Podryg uśmiechu
Ostatni, lecz jakże przedwczesny
podryg uśmiechu.
Zerwany w połowie, uśmierzony
oddechem Boga koniec tej wędrówki.
Czystość serca wymusza u mnie
jeszcze jeden krok, jedno nieopisane szczęście.
Czy to niejednoznaczny blask
usiłuje przedostać się w ten parszywy sen?
Czy to słuszność obietnic
czyni ten świat lepszym
miejscem dla zaginionych?
Łza łączy się ze łzą w bolesnym spojrzeniu.
To, co jeszcze wczoraj przypominało
zmierzch, dziś stało się porankiem,
tyle że zmartwychwstałym
jak zwykle o nieodpowiedniej porze.
Cicho, okrutnie cicho jest dziś w niebie.
Krzyk kojarzy się z jawą, tyle że czekającą
za otwartymi drzwiami.
Powróć, tęsknoto za tym,
co nigdy nie odnajdzie pobocza
do mojego serca.
Odnajdź jutrzenkę, która nasyci gwiazdy,
uśmierzy rany księżyca.
Podaj mi na srebrnej tacy ubiegłoroczny
poranek — doszukaj się pustki tam,
gdzie w smutku rodzi się życie.
Granice łez
Samotność przypomina ciszę,
której nie sposób uśmierzyć krzykiem.
Odległość sumień sprawia,
że ból staje się wycieczką w nieznane.
Moje ramiona podają Ci
wskrzeszoną przyszłość — poczętą
zbyt rozlegle, na złość jutrzence,
wbrew wolnej woli.
Nie mogę karmić Cię samymi snami —
przypatrz się czasem odbiciu
serca w lustrze.
Nie stworzę raju — pozostaną
chmury, jak zwykle zbyt ciężarne,
by obrócić się wniwecz.
Objawiam Ci się niby wstyd,
do jakiego nie umiem się przyznać.
Wybudzona z życia koszmarem,
zrodzona z pustki,
jakiej nikt się nie spodziewa, dbam
o regularnie bicie serca,
o uspokajający oddech.
Odchodzę na drugą stronę nieba —
nie znajdzie mnie tam Twoja trwoga.
Odradzam się z nostalgii, przeobrażam
w bezczas, aby smutek stał się
fundamentem dla nadziei.
Odchodzę, abyś zrozumiał,
że nawet łzy mają swoje granice.
Żeby nikt nie widział
Słyszę, jak Twoje ubóstwo koliduje
z pięknem pełnego istnienia.
Czuję wystarczająco — tłamsi mnie trwoga,
z jaką nie miałam dotąd do czynienia.
Czy jasność, rozbijająca sumienie
na łzy, zbliża się z nawrotem jutra?
Czy nakarmisz mnie, kiedy wybije
rozstrzygająca godzina?
Przyjmiesz z ochotą,
gdy zasną ostatni wędrowcy, potępieni?
A może… może spłoniesz, zanim ktoś zdoła
wskrzesić ogień? Jestem przepustką
do raju. Jestem biletem do piekła,
w jedną stronę — obowiązkowo
w pierwszej klasie.
Rozumiem potęgę chełpliwej radości —
napięty jest każdy zmysł, każda myśl, milenium.
Zanim odkryję, ocucę w sobie
to wykradzione ziarenko, zanim naiwna
odpowiedź dopasuje się do pytania —
umrę w połowie słowa,
tak, żeby nikt nie widział, nie zrozumiał.
I to słowo zwrócę Tobie — pełne krasy,
oddalone, skazane na wolność.
Nie, nie mogę żyć tak, aby brakowało
powietrza, żeby słońce wróciło nie w porę.
Nie chcę przeglądać się w zwierciadle
serca — pozostało dość obietnic,
dla jakich mogłabym nazwać
ten świat inaczej. Przyjrzyj się melancholii —
odnajdź siebie, zapatrzonego
w purpurę spadających gwiazd.
Wzniecić przyszłość
Z każdym sennym oddechem jestem
coraz bliżej zwycięstwa.
Każdy krok przybliża do czasu,
z którym nie potrafię się pogodzić.
Czy jestem świadectwem,
którego potrzeba, aby wzniecić
przyszłość, przypodobać się kłamstwu?
A może kojarzę się
z przypowieścią, dla jakiej bez trudu
można powierzyć życie?
Może to kwestia zasad, okrutnie
potrzebnych, tak niepoprawnych?
Zatrzymałam się gdzieś
w połowie zdania — kość
jest zbyt cienka, by udźwignąć ciszę.
Może to przypadek czyni
ludzi marnotrawnymi? Może śnię
Cię od końca, bowiem czułość
straciła na wartości?
Epoka wspomina utracone kraje.
Ślady na mapie — nie odnajdą
linie papilarne.
Wyłudzam od Ciebie garść pocałunków.
Bawię się spojrzeniem,
tak łaskawie jasnozielonym.
Odradzam się w jutrze — pośród snów,
dożywotnio bezpańskich.
Może ten cud sprawi, że samotność
natknie się na przypadek?
Sprzedane niebo
Szerokokątna naiwność stoi w kolejce
z nowo poczętym światłem.
Subtelność przydrożnych znaków
chyli się ku upadkowi.
Przez grzbiet nocy przemyka
dreszcz gwiazd.
Ciało nie pasuje do sumienia,
sen koliduje z przyszłością — czy zmagania
z uległością wychodzą
na powitanie zmysłom?
Uwięziona we własnej wolności,
wynaturzona
jak przedwczesny wschód słońca —
zderzam się ze znamieniem
na śliskiej skórze czasu.
Rozpoznam Cię na przeklętym szlaku,
podam na tacy najświeższe kłamstwo.
Dłonie, poprzecierane
w paru miejscach,
bawią się łaskawie w dom,
na jaki nie zasłużyłam pomimo nieba,
które sprzedałam.
Dziś, kiedy nie ma już obietnic,
kiedy kłaniam się bez niepotrzebnych słów,
dogorywa we mnie zmierzch,
kończy się oddech —
kurtyna nie pozwoliła
odnaleźć się wspomnieniom.
Rozchełstane serce
Czy świat, którego pamięć pogrąża się
w czeluściach duszy, należy
do kogoś jeszcze?
Czy rzeczywistość, poczęta jak zwykle
nie porę, przypadkiem, dziś powraca,
dźwigając zbyt ciężki krzyż?
Układam się do snu
po tej samej stronie wszechświata.
Przywdziewam lekkostrawny uśmiech,
tak, żeby nicość nie stała się
milczeniem.
Z roku na rok kwitnie radość — szczęście
odnalezione wśród łez.
Może to bezmiar urodzaju
zamienia tę planetę w ziarnko piasku?
Może przesyt światła
zasypia u kolan, a całokształt
ciała ociera się o gołe łydki?
Nie liczy się trwoga, nie warto czekać
na wiatr. Rozmyte jest spojrzenie —
jakbyś spisał poemat,
co nie dożyje własnego zakończenia.
Znów poszukuję snu, by pozwolił
spotkać Cię ukradkiem, bez ceregieli.
Odnajduję przesyt,
dla jakiego płyną myśli,
w kamień obraca się krew,
kruszeje rozchełstane serce.
Daleki świat
Noc zazdrości mi marzeń. Gwiazdy,
skupione w zbyt ciasnych konstelacjach,
spoglądają łaskawie.
Czy ciało — zanadto ubogie,
aby stać się słowem — przeobraża się
w rozdział, którego początku
nie zrozumie nikt?
Może należy zaczekać na zakończenie,
by wyśnić łatwopalny czas?
Jestem sumieniem, wolnością
zbyt rozległą, żeby począć
jeden uśmiech, uwolnić świat
od samounicestwienia.
Kolejne łzy ronię bezpowrotnie.
Przewiduję przeszłość, co nie da ukojenia.
Pożycz mi choć jeden zmierzch,
ostatni pocałunek. Wesprzyj prawdą,
podaruj pokutę, ku której zmierza
tutejszy zmrok.
Nie jestem karmą dla zbyt naiwnych
źródeł. Może to czystość wiary
czyni ten świat lepszym od smutku?
Wyśniłam ponownie zadośćuczynienie —
nie mogę być przeznaczeniem
tego nieba, wątpliwościami ziemi.
Czy to, co zwiemy wiecznością,
trwa dłużej niż definitywne uderzenie serca?
Może spokój czyni świat dalekim?
Gorzkie powitanie
Zniszczyłam ten zardzewiały paragraf,
przedostatni w sezonie.
Zaprzepaściłam wolność — nie sposób się skupić.
Jestem pożywieniem
dla Twoich pragnień — bolączką,
za jej plecami ukrywa się Bóg.
Nie potrafię żyć tak,
żeby ten bezlitosny padół
przeistoczył się w opowieść
o miłości.
Czasem staję się podrygiem litości —
epitafium dla nałogowych złudzeń,
pomiętych dłoni.
Próbuję rozwiązać ten bolesny supeł
na linii życia. Może powrócisz,
zanim odkryję w sobie żywego człowieka?
Odnajdziesz dość słów,
żeby postradać zmysły, odkryć to,
co od lat czeka na powrót nocy?
Powracam, lecz wiem: od dawna
brama jest zamknięta, a łzy — zielone
i podatne na ciszę.
Kwadrans po piątej rano
budzisz się w cudzych wspomnieniach —
okryty chwałą, dla jakiej śnię
tutejszy wiek, upadłą epokę.
Odnalazłam w sobie jedność,
wartą pierwszego, gorzkiego powitania.
Dużo lepsze ręce
Nie umiem przewidzieć
wspomnień. Nie potrafię ruszyć drogą,
obcą Twoim pocałunkom.
To, co czuję, jest powietrzem,
tyle że zbyt wezbranym,
by pokochać.
Staję się mantrą — odzianą w puste
spojrzenia, w łzy nie do pary.
Nie doczekam się przyszłości.
Samotność zrekompensuje niedobór
pragnień.
Jestem sobie światem,
którego dzieci ruszyły pod prąd
rzeczywistości. Może to bezkres
sprawi, że ocknę się
po drugiej stronie księżyca?
Póki co zasypiam, oddana samotności.
Odchodzę na krawędź nieba,
skąd dostrzegam przepaść,
jątrzącą się niby stracona godzina.
Bluźnierczy sen trąci
łatwopalną myślą — oddzielam pytania
od odpowiedzi.
Dogorywa we mnie przepaść,
kończy się nowoczesny mit.
Dopala się uśmiech, buńczuczny smutek
oddaję w dużo lepsze ręce.
Braki w autobiografii
Tutejsza pomyłka jest podróżą
w nieznane, poza skrawki
światła i cienia.
Pobliski czas nie koliduje z wiecznością —
porównuje się do szkła,
którego ostre krawędzie
kaleczą słowa.
Boję przyznać się do własnego serca.
Obawiam się, że cisza
nadrobi braki w epitafium.
Przybędę pewnego dnia,
chowając w kieszeni
cytrynowy uśmiech, tak na wszelki wypadek.
Odrodzi się we mnie
bezmiar czułości, przepastne łzy,
bardzo naiwny portret ludzkości.
Wciąż rekompensuję braki
w autobiografii. Śledzę kroki serca
na chodniku wiodącym ku rzeczywistości,
wybrakowanym pragnieniom,
skrytych chytrze w czeluści wspomnień.
Nie chcę kochać Cię tak,
żeby Bóg podarował mi chwilę
wieczności. Wykradam powietrze,
zostawiam sam na sam
z naręczem płodnych godzin.
Skąd ten krzyż?
Nie wiem, gdzie znalazłam ten krzyż.
Jest przecież tak ciężki,
tak niewygodny.
Wraz z tym krzyżem moje serce
stawia kolejne kroki — objawia się
niby nicość, jakiej nie sposób obłaskawić
czy uśmierzyć.
Do moich nagich nadgarstków
łasi się pycha — zniweczona
wraz z nastaniem nocy, ukrzyżowana
wbrew woli ziemi.
Płynie we mnie trucizna, zadedykowana
z ochotą przez najwierniejsze gwiazdy.
Objawia się pokój, przyszłość
przypomina o kresie.
Uwięziona w skorupie własnej głowy,
odebrana brutalnie sercu Boga,
kołyszę się gdzieś u podnóża raju,
próbuję zapamiętać chwile,
kiedy zbieraliśmy łzy, kiedy wiatr
unosił myśli w dal.
Objaw mi się niby cień jutrzenki,
niby niewypowiedziane słowa, odległość,
której nie sposób zrozumieć.
***
W Twoim spojrzeniu zagnieździła się
zmęczona, niezdrowo biała łza.
Na ustach przysiadł spokój,
o jakim marzyłam od początku.
Skóra, nasiąknięta
nieparzystymi myślami, daje się ugłaskać
dłoniom, spragnionym przyszłości.
Gdzieś na poddaszu
została nasza namiętność — sprzedana
za kilka uśmiechów w głąb serca,
powierzona dłoniom, jakie nie mają
nic wspólnego z ciałem.
Zamykam za sobą powieki — jątrzy się
chwila, na jaką czekam
od paru dekad. Godzina objawia się
niby podły sen — wyczerpany, stęskniony,
a jednak tak posłuszny.
Ubieram się w pragnienia, odnalezione
na poboczu wiodącym ku wrzosowiskom.
Spotkałam Cię na manowcach,
pomiędzy straconymi krokami,
na granicy rozkoszy i czasoprzestrzeni.
Zaglądam pod cienką warstwę pamięci —
jestem, żeby wszcząć wędrówkę
po raz kolejny. Sprawiam, że niebo —
choć pobliskie — nie ugnie się
pod czułostkową presją poruszenia.
***
Gdzieś nieopodal wszechświata
gromadzi się bezsens istnienia.
Tuż-tuż, za rogiem, odpoczywa sen,
przygotowany na przyszłość,
wyklęty przez ciało.
W moich słowach nie mieści się
bezmiar czasu — ziścił się wieczór,
o którym nie miałam pojęcia.
Powróć do historii, stracona przeszłości!
Odnajdź we mnie wieczność,
której mogę ofiarować
zmęczone niebo, rozpostartą ziemię.
Odkąd zrozumiałam, ile łez kosztuje
wynajęcie samotności,
ile chwil musi zmieścić się w godzinie,
poczułam gdzieś pod spodem
ostateczną prawdę, kłamstwo bez prawa
do własnego sumienia.
Wiem, że pewnego razu minę się
z teraźniejszością. Wiem, że oszukam
smutek, który od zawsze pragnął
stać się pociechą.
Nie rozumiem znaków na niebie.
Nie pojmuję znamion na skórze księżyca.
Czy jestem stworzona, aby począć
bez ceregieli kolejne epitafium?
A może przyszłość czyni mnie
podatną na świeże, kwaśne powietrze?
***
Zapukałam do nieznanych drzwi.
Otworzyłam okno, równie obce.
Przystanęłam w pobliżu ściany —
wśród gwiazd kłębiła się przyszłość,
zdradzona w połowie pytania,
wyprzedana pośpiesznie, namacalnie.
Odnawia się noc — zbyt bezsenna,
aby zrozumieć intencję wszechświata.
Wstań, przypatrz się z daleka
snom, zwielokrotniającym ciszę.
Usłysz mój czas — potęgę
zmieszaną z kroplą wolności.
Chciałabym zatrzeć ślady, zrozumieć
sens przeszłości, lecz bolesne są
minione kroki, okrutnie skargi
na zbyt łaskawą pamięć.
Spróbuj zasnąć, pustka należy się
zaprzepaszczonym i zbyt wiernym,
żeby móc odróżnić szept od nienawiści.
Usiłowałam zburzyć niebo, pragnęłam
poczuć ciepło ziemi — ciało
stało się wymówką. Nie mogę tęsknić tak,
żeby raj złączył się z piekłem, śmierć
podziękowała życiu, a nienawiść stała się
samotnym snem.
Zrozum moje milczenie o pomoc.
Łzy, które pękają zbyt wcześnie.
W sidła ramion
Schwytałam niebo w sidła ramion.
Gdzieś pod powierzchnią czasu
kłębią się łzy,
których przestałam się bać.
Tutaj, w pobliżu światła,
sączą się cienie — nie do twarzy.
Zakneblowana nocy, nakarm
swym milczeniem gwiazdy,
konstelacje tłoczące się
u wejścia do nowoczesnego czyśćca.
Nie potrafię sprostać oczekiwaniom
nadziei. Nie umiem śnić pod dyktando
wspomnienia.
Czy muszę kochać
na złość samotności?
Czy jestem warta jedynie pękniętego lustra,
gdzie nikt już nie mieszka?
Przyjdź, sromotna ekstazo.
Powróć, zanim obiecany poranek
rozpostrze usta.
Nie słyszę, jak Twoje ciało oklaskuje
powrót pamięci.
Przejaskrawiona jest tutejsza północ.
Niepochlebna złość, jaką żywię
w ramach rekompensaty
za życie.
Czy kolejna droga powierzona jest
wyczerpanym stopom?
Bóg nadał imię — nikt nie pamięta,
skąd się wzięła tęsknota.
Gdzieś z tyłu pozostała wolność.
Nadeszła wykradziona przyszłość.
Starannie milczysz
Co z tego, że Twoje życie domaga się
dalszego ciągu, skoro przyszłość
przypomina odgadniętą zagadkę?
Jakie znaczenie ma czas,
który objawia się niby piedestał
dla wspomnień?
Nie jestem tym człowiekiem,
który potrzebował samotności.
Nie przypominam serca, co przepadło
w połowie pytania.
Kojarzę się raczej z wiecznością —
dla niej można śnić
bez ceregieli,
bez wyrzutów sumienia.
Nienawistne są dzisiejsze łzy.
Zgubione milczenie, wbrew któremu
starannie milczysz.
Nie mogę uwierzyć gwieździe,
co przedostała się za granicę oddalenia.
Ból, choć wieloletni, jest pozostałością
po zbyt gorliwej pamięci.
Przeglądam się w Twojej twarzy,
szukając odrobiny powietrza,
podglądając wieczność, kpiąc
sobie z nienawiści.
Odnajdą mnie ślady, rozkochane
w ciele, gardzące duszą.
Obudzę się tego samego poranka —
tak mi brakowało.
Ostatni pociąg
Z nonszalancją witam kolejny świt.
Przykładam dłoń do duszy — upewniam się,
że istnieje.
Jestem skrawkiem czasu,
który poczęto po zbyt niskiej cenie.
Może stałam się snem, co przytrafia się
tylko zaginionym?
Czy jesteś zbyt zmęczony,
aby przyznać się do życia? A może
to prostota myśli czyni Cię roztropnym,
zbyt bezsennym, aby zwyciężyć?
Modlę się za ludzi, którzy nie zdążyli
dokończyć gry. Wspominam tych,
co przyznali się do siebie
zbyt szybko.
Czy jestem rozwarstwionym
dotykiem, próbą, której nie podjęła się
przyszłość?
Umieram z braku pytań. Kończę się
z przesytu odpowiedzi retorycznych.
Potknęłam się o własne ciało.
Obumarłam, choć czas zatrzymał się
w połowie. Odjechał pociąg,
ostatni w tym sezonie, na tym świecie.
Wstęp do cywilizacji
Wtulona w oddech czasu,
przegrana na wstępie do cywilizacji,
zdradzona przez miłość nie do pary —
kołyszę się pod stropem nieba,
u stóp ziemi, której przestało zależeć
na deszczu.
Zamknięta na cztery spusty,
rozkochana w prawdzie,
co nie należy do Ciebie — pragnę
sprawić przyjemność przeszłości,
zmęczonej pamięci.
Samotność, choć przygodna
i dobrowolna, usiłuje wykrzesać lęk,
przypadek — nie mam sił walczyć.
Czy jestem darem,
jakiego wyrzekają się nagie nadgarstki?
A może przypominam piekło,
w którym nie masz odwagi
się pogrążyć, zanurzyć?
Głaskam pod włos
wykradzione łzy —
to tylko nawrót zadośćuczynienia.
Maleńki jest wszechświat
pod Twoją powieką.
Jeszcze większy krajobraz, skrywający
w sobie niedopowiedzenie.
Owijam się Tobą niby dotykiem,
którego nie sposób odnaleźć,
poczuć gdzieś pod powierzchnią.
Milczenie o pomoc
Sądziłeś, nie warto wierzyć w tutejsze niebo.
Wierzyłeś, że bliskość ziemi
ukoi zastałe rany.
Lecz ja wiedziałam, że świt
dopadnie każdego — wbrew woli jutra,
przeciwko ludzkości.
Otwieram przed Tobą duszę,
cisza wsiąka w materiał.
Czy to, co stale towarzyszy przyszłości,
jest zagadką nie do odgadnięcia?
A może warto pokochać troskę,
aby zmartwienia przestały
kojarzyć się z historią?
Od niechcenia dokucza mi serce,
połatane, poorane i skołtunione.
Czy stanę się przesytem,
dla jakiego warto porzucić czas?
Rodzą się odpowiedzi, brakuje pytań.
Narodziłam się pośród gwiazd,
jakie dawno temu utraciły pamięć.
Niczyja droga znów łasi się do cienia.
Utracona wiara jest pretekstem
do naiwności.
Gdzieś za zakrętem zginęła
moja pycha — nieboskłon stał się nicością,
ziemia obróciła w sen.
Czy słyszysz wołanie o ciszę?
Czy czujesz milczenie o pomoc?
Moja dusza
Chadzałam nieznaną drogą,
jedynym drogowskazem było serce.
Szłam do utraty sił,
stracona, bezimienna.
Bezsenność wyznaczała dalszy ciąg,
brak zła — nadzieję.
Kroczyłam więc wytrwale,
nie szukając dróg na skróty, lawirując
między śmiechem a łzami.
Usiłowałam ugłaskać przyszłość,
lecz oczy wciąż spocone.
Namiętność płynęła
w żyłach,
pamięć wyznaczała rytm kroków.
Usiłowałam wskrzesić czas,
lecz rzeczywistość
mogła więcej.
Pragnęłam pokrzepić niebo,
oswoić ziemię — bezsensownie.
Myśli zderzały się ze słowami.
W końcu trafiłam na kamień,
który niegdyś nazywano sumieniem.
Oddaliłam się od swego pokolenia,
podsumowałam czas dorosłości.
Narysowałam dla Ciebie
własne niebo, skąpane w bluesie,
naznaczone prawdą, poczęte
w wolności.
Pora zapomnieć o snach,
pora odnaleźć wejście do duszy.
Pożyczyłam sobie czerstwy księżyc,
aby jutro stało się dniem.
Dziś nazywam Cię zwycięstwem,
choć odeszło ciało, a dusza
pławi się w muzyce.
Hołd nadziei
Czy jesteś snem, którego dotąd nie znałam?
Czy przypominasz tęsknotę,
narodzoną zbyt wcześnie?
Szłam poprzez nieznane stulecia,
wiatr sprzyjał myślom.
Wychodziłam naprzeciw prawdzie —
służyły mi niebiosa,
ziemia oddawała hołd nadziei.
Rozpościeram czas,
próbuję przekonać ptaki do odlotu.
Kochałam się w czarnych kwiatach
samotności, życie szukało siebie
w pękniętym lustrze.
Dziwne były te łzy — podatne na zranienia.
I choć wiem, że jutro nie powróci,
chaos stanie się przypowieścią,
odpowiedzi umilkną w połowie pytania.
Od zawsze wierzyłam w przeszłość.
Rozgościłam się na granicy
pokuty i przeznaczenia.
Nie mogę iść, powietrze jest
zbyt czyste. Pokorny mój dom,
bezdomny poranek.
Czy staniesz się muzyką, gdy nieopodal
zabrzmi ballada?
Sprzedał mnie niechętny los,
modlitwa przysiadła na wargach.
Ubrana w słońce
Powracam, ubrana w słońce,
z niebem na ustach.
Jestem, choć życie — poczęte nie w porę —
kojarzy się z istnieniem snu.
Przysiadam na nagiej gałęzi,
widzę przed sobą
połacie martwych ogrodów,
archipelagi obumarłych wzruszeń.
Wtulam się w pierś czasu — słyszę,
jak pokornie lśni Twoje serce.
Chciałabym zrozumieć krzyk łez,
lecz wiem: ciału niedaleko stąd
do chwały.
Brak mi odwagi, aby spłodzić
świetny poemat. Nie mam dość
marzeń, aby wskrzesiły samotność,
porównały się do prawdy.
Mój opuszczony wędrowcu,
kocham się w Twej melancholii,
rozumiem przyszłość,
która prędko nie nadejdzie.
Prowadzi nas ta sama ścieżka,
opuszczona przez wszystkich,
cała w żałobie.
Przyjdź, poczuj w duszy zaprzepaszczoną łzę.
Doświadczam rzeczywistości
jak zwykle na opak.
Może zrozumie mnie noc,
cała w roztrzaskanych gwiazdach,
ciemność wskrzeszona z wolności.
Czas znów się wtrącił
Jestem, choć strach jest niedaleki
spadającym gwiazdom.
Jestem, mimo że życie — poczęte
w ostatniej chwili — kołysze się
na brzegu serca.
Chciałam zostać człowiekiem,
pozostała mi dorosłość.
Pragnęłam uściślić przyszłość, lecz czas
znów się wtrącił.
Podburzona do dewastacji, skazana
na własną samotność,
koliduję z niebem,
zderzam się z ziemią.
Spijam pocałunki
z Twoich zatrzaśniętych warg.
Delektuję się wiecznością zmysłów,
nienawistnym dotykiem.
Gdzieś w głębi słów zaczaiła się
myśl, której nikt nie śmiał nadać imienia.
Pewnego razu
przypodobam się bezsilności.
Zniknę, choć nie utracę czucia w sercu.
Moja nostalgio, szukam Cię
pośród niedokończonych pragnień,
pomiędzy łzami,
których wciąż uczymy się na pamięć.
Jeszcze bliższa miłość
Jestem światłem,
którego nie potrzebują ciemności.
Jestem życiem, co nie przysparza śmierci.
Istnieję, bowiem świat —
niedocenione dzieło sztuki — próbuje wydostać się
na powierzchnię snu.
Przyjdź, samotności, udręczona
długim oczekiwaniem,
spętana w nadzieję, spokrewniona z przyszłością.
Powróć, wielkości, uwolniona
z klatki swego serca. Odnajdź się,
chwało, która tak boleśnie przysparzasz
nowych kroków, skamieniałego powietrza,
dłoni nie do pary.
Wszystko, co pobliskie, dziś słyszy
własny płacz, wypowiada słowa modlitwy,
która nigdy nie dotrwa do końca.
Rozpętało się niebo, zbyt czyste,
aby mogło być prawdziwe.
Od ściany do ściany tuła się przeszłość
tak niedaleka, że słyszę brzmienie
jej zachłannego oddechu.
Mój miły, odzyskaj najlepszy sen.
Odwróć się na drugą stronę
i wyśnij łzy, które nie potrzebują łaski,
nie szukają litości.
Znajome jest jutro. Jeszcze bliższa
miłość, do jakiej tak wielu się nie przyznaje.
Łyżeczka do herbaty
Zbrzydło mi światło. Znudziła się przyszłość.
Czy każdy kolejny krok
przybliża mnie do tej jedynej gwiazdy?
Nie wiem, dlaczego karmisz sobą
głód nieśmiertelnych, dlaczego dusza
wciąż przymierza ciało.
Roztaczam wokół tylko onieśmielone sny,
proroctwa, z którymi idę
pod rękę na pobliski koniec świata.
Wciąż służy mi Twoje milczenie —
podziwiam twarz Boga, odbitą
w łyżeczce do herbaty.
Zbliża się jeszcze jedno jutro,
westchnienie, o jakim nie potrafię zapomnieć.
Wskrzeszonymi dłońmi
opowiadasz historię mojej skórze.
Czyj pech zmusił,
żebym rozkoszowała się obietnicą,
która stała się ostatnimi słowami
mojego anioła? Gdzieś obok
ktoś oddycha — nie rozumiem przesłania
własnych myśli.
Może to czułość, może zwątpienie
nakazuje brzmieć modlitwie.
Jedno jest pewne: nie umrę
w imię strachu. Nie odejdę, zobaczywszy go,
stojącego na progu.
Ciężko podsumować
twoje pocałunki nie pasują
do moich zaprzepaszczonych warg
wołanie koliduje z szeptem
trudno zapomnieć
podchodzisz
przyodziany w znoszony całun
pierworodny niby zmierzch
właśnie dobiega końca
niemożliwe żeby zbyt górnolotne serce
podobało się
każdej napotkanej wyspie
może jestem czułością dla jakiej
brzmi ta modlitwa
czy to marnotrawstwo pragnie
zagnieździć się
w okolicy mostka
ciało
jak co roku odlatuje
do cieplejszych krajów
dusza zbyt pochopna mitomanka
ubiera się w suche już powietrze
w pogardę którą tak ciężko
podsumować
Bezbożne muśnięcia
dzięki niedrogiemu proroctwu
mój czas staje
w poprzek gardła
dzięki lubieżności grozie i pokucie
zamieniam się w ciało
jakiego nie potrzebuję
przyjdź moje przepalone serce
poczuj jak bardzo brak
oddechu bicia serca
balansuję na zbyt cienkiej linii
życia
dzielę się na epoki
żadna nie żałuje łez
nie omieszkam podążyć
za prądem twojego spojrzenia
nie dam rady odnaleźć
właściwej strony nieba
jestem wyrzutkiem samotności
przegranym na wstępie
aniołem stróżem
pragnę jedności utraconej łzy
i samotnej kropli deszczu
nie umiem żyć
przeciwko wspomnieniom
mój bezsenny przyjacielu
okrywam się twoim cieniem
przesiąkniętym szeptem
powleczonym bezbożnymi muśnięciami
Czuwanie
Powracam, choć wiesz: bezludne
są zakamarki Twojej obecności.
Odnajduję drogę w bok,
ciało sprzeciwia się oddechowi.
Podchodzę, zbliżam się
na wyciągnięcie łzy — wszystko jest złudą,
tyle że osaczoną w nieodpowiednim czasie.
Każdy krok należy do Boga,
do tęsknoty,
jakiej istnienia wciąż się uczę.
Odkrywam w Tobie nieprzeparty czas —
błogosławieństwo, któremu podaję rękę.
Spocony wzrok szuka wizji,
dla jakiej mogłabym
spojrzeć w dal.
Dłonie, powycierane w paru miejscach,
usiłują dostać się do wnętrza
przyszłości.
To pustka, bezkształt,
co pozostanie udręką.
Pokusa nie należy do mnie.
Być może niezwyciężone słońce
obarczy nas blaskiem, którego nie udźwigniemy.
To czuwanie, nic więcej.
Tutejszy czas
Tutejszy czas jest zbyt bezludny,
żebym odnalazła ciszę.
Przyszłość — zdana na łaskę dnia — koliduje
z nawrotami strachu.
Nie umiem iść tak, żeby ślady
należały do mnie.
Czy Twoje łzy są dość czyste,
aby mogły obmyć moje sumienie?
Czy krzyk — poczęty zbyt późno —
przypomina żal, do jakiego nie sposób
się przyznać?
Gaśnie nieuchronnie cytrynowy pocałunek.
Senność przeistacza się w noc,
jakiej można pozazdrościć gwiazd.
Już na wstępie obrałam drogę,
szanowaną przez nieśmiertelnych.
Przywdziałam cień, którego blasku
tak mi brakowało.
Doskwiera mi Twoja czułość.
Rodzi się pokuta, w którą nie wierzę.
Obłąkana melancholio, do Ciebie
należy ten świat.
Dla Ciebie porozumiewają się antypody,
dla Ciebie istnieje bezkres.
Namaluję wszechświat,
choć nie mam talentu.
Wskrzeszę pamięć, chociaż przeszłość
odeszła.
Reszta przyszłości
Promieniuje ode mnie samotność,
odradza się odwaga, dla jakiej potrafię
zanurzyć się w głębinach serca.
Nie jestem
bezkształtnym spojrzeniem
prosto w twarz — zostałam pokorą,
jednostką skazaną na dożywocie.
Usiłuję zasnąć, lecz noc nie niesie
gwiazd, nie obiecuje wyważonych drzwi.
Gdzieś pod przykryciem
światła rodzi się moc — zbyt potężna,
aby wznieść dom.
Czy jestem człowiekiem,
który przeciwstawił się burzy?
Czy przeze mnie biegnie pobocze
do piekła? Proszę, przygarnij
mój oddech, bezkompromisowe
uderzenie serca.
Być może stanie się cud,
dla jakiego ginę w przestworzach?
Usłysz milczenie o pomoc.
Dosłysz modlitwę,
pod którą się nie podpisuję.
Próbuję zakorzenić się w Twojej piersi —
ujrzeć przepaść, w której ukryła
resztę przyszłości.
Nadzieja za zło
Nie znam tej ciszy. Nie rozumiem myśli,
poszukujących odrobiny uwagi.
Może jesteś spełnieniem,
dla jakiego oddalam się za granice
człowieczeństwa?
A może faktem dokonanym,
któremu wręczam każdego poranka
choć jedną łzę?
Czuję na skórze obecność lęku.
Doświadczam jedności