E-book
4.73
drukowana A5
49.82
Ten świat dalej trwa

Bezpłatny fragment - Ten świat dalej trwa

Objętość:
264 str.
ISBN:
978-83-8414-502-9
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 49.82

Podryg uśmiechu

Ostatni, lecz jakże przedwczesny

podryg uśmiechu.

Zerwany w połowie, uśmierzony

oddechem Boga koniec tej wędrówki.


Czystość serca wymusza u mnie

jeszcze jeden krok, jedno nieopisane szczęście.

Czy to niejednoznaczny blask

usiłuje przedostać się w ten parszywy sen?

Czy to słuszność obietnic

czyni ten świat lepszym

miejscem dla zaginionych?


Łza łączy się ze łzą w bolesnym spojrzeniu.

To, co jeszcze wczoraj przypominało

zmierzch, dziś stało się porankiem,

tyle że zmartwychwstałym

jak zwykle o nieodpowiedniej porze.


Cicho, okrutnie cicho jest dziś w niebie.

Krzyk kojarzy się z jawą, tyle że czekającą

za otwartymi drzwiami.

Powróć, tęsknoto za tym,

co nigdy nie odnajdzie pobocza

do mojego serca.


Odnajdź jutrzenkę, która nasyci gwiazdy,

uśmierzy rany księżyca.

Podaj mi na srebrnej tacy ubiegłoroczny

poranek — doszukaj się pustki tam,

gdzie w smutku rodzi się życie.

Granice łez

Samotność przypomina ciszę,

której nie sposób uśmierzyć krzykiem.

Odległość sumień sprawia,

że ból staje się wycieczką w nieznane.


Moje ramiona podają Ci

wskrzeszoną przyszłość — poczętą

zbyt rozlegle, na złość jutrzence,

wbrew wolnej woli.


Nie mogę karmić Cię samymi snami —

przypatrz się czasem odbiciu

serca w lustrze.

Nie stworzę raju — pozostaną

chmury, jak zwykle zbyt ciężarne,

by obrócić się wniwecz.


Objawiam Ci się niby wstyd,

do jakiego nie umiem się przyznać.

Wybudzona z życia koszmarem,

zrodzona z pustki,

jakiej nikt się nie spodziewa, dbam

o regularnie bicie serca,

o uspokajający oddech.


Odchodzę na drugą stronę nieba —

nie znajdzie mnie tam Twoja trwoga.

Odradzam się z nostalgii, przeobrażam

w bezczas, aby smutek stał się

fundamentem dla nadziei.


Odchodzę, abyś zrozumiał,

że nawet łzy mają swoje granice.

Żeby nikt nie widział

Słyszę, jak Twoje ubóstwo koliduje

z pięknem pełnego istnienia.

Czuję wystarczająco — tłamsi mnie trwoga,

z jaką nie miałam dotąd do czynienia.


Czy jasność, rozbijająca sumienie

na łzy, zbliża się z nawrotem jutra?

Czy nakarmisz mnie, kiedy wybije

rozstrzygająca godzina?

Przyjmiesz z ochotą,

gdy zasną ostatni wędrowcy, potępieni?


A może… może spłoniesz, zanim ktoś zdoła

wskrzesić ogień? Jestem przepustką

do raju. Jestem biletem do piekła,

w jedną stronę — obowiązkowo

w pierwszej klasie.


Rozumiem potęgę chełpliwej radości —

napięty jest każdy zmysł, każda myśl, milenium.

Zanim odkryję, ocucę w sobie

to wykradzione ziarenko, zanim naiwna

odpowiedź dopasuje się do pytania —

umrę w połowie słowa,

tak, żeby nikt nie widział, nie zrozumiał.


I to słowo zwrócę Tobie — pełne krasy,

oddalone, skazane na wolność.

Nie, nie mogę żyć tak, aby brakowało

powietrza, żeby słońce wróciło nie w porę.


Nie chcę przeglądać się w zwierciadle

serca — pozostało dość obietnic,

dla jakich mogłabym nazwać

ten świat inaczej. Przyjrzyj się melancholii —

odnajdź siebie, zapatrzonego

w purpurę spadających gwiazd.

Wzniecić przyszłość

Z każdym sennym oddechem jestem

coraz bliżej zwycięstwa.

Każdy krok przybliża do czasu,

z którym nie potrafię się pogodzić.


Czy jestem świadectwem,

którego potrzeba, aby wzniecić

przyszłość, przypodobać się kłamstwu?

A może kojarzę się

z przypowieścią, dla jakiej bez trudu

można powierzyć życie?


Może to kwestia zasad, okrutnie

potrzebnych, tak niepoprawnych?

Zatrzymałam się gdzieś

w połowie zdania — kość

jest zbyt cienka, by udźwignąć ciszę.


Może to przypadek czyni

ludzi marnotrawnymi? Może śnię

Cię od końca, bowiem czułość

straciła na wartości?


Epoka wspomina utracone kraje.

Ślady na mapie — nie odnajdą

linie papilarne.

Wyłudzam od Ciebie garść pocałunków.

Bawię się spojrzeniem,

tak łaskawie jasnozielonym.


Odradzam się w jutrze — pośród snów,

dożywotnio bezpańskich.

Może ten cud sprawi, że samotność

natknie się na przypadek?

Sprzedane niebo

Szerokokątna naiwność stoi w kolejce

z nowo poczętym światłem.

Subtelność przydrożnych znaków

chyli się ku upadkowi.

Przez grzbiet nocy przemyka

dreszcz gwiazd.

Ciało nie pasuje do sumienia,

sen koliduje z przyszłością — czy zmagania

z uległością wychodzą

na powitanie zmysłom?


Uwięziona we własnej wolności,

wynaturzona

jak przedwczesny wschód słońca —

zderzam się ze znamieniem

na śliskiej skórze czasu.


Rozpoznam Cię na przeklętym szlaku,

podam na tacy najświeższe kłamstwo.

Dłonie, poprzecierane

w paru miejscach,

bawią się łaskawie w dom,

na jaki nie zasłużyłam pomimo nieba,

które sprzedałam.


Dziś, kiedy nie ma już obietnic,

kiedy kłaniam się bez niepotrzebnych słów,

dogorywa we mnie zmierzch,

kończy się oddech —

kurtyna nie pozwoliła

odnaleźć się wspomnieniom.

Rozchełstane serce

Czy świat, którego pamięć pogrąża się

w czeluściach duszy, należy

do kogoś jeszcze?

Czy rzeczywistość, poczęta jak zwykle

nie porę, przypadkiem, dziś powraca,

dźwigając zbyt ciężki krzyż?


Układam się do snu

po tej samej stronie wszechświata.

Przywdziewam lekkostrawny uśmiech,

tak, żeby nicość nie stała się

milczeniem.


Z roku na rok kwitnie radość — szczęście

odnalezione wśród łez.

Może to bezmiar urodzaju

zamienia tę planetę w ziarnko piasku?

Może przesyt światła

zasypia u kolan, a całokształt

ciała ociera się o gołe łydki?


Nie liczy się trwoga, nie warto czekać

na wiatr. Rozmyte jest spojrzenie —

jakbyś spisał poemat,

co nie dożyje własnego zakończenia.


Znów poszukuję snu, by pozwolił

spotkać Cię ukradkiem, bez ceregieli.

Odnajduję przesyt,

dla jakiego płyną myśli,

w kamień obraca się krew,

kruszeje rozchełstane serce.

Daleki świat

Noc zazdrości mi marzeń. Gwiazdy,

skupione w zbyt ciasnych konstelacjach,

spoglądają łaskawie.


Czy ciało — zanadto ubogie,

aby stać się słowem — przeobraża się

w rozdział, którego początku

nie zrozumie nikt?

Może należy zaczekać na zakończenie,

by wyśnić łatwopalny czas?


Jestem sumieniem, wolnością

zbyt rozległą, żeby począć

jeden uśmiech, uwolnić świat

od samounicestwienia.

Kolejne łzy ronię bezpowrotnie.

Przewiduję przeszłość, co nie da ukojenia.


Pożycz mi choć jeden zmierzch,

ostatni pocałunek. Wesprzyj prawdą,

podaruj pokutę, ku której zmierza

tutejszy zmrok.


Nie jestem karmą dla zbyt naiwnych

źródeł. Może to czystość wiary

czyni ten świat lepszym od smutku?

Wyśniłam ponownie zadośćuczynienie —

nie mogę być przeznaczeniem

tego nieba, wątpliwościami ziemi.


Czy to, co zwiemy wiecznością,

trwa dłużej niż definitywne uderzenie serca?

Może spokój czyni świat dalekim?

Gorzkie powitanie

Zniszczyłam ten zardzewiały paragraf,

przedostatni w sezonie.

Zaprzepaściłam wolność — nie sposób się skupić.

Jestem pożywieniem

dla Twoich pragnień — bolączką,

za jej plecami ukrywa się Bóg.


Nie potrafię żyć tak,

żeby ten bezlitosny padół

przeistoczył się w opowieść

o miłości.


Czasem staję się podrygiem litości —

epitafium dla nałogowych złudzeń,

pomiętych dłoni.


Próbuję rozwiązać ten bolesny supeł

na linii życia. Może powrócisz,

zanim odkryję w sobie żywego człowieka?

Odnajdziesz dość słów,

żeby postradać zmysły, odkryć to,

co od lat czeka na powrót nocy?


Powracam, lecz wiem: od dawna

brama jest zamknięta, a łzy — zielone

i podatne na ciszę.

Kwadrans po piątej rano

budzisz się w cudzych wspomnieniach —

okryty chwałą, dla jakiej śnię

tutejszy wiek, upadłą epokę.


Odnalazłam w sobie jedność,

wartą pierwszego, gorzkiego powitania.

Dużo lepsze ręce

Nie umiem przewidzieć

wspomnień. Nie potrafię ruszyć drogą,

obcą Twoim pocałunkom.

To, co czuję, jest powietrzem,

tyle że zbyt wezbranym,

by pokochać.


Staję się mantrą — odzianą w puste

spojrzenia, w łzy nie do pary.

Nie doczekam się przyszłości.

Samotność zrekompensuje niedobór

pragnień.


Jestem sobie światem,

którego dzieci ruszyły pod prąd

rzeczywistości. Może to bezkres

sprawi, że ocknę się

po drugiej stronie księżyca?


Póki co zasypiam, oddana samotności.

Odchodzę na krawędź nieba,

skąd dostrzegam przepaść,

jątrzącą się niby stracona godzina.


Bluźnierczy sen trąci

łatwopalną myślą — oddzielam pytania

od odpowiedzi.

Dogorywa we mnie przepaść,

kończy się nowoczesny mit.


Dopala się uśmiech, buńczuczny smutek

oddaję w dużo lepsze ręce.

Braki w autobiografii

Tutejsza pomyłka jest podróżą

w nieznane, poza skrawki

światła i cienia.

Pobliski czas nie koliduje z wiecznością —

porównuje się do szkła,

którego ostre krawędzie

kaleczą słowa.


Boję przyznać się do własnego serca.

Obawiam się, że cisza

nadrobi braki w epitafium.

Przybędę pewnego dnia,

chowając w kieszeni

cytrynowy uśmiech, tak na wszelki wypadek.


Odrodzi się we mnie

bezmiar czułości, przepastne łzy,

bardzo naiwny portret ludzkości.

Wciąż rekompensuję braki

w autobiografii. Śledzę kroki serca

na chodniku wiodącym ku rzeczywistości,

wybrakowanym pragnieniom,

skrytych chytrze w czeluści wspomnień.


Nie chcę kochać Cię tak,

żeby Bóg podarował mi chwilę

wieczności. Wykradam powietrze,

zostawiam sam na sam

z naręczem płodnych godzin.

Skąd ten krzyż?

Nie wiem, gdzie znalazłam ten krzyż.

Jest przecież tak ciężki,

tak niewygodny.

Wraz z tym krzyżem moje serce

stawia kolejne kroki — objawia się

niby nicość, jakiej nie sposób obłaskawić

czy uśmierzyć.


Do moich nagich nadgarstków

łasi się pycha — zniweczona

wraz z nastaniem nocy, ukrzyżowana

wbrew woli ziemi.


Płynie we mnie trucizna, zadedykowana

z ochotą przez najwierniejsze gwiazdy.

Objawia się pokój, przyszłość

przypomina o kresie.


Uwięziona w skorupie własnej głowy,

odebrana brutalnie sercu Boga,

kołyszę się gdzieś u podnóża raju,

próbuję zapamiętać chwile,

kiedy zbieraliśmy łzy, kiedy wiatr

unosił myśli w dal.


Objaw mi się niby cień jutrzenki,

niby niewypowiedziane słowa, odległość,

której nie sposób zrozumieć.

***

W Twoim spojrzeniu zagnieździła się

zmęczona, niezdrowo biała łza.

Na ustach przysiadł spokój,

o jakim marzyłam od początku.

Skóra, nasiąknięta

nieparzystymi myślami, daje się ugłaskać

dłoniom, spragnionym przyszłości.


Gdzieś na poddaszu

została nasza namiętność — sprzedana

za kilka uśmiechów w głąb serca,

powierzona dłoniom, jakie nie mają

nic wspólnego z ciałem.


Zamykam za sobą powieki — jątrzy się

chwila, na jaką czekam

od paru dekad. Godzina objawia się

niby podły sen — wyczerpany, stęskniony,

a jednak tak posłuszny.


Ubieram się w pragnienia, odnalezione

na poboczu wiodącym ku wrzosowiskom.

Spotkałam Cię na manowcach,

pomiędzy straconymi krokami,

na granicy rozkoszy i czasoprzestrzeni.


Zaglądam pod cienką warstwę pamięci —

jestem, żeby wszcząć wędrówkę

po raz kolejny. Sprawiam, że niebo —

choć pobliskie — nie ugnie się

pod czułostkową presją poruszenia.

***

Gdzieś nieopodal wszechświata

gromadzi się bezsens istnienia.

Tuż-tuż, za rogiem, odpoczywa sen,

przygotowany na przyszłość,

wyklęty przez ciało.


W moich słowach nie mieści się

bezmiar czasu — ziścił się wieczór,

o którym nie miałam pojęcia.


Powróć do historii, stracona przeszłości!

Odnajdź we mnie wieczność,

której mogę ofiarować

zmęczone niebo, rozpostartą ziemię.


Odkąd zrozumiałam, ile łez kosztuje

wynajęcie samotności,

ile chwil musi zmieścić się w godzinie,

poczułam gdzieś pod spodem

ostateczną prawdę, kłamstwo bez prawa

do własnego sumienia.


Wiem, że pewnego razu minę się

z teraźniejszością. Wiem, że oszukam

smutek, który od zawsze pragnął

stać się pociechą.


Nie rozumiem znaków na niebie.

Nie pojmuję znamion na skórze księżyca.

Czy jestem stworzona, aby począć

bez ceregieli kolejne epitafium?


A może przyszłość czyni mnie

podatną na świeże, kwaśne powietrze?

***

Zapukałam do nieznanych drzwi.

Otworzyłam okno, równie obce.

Przystanęłam w pobliżu ściany —

wśród gwiazd kłębiła się przyszłość,

zdradzona w połowie pytania,

wyprzedana pośpiesznie, namacalnie.


Odnawia się noc — zbyt bezsenna,

aby zrozumieć intencję wszechświata.

Wstań, przypatrz się z daleka

snom, zwielokrotniającym ciszę.

Usłysz mój czas — potęgę

zmieszaną z kroplą wolności.


Chciałabym zatrzeć ślady, zrozumieć

sens przeszłości, lecz bolesne są

minione kroki, okrutnie skargi

na zbyt łaskawą pamięć.

Spróbuj zasnąć, pustka należy się

zaprzepaszczonym i zbyt wiernym,

żeby móc odróżnić szept od nienawiści.


Usiłowałam zburzyć niebo, pragnęłam

poczuć ciepło ziemi — ciało

stało się wymówką. Nie mogę tęsknić tak,

żeby raj złączył się z piekłem, śmierć

podziękowała życiu, a nienawiść stała się

samotnym snem.


Zrozum moje milczenie o pomoc.

Łzy, które pękają zbyt wcześnie.

W sidła ramion

Schwytałam niebo w sidła ramion.

Gdzieś pod powierzchnią czasu

kłębią się łzy,

których przestałam się bać.

Tutaj, w pobliżu światła,

sączą się cienie — nie do twarzy.


Zakneblowana nocy, nakarm

swym milczeniem gwiazdy,

konstelacje tłoczące się

u wejścia do nowoczesnego czyśćca.


Nie potrafię sprostać oczekiwaniom

nadziei. Nie umiem śnić pod dyktando

wspomnienia.

Czy muszę kochać

na złość samotności?

Czy jestem warta jedynie pękniętego lustra,

gdzie nikt już nie mieszka?


Przyjdź, sromotna ekstazo.

Powróć, zanim obiecany poranek

rozpostrze usta.

Nie słyszę, jak Twoje ciało oklaskuje

powrót pamięci.


Przejaskrawiona jest tutejsza północ.

Niepochlebna złość, jaką żywię

w ramach rekompensaty

za życie.


Czy kolejna droga powierzona jest

wyczerpanym stopom?

Bóg nadał imię — nikt nie pamięta,

skąd się wzięła tęsknota.


Gdzieś z tyłu pozostała wolność.

Nadeszła wykradziona przyszłość.

Starannie milczysz

Co z tego, że Twoje życie domaga się

dalszego ciągu, skoro przyszłość

przypomina odgadniętą zagadkę?

Jakie znaczenie ma czas,

który objawia się niby piedestał

dla wspomnień?


Nie jestem tym człowiekiem,

który potrzebował samotności.

Nie przypominam serca, co przepadło

w połowie pytania.

Kojarzę się raczej z wiecznością —

dla niej można śnić

bez ceregieli,

bez wyrzutów sumienia.


Nienawistne są dzisiejsze łzy.

Zgubione milczenie, wbrew któremu

starannie milczysz.

Nie mogę uwierzyć gwieździe,

co przedostała się za granicę oddalenia.


Ból, choć wieloletni, jest pozostałością

po zbyt gorliwej pamięci.

Przeglądam się w Twojej twarzy,

szukając odrobiny powietrza,

podglądając wieczność, kpiąc

sobie z nienawiści.


Odnajdą mnie ślady, rozkochane

w ciele, gardzące duszą.

Obudzę się tego samego poranka —

tak mi brakowało.

Ostatni pociąg

Z nonszalancją witam kolejny świt.

Przykładam dłoń do duszy — upewniam się,

że istnieje.

Jestem skrawkiem czasu,

który poczęto po zbyt niskiej cenie.

Może stałam się snem, co przytrafia się

tylko zaginionym?


Czy jesteś zbyt zmęczony,

aby przyznać się do życia? A może

to prostota myśli czyni Cię roztropnym,

zbyt bezsennym, aby zwyciężyć?


Modlę się za ludzi, którzy nie zdążyli

dokończyć gry. Wspominam tych,

co przyznali się do siebie

zbyt szybko.


Czy jestem rozwarstwionym

dotykiem, próbą, której nie podjęła się

przyszłość?

Umieram z braku pytań. Kończę się

z przesytu odpowiedzi retorycznych.


Potknęłam się o własne ciało.

Obumarłam, choć czas zatrzymał się

w połowie. Odjechał pociąg,

ostatni w tym sezonie, na tym świecie.

Wstęp do cywilizacji

Wtulona w oddech czasu,

przegrana na wstępie do cywilizacji,

zdradzona przez miłość nie do pary —

kołyszę się pod stropem nieba,

u stóp ziemi, której przestało zależeć

na deszczu.


Zamknięta na cztery spusty,

rozkochana w prawdzie,

co nie należy do Ciebie — pragnę

sprawić przyjemność przeszłości,

zmęczonej pamięci.

Samotność, choć przygodna

i dobrowolna, usiłuje wykrzesać lęk,

przypadek — nie mam sił walczyć.


Czy jestem darem,

jakiego wyrzekają się nagie nadgarstki?

A może przypominam piekło,

w którym nie masz odwagi

się pogrążyć, zanurzyć?


Głaskam pod włos

wykradzione łzy —

to tylko nawrót zadośćuczynienia.

Maleńki jest wszechświat

pod Twoją powieką.

Jeszcze większy krajobraz, skrywający

w sobie niedopowiedzenie.


Owijam się Tobą niby dotykiem,

którego nie sposób odnaleźć,

poczuć gdzieś pod powierzchnią.

Milczenie o pomoc

Sądziłeś, nie warto wierzyć w tutejsze niebo.

Wierzyłeś, że bliskość ziemi

ukoi zastałe rany.

Lecz ja wiedziałam, że świt

dopadnie każdego — wbrew woli jutra,

przeciwko ludzkości.


Otwieram przed Tobą duszę,

cisza wsiąka w materiał.

Czy to, co stale towarzyszy przyszłości,

jest zagadką nie do odgadnięcia?

A może warto pokochać troskę,

aby zmartwienia przestały

kojarzyć się z historią?


Od niechcenia dokucza mi serce,

połatane, poorane i skołtunione.

Czy stanę się przesytem,

dla jakiego warto porzucić czas?


Rodzą się odpowiedzi, brakuje pytań.

Narodziłam się pośród gwiazd,

jakie dawno temu utraciły pamięć.

Niczyja droga znów łasi się do cienia.


Utracona wiara jest pretekstem

do naiwności.

Gdzieś za zakrętem zginęła

moja pycha — nieboskłon stał się nicością,

ziemia obróciła w sen.


Czy słyszysz wołanie o ciszę?

Czy czujesz milczenie o pomoc?

Moja dusza

Chadzałam nieznaną drogą,

jedynym drogowskazem było serce.

Szłam do utraty sił,

stracona, bezimienna.

Bezsenność wyznaczała dalszy ciąg,

brak zła — nadzieję.


Kroczyłam więc wytrwale,

nie szukając dróg na skróty, lawirując

między śmiechem a łzami.

Usiłowałam ugłaskać przyszłość,

lecz oczy wciąż spocone.

Namiętność płynęła

w żyłach,

pamięć wyznaczała rytm kroków.


Usiłowałam wskrzesić czas,

lecz rzeczywistość

mogła więcej.

Pragnęłam pokrzepić niebo,

oswoić ziemię — bezsensownie.


Myśli zderzały się ze słowami.

W końcu trafiłam na kamień,

który niegdyś nazywano sumieniem.

Oddaliłam się od swego pokolenia,

podsumowałam czas dorosłości.


Narysowałam dla Ciebie

własne niebo, skąpane w bluesie,

naznaczone prawdą, poczęte

w wolności.

Pora zapomnieć o snach,

pora odnaleźć wejście do duszy.


Pożyczyłam sobie czerstwy księżyc,

aby jutro stało się dniem.

Dziś nazywam Cię zwycięstwem,

choć odeszło ciało, a dusza

pławi się w muzyce.

Hołd nadziei

Czy jesteś snem, którego dotąd nie znałam?

Czy przypominasz tęsknotę,

narodzoną zbyt wcześnie?


Szłam poprzez nieznane stulecia,

wiatr sprzyjał myślom.

Wychodziłam naprzeciw prawdzie —

służyły mi niebiosa,

ziemia oddawała hołd nadziei.


Rozpościeram czas,

próbuję przekonać ptaki do odlotu.

Kochałam się w czarnych kwiatach

samotności, życie szukało siebie

w pękniętym lustrze.


Dziwne były te łzy — podatne na zranienia.

I choć wiem, że jutro nie powróci,

chaos stanie się przypowieścią,

odpowiedzi umilkną w połowie pytania.


Od zawsze wierzyłam w przeszłość.

Rozgościłam się na granicy

pokuty i przeznaczenia.

Nie mogę iść, powietrze jest

zbyt czyste. Pokorny mój dom,

bezdomny poranek.


Czy staniesz się muzyką, gdy nieopodal

zabrzmi ballada?

Sprzedał mnie niechętny los,

modlitwa przysiadła na wargach.

Ubrana w słońce

Powracam, ubrana w słońce,

z niebem na ustach.

Jestem, choć życie — poczęte nie w porę —

kojarzy się z istnieniem snu.


Przysiadam na nagiej gałęzi,

widzę przed sobą

połacie martwych ogrodów,

archipelagi obumarłych wzruszeń.


Wtulam się w pierś czasu — słyszę,

jak pokornie lśni Twoje serce.

Chciałabym zrozumieć krzyk łez,

lecz wiem: ciału niedaleko stąd

do chwały.


Brak mi odwagi, aby spłodzić

świetny poemat. Nie mam dość

marzeń, aby wskrzesiły samotność,

porównały się do prawdy.


Mój opuszczony wędrowcu,

kocham się w Twej melancholii,

rozumiem przyszłość,

która prędko nie nadejdzie.


Prowadzi nas ta sama ścieżka,

opuszczona przez wszystkich,

cała w żałobie.

Przyjdź, poczuj w duszy zaprzepaszczoną łzę.

Doświadczam rzeczywistości

jak zwykle na opak.


Może zrozumie mnie noc,

cała w roztrzaskanych gwiazdach,

ciemność wskrzeszona z wolności.

Czas znów się wtrącił

Jestem, choć strach jest niedaleki

spadającym gwiazdom.

Jestem, mimo że życie — poczęte

w ostatniej chwili — kołysze się

na brzegu serca.


Chciałam zostać człowiekiem,

pozostała mi dorosłość.

Pragnęłam uściślić przyszłość, lecz czas

znów się wtrącił.


Podburzona do dewastacji, skazana

na własną samotność,

koliduję z niebem,

zderzam się z ziemią.


Spijam pocałunki

z Twoich zatrzaśniętych warg.

Delektuję się wiecznością zmysłów,

nienawistnym dotykiem.

Gdzieś w głębi słów zaczaiła się

myśl, której nikt nie śmiał nadać imienia.


Pewnego razu

przypodobam się bezsilności.

Zniknę, choć nie utracę czucia w sercu.

Moja nostalgio, szukam Cię

pośród niedokończonych pragnień,

pomiędzy łzami,

których wciąż uczymy się na pamięć.

Jeszcze bliższa miłość

Jestem światłem,

którego nie potrzebują ciemności.

Jestem życiem, co nie przysparza śmierci.

Istnieję, bowiem świat —

niedocenione dzieło sztuki — próbuje wydostać się

na powierzchnię snu.


Przyjdź, samotności, udręczona

długim oczekiwaniem,

spętana w nadzieję, spokrewniona z przyszłością.


Powróć, wielkości, uwolniona

z klatki swego serca. Odnajdź się,

chwało, która tak boleśnie przysparzasz

nowych kroków, skamieniałego powietrza,

dłoni nie do pary.


Wszystko, co pobliskie, dziś słyszy

własny płacz, wypowiada słowa modlitwy,

która nigdy nie dotrwa do końca.


Rozpętało się niebo, zbyt czyste,

aby mogło być prawdziwe.

Od ściany do ściany tuła się przeszłość

tak niedaleka, że słyszę brzmienie

jej zachłannego oddechu.


Mój miły, odzyskaj najlepszy sen.

Odwróć się na drugą stronę

i wyśnij łzy, które nie potrzebują łaski,

nie szukają litości.


Znajome jest jutro. Jeszcze bliższa

miłość, do jakiej tak wielu się nie przyznaje.

Łyżeczka do herbaty

Zbrzydło mi światło. Znudziła się przyszłość.

Czy każdy kolejny krok

przybliża mnie do tej jedynej gwiazdy?

Nie wiem, dlaczego karmisz sobą

głód nieśmiertelnych, dlaczego dusza

wciąż przymierza ciało.


Roztaczam wokół tylko onieśmielone sny,

proroctwa, z którymi idę

pod rękę na pobliski koniec świata.

Wciąż służy mi Twoje milczenie —

podziwiam twarz Boga, odbitą

w łyżeczce do herbaty.


Zbliża się jeszcze jedno jutro,

westchnienie, o jakim nie potrafię zapomnieć.

Wskrzeszonymi dłońmi

opowiadasz historię mojej skórze.


Czyj pech zmusił,

żebym rozkoszowała się obietnicą,

która stała się ostatnimi słowami

mojego anioła? Gdzieś obok

ktoś oddycha — nie rozumiem przesłania

własnych myśli.


Może to czułość, może zwątpienie

nakazuje brzmieć modlitwie.

Jedno jest pewne: nie umrę

w imię strachu. Nie odejdę, zobaczywszy go,

stojącego na progu.

Ciężko podsumować

twoje pocałunki nie pasują

do moich zaprzepaszczonych warg

wołanie koliduje z szeptem

trudno zapomnieć


podchodzisz

przyodziany w znoszony całun

pierworodny niby zmierzch

właśnie dobiega końca


niemożliwe żeby zbyt górnolotne serce

podobało się

każdej napotkanej wyspie


może jestem czułością dla jakiej

brzmi ta modlitwa

czy to marnotrawstwo pragnie

zagnieździć się

w okolicy mostka


ciało

jak co roku odlatuje

do cieplejszych krajów


dusza zbyt pochopna mitomanka

ubiera się w suche już powietrze

w pogardę którą tak ciężko

podsumować

Bezbożne muśnięcia

dzięki niedrogiemu proroctwu

mój czas staje

w poprzek gardła

dzięki lubieżności grozie i pokucie

zamieniam się w ciało

jakiego nie potrzebuję


przyjdź moje przepalone serce

poczuj jak bardzo brak

oddechu bicia serca

balansuję na zbyt cienkiej linii

życia

dzielę się na epoki

żadna nie żałuje łez


nie omieszkam podążyć

za prądem twojego spojrzenia

nie dam rady odnaleźć

właściwej strony nieba


jestem wyrzutkiem samotności

przegranym na wstępie

aniołem stróżem

pragnę jedności utraconej łzy

i samotnej kropli deszczu


nie umiem żyć

przeciwko wspomnieniom


mój bezsenny przyjacielu

okrywam się twoim cieniem

przesiąkniętym szeptem

powleczonym bezbożnymi muśnięciami

Czuwanie

Powracam, choć wiesz: bezludne

są zakamarki Twojej obecności.

Odnajduję drogę w bok,

ciało sprzeciwia się oddechowi.


Podchodzę, zbliżam się

na wyciągnięcie łzy — wszystko jest złudą,

tyle że osaczoną w nieodpowiednim czasie.

Każdy krok należy do Boga,

do tęsknoty,

jakiej istnienia wciąż się uczę.


Odkrywam w Tobie nieprzeparty czas —

błogosławieństwo, któremu podaję rękę.

Spocony wzrok szuka wizji,

dla jakiej mogłabym

spojrzeć w dal.


Dłonie, powycierane w paru miejscach,

usiłują dostać się do wnętrza

przyszłości.

To pustka, bezkształt,

co pozostanie udręką.


Pokusa nie należy do mnie.

Być może niezwyciężone słońce

obarczy nas blaskiem, którego nie udźwigniemy.

To czuwanie, nic więcej.

Tutejszy czas

Tutejszy czas jest zbyt bezludny,

żebym odnalazła ciszę.

Przyszłość — zdana na łaskę dnia — koliduje

z nawrotami strachu.

Nie umiem iść tak, żeby ślady

należały do mnie.


Czy Twoje łzy są dość czyste,

aby mogły obmyć moje sumienie?

Czy krzyk — poczęty zbyt późno —

przypomina żal, do jakiego nie sposób

się przyznać?


Gaśnie nieuchronnie cytrynowy pocałunek.

Senność przeistacza się w noc,

jakiej można pozazdrościć gwiazd.

Już na wstępie obrałam drogę,

szanowaną przez nieśmiertelnych.


Przywdziałam cień, którego blasku

tak mi brakowało.


Doskwiera mi Twoja czułość.

Rodzi się pokuta, w którą nie wierzę.

Obłąkana melancholio, do Ciebie

należy ten świat.


Dla Ciebie porozumiewają się antypody,

dla Ciebie istnieje bezkres.

Namaluję wszechświat,

choć nie mam talentu.

Wskrzeszę pamięć, chociaż przeszłość

odeszła.

Reszta przyszłości

Promieniuje ode mnie samotność,

odradza się odwaga, dla jakiej potrafię

zanurzyć się w głębinach serca.

Nie jestem

bezkształtnym spojrzeniem

prosto w twarz — zostałam pokorą,

jednostką skazaną na dożywocie.


Usiłuję zasnąć, lecz noc nie niesie

gwiazd, nie obiecuje wyważonych drzwi.

Gdzieś pod przykryciem

światła rodzi się moc — zbyt potężna,

aby wznieść dom.


Czy jestem człowiekiem,

który przeciwstawił się burzy?

Czy przeze mnie biegnie pobocze

do piekła? Proszę, przygarnij

mój oddech, bezkompromisowe

uderzenie serca.


Być może stanie się cud,

dla jakiego ginę w przestworzach?


Usłysz milczenie o pomoc.

Dosłysz modlitwę,

pod którą się nie podpisuję.

Próbuję zakorzenić się w Twojej piersi —

ujrzeć przepaść, w której ukryła

resztę przyszłości.

Nadzieja za zło

Nie znam tej ciszy. Nie rozumiem myśli,

poszukujących odrobiny uwagi.

Może jesteś spełnieniem,

dla jakiego oddalam się za granice

człowieczeństwa?

A może faktem dokonanym,

któremu wręczam każdego poranka

choć jedną łzę?


Czuję na skórze obecność lęku.

Doświadczam jedności

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 49.82