E-book
15.75
Tenebris

Bezpłatny fragment - Tenebris


Objętość:
224 str.
ISBN:
978-83-65236-78-4

Kiedyś było inaczej. Przynajmniej tak się niektórym wydawało. Woda w strumieniach zdawała się wiedzieć, dokąd zmierza, lasy synchronizowały szumienie, a zwierzęta nie zabijały dla zabawy. W najmniej oczekiwanym momencie wszystko się zmieniło i nikt nie wiedział dlaczego. Tenebris pokryła się mrokiem. Kraina, niegdyś tak piękna, stała się najczęściej omijaną strefą Hydrii, świata pełnego sprzeczności — jak mawiali o nim przyjezdni.

Tenebris była ogromną krainą. Tak wielką, iż nikomu nigdy nie udało się dotrzeć do wszystkich jej zakątków. Otoczona przez Zapomniane Morze i Skalne Wybrzeże sprawiała wrażenie surowej i niedostępnej. I chociaż niegdyś przyjmowano tu cudzoziemców z otwartymi rękami, od dłuższego czasu nikt nie wiedział, co dokładnie dzieje się w środku.


***


Niewiele potrzeba, by serce przepełniło się strachem. Niektórym ludziom wystarczy widok pająka, a innym — brak perspektyw na przyszłość. Gdy w Dolinie Lotu nastawał mrok, każdy mieszkaniec Portu czuł lęk. Ulice szybko pustoszały, drzwi zamykano od środka i nawet gaszono latarnie, by nie drażnić zła. Dziwne to było miasteczko. Znajdowało się jednocześnie pośrodku niczego i w centrum całej krainy. Było jej sercem, ledwo już bijącym. Od dawna mieszkańcy Portu zmagali się z niedostatkiem. Spraw nie ułatwiał fakt, iż w okolicznych lasach czaiły się zmory. Ani nie byli to ludzie, ani nie były to zwierzęta. Raczej coś pomiędzy. Porywały dzieci i łupiły skarby. Nikt nie wiedział, po co stworzeniom żyjącym w gąszczu tyle złota i drogocennych kamieni. A na pewno miały swój powód, by kraść, bo przecież nic nie dzieje się bez powodu. Tak więc noc nie była ulubioną porą ludzi zamieszkujących miasteczko Port.


***


Gdy na ulicach zrobiło się zupełnie pusto i miasto zdawało się niczym wymarłe, jedne z drzwi zaskrzypiały i uchyliły się ostrożnie. Wpierw wyłoniła się ręka trzymająca starą latarnię, a tuż za nią wychyliła się pomarszczona twarz. Starzec powoli wyszedł na zewnątrz, po czym jeszcze wolniej zamknął za sobą bardzo dokładnie drzwi. O dziwo tempo, w jakim się poruszał, nie było spowodowane strachem i ostrożnością, lecz bólami stawów. Rozejrzał się dookoła, na ile tylko zdołał, a następnie ruszył wzdłuż równo ustawionych domów. Mieszkańcy dbali o porządek. Lubili skromną architekturę i funkcjonalne rozłożenie budynków. Ktokolwiek pierwszy zbudował dom w Dolinie Lotu, zrobił to z największą starannością, jakby zawczasu wiedział, że wokół niego powstanie całe miasto.

Bolące stopy nie ułatwiały starcowi wyprawy. Pluł sobie w brodę, że nie zabrał z domu swojej laski. A była ona piękna, zdobiona wymyślnymi ornamentami. Tak bardzo nie pasowała do minimalistycznego stylu, w którym wszyscy się tu kochali. Miała coś w sobie z berła króla. Przykuwała wzrok na tyle, że każdy, kto widział ją chociaż raz, zapamiętał ją do końca życia.

Ledwo zapadł zmrok, a ze strony lasu już dało się usłyszeć pomruki zmor. W przeciwieństwie do dziennego światła blask świec przyciągał je do siebie. Były niczym ćmy, uśpione za dnia, a aktywne nocą. Dlatego też mieszkańcy Portu unikali wszelkich świateł po zachodzie słońca. W tym wypadku można by rzec, że pod latarnią jest najniebezpieczniej, lecz niekoniecznie najciemniej. Starzec zdawał się nie przejmować czyhającym w cieniu niebezpieczeństwem. Szedł dalej własnym tempem wzdłuż ulicy, uważając przy tym, by świeca w jego latarni nie zgasła. Nawet szepty dochodzące zza zamkniętych drzwi, które mijał, nie były w stanie odwieść go od spaceru.

Na samym końcu prostej i bardzo czystej uliczki znajdował się dom o zielonych drzwiach. To jedyny szczegół, jaki odróżniał go od reszty. Miał tak samo lekko skośny, czarny dach i okna dokładnie w tym samym miejscu co inne budynki. Każdy dom w Porcie miał dwa piętra, na których ulokowane były cztery pokoje i kuchnia. Nie zależnie od tego, ile osób wchodziło w skład jednej rodziny, zawsze dostawała ona taki sam dom. W mieście nie było problemu bezrobocia i bezdomności, ale i komfort życia nie był wysoki, gdyż wszelkie dobra były dzielone między ludźmi po równo. Ponieważ jednak Port był oddalony o dziesiątki kilometrów od innych siedlisk ludzi, nie mógł liczyć na częste odwiedziny wędrownych kupców. Wszystko od ubrań po świece, książki i żywność musieli wytwarzać sami.

Starzec stanął naprzeciw zielonych drzwi, poprawił płaszcz i zapukał delikatnie. Przez dłuższy czas stał w ciszy, nieruchomo, czekając na jakikolwiek znak. Jednak drzwi otworzyły się prawie na oścież bez uprzedzenia. Oczom mężczyzny ukazała się młoda kobieta nieprzeciętnej jak na te okolice urody. Długi, rudy warkocz swobodnie opadał jej na klatkę piersiową. Na widok starca uśmiechnęła się serdecznie i cofnęła się o krok, dając gościowi do zrozumienia, że może wejść do środka.

— Nie miałeś kłopotów po drodze? — spytała anielskim głosem, dokładnie ryglując drzwi.

— Nie, ehe — odchrząknął, przy czym zarumienił się nieznacznie. — Jowita od kur tylko mnie przeklinała za drzwiami. Wredne babsko. Skoro ja ją słyszałem, to zmory również. Niech świętoszki nie udaje.

— To miło — odpowiedziała niekoniecznie trafnie. Stół był już przygotowany do kolacji. Gospodyni szybko poruszała się między kuchnia a jadalnią, wnosząc za każdym razem coraz bardziej wymyślne potrawy.

— O! Tym razem to już przeszłaś samą siebie!

Odpowiedziała mu uśmiechem. Nie była osobą nad wyraz inteligentną, ale nadrabiała dobrocią i oczywiście urodą. Zasiedli do stołu.

— Nie wiem, czy nie powinniśmy przerwać naszej tradycji. Po śmierci twego ojca wypadałoby zaniechać wspólnych kolacji. Ludzie spekulują o naszym romansie, a dobrze wiesz, że młodej damie nie wypada spoufalać się z takim staruchem jak ja…

— Ludzie są zawistni i głupi — mówiąc to, mimowolnie wykrzywiła twarz, wskazując, iż sama posiada drugą, wymieniona przez siebie cechę — z kim mam po śmierci Papy jadać kolacje? Ludzie od dawna uważają mnie za jakąś czarownicę przez moje włosy. Chciałabym wyrwać się z tej wiochy, pojechać do Agelardu albo do Beergu. To są dopiero miasta! Muzea, teatry no i uniwersytety!

— Uniwersytety? — zainteresował się starzec.

— No tak — w jej oczach pojawił się blask. — Nie uważasz, że moje miejsce nie jest przy krowach? Że mogłabym robić coś więcej niż doić mleko?

— ...krowy?

— Doić krowy?

Staruszek uśmiechnął się delikatnie. Spojrzał z lekkim politowaniem na swoją towarzyszkę. Znał ją dobrze, nigdy nie była bystra, ale miała dużo zapału. No i była uparta. Wiedział, że gdy już sobie coś wymyśliła, to trudno będzie ją od tego odwieść.

— No wiesz — zaczął łagodnie — aby dostać się na uniwersytet, trzeba najpierw skończyć Szkołę Pierwszego Kontaktu. Najbliższa jest w Rybii. W twoim wieku na naukę to już trochę za późno.

— Przecież są egzaminy. Mogłabym tylko je zdać i dostać papier ukończenia szkoły.

— No dobrze, kochana. Lecz by dostać się chociażby na Uniwersytet Lory w Agelardzie, musisz uzyskać co najmniej 420/450 punktów, a oni i tak mają najmniejsze wymagania.

— Przecież jesteś mądry Fabronie. Pomożesz mi.

Starzec spojrzał na nią z lękiem. Zmory nie były mu straszne, ale dziwaczne pomysły Lawinii przerażały go. Skoro dziewczyna już wymyśliła coś takiego, to wiedział, że dopóki tego nie osiągnie (albo — co w jej przypadku było dość częste –tego nie zawali), nie będzie miał spokoju.

— Porozmawiamy rano, drogie dziecko — wstał od stołu i zaczął sprzątać brudne naczynia.

— Nie wierzysz, że mi się uda. — Lawinia spuściła głowę i westchnęła cichutko.

— To nie tak, Lawciu. Po prostu jestem już na tyle stary, by wiedzieć, że nie jest to warte twojego poświęcenia. Na podróż i edukację wydasz cały majątek, jaki ci ojciec pozostawił. A co z domem, co z Klarą i Tarą?

— Głupie krowy, sprzedam je Adamowi Zziębłemu.

— Będą się czuły źle w otoczeniu obcych. Gdy przestaną dawać mleko, to będziesz je miała na sumieniu.

— To tylko krowy. A to tylko dom. Jak każdy inny w Porcie — dziewczyna wstała, podeszła do swego gościa, wyjęła mu talerz z ręki i odstawiła go na stół. Złapała starca za ramiona i spojrzała mu głęboko w oczy. — Spójrz na mnie. Jestem inna. Może i nie jestem kandydatem na wybitną uczoną, ale też nie pasuję tutaj. Wiem, że Papa życzyłby sobie, bym utrzymywała nasz rodzinny interes, ale też wiem, że nie chciałby, bym była do końca życia nieszczęśliwa.

— To nie jest dobry pomysł, Lawciu. — Fabron skierował się w stronę wyjścia. Zarzucił płaszcz i zapalił latarnię. — Dobrej nocy — mruknął, zamykając za sobą drzwi.


***


Noc minęła bez rozlewu krwi. Część Portończyków cieszyła się z tego faktu, ale nie zabrakło też sceptyków, którzy zauważyli, że była to już 23 spokojna noc z rzędu, co mogłoby być odebrane jako cisza przed burzą. Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak zmory wyglądają. Ktoś coś kiedyś widział, ktoś coś słyszał, ale poza nocnymi pomrukami i śladami, jakie po sobie zostawiały, nie można było o nich nic konkretnego powiedzieć. Zawsze spowijał je mrok. Z oddali widziano ich cieniste sylwetki. Zdawały się wyższe od ludzi, o ciele nienaturalnie wydłużonym i jakby rozmytym. Co ciekawe wzmianki o nich pojawiają się zaledwie od około 60 lat. Jest to co najmniej dziwne, gdyż sam Port został założony około 300 lat temu. Najwyraźniej stworzenia te przybyły tu niedawno w poszukiwaniu pożywienia. Jeden z miejscowych jednak uważał, że były tam od zawsze, ale uśpione. Kiedy miasto zaczęło się bardziej rozrastać, mogło w ten sposób zakłócić ich sen, a one w zemście żywią się nie tylko zwierzętami hodowlanymi, ale i małymi dziećmi oraz wątłej postawy chłopcami.

Jednym z takich chłopców był, na swoje własne nieszczęście, Arnold. Miał dobre serce, ale nie szczycił się szacunkiem w mieście. Ojciec jego był kowalem i to u niego Arnold uczył się fachu. Niestety w wyniku fatalnej pomyłki miejscowego fryzjera oparzył sobie prawą rękę tak dotkliwie, że częściowo utracił w niej czucie. Od tamtej pory zawsze nosił skórzane rękawiczki, nawet w porze letniej, gdy temperatura dochodziła do 32 stopni Celsjusza w cieniu. Gdy Arnold był jeszcze małym chłopcem, wszystkie sąsiadki się nim zachwycały. Tak urodziwe dziecko, z wielkimi orzechowymi oczami, musiało wyrosnąć na niezwykle przystojnego młodzieńca. Los chciał, że w wyniku wypadku chłopak zamknął się w sobie nie tylko w sensie psychicznym, ale i jakby fizycznie się skurczył. Przez swój niski wzrost i cherlawą sylwetkę nie cieszył się powodzeniem u kobiet.

Z czasem jednak pogodził się ze swoim stanem i całą swoją uwagę poświęcił chorej matce, której pomagał w obowiązkach domowych, podczas gdy w rodzinnym warsztacie zastąpiła go Berta, jego starsza siostra. To dopiero dusza towarzystwa! Wszyscy w okolicy ją wprost uwielbiali. Nie była piękna — wręcz przeciwnie. Z wyglądu bardziej przypominała grubego, owłosionego niedźwiedzia niż kobietę. Daleko jej też było do damy. Zawsze nosiła obszerne spodnie i wysławiała się jak zbir. Nigdy nie gotowała ani nie sprzątała, a po sutym obiedzie donośnym dźwiękiem zaznaczała, jak dużo zjadła, co napawało oczywiście obrzydzeniem resztę domowników. Mimo wszystko ludzie cenili ją za to, że była pracowita i miała bardzo specyficzne poczucie humoru. Wróżono jej, że zostanie świetnym kowalem, jak jej ojciec.

— Co na obiad, laleczko? — rzuciła Berta od progu.

— Nie mów tak do mnie. — Arnold jednym ruchem ręki odgarnął długą, czarną grzywkę i zawinął ją za ucho.

— Nie wstydź się, siostrzyczko. — Niedźwiedzica zarzuciła kurtkę na krzesło i usiadła na nim okrakiem, przyciskając wielkie brzuszysko do oparcia. W całym domu unosił się zapach stęchlizny, co nie umknęło jej uwadze.

— Co ty żeś na obiad ugotował? Flaki borsuka?… Znowu?

— Nie bądź głupia. Na obiad będzie kaczka. Później.

— To co tak śmierdzi?! — Berta wstała z impetem, o mało nie łamiąc przy tym krzesła. Zajrzała do kuchni, ale nic się tam nie gotowało.

— To mamusia — odrzekł spokojnie. — Biedna. Rano jadła bułki, a po południu już nie otworzyła oczu. Właśnie piorę jej ubrania. Pogrzeb będzie piękny.

— Co? Mamusia nie żyje? — dziewucha zrobiła się cała czerwona, a jej oczy utonęły we łzach. — Ty świrze! Czemu tak o tym mówisz? Nie rusza cię to? Odpowiadaj matole! O nie…

Nagle ucichła. Wyprostowała się, co w jej przypadku było bardzo nienaturalne, bo zawsze się garbiła. Spojrzała na brata wzrokiem, jakiego nigdy u niej nie widział.

— Co jej zrobiłeś? — zapytała oschle.

— Nic. Mamusia była długo chora — w jego głosie nadal był spokój.

— Co jej zrobiłeś?! Odpowiadaj! Zabiłeś mamusię?!

Arnold w mig zrozumiał, o co jest oskarżany. Jak ona mogła coś takiego powiedzieć? Tylko on zajmował się matką i spędzał z nią każdą chwilę. Kiedy biedna zachorowała, ojciec odwrócił się od niej, gdyż jak mówił: „Nie jest już prawdziwą kobietą. Jeśli nie może w stu procentach wykonywać wszystkich obowiązków kobiety i żony, to on już teraz jest wdowcem”. Matula bardzo z tego powodu cierpiała i tylko ukochane dzieci trzymały ją przy życiu. Syn, który się nią opiekował, był jej jedyną ostoją, ale widziała w tym niebezpieczeństwo. Arnold nie miał zbyt wielu przyjaciół i przez ostatnie lata bardzo zżył się z matką. Ona czuła nadchodzący koniec i obawiała się, że chłopiec mocno przeżyje rozłąkę. Przez cały okres trwania choroby przygotowywała go do swojej śmierci. Wpoiła mu, by pochował ją należycie, ale by nie odchodził wraz z nią. Miał iść dalej i znaleźć swoje miejsce na świecie.

Pech chciał, że przy tych wszystkich rozmowach zawsze byli sami. Nie wiedziano, co działo się za zamkniętymi drzwiami, bo nikt z rodziny i znajomych nie chciał oglądać chorej. Relacje matki i syna były więc nieznane. Przez to Berta wyciągnęła jedyny wniosek, jaki przyszedł jej do głowy.

— Zabiłeś ją gnoju!

— To nie tak… Ona odeszła, przecież wiesz, że kochałem mamusię.

Berta zrobiła się czerwona jak burak. Nabrała powietrza i wydawała się jeszcze bardziej okrągła niż zwykle. Arnold miał wrażenie, że zaraz wybuchnie.

— Uspokój się. Wezwiemy lekarza i zobaczysz, że mamusia umarła, bo była chora.


***


Fabron, jak w każdy wtorek, szykował się do pójścia do kaplicy. Posiadał jedną koszulę, która co prawda miała wiele dziur na plecach, ale nadawała się na takie wyjście jak żadna inna. Zresztą nawet gdy było ciepło, starzec nie zdejmował nigdy płaszcza. Nikt nie zauważy. Przed wyjściem rozejrzał się po domu.

— Okna z tyłu zamknąłem — wyliczał sobie. — Karty w schowku ułożone, ogień zgaszony, lampa przy drzwiach, tak. Wszystko chyba okej. Pokój na górze zamknięty, Xan nakarmiony… Zaraz, Xan! Xan! Dokąd polazł ten kundel?

Fabron zajrzał do kuchni, ale nie było jego pupila.

— Na dwór wyszedł, jak nic… Eh!

Staruszek pokręcił się chwilę po pokoju, zapominając, iż miał sprawdzić, czy jego przyjaciel nie wybrał się sam na spacer. Kiedy miał sobie już przypomnieć co i jak, usłyszał drapanie. Coś niezdarnie próbowało otworzyć drzwi wejściowe.

— Tu jesteś, zbóju — mężczyzna kucnął w wejściu i serią klepnięć, drapnięć i całusów przywitał czworonoga.

Nie. To nie był pies. Xan był korem. Bardzo popularnym w Porcie pupilem domowym. Zwykle dorosłe osobniki osiągają rozmiary owczarka niemieckiego. Akurat Xan był niewielkim okazem. Jego ciało w całości było pokryte łuską, podobną do takiej, jaką mają węże, ale koloru metalicznego granatu. Z pyskiem i uszami pancernika, na długich psich nogach i ze szczurzym ogonem wyglądał naprawdę pociesznie. Fabron znalazł go przy strumyku. Nieszczęsne stworzenie zostało porzucone na pastwę losu. Poprzedni właściciel musiał być z modą za pan brat, gdyż ten kor miał krótki, ucięty ogon. Obecnie ucinanie korom ogonów jest niezgodne z prawem, ale kiedyś był to prawdziwy krzyk mody.

Xan z wdzięczności za ocalenie życia na każdym kroku pokazywał, że jest prawdziwym, najlepszym przyjacielem człowieka.

— Nie strasz mnie tak — powiedział dobrotliwie staruszek. — Leć na fotel. Idę do kaplicy i wrócę za jakieś dwie godziny. No chyba że po drodze mnie noga rozboli, to później.

Xan zgodnie z poleceniem wskoczył na swój ulubiony fotel, ułożył się wygodnie i błyskawicznie usnął. Odkąd zwierzak upodobał sobie to miejsce, nikt już nie miał odwagi z niego korzystać. Może głównie dlatego, że śpiący kor czasem wytwarza dziwny śluz, który wytapia mu się przez skórę. Nikt jednak nie wie, dlaczego tak się dzieje.

Wierzenia religijne w Porcie dzieliły się na dwa główne nurty. Zdecydowana większość mieszkańców była wyznawcami boga Tu. W wielu księgach przedstawiano go jako pierwszego człowieka, jakiego widział świat. To on zapoczątkował istnienie jako takie. Sam sadził rośliny i hodował zwierzęta. Skąd je brał i jak spłodził swoich potomków — nikt nie wie dokładnie. Początki istnienia świata zostały spisane przez samego boga w świętej księdze On Jest Tu, która przez to, że była nasycona licznymi metaforami, stwarzała wiele niedopowiedzeń. Interpretacji świętego słowa było dokładnie tyle, ilu było interpretatorów.

Drugim nurtem był Braterianizm. Jednak w historii zapisze się jako niszowa religia, bo przecież ilu ludzi może wierzyć, że władzę we wszechświecie sprawuje siedmiu braci, którzy są identyczni, a ich liczba wynika jedynie z lenistwa? Podobno na początku było ich dwóch, ale im więcej w tej pięknej krainie pojawiało się życia, tym więcej było pracy. Bracia bogowie zaczęli więc tworzyć własne kopie, by obowiązki rozłożyć na kilka osób. Braterianie twierdzą, że wraz z rozwojem cywilizacji Braci będzie przybywać.

Fabron, upewniwszy się, że jego domostwo jest szczelnie zamknięte, ruszył w kierunku kaplicy wyznawców boga Tu. By dojść na miejsce, musiał iść około pół godziny. Z roku na rok, z każdą nową zmarszczką na jego twarzy, trasa ta wydawała mu się coraz dłuższa i mimo że sprawiała mu więcej kłopotów, obowiązkowo wyruszał w każdy wtorek.

Kaplica zazwyczaj świeciła pustkami. Naprzeciw wejścia stał średniej wielkości stół, na którym zawsze leżała rozłożona święta księga, często otoczona zapalonymi świecami. Fabron powoli wszedł do środka i z przerażeniem zauważył, że stół jest pusty. Rozejrzał się dookoła, poszukując kapłana.

Zauważył go w pierwszej ławce. Podszedł ostrożnie, tak by go nie wystraszyć, gdyż jak zauważył, młodzieniec był w całości pochłonięty modlitwą.

— Dariuszu — rzekł starzec, kładąc rękę na ramieniu kapłana. Gdy ten odwrócił się, by przywitać wiernego, ukazał swą twarz, tonącą we łzach. — A cóż to się stało?

— Nowe czasy — zaczął młody kapłan. — Nastały nowe czasy — wstał i rozejrzał się po kaplicy. — Ludzie odwracają się od Tu, odwracają się ode mnie. Młodzi nie wielbią i nie podtrzymują tradycji. Wandale. Ukradli nocą On Jest Tu…

Fabron zamarł. Nigdy wcześniej nikt w Porcie nie dopuścił się tak haniebnego czynu.

— Kto to był? Widziałeś ich Dariuszu?

— Byłem tutaj, gdy to się wydarzyło. Tej nocy. Modliłem się o szczęśliwe narodziny dziecka Kamelii i Iwana. Ich młode pojawi się lada dzień. Kiedy przygotowywałem Rytuał Płodnego Syna, drzwi otworzyły się na oścież. Wiatr wtargnął do kaplicy, zdmuchując za jednym razem wszystkie świece. Stałem nieruchomo, gdy w jednej chwili w środku zrobiło się tłoczno. Cienie wypełniły każdy zakątek kaplicy. Przemykały szybko, ale ich ruchy wydawały się przemieszczać jakby w zwolnionym tempie. To młodzież. Na pewno. Wybacz mi Fabronie, ale nie widziałem ich twarzy. Nim się obejrzałem, stałem sam przy pustym stole. Sam w ciemności — kapłan ponownie zalał się łzami. Był najbardziej oddaną swej religii osobą w Porcie. Zawsze dbał, by każdy szczegół wszystkich ceremonii jak najbardziej odpowiadał tradycji.

Fabron niewiele zrozumiał z tej relacji, lecz sam fakt zaginięcia księgi mocno go zainteresował.

— Po co dzieciakom księga? — zastanawiał się głośno. — Wybacz, drogi Dariuszu, ale w tej historii jest coś nie tak. W naszym mieście nie dochodzi do aktów wandalizmu, więc trudno tu kogokolwiek obwiniać. Szczególnie, że — jak sam stwierdziłeś — nie widziałeś ich twarzy.

— Co sugerujesz?

— Z opisu wynika, że do kaplicy wtargnęły zmory — staruszek szeroko otworzył oczy, by jeszcze bardziej podkreślić dramatyczność swej wypowiedzi.

— Bzdury opowiadasz mój stary przyjacielu. — Dariusz w jednej chwili oprzytomniał i przestał łkać. — Zmory kradną złoto, zjadają dzieci. Czego miałyby szukać tutaj?

— To mnie właśnie zastanawia — zadumał się starzec. — Po co im księga? Nie ma dla nich żadnej wartości. Hm, ale w sumie ma dla nas. Niestety nie będę uczestniczył w dzisiejszych obrządkach. Wracam do domu się spakować. Z samego rana wyruszę do Agelardu, by nabyć nową księgę.

— Nawet nie mogę cię o to prosić — zaprotestował kapłan. — Ja powinienem iść.

— Kaplica nie może zostać bez swojego kapłana — uśmiechnął się starzec.

— Ale to 10 dni drogi stąd… twoje nogi…

— Nie martw się. Pora najwyższa je rozruszać — po tych słowach Fabron wyszedł z kaplicy.


***


Słońce nieśmiało wzbijało się nad horyzont. Cały Port pogrążony był we śnie, a na ulicach nie było żywej duszy. Wiele lat temu, w czasach jego świetności, ta mała mieścina miała dobre rokowania do tytułu stolicy kulturalnej tej części Tenebris. Dwa teatry konkurowały ze sobą w najwspanialszych przedstawieniach, zarówno muzycznych, jak i historycznych. Całą dobę można było usłyszeć muzykę graną przez najwybitniejszych wykonawców dawnych czasów, a zawsze po zmroku ludzie pili i tańczyli do upadłego.

Te czasy już minęły bezpowrotnie. Życie nocne sprowadzało się tu już tylko do nocnych wędrówek do toalety, z czego i tak coraz więcej ludzi rezygnowało.

Lawinia w całości pochłonięta była odkurzaniem swoich drewnianych figurek. Kolekcjonowała sowy. Zbiór liczył już prawie 90 sztuk, co napawało ją niezmierną dumą. Nigdy nie zastanawiała się właściwie, po co je zbiera ale, jak sama uważała, kobieta powinna mieć hobby.

Kiedy kończyła swoją pracę, z odwiedzinami wpadł Fabron.

— Witaj, Lawciu, nie przeszkadzam?

— Owszem, ale będziesz musiał mi wybaczyć, że kończę przy tobie.

— Żaden problem — staruszek przekroczył próg i bez zdejmowania płaszcza rozsiadł się w fotelu.

— Co cię do mnie sprowadza w środku tygodnia? — mówiąc to, nie podniosła głowy, skupiając się na dokładnym przemyciu żółtych oczu małemu puszczykowi.

— Z góry chciałbym cię przeprosić, ale na jakiś czas zawieszam nasze wspólne kolacje.

— Jak to? — mała zielona sówka niemalże wypadła jej z rąk.

— Poprzedniej nocy doszło do niemiłego incydentu. Nie chcę wdawać się w szczegóły, by nie martwić twej młodej główki. W każdym razie jestem zmuszony wybrać się do miasta na małe zakupy.

— Miasta? — oczy Lawinii zabłyszczały.

— Do Agelardu dokładnie — przyznał niechętnie staruszek.

— O! — dziewczyna pisnęła i podskoczyła w miejscu. — Kiedy idziesz? Kiedy?!

Fabron skrzywił się i spuścił wzrok.

— Nie możesz iść ze mną, złotko.

— Czemu? Jestem świetnym kompanem podróży.

Fabron spojrzał na nią podejrzliwie.

— Przecież nigdy nie byłaś poza granicami Portu.

— A musiałam być?

— Skoro twierdzisz, że jesteś świetną kompanką, to oczywiście, że tak.

— A to nie. Myślałam, że tak się tylko mówi — stwierdziła z rozbrajającą szczerością. — Niemniej powinieneś mnie zabrać. Nie chcę być niemiła, ale za stary jesteś na taką wyprawę. A jak coś się stanie? Kto wezwie pomoc? Kto przyniesie wody i przygotuje posiłek? Na miłość Tu, nie umiesz nawet chleba posmarować masłem, Fabronie.

Staruszek nie chciał przerywać tego monologu. Wiedział, że nie wygra. Nie chciał jej narażać na niebezpieczeństwo, ale z drugiej strony rozumiał, że to może być jedyna szansa na pokazanie jej świata.

— No dobrze. Pakuj się, wyruszamy za godzinę.

— Naprawdę?! — Lawinia rzuciła mu się na szyję. — Dziękuję ci, dziękuję!

— Dobra, dobra. Dosyć tych całusów. Zaprowadzę Tarę i Klarę do Adama Zziębłego. Dwie krowy więcej raczej nie zrobią mu różnicy. Gdy wrócę to masz być gotowa.

— Tak jest, kapitanie! — Lawinia niezdarnie zasalutowała, niemalże robiąc sobie dziurę w oku. Ale nawet ból nie był w stanie popsuć jej humoru.


***


Tymczasem na drugim końcu miasta miała miejsce niecodzienna scena. Wokół małego domu, nieróżniącego się zupełnie niczym w stosunku do sąsiednich, stał rozjuszony tłum. Pomimo tego że słońce w pełni zalało już całą okolicę, każdy ze zgromadzonych zaopatrzony był w płonącą pochodnię i oczywiście w widły do pary. Co chwilę padały okrzyki w stylu: „morderca!” czy „wymierzymy sprawiedliwość!”. Ale tylko ze strony części osób. Niektórzy przyszli tam wyłącznie dla towarzystwa i nie byli zorientowani w sprawie.

Na pierwszym piętrze niepozornego domku, w zaciemnionym pokoju, najstarszy lekarz w Porcie dokonywał oględzin zwłok.

— Nie jest dobrze — stwierdził po chwili, poprawiając na nosie okulary większe niż jego twarz.

— Ale co, doktorze? — Berta z nerwów zacisnęła pięści na ramie łóżka.

— Niestety pani matka nie żyje.

Berta i jej ojciec spojrzeli po sobie, nic nie rozumiejąc.

— Może i bym coś pomógł. Ale czemu wezwaliście mnie tak późno?

— Przecież był doktor na urlopie… — zastanowił się ojciec. — Z resztą wiemy, że nie żyje. Umarła kilka dni temu. Chcemy wiedzieć dlaczego?

Lekarz raz jeszcze obejrzał leżącą kobietę. Dotknął jej czoła, otworzył oczy i zmierzył puls (nie wiedzieć czemu). W końcu rzucił piskliwym głosem:

— I trzymacie ją tu od tego czasu? W tym upale? Nic dziwnego, że w całej okolicy śmierdzi…

— Ostrożnie — oburzyła się Niedźwiedzica — mówi pan o mojej mamusi!

— Raczej o tym, co po niej pozostało — doktor zaczął się pakować do wielkiej skórzanej walizki. — Proszę załatwić pochówek i to jak najszybciej.

— Ale doktorze — ojciec stanął w drzwiach, tak by leciwy lekarz nie mógł go wyminąć. — Jaka jest przyczyna zgonu?

— Pańska żona od dawna była chora. Dziwne, nie zauważył pan?

Doktor, nie mówiąc nic więcej, prześlizgnął się bokiem i czmychnął w stronę schodów. Po chwili śladu już po nim nie było.

— Tatku — Berta, naśladując doktora, jednym susem zjawiła się obok ojca. Zapomniała jedynie, jaki gabaryt ze sobą taszczyła i zamiast wykonać zwinny skok, razem z ukochanym ojcem obaliła się na ziemię robiąc przy tym niemało hałasu.

— Tak, córciu? — ojciec nie mógł złapać tchu. Ledwo uwolnił się z objęcia swej „małej dziewczynki” i od razu stanął w bezpiecznej odległości.

— Tatku. To Arnolda wina.

— Ale doktor…

— Doktor nie wie, co mówi — Berta nadal miała problemy, by podnieść się na równe nogi. — Gdyby Arnold opiekował się mamusią jak należy, to by się to tak nie zakończyło. Ba! Może nawet mamusia by wyzdrowiała.

Ojciec zadumał się. Berta często plotła głupoty, ale tym razem był skłonny nagiąć własne rozumowanie tylko dlatego, iż nie darzył syna szczególną sympatią.

— Powinniśmy postawić go przed wymiarem sprawiedliwości — zadecydował.

Berta tylko na to czekała. W sekundę wstała z podłogi i ruszyła oznajmić bratu cudowną nowinę. Spóźniła się jednak, gdyż, nie czekając na opinię doktora, Arnold dawno uciekł tylnym wejściem.


***


Lawinia zawsze miała problemy z pakowaniem się. Tak przynajmniej uważała, gdyż — jak do tej pory — nie było okazji tego sprawdzić. Jedna walizka nie mieściła jej całego dorobku. Tak, chciała zabrać wszystko, razem ze swoją kolekcją drewnianych sów. Przecież Agelard to wielkie miasto. Na pewno ktoś dostrzeże ją i zaoferuje jej pracę, a nawet mieszkanie. Na pewno wystarczy jeden dzień, by osiąść tam na stałe. A może nawet dostałaby się na uniwersytet? Była przekonana, że dla niej jest to podróż w jedną stronę.

Jedna walizka pomieściła wszystkie jej letnie sukienki.

— Pora na szorty — mruknęła pod nosem. Druga walizka była na tyle pojemna, że Lawinii udało się włożyć do niej resztę swojej garderoby. A nie było to łatwe.

— Okej. Teraz naczynia, hm. Może nie. Wieśniacka zastawa. Wstyd się z taką pokazać. Na miejscu kupię najmodniejszą porcelanę.

Do ostatniej walizki zaczęła upychać, z uporem maniaka, swoje drewniane sowy. Tak się złożyło, że kiedy upychała trzydziestą trzecią, tą w białe paski z trzema oczami (pomyłka artysty), w drzwiach stanął Fabron. Był w towarzystwie swojego ukochanego pupila. Sprytny staruszek wykorzystał siłę Xana i nałożył mu na grzbiet swoją jedyną torbę.

— Co ty robisz, moje dziecko? — zawołał staruszek z oburzeniem.

— Pakuję sowy. No przecież to widać. Fabronie, jak na wielkiego mędrca, jesteś strasznie niedomyślny — uśmiechnęła się i pomachała mu, jakby widziała go pierwszy raz.

— Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. — Fabron zaczął przeglądać wszystkie jej bagaże. — A to? — wyjął z walizki idealnie poskładane ściereczki kuchenne. — Po co to bierzesz?

— Nigdy nie byłam w wielkim mieście, a czyste naczynia to podstawa.

Fabron nic z tego nie zrozumiał, ale też nie zamierzał. Wyrzucił na podłogę wszystkie rzeczy z walizek. Podszedł do schowka i wyciągnął nieduży plecak, po czym stanął na środku i rzekł:

— Dwie pary spodni, dwie bluzki, jeden płaszcz. Prowiant masz?

— Wiesz, że jestem przeciwniczką broni — dziewczyna skrzywiła się.

— Jedzenie. Pytam, czy masz jedzenie na drogę…

— A tak! Przygotowałam nam wspaniałą sałatkę z makrelą. Starczy nawet dla Xana, jeśli będzie grzeczny.

Kor z lekkim niesmakiem przyjął puszczone mu przez Lawinię oko. Nie przepadał za nią. Czuł, że obraża jego inteligencję.

Zniecierpliwiony staruszek posadził swą przyjaciółkę na fotelu i sam zabrał się za pakowanie. Wziął wszystko, co uznał za stosowne, i udało mu się zmieścić w jednym plecaku.

— A sukienka?

— A po co ci sukienka?! — Fabron tracił cierpliwość.

— No jak to po co? Nie słyszałeś, że w Agelardzie często wyprawia się wystawne bale? Przecież nie pójdę w spodniach i brudnym płaszczu. Jakby to wyglądało?

— O rany Tu! Nie idziemy na żaden bal. Czy w ogóle jesteś gotowa na taką wędrówkę?

— Oczywiście.

— Tak? Bo ja mam wrażenie, że w głowie ci tylko tańce. Zakładaj plecak. Xan już więcej nie udźwignie. I chodźmy już. Musimy opuścić dolinę, nim zapadnie zmrok.


***


Dolina Lotu była niezwykle malowniczym miejscem. W świetle dnia nie wydawała się przerażająca. Wręcz przeciwnie. Wielu mieszkańców Portu robiło sobie piesze wycieczki tylko po to, by napawać się urokami przyrody. Jednak, co mniej ostrożniejsi, nigdy z takiej wycieczki nie wracali. Miejscowy szewc przypisywał to źle dobranemu obuwiu.

W okolicznych lasach czaiły się najróżniejsze zwierzęta. Po za pospolitymi wiewiórkami i borsukami, można tu było spotkać na przykład Draka Plamistego. Bardzo ciekawe zwierzę, wielkości dłoni dorosłego mężczyzny, przypominające jaszczurkę. Wzdłuż podłużnego, pokrytego barwnymi plamami ciała odchodziło mnóstwo odnóży. Nie tylko z prawej i lewej strony, ale także na plecach oraz brzuchu. Niezwykła budowa ciała sprawiała, że Drak Plamisty nigdy się nie przewracał. I to była jedyna jego zaleta.

Tuż pod powierzchnią ziemi, swoje nory kopały kretacze. Miały wiele odmian ale z pewnością najbardziej popularny był Kretacz Niemy. Co ciekawe — zwierzę to było całkowicie ślepe, ale i bardzo głośne, przez co wszystkich dziwiła jego książkowa nazwa. Biało — szare futerko pokrywające jego ciało niewiele miało wspólnego z kamuflażem, toteż stworzenia te często padały łupem sów.

Same sowy były w Porcie niezwykle lubiane. Miejscowi artyści rzeźbili ich podobizny lub malowali niezwykłe obrazy, z czego zdecydowana większość przedstawiała puchacza na koniu podczas bitwy. Radosław Niewierny, zupełnie niepopularny malarz, próbował nawet zapoczątkować nowy nurt malarski, gdzie głównym motywem była sowa — syrena, jednak się to nie przyjęło.

Dolina Lotu słynęła również z wielkich kotów. Wprawdzie największy był wielkości nierozwiniętego persa, ale i tak było to duże osiągnięcie. W innych częściach Tenebris koty nie przewyższały rozmiarem myszy, co znacznie utrudniało im polowanie na nie. Często się zdarzało, że właściciele restauracji trzymali w lokalu pokaźnego szczura, który miał polować właśnie na koty. Ich niewielkie rozmiary i mała przydatność sprawiły, że najpopularniejszym zwierzęciem domowym był kor. Jako jedyny mógł polować i na szczury, i na myszy, no i na koty.

Im bardziej oddalano się od Portu, tym las stawał się gęstszy. Miasto już dawno odcięło się od świata i nie istniał żaden przejezdny szlak. Aby przedrzeć się przez tabuny krzaków i gałęzi, należało użyć maczety albo chociaż scyzoryka. Wypadałoby również grzecznie przeprosić gałęzie i zapytać, czy mogą się odsunąć, ale nikt tego nie robił.

Minęła godzina, odkąd Lawinia i Fabron przekroczyli granice miasta i staruszek miał już dość narzekania swojej towarzyszki.

— Może zrobimy sobie małą przerwą — jęknęła, przerzucając plecak z jednej ręki do drugiej.

— Nie marudź, Lawciu. Dopiero ruszyliśmy. A uwierz mi, że noc wolisz spędzić już poza doliną i z dala od zmor.

Dziewczyna skrzywiła się i niechętnie przyznała mu rację. W Porcie łatwiej było unikać tych straszydeł. Każdy miał już swój opanowany system. Wiadomo było, kiedy gasić światło, kiedy zamykać drzwi, od której godziny należało być cicho itd. Wprawdzie nie było to gwarancją bezpieczeństwa, ale — jak pokazały ostatnie lata — takie środki ostrożności skutecznie zmniejszyły częstotliwość odwiedzin zmor.

— No to chociaż coś zjedzmy. Tak szybko wyszłam z domu, że nie zdążyłam zjeść śniadania.

Xan przewrócił oczami, co wyglądało dość komicznie. Bystre zwierzę wiedziało już, jaki będzie efekt tej rozmowy i nim coś ustalono, usiadł wygodnie, wyciągnął długą szyję w kierunku tylnej kieszeni torby, wyjął jedną kiełbasę, po czym zabrał się do konsumpcji. Lawinia i Fabron obserwowali go ze zdziwieniem, gdyż kory uważane były za mało rozumne stworki.

— Widzisz, Xan mnie popiera.

Fabron skinął głową i również wyciągnął swój przydział kiełbasy. Dziewczyna natomiast zabrała się do jedzenia sałatki z makreli. Rozsiedli się wygodnie na zwalonym pniu i spożywali posiłek w milczeniu.

Wokół panowała taka cisza, że nie mogło umknąć ich uwadze ciche łamanie gałęzi tuż za ich plecami.

— Słyszałeś? — spytała Lawinia.

— Tak, ktoś jest tuż obok — Fabron wyszeptał najciszej jak potrafił.

Obydwoje powoli odwrócili głowy i spojrzeli za siebie. Las był tak gęsty, że na odległość dwóch metrów nie było widać nic prócz liści.

— Może to tylko wiewiórka albo jakiś skolipar?

— Nie, Lawciu, zwierzęta nie są aż tak nieostrożne.

Znowu doszedł ich odgłos łamanych gałęzi, ale tym razem towarzyszył mu rzucony cicho niecenzuralny wyraz.

— Słyszymy cię — zawołał Fabron.

— Cholera… — dobiegło zza krzaków.

— Czy jesteś zmorą? — rzekła naiwnie Lawinia.

Z krzaków wynurzyła się wątła postać:

— Dla mojego ojca na pewno… Jestem Arnold — chłopak wyciągnął rękę do dziewczyny. Lawinia ostrożnie wysunęła dłoń w kierunku nieznajomego w geście, który oznaczał przyzwolenie na pocałunek. Tym bardziej zdziwiła się, gdy poczuła energiczne szarpnięcie.

Przywitawszy się ze wszystkimi, Arnold poczuł, że powinien się wytłumaczyć.

— Wybaczcie, że was śledziłem. Nie znam tych lasów, nie chciałem się zgubić. Podsłuchałem, że jedziecie do Agelardu… Czy mógłbym zabrać się z wami?

Arnold zalotnie odgarnął czarną grzywkę z czoła, chcąc wzbudzić sympatię. Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że jego gest był bardzo zniewieściały. Do tej pory nie zwracał na to szczególnej uwagi, natomiast obecność pięknej dziewczyny sprawiła, że zaczął się zastanawiać nad swoim wizerunkiem.

— Czemu nie jesteś z rodziną? — Fabron przerwał niezręczną ciszę.

Chłopiec westchnął, po czym opowiedział nowym znajomym swoją historię. Kiedy skończył, staruszek spojrzał na niego podejrzliwie. Arnold nie wyglądał jak jego rówieśnicy. Zapadła klatka piersiowa, krótkie czarne włosy z za długą grzywką, zakrywającą lewe oko — wyglądał co najmniej żałośnie. Mógłby sobie dać rękę uciąć, że młodzieniec miał oczy podkreślone czarną kredką.

— To oczywiste, że jesteś niewinny — rzekła Lawinia, oczywiście bez zastanowienia. — Nie możesz być, bo kochałeś matkę. To oczywiste.

— Nie takie rzeczy ludzie z miłości robili… — mruknął cicho Fabron, nie spuszczając chłopaka z oczu.

— Ojciec i Berta zrobią wszystko, by umieścić mnie w lochu…

— Czemu miałoby im na tym zależeć? — czując zbliżającą się dłuższą rozmowę, staruszek wyjął swoją fajkę i zaczął ją nabijać.

— Moja mamusia miała pokaźny majątek…

— Przecież w Porcie wszyscy mamy podobne finanse — Lawinia ponownie zrobiła idiotyczny wyraz twarzy.

— Nie wszyscy — odparł Arnold. — Ci, którzy mają więcej, chcą, by reszta tak myślała. Rozbudowują piwnice, dodają pokoje… Też mamy taką. Wielki salon przepełniony meblami, robionymi na zamówienie, i drogimi obrazami. Łazienka z wanną dla więcej niż jednej osoby. No i skarbiec ze sztabkami złota ukrytymi nie tylko przed zmorami.

Lawinia spojrzała na Fabrona. Wiadomości te ją zszokowały i była pewna, że jej przyjaciela też. Gdyby jednak miała więcej rozumu, zauważyłaby, że wyraz twarzy starca wskazywał na to, że dobrze o tym wszystkim wiedział.

— Mój ojciec — kontynuował Arnold — nie kochał mojej mamusi. No może kiedyś. Kiedy zachorowała, został przy niej nie dlatego, że tak nakazuje małżeńska przysięga, ale po to, by przejąć jej majątek. On i Berta. Razem. Ich relacja jest dziwna, są ze sobą bardzo blisko…

Arnold spojrzał porozumiewawczo na Fabrona. Lawinia niewiele zrozumiała.

— A więc chcą twej śmierci, by zawłaszczyć cały majątek — podsumował starzec, zaciągając się przy tym.

— Ojej, Fabronie. Skąd wiesz?

Starzec zignorował pytanie swojej przyjaciółki. Zgasił fajkę i rzekł do chłopca:

— W to mogę uwierzyć. Możesz iść z nami, ale pamiętaj, że będę cię bacznie obserwował. Gdzie twój bagaż?

Arnold wskazał na kij oparty o drzewo. Na jego końcu przywiązany był pakunek. Fabron zdziwił się i spytał:

— Nie miałeś plecaka? Torby? Walizki?

— Przecież każdy uciekinier nosi tak swój dobytek — próbował się usprawiedliwić.

— No dobrze. Widać na was, młodych, nie ma rady. Może za pięćdziesiąt lat coś wam w tych głowach zaświta. Nie traćmy czasu. Ruszajmy.

Wszyscy zawinęli swoje bagaże i żwawym krokiem ruszyli dalej. I tylko Xan nie był zadowolony, gdyż nie zdążył porządnie pogryźć kiełbasy.


***


— No i co się tak gapisz całą drogę? — Fabron delikatnie szturchnął Arnolda w żebra. Lawinia szła z przodu i starała się odgarniać gałęzie.

— Co? Ja? Nic… — chłopiec zrobił się czerwony jak burak i nawet jego grzywka nie była w stanie ukryć zażenowania, jakie malowało się na jego twarzy.

— To nic złego, młodzieńcze. Lawcia to przepiękna kobieta. Niejeden starał się o jej rękę. Niestety, mimo że serce ma dobre, jej malutki umysł nie jest w stanie wychwycić aluzji. To dla niej zbyt skomplikowane. Nigdy nie zauważy, że ci się podoba.

— Przecież to oczywiste — zaprotestował Arnold. — Jest piękna, wszystkim się podoba.

— No właśnie. To, co dla nas oczywiste, to dla niej już niekoniecznie — staruszek uśmiechnął się i przyspieszył, zostawiając zamyślonego chłopca w tyle.

— O czym rozmawialiście? — Lawinia nie bardzo radziła sobie z torowaniem drogi. Całe ręce miała podrapane, ale — co dziwne w jej przypadku — wcale się nie skarżyła.

— O niczym, drogie dziecko — Fabron przystanął, wyprostował się i rozejrzał się wokół. — Wkrótce opuścimy las, ale ściemnia się. Musimy rozbić obóz. Mam tylko nadzieję, że zmory nie będą nas szukać tak daleko od miasta.

— Jak myślisz, gdzie one są za dnia?

— Nie wiem, a każdy, kto się dowiedział, już nam o tym nie opowie.

— Bo to tajemnica? — Lawinia otworzyła szeroko oczy i zadrżała.

— Nie, Lawciu — Fabron zwątpił w sens dalszej rozmowy. — Nie opowie, bo nie żyje.

— O Tu! Kto taki?

— No… W zasadzie to chyba każdy.

— Co?! — Lawinia prawie się rozpłakała. — Wszyscy nie żyją? Cały Port? To straszne!

— Nie, nie — staruszek poklepał ją delikatnie po ramieniu. — Wszystko jest w porządku. Znowu coś ci się pomieszało.

Lawinia nadal była wstrząśnięta, ale spokój Fabrona stopniowo jej się udzielił. Arnold słuchał tej całej rozmowy z niedowierzaniem.

— Ostrzegałem cię — szepnął staruszek. — No dobra! — powiedział głośniej, by wszyscy usłyszeli. — Niebo robi się szare. Najrozsądniej byłoby nie palić ognia, ale lato już mija i w nocy może być mroźno. Będziemy czuwać na zmianę. Ja zacznę, a wy się zdrzemnijcie.

Fabron polecił Arnoldowi znalezienie drewna na ognisko. Miał jednak pozostać w zasięgu wzroku. Lawinia zabrała się do przygotowania kolacji.


***


Pierwsza zmiana mijała spokojnie. Staruszek pilnował, by ogień nie był większy niż tego potrzebują. Wokół panowała cisza i tylko gdzieś w oddali pohukiwała samotna sowa. Młodzi zasnęli już dawno i jedynie Xan mu towarzyszył. Fabron pogłaskał swego czworonoga i przez chwilę wyobrażał sobie, że siedzą razem w domu, przy zapalonym kominku i odpoczywają. Nie dopuszczał do świadomości, że mogą nie wrócić. W dawnych czasach podróże między miastami były tak oczywiste jak dzień i noc. Ale nie teraz. Kraina pogrążała się w mroku. Nie tylko coraz częściej pojawiały się nowe bestie, ale i ludzie zaczęli być wobec siebie coraz gorsi. Fabron miał wrażenie, że świat, jaki zna, stopniowo zmierza ku zagładzie. Gdzie podzieją się życzliwe dusze? Tego nie wiedział. Miał tylko nadzieję, ze Tu ich poprowadzi w kierunku dobra.

Rozmyślał tak jakiś czas i nie zauważył nawet, że powieki dawno mu opadły, a to, co wcześniej było myślami, zamieniło się teraz w sen. A śniło mu się, że znowu jest małym chłopcem, że znów ma jedenaście lat. Jego dom mieścił się na uboczu Portu, co teraz jest nie do pomyślenia. Mała chatka, w której zawsze unosił się zapach zupy i wędzonego mięsa. Jego matka i babka gotowały wspólnie i śpiewały przy tym dawne pieśni ludowe. Szczególny sentyment miał do babci. To ona nauczyła go wszystkiego, pokazała mu tajniki tworzenia mikstur, nauczyła go pisać i czytać. Po jej śmierci wszystko się zmieniło. Fabron miał wrażenie, że to wtedy świat pogrążył się w mroku, pojawiły się zmory i inne straszydła. Odkąd jego babcia odeszła, ludzie odwrócili się od tradycji, od Tu, stali się dla siebie niemili, chciwi. A może tak tylko działa pamięć małego chłopca. Może to był jego własny mrok, który zagościł w jego sercu.

Ze snu wyrwał go nieprzyjemny zapach. To Xan zasnął razem z nim i jak zwykle zaczął wydzielać ten swój dziwny śluz. Fabron z obrzydzeniem odlepił rękę od pupila i wytarł ją w spodnie. Nagle zamarł.

— Jak długo spałem? — spytał sam siebie z przerażeniem. Rozejrzał się uważnie. Arnold i Lawinia spali w najlepsze, ogień lekko przygasał, a wokół nadal panowała cisza. Staruszek odetchnął z ulgą. Przegrzebał delikatnie palenisko swoją piękną laską i spojrzał w górę. Świt miał nastać za dwie godziny. Uznał, że powinien się jeszcze zdrzemnąć. Podszedł do Lawinii i lekko szturchnął ją w rękę.

— Co jest? — dziewczyna spojrzała na niego rozmazanym wzrokiem.

— Twoja kolej, Lawciu — powiedział dobrotliwie.

Lawinia przeciągnęła się i szybko usiadła. Ranny z niej był ptaszek, toteż wstawanie o tak wczesnej porze nie było dla niej problemem. Nim zdążyła odezwać się do starca, ten już smacznie spał, zwinięty w kłębek.

— Kochany — powiedziała słodko.

Okolica zdawała się również spać. Nawet puchacz już się nie odzywał. Wiatr ucichł tylko po to, by po chwili delikatnie dać znać o swoim istnieniu. Każdy podmuch przynosił nowe zapachy. Czasem pachniało mchem, czasem igliwiem, a czasem nawet konwaliami. Lawinia rozmarzyła się. Nigdy jeszcze nie była tak długo na świeżym powietrzu. Magia otaczającej ją przyrody wywoływała w niej euforię. Nie wiedziała, że świat poza Portem jest tak urokliwy.

Ze zbliżającym się świtem niebo stawało się coraz bardziej szare. Panował lekki półmrok. Stopniowo, wraz z wiatrem, do uszu Lawinii zaczęły dobiegać różne dźwięki. To dzięcioł. Uznał chyba, iż jest już na tyle wcześnie, że jego stukanie nie będzie nikomu specjalnie przeszkadzać. A teraz ptaki. Zerwały się nieopodal do lotu. Jakby uciekały. I dzięcioł. Zerwał się do lotu jakby uciekał… Lawinia odwróciła się w kierunku niewielkiego wzgórza. Coś jakby stało między drzewami. Nie było to zwierzę, człowiek chyba też nie… Skupiła wzrok jak tylko mogła. Może tylko się jej wydawało, że widzi czyjąś sylwetkę? Obiekt znajdował się dość daleko i równie dobrze mógł to być stary konar stojący obok zdrowego drzewa. Dziewczyna wstała i wytężyła wzrok jeszcze bardziej. Wiatr ucichł zupełnie i żaden liść nie odważył się nawet drgnąć. Dziwny zarys nadal był w tym samym miejscu, jak cień, jak dym lub mgła. Nie ruszał się.

— To na pewno jakiś badyl — powiedziała sobie niemal bezgłośnie.

Myliła się, gdyż obserwowany obiekt lekko się poruszył. Zrobił to bardzo powoli i płynnie. Ale stał nadal przy drzewie. Daleko. Lawinia miała wrażenie, że to coś również się jej przygląda.

— O Tu… — zadrżała. — Może ktoś jeszcze nas śledził… Oby okazał się równie miły jak Arnold.

Po tych słowach ruszyła powoli w stronę nieznajomego. Na pewno zauważył, że się do niego zbliża. Mimo to nawet nie drgnął. Stał tam dalej i obserwował każdy jej krok.


***


W Porcie nikt nie wiedział, że zaginęła święta księga On Jest Tu. Za to głośno było o ucieczce domniemanego mordercy.

— To było dobre dziecko — mówiła Matylda, żona młynarza, do zgromadzonych wokół niej gospodyń. — Zawsze matce pomagał.

— Ale nie wiesz, co tam się w sypialni starej działo! — skwitowała krawcowa. — A może on ją podtruwał, bo nie chciał, by wyzdrowiała? Bo może nie umiał nic innego, tylko się starą opiekować? Czemu nie chodził na nauczanie do Fabrona? Czemu u ojca nie pracował? Dziwak był, i tyle! Można się było domyśleć, że tragedia w powietrzu wisi.

— Jak tyś taka mądra, to czemuś nic do ojca nie namówiła? — trudno było zrozumieć wypowiedź pani Jadwigi, sprzedawczyni pierza. — Ociupinka dobrej słowy nie zaszkodziła nikomuś jeszcze jakoś!

— A ja wam mówię, że to dobry chłopak był. Po mąkę przychodził zawsze z rana. Dla mamusi sam chlebek wypiekał.

— A widzisz! — krawcowa pogroziła igłą. — Chlebkiem starą podtruwał. Łajza!

— A niby łun skond miał znać przepisy na te trucizny, hę? Takaś mądra! Tylko Fabron umił, samaś rzekła, że łun ni naukował.

— Drogie panie — wtrącił jedyny męski uczestnik rozprawy, pan Gerald, bezrobotny z wyboru. Wziął udział w dyskusji jedynie po to, by bezkarnie wpatrywać się, jak młoda panna Hania, wnuczka Jadwigi, poprawia sobie wiązanie sukni na klatce piersiowej. — Toż to nie ma co się kłócić. Nakaz wydano, nagrodę wyznaczono. Przecież to pierwszy taki przypadek od niepamiętnych lat! Trzeba się cieszyć, że coś się dzieje i gonić padalca.

— Geraldzie, duszo ty, przecież to dobry chłopiec. Doktor na urlopie i mamy słowo przeciw słowu. — Matylda próbowała wytłumaczyć zgromadzonym, na czym polega sprawiedliwość, jednak bezskutecznie.

— Chodź Haniuś! Głupoty gadajo, i tyle.

Pan Gerald maślanym wzrokiem odprowadził obie panie, nim nie poczuł przeszywającego bólu w stopie.

— Wstydź się! — zawołała krawcowa, zdejmując nogę z jego stopy. — Jadwiga ma ze sto lat!

Bezrobotny spojrzał na nią z politowaniem, po czym ukłonił się i odszedł.

— Gerald to taki dobry człowiek.

— Oj, zamknij się już Matyldo — krawcowa z zadartym nosem zakończyła rozmowę.


***


Lawinia była już w połowie drogi pomiędzy ich obozem a tajemniczą postacią. Cień nadal się nie ruszył, a im bliżej niego była, tym bardziej przypominał zarysem człowieka. Postać jakby podłużna, lekko rozmyta, niewyraźna. Nagle odsunęła się o krok od drzewa. Stała teraz naprzeciw dziewczyny i czekała. Lawinia przystanęła, bo serce ze strachu zaczęło jej walić jak oszalałe. Nie mogła się jednak wycofać. Musiałaby wtedy stanąć tyłem do tej postaci i straciłaby ją z oczu, a wtedy stałaby się o wiele łatwiejszym celem.

— Muszę iść naprzód — przekonywała samą siebie. — Jakby mnie chciał zaatakować, już by to zrobił… Chyba.

Ruszyła dalej. Stanęła u zbocza niewielkiego wzgórza i zaczęła się wspinać. Na szczycie stanęła oko w oko z nią. Była do niej bardzo podobna. Lustrzane odbicie. Ale nie takie jak w zwykłych lustrach. Lawinia pamiętała jak siedem lat temu zawitał do Portu wędrowny cyrk. Za jej życia coś takiego wydarzyło się tylko raz. Nie mieli zbyt udanego repertuaru, ale jedno zapadło jej w pamięć. W jednym z taborów urządzony był gabinet luster. Każde z nich ukazywało inne odbicie. I to właśnie taką karykaturę samej siebie przyszło jej teraz oglądać. Była czarno biała, lekko rozciągnięta, z wykrzywioną twarzą. Jej zarys był nieostry, jakby lustro było porysowane. Oczy miała matowe, puste, ale wpatrzone centralnie w nią. Nie ruszała się. Jedynie jej oblicze zdawało się cały czas delikatnie wydłużać się, przez co całokształt stawał się jeszcze bardziej przerażający.

— Zmora… — szepnęła Lawinia. Zamarła ze strachu. Jedynie łzy leciały jej ciurkiem po policzkach. Nie mogła uciekać, nie mogła krzyczeć, chociaż wewnątrz siebie wydawała najbardziej przerażający i głośny krzyk, jakiego jeszcze nikt na świecie nie słyszał. Patrzyły na siebie. Zmora w końcu uznała chyba, że trwa to zbyt długo. Otworzyła buzię, jakby chciała krzyknąć, ale nie wydała żadnego dźwięku. Oczom Lawinii ukazała się czarna pustka. Na rozciągniętej twarzy usta rozchylały się coraz bardziej, jakby nie miały żadnych ograniczeń. Oczy potwory wywinęły się do środka i niemalże wyszły na wierzch. Stała się jeszcze bardziej matowa niż była. Lawinia przyglądała się temu z przerażeniem. Zimny pot spłynął jej po plecach. Chciała wrzeszczeć i wymiotować jednocześnie. Kręciło się jej w głowie, w uszach słyszała szum. Stres wziął górę, adrenalina zaczęła działać. Nie zauważyła nawet, że biegła, nie zwracając uwagi na próbujące zatrzymać ją gałęzie. Dobiegła do obozu i jednym szarpnięciem zbudziła Fabrona, który w okamgnieniu stanął na równe nogi.

— Zmora!!! — krzyknęła mu prosto w twarz, budząc przy tym Arnolda i Xana. Starzec spojrzał Lawinii przez ramię i dostrzegł zbliżającego się płynnym lotem potwora.

— Zostawcie rzeczy i w nogi! — rozkazał. — Kraniec lasu jest blisko. Za mną!

Wszyscy rzucili się do ucieczki. Na ich szczęście słońce zaczęło wschodzić. Co chwilę przez konary drzew do lasu wpadał świetlisty promień. Jeden z nich zawadził mglistą szatę zmory. W jednej chwili upiór zniknął.

Fabron od razu to zauważył. Jako jedyny co chwilę patrzył za siebie. Domyślał się, że zmora złapie go pierwszego i chciał być na to przygotowany. W tej samej chwili dobiegli do krańca lasu. Ich oczom ukazała się polana, wielka aż po horyzont. Przystanęli na chwilę, by złapać oddech.

— Wyglądała jak ja — jęknęła Lawinia.

— Co? — Fabron ledwo oddychał.

— To byłam ja… tylko taka jak w krzywym zwierciadle — dziewczyna uklękła i zalała się łzami. Na nic się zdało pocieszanie. Musiała to z siebie wyrzucić. Jeszcze nigdy tak bardzo się nie bała.

— Może one przybierają taką postać, by jeszcze bardziej nas przestraszyć? — zastanawiał się głośno Arnold.

— To nie tak. — zaprzeczyła Lawinia, kiedy się już trochę uspokoiła. — Ona tak wyglądała cały czas. Nie zmieniła się, kiedy podeszłam.

— Może nas obserwowały za dnia — Fabron szukał logicznego wytłumaczenia. — Może światło dzienne ich nie powstrzymuje tylko sprawia, że są niewidzialne.

— A może jedno i drugie — dodał chłopak.

— Nigdy już nie wejdę do tego lasu — dziewczyna wstała i otrzepała spodnie. Xan podszedł do niej i polizał ją w rękę. — Dzięki, przyjacielu.

Rozejrzeli się dokładnie. Przed nimi rozciągała się równina, wielka aż po horyzont. Sucha trawa za sprawą wiatru lekko falowała, przez co całość przypominała pożółkłe morze. Ani jedno drzewo, ani jedna skała nie zaburzały tego widoku.

— Długa droga przed nami — stwierdził Fabron. — Ciężko tu będzie znaleźć pożywienie.

— Wrócę po nasze rzeczy. — Arnold starał się nadać poważny ton swojej wypowiedzi. Wyprostował się i delikatnie wypiął pierś, zerkając przy tym ukradkiem w stronę swej pięknej towarzyszki.

— Chcesz tam wracać? — zmartwiła się — Widziałeś to coś.

— Słońce już wstało. W dzień nic mi nie grozi.

Nim zdołała go zatrzymać, chłopiec przekroczył już linię lasu. Jak na tak cherlawą posturę, cechowała go zwinność i szybkość. Nie minął kwadrans, jak był już z powrotem obładowany z każdej strony. W głębi duszy mało się nie rozpłakał z tak ogromnego wysiłku, ale nie chciał, by Lawinia uznała go za miernotę. W sumie liczył na coś więcej niż tylko „dziękuję”. Po drodze, tłumiąc strach, wyobrażał sobie, że powróci jak bohater, Lawinia rzuci mu się na szyję i obsypie pocałunkami, Xan zacznie wyć (chociaż kory tego nie robią), a Fabron mianuje go przywódcą grupy.

Rozczarował się trochę, gdy usłyszał rzucone od tak podziękowania. Towarzysze skupili się bardziej na oględzinach bagaży niż na ich wybawcy.

— Wszystko w porządku. Zmora nas nie okradła. Widocznie nie zdążyła.

— Fabronie! Nie ma mojej szmin… a nie, jednak jest. U mnie też wszystko w porządku.

Upewniwszy się, że nie grozi im już żadne niebezpieczeństwo, wyruszyli w dalszą drogę. Xan rozmyślał, co by było, gdyby zaczął wyć po powrocie Arnolda z lasu.


***


W Porcie nie mijało zamieszanie wokół śmierci żony kowala. Wśród mieszkańców krążyły różne plotki i teorie spiskowe. Tymczasem Berta bardziej osobiście podchodziła do sprawy.

— Nie może tak być, tatku — ojciec siedział w fotelu naprzeciwko swej dorodnej córki, kiwając jedynie głową ze zrozumieniem. — Nie możemy dopuścić do tego, by sobie tak po prostu uciekł. Matula, biedula, nie żyje, a on sobie hasa w najlepsze. — Berta zrobiła dwa kroki w lewo, odwróciła się i trzy kroki w prawo. Jej masa nie pozwalała na swobodne chodzenie po pokoju w trakcie monologu.

— Powinnam go odnaleźć. Przywlec padalca i postawić przed sądem.

— Podobno Karol, ten co przesiaduje ciągle w karczmie „Złoty Jesiotr”, widział go, jak szedł wczoraj rano na południe — rzucił jakby od niechcenia ojciec.

— Coo? — Berta zrobiła wielkie oczy i z wrażenia o mały włos nie wybiła łapą szyby w oknie. — I nic nie powiedziałeś?

— A po co? Dobrze wiesz, że nikomu od lat nie udało się przeżyć w lesie. Jeśli żyje, to wróci do Portu z podkulonym ogonem. Wtedy już będziesz z nim mogła zrobić, co tylko zechcesz.

— No nie wiem — podrapała się po brodzie. — Zawsze był szybki. A jeśli biegł całą drogę i zdążył opuścić dolinę nim nastał zmrok?

— Ależ córciu, nie da się swobodnie przebiec przez las. Zarósł zbyt gęsto.

Berta pochyliła się nad ojcem i zajrzała mu głęboko w oczy.

— A jeśli ktoś mu pomagał?

— Rybko, przecież nikt nie odważyłby się…

— Słyszałem, że Fabron i Lawinia wyruszyli wczoraj na południe — odezwał się ktoś nagle. Berta i jej ojciec rozejrzeli się po pokoju i szybko dostrzegli doktora siedzącego na krześle w ciemnym koncie. Jak gdyby nigdy nic palił sobie fajkę.

— A ty skąd się tutaj wziąłeś?!

— Moja damo, nie jesteśmy na „ty”, jeśli dobrze pamiętam. Wracając do tematu — lekarz wstał i wolnym krokiem zbliżył się do zdumionych domowników. — Stary mędrzec i jego młoda przyjaciółka nikomu nie zwierzyli się, po co idą. Wiem jedynie, że chcieli dostać się do Agelardu.

— Do Agelardu? — Niedźwiedzica swobodnie opadła na sofę, co poczuła chyba cała okolica. — Ale po co? Kiedy wyruszyli?

— Tak się składa — lekarz poprawił okulary — że wczoraj z samego rana.

— To tak jak Arnold — zauważył słusznie ojciec.

— Owszem. Jeśli faktycznie podejrzewacie Arnolda o popełnienie tej haniebnej zbrodni, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że podróżują wszyscy razem.

— Toż to bandyci! Mafia! — oburzyła się Berta. — Chcieli się wszyscy dobrać do złota mamusi!

— Złota? — zainteresował się gość.

— To nic takiego — wtrącił szybko ojciec, patrząc wymownie na swą córkę. — Kilka bransoletek, po dobrej babci.

Doktor udał, że wierzy w odpowiedź mężczyzny. Sięgnął do swej skórzanej torby i wydobył z niej starą mapę. Pokazał zebranym, którędy najszybciej dostać się do najbliższego miasta.

— To bardzo daleko — stwierdził. — Ale i tak ten szlak jest najbardziej przejezdny. Niewielu o nim pamięta i wątpię, by wasi uciekinierzy obrali tę trasę. Jeśli wyruszycie z samego rana, szybko ich dogonicie.

Berta pochwyciła niezdarnie mapę. Przyjrzała się jej dokładnie, po czym zrobiła to raz jeszcze. Na jej twarzy malowało się zmieszanie połączone ze wstydem.

— Nic z tego nie rozumiem — rzekła po chwili.

— Berta nigdy nie skupiała się na naukach — pośpieszył z wyjaśnieniami ojciec. — Studiowanie map to dla niej obca dziedzina.

— Czy pan się zna na mapach? — zainteresował się doktor.

— Ależ skąd… Niestety. Ale i tak nie miałem zamiaru ruszać się z Portu.

— Tatku!

— Drogie dziecko. Ktoś musi zostać, tak na wszelki wypadek, jakby twój brat powrócił… No i nie zostawimy przecież domu bez opieki. Niewskazane jest też, bym brał teraz długi urlop.

— Sama wyruszę za tym parszywcem!

— Bez podstawowej znajomości topografii będzie ci niezmiernie trudno przeżyć, a co dopiero ich dogonić — doktor delikatnie wyjął Bercie mapę z ręki. — Potrzebujesz silnej drużyny. Osób kompetentnych, które ci pomogą.

— Kogo masz na myśli, doktorku?

— Janusz z ulicy Starych Dębów to świetny myśliwy. Często zapuszcza się w głąb lasu i nawet za każdym razem udaje mu się wrócić! Dobrze zna okolicę i umie sobie radzić z zaroślami. Kiedy już opuścicie las, z pewnością szybko trafi na ich ślady.

— No tak — wtrącił ojciec — ale mapy nie przeczyta, a dobrze zna jedynie najbliższą okolicę.

— Słusznie mówisz — doktor zastanowił się przez chwilę. — O! — krzyknął — Maurycy!

— Maurycy? — skrzywiła się Berta.

— Maurycy — przytaknął lekarz. — Najlepszy w swojej grupie. Prawdziwy prymus. Zwiedził palcem po mapie każdy znany zakątek Tenebris.

Bercie nie przypadł do gustu ten pomysł. Niski rudzielec przyprawiał ją o mdłości. Głównie dlatego, że jako jedyny wielbił ją za jej „kobiece” walory. Często podpatrywał ją przy pracy i śledził, gdy wracała do domu. Posyłał jej miłosne liściki, których nigdy nie podpisywał. Ona jednak wiedziała, od kogo są. Wszystko za sprawą poskręcanych rudych włosów, które wszędzie zostawiał. Jego starania niespecjalnie mu popłacały, gdyż Berta bardzo słabo czytała.

— Czy to konieczne?

— Berciu, nie martw się — próbował pocieszyć ją ojciec. — Nie musisz jechać, jeśli nie chcesz.

— Ależ chcę! I to bardzo! Nie mogę pozwolić, by morderca mojej mamusi uniknął kary. Biegnę po Janusza. Tatku, ty powiadom Maurycego. Spotkamy się przy stajni.

Berta wybiegła z domu aż się za nią kurzyło. Ojciec i lekarz zostali sami. Pan domu nie mógł jednak wytrzymać i nim wyruszył do domu młodego kujona, spytał:

— Doktorze. Czemu zależy ci, byśmy dogonili Arnolda i jego kompanię?

— Mój drogi krajanie — odparł dobrotliwie. — Nie tylko tobie coś odebrano. Fabron wyniósł z Portu pewną rzecz, która należy do mnie… — nagle oblicze lekarza zmieniło się diametralnie. Zmarszczył brwi, a na twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. Potarł ręce i lekko się zgarbił. O mało nie wybuchł demonicznym śmiechem.


***


Droga przez wielką równinę zdawała się nie mieć końca. Już dawno za horyzontem zniknął las i po Dolinie Lotu nie było żadnego śladu. Krajobraz stał się monotonny. Nie mijali ani jednego większego pagórka, drzewa, w okolicy nie było krzewów i kwiatów. Tylko co jakiś czas, gdzieniegdzie, z pożółkłej trawy wyłaniał się pojedynczy głaz. Czasami towarzyszyło mu kilka mniejszych, ale generalnie przez ostatnie kilka godzin marszu nie było na czym oka zawiesić.

— Słońce dziś nieźle grzeje — zmartwił się Fabron. — Nic tu nie daje cienia.

— Gdzie są jakieś zwierzęta? — zainteresowała się Lawinia.

— Dwie godziny temu widziałem po prawej bociana — ożywił się Arnold.

— Przylatują tu z odległej krainy. Na jakiś czas tylko, gdy u nich panuje zima. Ciekawe ptaki, bardzo piękne. Wiecie, drogie dzieci, że rozpiętość skrzydeł bociana białego wynosi 155 — 215 cm, a jego waga waha się w przedziale między 2,3 a 4,5 kg?

Arnold i Lawinia wydali jednocześnie cichy jęk, niczym dzieci w szkole przy okazji niezwykle nudnego wykładu.

— Dobrze. Nie chcecie słuchać, to więcej nie powiem. Ale faktem jest, że nie widziałem po drodze żadnego stworzonka. No, przynajmniej żywego. Ta martwa, wysuszona mysz się nie liczy.

— Woda mi się skończyła — jęknął chłopak.

— Mi również.

— Nie obawiajcie się. Widzicie to małe wzniesienie przed nami? — młodzi przytaknęli. — O ile pamiętam, za nim powinien płynąć strumyk. To miła odmiana. Uzupełnimy wodę i trochę odpoczniemy.

Ostatnie metry pod górę były dla wszystkich bardzo męczące. Słońce w zenicie paliło niemiłosiernie skórę i nagrzewało bagaże do granic możliwości. Pomimo schyłku lata temperatura dochodziła do absurdalnych wysokości. Brak wiatru dodatkowo potęgował uczucie gorąca. Jedynie Xan był zadowolony. Odczuwał istną rozkosz.

Gdy w końcu dotarli na szczyt wzniesienia, ich oczom ukazało się wyschnięte, wąskie koryto. Rzeczka, która miała tędy płynąć, już od lat nie zapuszczała się w te rejony. Po drugiej stronie dalej w najlepsze rozciągała się równina.

— Niedobrze — Fabron zmartwił się głośno. Ostrożnie zszedł niżej, aż stanął obiema nogami w wyschniętym korycie. Rozejrzał się na boki, po czym pomachał swoim towarzyszom, dając im do zrozumienia, by do niego dołączyli.

— Rzeka, która niegdyś tędy płynęła, odbijała dalej na południe. Wiele wiosek skupiało się właśnie wokół niej. Myślę, że idąc korytem, najszybciej natrafimy na jakąś osadę.

— Im szybciej, tym lepiej — zauważyła Lawinia, szukając czegoś w swoim plecaku.

— To postanowione. Ruszajmy dalej, nim wyschniemy jak ta tutaj — Fabron wskazał swą laską na ledwo widoczną, martwą żabę.

Młodzi posłusznie podreptali za starcem. Zdawał się mieć teraz więcej energii niż oni razem wzięci. Mogło to być spowodowane tym, iż jako jeden z nielicznych w Porcie miał na swoim koncie najróżniejsze wyprawy. Nowe pokolenie nie mogło już swobodnie opuszczać miasta, toteż najdalsza możliwa podróż, jaką mogli odbyć, to z jednego końca Portu na drugi. O wyjazdach wakacyjnych mogli jedynie pomarzyć.

Kolejne dwie godziny marszu zaowocowały jedynie lekką zmianą krajobrazu. Głazy pojawiały się coraz częściej, aż w końcu wygrały walkę o teren z pożółkłą trawą. Przez zwiększoną ilość cienia wędrówka zrobiła się nieco lżejsza. Mimo wszystko nogi odmawiały już posłuszeństwa i od jakiegoś czasu ekspedycji przewodził Xan, który praktycznie nie zmęczył się wcale. Sprytne stwory były bardzo wytrzymałe. Zastanawiano się nawet, czy nie warto zaprzęgać je zamiast koni. Jednak pomysłu tego nie dało się zrealizować z powodu licznych protestów Stowarzyszenia Obrońców Zwierząt Domowych.

— Co to? — Lawinia wskazała szary budynek po lewej stronie dawnej rzeki.

— Wygląda na ruinę — stwierdził starzec. — Tam jest jakaś droga, podejdźmy od drugiej strony.

Ominęli budowlę lekkim łukiem i po chwili stanęli naprzeciw starych drewnianych drzwi wejściowych. Nad nimi widniał szyld z napisem „Witamy w Gościńcu pod Owcą”. Faktyczne uszom wędrowców nie umknęło ciche pobekiwanie. Nim zdążyli zapukać, drzwi otworzyły się i naprzeciw wyszedł właściciel.

— Witam w…!

— Ciszej! — skarcił go głos dobiegający z wewnątrz.

— Witam w naszym Gościńcu — poprawił się gospodarz, po czym ukłonił się bezszelestnie. — Dawno nie mieliśmy tu żadnych klientów, a już na pewno nie tak dostojnych — ukłonił się raz jeszcze. — Zapraszam. Pewnie jesteście spragnieni.

Cała trójka bez słowa podążyła za tajemniczym jegomościem. Tylko Xan usiadł przed wejściem, po tym jak właściciel skarcił go wzrokiem, mówiąc przy tym „psom wstęp wzbroniony”. Tak jakby Xan był psem.

Wewnątrz panował półmrok, przecinany jedynie blaskiem kilku świec. Cały parter zastawiony był starymi drewnianymi ławami, a tuż naprzeciw wejścia stała lada, zza której nieśmiało wyglądała tęga kobieta.

— To moja żona, Halina — kobieta pokłoniła się równie bezszelestnie jak jej mąż. — Ja jestem Ernest Dobry, a to nasz dobytek. Wody gościom!

— Ciszej, głupcze — skarciła go ponownie żona, jednak posłusznie napełniła szklanki po brzegi.

— Przybywamy z Portu, ja jestem Fabron, ta piękna dama to Lawinia, a ten młodzieniec zwie się Arnold. Oczywiście towarzyszy nam również… — starzec rozejrzał się dookoła i mało nie zaplątał się o własne nogi. O włos uniknął upadku, lecz przy okazji dostrzegł pysk Xana, który zaglądał ostrożnie przez uchylone drzwi. Nie miał tak rozwiniętej mimiki jak ludzie, niemniej od razu dało się zauważyć niezadowolenie na jego mordce. — … mój wierny kor. Nieważne. Jakie specjały polecasz, mój dobry gospodarzu?

W tej chwili przez drzwi od zaplecza do pomieszczenia wtargnęło pięciu chłopców. Byli bardzo podobni do siebie, różnili się jedynie wzrostem. Każdy z nich był niewiele młodszy od Arnolda.

— To nasze pociechy — stwierdził z dumą Ernest. — pomagają nam. Chłopcy, zastawa! Goście chcą zjeść ciepły posiłek!

— Wracając do posiłku…

— A tak — gospodarz poprawił poplamioną kamizelkę. — Jak sama nazwa wskazuje, naszą specjalnością jest baranina! Mamy własną hodowlę.

Arnold i Lawinia popatrzyli po sobie i niemal w jednej chwili pociekła im ślinka.

— Cudownie. W takim razie poprosimy trzy porcje — Xan warknął zza drzwi. — Cztery, cztery porcje — poprawił się Fabron, zajmując wygodne miejsce blisko wejścia.

— Nie ma. — stwierdził krótko Ernest.

— Przepraszam, czego nie ma?

— Baraniny. Wyszła.

— Ale powiedział pan… Mają państwo własną hodowlę.

— To smoki — powiedziała drżącym głosem gospodyni. Dzieci przestały krzątać się po pomieszczeniu. Wszyscy w ciszy spojrzeli na kobietę. — Od lat co noc porywają nam jedną owcę. Niewiele ich już zostało.

— Myślałem, że smoki wyginęły lata temu — zdziwił się Fabron. — Kiedy ostatnio was napadły?

— Będzie już jakieś pięć lat — stwierdził gospodarz, licząc na palcach.

— I nadal nie macie owiec? — Fabron przecierał oczy ze zdumienia.

— To nie tak — zaśmiała się cicho gospodyni. — Od tamtego czasu sami zabijamy po jednej. By nie kusić losu.

— Tak! Ale zawsze ciągniemy słomki — dodał gospodarz. — Nigdy nie wiemy, kto z nas to zrobił. Musimy wliczyć element zaskoczenia, na wypadek gdyby jednak te krwiożercze bestie powróciły.

— To takie…

— Genialne! — Lawinia przerwała Fabronowi. — Potraficie przetrwać w najgorszych warunkach! To godne podziwu.

— Ehem, tak — Fabron podrapał się po głowie. — A możemy prosić o przyrządzenie takiej sztuki co to ją ostatnio „smok upolował”?

— Ależ oczywiście! — ucieszył się Ernest. — U nas nic się nie marnuje.

Chłopcy wrócili do pracy. Jeden z nich jeszcze tylko spytał się matki, czy może podać gościom słone paluszki. Gospodyni szybko skarciła go i zniknęła w drzwiach zaplecza. Po krótkiej chwili w całym gościńcu unosił się już zapach dobrego jadła. Tymczasem Ernest Dobry dosiadł się do swoich gości.

— Wspomniałeś staruszku, że skąd do nas trafiliście?

— Z Portu.

— Aha. A z którego Portu?

— Tego najbliższego, leżącego w Dolinie Lotu.

— Za pobliskim lasem — dodała Lawinia, zapychając się ciepłą bułką, która wylądowała tuż przed jej nosem.

— To chyba jakaś pomyłka — zaśmiał się gospodarz. — Wszyscy wiedzą, że od lat to miasto jest wymarłe. — Ernest nachylił się i ściszył głos. — Powiadają, że w okalającym tę mieścinę lesie żyją duchy jego zmarłych mieszkańców.

Lawinia prawie zadławiła się bułką. Arnold czym prędzej podbiegł do niej, chwycił ją od tyłu oburącz i uciskami próbował uratować jej życie. Było to zupełnie niepotrzebne, gdyż nim do niej dobiegł, już dawno przełknęła swój posiłek. Obydwoje lekko zmieszani usiedli z powrotem na ławie.

— Cóż to za nonsens — stwierdził starzec. — Wszyscy żyjemy i mamy się dobrze.

— To prawda! — przejęła się dziewczyna. — To przez te zmory. To one odcięły Port od reszty krainy. Polują na nas, terroryzują.

Gospodarz nic z tego nie zrozumiał. Wierzył jedynie w to, co już wcześniej usłyszał. W głowach im się pomieszało od tego słońca, pomyślał. Nic nie odpowiadając, wstał od stołu i zaczął pomagać przynosić potrawy.

Gdy stół był już zastawiony, zgodnie z panującym w okolicy zwyczajem gospodarze wraz ze swoimi dziećmi udali się na zaplecze, pozwalając swoim klientom zjeść w spokoju.

— Nic dziwnego, że od lat nikt nawet nie próbuje do nas dojechać — Arnold kreślił widelcem kółka na talerzu. — Wszyscy już myślą, że Port nie istnieje. Może go nawet nie ma na mapach?

— Bądźmy dobrej myśli, chłopcze — rzekł Fabron. — Nasi szanowni gospodarze również żyją na odludziu. Co oznacza, że w pewnym sensie też są odcięci od świata. Usłyszeli jakąś plotkę, a że nie mieli dostępu do żadnych bardziej kompetentnych źródeł, szybko w nią uwierzyli.

— Fabronie — Lawinia mówiła szeptem. — A ta zmora?

— Jaka zmora?

— Ta co wyglądała jak ja. Może… Może faktycznie już nie żyjemy. Może nam się tylko wydaje.

— Nie bądź niemądra, Lawciu. Popadacie w paranoje. Niech Ernest i Halina będą dla was przestrogą. Oni również wpadli w paranoję przez te całe smoki. Spokojnie. Zjedzmy, wyśpijmy się na miękkich łóżkach. Zobaczycie, że rano to wszystko wyda wam się śmieszne.

— Nie rano, tylko za jakieś 20 lat — rzucił Arnold. — Gdzie tu jest łazienka?

— Na twoim miejscu nie liczyłbym na kanalizację. Za domem jest pewnie wychodek — Fabron wskazał laską wyjście.

Arnold przeprosił wszystkich i wstał od stołu. Zerknął w stronę drzwi i zwinnym ruchem zgarnął z talerza pokaźną sztukę mięsa. Po opuszczeniu budynku rzucił baraninę Xanowi.

— Masz. Dzielnie wędrowałeś, też ci się należy.

Xan pomerdał ogonem i szybko zabrał się do jedzenia. Arnold ruszył w prawą stronę. Tuż za budynkiem stała niewielka stodoła, obok niej, za prowizorycznym ogrodzeniem, pasło się na oko 10 owiec.

— Biedactwa — powiedział, podchodząc do ogrodzenia. — Smoki czy nie, i tak jesteście skazane na wymarcie — rozejrzał się, ale nigdzie nie widział wychodka. — Może za stodołą — naprowadził sam siebie.

Sama stodoła była zamknięta. Chłopiec próbował zajrzeć do środka przez szczeliny w deskach, ale nic nie udało mu się zobaczyć. Obszedł ją więc dookoła. Nic nie znalazł. Zawrócił do wybiegu owiec i rzucił okiem raz jeszcze na okolicę. Za domem rozciągało się koryto wyschniętej rzeki, a przed nim ta sama, dobrze mu już znana równina. Pełna skał, głazów i kamieni.

Owce skuliły się w jednej grupie, starając się zmieścić w małej plamie cienia, jaką rzucała stodoła. Komicznie ześlizgiwały się jedna z drugiej, becząc przy tym głośno. Arnold obserwował je z uśmiechem, aż dostrzegł jedną obluzowaną deskę. Jedna z owiec, oczywiście czarna, z trudem lecz skutecznie, cięgle ją przesuwała. Chłopiec przeskoczył przez ogrodzenie, minął tłum wielbicieli cienia i podszedł do feralnej deski. Wyłamał ją szybko, rozejrzał się, czy ktoś go nie obserwuje, po czym wślizgnął się do środka.

Wewnątrz panował obrzydliwy, szczypiący w oczy fetor. Aż dziwne, że smród ten nie roznosił się po okolicy. Ku przerażeniu chłopca wyłonił się przed nim istnie przerażający widok. Martwe owce. Wszędzie były martwe owce. Jedne miały rany kłute, inne poderżnięte gardła, a inne nawet nie posiadały głów. Ułożone jedne na drugich tworzyły kopce sięgające dwóch metrów, a czasem i więcej. To właśnie tu sympatyczni mieszkańcy gościńca składowali swoje ofiary. Siedmioosobowa rodzina przy jednoczesnym braku klientów nie była wstanie przejeść całego tego mięsa.

Arnoldowi zrobiło się niedobrze. Nie miał gwarancji, że wypieczone mięso, które dopiero co skonsumował, nie pochodziło od owcy sprzed kilku dni. Takiej co leżała z wierzchu, co rozkładała się już i… Okropność. Tak, to już jest paranoja. Pomyślał, że przecież zaraz nie będą mieli żadnych owiec, a wtedy albo umrą z głodu albo będą konsumować…

Chłopiec pędem rzucił się z powrotem do budynku. Minął zdziwione owce i jeszcze bardziej zdziwionego Xana. Jego towarzysze nadal w milczeniu spożywali posiłek.

— Musimy uciekać — stwierdził, nie podnosząc głosu.

— Co? Dlaczego? Gospodyni obiecała nam jeszcze placek.

— Milcz, Lawinio! — dziewczyna przewróciła oczami i przestała słuchać.

— Co się dzieje, chłopcze?

— Oni zabijają te owce.

— No tak, sami mówili. Na wszelki wypadek. — Fabron uspokoił się i powrócił do jedzenia.

— Nie rozumiesz. Zostało im już tylko 9 czy 10 owiec. Czemu nikogo z przejezdnych tu nie ma? Czemu przy wejściu wiszą płaszcze, a ludzi tutaj nie ma.

Fabron w mig pojął, co chłopiec chce mu przekazać.

— Kanibale — rzekł krótko.

— Co to kanibale? — zainteresowała się Lawinia.

— Musimy mieć pewność — zignorował ją starzec. — Kilka płaszczy to nie dowód…

— Nawet jeśli źle rozumuję — Arnold starał się mówić jak najszybciej — to wolę się o tym przekonać jak najdalej stąd.

Fabron przełknął ostatni kęs mięsa. Upewniwszy się, że nie są obserwowani, wyszli po cichu.

— A jeśli Arnold się myli — szepnęła Lawinia w drzwiach.

— To co?

— To nie płacąc za posiłek, zostalibyśmy zwykłymi złodziejami.

Fabron musiał przyznać jej rację. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej cztery srebrne monety. Szybko rzucił je na stolik, przy którym jedli i dołączył do reszty. Pech chciał, że monety uderzyły w jedną ze szklanek, robiąc przy tym niemały hałas. Przyjaciele spojrzeli się za siebie. Przez uchylone drzwi gościńca dostrzegli, jak z zaplecza wychylił się gospodarz. Zorientowawszy się w sytuacji, krzyknął coś do swojej rodziny. Po chwili cała siódemka wyskoczyła po zęby uzbrojona w noże, tasaki i inne kuchenne przybory.

Fabron i jego towarzysze jak oślepieni stali nieruchomo w drzwiach, przypatrując się z przerażeniem zbliżającej się do nich rodzince.

— Chcecie już iść? — spytała słodko kobieta. — A placek?

— Chyba jednak odmówimy — rzucił starzec.

— Nie możecie odejść — kontynuowała kobieta, powoli zbliżając się do swoich gości. — Moje dzieci muszą mieć co jeść.

— Jedzcie sobie owce, szaleńcy! — krzyknęła Lawinia, odważnie chowając się za plecami Arnolda. O dziwo była w stanie się za nim schować.

— Owce są dla smoków. Nie możemy sprzeciwiać się smokom — Ernest wyprostował się, przymknął jedno oko i starał się wycelować tasakiem wprost w głowę Fabrona. Nie udało mu się, gdyż, łamiąc zakaz, do środka wskoczył Xan, łapiąc gospodarza ostrymi jak brzytwa zębami za krocze. Całą równinę przeszył krzyk niesamowitego bólu.

Korzystając z okazji, Fabron chwycił młodych za ręce i pociągnął ich za sobą do ucieczki. Właściciele gościńca i ich dzieci zbyt zajęci byli ganianiem siejącego zniszczenie kora. Zwierzę, jak na swoje niepozorne rozmiary, było bardzo szybkie i silne. Wskakując na każdą półkę, stół czy szafkę, zrzucało z niej dosłownie wszystko, robiąc przy tym dużo hałasu. Gdy podróżnicy byli już w bezpiecznej odległości, Xan jednym susem wyskoczył przez okno i nim ktokolwiek zauważył, że uciekł, był już przy nodze swego pana.


***


Bystrzak był najsilniejszym koniem, jakiego widział Port. Mimo iż odpoczywał teraz na zasłużonej emeryturze, to mieszkańcy wciąż opowiadają sobie o nim historie. Jak wygrywał lokalny wyścig aż trzy lata z rzędu; jak udało mu się przeciągnąć powóz pełen worków z piaskiem w czasie Wielkiej Powodzi i oczywiście jak dzięki jego pracy powstał nowy młyn.

Ten wspaniały ogier jednak nie był w stanie wytrzymać dłużej pod ciężarem masywnych ud i wylewającego się na wszystkie strony brzucha. Po przejechaniu dosłownie kilku kilometrów stanął, wygiął się nienaturalnie i zaczął charczeć.

— Co z tą klaczą? — Berta starała się nachylić tak, by objąć wzrokiem pysk biednego stworzenia.

— Chyba się zmęczył — odpowiedział nieśmiało rudy młodzieniec, wlokący się z tyłu o własnych nogach.

— Nonsens — Janusz dołączył do nich na swym Kasztanku. — Ciężko mu, nie widzisz? I to nie klacz tylko prawdziwy ogier. Miasto zbyt wiele mu zawdzięcza, by jakieś dziewuszysko tak się do niego zwracało.

Berta czerwona jak burak, jak to ona, zsunęła się z Bystrzaka i posłała myśliwemu wrogie spojrzenie. Koń z wielką ulgą wyprostował się niczym sprężynka.

— Jak śmiesz? Czy wiesz, kim ja jestem?!

— Babo — chłopem, który opóźnia naszą wyprawę — stwierdził mężczyzna.

Berta podbiegła do niego, grożąc mu pięścią. Miała zamiar zamachnąć się i go uderzyć, ale plany pokrzyżowała jej błotnista kałuża, w której utknęła jedna z jej belkowatych nóg.

— Ha, ha — zaśmiał się szyderczo myśliwy. — Już się tak nie denerwuj. Jak chcesz dorwać tego mordercę, to lepiej mnie słuchaj. Wrzućcie na Bystrzaka wszystkie bagaże, a ty panieneczko od tej pory będziesz szła pieszo. Żywy koń bardziej nam się przyda niż martwy.

Niedźwiedzica miała mu jeszcze coś odpowiedzieć, ale zbliżający się zmierzch powstrzymał ją. Z pomocą Maurycego przymocowała do konia swoje bagaże. Szła teraz tuż obok swego wielbiciela. Maszerowali w ciszy. Tylko się nie odzywaj, myślała.

— A więc… — zaczął rudzielec.

— O Tu…

— Co sprowadza taką piękną dziewczynę w taką okropną okolicę?

Berta spojrzała na niego jak na idiotę. Szybko zorientował się, że jego tekst na podryw nie był trafiony. Przede wszystkim dlatego, że nie należała do piękności, mówiąc oględnie.

— Słyszałem, że w Agelardzie są prawdziwe restauracje — nie poddawał się. — Nie takie jak w Porcie. U nas to same karczmy, mordownie. Jedynie kawiarnia pani Niesfornej trzyma jako taki poziom…

— Do rzeczy…

— No tak. Słusznie zauważyłaś, że do czegoś zmierzam. Jesteś bardzo mądra i spostrzegawcza.

— O Tu, o co ci chodzi?

— Myślałem, że jak nie złapiemy ich po drodze, no i… jak dojdziemy do miasta, to może… ty i ja… Może zobaczymy, jak wygląda prawdziwa restauracja?

— O tak! — podchwycił Janusz. — Chętnie zakosztuję wielkomiejskiego jadła! To będzie miła odmiana.

Maurycy zaczerwienił się. Nie do końca o taką randkę mu chodziło, ale w gruncie rzeczy lepsza taka niż żadna.

— To idźcie sobie dwaj do tej całej restauracyjki, a ja skończę swoją robotę — zadecydowała Berta.

— Nie oszukuj. Gdy tak na ciebie patrzę, od razu widzę, że nie pogardzisz dobrym jadłem… Ani właściwie żadnym — zadrwił myśliwy.

— Wypraszam sobie! Jestem prawdziwym koneserem. Byle padliny do ust nie…

— Cii — przerwał jej Janusz. — Coś słyszałem.

Przystanęli i zaczęli się rozglądać. Chwilę postali w ciszy, aż w końcu usłyszeli jak coś przedziera się przez gąszcz. Nie musieli długo czekać, by zobaczyć co to. Tuż obok nich przechodziła dorodna sarna. Piękne zwierzę zmierzyło ich swoimi mądrymi brązowymi oczami. Nie bała się. Może pierwszy raz miała do czynienia z ludźmi.

— Śliczności — szepnął Maurycy. Berta przytaknęła.

— Nigdy nie widziałam dzikiego zwierzęcia z bliska. Jaką ma błyszczącą sierść, jakie wielkie oczy. Cudowna… — przerwał jej huk. Spłoszone ptaki rozleciały się we wszystkich kierunkach. Sarna padła.

— No dalej. Co się tak gapicie? Ładujecie ją na konia. Kolacja będzie przednia. — Maurycy pospiesznie wykonał polecenie myśliwego. Berta była jakby w szoku. Wytrzeszczonymi oczami patrzyła, jak rudzielec taszczy ciężkie zwłoki.

— Nie, nie pomagaj mi. Poradzę sobie — rzucił, mijając ją.

— Widzę przejście — myśliwy wskazał swoją strzelbą ledwo dostrzegalny prześwit między drzewami. — Mamy całkiem dobry czas. Do zachodu słońca jeszcze ze trzy godziny.

Dalej ruszyli już w milczeniu. Nikt nie miał ochoty ciągnąć rozmowy.


***


Lawinia maszerowała ze spuszczoną głową. Spotkanie kanibali mocno ją zdołowało. Do tej pory nie sądziła, że będzie musiała obawiać się innego człowieka. Owszem, w Porcie nie zawsze było bezpiecznie. Zdarzały się kradzieże, protesty, nawet raz słyszała o pobiciu, ale to wszystko. Ludzie mieli wspólnego wroga i wspólne cele. Tworzyli jedność, całe miasto było jak jedna wielka rodzina. Myśl, że ktoś może chcieć celowo wyrządzić jej krzywdę, była nie do zniesienia.

— O czym tak rozmyślasz, Lawciu — zainteresował się Fabron.

— Ci ludzie z karczmy. Co im się stało? Powariowali?

— Owszem. Postradali zmysły. Nie powinnaś się tym przejmować… Nie chciałbym, byś oceniała nasz świat po tym jednym zajściu. Musisz wiedzieć, drogie dziecko, że nie wszyscy są dobrzy.

— Ale dlaczego? Mój Papa mi opowiadał o tym, jak życzliwie był przyjmowany w innych miastach, wsiach. Jak spotykał innych wędrowców i każdy sobie nawzajem pomagał… Czemu ja trafiłam na takie zwierzęta?

— To przez mrok — wtrącił Arnold.

— Masz rację, chłopcze. Odkąd spłynął na nasze ziemie i zagościł w ludzkich sercach, dzieją się rzeczy, jakie wcześniej by nikomu do głowy nie przyszły.

— Czy jest szansa, że będzie tak jak dawniej, Fabronie?

— Nie, moja kochana. Ludzie poznali nowe uczucia i nawet jeśli mrok odejdzie, nienawiść, chęć władzy i bogactwa zostaną. Nie uciekniemy od tego.

Lawinia zmartwiła się jeszcze bardziej. Liczyła na kolejną porcję pocieszających słów, którymi starzec zawsze ją obsypywał. Tym razem jednak nie oszczędzał jej. Myślał, że najwyższy czas, by dziewczyna podrosła, by poznała drugą stronę medalu. Lecz widząc jej zatroskaną minę, szybko dodał:

— Dobro zawsze zwycięża. Pamiętaj o tym, kochana.

Niebo pociemniało i zasłoniło się czarnymi chmurami. Starzec wspiął się na niewielki głaz i spojrzał ponad wszystkimi skałami.

— Idzie burza — powiedział, o dziwo, tajemniczo.

— Co to oznacza? — zmartwiła się Lawinia.

— Oznacza to, że będzie padać –uśmiechnął się. — Dużo tu głazów, ale nigdzie nie widzę odpowiedniego schronienia.

— A tam? — Arnold wskazał kilka desek opartych o dużą skalną ścianę. Najwyraźniej, wiele lat temu, była to jakaś szopa. W okolicy nie widzieli innych zabudowań, więc ciężko było stwierdzić, do kogo należała i jakie było jej przeznaczenie.

— Może być — starzec ruszył szybko w kierunku rudery. Wiatr wzmagał się i przyniósł już pierwsze krople deszczu. Nim dobiegli do szopy, deszcz lał się z nieba strumieniami. Kilka piorunów rozświetliło niebo.

— Szybciej — wołał Fabron do reszty.

Budowla, a raczej to, co po niej zostało, nie była bardzo szczelna. Wędrowcy z ulgą odkryli kilka suchych plam na podłodze. Szopa, zamieszkała przez liczne, ośmionożne osobniki musiała pełnić role przechowalni, może spiżarni. W kącie leżały szczelnie zawiązane worki. Xan z zainteresowaniem obwąchał je dokładnie i nasikał tylko na jeden z nich.

— Xan! Nie wolno — zganił go starzec. Delikatnie odsunął laską swojego pupila, po czym jednym ruchem rozwiązał pierwszy lepszy worek i zajrzał do środka.

— Co tam jest?

— Hm, kamienie — Fabron wyjął jeden wielkości pięści.

— Kamienie? — zdziwił się Arnold. — Po co ktoś miałby zbierać kamienie? Pełno ich tu wszędzie.

— Może to jest dawna farma kamieni — Lawinia znowu wykrzywiła twarz. Zdawało się, że myślenie sprawiało jej fizyczny ból.

— Nie. Kamieni nie sieją — Fabron wrzucił znalezisko z powrotem do torby. Wyprostował się i zmarszczył brwi. Miał złe przeczucie. Tak bardzo chciałby się mylić…

— Pewnie dawniej mieli tu powodzie — rzuciła Lawinia, zajmując wygodne miejsce tam, gdzie dach nie przeciekał.

— No nie — zaprzeczył Arnold. — Worki z piaskiem są potrzebne przy powodzi… Ale tu mamy kamienie.

— Tak — wtrącił Fabron. — Te worki nie są tak stare jak ta rudera. Ktoś zgromadził je tu niedawno. Mam tylko nadzieję, że nie jest to to, o czym myślę.

— Czyli? — Lawinia wyciągnęła kawał kiełbasy i razem z Xanem oddali się rozkoszy jedzenia.

— Garbatan.

— O nie… — Arnold przykucnął.

Lawinia przestała jeść i spojrzała na swoich towarzyszy. Oboje byli przerażeni. Nawet Fabron, który, jak dotąd myślała, nie znał strachu.

— Co to grataban?

— Garbatan — poprawił ją starzec. — Myślałem, że wyginęły jak smoki. Straszne stworzenia. Prymitywne i obleśne. Żywią się kamieniami i kośćmi dużych zwierząt.

— Na przykład ludzi — dodał Arnold.

— Tak, na przykład. Mam nadzieję, że nie będziemy mieli okazji go spotkać osobiście. Na pocieszenie mogę wam tylko dodać, że nie jest to stworzenie stadne. To samotnicy, trochę jak tacy psychopaci, co mieszkają z dala od innych i robią ze zwierzęcych i ludzkich skór obicia mebli.

Lawinia nie zrozumiała.

— Tak — Arnold ożywił się. — Czytałem w jednej z ksiąg, że tylko sześć osób przeżyło spotkanie z garbatanem. Wszystkie były otyłe.

— To może być prawda. Garbatany nie lubią miękkiego jadła. Tak czy inaczej — nie będziemy tu nocować. Powinniśmy iść dalej.

— Ale strasznie leje — Lawinia znowu zaczęła czegoś szukać w swoim plecaku. — Nie wzięłam mojej parasolki.

— I tak by cię rozbolała ręka, jakbyś musiała ją pół dnia nieść. Burza tak szybko nie przejdzie.

Szopa zatrzęsła się od silnego wiatru. Jedna z desek oderwała się i niemal z prędkością światła przeleciała przez całą ruderę, tuż przed nosem Fabrona.

— To niebezpieczne iść dalej w taką pogodę — zauważył Arnold.

— Wiem, mój chłopcze, ale zostanie tutaj jest równie ryzykowne. Nawet jeśli nie będziemy mieć do czynienia z garbatanem, to może nas przygnieść tona desek. Ruszajmy.

Młodzi niechętnie pozbierali swoje rzeczy. Lawinia wyjęła dużą chustę w róże i założyła ją na głowę. Arnold na swoje szczęście miał przy płaszczu kaptur. Fabron musiał zadowolić się starym kapeluszem. Jedynie Xan nic nie nałożył na siebie, ale on akurat lubił deszcz.


***


W Porcie nadal tematem numer jeden było rzekome morderstwo i pościg za sprawcą i jego pomocnikami, jednak mieszkańcom umknął pewien fakt. Jeden z niepozornych domków, który wyglądał dokładnie tak jak wszystkie inne, miał wyłamane tylne drzwi. W środku wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Z każdej półki i szuflady wyrzucono rzeczy. Sprawcy zajrzeli pod dywan, za meble, zerwali nawet tapety w poszukiwaniu tajnego sejfu bądź pomieszczenia. Wszystko na nic. W domu Fabrona panował straszny bałagan.


***


Berta źle znosiła wilgoć, a już deszcz był dla niej prawdziwą, osobistą tragedią. Jak na kobietę o, delikatnie mówiąc, męskim typie urody, miała obsesję na punkcie własnych włosów. I chociaż zazwyczaj splatała je w niedługi, gruby warkocz, to od czasu do czasu dawała im odpocząć. Rozpuszczone, proste włosy dodawały jej ledwo dostrzegalnego uroku. Niestety wystarczyła kropla wody, by idealna fryzura zaczęła przypominać zaniedbanego pudla. Deszcz, wspomagany wiatrem, utworzył na jej głowie istne siano, nad którym z trudem starała się zapanować. Ostatecznie zrezygnowała. Związała gumką tyle włosów, ile udało jej się złapać podczas wichury, i szła dalej z niezadowolona miną.

— Według mnie wyglądasz zjawiskowo — stwierdził Maurycy.

Niedźwiedzica nawet mu nie odpowiedziała. Brodziła wielkimi nogami w kałużach i modliła się o słońce albo by przynajmniej wiatr przewiał chmury gdzieś dalej.

Światełkiem w tunelu okazało się światełko jakiegoś budynku. Oh, jak dobrze, pomyślała Berta. Wszyscy przyspieszyli. Po chwili stanęli przed szyldem krzyczącym „Witamy w Gościńcu pod Owcą”. Bez pukania weszli do środka. Wewnątrz paliło się jedynie kilka świec, ale wystarczyło to, by było w miarę widno. W rogu, przy małym, okrągłym stoliku siedział jakiś mężczyzna. Nawet na nich nie spojrzał, tylko w ciszy sączył swoje piwo. Między ławami krzątało się kilkoro niemal identycznych dzieci. Zza lady machała im tęga pani, niewiele mniejsza rozmiarem od Berty.

— Witamy przybyszów. Straszna pogoda, prawda? Polecam ciepłą zupę.

Myśliwy skinął głową w stronę gospodyni, po czym wszyscy troje zasiedli do jednego z brudnych stolików.

— Ale syf — rzekła cicho Berta.

— Nie marudź, księżniczko — zaśmiał się Janusz. — Ciesz się, że udało nam się tu dotrzeć przed zmierzchem. Zapytam, czy mają wolne pokoje.

Wstał i udał się na rozmowę z gospodynią. Maurycy z wypiekami na twarzy spojrzał na swoją ukochaną. Nareszcie są sami. Tak długo na to czekał, że nie wiedział, co ma powiedzieć.

— Te, widzisz tego typka tam w tyle? — Niedźwiedzica wskazała głową tajemniczego jegomościa. — Ale obdartus. Czy mi się zdaje, czy on ma tylko jedno oko?

— Owszem! — zagrzmiał głos. — Oko może jedno, ale za to mam dwoje bardzo sprawnych uszu.

Berta zawstydziła się i zamilkła. Wbiła wzrok w swojego towarzysza i udawała, że jej tam nie ma. Janusz wrócił do nich, trzymając trzy kufle piwa.

— Już poznajesz nowych przyjaciół? — rzucił złośliwie.

— Zamilcz — ucięła krótko.

— No wiec sprawa jest taka, że mają dwa wolne pokoje. Normalnie bym wybrał opcję spania z kobietą, ale w tym przypadku zadowolę się Maurycym jako współlokatorem. Bądź co bądź życzyłbym sobie mieć odrobinę miejsca w łóżku.

Berta zezłościła się ponownie, ale nim wybuchła jedno z dzieci przyniosło im już talerze gorącej zupy. Zabrali się do jedzenia. Tajemniczy mężczyzna przyglądał się im uważnie. Kiedy tylko skończyli jeść i oddali się błogiemu pijaństwu, które — jak twierdzili — należało im się na koniec dnia, wstał i podszedł do nich.

— Mogę się dosiąść? — rzekł szorstkim, ochrypłym głosem. Janusz wskazał ręką wolne miejsce i uśmiechnął się.

— Młody, jeszcze jedno mi tu daj — mężczyzna wskazał na pusty kufel. Nim zdążył odchrząknąć, jeden z chłopców już niósł mu dolewkę.

— Nieczęsto widuje się tu obcych. Niech zgadnę. Jesteście z tej małej wulkanicznej wioski, jak ona tam miała? A! Z Szarej Nory?

— Nie. Mieszkamy w Porcie — rzekł Maurycy.

— W Porcie? Przecież to miasto duchów.

— Co takiego? Pewnie chodziło panu o zmory, wszędzie ich pełno w okolicznych lasach — Maurycy dużo gestykulował, kiedy coś mówił. Nakreślając rękami słowo „okoliczne”, omal nie strącił ze stołu swojego piwa.

— Co innego słyszałem. Młody, fajka! — najmniejszy chłopiec pojawił się znikąd i przypalił fajkę gościowi. — No nic. Jak mówicie, że jesteście z Portu, to nie mogę się spierać. Co was tu sprowadza, jeśli mogę spytać?

— Pościg — wyjaśniła Berta. — Jesteśmy na tropie mordercy.

— Ach łowcy! Co za zbieg okoliczności. Wprawdzie ja nie szukam mordercy… no właściwie jest mordercą, gdy się tak zastanowię…

— Czyli na kogo polujesz? — zainteresował się Janusz, wyczuwając pokrewną duszę.

— Na smoki!

Gospodyni, słysząc to, upuściła tacę z rąk.

— Ernest! Ernest! — zniknęła w drzwiach zaplecza.

— Wieśniacy — skwitował łowca. — Na słowo „smok” kolana im się trzęsą. A przecież to zwierzyna jak każda inna. No, może trochę większa i z różnymi ciekawymi umiejętnościami, ale jak najbardziej do zabicia. Jedliście kiedyś gulasz z ogona smoka? — zgromadzeni przecząco pokręcili głowami. — Tak myślałem. Mówię wam, niebo w gębie. I na długo starcza. Kiedyś miałem dom z ogromną piwnicą. Wszyscy sąsiedzi schodzili się do mnie, by próbować różnego rodzaju dań z tego potwora.

— Co się stało z twoim domem? — wtrącił Maurycy.

— Spłonął. Jakiś niezadowolony smok, chyba w zemście za matkę, ojca czy Tu wie kogo jeszcze. Nieistotne.

— To niezwykle interesujące — podsumował Janusz. — Powiedz mi, czego używasz, jakiej broni?

— Kusza. Tylko i wyłącznie. Nie uznaję tej całej nowoczesnej, przenośnej armaty. Zabija ducha tego sportu.

Myśliwy, nie odrywając wzroku od przybysza, wsunął po cichutku swoją giwerę głębiej pod stół, niczym uczeń, który za wszelką cenę nie chce zawieść swojego mistrza.

— No! Ale Powidz mi, na jakie bestie ty polujesz? Ścigasz orków? A może miałeś do czynienia z wielkimi wężami? Co? Pustynne są najgorsze.

Myśliwy zmieszał się odrobinę. W jego dorobku największą zdobyczą był niedźwiedź. Co prawda wielki i potężny, przyniósł mu dużą sławę w Porcie. Nikt jednak nie wiedział, że Janusz znalazł go konającego na skraju lasu, dobił i przywlókł do miasta jako swoje łowieckie trofeum.

— Poluję jedynie na zwierzynę leśną… — powiedział w końcu.

— Aha… No tak. A te wasze zmory? Czy udało ci się jakąś schwytać.

— W zasadzie to chyba niemożliwe — dodał Maurycy. — Są jak duchy i…

— Nonsens! — wykrzyknął łowca. — Znam wielu śmiałków, którzy z łapania duchów żyją i mają z tego niemały zarobek.

Portończycy spojrzeli po sobie. Nikt wcześniej nie zastanawiał się, czy da się schwytać zmorę, a co dopiero ją zabić! Kto wie, może jakby ktoś ośmielił się wypowiedzieć im wojnę, już nie musieliby się ich bać?

— Skąd możemy wiedzieć, że mówisz nam prawdę? — powiedziała podirytowana Berta. — Wszyscy wiedzą, że smoki wyginęły lata temu. Co do istnienia innych stworów też mam wątpliwości. Może jesteś tylko szaleńcem, który zaczepia ludzi w gospodach, hę?

Nieznajomy wstał. Zdjął kapelusz, jednocześnie obnażając zebranym swoją pokrytą bliznami twarz. Czarna opaska, przyklejona do lewego oczodołu z pewnością skrywała pustkę. W blasku nielicznych świec wydawał się straszniejszy niż był w rzeczywistości.

— Miła pani. Rozumiem, że nieczęsto mieszkańcy Portu wystawiają nosy ze swojej wioski…

— Miasta — przerwał Maurycy.

— Co takiego? — rudzielec wybił nieznajomego z rytmu.

— Od dwóch stuleci Port ma prawa miejskie — podsumował chłopak.

— Nieważne — łowca przewrócił oczami. — Niemniej jednak wkrótce sami się zorientujecie, jak to tu wszystko wygląda. I to prędzej niż myślicie — mówiąc to, wskazał im okno, za którym szalała burza. Ciemność raz po raz rozrywana była spektakularnymi piorunami, a wiatr miał chyba zamiar wyrwać wszystkie szyby w gościńcu.


***


Wichura nie odpuszczała. Xan z uporem maniaka starał się łapać językiem wszystkie spadające krople. Fabron przyglądał mu się z uśmiechem. Widoczność nie przekraczała trzech metrów, był to więc jedyny ciekawy widok w okolicy.

— Co on robi? — Lawinia z trudem utrzymywała przemoczoną chustę na głowie.

— Chyba się tak bawi. W sumie nie wiem. Nigdy nie wyprowadzałem go podczas deszczu. Merda ogonem, więc musi mu to sprawiać dużą frajdę.

— Czekajcie –krzyknął do nich z tyłu Arnold. — Tu jest jakaś tabliczka.

Podeszli do niego. Drewniany znak miał już swoje lata i ciężko było odczytać widniejący na nim napis.

— Czy to „A”? — Lawinia pokazała na czwórkę.

— Nie, to chyba cztery — Fabron wytężył wzrok. — To zdaje się jakiś herb, tu jest napisane 4000 metrów. Chyba zbliżamy się do jakiegoś miasta.

Arnold i Lawinia wymienili porozumiewawcze spojrzenie. To będzie nie lada gratka. W końcu zobaczą miasto inne niż Port.

— Na co czekamy? — krzyknęła. — Chodźmy prędko!

— Nie jesteście zmęczeni? — zauważył starzec. –Już dawno minęła dwudziesta. Przy tej pogodzie dojdziemy tam za jakieś pięć godzin.

— Tak, odpocznijmy — Arnold zauważył, że starzec opiera się o swoją laskę bardziej niż w ciągu dnia.

— Ale nic tu nie ma — Lawinia rozejrzała się wokół.

Przeszli jeszcze kawałek dalej, trzymając się wydeptanej dróżki, aż trafili na dwa wielkie głazy, łączące się u góry. Ścieżka przebiegała między nimi. Stary, połamany szlaban wskazywał na to, że było tu wcześniej jakieś przejście graniczne.

— Poczekajcie tu — rzekł odważnie Arnold. — Strażnicy musieli mieć tu gdzieś jakąś budkę, miejsce, gdzie spali. Obejdę skały dookoła, zaraz wracam.

Fabron i Lawinia skryli się w przejściu. Xan nadal nie rezygnował z dobrej zabawy i wesoło skakał po kałużach. Nagle jego uwagę odwróciła ropucha wielkości dwóch dłoni. Przeskakiwała powoli z jednej strony ścieżki na drugą. Spotkanie z obcym korem widocznie nie było jej na rękę, gdyż jak ten tylko do niej podleciał, odwróciła się i pogroziła intruzowi pięścią. Xan stanął jak wryty i spojrzał na swojego pana.

— Nic nie poradzisz. Pani żaba nie chce się z tobą bawić.

Ropucha puściła oczko starcowi i znikła między skałami. Xan stracił ochotę na zabawę i ze spuszczonym nosem schował się między wielkimi głazami. Ułożył się wygodnie, po czym zasnął, wydzielając charakterystyczny śluz.

— Obrzydliwe — skrzywiła się Lawinia.

— Cóż poradzić? Rodzina — Fabron wzruszył ramionami. — Gdzie ten chłopak się podziewa.

— Tu jestem — Arnold podszedł do nich od drugiej strony. — Znalazłem budkę. A raczej to, co z niej zostało. Niestety musimy zostać tutaj.

— Lepsze to niż nic. Kto ma jakiś suchy koc.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.