Rozdział I
Cisza wypełniała przestrzeń. Przyjazna, opiekuńcza, przytulna. Czasem nieszczelna.
— To mgła niepamięci — pomyślała nagle.
Ze zdziwieniem zarejestrowała tę myśl i wówczas usłyszała niewyraźne dźwięki. Szuranie, szum, zgrzyt. Nie widziała nic. Słyszała. Jednym tylko zmysłem zaczęła postrzegać zewnętrzność, która na razie nie przynosiła jej zagrożenia.
Właśnie tak pomyślała:
— Na razie nie czuję zagrożenia.
A potem myśl ta rozmyła się. Na granicy postrzegania pojawiły się niejasne zarysy, kontury barwnych plam, pulsujących cieniem przypomnienia bólu, niepokoju, strachu. Bezgłośnie poruszyła wargami. Usiłowała unieść ręce.
— Nie drgnęły — pomyślała ze zdziwieniem.
Z powolnego zapadania się z powrotem w nicość wyrwały ja głosy: natarczywe, ale stonowane, napływające jakby z oddali, niepowodujące odruchu wrogości. W blasku jarzeniowego światła pochylały się nad nią białe postacie.
— To nie są anioły — pomyślała, zanim zorientowała się, że myśl o aniołach i tak nie budzi w niej żadnych skojarzeń. Spoza rzęs rzucane spojrzenia przynosiły informacje chaotyczne, bezładne, niespójne obrazy.
— Pani Tereso! Pani Tereso! — usłyszała wyraźnie i chociaż nie wiedziała, kto mówi i do kogo, miała wrażenie, że identyfikuje postacie, a i otoczenie nie sprawiało wrażenia próżni kosmicznej.
— Jestem w szpitalu — uświadomiła sobie. — Ten biały rozczłonkowany kokon to gips i bandaże.
Zmęczona wysiłkiem odgrodziła się od natarczywości dźwięków i kształtów, zaciskając szczelnie powieki. Pogrążyła się w wygodnej nieczułości.
Ocknęła się, ale, zdając sobie sprawę z upływu czasu, nie potrafiła określić, jak długo była poza granicami świadomości. Może minuty, godziny, dni … Usiłowała otworzyć oczy i poruszyć wargami.
— Panie doktorze — zawołała pielęgniarka. — Pacjentka odzyskuje przytomność.
Spojrzała spod wpół przymkniętych powiek. Nieoczekiwanie, z pełną świadomością, odnalazła zewnętrzne realia: białe ściany, charakterystyczne łóżka, szpitalne monitory, kroplówki, dziwne przewody jak mechaniczne węże oplatające jej ręce.
— Gdzie jestem? Dlaczego mnie więzicie? — spytała. — Torturujecie mnie? — Głos jej zabrzmiał jak skrzypienie zardzewiałych zawiasów. Towarzyszył mu dojmujący ból spieczonego gardła.
— Jest pani w szpitalu. Nikt tu nie stosuje tortur. Znaleziono panią na peryferiach naszego miasteczka. Powiadomiono Pogotowie. I tak znalazła się pani u nas. Diagnoza lekarza z Pogotowia potwierdziła się: pękniecie podstawy czaszki, potłuczenie żeber, naruszenie kości piszczelowej lewej nogi, uszkodzenie lewego nadgarstka. Kurujemy panią od trzech tygodni.
Spojrzała na otaczające ją postacie z niedowierzaniem.
— Szpital? Złamania?
Miała wrażenie, że ogląda jakiś film klasy B i widzi scenę kręconą w sali szpitalnej. Przyjrzała się uważniej ludziom przy jej łóżku. Postanowiła wytypować najważniejszą osobę.
— Ten łysiejący blondyn z pewnością gra rolę ordynatora — oceniła w myślach.
— Nazywam się Adam Jarosz i jestem ordynatorem chirurgii — bezwiednie potwierdził jej przypuszczenie właśnie ten mężczyzna. — Zapewniam, iż stan pani jest stabilny, a najważniejsze jest wyjście ze śpiączki. Podejrzewam jednak, że w tym wypadku nasza kuracja była tylko czynnikiem wspomagającym. Ma pani silny organizm i równie silną osobowość, która przebija się nawet z głębi podświadomości.
Cały czas miała wrażenie, że irracjonalnie weszła w środek fabuły sensacyjnego filmu.
— A może to nowy reality show? — pomyślała i postanowiła sprostać sytuacji.
— Tak, tak, mam zdecydowany charakter — powiedziała — i jeśli rozbieraliście mnie na wizji, to będziemy rozmawiać przez adwokata — mówienie sprawiało jej już mniejszą trudność, nawilżone śliną gardło nie zareagowało ostrym bólem.
Dostrzegła popłoch na twarzach pielęgniarek.
— Ona majaczy — powiedziały niemal równocześnie.
— Ejże — ordynator skierował uważne spojrzenie w stronę pacjentki.
— Bierze nas pani pewnie za wytwory swojej wyobraźni. Oświadczam więc, że jesteśmy w Bolesławiu, w powiatowym szpitalu, na oddziale chirurgicznym. Była pani cały czas w stanie śpiączki pourazowej. Problemem jest brak dokumentów, nie mamy więc danych osobowych potwierdzających np. pani ubezpieczenie. Próbowaliśmy nawiązać z panią kontakt. Niestety, bezowocnie. Zareagowała pani jedynie w pewnym momencie na imię Teresa. Może teraz przedstawi się nam pani i powie coś o sobie.
Poczuła konsternację. — Coś o sobie? — pomyślała i ogarnął ją niepokój.
— Co ja o sobie wiem? Kim jestem? Jak stałam się niezidentyfikowaną ofiarą wypadku?
— Niczego nie powiem.
— Dlaczego? — zdziwienie ordynatora nie zawierało wrogiego podtekstu.
— Po prostu nic nie pamiętam. Nie wiem, kim jestem i dlaczego mam obrażenia. Nie potrafię… — poczuła ogarniającą falę paniki. Opanowały ją emocje, zapierające dech w piersiach.
Monitory zaczęły alarmować, a ona patrzyła na postacie krążące wokół niej, na ich coraz bardziej rozmywające się sylwetki. Powoli zapadała się w nicość.
Gdy znów otworzyła oczy, spostrzegła jasność poranka wypełnionego odgłosami krzątaniny, skojarzonej po chwili namysłu z niedawną informacją o tym, że znajduje się w szpitalu. Na krześle, obok jej łóżka, siedziała dziewczyna, raczej młoda kobieta, o miłej powierzchowności, z szarymi, świetlistymi oczyma. Smukłymi, zadbanymi dłońmi jakby bezwiednie wygładzała pościel na brzegu szpitalnego łóżka.
— Kim pani jest? — spytała pacjentka, nie usiłując nawet snuć domysłów.
— Witam! Mam na imię Magda i jestem psychologiem. Wezwano mnie na konsultacje. Porozmawia pani ze mną, Tereso?
— Jestem… Teresa…?
— Nazwijmy panią w ten sposób, mniej lub bardziej umownie.
— Nie czuję chyba związku z tym imieniem. Jest ono w tej chwili dla mnie pustym dźwiękiem. Jeżeli jednak nie ma alternatywy, myślę, że można tak się do mnie zwracać.
— Proponuję bardziej bezpośrednią formę: mówmy sobie po imieniu — Magda starała się wprowadzić nieco luzu.
— Nie zależy mi na formie...chyba bez… pani… będzie lepiej..
— Ok, co pamiętasz?
— Nic, kompletnie nic, czarna dziura.
— No, nie...Może inaczej. Poproszę o cokolwiek. Zacznijmy od tego, co aktualne. Leżysz na chirurgii po operacji. Miałaś poważne obrażenia. Potem zostaniesz przeniesiona na oddział rehabilitacji neurologicznej, a lekarze zapewniają, że twoja pełna sprawność fizyczna to tylko kwestia czasu, nie powinno być nawet widocznych blizn powypadkowych.
— A ból? Nadal cierpię. Boję się każdego ruchu.
— Zmniejszają ci już dawki środków antybólowych, jest więc naprawdę zdecydowanie lepiej. Ordynator zapewnia, że nie ma żadnych powikłań. Twoje cierpienie to bardziej sprawa psychiki. Jeśli przestaniesz się bać bólu, na pewno poczujesz się lepiej. Popatrz, już ci zdjęto gips. Zaufaj mi, spróbuj unieść ręce, porusz palcami, choć troszeczkę zegnij nogi.
— Jestem Teresą — powiedziała do siebie w myślach — niech będzie. Poradzę sobie z bólem i sprawdzę, na ile mogę się poruszać.
Pacjentka usiłowała podnieść się. Niekoniecznie wstać. Usiąść chociażby. Wyobrażenie sobie ruchu przyszło bez trudności. Zwiotczałe mięśnie odmawiały jednak posłuchu. Mimo wszystko uwierzyła, że umiejętność poruszania się to tylko kwestia czasu, ćwiczeń i samozaparcia. Palce zginały się swobodnie, nadgarstki miała sprawne, gorzej było z uruchomieniem całych kończyn. Odważyła się na więcej, niż zaproponowała jej Magda — powoli, na chwilę, uniosła głowę. Nie zabolało. Co więcej, przyszło to jej bez spodziewanego trudu. Powtórzyła tę czynność kilkakrotnie.
— Brawo! — wręcz krzyknęła Magda. — Przed nami świetlana przyszłość. Ale przy mnie nie popisuj się sprawnością. Zaraz przyjdzie rehabilitant i poprowadzi ćwiczenia. Ja chciałam ci tylko pomóc zrozumieć, jak wiele może zależeć od ciebie. Jesteś świetna.
— Naprawdę? — ucieszyła się Teresa. — Odnajdę siebie? Będę wiedziała, kim jestem? Skąd i dokąd zmierzałam?
— Nie tak od razu. Ale wierzę, że uda się to szybciej, niż nam się teraz wydaje. Dziś doszłyśmy do pewnych ustaleń: akceptujesz imię Teresa, które jest na pewno związane z tobą, przeszłaś pomyślnie kilka zabiegów chirurgicznych, chcesz szybko powrócić do pełnej sprawności fizycznej i...chyba mnie polubiłaś. Jak na pierwsze spotkanie to spory mój sukces. Twój zresztą — też.
Teresa usłyszała jeszcze sympatycznie brzmiące — bye, bye — i, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zobaczyła sylwetkę oddalającej się postaci. Przymknęła oczy, nie chcąc patrzeć na codzienną szpitalną krzątaninę, która stała się ostatnio cząstką jej życia. Rutynowe zabiegi znosiła ze stoickim spokojem jako rzecz wprawdzie uciążliwą, lecz nieuniknioną. Po rozmowie z Magdą mimowolnie zaczęła myśleć o sobie. Ze zdziwieniem stwierdziła, iż ma wrażenie nie tyle rozdwojenia jaźni, co pozostawania w roli obserwatora, który równocześnie bierze udział w jakichś bliżej niesprecyzowanych wydarzeniach, widzianych fragmentarycznie. Miała też poczucie istnienia jakiegoś niewyraźnego dramatycznego podtekstu.
Pogrążyła się w półśnie, a może w jakimś szczególnym transie wywołanym napływającymi wspomnieniami.
Najpierw zamajaczyły niewyraźne kontury dwóch postaci. Potem obraz urealnił się. Pojawiły się barwy i dźwięki. Zdawało się jej, że widzi siebie w sytuacji niedwuznacznej. Mężczyzna, leżący obok niej na nieco zdezelowanej kanapie, powoli rozbierał ją. Rozpinał biustonosz, zsuwał go, delikatnie głaszcząc jej odkryte ramiona. Widziała tylko nagie męskie plecy, ciemne włosy, zarys młodzieńczej sylwetki. W swojej postawie dostrzegła akceptację i bierne przyzwolenie. Nagle usłyszała krzyk. Przejmujący, na wysokiej nucie. Zobaczyła też dziewczynę stojącą w szeroko otwartych drzwiach. Nie potrafiła dostrzec niczego więcej poza, porażoną niczym na obrazie Muncha, niemal bezcielesną, twarzą kobiecą.
Rozdział II
Gdy następnego dnia przyszła Magda, Teresa bez wahania postanowiła opowiedzieć ten swój niby–sen.
Magda zareagowała pytaniem: — Czy po wypadku choć raz przeglądałaś się w lustrze?
— Nie… nie przyszło mi to na myśl… w ogóle nie zainteresowałam się, jak wyglądam. Wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonywały salowe. Nie mam kosmetyków, nie posiadam nawet własnej szczoteczki do zębów. Lusterka zresztą też. Ale teraz …teraz… uważam, że masz rację. Chcę zobaczyć przynajmniej swoją twarz.
Magda podała jej lusterko bez słowa komentarza. Teresa uważnie patrzyła na swoje odbicie.
Mam ciemne włosy, półdługie, do ramion. Są świetnie przystrzyżone, chodziłam więc do dobrego fryzjera. Oczy piwne, brwi właściwie wydepilowane. Rysy mojej twarzy są regularne. Karnację i cerę też mam niezłą. Jak na tak długi pobyt w szpitalu i brak makijażu, prezentuję się całkiem dobrze.
— A ile masz lat? — spytała Magda.
— Tego z lusterka nie da się wyczytać — roześmiała się Teresa. — No, może trochę — dodała po chwili. — Nie jestem nastolatką ani staruszką. Ale tak naprawdę nie wiem, w jakim jestem wieku.
— Lekarze oceniają twój wiek na mniej więcej czterdziestkę. Zgadzam się z ich opinią. A ty? Przecież widziałaś, jak twierdzisz, samą siebie.
— Lusterko pokazuje mi inną nieco twarz, niż mój sen–wspomnienie. Pamiętam twarz młodej dziewczyny. Teraz wyglądam znacznie starzej.
Magda zamyśliła się. Popatrzyła na Teresę z nagłym błyskiem zrozumienia.
— To przecież proste. Wspomnienie dotyczy wcześniejszego okresu twojego życia. Nie pamiętasz teraźniejszości. Sięgasz bezwiednie do przeszłości. Dość odległej zresztą. Dlaczego jednak wspominasz tę właśnie scenę? Może stanowi ona ważny moment w twoim życiu? Mam wrażenie, że nie fantazjujesz. Naprawdę przypomniałaś sobie konkretny fakt.
Po wyjściu Magdy Teresa zaczęła myśleć o scenie ze wspomnień, która, w miarę upływu czasu, niepokoiła ją coraz bardziej. Wiedziała, że musi spróbować przeanalizować te fakty, dopóki pamięć jej znów nie zawiedzie.
Prawdopodobnie działo się to ze dwadzieścia lat temu — stwierdziła, przypominając siebie samą ze snu–transu, o którym wiedziała, że jest echem wspomnienia sprzed lat, skrywanego dotychczas w podświadomości. — Ta postać, stojąca w otwartych drzwiach, to ktoś mi bliski, jej cierpienie odczuwam jak własne. Dlaczego?
Teresa skupiła się na przypominaniu sobie szczegółów, jak gdyby skanując w pamięci wielokrotne przybliżenie zapamiętanego obrazu. Nieco krępa sylwetka młodej dziewczyny, jasne włosy, bure oczy o spojrzeniu kojarzącym się z chmurą gradową. Ciemna futryna drzwi stanowiła pewne ramy, wyodrębniające dziewczynę z nieokreślonego tła. Nie dziewczynę, raczej młodą kobietę z piegowatym, zadartym nosem i wykrzywionymi grymasem ustami.
Znam ją na pewno, a przynajmniej kiedyś byłyśmy sobie bliskie — myślała z rozdrażnieniem Teresa.
I nagle błysk przypomnienia — Irena! Moja najlepsza kumpela ze studiów! Taka, co to zawsze na dobre i na złe! Ileż jej zawdzięczałam! Notatki z wykładów, przyjazne trwanie na giełdzie, kiedy przed samym wejściem na egzamin usiłowałam gorączkowo uzupełnić wiedzę lekturową, wspólne latanie za komisem z scs–u …
— Wzruszyła się. Równocześnie tak była przejęta faktem nierozpoznania przyjaciółki od razu, że całkiem zapomniała o innych elementach, przywołanej w pamięci, sytuacji. Ogarnęło ją poczucie winy. Przemożne, chyba niewspółmierne do sprawy.
Czy dlatego zaczęłam się dręczyć, że teraz nie pamiętałam, czy dlatego, że zapomniałam już kiedyś?
Zorientowała się, że nie jest w stanie sama rozproszyć tych wątpliwości. Po wieczornym obchodzie podano jej zwiększoną dawkę środków uspakajających, sądząc, że spotkanie z psychologiem rozdrażniło ją.
Zapadła w sen–koszmar. Uciekała w nim od długich cieni, posępnie i natrętnie chwytających ją w swoje objęcia, od łez, których smak czuła na spierzchniętych wargach, od załamanych rąk… Nogi jej ciążyły ołowiem. Z trudem odrywała je od spopielałej ziemi. Wyrywała się powojom, oplatającym poczerniałe kikuty niebotycznych drzew i tworzących między nimi monstrualną sieć. Biegła przed siebie, bez określonego celu. Słyszała pomruki burzy: to zbliżającej się, to oddalającej. Widziała wokół ponurą ciemność, czuła ją, słyszała. Wreszcie dotarła do jej kresu. Spostrzegła mgłę, mleczny opar unoszący się aż po coraz przyjaźniejszy jasny horyzont. Zatrzymała się, uspokojona wyciszonymi, przyjaznymi głosami docierającymi spoza obrębu jej snu.
Rozdział III
Na następnej sesji Magda zaproponowała zapisywanie rozmów na dyktafonie. Teresa nie miała obiekcji.
— Tak, tak, uważam to za doskonały pomysł.
Nagrywanie pomoże nam w uporządkowaniu wspomnień. Jeżeli nie będzie w nich chronologii, pozwoli też na uzupełnianie fragmentaryczności. Może się zdarzyć, że w którymś momencie zmienisz zdanie, wówczas natychmiast wyłączę dyktafon — dodała jeszcze Magda. — Ty decydujesz. Rozumiesz?
Zamyślona Teresa potakująco skinęła głową, jakby kwestia nagrywania rozmów nie stanowiła dla niej istotnego problemu. Widać było, że jest skoncentrowana na czymś innym.
Dla mnie sprawą nadrzędną jest odzyskanie tożsamości — powiedziała. Zaakceptuję więc każdy sposób, każdą metodę, nawet jeśli wspólnie poznamy niewygodną dla mnie prawdę. Nie czuję się typem przestępczym — zażartowała z nieco wisielczym humorem — ale może są w moim życiu wydarzenia trudne do zaakceptowania. Kto wie?
Nie obiecuj sobie jednak zbyt wiele — zastrzegła po namyśle. — Nie wiem, ile zdarzeń zdołam sobie przypomnieć. Nie jestem też pewna, czy to, co sobie przypomnę, zaistniało rzeczywiście, czy przedstawię ci wyłącznie twory mojej wyobraźni.
Każda ewentualność będzie stanowić dla mnie podstawę do poznania nie tylko twoich działań, ale także sposobu widzenia świata i ludzi — oświadczyła zdecydowanie Magda.
Dobrze, posłuchaj…
Teresa opowiedziała o swoim wczorajszym transie–koszmarze, skupiając uwagę na dokładnym opisie sytuacji. Nie pominęła jednak przeżywanych emocji i wniosków, do których usiłowała dojść. W trakcie tej opowieści Magda sporządziła zarys wywiadu. Wiedziała wprawdzie, że taśmę przesłucha jeszcze kilkakrotnie, zanim postawi pewne hipotezy, ale chciała teraz, na gorąco, poznać sposób interpretacji dokonywanej przez swoją pacjentkę i kolejność przedstawianych przez nią elementów przedstawionego obrazu. Teraz zaczęła stawiać pytania. Poprosiła równocześnie o uszczegółowienie, w miarę możliwości, wszystkich skojarzeń.
— Dlaczego utkwił ci w pamięci przede wszystkim obraz dziewczyny wchodzącej do pokoju?
— Chyba od razu byłam przekonana, że ją znałam.
— Mówisz: znałam?
— No, właśnie — znałam… kiedyś…
— Co pamiętasz?
— Coraz więcej...Tak...Mam wrażenie, że widziałyśmy się… wczoraj. Wiem, że to niemożliwe. Przypomina mi się sporo różnych szczegółów, trochę wyrywkowo, ale jednak…
— Proszę, opowiedz mi, co i jak pamiętasz.
— Irena, Irenka, dla najbliższych Renia. Moja studencka przyjaciółka, powierniczka, podpora duchowa. Bratnia dusza w potyczkach z formami staro-cerkiewno-słowiańskimi. Antystresowe Pogotowie Ratunkowe. Zawsze pogodna, uśmiechnięta, miła. Jedynaczka, z inteligenckimi, jeszcze lwowskimi, korzeniami. Mieszkała z rodzicami: ojcem — chirurgiem, matką — stomatologiem. Mieli dużą willę na Biskupinie.
— Zaraz, zaraz… Trochę to nieprofesjonalnie, ale muszę ci przerwać. Mamy już pierwszy trop. Biskupin to dzielnica Wrocławia. Prawda?
— Tak… — Teresę zaskoczyło to pytanie.
— No, widzisz! Dowiedziałyśmy się właśnie mimochodem, że studiowałaś we Wrocławiu, a informacją o scs–ie zasugerowałaś kierunek studiów. Czy obie byłyście na polonistyce?
— Owszem. Zaprzyjaźniłyśmy się od razu na pierwszym roku, a na trzecim, gdy straciłam akademik, zamieszkałam u niej. No, może nie tyle u niej, co w domu jej rodziców, oczywiście za ich całkowitą aprobatą.
— I jak? Zaaklimatyzowałaś się? Może były jakieś zgrzyty?
— Nie, w porządku. Byłyśmy z Renią jak papużki nierozłączki. Jej ojciec godzinami uczył nas grać w szachy, nie zważając, że w tej dziedzinie byłyśmy niewyuczalne, często podwoził nas na zajęcia, poznawał naszych kolejnych chłopaków.
— A matka?
— Też była w porządku. Nie… Nie cały czas… Po mniej więcej roku zaczęła robić aluzje do mojego powrotu do Akademika.
— Przecież straciłaś Akademik?
— Tylko na czas generalnego remontu.
— Mogłaś więc tam wrócić?
— Oczywiście, ale mieszkanie z Renią chroniło mnie przed depresją, chandrami, niedojadaniem. Dawało poczucie komfortu, nie tylko psychicznego.
— Ustawiłaś się więc życiowo.
— Nie, to nie tak. Nie w sensie materialnym. Płaciłam za pokój, a Renia spędzała znaczną część wakacji u mojej rodziny w Bieszczadach, Białowieży i na Mazurach.– Teresa przerwała na moment, jakby szukając najodpowiedniejszych określeń, po czym oświadczyła zdecydowanie. — W domu Reni panowała wspaniała atmosfera, szacunek międzypokoleniowy, życzliwość, trudna do określenia więź między domownikami. Czułam się tam jak w życiowej przystani.
— Nawet z niechętną ci matką?
— Nie było niechęci. Po prostu z upływem czasu pojawiło się mniej serdeczności z jej strony… jakiś dystans wobec… mnie. Nic oczywistego, pewien chłód, zresztą bardziej przeczuty, niż zauważalny. Renia twierdziła, że jestem przewrażliwiona, bo jej mama cały czas jednakowo życzliwie mnie traktuje.
— Może tak właśnie było?
— Niczego nie jestem pewna. To takie stare dzieje.
— Jak stare?
— Nie wiem… Jestem coraz bardziej przekonana, że od wielu lat nie utrzymuję kontaktów z Renią i nie pytaj mnie dlaczego, bo w tej chwili nie mam pojęcia.
— Dobrze. Zostawmy na razie tę sprawę.
— Czyli kończymy dziś naszą sesję.
— Jesteś wyczerpana?
— Nie… nie…
— To może jeszcze trochę powspominamy?
— Powspominamy?
— Tak. Interesuje mnie całość obrazu, przywoływanego przez twoją podświadomość. Nie znasz powodów przerażenia Reni. Wierzę ci. Ale chciałabym, żebyś wróciła do wspomnień i przedstawiła mi raz jeszcze całość przypominanej sytuacji.
— Poczekaj — Teresa zareagowała pewną dozą niepewności.
— Czujesz się zmęczona? — w głosie Magdy zadźwięczało poczucie winy.
— Nie o to chodzi. Chcę dalej opowiadać, ale muszę zastrzec, że moje wspomnienia przybierają formę stop klatek, są więc na pewno bardzo wyrywkowe. Niemniej jednak…
— Niemniej jednak powiedzą nam sporo o tobie sprzed lat, a to jest bardziej ważne, niż sama przypuszczasz.
— No więc… Nie, nie zaczyna się zdania od więc …?
— Jesteś polonistką i prawdopodobnie uczyłaś w szkole, skoro takie uwagi przychodzą ci na myśl.
— Możliwe, że masz rację — Teresa zgodziła się z tą sugestią. — Zauważyłam u siebie tendencje do pouczania, poprawiania. Wprawdzie ich dotychczas nie uzewnętrzniałam, ale czuję je.
— Zaraz, zaraz… — Magda przerwała tę dygresję. — Miałyśmy rozmawiać teraz o konkretnej sprawie.
— Tak jest generale! — Teresa żartobliwie usiłowała zasalutować, ale chwilę potem spoważniała. — Na czym mam skupić uwagę?
— Kim jest ten młody, jak twierdziłaś, mężczyzna?
— To mąż Reni.
— Cooo?
— O, Boże! — krzyknęła z przestrachem Teresa. — Tak było rzeczywiście. Tam, na kanapie z Romkiem, mężem Reni… Od niedawna mężem… Czy ja nie fantazjuję?! Może coś mi się ubzdurało?! On i… ja?!
— Jesteś przerażona. Czy przypuszczasz, że…
— Nie ponaglaj mnie. Muszę to sobie dokładnie przypomnieć.
— Mam o coś zapytać?
— Nie, nie… Sama muszę rozliczyć się z tym, co pamiętam o sobie.
— To trudne?
— Tak, zdecydowanie niełatwe, ale czuję, że muszę ci o tym opowiedzieć. Nie podam wszystkich szczegółów, bo ich nie pamiętam.
— Niczego ci nie chcę nakazywać — Magda powściągnęła emocje. — Mów po prostu wszystko, co sobie przypomniałaś. Nie krępuj się. Jesteśmy same, a mnie obowiązuje tajemnica zawodowa.
— Jeszcze jedno — dodała po chwili. — Nadal nagrywamy?
— Teresa przyzwalająco kiwnęła głową. Mocno nabrała tchu, niczym zawodnik przed skokiem z trampoliny. Przymknęła oczy. Z pewnymi oporami usiłowała przypomnieć sobie tamte wydarzenia. Nie znała przyczynywłasnej niechęci, przeczuwała jednak, że kiedyś z pełną świadomością wyparła je ze swojej pamięci.
— Zostaliśmy sami w domu — zaczęła mówić głosem nieco przyciszonym. — To znaczy: Romek i ja. Poznałam go wcześniej. Właściwie razem z Renią kiedyś wpadłyśmy do klubu na dyskotekę. Romek przysiadł się do naszej paczki. Był z medykami, ale wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, co studiuje. Nawet nie zainteresowałyśmy się, czy cokolwiek studiuje. Dopiero potem okazało się, że z poślizgami kończy medycynę. Brał dziekankę, przenosił się na inny wydział. Sam żartował: z internisty na zębistę.
Teresa uśmiechnęła się i rozpogodziła, jakby wspomnienie tego żartu przeniosło ją do beztroskich czasów. Przestała martwić się, że wspomnienia pogłębią jej stres, powrócą jak fala negatywnych emocji.
— Była to taka niezobowiązująca, przelotna znajomość — ciągnęła po chwili. — Wpadłam na niego kilkakrotnie na jakichś kumplowskich imprezach. Pozachwycał się mną co nieco, pchając się z łapami, też niezbyt nadmiernie, a jak po nich oberwał, obyło się bez wielkiej obrazy. Nawet nie bardzo pamiętałam, jak wyglądał. Kiedy więc Renia zaczęła mi opowiadać o swoim zauroczeniu facetem o imieniu Romek, nie skojarzyłam go. Nigdy zresztą nie uszczęśliwiałyśmy się na siłę dawaniem sobie zbawiennych rad. Przyjęłam do wiadomości fakt: Renia zakochała się. Niepowtarzalnie, jedynie, na amen. Mówiła o nim samymi wykrzyknikami.
Teresa umilkła na chwilę pogrążona we wspomnieniach, niewywołujących, jak dotąd, negatywnych emocji. Niemniej jednak jej tembr głosu nabrał jakby matowego akcentu. Można było zauważyć pojawienie się napięcia: w głosie, w zaciśniętych dłoniach, w przygryzieniu warg. Magda, pozornie nieporuszona, zamarła w oczekiwaniu. Minęła minuta, dwie, trzy… może więcej… czas na pozór przestał płynąć. Wreszcie Teresa zdecydowała się. Zaczęła znów mówić. Najpierw z trudem, walcząc chyba bardziej z wewnętrznymi oporami, niż z lukami w pamięci.
— Myślałam początkowo, że niezbyt pasują do siebie: akuratna, prostolinijna, solidna, ale trochę nieżyciowa jedynaczka i fajny imprezowicz, walczący o swoje miejsce na ziemi. Potem zmieniłam zdanie. Romek nie podrywał Reni. On ją adorował według reguł obowiązujących ze dwa pokolenia wstecz.
— Jak to należy rozumieć? — Magda nie była pewna, czy obie jednakowo oceniają zalety i wady mniej lub bardziej zamierzchłej obyczajowości. Nie miała pewności, nie umiała rozróżnić, na ile Teresa przekazuje jej wrażenia z przeszłości, a na ile obecną ocenę tamtej sytuacji. Przyjęła założenie, że uwierzy we względnie bezstronny przekaz zdarzeń i emocji z przeszłości. Później ewentualnie zweryfikuje swoją opinię.
— Ach, nie tylko morze kwiatów, nawet nieokazjonalnie. Zapraszanie do Filharmonii i Reni, i jej rodziców. Zamówienie u kolegi, znanego dziś malarza, portretu Reni — Teresa zaczęła okazywać zniecierpliwienie.– Jakaś taka aura wiernopoddańcza, nieustanne nadskakiwanie.
— To musiało być ekstra sztuczne.
— A wiesz, że nie. Może ja to źle przekazuję. Romkowi wszystko wychodziło z takim wdziękiem, że nikt nie odbierał go jako pozera. Nawet, gdy w szalenie nieścisłą rocznicę poznania się zaprosił Renię, mnie i kilku swoich kumpli z dziewczynami do schroniska Pod Muflonem. Sprowadził kapelę cygańską. Poprosił Renię wówczas o rękę, a właściwe o pozwolenie starania się (jak to określił półżartem, półserio). Ubaw zapowiadał się przedni, no i mocno alkoholowy. Kolega Romka był kierownikiem tego schroniska, więc impreza mogła trwać prawie jak góralskie wesele z ograniczonym budżetem. W życiu nie miałam tak monstrualnego kaca.
— Czy byli wtedy razem, Roman i Renia?
— Rozumiem, co masz na myśli — Teresa uśmiechnęła się. — To dość popularne określenie.
— Byli? — Magda nie dała się zbić z tropu.
— Tak. Tam, w schronisku Renia przeżywała swój pierwszy raz. Powiedziała mi, zwierzyła się. Najpierw ja, nie jej rodzice… Ja byłam powiernicą, gdy wkraczała w kobiecą dorosłość.
— Jak to przyjęła?
— Z euforią!
— A ty?
— Co ja?
— Jak zareagowałaś?
— Na co?
— Na związek swojej przyjaciółki. Na jej bycie z Romkiem. Ucieszyłaś się, zmartwiłaś? Co jej powiedziałaś?
— Nie mam pojęcia. Film mi się teraz urwał.
— Nie wykręcaj się — gniewnie zareagowała Magda. — Opowiadasz niby dokładnie, ale sama wiesz, że coś ciągle ukrywasz. Zaczynam podejrzewać, że robisz to celowo.
— No, coś ty… nie… nie ukrywam nic… widocznie… nie pamiętam.
— Albo świadomie chciałaś i chcesz zapomnieć. Nie potrafisz być szczera — twoja sprawa. Ale ja, w takim wypadku, nie będę mogła ci pomóc. Pamiętaj, że jestem doświadczonym psychologiem i przeważnie wyczuwam fałsz, celowe przekłamanie.
— Nie kłamię!… Może przemilczam?…
— Masz prawo. Nic mi po wymuszonych zwierzeniach — Magda była stanowcza. — Przemyśl to jeszcze. Tymczasem znikam. Cześć!
— Nie odchodź! Powiem ci wszystko, co pamiętam i jak pamiętam. A ty mnie rozgrzeszysz lub nie. W każdym bądź razie wierzę, że na pewno postarasz się mnie zrozumieć.
— Może wrócimy do tej sprawy jutro? Chyba jesteś już zmęczona.
Rozdział IV
Teresa milczała tylko krótką chwilę. Popatrzyła na Magdę z wyraźnym wyrzutem.
— Nie, nie, teraz… teraz porozmawiamy, teraz, gdy wróciły do mnie dręczące wspomnienia, pozornie wyrzucone na obrzeża pamięci, teraz… chcę ci opowiedzieć.
— Nie gorączkuj się — Magda pogłaskała delikatnie jej splecione kurczowo dłonie. — Odpręż się, rozluźnij… Nie odejdę.
— Miałaś rację — Teresa uchwyciła rękę Magdy jak linę ratunkową. — Pod Muflonem nie wszystko było proste i oczywiste. Byłam jedynym singlem. Odpowiadało mi to, bo właśnie krótko przed wyjazdem w góry stałam się dziewczyną po przejściach. Mój chłopak wyjechał z rodzicami do Stanów, a ja, zresztą słusznie, nie uwierzyłam w romans na odległość. Dla mnie taki wyjazd w tamtym czasie był nierealny.
— Byłaś załamana?
— Przede wszystkim smutna i … — zaczęła niepewnie Teresa. — Tak, czułam się zdołowana, jeżeli mam być do końca szczera.
— A w schronisku nieustający jubel. Czy tak? Dobrze to pamiętasz, Tereso?
— Na szczęście piąte przez dziesiąte. Trochę popijałam, ale żadnej trawki, nic z tych rzeczy. Baby poobrażały się na mnie, bo ich męskie połówki usiłowały dotrzymać mi towarzystwa.
— W jakim sensie?
— W każdym. To było obrzydliwe — Teresa skrzywiła się. — Przystawiali się do mnie pierwszego dnia, a moje stanowcze nie odbierali, chyba lekko naćpani, jako swoisty rodzaj droczenia się. Dyskomfort absolutny. Chciałam wyjechać. Renia prosiła o pozostanie, perswadowała. Wiedziała przecież, że jestem w kompletnym dołku i nie chciała mnie zostawić samej sobie. Zresztą następnego dnia wszystko wróciło do normy. Chłopcy wystąpili z przeprosinami. No, nie zbiorowo. Każdy coś wybąkał na temat męskich oczekiwań i marzeń, których spełnieniem miałam być właśnie ja. Tak naprawdę to Romek pokajał się w ich imieniu. Załagodził sprawę. Przekonał mnie. Jednodniowi podrywacze oferowali swoje towarzystwo już bez dwuznacznych propozycji. Dziewczyny przestały się boczyć. I wtedy właśnie… — Teresa przerwała na moment.
— Wtedy Renia… Nie, wtedy ja...przespałam się… z Romkiem, mimo że znałam jego zamiary wobec mojej najlepszej przyjaciółki, mimo że wiedziałam o jej zaangażowaniu, mimo że nic specjalnego do niego nie czułam.
— Dlaczego?!
— Nie wiem. Nie znaczy to, że zapomniałam. Dobrze pamiętam, że nie wiedziałam i nie wiem, dlaczego wtedy poszłam z nim do łóżka — plątała się Teresa.
— Podobał ci się?
— Niespecjalnie. Obiektywnie — tak, a subiektywnie — nie był w moim typie. Trochę macho. Trochę wąż. Stale przekonany, iż wie, co tygrysy lubią najbardziej. Na dłuższą metę męczący. Dlaczego właśnie dla niego zapomniałam o lojalności wobec przyjaciółki? Chyba nigdy nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie.
— Czy ode mnie oczekujesz odpowiedzi?
— Nie, skądże. Odpowiedź nie istnieje. I nie to wydarzenie wróciło do mnie dręczącym koszmarem. Nie ja wyłącznie, w tym wypadku, zawiniłam wobec Reni. Inicjatorem był Romek, a ja, ja...pewnie wówczas rozładowywałam własne frustracje. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale w tamtej sytuacji nie było dramatyzmu. Uwierz mi. Ot, tak w życiu bywa. Kwestia zdrady albo innego wyboru, jak kto woli.
— Czy nie za duża doza cynizmu? Naprawdę tak myślałaś Tereso?
— Tak myślało moje środowisko.
— Renia też?
— Nie. Renia i jej rodzice — nie. Lojalność, każda lojalność, była ich życiową dewizą.
— Teresa zamyśliła się. Relacjonowała Magdzie to, co stopniowo odsłaniała jej oporna pamięć. Do pewnego momentu nie miała pewności, że mówi o sobie. Dopiero teraz zabolało.
— To na mnie zawiodła się Renia — pomyślała. — To mnie zaliczył Romek. Komu zaszkodziłam? Najbardziej sobie.
Magda z niepokojem spoglądała na Teresę, przypuszczając, że nastąpił kres jej otwartości. Zacięte usta, przedłużające się milczenie. Chciała jakoś pozytywnie zareagować, zasugerować swoją życzliwość. Zanim jednak zdecydowała się na jakikolwiek gest czy słowo, Teresa znów zaczęła mówić.
— Renia nigdy nie dowiedziała się o tej zdradzie Romka. Zresztą nikt się nawet nie domyślał. Romek był dyskretny, ja — też. Jednakże latami przechowuję w pamięci, wbrew własnej woli, schroniskowy mini romans i czuję niesmak wobec samej siebie. Czy słusznie? — zwróciła się z pytaniem do Magdy.
— Nie rozpatrujemy w tej chwili żadnych kwestii etycznych — oświadczyła zdecydowanie Magda. — Chcę, żebyś, bez selekcjonowania i oceniania, opowiedziała mi o wszystkim, co aktualnie ci się przypomina.
Teresa nie od razu zareagowała. Nagle ogarnęło ją przemożne poczucie osamotnienia. Równocześnie wspomnienia zaczęły się odrealniać i przybierać formę starych wyblakłych fotografii z pożółkłymi twarzami osób, których się już nie pamięta. Przymknęła oczy i zaczęła się znów pogrążać w kojącej nicości. Wokół niej zapanowała cisza. Kolory zanikały.
To była jednak tylko chwila. Poczuła bowiem, że ktoś trzyma jej dłonie i nie pozwala uciec od rzeczywistości, od siebie, od wspomnień. Usłyszała spokojny, kojący głos: przyjazny, ale stanowczy. Nie liczyły się słowa. Ważniejszy był sposób mówienia, przynoszący w swej warstwie brzmieniowej gwarancje spokoju. Otworzyła oczy i przez moment nie skojarzyła z nikim kobiecej twarzy z troską pochylającej się nad nią. Po chwili jednak rozpoznała ją.
— Jesteś Magda — powiedziała najpierw półgłosem, a potem krzyknęła:
— Jesteś przy mnie Madziu, nie odtrącasz mnie!
— Już dobrze, dobrze — Magda poczuła wzruszenie. — Na mnie możesz polegać. Spróbuj zasnąć.
— Nie. Pamiętam, kim jesteś i o czym rozmawiałyśmy. Chcę ciągnąć swoją opowieść do końca.
— Do końca? — Magda zareagowała zdziwieniem.
— No, chcę powiedzieć wszystko, co teraz przypomniało mi się. Pomóż mi wrócić do przerwanych wątków.
Magda nie od razu zareagowała. Tak naprawdę chciała zakończyć dzisiejszą sesję, przesłuchać taśmy i samej sobie odpowiedzieć na pytanie o wiarygodność wspomnień i utożsamiania się Teresy z bohaterką opowiadanej przez nią historii. Miała nieodparte wrażenie, że ginie gdzieś jej obiektywizm i zaczyna zbyt emocjonalnie reagować na opowieść pacjentki. Potrzebowała czasu na otrząśnięcie się z powstającej, tu i teraz, pewnej formy mimowolnego manipulowania nią. Gdy jednak spojrzała na swoją rozmówczynię, zrozumiała, że musi wysłuchać jej zwierzeń dziś, inaczej straci wątły kredyt zaufania. Przez chwilę zastanawiała się nad sformułowaniem pytania, które uważała za dość istotne.
— Czy przypomniałaś sobie, dlaczego uważałaś, że mama Reni przestała cię lubić? — spytała.
— Już wiem, pamiętam — Teresa chyba sama poczuła się zaskoczona tym wspomnieniem. — Okazało się, że podejrzewała mnie o romans ze swoim mężem. Zupełnie bezpodstawnie. Ojciec Reni opowiadał, że wychowywał się w licznej rodzinie. Wojna zabrała mu wielu bliskich: zaginęli, rozproszyli się po świecie. Chciał, by Renia miała rodzeństwo, ale jego żona nie mogła mieć więcej dzieci. Kompensował sobie rodzicielskie zapędy, przebywając często w gronie przyjaciół córki. Interesowało go wszystko: był kumplem, powiernikiem, opiekunem.
— Jesteś pewna, że nic innego nie łączyło cię z nim?
— Oczywiście. To był kryształowy facet, ubóstwiający swoją żonę i córkę.
— Skąd więc wynikły podejrzenia, o których mówisz?
— Pewnie z jej kompleksów, może klimakterium…
— Jakich kompleksów?
— Pojęcia nie mam. Babka atrakcyjna, z klasą, ale taka… na dystans… bez jakichkolwiek spontanicznych odruchów. Zresztą nigdy mi nie powiedziała wyraźnie o swoich podejrzeniach. Mówiła podtekstami. W niektórych rozmowach dawała mi do zrozumienia. Na szczęście Renia i jej ojciec byli tak prostolinijni, że te przypuszczenia nigdy nie były dla nich czytelne. Zresztą ja sama nie byłam pewna sensu i celu naprawdę subtelnych i bardzo rzadkich aluzji.
Teresa przerwała, uznając ten wątek za wyczerpany i czekając na dalsze pytania, sugestie. Magda pomyślała, że nawet, jeżeli Teresa nie mówi całej prawdy i tylko prawdy, to przekazuje jej tak właśnie zapamiętaną sytuację. Nie budzi ona w niej głębszych emocji, więc nie to wspomnienie jest źródłem przerażenia. Coś innego stanowi dla niej koszmar.
— Wróć myślami jeszcze raz do zapamiętanego obrazu z przeszłości — zasugerowała Teresie. — Widziałaś krzyczącą Renię, siebie w ramionach Romka… Kogo jeszcze?
— Nikogo! Czy Romek, ja i Renia to mało?!
— Nie irytuj się. Proszę. Czy na pewno jest to jeden spójny obraz, a nie dwie nakładające się sytuacje? Jesteś o tym przekonana?
— Teresa zastanowiła się. Ujrzała tę scenę pod innym kątem. Patrzyła na zdarzenie nie jak obiektywny obserwator, ale z pozycji półleżącej roznegliżowanej dziewczyny. Widziała kawałki morelowej tapety, białego sufitu i ciemnobrązowej framugi drzwi.
— Na pewno wspominam jedno, istotne dla mnie, wydarzenie — powiedziała z pełnym przekonaniem. — Jestem …w salonie… Jesteśmy w salonie. Renia niespodziewanie weszła, gdy my z Romkiem… nie… gdy Romek mnie… to ten drugi raz… i Renia tym razem zobaczyła, przekonała, dowiedziała się. Ale nie to jest najgorsze!
Magda spostrzegła łzy, wypełniające oczy opowiadającej. Nie odzywała się. Czekała, aż Teresa sama postanowi, na ile może się jeszcze otworzyć. Nie miała przy tym pewności, że usłyszy dalsze wyznania. Przez długą chwilę panowała napięta cisza. Terapeutka nie przerywała jej. Czekała na szczere słowa pacjentki. Niewymuszone. Wreszcie Teresa zdecydowała się.
— Ja nie tłumaczyłam się, nie przepraszałam. Podniosłam się, poprawiłam bluzkę i spytałam Renię: — Czy ty także uważasz, że Romek jest dobry w te klocki?
Magda usiłowała coś powiedzieć, ale Teresa, płacząc, odwróciła się do ściany i kategorycznie wyprosiła ją z sali.
Rozdział V
Minęły trzy dni od chwili, gdy Magda rozstała się z Teresą. Ordynator chirurgii prosił wszystkich o nieodwiedzanie pacjentki. Badania i konsultacje wytrącały ją bowiem ze zwykłego, szpitalnego rytmu dnia. Była zresztą bardzo przygnębiona, a gdy wezwano lekarza z oddziału psychosomatycznego, nie chciała z nim rozmawiać. Do nikogo właściwie się nie odzywała. O Magdę nie zapytała ani razu. Zaczęła wątpić, że ma naprawdę na imię Teresa. Nie przypomniała sobie jednak innego, więc nie protestowała, gdy zwracano się do niej tym imieniem.
Magda tymczasem godzinami słuchała nagranych wyznań osobliwej pacjentki. Wsłuchiwała się w tembr głosu, szukała fantazjowania, celowych przekłamań, niespójności. Z każdą chwilą upewniała się, że Teresa zdobyła się na szczerość, a emocje, przekazywane w trakcie jej relacji, są autentyczne.
Skonsultowała się też ze znajomym psychiatrą, chcąc w miarę obiektywnie zweryfikować swoje wnioski. Potwierdził jej spostrzeżenia i poprosił, żeby szczególnie uczuliła się na brak asertywności u Teresy. Poradził też, że dobrze byłoby, żeby pacjentka sama o nią spytała, sygnalizując w ten sposób trwałość zaufania do pierwszej swojej terapeutki. Nie powinno się jednak czekać w nieskończoność. Jeśli będzie ona nadal uparcie trwać w milczeniu, wówczas, po kilku dniach, należy się przypominać, wpadając na oddział pod różnymi pretekstami i odbudowywać więź na nowo, na przykład poprzez zwracanie się do niej z prośbą o opinię na temat najzwyklejszych zdarzeń ze szpitalnej codzienności lub o ocenę ludzi z jej obecnego otoczenia. Oczywiście, trzeba to robić w sposób bardzo wyważony i nie zrażać się ewentualnymi niepowodzeniami. Absolutnie nie powinno się zmieniać psychoterapeuty. Rezultaty, które Magda dotychczas osiągnęła, pozwalają na bardzo pomyślne rokowania w wyprowadzaniu Teresy ze stanu amnezji. Nie ma gwarancji całkowitego odzyskania przez nią pamięci, ale jest duże prawdopodobieństwo, że można pacjentce skutecznie pomóc w odzyskaniu tożsamości.
Gdy Magda zastanawiała się nad sposobem kontynuowania terapii na oddziale rehabilitacji, gdzie właśnie przeniesiono jej pacjentkę, wezwał ją doktor Jarosz — ordynator chirurgii. Właściwie nie wezwał, telefonicznie zaprosił ją na rozmowę o Teresie. Chociaż nie ponaglał, Magda przełożyła na później wszystkie sprawy i zjawiła się w gabinecie ordynatora nieomal natychmiast.
— Pani Magdo — doktor sprawiał wrażenie bardzo spiętego. — Jest pani dobrym psychologiem. Umie pani dotrzeć do pacjenta. W historii choroby naszej wspólnej podopiecznej, Teresy, umieszczone są pani hipotezy odnoszące się do pourazowego zaniku pamięci. W związku z tym mam kilka pytań. Nie ukrywam, iż konsultowałem się ze szpitalnymi psychiatrami, udostępniając im dane z przebiegu leczenia w oddziale chirurgicznym i pani spostrzeżenia na temat ewentualnych przyczyn utraty pamięci. Nie powiedzieli mi nic nowego. Sam wiem, że urazy zewnętrzne, których doznała ta pacjentka, nie powinny wywoływać trwałej amnezji. Nie ucieka ona przecież podświadomie od cierpienia fizycznego, bo już teraz jej ból jest zminimalizowany. Dlaczego więc nadal tkwi poza barierą samopoznania?
Magda usłyszała w głosie lekarza ton zniecierpliwienia. Spojrzała na niego ze zdumieniem. Pomyślała, że być może pyta ją o radę, a przecież zawsze był tak pewien swoich racji. Konsultował się wprawdzie czasem, lecz nigdy z kimś poniżej stopnia doktora habilitowanego. Sprawiał wrażenie osoby wywyższającej się, ale tak naprawdę poszukiwał ludzi kompetentnych, a pełnię kwalifikacji łączył ze stopniem naukowym. Był doskonałym szefem, więc chociaż te kryteria lekarskich umiejętności w praktyce nie zawsze się sprawdzały, nie kwestionowano jego dobrych intencji, zwłaszcza, że, nawet dystansując się, okazywał szacunek całemu personelowi, nie tylko medycznemu. Lubiła tego człowieka. Miał opinię świetnego chirurga. Jako psycholog rozumiała powody, które w warunkach prowincjonalnego szpitala usztywniały go.
Teraz nie wiedziała, czy po prostu rozmyśla na głos, czy w tym momencie oczekuje od niej odpowiedzi. Milczała.
— Niechże pani coś powie!
Agresja w głosie ordynatora zaskoczyła Magdę. Nigdy dotąd nie słyszała, żeby mówił podniesionym tonem. Może jednak zbyt mało wiedziała o tym człowieku. Milczała nadal, zbyt zdezorientowana jego niejasnym żądaniem.
— Proszę pani — zaczął lekarz znacznie spokojniej. — Wiem, że długo rozmawiałyście ze sobą. Na pewno czegoś się pani od tej pacjentki dowiedziała. Proszę mi o tym opowiedzieć.
— Nie rozumiem. — Magda była coraz bardziej zdumiona.– W notatkach ma pan moje spostrzeżenia. Pacjentka nie zna swojej tożsamości, nic nie wie o przyczynach wypadku, nawet rzekome imię przyjmuje z dużym dystansem. Przypomniała sobie pewne zdarzenia z przeszłości, ale nie mogę zagwarantować, że wszystkie wspomnienia dotyczą jej samej. Może opowiada usłyszane kiedyś zwierzenia lub po prostu konfabuluje. Osobiście przyjmuję założenie, że poznałam sporą część prawdy o tej kobiecie. Mogę być jednak w błędzie. Na tym etapie terapii niczego nie można przyjąć za pewnik. Nadal nie wiem, kim ona jest.
— Ale przecież mówi pani o pewnych wspomnieniach pacjentki. Chciałbym je poznać.
— Doktorze! — Magda była oburzona. — Obiecałam pacjentce dyskrecję i pan dobrze wie, że bez jej zgody nie mogę panu udostępnić ani moich szczegółowych notatek, ani nagrań. Zresztą nie jest pan psychiatrą lub psychologiem, więc na przykład konsultacje nie wchodzą w grę. Poza tym ta pani już jest na oddziale rehabilitacji. Jako chirurg wzorowo wywiązał się pan ze swojego zadania. Teraz zajmuje się nią inny zespół medyczny.
Magda zdawała sobie sprawę z własnej obcesowości. Mogła przecież odpowiedzieć bardziej oględnie. Uważała jednak szczerość za bardzo ważny czynnik w stosunkach międzyludzkich.
Ordynator początkowo nie zareagował. Chwilę później usiadł za biurkiem i jakby bezwiednie przekładając papiery, zwrócił się do Magdy:
— Do widzenia pani. Proszę zapomnieć o tej rozmowie.
Oszołomiona Magda wyszła z gabinetu. Ta sytuacja w jakimś stopniu ją przerosła. Poczuła się urażona takim traktowaniem jej przez skądinąd kulturalnego człowieka. Sama też nie była całkiem w porządku, bo przecież zareagowała zbyt gwałtownie, niewspółmiernie do sprawy.
Przesłuchując taśmy po raz kolejny, zaczęła zastanawiać się nad rozmową z doktorem Jaroszem.
— Dlaczego, u licha, ordynator tak się interesuje tą pacjentką? Czyżby ją kiedyś znał? Może mu się z kimś kojarzy? A jeśli wie coś więcej o wypadku i ta wiedza jest dla niego lub dla niej niebezpieczna?
Sądziła, że w chwili obecnej doktor nie zwierzy jej się, a powodów tego szczególnego zainteresowania Teresą może być mnóstwo. Dlatego też postanowiła nie zaprzątać sobie głowy przypuszczeniami. Niemniej jednak czuła się zaintrygowana i postanowiła wrócić do tej sprawy, gdy jej wiedza o pacjentce będzie większa. Intuicja podpowiadała jej, że wyjaśnienie na pewno jest prostsze, niż się w tej chwili wydaje.
Postanowiła pokazać się na oddziale rehabilitacji. Na wszelki wypadek wzięła ze sobą dyktafon. Okazało się, że Teresa niedawno zasnęła, więc Magda porozmawiała tylko z pielęgniarkami i dyżurującą lekarką. Utwierdziła się przy tym w przekonaniu, że psychoterapia jest pacjentce niezbędna. Teresa bowiem z otoczeniem porozumiewała się monosylabami i nie przejawiała żadnych zainteresowań. Radio, telewizja, książki, gazety…
— Odrzucała wszystkie propozycje. Nadal nie wiedziała, kim jest.
Przed opuszczeniem oddziału Magda zajrzała do Teresy. Nie była ona w sali sama. Leżały tu jeszcze dwie pacjentki, zaczytane w kolorowych czasopismach. Zauważyły wchodzącą Magdę. Spostrzegły też jej spojrzenie, skierowane w stronę Teresy. Szeptem poinformowały, że Teresa nie chce z nikim rozmawiać. Magda wycofała się po cichu.
Rozdział VI
Szef rehabilitacji zadzwonił do niej z samego rana, powiadamiając, że Teresa pytała o możliwość kontynuowania psychoterapii, dlatego też prosi ją w imieniu pacjentki i swoim o możliwie szybkie przybycie na oddział.
Magda zdecydowała się natychmiast. Przejrzała tylko pocztę zalegającą jej biurko od dwóch dni i wyszła ze swojego gabinetu, czyli pokoiku na parterze wciśniętego między biura księgowości a pokój socjalny dla personelu niemedycznego. Chciała w pewnym momencie wrócić po dyktafon, ale uznała, że dzisiejszy kontakt powinien mieć charakter bardziej osobisty, więc nie może płoszyć Teresy propozycją nagrywania.
Na oddziale wstąpiła najpierw do ordynatora, aby uzgodnić ogólny plan prowadzenia terapii. Często współpracowała z tym człowiekiem. Nie istniała między nimi współzależność typu: szef — personel. Ułatwiało to pewną formę koleżeńskiej zażyłości, toteż nie zdziwiła się, że dostaje wolną rękę w kontaktach z pacjentką. Ograniczać je będzie jedynie ewentualne pogorszenie stanu zdrowia Teresy i terminarz jej ćwiczeń rehabilitacyjnych.
Magdę ogarnęło zdumienie dopiero wtedy, kiedy usłyszała, że doktor Jarosz zjawił się na rehabilitacji, prosząc o jak najdalej idącą pomoc i pacjentce, i terapeutce.
Nie rozumiem tego człowieka — pomyślała przelotnie, jakby mimochodem, bo skoncentrowała się na rozważaniu różnych wariantów spotkania się z Teresą na innym oddziale szpitalnym.
Jej obawy okazały się bezzasadne, gdyż Teresa przyjęła ją tak, jakby rozstały się przed godziną i nie było tych kilku dni bezwzględnego milczenia. Magda odebrała to jako zapowiedź przyjaznych kontaktów, doskonale zdając sobie jednak sprawę z faktu, że dzisiejsza rozmowa będzie przypominała stąpanie po niezwykle kruchym lodzie i od psychologicznego wyczucia terapeutki dużo zależy.
Obydwie pacjentki z sali Teresy wyszły, informując, że będą w świetlicy co najmniej godzinę. Teresa przyjęła te słowa z widoczną ulgą.
Magda zauważyła staranny makijaż Teresy i flakon ze storczykami na szafce przy jej łóżku. Zdziwiła się nieco, ponieważ obowiązywał idiotyczny bezwzględny zakaz przynoszenia kwiatów do szpitala. Teresa spostrzegła to zdumienie i wyjaśniła, że kwiaty przyniósł doktor Jarosz. Przyniósł również kosmetyki całkiem znośnej marki.
— Dlaczego?
— Co dlaczego?
— Kwiaty, kosmetyki?
— Nie mam pojęcia. Mówiłam jeszcze na chirurgii, że czuję się zszarzała i świat wokół mnie jest bezbarwny. Może dlatego wpadł na taki pomysł.
— Tereso, powiedz szczerze, czy ty znałaś doktora wcześniej?
— Nie przypuszczam — Teresa zamyśliła się. — Przecież skojarzyłabym go jakoś. To po prostu dobry człowiek. Jego gest podniósł mnie na duchu. Uwierzyłam w bezinteresowną życzliwość.
— Niczego od ciebie nie chciał? Zwierzeń, wspomnień?…
— Nie. Prosił tylko o nieprzerywanie sesji z tobą.
— Ze mną? Doktor Jarosz prosił, żebyś porozmawiała ze mną? — Magda nie dowierzała własnym uszom.
— No, tak. Dlatego zaprosiłam cię tu, na rehabilitację.
— Tylko dlatego?
— Miedzy innymi. Jeśli się na mnie nie obrazisz, to powiem ci szczerze…
— Umówiłyśmy się na obustronną absolutną szczerość — głos Magdy zabrzmiał kategorycznie.
— Jesteś dla mnie trochę jak jerozolimska ściana płaczu. Mogę zrzucić każdy ciężar, a ty przejmiesz go dobrowolnie. Jesteś jeszcze czymś więcej: moim drogowskazem na zamglonej ścieżce życia.
— Zabrzmiało to nieco górnolotnie — zażartowała Magda.
— Możliwe… ale… nic na to nie poradzę — Teresa speszyła się. — Tak właśnie myślę. Dokładnie tymi słowami.
Zapanowało milczenie. Ktoś zajrzał z korytarza. W sąsiedniej sali słychać było hałaśliwe odgłosy witania się. Warunki nie sprzyjały lirycznemu nastrojowi. Mimo to Magda liczyła na dalsze zwierzenia. Pragnęła też przekazać Teresie swoją akceptację. Nie chciała być nachalna, toteż zadała w miarę neutralne pytanie.
— Chcesz mi o czymś opowiedzieć?
— Może nie dziś. — Teresa zaczęła trochę niezdecydowanie. — Na razie muszę przetrawić naszą ostatnią rozmowę. Z upływem czasu coraz bardziej upewniam się, że naprawdę opowiedziałam ci fragment mojego życia… i…
— I masz moralnego kaca — przerwała jej Magda.
— A żebyś wiedziała.
— Nie zadręczaj się. — Magda starała się mówić jak najbardziej zdecydowanym tonem. — Podejdź do sprawy nieco filozoficznie: było, minęło… świat się nie zawalił…
— To nie takie proste. — Teresa nie chciała się zgodzić na bagatelizowanie sprawy. — Pewnie już na zawsze będę pamiętać, skoro od tylu lat przechowuję to wspomnienie.
— Nie myślałaś o tym na co dzień — Magda nie miała teraz żadnych wątpliwości. — Wydarzenie to pojawiło się w twojej pamięci w sytuacji ekstremalnej.
— Przyznasz jednak, że moje wspomnienia w jakiś sposób charakteryzują mnie.
— Zanim wyrażę swoją opinię, muszę poznać jeszcze wiele zdarzeń. Powinnam widzieć problem wieloaspektowo. Usiłujesz narzucić mi cierpiętniczy punkt widzenia. Nie zgadzam się z tym. Na razie nie widzę możliwości zweryfikowania twojego przekazu. Niemniej jednak obiektywna prawda istnieje. To, co mi opowiadasz i jak się oceniasz, brzmi jak góralska tyz prowda. Poczekajmy na inne wspomnienia.
— Inne?.. Jutro… może pojutrze...Muszę je jakoś uporządkować.
— Przypomniałaś sobie, kim jesteś?
— Nie, nie to… nic o sobie tak naprawdę nie wiem… kim jestem… jakiemu wypadkowi uległam… skąd się wzięłam w tych, obcych dla siebie okolicach… to znaczy nic nie pamiętam z okresu przedszpitalnego. Jeżeli coś mi się kołacze w pamięci, to są dość luźne fragmenty wspomnień sprzed wielu lat.
— Czy pamiętasz, jak się ułożyło życie Reni?
— Reni?
— Tak. Twojej przyjaciółki Reni.
— Zaraz, zaraz… Nie jestem pewna. Moment, pomyślę. Ja… ja wróciłam do Akademika. I przestałam się przyjaźnić z Renią. Nie, to nie tak. Renia zerwała przyjaźń ze mną. Widywałyśmy się na zajęciach, ale najczęściej z daleka. Nikt na roku nie był wtajemniczony w nasz konflikt. Zero plotek na temat mojej przeprowadzki. Również zero przyjaźni. Z nikim.
— Rozmawiałyście ze sobą?
— Ależ tak. Obyło się bez demonstracyjnego milczenia. Tego chyba chciała Renia. Były to jednak takie gadki–szmatki, nic osobistego.
— Nie wiedziałaś, co dzieje się w jej życiu prywatnym? — W głosie Magdy brzmiało powątpiewanie.
— Coś ty! Nie żyłyśmy przecież na pustyni!
— Więc Renia i Romek…
— Pobrali się jeszcze na studiach.
— I żyli długo, i szczęśliwie.
— Nie. Kilkakrotnie rozstawali się. Wierność nigdy nie była mocną stroną Romka. Ale nie rozwiedli się. Jak się dogadali — nie wiem. Po studiach wyprowadziłam się z Wrocławia.
— I naprawdę nigdy ich nie spotkałaś? A może po prostu nie pamiętasz?
— Może… — Teresa niezdecydowanie zawiesiła głos.
— Postaraj się przypomnieć sobie.
Magda uważała, że nie powinna teraz pozwolić na niedopowiedzenia. Teresa musi mówić o wszystkim, co pamięta, żeby nie wracać bez potrzeby do przygnębiających wspomnień, które wprawdzie pozwalały poznawać bliżej jej osobowość, ale pogłębiając stres, mogły zaprowadzić ją na skraj depresji.
— Może kiedyś spotkaliśmy się. Jeżeli tak, nie było to dla mnie na tyle ważne, żeby zapamiętać. Ale rzeczywiście, wieści o nich, tak jak i o innych znajomych z tych czasów, docierały do mnie kilkakrotnie.
— Dobre, złe? — Magda chciała sprawiać wrażenie osoby po babsku ciekawej, uważając, że taka postawa pozwoli Teresie na psychiczne odprężenie. Była wręcz przekonana o skutecznej próbie odcięcia się od złych wspomnień. Również od ludzi, którzy jej się z takimi wspomnieniami kojarzyli.
— Bo ja wiem? Ludzie lubią upadki swoich bliźnich. — Mimowolna gorycz zabrzmiała w głosie Teresy.
— Przypomniałaś sobie jakieś konkrety? — naciskała Magda.
— Dzieci. Mieli dzieci. Dwoje, nie — troje. Praca. Coś plotkarskiego z pracą. Nie o Reni. O Romku.
Magda postanowiła nie przerywać pytaniami, gdyż Teresa opowiadała teraz zupełnie beznamiętnie, jakby mówiła o obcych sobie ludziach. Po chwili koncentracji ciągnęła wątek dalej.
— Romek przejął gabinet po mamie Reni. Najpierw wspólnictwo stomatologiczne. Potem teściowa wycofała się z zawodu. Może zresztą urządzili dwa gabinety? Nie chciałam słuchać plotek. Były z pewnością krzywdzące.
— Kogo?
— Przede wszystkim Romka. Mówiono, że pazerny, że opłaciło mu się wżenić w lekarską rodzinę, że interesuje go głównie szmal. Dłubanie w uzębieniu dla grubszej forsy. I gdzieś przy tym, nawet w plotkach, zaginęła Renia. A przecież Romek, którego znałam, był w niej szalenie zakochany.
— Jesteś pewna?
— Czego pewna? Autentyczności plotek?
— Nie, prawdziwości uczuć Romka.
— Tak mi się zawsze wydawało. Właściwie byłam o tym przekonana.
— A zdrady?
— Romek taki był, ale mimo wszystko z Renią liczył się najbardziej.
— Czy dla ciebie ona też była najważniejsza?
— Wtedy — tak. I dlatego mam poczucie winy.
— Chodzi o to, że przyjaciółka ci nie wybaczyła?
— Jesteś w błędzie. Ja po prostu nie pamiętam, czy od Reni dostałam rozgrzeszenie. Dręczy mnie jednak to, że sama sobie nie mogłam wybaczyć.
Teresa skończyła tak kategorycznie, jakby stawiała kropkę nad „i”. Sprawiała wrażenie osoby rozdrażnionej.
Magda spojrzała na nią i po raz pierwszy przyjrzała się uważnie owalowi jej twarzy, obramowanej gładkimi włosami, lśniącymi nieco rdzawym brązem. Zauważyła regularność rysów swojej rozmówczyni. Ta piękna twarz to jednak nieruchoma maska i jeżeli nawet czasem przemykał przez nią cień uczucia, był on ulotny jak poranna mgła. Zapragnęła ożywić spojrzenie jej zgaszonych oczu. Z trudem zwalczyła chęć pocieszającego przytulenia tej kobiety, starszej przecież od niej o dobre kilka lub nawet kilkanaście lat.
Teresa również patrzyła na swoją terapeutkę. Uważnie. Trochę powątpiewająco. Może… taksująco? Jakby zastanawiała się, czy młody wiek rozmówczyni ma jakieś znaczenie. Najpierw pomyślała, że stanowić on będzie trudną do przebycia barierę. Potem zdecydowała, że łatwiej będzie zwierzać się osobie bez własnego balastu stresujących przeżyć, latami gromadzonego żalu do mniej lub bardziej nieprzychylnego losu. Jej oczy zmieniały barwę w miarę pojawiającego się między nimi napięcia. Tęczówki traciły jasnobrązowy kolor. Stawały się bursztynowe, niemal żółte, jak u kota ze starożytnej egipskiej świątyni.
— Posłuchaj, moja miła. — Magda zwróciła się do pacjentki dość spontanicznie. — Dam ci radę, dzięki której niektórzy moi podopieczni odzyskują w jakiejś mierze życiową pewność. Znajdź sobie punkt na ścianie, najlepiej blisko twojej twarzy, zapamiętaj i jeżeli ci będzie smutno, pogłaszcz go. Pewnie mi teraz nie wierzysz, ale spróbuj, a ja ręczę, że poczujesz się wtedy mniej samotna.
Teresa nie odpowiedziała. Wyciągnęła jednak przed siebie dłoń i opuszkami palców uderzyła kilkakrotnie o ścianę.
— Nie, nie tak. Jak wyjdę, oprzyj dłoń o ścianę i pogłaszcz ją, jakbyś chciała przekazać swoje frustracje bliskiemu przyjacielowi, znajdującemu się tuż za nią.
Nie było już między nimi napięcia. Cisza, która teraz zapanowała, tworzyła pewien pomost. Eliminowała emocje. Koiła. Bariera wieku zacierała się. Relacja pacjent — terapeuta przestawała dzielić. Wyraźnie została uzupełniona o element przyjaźni. I wtedy do sali wróciły pozostałe pacjentki.
Koniec godziny zwierzeń — pomyślała Magda. Spojrzała w oczy Teresie i spostrzegła, że tracą one swój dziwny bursztynowy blask. Cała jej postać też jakby zszarzała.
— Do jutra — powiedziała półgłosem, jakby obawiała się spłoszyć swoją pacjentkę.
— Do jutra. — Teresa jak echo powtórzyła te słowa.
Rozdział VII
Magda przyszła na oddział po południu, wybierając celowo czas, gdy uwolniła się od innych zawodowych obowiązków, a Teresa nie była na badaniach ani nie miała ćwiczeń. Zresztą o tej porze do pacjentów przychodzili odwiedzający, więc, pojawiając się teraz, chciała swojej podopiecznej stworzyć podobną sytuację. Zamierzała dać jej sygnał, iż nie jest osamotniona, że ją również ma kto odwiedzać. Na ten sam pomysł chyba wpadł doktor Jarosz, bo zauważyła go opuszczającego właśnie salę Teresy. Ukłonił się Magdzie, ale minął ją bez słowa.
Teresa wystąpiła z radosnym powitaniem, nie mówiąc nic na temat osoby odwiedzającej ją przed chwilą. Magda również nie skomentowała wizyty doktora, chociaż ten fakt wydawał się być intrygujący. Obydwie zresztą miały dla siebie nowiny.
— Już chodzę! — zawołała Teresa. — Wprawdzie jeszcze niezdarnie i koniecznie ze wsparciem, ale jako tako mogę się przemieszczać. To mnie uniezależnia w dużym stopniu, a jak uszczęśliwia — nie masz pojęcia!
— Ze wsparciem?
— O jednej kuli albo korzystając z pomocnego ramienia. Z Adamem już dziś zrobiłam taką przechadzkę.
— Z Adamem? — zdumiona Magda niczym echo powtarzała niektóre słowa.
— No, z doktorem Jaroszem. Wpada tu codziennie na pogawędkę. Mam wrażenie, że w pewnym sensie ma kompleks Pigmaliona. Uważa bowiem, iż mój, niemal doskonały aktualnie, powypadkowy stan fizyczny zawdzięczam jego chirurgicznej sprawności. Może chce podbudować własne ego. W rozmowach z nim nie wspominam więc o pozostałym personelu medycznym: internistach, pielęgniarkach, masażystach. Nie mówię wreszcie o tobie. Przecież to właśnie ty obudziłaś we mnie potrzebę samopoznania, chęć poszukiwania tożsamości.
Magda przyjęła komplement Teresy z mieszanymi uczuciami. Ucieszyła się, oczywiście, z docenienia jej starań, ale wiedziała, że nie może zagwarantować swojej pacjentce wyjścia z amnezji, działając wyłącznie jak samotny szeryf. Zdawała sobie sprawę, że sprawność fizyczna jej podopiecznej była niewątpliwie czynnikiem ułatwiającym terapię. Poza tym Magda nie poinformowała Teresy, że dyrekcja szpitala powiadomiła policję i lokalne media o pacjentce, która nie wie, kim jest. Na tym etapie terapii uznała to za zbędne. Nie była jednak przekonana do końca, że ma rację.
— Może ktoś mnie w tym wyręczył? — pomyślała nagle.
Jakby telepatycznie, w odpowiedzi na jej przypuszczenia, Teresa powiedziała:
— Adam dziś się przyznał, że propozycja szukania moich personaliów przez media wyszła od niego. To on zrobił mi zdjęcie i dał je dyrektorowi szpitala. Stąd w ogóle przyszedł mu do głowy pomysł z kosmetykami dla mnie.– Błysk flesza wymaga makijażu, jeżeli nie pretenduje się do roli topielicy — dodała żartobliwie.
Magda poczuła, że jej niesprecyzowane podejrzenia, odnoszące się do doktora Jarosza, są bezpodstawne. Przecież gdyby chciał coś ukryć, to absolutnie nie zabiegałby o rozpoznanie swojej pokiereszowanej pacjentki. Nagle dotarła do niej cisza. Obydwie pacjentki z sali Teresy przysłuchiwały się ich rozmowie. Przypomniała sobie o swojej niespodziance.
— Ja też mam dla ciebie prezent. Przyniosłam ci jeden ze swoich dresów. Jeszcze go nie wkładałam. Nie miej oporów. To dar szczerego serca. Od lat dresy służą mi jako strój domowy. Przypuszczam, że i ty je lubisz.
— Zgadłaś. W tym momencie przypomniałam sobie, że w pieleszach domowych bardzo często wskakiwałam właśnie w dresy, a nie szlafroki, podomki czy, nie daj Boże, peniuary.
— Popatrz — powiedziała z entuzjazmem Magda — jaki ładny ciepły brąz. Mnie w tym kolorze jest fatalnie. Ty na pewno będziesz wyglądać przepięknie. Rozmiar powinien pasować. Mamy przecież podobne figury. Jesteś wprawdzie na oko w stosunku do mnie o jakieś 4–5 kilo do przodu, ale wzrostem nie różnimy się.
— Dzięki. Po prostu, dziękuję. Nie mam nic własnego, a w szpitalnych ciuchach czuję się fatalnie — powiedziała Teresa. — Pomóż mi się przebrać.
Magda z pewnym skrępowaniem, właściwie niewytłumaczalnym, asystowała przy tej zmianie stroju. Miała nieodparte wrażenie, że obnażone ciało przebierającej się kobiety promieniuje jakimś osobliwym rodzajem energii. Przyciąga, drażni. Z trudem powstrzymała się, żeby nie pogłaskać jej w sposób bynajmniej nie siostrzany. Poczuła zażenowanie. — O, cholera! — pomyślała — co się ze mną dzieje! Przecież nigdy nie miałam homoseksualnych preferencji!
Spojrzała na ubraną już Teresę. Nie wdała się w analizowanie swoich doznań sprzed chwili, ale nagle zaczęła rozumieć, że można się kimś zainteresować fizycznie wbrew własnej woli i że w każdym tkwią pokłady reakcji nieprzewidywalnych, wywołanych nie wiadomo jakim bodźcem. Ta chwila minęła i Magda znów zobaczyła w Teresie wyłącznie pacjentkę zagubioną w czasie i przestrzeni, swoją podopieczną, z którą zdołała się zaprzyjaźnić. Pomogła jej wstać. Podała kulę. Zapomniała całkowicie o swoich dziwacznych, urojonych wyobrażeniach.
— Będę się czuła teraz jak sportsmenka przed ważnym życiowym treningiem. Ty wystąpisz w roli trenera, a ja wystartuję w konkurencji: chód kulawego z kulą i bez kuli — zażartowała Teresa, przebrawszy się w dres.
Magda ucieszyła się, że Teresa nie robi ceregieli z przyjęciem dresu. Postanowiła przynieść jej jeszcze kilka ciuchów. Nie chciała nieporozumień, toteż zapytała ją, czego najbardziej potrzebuje.
— Butów, jakichkolwiek, na obcasie lub bez, kapci domowych, a nie, jak tu na oddziale — prawie muzealnych, bielizny osobistej…
Teresa przerwała, uświadomiwszy sobie, że przecież nie posiada nie tylko dokumentów, lecz jest człowiekiem znikąd, bez forsy, bez adresu, bez możliwości rewanżu. Jeszcze jedno przyszło jej do głowy. — Przecież mogę być oszustką, symulującą zanik pamięci.
Na tę myśl zamarła wewnętrznie. Z twarzy znikła dotychczasowa maska dystansu i pozornego chłodu. Czuła, jak na jej policzki wypełza rumieniec zażenowania. Spojrzała na Magdę niepewnie.
Terapeutka pojęła rozterkę swojej pacjentki. Zareagowała natychmiast słowami potocznymi, typowymi dla swojego pokolenia, upatrując w tym szansę obopólnego wyluzowania się.
— Spoko, jestem dobrym psychologiem. Naprawdę. Czuję bluesa. Zawsze. Kurczę, uwierz wreszcie w człowieka — we mnie, w siebie. Popatrz na mnie jak na kumpelę. Zgoda?
— A jeśli?…
— No nie! Obrażę się! — Magda wróciła do swojego zwykłego tonu. — Wątpisz w mój profesjonalizm? Takiej amnezji nie można skutecznie udawać. Przecież obserwowało cię wielu lekarzy. Twój stan określa nie tylko moja diagnoza.
— Ja tu nie leczę, ja tylko sprzątam — zażartowała po chwili. — Porządkuję bałagan w twoich wspomnieniach, doznaniach, uczuciach.
Teresa spojrzała głęboko w oczy terapeutki. Ujrzała w nich wyłącznie życzliwość i zrozumienie. Poczuła konieczność zbliżenia się do niej. Chciała zasygnalizować potrzebę przebywania w jej towarzystwie. Wszystkie jednak słowa, przychodzące jej na myśl, wydawały się nieodpowiednie. Szukała tych właściwych — od serca.
Magda w spojrzeniu Teresy dostrzegła bezradność, toteż nadal żartobliwie ciągnęła rozmowę, pragnąc utrzymać przyjazną atmosferę.
— Zaraz zjedziemy na parter, do mojego mini gabineciku. Zobaczysz najpierw nieco odrapane drzwi a na nich tabliczkę z pleksy, głoszącą, że tu urzęduje Magdalena Borecka. Aha! Zauważysz jeszcze godziny przyjęć i mgr przed nazwiskiem. Tymi akurat informacjami nie przejmuj się. Po pierwsze, zazwyczaj jestem w pracy o wiele dłużej niż oficjalnie powinnam i nie siedzę wyłącznie w gabinecie, a po drugie — przymierzam się do doktoratu, więc magister pójdzie w odstawkę.
— Jesteś… jesteś… nie z tej ziemi — Teresa chlipnęła jakoś tak infantylnie.
— Jestem wróżką z Andersenowskich baśni. Zbieram nie tyle brzydkie, co kulawe życiowo kaczątka, aby zmienić je we wspaniałe łabędzie. Przeważnie to mi się udaje.
Rozdział VIII