tam mu nie wpadło w ręce, rozbierał na części, aby popatrzeć na mechanizm, jego konstrukcję w środku urządzenia, a zaraz potem składał całość do stanu pierwotnego. Nigdy nawet jednej śrubki nie zgubił.
Kiedy listonosz przyniósł powołanie do Ustki, babka przeczuwała, że ojca zaciągnęli do Marynarki Wojennej. To oznaczało trzy lata poza domem. Przez te trzy lata babka musiała sama sobie radzić z mężem alkoholikiem. Chociaż teść i tak przed nikim nie czuł respektu, zawsze robił to, na co miał ochotę.
Kazek uciekł pod skrzydła nowo poznanej dziewczyny. Przeprowadził się do niej, a właściwie do domu jej rodziców. Wanda jej było. Niedługo potem wzięli ślub, na który zostali zaproszeni tylko najbliżsi. Byłam zaproszona z twoim ojcem.
Nim usiedliśmy za stołami weselnymi, Stach dostał szału. O ile strona pana młodego zadbała o hektolitry wódy — a jakże, teść stanął na wysokości zadania — o tyle strona panny młodej rzuciła ostatnie ochłapy, jakieś plastry parszywej wędliny, wydzielonej po jednym plasterku dla każdego weselnika. Dziadek wysłał babkę raz, potem drugi do świeżo upieczonej teściowej Kazka. Kiedy to nie przyniosło zaplanowanego efektu w postaci dodatkowego żarcia na stole, wstał, chwycił za obrus, po czym jednym, dziarskim ruchem oburącz pociągnął do góry tak, aby wszystko wylądowało na podłodze przed stołem.
— Koniec, kurwa, tego wesela!
Miał chłop gest, nikogo nie oblał kompotem ani nie ochlapał resztkami sałatki jarzynowej, ale mocnym akcentem zakończył przyjęcie, nim faktycznie się rozpoczęło.
Wojciech napisał do mnie chyba setkę listów, a ja odpisałam niemalże na każdy. Listownie zaplanowaliśmy ślub, nawet dwójkę dzieci — dziewczynkę i chłopca.
Pochodzę z biednej rodziny. Było nas w domu sześcioro, ja jestem najmłodsza. Mój ojciec też nie wylewał za kołnierz, a dla matki najważniejszy był jej osobisty święty spokój, nie interesowała się dziećmi — pod tym względem problemy rodzinne moje i Wojciecha były zbieżne.
Mam o siedemnaście lat starszą siostrę, która była dla mnie jak matka. Odwiedziłam twojego ojca z Danielą i jej mężem w jednostce wojskowej. Polubili się, szczególnie ze szwagrem, kiedy z chwilą uścisku dłoni znaleźli wspólny język odnośnie do sytuacji politycznej na świecie, chociaż… to ojciec gadał, a wujo potakiwał głową, powtarzając raz za razem, pomiędzy kolejnymi kieliszkami wódki: „No tak. Tak, tak. No, ba!”.
Piętnasty październik sześćdziesiątego drugiego roku był z pozoru zwyczajnym dniem. Babka szykowała się do pracy na drugą zmianę. Była już brygadzistką, a to zobowiązywało ją, jako przodownicę, do punktualności. Jak każdego południa przed wyjściem z domu prasowała dziadkowi koszulę. Babka załatwiła mu robotę w wydawnictwie prasowym, jednym z największych w PRL-u. Do jego obowiązków należało siedzenie i stemplowanie książek lub układanie gazet w kopy. Nie wykraczało to poza jego kompetencje, te umysłowe, ale też fizyczne, a przy tym mógł nosić czoło uniesiono wysoko w górę, kiedy spotykał znajomych na mieście:
— Stachu! Kopę lat! Gdzie robisz?
— W prasie… — odpowiadał dumnie.
Tamtego dnia po drugiej stronie Atlantyku prezydent Kennedy otrzymał na biurko raport zawierający zdjęcia lotnicze stanowisk rakietowych, które Chruszczow w absolutnej konspiracji rozstawiał na Kubie. Doprowadziło to do kryzysu politycznego na świecie, który moją teściową doprowadził do załamania nerwowego, a przynajmniej rozstroju żołądka.
Po kilku dniach kryzysu sytuacja stała się bardzo poważna. Świat stanął na krawędzi wojny atomowej. Na ulicach wyły syreny alarmowe, w zakładach pracy przeprowadzano ćwiczenia z zakresu samoobrony, a także szkolono na wypadek ewentualnego ataku jądrowego.
Kolejnego dnia ogłoszono najwyższy stopień gotowości bojowej zarówno w NATO, jak i Układzie Warszawskim. Babka zamarła przed telewizorem na dobre kilka dni. Modliła się dzień i noc o to, aby okrętu Wojciecha nie wysłali w kierunku Kuby. Kiedy cała rodzina, włącznie z moją matką, uspokajali kobietę, że to raczej mało prawdopodobne, ta krzyczała:
— A skąd wy to możecie wiedzieć!? Nawet w telewizji niczego nie wiedzą!
Uroiła sobie, że Wojciech płynie na Kubę, polegnie i nigdy nie zobaczy jego ciała w trumnie. Szło od tej paplaniny przeplatanej histerią zwariować. Nie byłam w stanie z nią wytrzymać. Wpadałam do niej na godzinkę po pracy, pytałam, jak się czuje, po czym wracałam do Kobyłki.
Ona siedziała całymi dniami przy tym stole i pisała listy do syna, które w stanie najwyższej gotowości bojowej i tak nie mogły zostać doręczone. Stach miał powód do picia, a ona do histerycznego zawodzenia.
Do tego wszystkiego jeszcze Kazek dorzucił swoje pięć groszy. Po kolejnej awanturze z Wandą wziął tobołek pod pachę i niczym niestrudzony i rezolutny pojawił się w mieszkaniu rodziców. Teściowa oniemiała ze szczęścia. Uradowała się, że chociaż jeden syn powrócił do domu, bo przecież zawierucha wojenna trwała w najlepsze. Teściowa wyciągnęła z wersalki skitrane pod pierzyną pół litra, postawiła na stół, a Stachowi oczy się zaświeciły. Wszyscy poczuli się jak w domu.
— Kazek? A ta nasza piwnica wytrzyma atak atomowy? — zapytał ojciec syna po kolejnej butelce wódki.
— Wytrzyma, ojciec, wytrzyma — wybełkotał Kazek.
— To może by tam znieść jakieś koce?
— Możem, ojciec, możem.
Kiedy alarm bojowy w Układzie Warszawskim odwołano, dziadek nie opuszczał barłogu, a babka nerwowo sprzątała mieszkanie z wilgotną ścierą na czole. Natomiast Kazek wrócił do Wandy.
***
— Po trzech tygodniach od tamtych wydarzeń przyszedł pierwszy list od Wojciecha. Babka była wściekła, że napisał do mnie, a nie do niej. Mam ten list. Przeczytam ci:
Kochana Bogno, przez dwa tygodnie kotwiczyliśmy nieopodal Bornholmu. Graliśmy w karty i popijaliśmy bimber z kontrabandy od sołdatów, którzy kotwiczyli pięćset metrów dalej. Przeczytaj ten list matce. Pewnie histeryzuje. Całuję mocno. Twój Wojtek.
***
Minęło pół godziny, odkąd usiadł na ławce z lnianym, białym workiem żeglarskim pomiędzy nogami. Dopalił sporta. W końcu skiepował niedopałek pod butem, jak to miał w zwyczaju, zarzucił worek na plecy i opuścił peron dworca Warszawa Gdańska. Nikt nie wyszedł po twojego ojca. Nikt go nie powitał.
Teściowie pojechali na jego przysięgę do Ustki. Tłukli się pociągiem osobowym przez całą noc. Kiedy dotarli do jednostki, wyglądali, jakby psu z gardła ich wyciągnięto. Mimo to tuż po wypowiedzeniu przez twojego ojca słów: „Na wierność Polski Ludowej” odjechali. Stachu wywołał kolejną awanturę, tym razem o brak alkoholu w torbie babki. Był przekonany, że ta przed wyjściem z domu spakowała butelczynę czystej.
— Gdzie masz wódkę, gadaj, babo, bo ci łeb urwę! — darł się na całą jednostkę. Wstyd był okropny.
Na Stacha nie było mocnych, jak sobie umyślił, że babka wódkę w nocy podczas jazdy pociągiem wypiła, to była to prawda przenajświętsza.
— Ja ci wódkę wypiła? Nie grzesz słowem, Stachu! Nie grzesz!
— Ja grzeszę?! — wydzierał się nie na żarty. — Ja grzeszę? Ja ci zaraz przypierdolę, to poczujesz grzech! Gadaj, gdzie wódka, kurwiszonie pierdolony!? — Złapał torbę, wywali wszystko na trawnik, a nie dopatrzywszy się butelczyny, kopnął z całych sił te wszystkie babkowe duperszmity, po czym odwrócił się na pięcie. — Pierdolę was! Wracam do Warszawy!
Wojciech i Kazek, którzy obserwowali z boku zachowanie dziadka, oddalili się nieco, aby nikt nie posądził ich o przynależność do tej warszawskiej rodziny. Usiedli kilka stołów dalej. Kiedy Stach zamaszystymi ruchami nóg, wyglądając jak karzełek z wielkim bębnem niesionym przed sobą, zmierzał w kierunku bramy jednostki, chłopaki poderwały się i pobiegły za babką, która podążała tuż za Stachem, uprzednio pozbierawszy wszystkie rozrzucone duperszmity z trawnika.
Kiedy w kolumnie dotarli na stację kolejową w Ustce, dziadek na widok babki wydarł się:
— Wynoś się stąd, wredny babsztylu! Syna przysięgi na wierność armii nie potrafisz uszanować! Wynocha stąd! Won!
Babka podleciała do Stacha i władowała go jednym dziarskim ruchem do pociągu.
— Co ludzie powiedzą?! — uspokajała go, pchając przed sobą. — Wsiadaj, dziadu cholerny!
Nim chłopaki dobiegły do peronu, konduktor odgwizdał odjazd. Dla babki było ważniejsze nie to, co twój ojciec mógł czuć w tamtym momencie, ale to, „co ludzie powiedzą”. To było absolutnym dogmatem jej całego życia, a doprowadzało do szału już nie tylko twojego ojca. Mnie także.
***
Chyba byłam miłością jego życia. Miałam krucze, długie, po same biodra włosy, śniadą cerę, lekko korpulentną sylwetkę, ale cudownie kształtną. Nie śmiej się! Tak mówił twój ojciec!
***
Kiedy Stachu szukał samogonu po torbach matki, twój ojciec flirtował ze mną. Puszczał do mnie raz po raz oczko. Aż się czerwieniłam. Wojtek był przystojnym facetem — szczupłym, postawnym, niebieskookim szatynem. Niestety, musiałam wracać do Warszawy kolejnym pociągiem.
Twój ojciec nie był w ciemię bity, szybko ustalił, do którego chłopaka przyjechałam na przysięgę. Był to mój kuzyn z Nadmy, co dla Wojciecha było znaczącą informacją. Przekupił chłopaka trzema paczkami papierosów i dostał w zamian mój adres zamieszkania. Nie minął tydzień, a listonosz zapukał w szybkę okienną kuchni, oznajmiając mojej matce, że do Bogny list przyszedł z Ustki.
To był pierwszy, zaczepny list od twojego ojca. Nie minął kolejny tydzień, kiedy otrzymał odpowiedź, która była zapowiedzią romansu na papeterii.
A więc twój ojciec wszedł do mieszkania i rzucił niedbale biały, żeglarski worek w przedpokoju. Rozejrzał się po kątach. Na stole w jadalnym stała, poukładana na szklanej tortownicy jak Pałac Kultury, kawałek na kawałku, kaskadowo, pachnąca cynamonem szarlotka. Kiedy zwolnili go do cywila, jedyne co miał w ustach, to alkohol, raz po raz zapodawany przez kompanów rezerwistów w przedziale pociągu. Ze słodyczy najbardziej lubił śledzie, ale z braku laku i szarlotka musiała wystarczyć. Pożarł wszystko, co stało na tortownicy.
Babka, kiedy wróciła z mleczarni, szturchnęła odsypiającego podróż syna w ramię.
— Gdzie jest szarlotka? Pożerłeś cało?
Stachu wrócił późnym wieczorem z pracy. Był bardzo zły, szarlotka to było jego ulubione ciasto. Wyciągnął ze schowka w przedpokoju siekierkę i wymachując, uderzył w żyrandol. Matka opanowała sytuację, gdy wyjęła sto złotych na flaszkę.
— Idź i kup. Wypijta! Niech zgoda będzie!
Nasz ślub zorganizowaliśmy dość szybko, tuż po wyjściu twojego ojca z wojska. Nie powiem, moja matka stanęła na głowie, żeby wyprawić godne wesele. Mój ojciec nie był na ślubie. Odwieźliśmy go dzień wcześniej do szpitala, do Otwocka. Tuż po weselu zmarł. To był rok sześćdziesiąty dziewiąty. Następnego roku ty przyszedłeś na świat.
Kiedy miałeś pięć latek, Stachu domagał się kolejnej flaszki. Szalał z siekierką, ale tym razem Wojtek musiał chronić własne dziecko. Razem z Kazkiem, który zwiał od żony na kolejne saksy do mamusi, obezwładnili Stacha, powalając starego dziada na podłogę, po czym wyrwali z rąk utrapieńca siekierkę. Zaraz po tym, jak zamknęli go w pokoju balkonowym, dumni z rozbrojenia nieprzewidywalnej bomby z opóźnionym zapłonem, jakim był Stachu, raczyli się przy okrągłym stole czystą.
Stachu otworzył drzwi na balkon, przełożył nogę przez balustradę, stracił stabilność i upadł głową wprost na chodnik. Sąsiadka, która w tym czasie stała na balkonie, podniosła krzyk. Chłopaki poderwały się z krzeseł. Pobiegły na balkon, a sąsiadka z zamarłym wyrazem twarzy, wskazując na dziadka, powiedziała:
— Tam.
Kiedy wychylili się przez balustradę balkonu, zobaczyli na chodniku dziadka, a wokół jego głowy kałużę krwi. Przyjechała Milicja Obywatelska. Twój ojciec z wujem zostali zatrzymani na czterdzieści osiem godzin do wyjaśnienia sprawy. Pochowali swojego ojca tydzień później. Policja oczyściła ich z zarzutów nieumyślnego zabójstwa. I tak oto straciłeś dziadka, a mój mąż ojca. Jedno się nie zmieniło. Babka, kiedy były sytuacje konfliktowe w domu, rozładowywała emocje alkoholem, mówiąc:
— No, mata, napijta się! Niech będzie zgoda!
***
— Smutne to wszystko.
— Bardzo lubiłeś babkę. Nie chciałam burzyć jej obrazu. Pewnie dlatego ci o tym nie mówiłam nigdy wcześniej.
— Hm. To nieprawda. Lubiłem ją jako dziecko, ale potem irytowała mnie co niemiara.
Patrzy na mnie. Moje słowa jej wcale nie dziwią.
— Mogłabyś coś opowiedzieć o swojej rodzinie? Jak to u ciebie wyglądało? No wiesz, twoje dzieciństwo i tak dalej…
— Daniela ci opowie. Jedź do niej. Mnie to sprawia trudność. Ten udar daje się we znaki, bo choć z kulami sobie radzę, głowa nie pracuje, tak jak potrzeba. Sam słyszałeś, jak chaotycznie opowiadałam.
— Nie było tak źle. — Uśmiecham się. — Może zrobię ci jakiś obiad? Będziesz miała na jutro.
— A po co? Mam filet z kurczaka. Ugotuję sobie lekkiego rosołku. Nic mnie nie potrzeba.
Chwilę się zastanawiam. Bawię się kluczykami od samochodu.
— Myślisz, że ciotka Daniela wszystko pamięta? Ona ma już ile? Osiemdziesiąt osiem lat?
— I właśnie dlatego tak dobrze wszystko pamięta. — Uśmiecha się.
— Spróbuję. Dzięki, mamo.
— Wiesz, tak sobie pomyślałam teraz… obiadu to ja nie potrzebuję, ale mógłbyś mi zamówić tę pizzę ze śmietaną i boczkiem… no… jak jej tam?
— Carbonara.
— Ooooo! Tak. To tę właśnie.
— Mamo! Ale tobie nie wolno jeść takich rzeczy! Jeszcze boczek i śmietana, no chyba zwariowałaś do reszty!
— A z Danielą chcesz się jutro spotkać?
Jestem naprawdę wkurzony. Gdyby dbała o siebie bardziej, dzisiaj te kule do niczego nie byłyby jej potrzebne. Jest wciąż do rzeczy, pomimo sześćdziesięciu dziewięciu lat.
— No chcę.
— To zamawiaj, a ja dzwonię do Danieli.
Biorę w dłoń telefon i wybieram numer do jej ulubionej pizzerii. Po chwili słyszę głos młodego chłopaka.
— Raz carbonarę, poproszę… Nie! Bez podwójnego sera!
Matka krzywi się.
— Dobrze, pan dorzuci ten ser… Dobrze! Śmietanę podwójną też. Dziękuję. — Rozłączam się. Rzucam telefon na stół. — Nie mam do ciebie siły, mamo. Ta pizza cię kiedyś zabije.
— A tam. Ty masz swoje papieroski, ja mam swoją pizzę.
HISTORIA DRUGA: JA, MATKA
8 maja, wtorek, wczesne popołudnie
Jestem w gabinecie terapeutycznym, siedzę w fotelu pacjenta. Mam okienko. Pan Jarosław nie pojawił się na sesji.
Żona postawiła mu ultimatum: albo zrobi ze sobą porządek, albo, cytuję, „ma wypierdalać z domu”. Według ciotki Heli to jedna z tych mądrych kobiet, które nie ulegają mężom/chłopakom. Mimo wszystko pan Jarosław znalazł sposób na pozostanie w związku małżeńskim i nieuczęszczanie na terapię. Przychodzi mniej więcej co drugą sesję. Czasem co trzecią. Jego żona niemalże każdego tygodnia dzwoni do mnie z prośbą o ujawnienie frekwencji męża. Odmawiam. Chociaż czasami mam ochotę powiedzieć tej kobiecie, żeby spierdalała od tego frajera, gdzie pieprz rośnie.
Tuż po następnej sesji mam spotkanie z ciocią Danielą. Umówiliśmy się, że będzie to cykl kilku sesji, podczas których osiemdziesięcioośmioletnia siostra mojej matki opowie historię swojego życia. Niestety, cioteczka nie trzyma się tak dziarsko jak Hela z Glinianki. To pewnie ostatni dzwonek, żeby zadać jej wszystkie nurtujące mnie pytania.
W końcu. Wolność! Kocham swoją robotę, ale czasami mam wrażenie, że moja dupa przyspawała się do fotela terapeuty na dobre. Wprost nienawidzę pacjentów, którzy najwięcej mają do powiedzenia pod koniec sesji. Kiedy myślę o wyjściu z pracy, to oni snują fantazję o ich wyjątkowej pozycji jako pacjenta, o tym, że właśnie dlatego terapeuta przedłuży im sesję o kolejne dwadzieścia, a może nawet trzydzieści minut. Nic z tego! Nawet kiedy na pięć minut przed końcem wnoszą myśli samobójcze, szybko oceniam realny stan zagrożenia i przeważnie odmawiam kontynuowania sesji. W mojej karierze zdarzyło się raz, kiedy byłem zmuszony wezwać pogotowie. Są i tacy, którzy odmawiają opuszczenia gabinetu. Zostawiam ich wtedy w fotelu i informuję recepcjonistkę o fakcie.
Kiedy chwytam za klamkę, krzyczą:
— Jest pan bez serca! Jak pan może?!
Nie rozumieją, że nigdy nie postawiono im granic, których teraz, jako dorośli, muszą tak boleśnie doświadczać od terapeuty. Ostatecznie za to mi płacą. Rzadko się zdarza, aby któryś wyleciał z terapii na własne życzenie. Odtwarzają ze mną sadystyczno-masochistyczny schemat, którego na tamten moment tylko ja mam świadomość.
Kiedy na kolejnej sesji interpretuję im to, co wydarzyło się tydzień wcześniej, są zagubieni jak małe dzieci we mgle. Czekają, aż ich zrugam, tymczasem ja milczę, wtrącam jedynie pytania odnośnie do tego, co dzieje się pod tą ciszą. Nabierają do mnie zaufania. Nie muszę odtwarzać sadystyczno-masochistycznej traumy, aby zdobyć ich atencję i sprawić, aby ich relacje, decyzje i zachowanie były dojrzalsze i świadome.
8 maja, wtorek, godzina 16:00
Parkuję pod blokiem na warszawskiej Ochocie. Z okien cioci widać Szczęśliwice — górę usypaną ze śmieci, gdzie jako dzieciak razem z kuzynostwem zjeżdżałem na sankach. Uwielbiałem tutaj przyjeżdżać. To były czasy głębokiej komuny, a wujek, maż cioci, pracował w Ludowym Wojsku Polskim jako magazynier.
U cioci niczego nie brakowało. Boczki, szynki, parówki, mielonki, łopatki w galarecie… Cuda, cuda, cuda! Do tego wszystkiego cała rodzina wuja, włącznie z matką, mieszkała w Kanadzie. To u nich, mając czternaście lat, po raz pierwszy w życiu spróbowałem masła orzechowego i kukurydzy uprażonej na patelni.
Wchodzę na to cholerne czwarte piętro. Nienawidzę tego budynku! Niby podejście jest łagodne, ale już na drugim jestem zdyszany i spocony jak ruska lokomotywa.
Docieram w końcu i dzwonię do drzwi.
— No! W końcu jesteś. Wchodź, wchodź — wita mnie kuzyn, syn cioci.
— Ja do cioci, dosłownie na godzinkę.
— Nie pierdziel, napijemy się winka, posiedzimy, pośmiejemy się jak za dawnych czasów z cioteczką.
— No, cioteczka o tych kulach nie dotarłaby do pierwszego piętra, a co dopiero do was.
— Nie ściągaj tych butów! Po co?! — krzyczy ciotka Daniela ze swojego pokoju.
— No tak! Mama nie sprząta to i butów nie każe ściągać — gasi ją żartem żona kuzyna.
— Dobrze, kochani, buty ściągnięte, ja pójdę do cioci, a potem zajdę do was, OK? — Wchodzę do ciocinego pokoju. — Ładnie tutaj.
— No! Pani remont odwaliła, kasy wywaliła, to i ładnie. Mnie z dużego pokoju wyeksmitowała siłą i tutaj jak we więzieniu umieściła.
— Co też ciocia mówi. Ciasno im było w tym małym pokoiku, a cioci większy niepotrzebny. Nie lepiej to tak przytulnie mieszkać niż w tej stodole z balkonem?
— A może i lepiej! Sprzątania mniej! — śmieje się.
Ciocia Daniela to starsza dystyngowana pani. Ubiera się niczym dama. Zadbana, na twarzy lekki makijaż, włosy zawsze po wałkach niczym u królowej angielskiej. Czuję wodę kwiatową, a także lekki zapach wanilii. Siada w fotelu, który stoi tuż koło wersalki. Przysiadam obok.
— Ciociu, chciałbym się zapytać…
— Ciiiiii. Cicho. Trzeba być cicho. Trzeba nasłuchiwać dzwonu.
— Dzwonu?
— Posłuchaj…
Konina i szmugiel
Działania wojenne ustały, wojsko poszło dalej, na Warszawę. Ludzi trzeba było dzwonem powiadomić, co by uchylili klapy ziemianek, zaczerpnęli świeżego luftu i zdobyli trochę jedzenia na następne dni ofensywy, bo kto to mógł wiedzieć, czy to był koniec, czy dalej Szwaby będą walić moździerzami na oślep.
Józek, kościelny, wdrapał się na wieżyczki. Proboszcz kazał mu bić w dzwony tak długo, jak się da, a jak Szwaba zobaczy, miał uciekać, ile sił Bozia w girach dała.
Józuś wdrapał się na zachodnią wieżyczkę, uwiesił się liny, a bicie dzwonu rozległo się na okolice. Ludzie wynurzyli się spod ziemi niczym trupy, które z martwych powstały. Przez pięć dni i nocy w piwnicach byli pochowani, nasłuchiwali kolejnych wybuchów. Kobiety gromnice przed obrazem Matki Najświętszej Panny paliły, klęcząc, Zdrowaś Maryjo odmawiały w intencji jak najszybszego końca tej zawieruchy wojennej, która przechodziła przez Kobyłkę i okolice.
Pobliskie domostwa ucierpiały od kul armatnich, a kościół św. Trójcy jak stał, tak stoi od ponad pięciuset lat.
Kobyłka miastem targowym była, słynnym na całe Mazowsze. Trzech braci biskupów: Mikołaj, Stanisław i Dobiesław, synów Jana Sówki z Gulczewa, powołało parafię. Ludzie zjeżdżali handlować, czym popadło, a pomodlić się nie mieli gdzie.
Ogromny skwer przed barokową świątynią, zimą tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego, był zbrukany krwią poległych żołnierzy. Polskich, ruskich i nazistowskich. Obok tych polskich leżały martwe konie, jakby mogły umrzeć tylko ze swoimi kawalerzystami. Te, które przetrwały, rozpierzchły się po lasach, przestraszone przez huki armat i wystrzały z luf pancernych.
Kiedy tak szłam tym placem obok ojca, przypominałam sobie, jak przed wojną, z młodszą o dwa lata siostrą Katarzyną, spacerowałyśmy po tym parku przy kościele. Udawałyśmy damy z pobliskiego dworku. Trzymałam nad głową starą parasolkę, chroniąc się przed słońcem, gestykulowałam, rozprawiałam. Unosiłam bródkę wysoko, stwarzając pozory bycia niedostępną, wyrachowaną, zimną damą.
***
— Jak to tam wy dzisiaj mówicie na takie? Co?
— Nie wiem. — Jestem zdziwiony pytaniem starej ciotki.
— No tak, Tadziu, wybacz starej babie, zapomniałam, że ty o kobietach niewiele wiesz. — Uśmiecha się szczerze. — No zimna, wyrachowana, kłamliwa suka! — wykrzykuje.
Wybucham śmiechem. Od tej strony cioteczki nie znałem. Owszem, lubiła sobie pożartować, ale żeby tak dosadnie, z tak nieprawdopodobną dozą autoironii?
***
Udawanie wielkiej damy mojej siostrze wychodziło kompletnie nieporadnie.
— Kaśka, no ale nie tak! Do góry daj głowę! No, do góry! — pouczałam. — No właśnie, bardzo dobrze! — Trzymając jej podbródek palcem, kierowałam go ku błękitnemu niebu. — A teraz parasol trzymaj w drugiej dłoni i jak będziesz szła, to musisz się tak bujać na boki… Ooooo tak, popatrz na mnie! — Oddaliłam się o dwa kroki, prezentując, czego oczekuję od siostry. — No, bujaj się! Jak ja! Patrz!
Brakowało jedynie skrojonych do naszych wyćwiczonych manier kawalerów. Żaden z wiejskich pacholąt ani do tego się nie palił, ani tym bardziej nadawał. Nazywałam ich cepami, czułam się od nich lepsza, chociaż chłopskie pochodzenie nie dawało mi nadziei na powojenną przyszłość w dobrostanie.
Jako piętnastoletnia dziewczyna nie rozpoznawałam placu przedwojennych, siostrzanych zabaw. Alejki były pokryte trupami. Co krok leżało czyjeś ciało. Niemcy ustawili barykadę nieopodal kościoła, kiedy Ruscy nacierali od wschodu, ci bili do nich jak do kaczek z karabinów maszynowych. Im głośniejsze było: „Uraaaaaaaaaa”, które docierało do okolicznych ziemianek, tym seria karabinów maszynowych była dłuższa, a potem zapadała ta okropna cisza. Kiedy Rosjanie doszli do wniosku, że piechotą nie wyprą Niemców z Kobyłki, do boju przystąpił ciężki sprzęt.
Krocząc tuż za ojcem, ledwo rozpoznawałam szczątki dawnego parku, który tego dnia dosłownie ociekał krwią. Gdyby nie zima i siarczysty mróz, smród byłby nie do wytrzymania. Kątem oka spojrzałam wówczas na dom dziadków, który wujo wybudował jak na tamte czasy z rozmachem, naprzeciwko parku, koło świątyni.
Ciotka Staśka, siostra ojca, lekko odchyliła zasłonę. Spojrzała na brata i na mnie. Skinęłam głową, szepcząc:
— Dzień dobry.
Ciotka natychmiast wypuściła zasłonę z dłoni.
Jej mąż Jakub Czajdys, oficer już Ludowego Wojska Polskiego, wydzierżawił od Walentego, mojego ojca, jedną czwartą placu na trzydzieści lat, który wraz z siostrą otrzymał darowizną od dziadków, i wybudował na nim murowaną chałupę jak się patrzy. Rodzeństwo dziadka, a było ich trzech braci i jedna siostra, odkąd pamiętam, uważało ojca i jego rodzinę za gorszych. Ktoś musiał objąć ojcowiznę, padło na Walentego, twojego dziadka. Pozostałych synów dziadkowie wysłali do szkół i wykształcili na inżyniera i prawnika. Dla Staśki poszukali dobrej partii, co by dziewczyna w życiu źle nie miała, a i oni tym ślubem zapewnili sobie kąt na stare lata przy córce i zaradnym zięciu.
Jakub pochodził z bogatej rodziny. Mieszkała tuż pod Kobyłką. Jego rodzice posiadali środki na wykształcenie syna ze sprzedaży majątku w Nadmie, który ojciec Jakuba odziedziczył jako część za dobrą służbę panu Wilczewskiemu. Wilczewski znany był na całą Kobyłkę i okolicę jako samotny filantrop. Rozdawał pieniądze na lekarzy, wykształcił zdolne dzieciaki, a kiedy umierał, przepisał resztę tego, co zostało, najbardziej zaufanym ze służby.
Czajdysy posłały syna do dobrych szkół. Zanim został oficerem, pełnił funkcję radnego w mieście. Kiedy ożenił się z ciotką, zaraz po ślubie ugadał się z Walentym, a twoim dziadkiem. Umowę dzierżawy działki u notariusza w Radzyminie spisali i chałupę wywalił z piętrem. Dziadkowie z pobliskich, dość zadbanych czworaków przeprowadzili się na piętro w nowym domu zięcia.
Twój pradziadek Adam miał posadę motorniczego w Tramwajach Miejskich Miasta Warszawy. Wszyscy w miasteczku gadali, że Pszenny złapał Pana Boga za pięty. To była dobrze płatna posada, na tyle dobrze, że każdego dnia, wracając z pracy, kupował prababce Elżuni pudełeczko pachnących ciasteczek prosto z pieca u Bliklego. Zawsze cztery. Jedno zjadała przy wieczornej herbatce, drugie było dla Adama na śniadanie. Zawijała je razem z kanapkami w szary papier i wkładała do pradziadkowej torby. A trzecie zostawiała dla zięcia, ale kiedy ten był na manewrach, sama przysiadała i do herbatki ze smakiem konsumowała zaraz po wyjściu dziadka do pracy. Nad czwartym wisiała tajemnica. Z Kaśką często zaglądałyśmy do babci, szczególnie w niedzielę, kiedy ubrane w piękne, odświętne sukienusie biegłyśmy do kościoła na sumę. Prababka przez okno kuchenne widziała nadbiegające dziewczynki, przystawiała krzesło do kredensu i wdrapywała się nań. Gruba była, to i ciężko było jej się wgramolić. Otwierała górną półkę, wsadzała doń pudełeczko z ciasteczkami, po czym zamykała na kluczyk, który chowała do kieszonki fartucha opasanego wokół jej bioder.
— Babciu! A dziadek mówił, że kupił cztery ciasteczka. — Nie dawałam sobie w kaszę dmuchać, nawet wtedy, kiedy miałam sześć latek.
— Cztery? Ach, cztery! No tak, dziewczyny… ale czwarte to jest tajemnica. A o tajemnicach się nie rozmawia — zbywała nas łakomym kłamstwem.
Sprawiedliwość dopadła twoją prababkę, kiedy kilka lat po wojnie, gdy mieszkała na piętrze u zięcia, zbyt dużo wódki wypiła podczas jego imienin. Poczuła w nocy pełen pęcherz, wstała z łóżka i zamiast drzwi do łazienki, które były tuż za rogiem, otworzyła drzwi na balkon. Prababka Elżbieta była otyłą kobietą, a balustrada ledwo się trzymała betonowego podestu. Myśląc, że to ściana, oparła się o nią, po czym runęła w dół.
Po pogrzebie dziadek zdradził nam tajemnicę. Prababcia Elżbieta miała nadciśnienie tętnicze, a do tego zaawansowaną cukrzycę. Tajemnica czwartego ciasteczka została rozwiązana. Pradziadek Adam tak kochał prababkę, że zabijał ją każdego dnia słodkim, czwartym ciasteczkiem, a kiedy jej zabrakło, nie przelał miłości na wnuki, pożył pół roku i dołączył do żony na miejskim cmentarzu.
***
— Smutny koniec kochającego się małżeństwa.
Ciocia Daniela wstaje, podchodzi do okna, opiera dłonie o parapet i wygląda na ulicę. Po chwili odwraca się do mnie.
— Twojego pradziadka to nawet lubiłam, ale prababka… to było kawał cholery. Chyba odziedziczyłam jej charakter.
Milczy. Odnoszę wrażenie, że te wspomnienia nie są dla niej lekkie.
— Grażyna! — nawołuje synową. — Grażyna!
Po chwili otwierają się drzwi do pokoju.
— No co mama chce?
— Herbaty byś nam zrobiła, o suchym pysku nie będziem siedzieć.
— Jakby mama sama nie mogła zrobić… — Kobieta z fochem na twarzy wychodzi z pokoju.
Czuję się zażenowany.
— Ciociu, a po co z dziadkiem szliście na ten plac koło kościoła?
— A zaraz ci wszystko opowiem.
Starsza pani siada w fotelu i zaczyna opowiadać.
***
— Schyl głowę! — krzyknął na mnie twój dziadek Walenty.
Główne działania ustąpiły, ruskie wojsko poszło dalej na Warszawę, ale niedobitki niemieckie dalej szwendały się po miasteczku, próbując zdobyć coś do jedzenia.
Podbiegliśmy z ojcem do martwego konia. Przykucnęliśmy, schylając głowy, a dziadek wyciągnął z torby opasany białym płótnem nóż. Wbił ostrze w ciało zwierzęcia, wykroił ogromny kawał mięsa, który natychmiast wylądował na płachcie prześcieradła rozpostartego uprzednio na ziemi. Kolejne pchnięcie nożem i kolejny puc koniny wylądował na płótnie.
— Starczy — powiedział. — A teraz w nogi! W nogi, dziołcha!
Dziadek zarzucił prześcieradło z mięsem przez ramię i uciekaliśmy slalomem pomiędzy martwymi żołnierzami i zwierzętami. Niemiecki snajper, który zasadził się na wschodniej wierzy kościoła, oddał strzał w moim kierunku. Kula świsnęła mi koło ucha.
Cholerniki, odkąd w trzydziestym dziewiątym pojawili się w miasteczku, polowali na panienki. Nie raz i nie dwa pradziadek uchronił mnie i kuzynki przed miłosnymi zapędami nazistów, chowając w schowku w ścianie pomiędzy kuchnią a pokojem dziennym. Inna sprawa, że bydlaki były diabelsko przystojnymi mężczyznami i niejedna panienka nie miałaby nic przeciwko intymnej bliskości, gdyby nie groźba ogolenia głowy na łyso.
Padłam jak długa pomiędzy nieżywymi Niemcem i Ruskiem.
— Danka! Dychasz? Danka!
Przerażony ojciec obrócił się ze zdobyczą przewieszoną przez ramię.
— Dycham, dycham… Głupi szkop!
Przeczołgałam się w stronę ojca. Pozostaliśmy w okopach aż do zmierzchu, aby pod osłoną ciemności zniknąć w małej, piaszczystej uliczce, którą oddaliliśmy się od głównego placu ku siedlisku.
Dziadek Walenty był bardzo zaradnym facetem. Kiedy za okupacji brakowało żywności, z najstarszym synem Stefanem szmuglowali mięso z Prus Wschodnich. Matka miała tam kuzynkę Jadzię. Nigdy nie widziałam jej na oczy, podobno jeszcze na długo przed wojną wyszła za mąż za Prusaka i tam się osiedlili na stałe.
Kiedy wybuchła wojna, a potem nastała okupacja, na Mazowszu, czyli w Generalnej Guberni, rozpętało się piekło, któremu towarzyszył głód, a tam, na wschodzie był względny spokój i nie brakowało żywności.
Pewnego razu chłopaki nie powróciły na czas. Podróż nie zajmowała więcej niż trzy do czterech dni tam i nazad. Babka wpadła w histerię i łapiąc się za głowę, biadoliła, że pozdychają wszyscy z głodu jak psy albo przyjdą Niemce i wszystkich pod ścianę wezmą, rozstrzelają albo wywiozą na roboty.
Twój dziadek z wujem Stefanem mieli więcej szczęścia niż rozumu. Kiedy zostali złapani na granicy z Generalną Gubernią i odstawieni do transportu na roboty w głąb Rzeszy, jednym ze strażników pilnujących pojmanych był Polak ze wsi nieopodal Kobyłki. Jóźwiczak się nazywał. Porządny był z niego człowiek. W tamtych czasach każdy chronił rodzinę, jak potrafił, ale nie zatracił człowieczeństwa. Kiedy nadarzyła się okazja, puścił wolno dziadka i wuja, a ci, biegnąc pomiędzy dwoma składami pociągów z wagonami bydlęcymi, uciekali prosto do lasu, który widzieli tuż przed sobą. Na końcu składu przeskoczyli przez kolejne torowisko, sturlali się w dół nasypu kolejowego, a po chwili zniknęli pomiędzy drzewami pobliskiego zagajnika. Gdy odsapnęli, pod osłoną nocy uciekli w głąb lasu. Do domu wrócili po tygodniu. Bali się przejechać całą trasę jednym pociągiem. Ujechali kilkadziesiąt kilometrów, po czym wysiadali i koczując w okolicy stacji kolejowej, czekali na kolejny parowóz. W ten sposób uniknęli pewnej kontroli, która skończyłaby się tym razem skutecznym aresztowaniem i zsyłką na roboty do Trzeciej Rzeszy.
Po dobrych kilku dniach przed włazem do ziemianki ujrzeliśmy sylwetki ojca i brata. Moja matka odetchnęła z ulgą.
Od pierwszego września trzydziestego dziewiątego jej strach udzielał się każdemu, kto krzątał się obok niej. Kiedy zaczynała histeryzować, Kaśka siadała w kącie chałupy i zatykała mocno uszy. Reszta z nas chodziła jak nakręcona. Nie dość, że musieliśmy sobie radzić z własnym strachem, to jeszcze z matką, która darła się, zawodziła albo ciągle płakała. To było nie do zniesienia.
Było nas sześcioro. Ja, Katarzyna, Bolek, Benek i Stefan. Była jeszcze Andzia, młodsza siostra matki. Dzisiaj debilkę określa się mianem niepełnosprawnej umysłowo, kiedyś nazywano ją po prostu debilką, głupią lub pomyloną.
Dziadek Pieter, jej ojciec, był bogaczem, ale po stracie żony Alicji, która odeszła w wieku trzydziestu pięciu lat, osieracając moją matkę i ośmioro jej rodzeństwa, pradziadek przepił cały majątek w karczmie. Do dzisiaj jedna z dzielnic miasteczka nazywana jest od jego imienia Pietrówkiem.
Babka niewiele mówiła o swoim ojcu. Kiedy zmarła jej matka Alicja, zajmowała się młodszym rodzeństwem, a potem uciekła z domu i wyszła za mąż za Walentego.
Pradziadek Pieter, chcąc dalej opłakiwać żonę, wlewając do gardła cały majątek w karczmie, musiał myśleć racjonalnie. O ile reszta dzieci wcześniej czy później usamodzielniła się, o tyle pomylona Andzia nie miała na to najmniejszych szans. Ułomna córka musiała zniknąć z jego życia. Kiedy babka wychodziła za mąż za Walentego, Pieter oznajmił córce, że dostanie place rolne, a także jeden pod zabudowę, pod warunkiem że weźmie do siebie debilną siostrę. Niedługo potem zapił się na śmierć. Podobno niewiele osób zapłakało na jego pogrzebie.
Mimo że bombardowania Warszawy dawno temu ustały, ona dalej siedziała w ziemiance, która była zlokalizowana w środkowej części siedliska, tuż pod płotem. Wejście do niej było zakamuflowane krzakami, tak aby od frontu nie była widoczna. Swój nieustanny pobyt pod ziemią uzasadniała parnikiem, w którym dochodziły ziemniaki — najczęstsze pożywienie na codziennym stole.
Nie miałam złudzeń, matka była przerażona wojną i jej konsekwencjami. Każdy wystrzał, każda salwa armatnia była dla niej nie do zniesienia. Łapała się wtedy za głowę i krzyczała:
— Jezu, Jezu!
Próbowała chować się pod łóżkiem. A kiedy krzątając się w kuchni, przez okno zobaczyła nadjeżdżający patrol niemiecki, rzucała wszystko, zostawiała dzieci i uciekała do ziemianki. W końcu, nie wytrzymując napięcia, zaczęła pić dziadkowy samogon. Od tamtego dnia, kiedy pierwszy raz przechyliła kieliszek, pędziła bimber razem z ojcem. Nawet kiedy on zmarł, wiele lat po wojnie, ona nie odmawiała sobie przy imprezach rodzinnych, mimo że była już staruszką.
Kiedy Wałęsa ogłaszał zwycięstwo i podpisywał porozumienia sierpniowe, babka wznosiła toast biovitalem z Pewexu, który kupowałam dla niej za kanadyjskie dolary przesyłane od rodziny mojego męża.
***
Zapadamy się w ciszy. Przez całą godzinę ciocia, kiedy opowiadała, miała wzrok wbity w okno. Spojrzała na mnie tylko raz. Ten Biovital z Pewexu ma jakieś znaczenie, którego jeszcze nie rozumiem. Wydobywam się z ciszy.
— Była zima. Spędzałem u babci ferie szkolne. Każdego dnia miała swój rytuał. Podchodziła do tego starego kredensu, który pewnie pamięta jeszcze czasy wojny, otwierała tę małą szafkę po lewej stronie… starczą, pomarszczoną dłonią przekręcała czerwoną nakrętkę, nalewała kapkę leczniczego trunku, przechylała kielonek, po czym odwracała się, mówiąc: „Dla zdrowotności… dla zdrowotności, synek. Ach, dobre!”. A gdy spojrzała na mnie słodzącego herbatę, krzyknęła ze złością: „Starczy! Cukier drogi i na kartki!”.
— Tak… to cała moja matka. Wszystko brała, ale niczego nie potrafiła dać od siebie…
Znowu ta dojmująca cisza. Te wspomnienia… Każde zdanie to potworny wysiłek, który dzielnie dźwiga.
— Ciociu, skończymy na dzisiaj. Przyjadę jutro.
Nic nie odpowiada. Całuję ją w polik, żegnam się i opuszczam pokój. Proszę kuzyna, żeby zajrzał do matki za chwilę.
Bogaci i wyklęci
9 maja, środa, wczesny wieczór
— Jak się ciocia dzisiaj czuje?
— A jak byś się czuł, wiedząc, że życie za tobą i czekasz tylko na śmierć? Modlisz się każdego dnia, żeby przyszła znienacka, najlepiej we śnie, tak żeby nie bolało.
— Nie wiem, jak bym się czuł. Nawet ciężko mi to sobie wyobrazić.
— Dobry z ciebie dzieciak. Przynajmniej nie gadasz głupot o pięknej jesieni życia, jak te moje mądrale, a w szczególności ona. — Patrzy na mnie spode łba. — W dupę niech sobie wsadzą taką jesień! Całymi dniami sama siedzę w tych czterech ścianach. — Smutnieje na chwilę, po czym krzyczy w kierunku drzwi wejściowych do pokoju: — Kiedyś mnie tu znajdziecie martwą!
Na tę agresję włącza mi się tryb terapeuty.
— Kogo by chciała ciocia straszyć? — pytam zupełnie serio.
Nachyla się do mnie, przycupniętego na wersalce tuż koło okna. Przybliżam ucho do ust cioci.
— Tę cholerę, moją synową. Z gołą dupą ze wsi to to przyjechało, a teraz! Patrzcie, jaka wielka dama! Remont za kredyty zrobiła, a mnie wolno tylko w tej klatce siedzieć!
— OK. Ja będę dawał na intencję za ciociną, spokojną duszę, a wy ciotko będziecie ją bezkarnie straszyć! Tylko mnie nie! Żeby się ciotce adresy nie pomyliły!
Wybuchamy śmiechem.
— Ech! Ty to fajny jesteś, Tadziu! Tylko żebyś te kobiety trochę chociaż polubił, co? — Uśmiecham się, kładąc dłoń na jej dłoniach, starych i spracowanych. — Opowiem ci dzisiaj o naszym majątku i o tym, jak z łajdaka, dziwkarza i cwaniaka zrobili wyklętego. Chcesz?
— Zamieniam się w słuch, cioteczko.
— No to słuchaj…
***
Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty siódmy. Kraj otrzymał nowe granice, a babkę i dziadka nauczycielki z miasta uczyli czytać i pisać. Komuniści podprowadzili elektrykę do chałupy, a rok wcześniej przyszła na świat twoja matka Bogna. Wołali na nią Cyganeczka. Jej śniada skóra, czarne włosy i brązowe oczy nie nastręczały żadnych pytań, wrodziła się w ojca.
Dzisiaj, kiedy jest panią, jak to się ładnie mówi, trzeciego wieku, ma dwójkę dorosłych synów, a jej mąż od trzydziestu lat spoczywa w grobie, została sama w mieszkaniu po swojej teściowej, rozmyśla, wraca pamięcią do przeszłości i zastanawia się, jaka domieszka krwi płynie w jej żyłach i w żyłach jej synów. Czy jej ojciec był potomkiem Cyganów czy Żydów?
Kiedy przychodziło gorące lato, a Patryk przez cały dzień biegał bez koszulki, momentalnie upodabniał się do jej ojca, a swojego dziadka, takiego, którego pamięta: dzierżącego kosę w dłoń, jak wsadzał ją na wóz i wiózł na pole. Zsadzał z wozu, sadowił na płachcie, tuż pod gruszą, zdejmował koszulę, ostrzałką jeździł po krawędzi kosy, po chwili podchodził do brzegu łanu zboża, brał zamach i żął źdźbła tuż przy gruncie. Nim upłynęło kilka godzin, upodabniał się do tych ruskich chłopaków z południa — przystojnych drani o ciemnej karnacji z brązowymi oczami i czarnymi jak smoła włosami.
***
— Gdybyśmy mieli semickie korzenie, czy nasza rodzina przetrwałaby wojnę? — dodaje po chwili milczenia.
Nie wiem, do czego zmierza. Dziwnie zaczęła. Mówiła o mojej matce, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, że na tej wersalce siedzi jej syn.
— Gdybyśmy mieli semickie korzenie, to dzisiaj bylibyśmy bogatymi Izraelitami. Niechybnie Gomułka wsadziłby nas wszystkich do pociągu w jedną stronę z komunistycznym dokumentem podróży — odpowiadam.
— Słuszna uwaga — kwituje, po czym zmienia temat.
***
Kiedy dziadek wydzierżawił szwagrowi część darowizny po pradziadkach na trzydzieści lat, otrzymał sowitą zapłatę od wuja Czejdysa, za którą na ziemi babki pobudował chałupę.
W domu było biednie. Gnieździliśmy się w dwuizbowym mieszkaniu, pomimo tego że tuż za ścianą było drugie, z kuchnią i pokojem. Gdybyśmy nie wynajęli tamtego mieszkania rodzinie z ósemką dzieci, pozdychalibyśmy z głodu.
Nie licząc Andzi i trójki rodzeństwa, które zmarło przed wojną i w jej trakcie, ostało się nas sześcioro. Dziadek najbardziej rozpaczał za chłopczykiem, którego imienia nie pamiętam, ale do dnia dzisiejszego trzymam jego zdjęcie w pamiątkach rodzinnych, jedyne ocalałe, kiedy leży w trumience na prowizorycznym katafalku, a dookoła pełno kwiatów oraz modlących się bab. Zawsze kiedy biorę do ręki to zdjęcie, wypowiadam słowa: „Mały Cyganek tak spokojnie śpi”. Zmarł chyba na zapalenie płuc. Kto tam kiedyś z dzieciakami włóczył się po szpitalach. „Bóg dał, Bóg zabrał” — matka po wypowiedzeniu tych słów przechodziła do czynności dnia codziennego. Dla niej był to jedyny porządek świata. Dziadek rozpaczał miesiącami po utracie ukochanego dziecka. Myślę, że zżerało go poczucie winy, to on zabrał chłopca na glinianki, gdzie był zamarznięty akwen wodny. Ślizgali się po lodzie, który zarwał się tuż pod stópkami chłopca. Momentalnie zniknął pod wodą. Ojciec jakimś cudem uratował go i trzymając na rękach, by ocieplić własnym ciałem, szybko pognał do domu. Nawet doktora sprowadzili, wysupłując z zakamuflowanego zawiniątka na dnie łóżka ostatnie złocisze. Nie pomogło. Chłopiec po ogromnych cierpieniach i krzykach z bólu po kilku dniach zmarł. To wtedy ojciec zaczął pędzić samogon, nie trzeźwiał dniami i nocami.
Bezimienna pamięć o tym chłopcu przetrwała tylko dlatego, że mój ojciec, a twój dziadek miał poczucie winy, a o pozostałej dwójce, która odeszła, pamięć zapadła się wraz z ziemią nad spróchniałymi trumnami rodziców babki, gdzie ją pochowano.
Kiedy dziatwa była głodna, obierałam ziemniaki — ich nigdy nie brakowało w domu. Na węglowej kuchni stawiałam żeliwny gar, najprzód napełniając go wodą. Nie byłam tą cierpliwą dziewczyną, co to z powinnością matczynej kwoki dzielnie czeka, aż woda zacznie wrzeć pod paleniskiem. Gwałtownie odsuwałam gar na bok, klnąc pod nosem jak stary szewc, chwytałam za kulas i energicznie zdejmowałam z blatu kuchni kolejne fajerki.
— Wrzyj! Psia twoja jucha! — darłam się.
Twoja dwuletnia matka z trzynastoletnią Kasią siedziały na łóżku, wypełnionym workami z sianem, i czekały, aż zakończę ten istny maraton z garem i paleniskiem. A to nie wrzało, a to drewna zabrakło, a to ogień wygasł… Nie miałam takiej wprawy jak matka, która po zakrapianym suto śniadaniu spała, chrapiąc w izbie obok, w przeciwieństwie do ojca, bo ten kiedy się napił, zaprzęgał konia do wozu i jeździł po całej wiosce, udając króla-woźnicę brukowych szos!
Kiedy w końcu ziemniaki doszły, odcedzałam je z wody, zakrywałam otwór paleniska kolejnymi fajerkami, po czym bezpośrednio z gara wyrzucałam wszystkie, jeszcze parujące kartofle na żeliwny blat paleniska. Po dziesięciu, maksymalnie piętnastu minutach były cudownie opieczone z każdej strony. Latem, kiedy babka nastawiła mleko na zsiadłe, dla dziewczyn to był najlepszy obiad. A kiedy dała trzy jajka, skrzętnie kiszone w najgłębszych zakamarkach kuchennego kredensu, smażyłam je na sadzone i kładłam na opieczone ziemniaczki… To było niebo w gębie.
Dzisiaj w tamtej chałupie nie ma śladu po kuchni węglowej. Nie ma śladu po łóżkach, gdzie za materace robiły worki wypełnione słomą lub sianem, w którym hasały pluskwy, gryząc nas po całym ciele. Nie ma też babki, która zmarła dwadzieścia pięć lat temu.
To prawda. Kiedy spotykam się z twoją matką na kawie i ciastku, wychodzi ze mnie żal, frustracja i rozgoryczenie. Nie rozumiecie tego, ale ja swoje powody mam. Dla Bogny to ja byłam matką, ale kiedy zadzwonili z wieścią, że zmarła jej biologiczna, to ty musiałeś zadzwonić po pogotowie, bo Bogna zapadła na zator płuc i położono ją na oddziale intensywnej terapii. Nie mogła pożegnać matki w tym starym kościele ani towarzyszyć jej w ostatniej drodze na cmentarz.
***
— Los czy przeznaczenie? — Zawiesza na mnie wzrok.
— Tamtego dnia moja matka zapomniała o lekach na nadciśnienie — odpowiadam zgodnie z faktami.
— No tak. Wy, mądrale, na wszystko znacie odpowiedź. Słuchaj dalej.
***
Był lipiec czterdziestego szóstego roku. Jak każdego poranka wstałam przed piątą i nagotowałam ziemniaków z mlekiem. Tego dnia byłam bardzo podekscytowana. Puścili tramwaj z Powiśla na plac Trzech Krzyży, skąd było już niedaleko do ciotki Staśki, która wraz z mężem, pułkownikiem Ludowego Wojska Polskiego, oraz dwiema córkami mieszkała w służbowym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich. Malutką Bognę zawsze zostawiałam pod opieką Kaśki albo starszych braci. Co prawda była spokojnym dzieckiem, nie przeszkadzałaby w gosposiowaniu u ciotki, jednak znałam wujenkę lepiej niż własną kieszeń. Ostatecznie sprzątałam, gotowałam i opierałam ich brudne gacie, odkąd skończyłam trzynaście lat, z przerwą na ruskie wojsko, co to przewaliło się przez miasto, a więc wolałam nie ryzykować bury ze strony ciotki.
Ciotka Staśka nie była dobrą kobietą. Gardziła naszym ojcem, tym bardziej matką, a w konsekwencji nami wszystkimi. Siostra twojego dziadka wiedziała, że w naszym domu brakowało jedzenia i że często chodziliśmy głodni.
Chłopaki jakoś sobie radziły. Poszły do gospody, pomagały skrzynki nosić, sprzątały, to i jedzenia dostały. Gorzej było z dziewczynami. Jedynie ja od czasu do czasu, kiedy udało się oszwabić ciotkę na trochę mąki i jajek, przywoziłam zdobycze do domu i smażyłam z nich placki albo gniotłam ciasto na makaron, a potem wałkowałam okrągłe płaty, rzucałam je na blat żeliwnej kuchni, a chwilę potem zdejmowałam opieczone z każdej strony podpłomyki. Miałam smykałkę do gotowania, z niczego zawsze coś wykombinowałam.
Ciotka mi nie płaciła ani grosza. Pracowałam za resztki jedzenia, które dostawałam po skończonym obiedzie przez rodzinę Czejdysów. Często płakałam. Jadła było w bród, ale ciotka usmażone kotlety wyrzucała do śmieci, zamiast spakować je bądź co bądź dla bliskiej rodziny. Po kolacji podkradałam się do kubła, wyciągałam, pod bieżącą wodą obmywałam kotlet po kotlecie, pakowałam w szary papier i niepostrzeżenie chowałam do torby.
Po kilku tygodniach ciotka przejrzała mój spryt i zaradność. Kolejne niespożyte posiłki siekała w drobną miazgę i dopiero wtedy wyrzucała do kubła. Nawet w Wigilię, kiedy przygotowałam wieczerzę, pierwej wysprzątawszy całe mieszkanie, gotowałam, mieliłam trzy razy mak na makowiec i dwa razy cztery rodzaje mięsa na pasztet, zamiast zaproszenia do stołu usłyszałam:
— Zbieraj się. W domu zjesz, o ile twoja, pożal się Panie Boże, matka cokolwiek przygotowała. I bądź u mnie z powrotem zaraz po świętach!
Twoja matka nigdy nie rozumiała tej pogardy, którą rodzina Czejdysów obdarowywała rodzinę Pszennych. Była najmłodsza, wielu rzeczy nie widziała na własne oczy. Nawet kiedy Bogna i ciotki były już dorosłe i spotykały się z Czejdysami pierwszego listopada nad grobami przodków, kuzynki zawsze się wywyższały. Jedna była panią inżynier, a druga lekarką. Nigdy im nie odpuszczałam, nawet na krok! Byłam niecierpliwa, ale uparta jak osioł.
Kiedy w przychodni ogłoszono nabór na rejestratorkę bez doświadczenia, tudzież wykształcenia, będąc jedynie po sześciu klasach szkoły podstawowej, zgłosiłam, się do pracy. Po kilku zamienionych słowach spodobałam się kierowniczce ośrodka, która zatrudniła mnie z miejsca i objęła nad mną pieczę. Szybko wdrożyłam się w robotę, a zapoznana dentystka wysłała mnie na szkolenie z pomocy stomatologicznej. Egzamin nie był łatwy, wiele osób z grupy nie awansowano. Ja poradziłam sobie śpiewająco. Zostałam pomocą dentystyczną. Córka ciotki Staśki zdębiała, kiedy przekroczyła próg ośrodka jako świeżo upieczony lekarz. Aż krzyknęła z wrażenia:
— Co ty tutaj robisz, kopciuchu!?
— Pracuję jako pomoc dentystyczna — odpowiedziałam ze stoickim spokojem.
Do dnia dzisiejszego upajam się niewymownym stuporem, który malował się w oczach kuzynki. W końcu! Utarłam im wszystkim nosa!
Ciotka Staśka długo nie chciała w to uwierzyć, uważała, że córce coś się pomieszało w głowie. Sama na własne oczy musiała przekonać się o tej niesprawiedliwości dziejowej, która w końcu dopadła ich rodzinę. Zapisała się na zabieg dentystyczny w ośrodku zdrowia.
Kiedy otworzyłam drzwi gabinetu: „Pani Stanisława… Zapraszam ciocię do środka”, ta dostała istnego szału.
— To niemożliwe! Jesteś oszustką! — zaczęła krzyczeć.
Na korytarz wyszła doktor Pelczakowa, która była stomatologiem.
— O co chodzi? — zapytała ze zdziwieniem.
— Musi ją pani zwolnić! — odpowiedziała ze złością ciotka. — Ta dziewucha pracowała w moim apartamencie w Warszawie i kradła codziennie jedzenie!
Dentystka wsadziła ręce do kieszeni białego fartucha, chrząknęła, po czym odpowiedziała:
— Szanowna pani, pani Danuta zdała śpiewająco wszystkie egzaminy, jest profesjonalną pomocą dentystyczną, a oczernianie jej nie jest na miejscu. Wchodzi pani czy zostaje na korytarzu? Inni pacjenci czekają! — podniosła głos.
Ciotka rozzłościła się nie na żarty. Tupnęła nogą, po czym krzyknęła:
— Ja tego tak nie zostawię! — Po czym tak szybko zbiegała po schodach, że aż potykała się o kolejne stopnie.
Zanim na dobre uwolniłam się od wujenki i jej córek, pracowałam u nich każdego dnia oprócz niedziel.
Miałam siedemnaście lat. Wróciłam z Warszawy zdenerwowana. Mówiłam szybko, ciężko było mnie zrozumieć. Często wracałam od ciotki rozdrażniona, ale tego dnia nie było jej w domu, pojechała z córkami do dziadków, więc nie mogła wyprowadzić mnie z równowagi. Kasia próbowała mnie uspokoić, ale nie reagowałam. Po chwili chwyciłam Kaśkę za ramię i ciągnąc siostrę w kierunku sieni, powiedziałam ściszonym głosem:
— Kiedy wychodziłam z mieszkania, wujo sprowadził do domu babę. Kątem oka spojrzałam na jego marynarkę od munduru, przewiesił ją przez krzesło, a z kieszeni, z obydwu, wystawały pliki…
— Czego pliki? — dopytała zaciekawiona Kasia.
— Och, ty głupia! Całe pliki dolarów! — krzyknęłam.
— O Jezu Maryja! — Kasia z wrażenia zakryła buzię dłonią. — A skąd u wuja dolary?
— Na pewno nie z oficerskiej pensji!
Przez kilka dobrych dni zachodziłyśmy w głowę, skąd te dolary u wuja. Był pułkownikiem, a nie żadnym kupcem, a dolarów w Polsce po prostu nie było, jedynie u cinkciarzy, a i to było rzadkością. Ani matce, tym bardziej ojcu niczego nie powiedziałyśmy. Bałam się, że kiedy sprawa się rypnie, ojciec w zemście podkabluje wuja, a ja stracę posadę.
W lipcu czterdziestego siódmego roku jak zwykle wstałam o piątej rano i nastawiłam mleko z ziemniakami. To był deszczowy, poniedziałkowy poranek.
— Kaśka… Kaśka! — nawoływałam dziewczynę.
— No co? Spać mi się chce! — odpowiedziała siostra, przekręcając się na drugi bok.
— Kaśka! No, wstawaj, Bognie trzeba mleka z ziemniakami dać! No, wstawaj!
— Oj, już, no już, jeszcze chwilka! — Dziewczyna odsypiała potańcówkę w remizie strażackiej.
Każdego dnia biegiem leciałam na stację kolejową, która była oddalona o kilometr od domu. Nie lubiłam tej drogi późną jesienią i zimą. Tego mijania cmentarza, gdy wokół ciemnica, dookoła żywego ducha nie ma, a i w chałupach ciemno. Gdyby ktoś miał złe zamiary, moich krzyków nikt by nie usłyszał. Do tego ojciec z matką, kiedy popili, zaczynali rozprawiać o duchach cmentarnych, które budzą się po zapadnięciu zmroku. Podobno dziadek późnym wieczorem, albo i nocą, przejeżdżając furmanką koło cmentarza, nie raz widział za płotem dziwne zjawy. Koń wtedy był niespokojny, zrywał się do biegu i nie reagował na polecenia dziadka.
Oddalając się od ostatniego odcinka cmentarnego muru, oddychałam z ulgą. Tuż przed szóstą byłam na stacji kolejowej. Wbiegałam po schodach na peron. Zobaczywszy w oddali nadjeżdżający pociąg, kłusem leciałam do kasy. Przestępowałam z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać, aż opieszała kasjerka wyda mi bilet. Pociąg już wjeżdżał na peron, a ona dalej się guzdrała. W końcu, kiedy miałam ten kawałek szarego kartonika w ręce, wybiegałam jak opętana z poczekalni, jednym susem wskakiwałam do pociągu i zajmowałam miejsce tuż przy oknie.
Uwielbiałam oglądać mijane drzewa, domostwa, samochody czekające przed przejazdem kolejowym, ale i ludzi, którzy w porannym pośpiechu zapominali o otaczającym ich świecie. Jedna pani zapomniała zdjąć wałki z głowy, przez co stała się przedmiotem drwin współpasażerów, a inny pan wsiadł do przedziału w samych kalesonach, które miał naciągnięte na cholewy od kozaków.
Byłam w tym wieku, że czas najwyższy pomyśleć było o wyjściu za mąż, no to rozglądałam się za kawalerami. Przecież Kaśka była na tyle duża, że mogła się zająć Bogną, a ja spokojnie mogłam zacząć myśleć o własnym życiu. Nie powiem, miałam wysokie wymagania. Mój kandydat na męża musiał być zaradny, mieć odpowiednią, dobrze płatną posadę, nie wylewać za kołnierz — oczywiście bez przesady, wtedy każdy pił, ale ja chciałam takiego, co by nie pił na umór.
Rozglądając się po przedziale pociągu podmiejskiego relacji Wołomin–Warszawa Wileńska nie dostrzegałam żadnego, który mógłby sprostać moim wymaganiom. Niestety, panów zdradzały czerwone nosy i dość nieprzyjemna woń, którą wydzielali z ust.
Kiedy pociąg zatrzymywał się na Wileńskiej, w te pędy biegłam na łeb na szyję łapać autobus, tak aby zabrać się w drogę do centrum, chociażby stojąc na jego stopniach. Autobusy nie jeździły często, a te, które nadjeżdżały, były już przeładowane. Po przejechanych kilku przystankach wysiadałam przy stacji Warszawa Powiśle, a tam łapałam tramwaj, który dowoził mnie do placu Trzech Krzyży, skąd spacerkiem miałam dziesięć minut do Alei Ujazdowskich i mieszkania wujostwa.
— Witam sąsiadkę. — Młody chłopak nachylił się i uśmiechnął się do mnie.
Siedziałam po prawej stronie wagonu tramwajowego, tuż przy oknie.
— My się znamy? — zapytałam zdziwiona.
— Ja panią tak, a czy pani mnie? Tego nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie, kiedy już się poznaliśmy? — dopytał rezolutnie chłopak w mundurze.
Zawstydził mnie, ale odwzajemniłam uśmiech, po czym odwróciłam głowę w stronę okna.
— Ale dlaczego sąsiadkę? — nie wytrzymałam.
— Przecież panienka z Kobyłki, codziennie widzimy się na stacji.
— Ja nigdy pana tam nie widziałam — odpowiedziałam naburmuszona.
— Tego żałuję, to na pewno przez mój wzrost — zażartował.
— Faktycznie, za wysoki pan nie jest — odpłaciłam, odwróciwszy głowę. — To mój przystanek, przepraszam, ja tu wysiadam. — Zaczęłam ciskać się do wyjścia i nadepnęłam Julkowi na stopę.
— Ależ panienko, wszyscy tutaj wysiadamy, to przystanek końcowy! — krzyknął, podążając za mną.
Od tamtego momentu chłopak nie odstępował mnie na krok. Przynajmniej rano. Zajmował mi miejsce w pociągu, potem rozpychał się łokciami w autobusie, tak abym mogła chociaż stanąć na stopniach, i do tramwaju wskakiwał jako pierwszy, by zająć dla mnie miejsce, abym mogła wygodnie usiąść.
— Pan to tak już zawsze będzie o mnie dbał czy to takie chwilowe?
— O pannę Danusię? Do końca życia!
Aż poczerwieniałam na polikach.
W końcu uległam. Chłopak był miły, zawsze uśmiechnięty, miał dobrą posadę, a kiedy zapraszał na potańcówkę, to zawsze trzymał w ręce malusieńki bukiecik konwalii lub innych, sezonowych kwiatów.
Zaczęliśmy się spotykać na dobre. Julek zapraszał mnie na wiejskie potańcówki. Jasne było, że mamy się ku sobie. Moja matka zaczęła planować ślub, a ojciec pędził samogon na wesele.
Nie minęło lato, jak Julek z wiechciem czerwonych goździków stanął w progu izby domu rodzinnego w Kobyłce.
— Popukaj sobie, popukaj… A do dupy sobie popukaj! — Matka, będąc przekonana, że to któreś z berbeci sąsiadów, tymi słowami przywitała przyszłego zięcia.
Julek chwycił za metalową, starą klamkę i wszedł do izby, gdzie unosił się zapach gotowanej kapusty.
— Dzień dobry — odpowiedział kobiecie, której z wrażenia wymsknął się z dłoni obierany ziemniak.
— Dzień dobry — odpowiedziała zaskoczona, odstawiając na bok miskę z obierkami. — Pan po mojego starego? — dopytała przerażona, widząc w progu izby wojskowego.
— Nie, po pani córkę. — Julka zawsze trzymały się żarty.
— A którą? — zapytała oniemiała z wrażenia.
— Bogna to jeszcze malutka, a Kaśka niczego sobie, ale za młoda, więc pozostaje Daniela, szanowna pani.
Nikt nigdy przedtem babki nie wyzywał od szanownych pań. Zatrwożyła się. Pomyślała chwilę.
— A! Danka! My na nią wołamy Danka. Że żenić się z Danką chce? A ja myślała, że aparaturę do samogonu rekwirować przyjechał!
— Za pozwoleniem szanownej pani i szanownego ojca — odpowiedział z nieustającym uśmiechem na ustach.
— Starego to nie ma co pytać o zdanie, nie trzeźwieje od tygodnia.
— A szanowna pani zgodę wyrazi?
Podszedł do kobiety, trzymając z przodu pęk czerwonych goździków. Ta spojrzała na niego spode łba. Wstała z siennika i wytarła ręce o fartuch przewieszony na biodrach.
— A wy to Rusek, komunista czy polski oficer? A? Bo jak Rusek czy komunista, to zabiera ten wiecheć. Żadnego ślubu nie będzie!
Chłopak popatrzył na kobietę, zaśmiał się na głos i położył kwiaty na stole kuchennym.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie, pani Pszenna. Jestem zwykłym szeregowym, mieszkam w Kobyłce od urodzenia, na Pietrówku, a moja matka to Gienia Sujka.
— Olaboga! — Przez chwilę w pełnym stuporze patrzyła na chłopaka, przyglądając się jego twarzy. — Olaboga! Julek?
— Tak…
— Julek Sujkowy? Syn Gieni?
— Tak, to ja, pani Pszenna.
— No to nam mus coś wypić! A pół litra też ma? Czy tylko ten wiecheć przytargał?
— Mogę mieć! Minutka! — Chłopak wybiegł jak oparzony z izby.
Od tamtego wieczora byliśmy zaręczeni, a następnego dnia w kościele daliśmy na zapowiedzi. Babka z dziadkiem tydzień nie trzeźwieli, tak byli zachwyceni kawalerem, jakiego upolowałam w tramwaju. Z matką Julka, Gienią Sujką, szybko termin ślubu i wesela ugadali i wypowiedzenie lokatorom zza ściany wręczyli, tak aby młoda para miała gdzie mieszkać. Co prawda Julek był tylko szeregowym żołnierzem Ludowego Wojska Polskiego, ale w mniemaniu babki to była szycha.
Kiedy wieczorem popijała ze starym samogon, mówiła:
— Nikt nas tera nie ruszy, stary! Nikt! Żaden Rusek, tym bardziej Niemiec.
Dziadek pędził samogon na potęgę, w całej chałupie śmierdziało bimbrem, a babka kupiła dwa prosiaczki, które tuczyła na jadło weselne. Co prawda Gienia zapewniała, że alkohol kupi, toż to powinność rodziny pana młodego, ale dziadek stawiał na jakość i własnym wyrobem gości raczył.
— Co swoje, to pewniejsze! — zapewniał. — A dla takiego zięcia dobry bimber wart każdego grosza!