E-book
36.75
drukowana A5
55.48
drukowana A5
Kolorowa
74.6
Teneryfa i Gran Canaria w dwa tygodnie

Bezpłatny fragment - Teneryfa i Gran Canaria w dwa tygodnie

Interaktywna książka z filmami i mapą na twój Smartfon


Objętość:
156 str.
ISBN:
978-83-8369-314-9
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 55.48
drukowana A5
Kolorowa
za 74.6

Zdjęcia i filmy: Marcin Majkusiak
https://www.youtube.com/@activeprotravel/

Wszelkie prawa zastrzeżone. Wszystkie znaki występujące w książce są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Kopiowanie, kserowanie, fotografowanie, nagrywanie, wypożyczanie, powielanie w jakiejkolwiek formie bez zgody autora powoduje naruszenie praw autorskich.

Prolog

Czujecie się wypaleni? Bez energii? Zmęczeni? Może jakaś podróż? Zróbcie coś, czego jeszcze nie robiliście. Pojedźcie tam, gdzie nie byliście. Odwiedźcie dawno niewidzianych znajomych, a może rowerem czy autem w trasę bez celu?. Głupie? Jeśli daje ci to emocje, relaks czy inne doznania, to jest to wspaniałe. Oderwijcie się od rutyny, zróbcie coś niestandardowego, innego niż większość populacji — siedzących w domach przed TV, oglądających wciąż te same powtórki tych samych nudnych i naciąganych programów, przerywanych w dodatku reklamami. Uwolnij się od tego tu i teraz…

Jak wybieram swoje cele podróży? Przypadek jest tu dobrym słowem. Szukam tanich lotów, promocyjnych okazji w firmach turystycznych a czasem po prostu samochodem. A może Wyspy Kanaryjskie? Brzmi super.
Ta książka nie jest typowym nudnym przewodnikiem typu idź tu i tam, jest zapisem prawdziwej podróży, podzielony na lokalizacje które można na wyspach odwiedzić.
Zapraszam też na mój kanał na YT:
https://www.youtube.com/@activeprotravel
Wspieraj mnie na Patronite: https://patronite.pl/activeprotravel
Wszystkie polecane punkty można zobaczyć na poniższej mapie:

Mapa polecanych miejsc na Teneryfie i Gran Canarii. Możesz ją łatwo przeglądać na Smartfonie.

Wyspy Kanaryjskie

Archipelag Wysp Kanaryjskich składa się 13 wysp. Główne to Teneryfa, Fuerteventura, Gran Canaria, Lanzarote, La Palma, El Hierro. Oraz sześć mniejszych zamieszkanych okresowo: Alegranza, Graciosa, Montaña Clara, Lobos, Roque del Este, Roque del Oeste. Wyspy Kanaryjskie należą do Hiszpanii i głównym językiem jest hiszpański.

Widoki, ludzie, miejsca, góry, ocean, plaże. Kilkuwiekowe zabytki. Wielkie wodne zoo (Loropark) i aquapark (Siampark). Górskie zakręty dla aut i motocykli. Biedni mieszkańcy i bogate hotele. Małe miasta i duże wypoczynkowe kurorty. Można pływać, szukając dziko żyjących delfinów i wielorybów. Chłodna, wilgotna północ wyspy i gorące, wypalone południe. Miejsca przepełnione turystami i puste szlaki górskie. Wspaniałe miejscowe jedzenie i światowe sieciówki. Golf, nurkowanie, snorkeling, surfing, windsurfing, piesze wędrówki, pływanie, żeglarstwo, wycieczki rowerowe i wiele innych sposobów na aktywne spędzanie czasu. Na wyspie jest wszystko. Każdy turysta znajdzie tu coś dla siebie. Wszystkie moje zdjęcia (także panoramiczne) zamieszczone w książce i filmy z tej podróży można zobaczyć na kanale ActivProTravel na Facebooku. Co w książce? Ciekawostki, przeżycia, odwiedzone miejsca, zdjęcia i filmy. Na co zwracać uwagę, a czego unikać, odwiedzając to miejsce.

Rozdział 1. Spontaniczne wakacje

1.1. Niewykorzystany urlop

Do końca roku mam zaplanować niewykorzystany urlop i zużyć go do końca marca. Jest połowa grudnia, zaraz się wszyscy rozjadą na święta. Mam mało czasu. Muszę coś spontanicznie i szybko wymyślić. Stawiam sobie cele: Nie wydać więcej niż miesięczne oszczędności. Zmienić klimat, wyjechać daleko, zobaczyć coś nowego, inspirującego. Być aktywnym. Najlepiej w ciepłe miejsce. Jestem ciepłolubny, mimo że kocham góry i wędrówki po nich, to zimowy alpejski klimat mi wyraźnie nie służy (mieszkam w Bawarii). Przeszukuję portale biur podróży i strony z lotami. Mój cel: Grecja. Loty bardzo drogie, 1500 zł za sam bilet?
Rezygnuję. Poza tym nie zmieszczę się w budżecie. Szukam losowo innych ofert. Jest tani lot na Teneryfę. Znajduję go przypadkowo na www.google.com/travel/, nie planowałem tam lecieć. Lot w dwie strony jedną z tanich linii lotniczych kosztuje 80 euro z Memmingen (Bawaria) na Teneryfę południową. Do Grecji kosztował ok. 1500 zł, choć jest bliżej — dziwny system. Lot na Teneryfę południową? Nic mi to nie mówi, ale kupuję w ciemno. W końcu to Wyspy Kanaryjskie, nie może być źle. Pierwszy problem: loty są tylko w sobotę. W sobotę wylot i powrót. Praktycznie tylko 6 dni na miejscu, ale dobrze, wycisnę z tego, ile się da. Super aktywny wypad. Lot w ostatni tydzień stycznia.

1.2 Przygotowania

Biorę 2 przewodniki i 2 mapy od siostry, która już tam była. Poradziła mi, żebym nie jeździł zorganizowanymi wycieczkami z hotelu, bo nabijają dodatkową słoną prowizję. Lepiej iść do lokalnego biura podróży — tam będzie za połowę, a i tak będziecie jechać tym samym autokarem. Szybko sobie myślę, że podróże komunikacją publiczną to strata czasu, bo pół dnia zajmuje sama podróż i nie można się nigdzie spontanicznie oddalać. Nie brzmi jak aktywny wypad. Zwiedzamy 1 punkt, wracamy i cały dzień stracony. Mam inny plan. Przeglądam oferty i co widzę? Wynajem auta na tydzień to 80 euro plus kaucja plus paliwo. No jak za darmo. Nie sprawdzam, ile trzeba zapłacić kaucji — to mój błąd. Cen paliw też nie. Myślę sobie, że nie może być droższe niż w Niemczech. Ceny okazują się porównywalne z polskimi. Biorę auto, jadę, gdzie chcę i kiedy chcę. Przewodniki czytam wyrywkowo, zaznaczając co ciekawsze pozycje. Jeden z przewodników jest tak nudny, że zasypiam z pięć razy, zanim dochodzę do połowy. Podróż ma być ciekawa i ekscytująca. Tymczasem ja zasypiam nad nudnym przewodnikiem. Jego autor mógł nawet nie być na tej wyspie, a jedynie pościągać informacje znalezione przypadkowo w necie. Myślę, że większość obecnych influencerów tak właśnie robi.

Biorę drugi przewodnik. Ten jest ciekawszy — wymienione parę fajnych miejsc. Jeszcze nocleg: wchodzę na popularną stronę rezerwacji hoteli. Szukam najtańszego, jaki jest na całej wyspie: pensjonat w stolicy Santa Cruz (tłum. Święty Krzyż), bez wyżywienia (i dobrze, nie zamierzam siedzieć w hotelu, zjem po drodze w lokalnych knajpach, to więcej zobaczę) — 120 euro za 7 noclegów. Recepcja jest otwarta do północy, a samolot ląduje o 20.00. Z południowego lotniska do stolicy jest 60 km, jadąc autostradą. Zdążę bez problemu. Autostrada na wyspie jest jedna i jest bezpłatna (standard na wyspach turystycznych) to lubię!
Jeszcze Nawigacja, niby roaming darmowy, ale na wszelki wypadek wgrywam drugą apkę w telefonie. Najpierw mapy offline z Google Maps, które sprawdzają się zwykle bardzo dobrze, i dodatkowo darmowe od MapFaktor Navigator tworzone przez społeczność. Jestem gotowy na podbój wyspy (hurra!).

Rozdział 2. Dzień wylotu na Teneryfę

Mogę jechać autobusem lub pociągiem z Monachium do Memmingen, skąd mam wylatywać. 2,7 euro za bilet na metro (U-Bahn po niemiecku), potem pociągiem (DB-Bahn) za ok. 30 euro — te ceny mnie irytują. Jak samolot może kosztować 40 euro w jedną stronę na odległą Teneryfę, gdzieś tam za Afryką, a pociąg na trasę 100 km kosztuje 30 euro który zabiera więcej osób. Bez sensu są te ceny. Szybko dochodzę do wniosku, że koleje są źle zarządzane. Autokarem jest niewiele lepiej. Jeździ raz na 4 godziny i akurat jest na styk więc czekał bym wcześniejszym 4 godziny na lotnisku. Na dodatek odjeżdża z bardzo brudnego ZOB (na nasze dworzec PKS). Biorę więc swoje auto. 116 km, daleko nie jest, auto mam na gaz, gdzieś zaparkuję. Szybkie wyszukanie info. Parkingi lotniskowe za cały tydzień ok. 100 euro. Oszukuję system kolejny raz. Zaparkuję w mieście za darmo, dojadę miejskim busem za 2 euro, a na lotnisku zapoznam się lepiej z przewodnikiem i zaplanowaną trasą, będzie jakiś pożytek z tego czasu.

2.1. Memmingen — Niemcy

Co za bezsens, jak można budować lotnisko i nie doprowadzić do niego sprawnej komunikacji, to coś jak lotnisko w Radomiu (Bardzo ładne, zapomnieli tylko doprowadzić do niego przewoźników). Swoją drogą loty migracyjne są zawsze pełne. Lataliby do Monachium z tego Radomia, to by był pewnie zapełniony. A ilu Polaków by latało do Londynu? Do Dublina? Do Shannon? Ale nie, wymyślili loty do Rygi i lwowa, to się nie mogło udać…
Wracając do Memmingen: na miejscu się okazuje, że nie da się zaparkować w okolicy upatrzonego przystanku. Pierwsze miejsce znalazłem w odległości kilometra od przystanku. Mam tylko torbę na ramię, wypełnioną na maksa, bagaż jest ciężki na podręczny. Drogo zapłacę za tę oszczędność (bólem ramienia), ale już czuję smak przygody. Co ciekawe bagaż rejestrowany jest w cenie biletu za 80 euro, ach te tanie linie lotnicze.
Zimno, na dworze ok. -15 stopni, ale jeszcze będę się kiedyś z tego śmiać, wspominając tę podróż. Idę na autobus. Przez to, że szukanie parkingu zajmuje mi za dużo czasu, mam jeszcze tylko 2 minuty, żeby złapać Autobus. Widzę dwa przystanki po dwóch stronach ulicy. Wąskie uliczki, brak orientacji w którą stronę mam jechać. Standardowe rozkłady w Polsce są od przystanku do przystanku, a tutaj nie — autobus linii 1 może jechać nawet i w 5 kierunkach, przy czym każdy przejeżdża przez ZOB (niemiecki PKS), i nie napisano na rozkładzie, gdzie on jedzie dalej. Teraz wiem, że takie rzeczy w każdym kraju powodują problemy ze zrozumieniem systemu. Na żadnym nie znalazłem napisu lotnisko, przystanki są na zakręcie, nie widać nadjeżdżających aut czy autobusów, a niemieccy kierowcy Autobusów lubią nie zatrzymywać się na przystankach jak nikt nie stoi dokładnie przy krawędzi jezdni na krawężniku 10cm od środka przystanku. Biletomatów nie ma. Wybieram pośpiesznie przystanek, na którym według mnie ma być autobus, czekam z 10 sekund, przyjeżdża… fart, bo stoję z dobrej strony. Wsiadam. Za bilet na lotnisko płacę 1,7 euro, na gaz do auta wydałem ok. 7 euro, czyli wyszło dużo taniej niż jazda DB-Bahnem (pociąg) czy autokarem, a jazda niemiecką autostradą 200/h pobudza mnie i nastawia pozytywnie przed całym wypadem (nie bulwersuj się, w Niemczech to całkiem normalna prędkość). Lotnisko w Memmingen jest małe, nudne, 3 sklepy na krzyż, ale ładne (w Radomiu też jest ładne, byłem i widziałem ;) ). Dookoła tylko pola, -15 stopni na dworze w styczniu, zostaję więc w środku, czytam sobie przewodniki i nagrywam parę filmików dla potomności o lotnisku. Mam problemy ze sprzętem, ostatecznie te filmiki giną z karty w tajemniczy sposób. Tu muszę ponarzekać na wyspiarską tanią linię lotniczą z Irlandii. Niska cena, co nie znaczy, że nie mogliby poprawić z tysiąca różnych drobnych rzeczy w zasadzie bez kosztów.
Na lotnisku — niby klient nasz pan? No nie tutaj. Każdy jest sprawdzany 5 razy, dla jego wygody, bezpieczeństwa i dobrego samopoczucia oczywiście.
1. Jak oddaję bagaż, każą mi pokazać bilet, odbijam się z telefonu — nie ma problemu.
2. Na bramkach bezpieczeństwa sprawdzają, czy mam bilet, jako że mam go w telefonie w formie QR-kod to pracownik ochrony nie jest w stanie go tego zweryfikować i przepuszcza mnie dalej. To chyba jakaś luka w zabezpieczeniach. Każdy może minąć ochronę lotniska nawet bez biletu, wystarczy, że coś tam pokaże na telefonie, np. QR-kod na pomidora.
3. Siedzę sobie i czekam przed bramką na wyjście na płytę lotniska. Widzę, że chodzi kobieta z obsługi i spisuje wszystkich podróżnych na kartce papieru (w XXI wieku). Nudzi mi się więc staram sie jej unikać dla zabawy, idę do toalety, a po powrocie siadam na tym samym miejscu. Siedzący obok mnie pasażer (starszy, miły pan, Niemiec, nauczony, że całe życie ma być zgodnie ze schematem i według regulaminu) zwrócił mi uwagę, że pani mnie nie spisała i żebym do niej poszedł. Jako że to nie jest mój pierwszy lot w życiu, a takie spisywanie jest tylko i wyłącznie przy lotach tego przewoźnika, to olewam sprawę i siedzę dalej. Kobiety udało się uniknąć. Udał się mój mały bunt. Nie wiem, po co ta kobieta w 3. punkcie chodzi, i co sprawdza, w jakim celu firma z Irlandii tego wymaga?
Czwarty raz każdy jest sprawdzany na bramce — to mogę zrozumieć.
Piąty raz każdy jest sprawdzany na wejściu do samolotu. Każdy ma pokazać bilet i paszport, ludzie szukają tych biletów i paszportów. Pierwszy raz ktoś to sprawdza w samolocie. Długo schodzi, stoję na schodach do samolotu, -15 stopni, pokazuje telefon z kodem, którego nie mogą zweryfikować, znów mógł bym pokazać QR-kod … na pomidora.
Zauważam, że jakimś dziwnym trafem ostrzeżenia o turbulencjach i nakaz zapięcia pasów zbiegają się z wymarszem stewardes i stewardów, którzy są turbulencjo-odporni, i sprzedają różnej maści rzeczy i kupony, dzięki którym nikt nigdy nic nie wygrywa. Sprzedają też przekąski, które są 4 razy droższe niż w normalnym sklepie (niech żyją korporacje!). Raz zdarzyło mi się kupić transfer z lotniska do miasta na stronie tego przewoźnika. Kasę zgarnęli, po czym mi odpisali, że nie są w stanie zrealizować tego transferu busem do miasta, ale nic nie oddali, bo to wina innej firmy. Wiedzą, że nikt ich nie pozwie o parę euro.
Jakość obsługi jest niska, co ogólnie mnie rozwesela (po początkowej irytacji). W czasie lotu czytam o miejscowości niedaleko lotniska, może coś tam zjem. Napisano o lokalnych specjałach z młodych lokalnych Teneryfiańskich ziemniaków. Może zdążę na zachód słońca na wyspie

2.2. Witamy na Teneryfie. wypożyczam auto i Miasto Adeje

W górach potrafi być chłodno w styczniu, deszcz, wiatr i 5 stopni

Wypadam z samolotu. Port lotniczy imienia Reina Sofía wita mnie bardzo ciepłym wieczorem. Jest przyjemnie. Od razu dostaję +30 punktów do szczęścia, samopoczucia i energii. Ludzie się cieszą, śmieją, radują, jest super. Na Teneryfie są 2 lotniska: północne (kilka kilometrów od stolicy Santa Cruz, okolice La Laguna — obsługuje około 4 mln pasażerów rocznie. Latają tam też bardziej regularne i droższe linie lotnicze) oraz południowe lotnisko, gdzie się właśnie znajduję (obsługuje głównie tanie linie lotnicze). Z obu lotnisk można dostać się na inne wyspy Archipelagu Kanaryjskiego.
Mam jakiś problem z głównym telefonem, nie odpala się, nie wiem czemu. Nie da się wyjąć baterii bo to nowy styl, wszystkie zaklejone w trosce o klienta. Dobrze, że mam zapasowy. Zawsze mam zapasowy, obecnie to centrum dowodzenia, bilety, banki, komunikacja ze światem. Co zrobisz jak ci padnie telefon i masz tylko 1?
Na południowe lotnisko przylatuje około 9 mln turystów rocznie, co daje ok. 25 tys. pasażerów dziennie. 127 przylotów dziennie. Samolot z pasażerami przylatuje średnio co 11 min 20 sekund. Przy czym w lato jest częściej a w zimie trochę mniej lotów. Dużo. Lotnisko jest dość daleko od czegokolwiek, więc to raj dla taksówkarzy i firm wypożyczających auta. Czekając na bagaż, spoglądam na szereg firm wypożyczających auta. mnóstwo firm. Kolejki nawet po 50 osób do okienka, a 1 osoba załatwia auto w 10 minut. Czas oczekiwania to katastrofa. Ceny zaczynają się od 28 euro za dzień za najtańsze auto plus tysiąc euro kaucji co daje 200 euro za tydzień plus kaucja. Jest też opcja bez kaucji z pełnym ubezpieczeniem za około 365 euro za tydzień. Trzeba szukać bezpośrednio na stronach wypożyczalni, nigdy przez pośredników czy wyszukiwarki aut. Już się na tym naciąłem, że biorę auto z wyszukiwarki z niby pełnym ubezpieczeniem i się okazuje, że forma od aut i tak bierze kaucję, a ubezpieczenie sprzedaje pośrednik, więc najwyżej mogę odzyskać straconą kaucję od ubezpieczyciela. Szybko liczę czekających i wychodzi mi, że przyjdzie ludziom czekać nawet kilka godzin na odbiór auta. Ja szczęśliwie wybrałem lokalną małą firmę. Tylko 5 osób stoi przede mną. Ogólnie polecam szukać lokalnych firm zamiast sieciówek, o ile jest to Europa. Byłem mocno zaskoczony,, że różne narodowości mają różne kaucje. 700 euro dla Niemców i 1200 euro dla Polaków. No co za dyskryminacja!
Jako że nasłuchałem się o kradzieżach rzeczy z aut (na wyspach panuje spore bezrobocie) i groźbie odpadnięcia mniejszych lub większych kawałków, szybko kalkuluję możliwe straty i decyduję się wziąć zamiast kaucji, pełne ubezpieczenie, dzięki czemu za nic nie odpowiadam. Auto może spaść w przepaść i spłonąć, a nie zapłacę więcej. Wychodzę z lotniska. Witają mnie piękne palmy ustawione w kilku rzędach, ich liście trzepoczą na wietrze, jest bardzo ciepło. Mam długie spodnie i kryte buty. Szybko stwierdzam, że jestem źle ubrany. Słońce powoli zbliża się ku zachodowi, jest pięknie, czuję się szczęśliwy. Widzę palmy! Jest super. Szukam auta, rezerwując wybrałem corsę, ale na miejscu dostaję Chevroleta Sparka z silnikiem 1.0 o mocy taczki z gruzem, za to jest klimatyzacja, mały bagażnik, ale w zupełności wystarcza na małe wyprawy po wyspie.

Wynajęty chevrolet spark w górach Anaga na północnym wschodzie wyspy.

Nie jestem fanem amerykańskiej myśli technicznej, taki np. chevrolet corvette jest legendarny — szczególnie wersje C5 i C6 — ale mimo całego piękna i wkładu, jakie te auta włożyły w historię motoryzacji, jakościowo to badziewny plastik i złom. Nic do siebie nie pasuje, odstają różne elementy, a auto prowadzi się dobrze tylko wtedy kiedy jedziesz prosto i nie wciskasz pełnej mocy. Z silnika V8 5,6 l wyciągali 350 KM w modelu C5. Bardzo mało. Porsche (w tych latach) wyciągał podobną moc z silnika 3,4 l i 6 cylindrów. Jakość wykończenia tych Corvett była wręcz legendarnie niska. Ciągle coś skrzypi. Zawieszenie samochodu porównałbym z radziecką myślą techniczną. Wszystko byle jak, byle taniej i większy silnik z 30-letnią technologią, a silnik pali tyle, że robi wiry w baku. Spróbuj wcisnąć gaz do dechy i jechać prosto. Nie do zrealizowania. Bardzo długa maska, dużo dłuższa, niż potrzebuje silnik (tak mam długa maskę i krótkiego…). W europejskich warunkach takie auta są trudne do codziennego użytku. Także do mojego sparka podchodziłem z rezerwą, ale też raczej pewnością, że auto będzie się spisywać bezawaryjnie, mając na liczniku ledwie 50 tys. km. W moim aucie to samo, w środku wszystko twarde, z plastiku, pod palcami ugina się nawet klapa bagażnika.
Niby mam internet w roamingu, ale tylko 1GB. Nie wszyscy wiedzą, że gigabajty internetu w Polsce nijak się mają do limitu poza granicami. Odpalam auto i wyjeżdżam ku zachodowi słońca do miejscowości z przewodnika — Adeje na południowym zachodzie. Zauważam, że auto ma bicie na kołach, trochę irytujące, ale ma szersze opony niż standardowe, dobrze trzyma w zakrętach, silnik o pojemności kartona mleka…

Sytuacja z drżeniem kierownicy, pewnie koła nie wyważone.

Nie ma tragedii, więc ignoruję tę wadę. Moje myśli krążą wokół zachodu słońca nad oceanem. Widoki już z drogi bardzo piękne. Bezchmurna pogoda, cały czas widać słońce nad wyspą. Jestem dość głodny, jadę sobie i co widzę? Lidl! Sieciówki są na wyspie, to dobra wiadomość, mają standardowe produkty, wiadomo czego się spodziewać. Alkohole — wszystko import. Mimo, że na sąsiedniej Gran Canarii jest największa fabryka rumu w Europie. Czy też powinienem powiedzieć w europejskich krajach, bo wyspy należą do Afryki. Ceny podobne jak w Polsce. Kupuję parę rzeczy i jadę do miasteczka Adeje. Samo miasteczko zaskoczyło mnie bardzo wąskimi uliczkami.

2.3 Miasto Adeje

Za dużo nie zwiedzam, późno jest. Wpadam do pierwszej lepszej knajpy i muszę zjeść coś ciepłego. Znajduję jedną taką z hiszpańsko brzmiącą nazwą. Wpadam, prawie nikogo nie ma, są 2 kobiety. Wyglądają jak matka z córką. W małych nieturystycznych miejscowościach miejscowi nie gadają w innym języku niż hiszpański, nawet takich podstawowych słów jak aqua nie rozumieją, niby po hiszpańsku jest podobnie. Mimo wszystko nie jest ciężko się dogadać, po latach podróży stwierdzam, że na migi da się wszystko wyjaśnić. Karta dań w jedynym słusznym języku hiszpańskim bez cen (standard w małych knajpach na Teneryfie). Szybko zamówiłem bliżej nieznane jedzenie o nieznanej cenie. Na hiszpańskojęzycznych terenach wszyscy witają się „Ola” i bynajmniej nie jest to imię. Oznacza zwykłe „cześć”.

Kelnerka szybko przynosi mi ogromną bułę, 3 sosiki i odchodzi. Nie ma jej dobre 10 minut, czy to już wszystko, co zamówiłem? Miały być tutejsze młode ziemniaki. Siedzę sam w całej tej knajpie, z głodu zaczynam wciągać bułę. Po około 12 minutach przychodzi ze świeżymi ziemniaczkami (patatas nuevas — dosłownie ziemniaki nowe/młode), odchodzi, po chwili dostarcza jeszcze 3 sosiki na osobnym talerzu i herbatę (té — herbata), po czym znika. Nie ma jej jakiś czas. 3 sosy o nieokreślonym smaku, lokalne specjały…
Jeden kompletnie zielony, drugi pomarańczowy i trzeci biały. Po jakimś czasie przychodzi i stawia na stole z pół kg grillowanych nóżek kurczaka, dostaję też małą zupkę. Do tego kilka sztuk przekąsek. Przynosi też coś w rodzaju pyz, ale z owocami w środku. Mówię: „Gracias” [grasias] — dziękuję. Wszystko niesamowicie smaczne, spróbuję wszystkiego. Zastawione pół stołu, jem połowę i czuję się napchany na 2 dni. Chyba przesadziłem z tym zamówieniem. Pojmuję, że trzeba się nauczyć liczyć przynajmniej do 10 po hiszpańsku, i nazw potraw bo to potrzebne w zamówieniach. Słówka hiszpańskie są łatwo przyswajalne dla Polaka, wymowa jest zazwyczaj taka jak pisownia.

Solo lub un — 1
Dos — 2
Tres — 3
Cuatro [quatro] — 4
Cinco [sinko] — 5
Seis — 6
Siete — 7
Ocho [oto] — 8
Nueve [nuerwe] — 9
Decena [defena] — 10

Myślę sobie, ile to będzie kosztować, macham na kelnerkę, mówię: „Pagar” [pawar] — płacić. Coś mi mówi po hiszpańsku — cena z przecinkiem. Kompletnie nic nie rozumiem. Ale to nie problem. Jestem na wakacjach. W podróżach zawsze można się jakoś dogadać na migi. Pokazuję ręką, żeby zapisała. Komunikat człowieka w słowach to ponoć tylko 7%. Głos (siła, wysokość, rytm) to 38% i aż 55% komunikatu stanowią ruchy ciała (głównie mimika twarzy).
Generalnie kobiety są lepszymi od mężczyzn nadawcami i odbiorcami komunikatów niewerbalnych. Kobieta przynosi kalkulator, wbija cenę i wszystko jasne: 8 euro. Jak za pół stołu jedzenia, za taki posiłek (w porównaniu do cen w stolicy, o czym później napiszę) wręcz tanio jak barszcz. Nie wiem, jak jest „zabrać na wynos”, pokazuję tylko, że chcę zabrać ziemniaki i nóżki kurczaka, kobieta rozumie na migi i pakuje mi to do torebki. Słownik jest zbędny.

Jakie jest Adeje? Stare, ładne, bardzo urokliwe, małe miasteczko z super widokami na zachód słońca nad wyspą. wąskie uliczki to to co lubię. Mało turystów. Jak ktoś lubi dobrze i tanio zjeść i sprawdzić swoje umiejętności jazdy i parkowania na wąskich uliczkach, to polecam.
8 euro za obiad z kilku potraw i herbatę — jak na tę wyspę — taniocha.

2.4. Powód dlaczego lubię podróżować — poznawać inny punkt widzenia

Zastaje mnie noc. Wracam do auta, oglądam po drodze ładny kościół z zewnątrz — trwa nabożeństwo, więc nie wchodzę do środka. Ubywa mi czasu, muszę jechać i zameldować się w hotelu. Wbijam adres w nawigację w telefonie i dostrzegam, że coś mi się nie zgadza… Do celu 55 km, coś mało… Miasto się zgadza, ulica i numer też. Wiem, że trochę się oddaliłem od celu z lotniska, nie wiem, czy zdążę przed północą. Chcę nadgonić i cisnę po górskich zakrętach, zanim dotrę na autostradę, a tam niespodzianka.
My, Polacy, narzekamy na nadmiar fotoradarów na drogach, ale na autostradach ich zazwyczaj nie ma, a tu jest inaczej.
Nie dość, że ograniczenie na hiszpańskich autostradach to zaledwie 120 km/h (co za absurd), co doprowadza mnie do frustracji, bo przyzwyczaiłem się do niemieckich autostrad.

Mała dygresja, nie rozumiem tego:
W Niemczech jadę 200 km/h i nikomu to nie przeszkadza, jestem zwykłym kierowcą. W Polsce to już pirat drogowy i powinienem spłonąć na stosie.
W Hiszpanii powyżej 120 km/h to już ryzyko, że zginę, spłonę albo porwie mnie ognisty smok.
Nie wiem, dlaczego są tak małe limity.
W Irlandii kiedyś widziałem na krętej górskiej drodze limit 90 km/h. Choć bym palił opony to nie da się tyle jechać. Tam są takie limity, że już naprawdę tego nie można przekraczać. W Irlandii choć spróbowanie jechać w granicach limitu oznacza pewną śmierć przez powieszenie, lub po kontakcie z pobliskim kamiennym murkiem. Za to w Polsce limity są ustawione pod ciężarówkę w nocy w deszczu. Serio, po to jest 90km/h na drodze krajowej i 50 w mieście, żeby ciężarówka zdążyła w nocy w deszczu wyhamować. (Reguła nie dotyczy jedynie dróg szybkiego ruchu). Zauważam też, że Hiszpanie znają przepisy, ale nie wiedzą jak je stosować. W przeciwieństwie do Włochów, którzy znają przepisy ale mają je w poważaniu. Greków którzy nie znają przepisów i mają to w czarnej d… czy Egipcjan gdzie tam nie ma żadnych przepisów i też maja to w czterech literach. Zastanawiające jak kraj w którym żyjemy sprawia, że mamy taki a nie inny pogląd na to czy tamto. I miejmy świadomość, że ktoś z innymi poglądami może mieć racje a o my być w błędzie tylko dlatego, że wychował się w innym miejscu, a w innym kraju racji już mieć nie będzie.
Dlatego uwielbiam podróże. Można zobaczyć jak inni myślą. I dopiero wtedy wyrabiać sobie opinie.

memy.jaja.pl

limity prędkości w Irlandii. joemonster.org

Co do Hiszpanii, zapewne Premier tego kraju też nie ma prawa jazdy ani konta bankowego, ma kota i rower i jeśli chodzi o kierowanie pojazdem, to nie ma o tym pojęcia, ale jeśli on nie umie szybko jechać, to nikt nie będzie mógł. Nawet jak ktoś jest rajdowcem jak Hołowczyc i chce jechać 160 km/h po równej jak stół drodze, to też mu nie wolno, i nieważne, że on szybciej jeździ na rajdach… gdzie asfaltu nie ma…
Na teneryfiańskiej autostradzie nie da się jechać szybciej niż 120 km/h. Fotoradary są co kilometr, a czasem częściej!!!
Widać je szczególnie w nocy, z daleka świecą pomarańczowymi lampkami na każde auto — coś jak czujnik ruchu — widać je z dużej odległości i łatwo ich unikać, natomiast ciągłe przyśpieszanie i zwalnianie wywołuje u mnie chęć wezwania ognistych płomieni na tego który postawił 30 radarów na 30km drogi. Tym razem system ze mną wygrał, więc zwalniam do 120 km/h i tak jadę. Tempomatu niestety w aucie nie ma.
Co ciekawe, Hiszpanie zwykle jadą wolniej niż limit, dużo wolniej. W przedziale 80—90 km/h, bardzo to dla mnie dziwne. 100—110 km/h jeżdżą tylko auta wypożyczone (łatwo je rozpoznać, bo każde ma naklejoną z tyłu naklejkę, z jakiej jest firmy), jestem więc najszybszy na drodze. Pędzę z tempomatem w nodze — równo 120 km/h — wiem, że radar mnie nie złapie, ciekawostka: 95% osobowych aut jest źle wyskalowanych: zawsze pokazuje 5—10 km/h więcej, niż faktycznie jadę. Jest to spowodowane tym, że producent do auta przewiduje 3 komplety kół i te największe koła, zwykle w autach z najlepszymi silnikami jest wyskalowane dokładnie tyle ile pokazuje prędkościomierz. Ja mam silnik o pojemności dwóch słoików z ogórkami, na pewno nie najmocniejszy w gamie Chevroleta.

Dwu pasmowa droga jest kręta i górzysta, ale nie bardziej niż autostrada w Bawarii, mógłbym śmiało jechać 160—180 km/h i nic nikomu by się nie stało. Ale nie, bo politycy maja szoferów i sami nie umieją jeździć więc zakładają, że każdy jest tak słaby jak oni…
Samochód sprawuje się dobrze, trochę przeszkadza bicie kół, ale dostałem dużo szersze opony, niż są w standardzie, dzięki temu trzyma się drogi jak przyklejony, jak gokart, jak auto sportowe.
Pomimo że pod maską tkwi silnik 1.0 o mocy 68 KM, to z lekkim autem daje sobie radę, trochę się męczy pod górę przy wyższych prędkościach, ale w zupełności wystarcza na tę wyspę. regularnie wyprzedzam mocniejsze BMW, Porsche i inne drogie zabawki.
Dojeżdżam do celu i stwierdzam, że nie ma tu mojego hotelu. Sprawdzam GPS, wiedziałem, że coś jest nie tak.
Nawigacja nie rozróżnia miasta Santa Cruz od powiatu Santa Cruz, okazuje się, że pół wyspy to powiat Santa Cruz, i tam gdzie dojechałem, też jest taka ulica jak w stolicy. Dziwne to wszystko.
Po kilku próbach udaje mi się zmienić adres: do celu jeszcze 20 km (Navigator — darmowy i legalny na Androida, mapy są tworzone przez samą społeczność, mogą się więc zdarzać błędy).

Na miejscu gubię się z 10 razy, nawigacja ciągle mi mówi, żeby skręcić w jakąś ulicę z zakazem ruchu, nie wiem, jak przejechać, bo adres jest kilkaset metrów od skomplikowanych ślimaków autostradowych i nie chcę tam wyjechać, navi prowadzi mnie ciągle na autostradę, a dookoła same jednokierunkowe. Sama ulica, na której jest hotel, okazuje się bardzo długa i nie wiem, gdzie dokładnie się on znajduje. Navi wskazuje skrzyżowanie ulicy z inną ulicą, nie ma wskazania numeru jak na google maps. Nic mi to nie daje, nie wiem, jak daleko jest hotel. Kompletny brak miejs parkingowych w mieście, krążę po okolicy i nic nie ma wolnego, ludzie obstawili wszystko, łącznie z zakazami. Następnym razem poszukam Hotelu z parkingiem, lub wybiorę parking miejski.
Staję w końcu i idę pieszo (jak się później okazało, jestem 1,5 km od celu), biorąc tylko podręczne rzeczy. Dochodzę do celu, jest już po północy, w recepcji nikogo nie ma — jestem smutny, pewnie spędzę noc w aucie.

Stoję i oglądam architekturę budynku rodem z PRL — kable zasilające budynek są na wierzchu (standard w południowych krajach), wszystko w boazerii wygląda jak sprzed słusznie minionej epoki. Wychodzę na zewnątrz i oglądam budynki, ładne, inne niż w Polsce. Dominują ciepłe kolory, choć są zaniedbane. Jestem w centralnej części miasta — ruch panuje duży, głównie taksówki, mimo później pory ludzie kręcą się po okolicy. Na szczęście w serwisie rezerwacyjnym podałem, że będę około północy, a właściciel odpisał, że OK. To mnie chyba ratuje. Ktoś wychodzi, okazuje się, że to właściciel, mówi coś po hiszpańsku. Kompletnie nic nie rozumiem. Hiszpanie mają bardzo duży problem z angielskim, mało kto w tym języku mówi, młodzi tylko coś umieją, ale też słabo. Starszy pan zna parę słów po angielsku i przeplata je z własnym językiem, ale nie ma problemu z dogadaniem się na migi, drukuje mi umowę wynajmu pokoju (o dziwo po angielsku), płacę, dostaję klucze i mówię: „buenas noches” [czytaj: błenas noczes] — dobrej nocy. Sam hotel to raczej nie hotel, nie nawet pensjonat, tylko kilku piętrowa zapomniana przez świat piwnica. Prowadzony chyba przez 2 osoby — właściciela i chyba jego żonę, która pracuje w garażowej knajpie na dole. Karta posiłków tylko po hiszpańsku i bez cen (co za niespodzianka). Zatrudniają jeszcze sprzątaczkę i tyle, w sumie 15 pokoi w budynku. Mój pokój jest bez łazienki, co okazuje się błędem, nie z powodu samej wspólnej łazienki, ale temperatur tam panujących. Jestem na północnej stronie wyspy, temperatura jest wyraźnie niższa niż na południu, o dobre 12 stopni. Dość szokujące.
Wysoki na 3700 m wulkan na środku wyspy robi dużo zamieszania w pogodzie. Południe wyspy jest ciepłe, słoneczne, suche i przez większość roku wypalone i jałowe. W skrócie patelnia.
Północ jest wilgotna, wyraźnie zimniejsza, przez cały rok zielona, często padają mniejsze deszcze (większe w górach Anaga na północnym wschodzie, warto zawsze mieć w aucie coś przeciwdeszczowego).
Jest koniec stycznia, temperatury w nocy spadają do 5—9 stopni w Santa Cruz. Za dnia jest 15—22 stopni. Zależy, czy jest słońce, czy deszcz. Południe jest zawsze 5—10 stopni cieplejsze. Dla plażowiczów tylko południe się liczy.
W pokoju nie ma ogrzewania i jest to absolutny standard tutaj, a okna są jakościowo porównywalne z komunizmem. Jednoczęściowe szyby podnoszone do góry jak w amerykańskich filmach, dziurawe jak ser szwajcarski — całe okna się ruszają przy każdym wietrze i wydaje różne dziwne dźwięki. Wspólna łazienka okazuje się bardzo zimna, szybko odkrywam dlaczego — w WC jest coś w rodzaju otwartego na stałe okna, ciekawa oszczędność, samo się wietrzy, tylko czemu przez 24 godziny na dobę kiedy jest z 7 stopni w nocy?

Hiszpańska wysoce technologicznie zaawansowana myśl architektoniczna — łazienka

Akurat jest ok. 12 stopni, nie ma tragedii, ale spróbuj tu wziąć prysznic — choć woda bardzo gorąca, to po wyjściu szybko marznę…
Sam pokój jest 2-osobowy, cały z karton-gipsu, więc słychać baraszkujących po nocy sąsiadów. W pokoju nigdy nie myty koc i tyle. Zimno mi, biorę drugi koc z drugiego łóżka, biorę jeszcze trzeci, znaleziony w zatęchłej drewnianej szafie, dalej jest mi zimno, więc śpię w dresie i skarpetkach… Zbyt tani ten hotel wziąłem.

Rozdział 3. Góry Anaga — północny wschód wyspy

3.1. trzy miejsca o nazwie „Taborno” i hiszpański sposób organizacji pracy i życia

Dzień wita mnie pochmurną pogodą i bólem gardła, szybko się ogarniam, zjadam wczorajsze zimne nóżki kurczaka, bułkę, piję zimną wodę z butelki i ruszam w góry Anaga.

Widok z okna pensjonatu — widać choć trochę ocean, nie jest spektakularnie, za to nie jest też ładnie ;)

Góry Anaga — geologicznie najstarszy obszar Teneryfy — jest to pasmo górskie na północno-wschodniej części wyspy, prawie niezamieszkane.
Cały teren jest parkiem krajobrazowym. Z pensjonatu blisko do autostrady, jadę od razu pod górę (dosłownie), trasa jest o dużym kącie nachylenia. Przez kilkanaście kilometrów w górę, niby autostrada, ale jadę 60 km/h, silnik nie daje rady, za mało mocy. Odkrywam, że auto nie ma wskaźnika temperatury, więc nie wiem, czy jest już rozgrzane, i początkowo nie chcę go wyżej wkręcać.
Po paru minutach stwierdzam, że dość tego, i redukuję biegi, kręcę silnik do 4—5 tys. obrotów. W aucie nie ma typowych zegarów, jest taki monitor czarno-biało-zielony jak z komórek z lat 90., cyfrowy i niedokładny. Kolejne kwadraciki na wyświetlaczu symbolizują zwiększające się obroty), dochodzę do 100, jest OK, wszystkich wyprzedzam. Na drodze o ograniczeniu 120 km/h większość aut jedzie powoli, 60—100 km/h, ja jadę blisko ograniczenia.
Jestem zdziwiony długością podjazdu, droga jest szeroka, mam kilka pasów. Po jakimś czasie autostrada się kończy i zaczynają górskie zakręty czyli coś co uwielbiam, szczególnie wypożyczonym autem. Wszędzie ograniczenia do 40 km/h, ale miejscami wyciągam nawet do 70 km/h — szerokie opony, bardzo dobre przednie hamulce i sprawne zawieszenie dają poczucie bezpieczeństwa, auto jest w 100% wyczuwalne, przez cały dzień ani razu nie włącza się ABS ani ESP (kontrola trakcji). Jestem zadowolony z samochodu pomimo jego plastikowości. Droga jest niesamowicie kręta, to, co otacza Tatry, to pikuś w porównaniu z tym tutaj — praktycznie nie ma prostych. Choć większość zakrętów jest cywilizowana, niektóre są takie, że nie złamię ich za pierwszym razem, i muszę cofać, mimo że bardzo małe auto. Jeśli ktoś świeżo odebrał prawo jazdy, to nie jest dla niego! Jazda po górskich zakrętach wymaga trochę wprawy i hamowania silnikiem, przegrzać hamulce można bardzo szybko.
Same góry są już na znacznej wysokości, wjeżdżam w chmurę. Szokuje mnie brak barierek, niby unia europejska a zabezpieczenia są z kartonu. Na kontynencie raczej rzadko się zdarza aby nie było barierek. A tu wszędzie można wypaść z zakrętu i podziwiać piękne widoki lecąc sobie samochodem.

Drogowe zabezpieczenia

Barierki, jeśli w ogóle są, to symboliczne, drewniane słupki nie mają szans w kontakcie z samochodem, a dalej kilka krzaków lub drzew i skarpa na 200 m — są raczej dla ludzi niż aut. Droga jest mokra, choć nie pada, leżą na niej liście i wszechobecne odłamki skalne, które tylko co jakiś czas są zgarniane przez służby drogowe na bok. Zwalniam. Kręcę kilka filmików lustrzanką. Widoki niesamowite: te wszystkie domki porozsiewane na skałach, górach i dolinach z widokami na ocean — coś fantastycznego, czuję w sobie niesamowity spokój, taką dziką radość życia, co chwilę bym się zatrzymywał i robił zdjęcia. Ogólnie na trasie nie można i nie warto się zatrzymywać w każdym miejscu gdzie jest widok, bo jest to mało bezpieczne — ktoś, jadąc, może nie wyhamować, widząc nas zbyt późno za zakrętem, ale mieszkańcy wyspy to przewidzieli i co chwilę lub w co lepszych punktach widokowych postawili znaki drogowe z narysowanym aparatem (oznacza to punkt widokowy i zatoczki, gdzie można się bezpiecznie zatrzymać i zrobić parę fotek). A takich miejsc jest naprawdę dużo, więc zatrzymujcie się właśnie w takich dedykowanych miejscach. Sam zatrzymuję się w początkowo na każdym takim punkcie. Każdy jest piękny i zapiera dech. Testuję nowo zakupiony adapter do lustrzanki powiększający pole widzenia, źle się sprawuje, zdjęcia są nieostre, mimo prób zmiany ustawień aparatu, po drugim dniu stwierdzam, że to lipa, i przestaję z tego korzystać. W duchu śmieję się sam z siebie i z tych wszystkich specjalistów noszących po kilka kilogramów obiektywów i statywów, obecnie telefonem robi się absolutnie wystarczająco dobre zdjęcia dla 99% osób. Część zdjęć wysyłam na konkurs National Geographic. Nic nie wygrywam, ale raz dostałem wyróżnienie! :)

Piękne widoki z licznych punktów widokowych

Dojeżdżam do punktu widokowego — te najważniejsze są zaznaczone na mapie, ale nie trzeba się ich kurczowo trzymać. Takich punktów jest tyle, że trudno się przy każdym zatrzymywać, bo traci się dużo czasu. To pierwszy raz, kiedy stwierdzam, że tydzień na objechanie tej wyspy to mało, zdecydowanie za mało, tu trzeba miesiąca, żeby tylko objechać dokładnie, a kilku tygodni, żeby wszystko poznać. Na dodatek są jeszcze inne ciekawe wyspy jak Gran Canaria.
Punkt widokowy — Mirador Pico del Ingles — 3,9 km od miejscowości Taborno — wita mnie takim nieziemskim widokiem:

Chmura, za wiele nie zobaczę — nie ważne, idę pozwiedzać pobliskie ruiny

Jestem w chmurze na wysokości 979 m n.p.m., nic nie widać, ale brnę dalej z bananem na twarzy, przejeżdżając przed chwilą kilka górskich zakrętów, tak zwany „oes”, czyli odcinek specjalny, w terminologii rajdowej: kolejny odcinek między wyznaczonymi punktami kontrolnymi.
Przy punkcie widokowym wita mnie ruina budynku. Widoków nie ma, więc idę zbadać teren, normalnie Indiana Jones czy Tomb Raider, czuję się jak prawdziwy odkrywca.

Zwiedzam ruiny — Mirador Pico del Inges.
„Mirador” znaczy tu tle co punkt widokowy.

Mirador Pico del Inges

Budynek jest niestabilny. Dach się zarwał, podłoga ugina się pod moim ciężarem (ok. 73 kg). Mam małe obawy, że w coś wpadnę, wszędzie dookoła lita skała i przepaść. Po przebadaniu budynku odkrywam, do czego służył.

Drugi filmik z ruin

Z budynku mógł być kiedyś niezły widok na dolinę i ocean, postawiono go jednak w średnio dobrym miejscu. Widok z czasem zarósł drzewami, poza tym jest chmura. Miejsce jest mało uczęszczane. Ogólnie góry Anaga są puste, nie ma w nich turystów w styczniu. Ktoś się czasem gdzieś trafi, ale większość osób przybywających na wyspę siedzi w kurortach na południu, wylegują się nad basenem, na plaży, siedzą w hotelu lub piją drinki w knajpach z widokiem na ocean.
Pogoda, jak to w górach, potrafi zmieniać się dość gwałtownie — po 10 minutach rozpogodziło się na tyle, że można porobić parę fot. Wrażenie na mnie robi praktycznie wszystko, od gór po ocean, aż po budynki luźno rozrzucone w trudno dostępnych górskich miejscach. Na mapie ciężko się doszukać dróg dojazdowych, a jednak ktoś tam mieszka i drogi muszą być. Potem odkrywam, że na mapie nie ma lub nie zawsze są zaznaczone drogi szutrowe, a głównie takie stanowią dojazd do budynków w trudno i wysoko położonych miejscach.

Wspaniałe krajobrazy z punktów widokowych przy trasie — góry Anaga.

Dalej jadę drogami TF-145 i TF-138. Z mapy wynika, że jadę z Taborno do Taborno obok Taborno, nie za bardzo wiem, o co chodzi. Po krótkim rozeznaniu widzę, że pierwsze Taborno to nazwa szczytu 1020 m, a drugie to nazwa miejscowości, jest też Roque de Taborno, czyli skała Taborno, też szczyt o wysokości 706 m. Gdzieś dojeżdżam, zatrzymuję się na końcu drogi i nie wiem, czy to już Taborno czy Taborno a może już Taborno — nie ma znaków, nie ma też dalej drogi, więc zostawiam auto na ulicy i idę pieszo.

Typowa górska miejscowość — kilka budynków i knajpa po lewej z wszystkimi możliwymi lokalnymi mieszkańcami.

Budynek z lewej to restauracja, jedyna w okolicy — praktycznie 20 domków na krzyż, ale restauracja jest, i myślę, że całkiem nieźle prosperuje. Zauważam, że lokalni stołują się w knajpach i chodzą tam tłumnie. Wnioskuję, że rzadko gotują w domach, a niby taka bieda. Bezrobocie na archipelagu sięgało wtedy 30%, a wśród młodych nawet więcej i to widać po stanie budynków należących do mieszkańców.

Wiele budynków na wyspie jest w stanie bardzo dobrym a nawet znakomitym.

Wiele budynków ma na dachach taras widokowy

W dużych miastach jak Santa Cruz (stolica) co dziesiąty budynek był na sprzedaż (baner z napisem: Se Vende). Były w różnym stanie: ruiny, zaniedbane, normalne i odnowione, jakby ktoś chciał kupić tu dom lub nieruchomość, może przebierać w ofertach.
Myślę, że trzeba unikać ogłoszeń w necie, które zawsze mają wygórowane ceny, trzeba raczej chodzić i szukać budynku, a jeśli jakiś się nam spodoba, to obok napisu „Se Vende” jest numer telefonu — przyda się osoba mówiąca po hiszpańsku, jak już pisałem, Hiszpanie nie znają angielskiego.
Myślę, że budynków w złym stanie jest tak dużo, że większość w ogóle nie jest wystawiana w serwisach internetowych, szczególnie te które natura już pochłania i za jakiś czas nie będzie ich w ogóle widać, pewnie można kupić je za niewielkie pieniądze…
Jakiś czas po powrocie dowiaduję się o prawie „Okupas” które zezwala, głównie gangom i wszelakiej mafii, czasem bezdomnym i lewicującej młodzieży, na legalne okupowanie obcej nieruchomości na okres około 2 lat. Wystarczy, że przez 2 dni się nie zorientujesz, że ci się ktoś włamał do domu czy mieszkania, i już nie masz gdzie wracać. Prawo rodem z komunizmu, Korei północnej czy Somalii. Stwierdzam, że z takim prawem nie ma co kupować tu czegoś bez firmy ochroniarskiej i monitoringu 24/7. Mało tego, nie dość, że ktoś żyje legalnie w twojej nieruchomości i jeszcze musisz płacić za nich rachunki za prąd i wodę. Brzmi nieprawdopodobnie? A jednak to rzeczywistość i to w kraju Unii Europejskiej. Rozumiem idee tego prawa, prawo było wymyślone aby biedni mogli mieszkać w pożuconych nieruchomościach, które mogli adoptować dla swoich potrzeb. Swojego czasu wielel banków i innych inwestorów trzymało pustostany w bardzo dobrym stanie podbijając ceny na rynku, politycy podpieli to podprawo Okupas aby też takie nieruchomości uwolnić na rynek. Prawo miało przymuszać właścicieli do nie trzymania pustych mieszkań, albo wynajmij albo sprzedaj jak nie używasz. W rzeczywistości owe prawo tak źle sformułowano, że wystarczy, że na weekend gdzieś pojedziesz, wrócisz w poniedziałek i już nie wejdziesz do własnego domu w którym normalnie mieszkasz, a raczej mieszkałeś. Wyszło jak wszystko co ma komunistyczne idee, czyli patologia, dno i metr mułu. Co do nieruchomości to ich stan w małych miejscowościach jest jeszcze gorszy, co piąty był na sprzedaż lub opuszczony. Po tygodniu widzę, że cała wyspa opiera się na hotelach i restauracjach (właścicielami są głównie zamożne osoby, które często wcale nie mieszkają na wyspie płacąc pracownikom marne grosze. Pracy na wyspie nie ma, mieszkańcy też trudnią się produkcją wina (małe ilości z uwagi na skalne i ograniczone tereny do upraw), wynajmem aut i motorów (ok. 30 euro dziennie za mały motocykl) oraz produkcją palm — tak palm, które wcale dziko nie rosną na Teneryfie. Jeśli gdzieś są, to znaczy, że zostały tam posadzone przez ludzi, a naturalnym elementem krajobrazu Teneryfy jest niska roślinność z kaktusami na czele.
Zaskakuje mnie architektura (kolejny raz). Budynki mają na dachu jakby taras, można by tam siedzieć i podziwiać widoki, natomiast nie widziałem nikogo, kto by tam siedział, ba, nawet stolików czy krzeseł ani razu nie było. Pewnie każdy ma taki pomysł na początku a potem po latach już nikt na ten dach nie wychodzi.

Parę metrów dalej znajduje się kościół, wygląda na zamknięty na 4 spusty, natomiast jest odnowiony, otwierany pewnie czasowo. Obok jest informacja turystyczna, idę wziąć mapkę okolicy.

Punkt informacyjny — typowy brak informacji, kiedy jest otwarty

Krótki film o znakomitej w pełni zoptymalizowanej hiszpańskiej organizacji pracy

Tu zaskakuje mnie hiszpańska organizacja pracy. Punkt informacyjny to spory parterowy budynek, zamknięty także na 4 spusty — wszystko okratowane, nie ma godzin ani dni otwarcia, zero informacji, czy to w ogóle funkcjonuje, na zewnątrz wisi tylko mała mapka, ale odkrywam, że to jednak Taborno. Teraz przestaję się dziwić bezrobociu, Hiszpanie ciągle mają sjesty, przerwy w pracy z powodu upałów lub obiadowe, zdarza się, że nawet stacje paliw są zamknięte w środku dnia (raczej te mniejsze) i nie napisano, kiedy zostaną otwarte. W kontynentalnej Hiszpanii zdarzyło mi się zajechać w środku dnia na zamkniętą stację, przy autostradzie gdzie następna była za 40km!
Warto kontrolować poziom paliwa w baku i, wybierając się w dłuższą podróż, tankować dla pewności do pełna (w górach Anaga nie ma chyba ani jednej stacji paliw). Chociaż 1 bak raczej spokojnie wystarczy na cały dzień. Szutrowe drogi dojazdowe do górskich posesji to standard w tej części wyspy. Asfaltowe drogi są sukcesywnie budowane, natomiast jeszcze wiele lat upłynie, zanim wszędzie powstaną.
Punkt widokowy na skałę (szczyt?) Taborno z miejscowości Taborno, niedaleko innej góry Taborno… Hiszpanie mają poczucie humoru

Góry Anaga

Góry Anaga

Góry Anaga — skała Taborno. Jeszcze raz: Punkt widokowy na skałę Taborno z miejscowości Taborno, niedaleko góry Taborno. Hiszpanie mają poczucie humoru.

Typowe ogłoszenie z polskich serwisów: Wspaniała okazja inwestycyjna, znakomite do własnej aranżacji, doskonała lokalizacja, wspaniałe widoki na okoliczną zieleń, wszystko dostępne w zasięgu w promieniu pół godziny jazdy autem, nie możesz tego przegapić, umów się już teraz bo na pewno ktoś już jedzie z walizką pieniędzy aby kupić to jedyne w swoim rodzaju cudo :)

Piękne widoki są na każdym kroku. Zatrzymuję się prawie na każdym punkcie widokowym

Wszędobylskie kaktusy. Naturalna roślinność tej wyspy. Wszystkie palmy są zasadzone przez człowieka.

3.2. Playa del Tamadite — sam na rajskiej plaży?

Zastanawiam się co robić dalej, sięgam po mapę i przewodnik, co by tu ciekawego zobaczyć.

Playa Del Tamadite — początek trasy

Odkrywam, że na dole, pod skarpą, jest plaża Playa del Tamadite (tłum. Playa = Plaża), do której nie prowadzi droga samochodowa, a jedynie szlak pieszy. Stwierdzam przeszczęśliwy, że to dziewicza plaża bez turystów którą muszę odkryć i napewno nikt tam jeszcze nigdy nie był, i postanawiam się tam wybrać, problem w tym, że jest już po południu, a trasy się nie przechodzi w pół godziny — z Taborno, które jest na wysokości około 550 m, trzeba zejść do zera, poziomu oceanu, i wejść z powrotem. Na szlaku widzę nieokreślony z nazwy szczyt 599 m, czyli droga wcale nie idzie cały czas w dół. Jestem trochę niedospany i brakuje mi wody, postanawiam pójść inną drogą. Objadę to autem dookoła i tam jest mniej wymagająca trasa.

Jako że nie ma bezpośredniej drogi, muszę się cofnąć do szczytu Taborno i skręcić w drogę TF-12, po czym jechać, nie wiem dokładnie ile, jakieś 30 km górskimi drogami do miejscowości Taganana, która jest znacznie niżej położona — ok. 350 m n.p.m., więc wejście będzie łatwiejsze, choć trasa jest dłuższa, muszę sporo autem nadrobić, ale co tam, jestem na urlopie.

Po drodze nagrywam filmik z przypadkowo leżącymi odłamkami skalnymi, jest to bardzo częsty widok na tej aktywnie wulkanicznie wyspie, tak, wyspy kanaryjskie to wyspy wulkaniczne, wciąż aktywne i trzeba pamiętać, że nie znasz dnia ani godziny więc lepiej nie stać na krawędzi przepaści robiąc sobie piękne zdjęcie na Instagrama.

Odłamki skalne na drodze, trzeba uważać, mogą się czaić za każdym zakrętem, większa szansa jest na to rano oraz podczas opadów, potem z rana służby porządkowe powinny posprzątać drogę. Po południu w słoneczny dzień raczej mała szansa.
Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 55.48
drukowana A5
Kolorowa
za 74.6