Dedykacja
Dla mojej żony oraz synka.
Od Autora
Witaj, Drogi Czytelniku!
Chciałbym zaprosić Cię do tańca w świecie, który stworzyłem specjalnie dla Ciebie… Świata, w którym zło czai się za każdym rogiem, a dobro nie zawsze zwycięża. Gotowy? Zatańczmy więc.
Przemyśl, o co prosisz
– Jesteś pewien, że to tutaj? – zapytał Paweł Drzymała, odrzucając kolejny szpadel ziemi.
– Tak. Czuję ją… Wiem, że tu jest – odpowiedział Sebastian Bucior, stojąc nad kilkumetrowym dołem, w którym jego kolega pracował łopatą.
– Ta mapa może być ściemą. Nie byłaby to niespodzianka roku.
– Trochę wiary… Musimy ją mieć.
— Byłoby szybciej, gdybyś mi pomógł — Kolejne ochłapy ziemi wyleciały z prostokątnej dziury i wylądowały na miękkiej, zielonej trawie.
– Stoję na czatach. Muszę patrzeć, czy ktoś nie idzie… Rozkopujemy w końcu fragment czyjejś posesji, no nie?
– Wyjechali na wakacje. Nie pamiętasz, co słyszeliśmy na podsłuchu? – Zamontowali go dwa miesiące temu, podając się za techników, którzy zostali wysłani przez firmę, aby zrobić kontrolę ciśnienia w rurach.
– Rozwalona rura to nic ciekawego. Dużo brzydkiego zapachu i te sprawy – powiedział wtedy Paweł, wchodząc do łazienki.
Akcja „Wykop dziurę w czyimś ogródku” była dobrze zaplanowana. Cały pomysł pojawił się kilka dni po otrzymaniu tajemniczej przesyłki. Wewnątrz znajdowała się stara mapa, przypominająca te z filmów o piratach, kartka z napisem „Dżinn” oraz pergamin z wypisanym, prawdopodobnie, zaklęciem. Paweł i Sebastian mieszkali razem. Po kilku godzinach, siedząc przy wspólnym stole, postanowili sprawdzić lokalizację zaznaczoną jako „X”. Poczuli, że muszą znaleźć skarb.
— W każdej chwili mogą wrócić — Obrócił głowę i spojrzał w stronę zachodzącego, pomarańczowego słońca, którego tarcza powoli zbliżała się do linii horyzontu. — Przyśpiesz ruchy, Pawle. Słońce zachodzi. Chcesz, żeby zastał nas tu zmrok?
– Szybciej się nie da. Powiedz mi, po co zabraliśmy dwie łopaty, skoro nie kopiesz?
– Nie wiem. Ty je spakowałeś do samochodu.
— Myślałem, że… — W tym momencie łopata trafiła na coś twardego i rozległ się metaliczny dźwięk. — Sebastian, chyba to mam! Znaleźliśmy go!
– Cholera jasna! – Spojrzał w głąb dołu.
Na samym dnie zobaczył przedmiot, który świecił się, mimo okalającej go ziemi. Mała, złota lampa była tuż na wyciągnięcie ręki… Wszystkie jego marzenia mogły się spełnić… Nie. Ich marzenia mogły się spełnić. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że to zawsze będą ich marzenia. Nie mógł na to pozwolić.
Paweł ciągnął za brudną, złotą lampkę, aż w końcu mieszanka korzeni i ziemi wypuściła przedmiot ze swoich objęć.
– Mam ją! – krzyknął, podnosząc ręce niczym Rocky.
– Wychodź, wychodź!
Paweł wszedł na drabinę, a po chwili znalazł się już na powierzchni i umorusany ziemią przyklęknął na trawie. Rękawem starł ziemię z przedmiotu. Im czystszy był, tym bardziej świecił. Lampa odbijała niknące promienie zachodzącego słońca niczym lustro. Paweł wpatrywał się w blask oczarowany. Był odwrócony plecami w stronę kolegi i skulony jak Gollum.
Sebastian wpatrywał się w przyjaciela i wiedział, że musi działać. Nie chodziło o to, że Drzymała wyglądał tak, jakby planował nie podzielić się znaleziskiem… Chodziło o to, że to zawsze będą ich życzenia. To niedopuszczalne.
Ostrożnie, tak żeby Paweł nie usłyszał żadnego dźwięku, sięgnął po czystą łopatę, która leżała u jego stóp. Podniósł ją i spojrzał na lampę. Jej błysk był przepiękny, prawie hipnotyzujący. Podszedł bliżej i uniósł łopatę nad głowę.
– Przepraszam, przyjacielu… To musi się tak skończyć – powiedział.
Paweł oderwał wzrok od lampy i chciał się odwrócić, ale nie zdążył. Ciężka łopata z hukiem spadła na jego potylicę. Rozległ się łoskot pękającej czaszki. Mężczyzna upadł na ziemię, trzymając się za głowę. Na trawę spływała rzeczka krwi, która barwiła ją na czerwony kolor. Sebastian uniósł szpadel nad głowę po raz kolejny. Kolejne uderzenie, kolejny gruchot tłuczonej kości potylicznej. W jego głowie pojawiło się spore wgniecenie. Po takich dwóch uderzeniach z całą pewnością ostre odłamki kości dostaną się do mózgu i go zabiją, ale Sebastianowi to nie wystarczało. Musiał mieć pewność, że lampa będzie należała tylko do niego. Złapał Pawła za kurtkę i obrócił na plecy. Miał zamknięte oczy. Jego ręce nadal spoczywały z tyłu głowy, przez co wyglądał, jak turysta wylegujący się na plaży. Łopata kolejny raz uniosła się w górę, aby chwilę później spaść w dół, przecinając powietrzę i zgniatając nos leżącego. Sebastian nie przestawał. Uderzał z całej siły, myśląc tylko o lampie… O swoich życzeniach. Po sześciu następnych uderzeniach poczuł zmęczenie i wyrzucił łopatę na bok. Twarz Pawła przypominała menisk wklęsły. Nos był rozgnieciony, oczodoły zostały zmiażdżone, gałki oczne zwisały na pojedynczych nitkach, ze szczęki wyrwanej z żuchwy wybita została większość zębów.
Sebastian złapał byłego kolegę za kołnierz kurtki i wrzucił do dołu, który wykopał, nie wiedząc, że będzie jego własnym grobem. Następnie podszedł do lampy. Na ziemi położył plecak, z którego wyciągnął pergamin zwinięty w rolkę. Podniósł upragniony przedmiot i potarł go, patrząc na jego błyszczącą powierzchnię.
Przez chwilę nie działo się nic. Wydawało się, że to wszystko było żartem… Że zabił najlepszego przyjaciela bez powodu. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane, gdy z lampy zaczął wylatywać fioletowy dym. Wzbijał się kilkanaście metrów nad ziemię, czekał i kręcił się. W pewnym momencie lampa przestała świecić, a jej kolor stał się szary i matowy. Rozległ się gruby, męski głos:
– KIM JESTEŚ, ŻE ŚMIESZ ZAKŁÓCAĆ MÓJ SPOKÓJ?!
– Chcę, żebyś spełnił moje trzy życzenia – odpowiedział Sebastian, wpatrując się w fioletową chmurę, wiszącą w powietrzu kilkanaście metrów nad nim.
– MYŚLISZ, ŻE JESTEM CZYIMŚ SŁUŻĄCYM?! ZARAZ ZGINIESZ! – Ten głos brzmiał, jak krzyk diabła.
Dym przestał kręcić kółka i ruszył w stronę mężczyzny trzymającego lampę. W tym momencie Sebastian rozwinął pergamin i zaczął czytać szybkim głosem. Po przeczytaniu zaklęcia chmura zatrzymała się i zaczęła formować jakiś kształt. Najpierw bezładny, a potem coraz bardziej przypominający coś bardzo dobrze nam znanego… Człowieka. Po dwóch minutach przed Sebastianem stał nagi mężczyzna o muskularnej budowie ciała i fioletowych włosach.
– Skąd to masz? – zapytał.
— Prezent. Nie musisz wiedzieć — Nie chciał się przyznać, że tak naprawdę, to sam nie wie. — Tak jak mówiłem… Chciałbym, abyś spełnił moje trzy życzenia.
– Uczyniłeś ze mnie swojego niewolnika, więc zamieniam się w słuch. Tylko pamiętaj… Uważaj, czego sobie życzysz.
– Zbyt dużo gadania, zbyt mało robienia. Chciałbym, abyś ożywił moją zmarłą dziewczynę. Ma czekać na mnie w domu, rozumiemy się?
– Oczywiście.
– A teraz wracaj… Wracaj do lampy i czekaj na kolejne życzenia – powiedział, wskazując na pustą lampę.
– Dobrze.
***
Sebastian przez całą drogę myślał o tym spotkaniu… Myślał o swojej dziewczynie, za którą tak bardzo tęsknił. Wspominał wszystkie ich wspólne chwile. Nie mógł się doczekać, aż ją zobaczy… Aż zabierze ją na randkę… Aż poczuje ciepło jej ciała…
Martyna stała przy otwartym oknie, odwrócona plecami do drzwi, w których stanął Sebastian. W dłoni trzymał błyszczącą lampę. Spod jego powiek wypływały łzy wzruszenia.
– Martynko? To ty? – zapytał.
W pokoju panował półmrok. Jedynym źródłem światła była księżycowa łuna. Oświetlała sylwetkę kobiety delikatnym, srebrnym światłem.
Chciał ponowić pytanie, ale wtedy jego dziewczyna obróciła się. Spojrzała na niego ciemnymi oczami, a następnie powiedziała:
– Sebastian? Ja żyję… Jak to się stało? Nie żyłam…
Mężczyzna nie zamierzał odpowiadać, jeszcze nie teraz. Zerwał się z miejsca i podbiegł do Martyny. Rzucił się jej na szyję, a następnie pocałował w usta. Namiętność uniosła się w powietrze, po czym otuliła ich niczym miękki koc. Tak bardzo za nią tęsknił… Tak bardzo mu jej brakowało… Zniknęła tak nagle. Nie miał okazji się nawet porządnie pożegnać. Ale już wszystko dobrze… Była tu.
– Wszystko ci wytłumaczę. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś… – wyszeptał, gdy ich wargi się rozłączyły.
***
Opowiedział jej wszystko.
Powiedział jej o tajemniczym liście, o prostokątnym dole, który wykopali w czyimś ogródku, o tym, jak zabił swojego najlepszego przyjaciela, ponieważ obawiał się, że ten nie zechce zmarnować życzenia na ożywienie Martyny. Sebastian przyznał się, że Paweł nie powinien mieć z tym problemu, ale wolał nie ryzykować… Bezpieczniej było zabić go, gdy niczego nie podejrzewał.
Potrzebowała kilku godzin, aby przetrawić to, że jej narzeczony zabił człowieka… Nie wiedziała, co ma o tym myśleć, ale zrobił to dla niej, prawda? Zaryzykował dla niej wszystko, nie wiedząc, czy cokolwiek z tego przyjdzie. Właściciele w końcu mieli wrócić do swojego domu i znaleźć rozkładające się ciało Pawła Drzymały, zadzwonić na policję, a ci wezwać wyspecjalizowanych techników, którzy mieli zebrać odciski z wszystkich przedmiotów, znajdujących się w pobliżu… Nie mogli pominąć również łopaty, która stała się narzędziem zbrodni. Potem znaleźliby Sebastiana… Musieli coś wymyślić.
***
Przez trzy następne dni nie poruszyli tego tematu, mimo iż czas uciekał. Cieszyli się sobą, ale wiedzieli, że jeśli nic nie zrobią, to w najbliższej przyszłości ich szczęście runie jak domek z kart.
Dopiero czwartej nocy, gdy leżeli w łóżku, Martyna wspomniała o morderstwie.
– Wiesz, kiedy wracają?
Najpierw Sebastian wyglądał, jakby nie zrozumiał pytania, ale chwilę później jego mina stała się poważna, po czym powiedział:
– Nie, nie wiem.
— Może poprośmy Dżinna, żeby usunął wszystkie dowody, łącznie z ciałem? Bylibyśmy bezpieczni. Moglibyśmy zacząć od nowa. Bez strachu. Ja boję się każdego dnia… Boję się, że ktoś wejdzie do naszego domu i cię zabierze.
Sebastian rozmyślał nad propozycją przedstawioną przez jego narzeczoną. Kochał ją, więc planował zgodzić się na jej plan. Miał zamiar wstać z łóżka, potrzeć lampę i rozkazać Dżinnowi, aby spełnił jego drugie życzenie, ale wtedy… Olśniło go. Dlaczego mieliby marnować życzenie na zacieranie dowodów?
– Martynko, mam lepszy pomysł. Dżinn może sprawić, że będziemy najbogatszymi, najbardziej znanymi osobami na świecie… Dlaczego więc nie skorzystać z tego? Moglibyśmy wyjechać do kraju, w którym nie ma ekstradycji. Może na Dominikanę, a może Peru? Mieszkalibyśmy na plaży, pili wodę kokosową i pławili się w luksusie, nie martwiąc się o nic.
– Sebastian…
– Pomyśl o tym. Co może się nie udać?
– No nie wiem.
– Zaufaj mi, dobrze?
– Dobrze, kocham cię.
Sebastian błyskawicznie wstał z łóżka, podniósł błyszczącą lampę, która leżała na nocnej szafce, i potarł ją.
Fioletowy dym wypłynął z jej wnętrza, a po chwili zamienił się w wysokiego, muskularnego mężczyznę.
– W czym mogę pomóc, panie?
– Chcę, abyś uczynił nas obrzydliwie bogatymi – powiedział Sebastian.
– Oczywiście.
Dżinn pstryknął palcami.
***
To miał być piękny początek nowego życia… I był taki na początku. Wspólnie zamieszkali w luksusowym domku na Dominikanie. Każdy dzień spędzali, relaksując się na najróżniejsze sposoby. Możliwości było wiele, ale mimo wszystko ich ulubionym było wylegiwanie się na plaży lub kąpiel w oceanie.
Wszystko zmieniło się tego jednego dnia…
Wyszli z domku, a następnie zeszli po małych, drewnianych schodach. Przed nimi rozciągał się piękny, tropikalny krajobraz. Falująca woda, rześka bryza, która otulała ich opaloną skórę. Gdy znaleźli się na dole, minęli dwie altanki, które służyły im jako idealne miejsce do spędzania wieczorów albo uprawiania namiętnego, spontanicznego seksu.
Przeszli przez plażę, a następnie położyli się na leżakach stojących w pobliżu wody. Martyna uśmiechnęła się, wychyliła w bok i pocałowała Sebastiana. Była najszczęśliwszą osobą na świecie. Nie chodziło o to, że bogactwo było tym, o czym marzyła. Wystarczyłoby jej, jeśli sprawa morderstwa ucichłaby, a oni mogliby spokojnie mieszkać w ich domu w Katowicach, ale skoro byli na tej tropikalnej wyspie… i byli tu razem… Jeśli byli szczęśliwi, to wszystko działo się tak, jak powinno. No, może z wyjątkiem agentów różnych firm, którzy dzwonili na ich telefony, aby oferować Sebastianowi współpracę. Oczywiste, że jako najbogatszy człowiek na świecie był rozpoznawalny, ale… To był jeden z tych męczących aspektów ich nowego życia.
– Planujesz drzemkę?
— Pewnie, to jedno z moich ulubionych słów — Odchylił się do tyłu, po czym zaczął udawać chrapanie.
– Dobrze, słodkich snów. Obudzę cię, gdy zaczniesz się palić od słońca.
– Dziękuję, kochanie – powiedział i chwilę później chrapał. Tym razem naprawdę.
***
Po dwudziestu minutach Martyna usłyszała dziwny dźwięk… Przypominał oddalone głosy. Wsłuchała się i zrozumiała, że to rzeczywiście wiele podnieconych, krzyczących głosów. Zestresowana rozejrzała się po otoczeniu. Zobaczyła tłum, który przeskakiwał przez najbliższą bramę, a następnie biegiem zrywał się w ich stronę. Kim byli ci ludzie? Skąd wiedzieli, gdzie mieszkają? Aż tak bardzo chcieli poznać Sebastiana? Takie pytania cisnęłyby się jej na język, ale nie było na to czasu. Zerwała się i zaczęła szarpać narzeczonego, aby się obudził. Zrobił to zaskakująco szybko, ale nie wystarczająco. Zanim zdążyli wstać, zanim ruszyli w stronę schodów, zanim zdążyli znaleźć się w bezpiecznym domu… fala krzyczących ludzi rozlała się wokół nich. Otoczyli ich ogromnym pierścieniem. Martyna i Sebastian – w akompaniamencie skandowanego imienia mężczyzny – próbowali przecisnąć się, po czym zniknąć w zaciszu swojego domu, ale nic z tego. Tłum zacieśniał krąg za każdym razem, gdy chcieli przejść na drugą stronę. Dziesiątki rąk wyciągnięte w ich stronę niczym grube, zmutowane patyki. Niektóre trzymały długopisy, inne notatniki, a jeszcze inne obłapiały ich półnagie ciała. Gruby mężczyzna – wyglądający jak Vernon Dursley z serii o Harrym Potterze – złapał Martynę za prawą pierś… Zupełnie jakby była jakąś zabawką, którą musi dotknąć.
Dłonie tarmosiły włosy na głowie Sebastiana. Mężczyzna poczuł, że coś w nim rośnie… Bąbel wściekłości, który zaraz miał wybuchnąć jak dynamit. Próbował to powstrzymywać, ale miarka przebrała się, gdy jakiś mężczyzna złapał go za penisa. Trwało to krótką chwilę, ale wystarczyło. Te kilka ruchów po jego prąciu zaprzepaściło wszystko, co mieli.
– Dżinnie! Chcę zostać sam! – krzyknął.
Nie sądził, że to zadziała… Zrobił to bardziej w amoku, spowodowanym wścibskimi ludźmi, strzelającymi fleszami oraz przerwaną drzemką. Ku jego zaskoczeniu fioletowy dym wypłynął z lampy, po czym rozbił okno i przez powstałą dziurę wyleciał na plażę. Swą ludzką formę przyjął kilkanaście metrów za tłumem. Sebastian zobaczył go i zaczął przecząco kiwać głową. Ale było za późno… Dżinn uśmiechnął się, po czym pstryknął palcami.
W tym momencie wszystko zamieniło się w zatrzymany film. Sebastian rozejrzał się wokół… Zobaczył twarze zastygłe w przeciągłym krzyku, nieruszające się ręce wyciągnięte w przód niczym miecze skierowane w stronę intruza, ptaki wiszące w powietrzu, przypominające dekoracje… Po chwili zobaczył coś przerażającego, coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Czarne, oślizgłe macki zawisły w powietrzu jak ogromne haki. Po chwili rzuciły się w stronę Sebastiana. Owinęły jego szyję, ręce, nogi, tors, a następnie podniosły w górę. Potężny uścisk sprawiał, że mężczyzna nie mógł oddychać. Miał wrażenie, że zaraz straci przytomność, ale do tego nie doszło. Obrzydliwe twory ciągnęły go w stronę pulsującego… czegoś. Wyglądało jak wrota albo portal do innego wymiaru. W ich wnętrzu była tylko ciemność i nic więcej.
Dżinn oraz jego lampa zniknęli, gdy film z ludźmi wystartował. Spocone ciała pokryły półnagą Martynę. Mieli ją tylko dla siebie…
***
Sebastian poczuł ból, którzy rozszedł się po jego ciele, gdy uderzył o twardą powierzchnię. Macki zniknęły, więc skupił się na łapczywym łapaniu oddechów. Powietrze śmierdziało zapachem, którego nie znał. Jakąś dziwną nostalgią za czasami, które minęły – jeśli można tak to nazwać – jakąś dziwną starością, która była dławiącą, trującą ością w jego gardle. Dopiero po chwili rozejrzał się po otoczeniu. Zobaczył… No właśnie, w zasadzie nie zobaczył nic. Widział jedynie ciemność, która ciągnęła się aż po horyzont. Nie było tam nic. Żadnych ludzi, drzew, zwierząt, roślin… Zupełnie nic. No i ta cisza… Symfonia zabijającej ciszy sprawiała, że czuł, jak jego zmysły odchodzą w siną dal. Martyna… Jej również tam nie było. Zaczął krzyczeć. Wrzeszczał, a echo rozchodziło się po tym ciemnym, zapomnianym miejscu.
Przemiana
Wieczór zapowiadał się pięknie… Spacer pod płachtą granatowego nieba, rozświetlonego przez księżycową łunę i nieliczne, małe gwiazdy, błyszczące gdzieś w kosmicznej dali. Romantyczna kolacja przy pięknie pachnących świecach i jeszcze lepiej pachnącym jedzeniu. Dziś do stołu miał zostać podany dorsz w chrupiącej panierce, łódeczki ziemniaczane oraz sałatka z ich ulubionych warzyw. Nie licząc panierki, która zawierała dwanaście różnych składników, danie było banalnie proste, ale czasami w prostocie leży piękno. Jolanta Młynarska pracowała jako szefowa kuchni w jednej z renomowanych restauracji. Uwielbiała gotować, bo to natychmiastowo wyzwalało fale endorfin, które pokrywały ją od stóp do głowy. Jednakże… po gotowaniu przez pięć dni w tygodniu, po osiem godzin, czasem miała ochotę zrobić coś pysznego, a jednocześnie szybkiego. Szczególnie, że kolacja miała być tylko niczym aperitif. Po przyjemnym posiłku mieli wstać od stołu i pójść po schodach na górę. Mieli trzymać się za ręce. W jego dłoniach miało spoczywać otworzone wcześniej wino, podczas gdy ona miała trzymać kieliszki umoczone czerwonymi kropelkami. Mieli wejść do łazienki, podejść do wanny, aby nalać owocowy płyn do kąpieli, który miał stworzyć morze bąbelków. Chcieli rozebrać się do naga i wejść do środka. Mieli rozmawiać… pół godziny, może godzinę. Potem nalać sobie po ostatniej lampce. Butelka wina miała stać się „butelką po winie”, dlatego mieli wyjść, śmiejąc się. Następnie mieli osuszyć swoje mokre ciała. Wyjść z łazienki, skierować się w stronę sypialni. Ich kieliszki miały być prawie opróżnione, dlatego aby zrzucić zbędny balast, chcieli wypić po ostatnim łyku i odłożyć puste szkło na drewnianą szafkę, znajdującą się pomiędzy łazienką a sypialnią. Jeśli byliby odpowiednio pijani, to mieli rzucić swoje kieliszki za siebie niczym państwo młodzi. Mieli się śmiać, gdy usłyszą dźwięk tłuczonego szkła. Nie przejmować się, że w nocy może zaschnąć im w gardle i ktoś będzie musiał zejść do kuchni, prawdopodobnie wbijając połamane odłamki w skórę. Patrząc w swoje oczy, mieli otworzyć drzwi sypialni. Jolanta wiedziała, że nie pozwoli Aleksandrowi spokojnie ich zamknąć. Chciała rzucić się na niego i obsypać jego szyję kanonadą pocałunków. On miał złapać ją za uda, aby unieść do góry. Oprzeć jej plecy o drzwi, które miały popłynąć w tył i się zamknąć. Miał całować jej szyję, przez co Jolanta prawie osiągnęłaby orgazm. Przenieść ją na łóżko. Mieli uprawiali namiętny seks, który zakończyć się miał wewnątrz niej. Długo myśleli o założeniu rodziny. Dzisiejsza noc miała być idealna…
Przeszli przez bramę parku. Napis na przyczepionej do niej złotej tabliczce głosił: „Witamy i pragniemy poinformować, że każdego dnia po godzinie dwudziestej drugiej park jest zamykany aż do godziny szóstej dnia następnego”. Oczywiście napis nie był widoczny, ponieważ najbliższa latarnia nie była wystarczająco blisko, ale oboje znali go na pamięć. Przychodzili do tego parku już wiele razy. Nie tylko dlatego, że znajdował się pięć minut drogi od ich domu… Był malowniczy i cieszył oko, nawet po ciemku. Gęste drzewa i ścieżki pomiędzy nimi, kwiaty zasadzone w kolorowe wzory. W nocy dochodziła kolejna rzecz… Brak innych ludzi. Park był sporych rozmiarów, więc z całą pewnością znaleźliby innych nocnych spacerowiczów, jednakże aktualnie mieli względną prywatność. To było ich miejsce.
— Jest dziś jakoś piękniej niż zazwyczaj? Bo mam takie wrażenie — zapytała Jolanta.
— Bardzo możliwe, że to, jak wyglądasz w tej sukience, dodaje uroku naszej planecie — Aleksander sprytnie obrócił pytanie w komplement.
— Dziękuję bardzo — Uśmiechnęła się. — To w którą stronę dziś? — Spojrzała na ścieżkę rozwidlającą się w trzy mniejsze.
— W prawo.
— Może w lewo?
— Czuję, że w prawo to idealny wybór na dzisiejszą noc.
— Mogę przystać na twoją propozycję. Ten jeden raz w życiu.
Teoretycznie w ich związku nie było osoby, która rządzi, i wszystkie decyzje podejmowali wspólnie. Praktyka była jednak trochę inna. Zazwyczaj zdanie Jolanty stawało się jednocześnie ich zdaniem.
Po dziesięciu minutach marszu nad ich głowami pojawił się dach utworzony z koron drzew. Ścieżka zamieniła się w taką wyjętą z filmu romantycznego. W oddali słychać było huczenie sów oraz chlupot wody jeziorka nieopodal… Była też syrena policyjna zabijająca klimat. Jej dźwięk zdawał się mówić: „Halo, Halo! Nasz świat jest okrutny! Nie ma czasu na rajskie zachwyty”.
Nie przejmowali się tym i usiedli na najbliższej ławce.
— Kocham cię, wiesz? — powiedział, patrząc w jej oczy.
— Mówisz mi to ze sto razy dziennie, więc wiem — Zaśmiała się. — Ja ciebie też bardzo kocham.
Aleksander wsadził dłoń do kieszeni i pomacał tkwiące tam pudełeczko. Dziś był ten dzień… Dzień, w którym planował poprosić ją o zostanie z nim do końca życia…
Jolanta patrzała przed siebie, podziwiając drzewa okryte nocnym płaszczem. Nie spodziewała się niczego, ani planów chłopaka, ani tego, co miało nadejść…
Spojrzała do tyłu i krzyknęła. Aleksander wystraszył się. Niechcący wyszarpał z kieszeni pudełeczko, które chwilę później upuścił. Otworzyło się, a ze środka wyleciał pierścionek z małym diamentem. Nie wiedział, co się dzieje… Chciał spojrzeć w stronę Jolanty. Może zobaczyła czyjś cień, którego się przestraszyła. Lecz to nie był zwyczajny krzyk. To był wrzask przepełniony strachem. Już odwracał głowę, gdy nagle poczuł, jak coś ciężkiego trzepnęło go w plecy. Poleciał do przodu i uderzył głową w twarde, kamieniste podłoże. Obraz zaczął się rozmazywać. Zobaczył wielkiego psa stojącego nad nieruszającym się ciałem Jolanty. Wydawało mu się, że wgryzał się w jej ciało, ale to nie mogła być prawda… Przed zaśnięciem pomyślał o psie, którego kupiła jego mama, gdy był mały. Był naprawdę ogromny i uwielbiał jeść mięso. Nie widział już rozrywanego ciała ukochanej… Zobaczył jak wielki pies odgryza kawałki marynowanej wołowiny.
— Axel, to ty? — wymamrotał i odleciał.
***
Powoli odzyskiwał przytomność. Nieśmiało poruszał palcami. Otworzył oczy, ale słońce świecące z góry oślepiło go. Dostrzegał jakąś masę leżącą obok. Wydawała się bezładna i podziurawiona, zupełnie jakby…
Poczuł ból głowy, który do tej pory ukrywał się za zasłoną snu. Czekał, żeby zaatakować, i w końcu nadszedł jego czas. Rozszedł się po całej czaszce. Aleksander miał wrażenie, że mózg trzęsie się pod jego wpływem.
Dzienne promienie przebijały się przez drzewa i padały na jego twarz. Raziły go w zamglone oczy, więc podniósł dłoń, a następnie przyłożył ją do czoła. Pod jego palcami majaczyło kilka małych uwypukleń oraz jedno większe. Sprawdzał całą skórę coraz intensywnej. W końcu pojawiła się ledwie widoczna myśl. Miał wrażenie, że już wie, co to jest… Ale wtedy obraz wyostrzył się, a on zobaczył ciało swojej niedoszłej narzeczonej. Leżała tuż obok niego. Była sina, a w wielu miejscach na jej ciele brakowało fragmentów skóry. Widział wystające mięso. Brakowało jej nosa, a odgryziona ręka leżała przy jej stopach. To nie było najgorsze… W całej tej sytuacji była jedna rzecz, która była przerażająca bardziej niż fakt, że ktoś zagryzł jego ukochaną. Spojrzał na dziurę w jej klatce piersiowej. Przechodziła na wylot. W miejscu, gdzie powinno być serce… nie było go.
Mężczyzna cofnął się i zaczął płakać. Co innego mu pozostało? Przywołał wspomnienie Axela, ale już wiedział, że to nie był jego ukochany przyjaciel. To coś było złe… Jak inaczej wyjaśnić to, co zrobił Jolancie? Nie potrafił przypomnieć sobie tego, jak ta bestia wyglądała. Próbował i próbował, jednakże przed jego oczami za każdym razem ukazywała się czarna plama. Gdyby mu się udało, to może… policja znalazłaby to zwierzę i wydała nakaz uśpienia. Zasłużyło sobie…
Pochylił się, a następnie przyczołgał do martwego ciała swojej ukochanej. Położył dłoń na jej policzku. Wzdrygnął się, gdy dotknął odsłoniętego mięsa.
— Kocham cię, wiesz? — wyszeptał.
Odpowiedź nie nadeszła.
Rozerwane gardło, sina skóra i brak serca rozwiewały wszelkie nadzieje, co do szansy na odpowiedź.
— Kocham cię, wiesz? — powtórzył, mimo iż wiedział, że odpowiedź nie nadejdzie.
Płacząc, rozejrzał się po okolicy. Uświadomił sobie, że nie znajduje się w pobliżu ławki, na której zostali zaatakowani. Znajdowali się na małej polance, otoczonej gęstymi krzewami.
Planował zostać z nią… Umrzeć z głodu albo pragnienia, ale poczuł instynkt, który kazał mu wstać. Zrobił to i na chwiejnych nogach zaczął biec. Przedzierał się przez gęste zarośla. Gałęzie rozcinały jego skórę. Twarz miał skupioną. Nie myślał o bólu. Pragnął uciec… Pragnął wrócić do domu i zaryglować wszystkie zasuwy w drzwiach. Nie wychodzić z niego już nigdy.
— Przepraszam, kochanie, przepraszam, Jolu… — powtarzał jak mantrę.
***
Dysząc, wbiegł do łazienki i pośpiesznie zamknął drzwi. Nie myślał o ludziach, którzy patrzyli na niego jak na dziwaka, gdy w potarganej, niebieskiej koszuli i z pooraną twarzą wybiegł z parku. Wyglądał jak bezdomny albo gorzej, ale nie to się liczyło… Z całą pewnością nie. Przez całą drogę widział migające obrazy, które zamazywały wizję tego, co ich spotkało w nocy. W migawkach dostrzegał dobre chwile, które spędził z Jolantą. Ich poznanie, ich pierwszy pocałunek, pierwszy seks. Spędzili razem tyle czasu… Każde dobre wspomnienie pojawiało się tylko na chwilę, aby zaraz zniknąć i ustąpić miejsca przerażającej scenie, którą zastał po odzyskaniu przytomności. Porwane ciało jego wybranki nawiedzało go jak fantom. Miał wrażenie, że nigdy nie uwolni się od tego obrazu. Widok łazienki, wyłożonej kafelkami wybranymi przez nią oraz jej kosmetyki i produkty do pielęgnacji leżące na półce nad wanną oraz te ustawione rzędem na umywalce spotęgowały wspomnienia. Migoczące obrazy zamieniły się w rzeczywistość, która uderzała w jego głowę niczym młot do wyburzania ścian. Fragmenty psychiki sypały się jak wióry. Miał ochotę krzyczeć, ale nie miał na to siły… Adrenalina opadała, a on tracił całą siłę, dzięki której stał na równych nogach.
Chwiejnym krokiem podszedł do lustra, w którym zobaczył swoją porozcinaną twarz oraz… coś, co przeraziło go do szpiku kości. Na jego szyi znajdowało się krwawe ugryzienie. Widział ślady ostrych zębów. Prawie ludzkich, ale trochę większych… Okrągła rana została otoczona przez fioletowo-siną obwódkę. Zakrzepła, bordowa krew uformowała małe pagórki. Niektóre z nich zakrywały ślady zębów, ale inne nadal straszyły swoją obecnością. Wewnątrz rany brakowało skóry. Ta bestia zaatakowała również jego… Pytanie tylko, dlaczego zostawiła go przy życiu? Dlaczego jego, a nie Jolę? Była od niego lepsza we wszystkim, a jednak zginęła.
W tym momencie pomyślał, że to on chciał pójść w prawą stronę… Może gdyby skręcili w lewo, to jego niedoszła żona nadal by żyła? To wszystko jego wina. Jego cholerna wina. Poczuł przypływ narastającej zwierzęcej złości, która przykryła go jak tsunami. Wielka fala gniewu rozeszła się po jego ciele. Po każdej komórce, każdym neuronie. Poczuł, że musi ją rozładować. W jego oczach malowały się gniew i bezsilność. Nagle jego ręka powędrowała do tyłu, a potem, tnąc powietrze, ruszyła w stronę lustra. Trafiła prosto w cel, który rozsypał się na małe i trochę większe kawałki, a następnie spadł do umywalki oraz na podłogę. Jego ręka została pokryta czerwoną płachtą. Kawałki szkła utkwiły w jego skórze. Poczuł ból pociętej dłoni, ale nie przejął się tym. Gniew po raz kolejny zamienił się w smutek. Podszedł do ściany i osunął się. Z jego oczu wypływały łzy. Myślał o niej… Myślał o tym, że nie potrafił jej obronić…
Miał dość, więc po chwili zamknął oczy i zasnął.
***
Kilka godzin później, gdy zapadł zmierzch, a na granatowym niebie pojawił się księżyc w pełni, Aleksander przebudził się. Zmęczonymi oczyma popatrzył na rozsypane szkło, a następnie na swoją dłoń. Podczas gdy spał, stało się coś dziwnego. Odłamki wbite w jego skórę zniknęły. To samo tyczyło się pozostawionych przez nie ran. Jego ręka była jak nowa. Nie dowierzał w to, co widzi. Przecież to nie było możliwe…
Podniósł jeden z największych fragmentów rozbitego lustra, a następnie skierował tak, aby mógł zobaczyć swoją twarz. Zdziwił się, ponieważ te ślady również zniknęły, a niektóre rozcięcia były naprawdę spore. Przyszedł czas na punkt kulminacyjny. Skierował odłamek szkła na swoją szyję. Nie znalazł tego, czego szukał. Ślady zębów zniknęły, a w miejscu wyrwanej skóry znajdowała się nowa. Po ugryzieniu nie było najmniejszego śladu. Zagoiło się, ale jak to możliwe? Małe rany na dłoniach oraz rozcięcia na twarzy można wytłumaczyć logicznie, chociaż nawet to było ciężkie. Umiejętność regeneracji Aleksandra musiałaby być zdecydowanie większa niż u innych ludzi. Nigdy nie zauważył, aby tak było. Niestety, ale wyrwana skóra i ślady zębów nie miały żadnego wytłumaczenia. Takie coś goiłoby się bardzo długo… No i oczywiście zostałaby po tym spora blizna.
W tym momencie poczuł, że może to wszystko było snem albo wytworem jego wyobraźni. Miał nadzieję, że tak naprawdę Jolanta siedzi w salonie, oglądając jakiś program, lub stoi w kuchni, gotując jakieś pyszności. Rzucił fragment lustra w kąt, gdzie roztrzaskał się na mniejsze kawałeczki. Wstał i w pośpiechu wyszedł z łazienki.
— Jolu?! — krzyknął.
Odpowiedź nie nadeszła. Krzyknął dość głośno, ale może nie usłyszała. Często zdarzało się jej gotować z słuchawkami na uszach. Ruszył w stronę schodów i przeskakując po dwa stopnie, zszedł na dół. Spojrzał w prawo, w stronę salonu, ale nie dostrzegł przyszłej żony. Następnie pobiegł w stronę kuchni, znajdującej się na końcu holu. Nie czuł zapachu jedzenia, więc nadzieja na znalezienie dziewczyny powoli opadała… Ale może po prostu robiła kolację? Zwyczajne kanapki, które nie mają zapachu unoszącego się na cały dom. Tak, to na pewno to.
Stanął w progu kuchni, ale tam również jej nie było. Na stole nadal stały składniki, które miały posłużyć do przygotowania romantycznej kolacji. Na kuchennym, marmurowym blacie stała butelka czerwonego wina, którą najwyraźniej zapomniała schować do lodówki… W zlewie spoczywało kilka brudnych naczyń, ale jej nie było nigdzie. Pomyślał, że nie zajrzał jeszcze do sypialni. Pewnie ucięła sobie drzemkę… Po schodach wrócił na górę i skierował się w stronę pokoju.
— Jolu, jesteś tam? — zapytał przez zamknięte drzwi.
Odpowiedź nie nadeszła, więc nacisnął klamkę i wszedł do środka. Zapalił światło, które rozjaśniło pomieszczenie.
Pusto.
Nie było jej.
Na jego skórze pojawiła się gęsia skórka, spowodowana otwartym oknem, przez które wpadał zimny, nocny wiatr. Podszedł, aby je zamknąć, ale wtedy poczuł łaskotanie w okolicach brzucha oraz rąk. Podrapał się i po raz kolejny przymierzył się, aby zamknąć okno, jednakże smyranie narastało. Spojrzał na swoje dłonie i zobaczył ciemne futro wyrastające spod rękawów. Z każdą sekundą rosło coraz bardziej, aż w końcu pokryło dłonie. Zobaczył jak jego paznokcie rosną i stają się długimi, ostrymi pazurami. Poczuł spazm bólu, który szarpnął go do tyłu. Usłyszał trzask łamanej kości, a po nim następny i następny. Wygiął się w do tyłu. Wyglądał, niczym bestia z horroru kategorii B. Kolejne uderzenie bólu odgięło go do przodu. Towarzyszyło mu pękanie kolejnych kości, które brzmiało jak drewienka strzelające w żarze ogniska. Jego oczy stały się zwierzęce i z wściekłością obserwowały przestrzeń dookoła. W szale podszedł do kremowej szafki nocnej, podniósł ją i rzucił o przeciwległą ścianę. Zrobił to z lekkością i zabójczą prędkością. Mebel rozwalił się, a jego odłamki spoczęły bezwładnie na podłodze. Ostre pazury wbił w ścianę i zaczął ciąć. Rwał tapetę, a pod nią zostawały ślady à la Freddy Krueger. Kolejne kości pękały, a on upadł na kolana i wyjąc z bólu, zaczął targać kołdrę zwisającą z łóżka. Nie mógł się podnieść, zupełnie jakby zatracił umiejętność stania. Zaczął wyć, ale nie w ludzki sposób… To był zwierzęcy skowyt, przypominający wilka. Futro porastało teraz jego twarz. Nos wydłużał się, a zmysł węchu uległ wyostrzeniu. Czuł, że sąsiadka z domu obok — pani Marlewska — używa świec zapachowych… Czuł, że sąsiad z domu po drugiej stronie użył właśnie lubrykantu o wiśniowym zapachu… Jego zęby zamieniały się w ostre kły. Ich długość oraz grubość podwoiła się. Potrząsnął głową, zupełnie jakby miał wrażenie, że to sen, i zaraz się obudzi. Trzasnęły kości w łydkach, które zgięły się w niewyobrażalny sposób. Wyglądały podobnie do tylnych łap kota lub psa. Paznokcie na nogach również ulegały wydłużeniu i przebiły czarne, galowe buty, które założył na dzisiejszy wieczór. Nie myślał już o Jolancie. Zapomniał całkowicie o jej martwym, pogryzionym ciele. W tym momencie myślał o czymś innym… Poczuł zew, który wzywał go do siebie. To uczucie było zbyt silne, aby miał szansę na stawienie jakiegokolwiek oporu. Strzeliła ostatnia kość, a Aleksander nie wyglądał już jak człowiek. Zamienił się w wielkiego, czarnego wilka. Z pyska ciekła mu ciepła, klejąca się ślina, która ściekała na podłogę, tworząc mokre plamy.
Zawył najgłośniej, jak potrafił. Odgłos niósł się po całym osiedlu i echem odbijał od domów, w których nagle zapalały się światła przerażonych ludzi. Ruszył za zewem, który wołał jego imię. Wyskoczył przez otwarte okno i pobiegł w stronę błyszczącej tarczy księżyca.
Nie wybieraj
Patrycja Drzewicka i Dawid Tomaszewski siedzieli przy małym, dwuosobowym stoliku usytuowanym w rogu pomieszczenia. Nad ich głowami czerwone lampiony rzucały delikatne, stonowane światło. Na ścianach wisiały obrazy, z których wydobywało się piękno krajobrazów Kraju Kwitnącej Wiśni. W restauracji było sporo ludzi, ale nie było tłoku, co było zaskakujące, zważywszy na popularność, jaką zyskała. W ciągu dwóch tygodni od otwarcia zyskała miejsce w sercach wielu klientów.
Patrycja spojrzała na swój talerz i pałeczkami podniosła kawałek nigiri z łososiem. Wsadziła go do ust, a następnie stwierdziła, że to jedna z lepszych rzeczy, jakie jadła.
— Chyba nie zdążyłem ci jeszcze powiedzieć, że w tej sukience wyglądasz przepięknie — Mężczyzna uśmiechnął się, a jego dołeczki w policzkach ujrzały światło dzienne. Patrycja uznała, że to urocze.
— Dziękuję. Miło słyszeć takie komplementy — Odwzajemniła uśmiech.
Na początku uważała, że ten cały Tinder to syf, którego używają napaleńcy, aby zaliczyć jakąś panienkę. Jednakże jej najlepsza przyjaciółka Maria nalegała i nalegała… A jeśli chciała, to potrafiła być bardzo upierdliwa i przekonująca. Pewnego dnia Patrycja w końcu uległa namowom i ściągnęła tę aplikację. Na początku uważała, że miała stuprocentową rację, ponieważ dostawała tylko sprośne wiadomości. Miała ochotę się poddać. Po co się męczyć? Jednakże w tym wypadku również pojawiła się Maria, która nie pozwoliła jej tego zrobić. Dzisiejszy wieczór wskazywał na to, że dobrze wyszło. Dawid był błyskotliwym, przystojnym, inteligentnym mężczyzną, który potrafił rozmawiać o czymś więcej niż piłce nożnej, samochodach i tak dalej. Pytał ją o sztukę, muzykę, zainteresowania… Być może były to wyćwiczone pytania, które zadawał każdej, aby za pomocą elokwencji zaciągnąć je do łóżka. Nie wyglądał na takiego, ale nigdy nie wiadomo… Przynajmniej postarał się bardziej niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent mężczyzn, którzy do niej napisali, więc postanowiła zaryzykować. Miał jeszcze jedną cechę, dzięki której zyskał w jej oczach — potrafił słuchać. Nie kiwał bezmyślnie głową, myśląc o jej cyckach, a aktywnie brał udział w rozmowie.
Ich talerze powoli pustoszały, w przeciwieństwie do wnętrza restauracji. Aktualnie wolne zostały tylko dwa dwuosobowe stoliki. Ludzi przybywało, więc kucharze mieli coraz więcej pracy. Na ich czołach pojawiły się kropelki srebrzystego potu. Po lewej stronie marmurowego kontuaru, za którym znajdowała się kuchnia, umieszczono wysokie, barowe krzesła z brązowymi siedziskami. Idealne dla osób, które miały w planach wypić coś mocniejszego. Za nimi ustawiony został rząd trzech stolików dwuosobowych. Dwa z nich były wolne, a jedno zajęte przez młodą parę. Kobieta ubrana w niebieską koszulę, na którą nałożyła bordowy żakiet, złapała rękę mężczyzny naprzeciwko. Blondyna, ubranego w białą koszulę. Trochę dalej znajdowały się wysokie krzesła, ustawione przodem do okien wychodzących na ulicę Warszawską. Można było tam zjeść, patrząc na przechadzających się ludzi. Problemem było to, że oni też cię widzieli. To był powód, przez który Patrycja nigdy nie chciałaby jeść w ten sposób. Zdecydowanie wolała tradycyjny stolik. Na szczęście Dawid nie zaproponował któregoś z tamtych miejsc.
Na środku sali stało osiem stolików. Dwa czteroosobowe, dwa trzyosobowe i cztery dla dwóch osób. Wszystkie z nich były zajęte. Przy jednym z dwuosobowych siedziały dwie kobiety, głęboko patrząc sobie w oczy. Blondynka wyciągnęła mały, złożony liścik i podała rudej koleżance. Jej włosy można by było opisać jako kolor płomienistej rdzy. Przeczytała i uśmiechnęła się. Patrycja na chwilę oderwała wzrok od Dawida i zastanawiała się, co było w liściku. Miłosny list od kolegi z pracy? Miłosne wyznanie od blondynki ubranej w różowy T-shirt z napisem „Darkness is a new shade of pink”? Adres jakiegoś miejsca? To w zasadzie mogło być wszystko…
Po obu stronach szklanych, dwuskrzydłowych drzwi, w doniczkach stała trawa cukrowa. Przechodnie co jakiś czas zatrzymywali się przed wejściem i czytali menu umieszczone w szklanej gablocie. Nie wszyscy wchodzili do środka, ale niektórzy ewidentnie zostawali zachęceni i odwiedzali drewniane progi Sushimi.
Stolik Patrycji i Dawida znajdował się w prawym kącie restauracji. Obok znajdował się tylko jeden inny, przy którym siedziało dwóch kolegów, rozmawiających o jakimś projekcie. Jeden ubrany w granatowy garnitur, a drugi w zieloną koszulkę, czarne spodnie i czapkę New Era. Naprzeciwko umieszczone zostały drzwi do toalet.
— Masz ochotę na deser? — zapytał Dawid, stukając palcem w brązowe, zdobione menu.
— Myślę, że tak… Ale najpierw pójdę do toalety, pozwolisz? — Uśmiechnęła się i puściła do mężczyzny oczko.
— Jak mógłbym zabronić tak pięknej kobiecie? — Odwzajemnił uśmiech. — Jeśli chcesz, to powiedz, na co masz ochotę, to zamówię, gdy cię nie będzie.
— Jak wrócę… Nigdzie nam się nie spieszy, prawda?
— Oczywiście, że nie.
Patrycja wstała od stołu i pomyślała, że ten wieczór prawdopodobnie zakończy się w łóżku. Będzie jedną z tych łatwych panienek, które rozkładają nogi na pierwszym spotkaniu. Trochę wstyd, ale… zastanawiając się głębiej, to nie będzie jedną z nich. W przeciwieństwie do nich potrafiła opanować swoje żądze i gdyby chciała to mogłaby się oprzeć czarującej postawie Dawida. Byłoby to ciężkie, ale możliwe. Dla chcącego nic trudnego — tak mawiał jej dziadek. Nie zrobi tego z własnego wyboru… Była świadoma swojej decyzji i płynących z niej konsekwencji.
Otworzyła drzwi i weszła do środka. Do toalet prowadził mały korytarzyk, wyłożony białymi kafelkami. Na jego końcu widziała umywalkę z lustrem. Kabiny zapewne znajdowały się we wnęce po prawej stronie i jeszcze ich nie widziała. Według niej światło było odrobinę za ciemne. To nie część jadalna, w której świecące lampiony tworzyły romantyczny klimat. Ten korytarz odwiedzały jedynie kobiety, które potrzebowały skorzystać z ubikacji, poprawić makijaż lub uciec z randki przez małe okno, które właśnie ukazało się Patrycji. Było tam coś jeszcze… Coś czerwonego.
Szła dalej i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu pomyślała o swojej matce. Damulce, która zawsze powtarzała, że w życiu nie osiągnie nic. Jakim prawem śmiała tak mówić? Sama w życiu nie zdobywała przysłowiowych szczytów… Skończyła zawodówkę o profilu handlowym, a później poznała bogatego faceta i skończyła na jego garnuszku. Nieważne… Liczyło się to, że życie zweryfikowało jej słowa. Jej córka — zakała rodziny — miała dobrze płatną pracę, własny dom, dwa psy i jeśli Dawid był chociaż w pięćdziesięciu procentach taki jak dziś, to będzie mieć też drugą połówkę.
Patrycja była coraz bliżej ubikacji. Zobaczyła brązowe drzwi tej dalszej oraz… czerwony materiał. Prawdopodobnie czyjąś dłoń, na końcu której znajdował się niebieski papier toaletowy. Poczuła się dziwnie i zastanawiała się, dlaczego ktoś miałby stać przed ubikacją, trzymając rolkę papieru.
Wyszła zza zakrętu i zobaczyła postać ubraną w czerwoną szatę, sięgającą aż do ziemi, oraz maskę w musztardowym kolorze. Jej dłonie okrywały czerwone rękawiczki. Kaptur zakrywał głowę nieznajomego (lub nieznajomej), więc nie widziała nawet koloru włosów. Wiedziała jedynie, że wyraz twarzy oddany na masce jest odrobinę przerażający. Szeroko uśmiechnięte, czarne usta oraz owalne dziury na oczy, wewnątrz których nie było nic widać. Postać trzymała papiery toaletowe — niebieski w lewej ręce i czerwony w prawej… Jednakże nie to było najdziwniejsze. Najdziwniejsze był fakt, że pod czerwonym odzieniem nie było nawet śladu nóg. Zupełnie, jakby postać lewitowała w powietrzu.
— Przepraszam, ale wolisz niebieski czy czerwony papier toaletowy? — zapytała postać. Jej głos był wysnuty z uczuć.
Patrycja przez chwilę myślała o ucieczce. Wyobrażała sobie, że to jakiś psychol ukradkiem wszedł do damskiej toalety i zaraz ją zabije… Jednakże odrzuciła od siebie tę myśl. Wewnątrz znajdowało się tylu ludzi, że ktoś na pewno by zauważył. Zapewne uciekłaby, gdyby nie fakt, że znajdowali się w japońskiej restauracji. Być może chcieli, aby nawet w toalecie utrzymany został klimat tego kraju, dlatego zatrudnili jakąś kobietę, aby w tym przebraniu proponowała klientom kolorowy papier toaletowy. Taki odpowiednik babci klozetowej… Trochę to dziwne, ale miało jakiś sens.
— Wolałabym zwykły, biały — Patrycja udzieliła odpowiedzi, która wydawała się jej najbardziej sensowna. — Czy mogłabym…
Nie zdążyła dokończyć, ponieważ poczuła silny uścisk okalający jej prawe ramie. Spojrzała w maskę i zobaczyła, że jej wyraz zmienił się. Szeroki uśmiech został zastąpiony przez wściekłość. Rolki papieru zniknęły w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie leżały na ziemi, więc nie zostały upuszczone. Uścisk stawał się coraz silniejszy. Patrycja syknęła.
— To boli — powiedziała podniesionym głosem.
W sali jej głos został zagłuszony przez rozmowy.
— Zostaw mnie! — zażądała.
Czerwona postać nie spełniła jej żądania. Uścisk stawał się coraz mocniejszy. Czuła kościste palce wbijające się w jej delikatną skórę. Wściekła maska zbliżyła się, a w jej oczach zapłonęły czerwone ognie. Patrycja zaczęła płakać i szlochać. Zrozumiała, że postać nie jest dziwaczną wersją babci klozetowej, a w najlepszym wypadku psychopatą. Przez chwilę miała nadzieję, że ktoś wejdzie do toalety i ją uratuje, ale w głębi duszy wiedziała, że tak się nie stanie… Była stracona.
Patrycja miała wrażenie, że wszystko staje się coraz większe i większe. Olbrzymie kabiny i trochę mniejsza umywalka górowały nad ich głowami. Zamaskowany złapał jej drugie ramię. Ściskał je tak mocno, że spod jego palców zaczęła wypływać krew dziewczyny. Drzewicka miała wrażenie, że tylko mdleje… Że to przez ból… Ale nie. Spojrzała w dół i zobaczyła falujące kafelki. Wyglądały, jakby straciły całą twardość, a następnie zamieniły się w łóżko wodne. Świeciły krwistym, czerwonym blaskiem i połykały stojących nań.
— Niemożliwe — wyszeptała, gdy podłoga pochłonęła ją w połowie.
Czerwona postać nic nie mówiła. Patrzyła swoimi płonącymi oczyma i spokojnie czekała na to, co ma nadejść.
— Pomocy! — krzyknęła, gdy kafelki zżerały jej brodę.
To były jej ostatnie słowa, które zapamiętała.
Spadała… Nie wiedziała ile… Być może całą wieczność.
W końcu uderzyła o ziemię. Poczuła gorąc, porównywalny z dotknięciem słońca. Palił ją od środka, Miała ochotę zerwać swoją skórę, aby zaznać odrobinę chłodu, ale nie mogła się ruszyć. Zamaskowana postać zniknęła. Dostrzegła natomiast inną, idącą w jej stronę. Skóra kreatury miała kolor zaschniętej lawy, a na czole znajdowały się dwa wielkie, ostre rogi.
***
Dziesięć minut później Dawid wstał z miejsca i podszedł do drzwi damskiej toalety.
— Pati, wszystko w porządku? — zapytał, przystawiając ucho do drewnianej powierzchni.
Odpowiedź nie nadeszła.
Obawiał się, że dziewczyna uciekła, bo zrobił z siebie idiotę… Wydawało mu się, że zachowywał się jak trzeba, ale być może ona liczyła na coś innego. Miał wielkie problemy w kontaktach damsko-męskich. Spotkanie z Patrycją kosztowało go kilkugodzinną rozmowę z własnym odbiciem oraz wczorajszą przepitą noc, podczas której powtarzał, że wszystko będzie dobrze. Musi być… W końcu obiecał sobie, że jeśli następna kobieta również go skrzywdzi, to skończy ze sobą. Miał dość niekończących się poniżeń, które zgniatały jego psychikę niczym imadło. Może tam, gdzie miał trafić, miało być lepiej. Czytał kiedyś, że po śmierci nasza dusza zatrzymuje się w najlepszym wspomnieniu i bez przerwy je odtwarza. Ciekawiło go, który moment stanie się azylem jego duszy.
Zapukał w drzwi z piktogramem przedstawiającym kobietę i zapytał jeszcze raz:
— Pati, jesteś tam? Martwię się.
Odpowiedź nie nadeszła.
Miał ochotę płakać, ale otrząsnął się i podszedł do najbliższej kobiety.
— Przepraszam, martwię się o osobę, z którą tu przyszedłem… Nie wypada mi wejść do damskiej toalety… Czy mogłaby pani… — Wskazał na drzwi, za którymi zniknęła Patrycja.
— Oczywiście. Nie ma problemu.
Chwilę później zniknęła w korytarzu wyłożonym kafelkami. Dawid czekał przed drzwiami.
***
Po pięciu minutach kobieta wyszła, kręcąc głową na boki.
— Przykro mi, ale nikogo tam nie ma… Kabiny również są puste… — Jej twarz okryta została płaszczem szczerego smutku i współczucia.
— Ro… Rozumiem… Dzięk… Dziękuję… — wyjąkał.
— Życzę miłego wieczoru. Niech się pan nie smuci — Uśmiechnęła się. — Czasem trafiamy na nieodpowiednich ludzi, ale musimy mierzyć się z takimi sytuacjami. Pozwoli pan, że wrócę do swojej dziewczyny — Wskazała w stronę stolika, przy którym siedziała i ruszyła w jego stronę.
Był jej wdzięczny, że sprawdziła tę toaletę. Dzięki niej przestał żyć w kłamstwie… Gdyby nie ona, to nadal siedziałby przy stoliku, czekając na kobietę, która nie wróci… Ale jakim cudem miał się nie martwić? Jeśli zdarza nam się trafić na nieodpowiednich ludzi, to on chyba rozkopał całe mrowisko takich osobistości. Dwie kobiety go zdradziły, dwie następne uciekły z randki, jedna zniszczyła mu samochód, gdy odmówił uprawiania seksu grupowego z nią i jej kolegami, kolejna popadła w obsesję na jego punkcie i gdyby nic z tym nie zrobił, to skończyliby niczym Melanie i David w opowiadaniu Posocznica Grahama Mastertona. Jeszcze inna handlowała narkotykami w jego piwnicy, podczas gdy on był w pracy. Połapał się w tym dopiero, gdy w jego bloku zaczęło przebywać więcej szemranych typów niż pełnoprawnych lokatorów. Kurwa, on chciał tylko trochę miłości… Prawdziwej i nieobsesyjnej… To nie tak wiele.
Smutek zgniatał go niczym kowadło w kreskówkach. Kazał mu wykupić kilka opakowań tabletek uspokajających i zażyć je na hejnał, przed snem. Śniłby sen, który przerodziłby się w wieczność. Być może tam nie byłoby cierpienia, zalewającego go z każdej strony.
Postawił na drugą, nieco zmienioną wersję.
Machnął dłonią w stronę jednej z kelnerek. Po chwili zapłacił za kolację.
Przez cały czas myślał o tym, co zbliża się nieubłaganie.
Wstał, a następnie ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Minął najbliższy stolik i smutno uśmiechnął się do siedzącej przy nim dziewczyny. Tej, która sprawiła, że przestał żyć w złudnej, dającej nadzieję, iluzji. Dla niego nie było żadnej, nawet najmniejszej, nadziei. Pozostało mu jedynie odpłynąć w ciemność.
Justyna Sołtys odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.
— To smutne… — zwróciła się do dziewczyny, gdy chłopak, którego imienia nie znała, znalazł się przy drzwiach.
— Niestety… Wygląda na miłego, szkoda mi go — odparła, robiąc smutny grymas.
— Nigdy w życiu nie chciałabym przeżyć czegoś takiego. Nie wiem, co bym zrobiła. Bardzo się cieszę, że ty mnie nie wystawiłaś na naszym pierwszym spotkaniu.
— Czasem… czuje się, że dana osoba jest miłością twojego życia. Ja właśnie to czułam — odpowiedziała Maja, po czym uśmiechnęła się, odsłaniając białe zęby.
— Jesteś kochana — Ich dłonie złączyły się.
— Staram się, moja droga. A teraz przepraszam, ale pójdę siknąć.
— Potrafisz również popsuć nastrój — Justyna zaśmiała się.
— Lepiej popsuć nastrój niż nasiusiać na podłogę w restauracji — Wzruszyła ramionami, po czym wstała z krzesła.
W połowie drogi obróciła się w stronę stolika, aby posłać buziaka swojej dziewczynie. Chwilę później otworzyła drzwi łazienki i znalazła się na korytarzu wyłożonym białymi, czystymi kafelkami. Spojrzała w stronę lustra powieszonego nad umywalką i zanotowała w pamięci, aby po skorzystaniu z toalety poprawić swój makijaż. Trzeba wyglądać ładnie dla swojej drugiej połówki. Jej rudowłosy skarb wiele razy powtarzał, że naturalne jest piękne, więc nie potrzebuje makijażu zakrywającego to piękno, ale ona — Maja — czuła się jakoś lepiej, gdy korektor zakrywał to i owo. Pomyślała również, że ma ochotę, aby w drodze powrotnej kupiły Jacka Danielsa i uczciły… No, coś na pewno się znajdzie.
W połowie korytarza dostrzegła dalszą kabinę, wyłaniającą się zza winkla oraz czerwony materiał.
Po chwili korytarz się skończył, a ona stanęła naprzeciw toalet i tajemniczej postaci, ubranej w czerwony kostium i maskę w kolorze ciemnej żółci. Poczuła subtelny strach, który wspinał się po jej plecach.
— Przepraszam, ale wolisz niebieski czy czerwony papier toaletowy? — odezwał się zamaskowany.
Subtelny strach przerodził się w łoskot uderzający w czaszkę niczym w bęben. Kim on lub ona jest? Dlaczego tu stoi? Dlaczego, do cholery, nie widać jego czy tam jej nóg? Takie pytania biegały po jej głowie jak rozbawione dzieci. Trzeba przyznać, że Maja nigdy nie należała do odważnych. Zawsze była z tych, którzy trzymali się z tyłu, a gdy zaczynało dziać się coś złego, to chowała się w odmętach swojego umysłu albo głębi okazjonalnej kryjówki. Nigdy nie chodziła do nawiedzonych domów, w przeciwieństwie do Krzysztofa, Grzegorza i Rafała — przyjaciół z czasów, gdy chodziła jeszcze do liceum. Ona nie potrzebowała takich atrakcji… Oglądając kiepski horror, potrafiła sikać ze strachu, a gdyby nie jej rudowłosa ukochana, to najpewniej wyzionęłaby ducha.
— Przepraszam, ale wolisz niebieski czy czerwony papier toaletowy? — ponowiła pytanie tajemnicza postać.
Tego było zbyt wiele… Nie miała zamiaru odpowiadać. Obróciła się na pięcie i biegiem ruszyła w stronę wyjścia. Z łoskotem otworzyła drzwi i wyleciała na salę, w której goście spożywali swoje zestawy sushi.
Tajemnicza postać zniknęła.
Maja przeleciała pomiędzy stolikami, prawie taranując kobietę w czerwonej sukience. Słyszała jej męża, który podniósł pięść w górę i krzyczał, żeby uważała, jak chodzi. Chyba nazwał ją smarkulą, ale nie była tego pewna, bo jego głos był jak odległy szept… Chyba słyszała deszcz uderzający o chodnik i jezdnię na zewnątrz… Musiało się rozpadać, gdy weszła do toalety… Ale to również nie było ważne. Liczyło się tylko to, aby uciec jak najdalej. Tak daleko, jak daleko nogi poniosą. Kiedyś chyba oglądała z tatą film o takim podtytule, ale tego również nie była pewna.
— Maja? Maja, czy coś się stało?! — zapytała Justyna, ale jej głos nie zatrzymał biegnącej ukochanej.
Klienci restauracji obrócili się w stronę biegnącej dziewczyny i patrzyli, jak wybiega z restauracji. Chwilę później Justyna zerwała się z miejsca, zostawiając kawałki swojego sushi, i ruszyła za miłością swojego życia, która przebijała się przez deszcz padający na ulicę Warszawską.
Maja minęła tramwaj z numerem piętnaście i pobiegła w stronę centrum miasta.
Justyna z impetem otworzyła szklane drzwi, wybiegając na zimny deszcz. Nagle usłyszała czyjś głos.
— Przepraszam, wolisz niebieski czy czerwony płaszcz? — zapytał nieznajomy.
— Czerwony — rzuciła na odwal się. Myślała tylko o tym, aby dogonić swoją dziewczynę.
W tym momencie Maja zatrzymała się i odwróciła w stronę restauracji. Zobaczyła ukochaną biegnącą w jej stronę. Za jej plecami stała tajemnicza postać.
Justyna miała zamiar przyśpieszyć, dopaść do dziewczyny, rzucić się na jej szyję i zapytać, o co chodzi. Czy ktoś jej coś zrobił? Ale nie było jej to dane. Poczuła silną dłoń, która złapała jej kark. Miała wrażenie, że popękają jej kręgi szyjne. Jęknęła i poleciała do tyłu. Tajemnicza postać odwróciła ją twarzą do siebie. Nosiła czerwoną szatę, okrywającą jej całe ciało. Dodatkowo na twarzy miała maskę z przerażająco szerokim uśmiechem w kolorze pomarańczowym.
— Justyna! — krzyknęła blondynka, stojąc na deszczu.
Zamaskowany złapał rudowłosą za gardło i podniósł w powietrze. Wierzgała nogami, próbowała się wyrwać, ale to nic nie dawało. Czerwona szata powiewała na wietrze. Wydawało się, że postać nie ma nóg.
Wewnątrz restauracji ludzie obserwowali całe zajście z zapartym tchem. Dwoje mężczyzn ruszyło w stronę drzwi, aby pomóc nieznajomej, ale zrezygnowali, gdy zobaczyli czerwoną rękawiczkę wyrywającą rękę dziewczyny niczym kwiat na łące. Oderwana kończyna upadła na mokry chodnik, a po chwili skóra na niej zaczęła się topić. Wyglądała i ciągnęła się jak wosk do depilacji ciała. W końcu całkowicie rozpłynęła się po asfalcie i chodniku, odsłaniając pulsujące tkanki, ścięgna i czerwone, krwiste mięso.
Dziewczyna krzyczała tylko chwilę, później zemdlała i bezwładnie spoczywała w chwycie napastnika. Jej nogi powiewały bezwładnie.
Maja ruszyła na pomoc ukochanej. Łzy oraz krople deszczu przysłaniały jej świat. Była coraz bliżej. To koniec strachliwej Majki, która bała się własnego cienia. Chciała uratować miłość swojego życia. Za wszelką cenę… Wyobrażała sobie, jak zrywa czerwoną opończę, która skrywała tchórzliwe ciało tego psychola. Zaczęłaby od odcięcia mu ręki tępymi nożycami, tak jak on oderwał rękę Justynie. Nadal nie rozumiała, jak do tego doszło. Nie widziała noża ani nic z tych rzeczy, ale teraz to się nie liczyło… Biegła i nie myślała o niczym innym niż zemście, ale w pewnym momencie poczuła się zmęczona i ociężała… Poczuła, że osuwa się na nogach. Była coraz niżej… I niżej… I niżej… Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że czerwona rękawiczka przeszła przez jej klatkę piersiową na wylot, wyrywając jej serce, które wydawało agonalne uderzenia w ręce napastnika. Wiedziała, że to koniec… Nie uratowała swojej ukochanej… Czuła, że Justyna dałaby radę. Maja pomyślała o liściku, który dostała. Jej dziewczyna napisała w nim wszystkie swoje uczucia. Mówiła je każdego dnia, ale na papierze miały większą moc. Pomyślała o wszystkich chwilach, a następnie powiedziała:
— Kocham cię.
Upadła na zimny, mokry chodnik. Jej serce leżało obok.
— Dzwońcie na policję! — krzyknął ktoś wewnątrz restauracji.
Mężczyzna w czapce New Era wyciągnął iphone’a X i wykręcił numer alarmowy, podczas gdy ktoś krzyknął:
— On wyrwał jej serce! Oderwał tamtej rękę!
Czerwona postać wbiła ostre, kościste palce w krwawy kikut, który był pozostałością po ramieniu dziewczyny. Pogrzebała w nim chwilę, aż w końcu znalazła dogodne dla siebie miejsce pomiędzy tętniącymi tkankami a mokrą, zimną skórą. Zaczęła przesuwać dłoń w dół, w stronę miednicy, rozcinając skórę Justyny. Nie posiadała żadnego noża. Robiła to tylko i wyłącznie palcami skrytymi w czerwonej rękawiczce.
Mężczyzna w czapce New Era krzyczał do telefonu, aby radiowóz przyjechał tu w mgnieniu oka, bo wszyscy zginą.
Czerwony oprawca zatrzymał dłoń na wysokości żołądka ofiary, a następnie skierował ją w stronę pępka, rozcinając kolejne ochłapy skóry. Gdy doszedł do miednicy po drugiej stronie, wtedy upuścił dziewczynę na twardy chodnik. Rozległ się głuchy trzask czaszki, która prawdopodobnie pękła. Zamaskowany schylił się i złapał za rozcięcie. Ciągnął skórę do góry — w stronę szyi. Skóra odchodząca od mięśni wydawała dźwięk przypominający mlaskanie. Pojawiła się również tłusta, żółta ciecz, która moczyła jego rękawiczki.
Po chwili dotarł do szyi, pociągnął mocniej i wyrwał odcinek skóry. Rzucił go za siebie. Ochłap uderzył o szybę i przykleił się do niej jak rzep. Ludzie krzyczeli i wrzeszczeli, inny modlili się, jeszcze inni myśleli o ucieczce, ale wiedzieli, że nic z tego… Widzieli, co zrobił z sercem Mai.
Krew płynęła chodnikiem, przypominając rzekę.
Czerwone rękawice powędrowały pod skórę na podbródku i zaczęły iść w górę. Odsłaniały otwartą żuchwę, kościsty nos oraz oczodoły. Gałki oczne przestały być trzymane przez powieki i wypadły z dziur, w których tkwiły. Zwisały w wzdłuż zmasakrowanego oblicza Justyny. Pociągnął za włosy i zerwał całą skórę z głowy ofiary. Ochłap spadł na ulicę, tuż pod jadący tramwaj. Ludzie wewnątrz pojazdu zaczęli krzyczeć. W oddali słychać było syreny policyjne.
Zamaskowany skupił się na dolnej części ciała. Czerwone rękawice powędrowały pod skórę, na wysokość obu bioder, i jednocześnie rozcinały skórę Justyny, kierując się w stronę stóp.
Po chwili postać zerwała również ten fragment i rzuciła go na szybę, tuż obok fragmentu wyrwanego z klatki piersiowej.
Maskę pokryła spływająca krew, ale uśmiech nadal tam był…
Był tam, gdy podniósł Justynę.
Był tam, gdy rzucił nią w stronę restauracji, rozbijając szybę.
Był tam, gdy ciało obdarte ze skóry wpadło do środka i połamało dwa stoły.
Był tam, gdy nadjechała policja.
Funkcjonariusze opuścili pojazdy, a następnie z przerażeniem spojrzeli w stronę nieznajomego. Zamaskowany upiór rozpłynął się w zimnym, mokrym powietrzu.
Łazienka
Dwunastoletni Leonard Walczak siedział na miękkim, puchatym dywanie w zielonym kolorze. Jego pokój wypełniały dźwięki dochodzące z telewizora. Na ekranie Scooby Doo i Kudłaty uciekali przed robotem z opuszczonego lunaparku. W tle słychać było innych domowników, krzątających się po domu.
Jego sypialnia nie była duża. Znajdowała się w niej szafa na ubrania i parę szafek na pozostałe rzeczy, telewizor, wygodne łóżko, które zostało okryte kołdrą z logami Batmana, biurko oraz kilka plastikowych pudeł z zabawkami.
Chłopak wstał i podszedł do biurka, gdzie stała szklanka z herbatą malinową. Upił pokaźny łyk nieco zimnego napoju. Smakował mu, więc z uśmiechem wrócił na swoje wygrzane miejsce. Miał już usiąść, ale usłyszał głos mamy, dobiegający z salonu.
— Leonard! Chodź na chwilkę, synku! — Westchnął i nacisnął przycisk wyłączający odbiornik. Scooby zniknął z ekranu. Zastąpiła go ciemność.
— Już idę, mamo! — odpowiedział, gdy szedł w stronę drzwi.
Nacisnął klamkę, a następnie pociągnął drzwi do siebie i wyszedł.
Szedł przez duży przedpokój. Ze ścian obserwowały go rodzinne zdjęcia i wielka, wstawiona szafa. Głosy rodziców i jego młodszej, zaledwie pięcioletniej, siostry stawały się coraz głośniejsze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie dochodzą z salonu, znajdującego się po lewej stronie, a z kuchni. Skręcił w prawą stronę, minął mniejszy pokój (sypialnię Lilki).
— Witamy pana — Jego tata wstał i teatralnie ukłonił się.
— Cześć, tato — Próbował zachować powagę (tak jak przystało na dojrzałego mężczyznę), ale oczywiście miał ochotę się zaśmiać. Krzysztof bez wątpienia był tym zabawniejszym rodzicem.
— Jesteś pewny, że nie chcesz z nami jechać? Zrobimy zakupy, a wracając, może pójdziemy na lody. Co ty na to?
— Nie, dziękuję, mamo — odparł głosem dorosłego. — Zostanę w domu. Wezmę kąpiel i pooglądam kreskówki. Czasem trzeba pobyć samemu.
— Oj, my już coś o tym wiemy — Krzysztof rzucił aluzję, której dwunastolatek oczywiście nie zrozumiał, ale mimo to żona uderzyła go łokciem w bok.
— Dobrze synu… W takim razie będziemy się zbierać — Agnieszka wstała od okrągłego stołu.
— Uważaj na Ciasteczkowego Potwora! — wtrąciła się Lilianna. — Mógłby pomyśleć, że jesteś ciasteczkiem… No i zjeść cię — dodała złowieszczo.
— Jesteśmy pewni, że Leonardo sobie poradzi — Krzysztof również wstał.
— Oczywiście, tato. Jestem już prawie dorosły.
— Nie wątpię — Mama zmierzwiła mu włosy i ruszyła w stronę salonu, aby wziąć torebkę i wszystkie inne potrzebne rzeczy.
Dwunastolatek wyszedł z kuchni i wrócił do pokoju. Zamknął drzwi. Otworzył półkę z bielizną. Stanął przed wielkim dylematem… Zastanawiał się nad bokserkami bez jakiejkolwiek grafiki (takimi dla dorosłych) lub z maską Spider-Mana na pośladkach. Po chwili dokonał wyboru… Padł na te drugie. Nawet dojrzali chłopcy mają chwile słabości…
Podszedł do biurka i spojrzał na telefon, po czym wybudził go z uśpienia. Ukazał się ekran blokady. Spojrzał na godzinę. Pomyślał, że dzień mija w zawrotnym tempie, bo niedawno wstał, a już była dwunasta trzydzieści trzy.
Ściągnął niebieską koszulkę i szare, dresowe spodnie. W tym momencie otworzyły się drzwi od jego pokoju. Mama stanęła w progu, podczas gdy pozostali ubierali buty.
— Goooolas! — zawołała jego siostra.
Nie zwrócił na to uwagi. Do łazienki nie brał nic poza bielizną i telefonem (w razie gdyby coś się stało i musiałby się z kimś skontaktować). Nie lubił zakładać ubrań na mokre ciało. Po wytarciu wolał zaczekać piętnaście minut i dopiero założyć koszulkę lub spodnie.
— Przestań, Lilka — skarciła ją mama.
— Przepraszam… — Dziewczynka spuściła głowę.
— Ostatnia szansaaaa, Leonard — zawołała Agnieszka.
— Zostanę.
— Jesteś pewien? — Poruszyła brwiami i uśmiechnęła się.
— Tak, mamo… Jedźcie już, bo wykupią moje ulubione mleko czekoladowe.
Krzysztof zaśmiał się, a następnie wstał. Stanął obok swojej żony i zapytał o „zasady pustego domu”.
— Nie otwierać nikomu. W razie pożaru pobiec do sąsiadów i poprosić o pomoc. W razie włamania schować się i wysłać SMS. Najlepiej do was obojga.
— Dokładnie, synu! Brawo! — Klasnął. — Jesteś gotowy zostać sam w domu!
— Wiele razy zostawałem, tato…
— No cóż, za każdym razem jestem tak samo dumny.
— Idziemyyyy juuuż? — domagała się Lilka.
— Tak, kochanie. Krzysiu, masz kluczyki do samochodu? — Agnieszka opuściła próg pokoju i skierowała się w stronę drzwi wyjściowych.
— Oczywiście, że tak. Czy zdarza mi się zapominać? — zapytał, marszcząc brwi.
— Z całą pewnością — skwitowała.
Leonard podniósł bokserki z Człowiekiem–Pająkiem i spojrzał w stronę otwieranych, a następnie zamykanych drzwi. Szczęk przekręcanego zamka. Został sam… Ale czad! Z bielizną w prawej dłoni wyszedł z pokoju. Zapomniał telefonu.
Przeszedł przez przedpokój, myśląc o kreskówkach, które będzie oglądał. Mignął mu też inny pomysł, ale nie był aż taki pewien, co do niego. Mógłby znowu obejrzeć te filmiki, które ostatnio znalazł w internecie… Jak się one nazywały? Ezoteryczne? Energetyczne? Eteryczne?
Ich nazwa wpadła do jego głowy równie szybko, jak sam pomysł. Erotyczne! Wypalił, otwierając drzwi od łazienki. Zamknął je, a następnie przekręcił gałkę, aby były zablokowane. Położył bokserki na pralce, znajdującej się po lewej stronie od wejścia, tuż obok umywalki, nad którą wisiało prostokątne, czyste lustro.
Po chwili był już nagi. Odłożył noszoną bieliznę do kosza na pranie i podszedł do wanny. Odkręcił ciepłą wodę. Poczekał chwilę i delikatnie puścił również zimną. Ciecze wymieszały się, tworząc idealną mieszankę, która z chlupotem wypełniała żeliwny mebel. Zdecydowanie wolał, gdy woda jest ciepła. To potrafiło odprężyć jak nic innego…
Skupił się na lecącym strumieniu, ale mimo tego usłyszał jakiś dźwięk. Coś jakby szuranie oraz następujące po nim tupnięcie. Szurnięcia i tupnięcia, tak. Na zmianę w zaskakującej melodyczności. Odstępy pomiędzy nimi były prawie idealne.
Lejąca się woda przeszkadzała mu w nasłuchiwaniu, więc ją zakręcił.
Cisza.
Poczekał jeszcze chwilę, a następnie przekręcił kurki ponownie. Przesłyszało mu się?
Niestety, ale nie. Dźwięk wrócił. Szuranie i tupanie. Tym razem, to pierwsze było przeciągane. Rytmiczność runęła, a odstępy pomiędzy tupnięciami były większe.. Wysilił słuch jeszcze bardziej… Jeszcze trochę… I wtedy zrozumiał, że to kroki. Nie do końca… Krokami było tupanie, ale czym było szuranie? Wytężył umysł. Jedyne, co przyszło mu do głowy, to człowiek ranny w nogę, który musi ciągnąć ją po ziemi. Lęk wkradał się do jego umysłu powoli jak drapieżca.
Chciał poznać miejsce, z którego dochodziły tajemnicze kroki.
Zakręcił wodę.
Znowu nic.
Serce biło mu coraz mocniej… Poczuł, jak na nagim ciele pojawiają się ciarki. Było mu zimno i to niekoniecznie od temperatury panującej w pomieszczeniu.
Wpadł na pomysł.
Odkręcił kurek jeszcze raz, ale tym razem delikatnie. W kranie pojawiła się tylko cienka strużka. Był pewien, że wpadł na dobry pomysł… Rzeczywistość była jednak trochę inna. Dźwięk również był cichszy. Ledwie słyszalny. Przeraził się. Czuł, że zaczyna dygotać. Drżąca dłoń zwiększyła strumień.
Szuranie i tupot.
Bał się, ale mimo wszystko podszedł do drzwi. Położył dłoń na drewnie, jakby sprawdzając, czy nie zostanie wciągnięta. Następnie przyłożył ucho. Wyobrażał sobie, że zaraz usłyszy trzask łamanego drewna. Zobaczy krew… Jego krew, ale nie zdąży sobie tego uświadomić, tak jak nie zdąży zauważyć, że to coś rozerwało jego struny głosowe. Nie będzie mógł nawet krzyknąć. Dopiero teraz uświadomił sobie, że pomyślał „to coś”. Zląkł się jeszcze bardziej na myśl, że to nie człowiek. Musiał się skupić. Do tej pory nic go nie zaatakowało, a to chyba był dobry znak. Wytężył słuch.
Wiedział już wszystko.
Ktoś (lub coś) chodził od drzwi wejściowych aż do połowy przedpokoju. W kółko. Zaraz, zaraz… Przecież drzwi były zamknięte. Jakim cudem ktoś tu wszedł? Nie rozwalił ich, bo to usłyszałby nie tylko on (niezależnie od siły strumienia), ale również sąsiedzi. Mógł użyć wytrychu i otworzyć je najciszej, jak tylko się dało, ale dlaczego chodził w koło? To jakiś psychopata. Oczy zalały mu się łzami.
Chwilę potem przyszło najgorsze.
Boże… Ametyst. Gdzie on jest?
Spróbował przypomnieć sobie, gdzie ostatni raz widział ich kota. Nie było go w jego pokoju. Nie było go też w kuchni. Pokój Lilki również był pusty. Pozostała tylko jedna opcja. Salon. Oczywiście zwierzak mógł się schować… Gdzieś w szafie lub pod łóżkiem, ale dla Leonarda to oznaczałoby strasznego pecha. Bo musiał po niego pójść… Nie mógł zostawić swojego przyjaciela w potrzebie. Ten psychol mógłby mu coś zrobić.
Bał się.
Wyciągnął dłoń w stronę klamki, ale chwilę później ją cofnął. Chwiejnym krokiem podszedł do wanny i wyłączył strumień wody. Zauważył, że niedługo zacznie wylewać się za brzegi. Wyciągnął korek i poczekał aż jej poziom się zmniejszy. Po chwili umieścił go z powrotem w dnie wanny.
Kroki oczywiście ustały.
Pomyślał, że jeśli to nie psychol… że jeśli to jakiś stwór, to może znika, gdy woda przestaje lecieć. Nie wiedział, ile w tym prawdy. Być może zaraz miał zostać pożarty, ale nie chciał zostawić swojego towarzysza.
Na nowo podszedł do drzwi.
W końcu dotknął klamki. Zrobił to z wielką ostrożnością, tak jakby ona była potworem. Chciał ją przekręcić. Ametyst potrzebował jego pomocy… Niestety strach sparaliżował jego mięśnie. Po policzkach spłynęły łzy.
Jego determinacja była silna… Odzyskał sprawność w kończynach i przetarł oczy. Na korytarzu panowała cisza. Nie był do końca przekonany, czy to dobry znak.
Zamknął oczy i zaczął liczyć.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Niepokój nie opuścił jego ciała, ale zmalał wystarczająco, aby chłopiec mógł nacisnąć klamkę.
Delikatnie otworzył drzwi, tworząc małą szparkę w kierunku kuchni. Nie widział całej… W zasadzie widział tylko jej początek i kawałek stołu. Coś mogło schować się za rogiem, przy kuchence gazowej i szafkach. Jednak, żeby to sprawdzić, musiałby tam pójść, a to byłoby niepotrzebne ryzyko.
Odchylił drzwi jeszcze odrobinę i obserwował pokój siostry. W tym wypadku również nie widział całego pomieszczenia, ale obserwowany fragment był pusty.
Nagle poczuł, jak coś ociera się o jego prawą nogę. Wzdrygnął się i prawie krzyknął. Kątem oka zobaczył czarne stworzenie ocierające się o jego nagą skórę. Czuł, że umiera… Czuł rozrywane tkanki. Widział krew, opryskującą ściany.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to Ametyst łasi się do jego nogi.
Powiedział zakazane słowo na literę „K”, którego dzieci nie powinny używać, ale dorośli stawiają je jako przecinek, i szybko złapał kota. Wciągnął go do łazienki, po czym zaryglował drzwi. Był bezpieczny… Przynajmniej dopóki ktoś lub coś ich nie rozwali. W dalszym ciągu nie wiedział, co dzieje się na korytarzu, ale być może to i lepiej.
Podszedł do wanny i odkręcił wodę.
Uświadomił sobie, że nie słyszy kroków. Wiedział, że to nie Ametyst wydawał te dźwięki. Czy to coś zniknęło? Czy to tylko jego wyobraźnia?
Był tylko dzieckiem, więc uznał, że tak. Nalał odpowiednio ciepłą wodę, a następnie zanurzył się w niej. Postanowił się zrelaksować.
***
Piętnaście minut później Leonard nadal leżał w jeszcze ciepłej wodzie. Postanowił, że nie będzie wychodził. Poczeka na rodziców i wtedy opuści łazienkę. Chwilę wcześniej chciał do nich zadzwonić, ale uświadomił sobie, że zapomniał telefonu. Co jakiś czas spoglądał na Ametysta, który potulnie spał w koszu na brudne ubrania. Cieszył się, że starczyło mu odwagi, aby wyjść po niego.
Próbował wykalkulować, za ile wrócą jego rodzice i siostra, ale podczas tych rozmyślań usłyszał trzask. Dźwięk brzmiał, jakby ktoś upadł na kafelki z siłą wystarczającą do stłuczenia ich. Czuł swoje bijące serce, które podskoczyło aż do przełyku.
Cisza.
Nie działo się nic. Żadnych dźwięków, żadnych kroków… Nawet kot zdawał się nie oddychać.