E-book
11.76
drukowana A5
67.11
drukowana A5
Kolorowa
99.55
Taniec rzeki Corrib

Bezpłatny fragment - Taniec rzeki Corrib


5
Objętość:
423 str.
ISBN:
978-83-8351-111-5
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 67.11
drukowana A5
Kolorowa
za 99.55


Pamięci Gertie Cottingham

CZĘŚĆ PIERWSZA: WŚRÓD PRZYJACIÓŁ

Zatoką Galway wypływał z portu wycieczkowiec. Dostojnie, powoli, jakby uśmiechając się w słońcu. Gertie siedziała na krześle wciąż jeszcze w koszuli nocnej i przez okno sypialni podziwiała statek, który w przejrzystym, nasłonecznionym powietrzu zdawał się być na wyciągnięcie dłoni. Wzgórza po drugiej stronie zatoki też były wspaniale widoczne i obraz przedstawiał się wyjątkowo uroczo. W swoim ponad dziewięćdziesięcioletnim życiu, spędzonym w rodzicielskim domu przy wjeździe do latarni morskiej, Gertie mnóstwo razy widziała tak piękne obrazki, wciąż jednak nie potrafiła im się oprzeć. Nie myślała o niczym. Patrzyła z uśmiechem. Choć wszystko już widziała i nic nie potrafiło jej zdziwić, oddawała się chwili, zapominając o rzeczywistości, jak wytrawny jogin podczas ćwiczeń. Niczego nie żałowała, choć życie jej nie rozpieszczało. Teraz, gdy już finiszuje swój ziemski maraton, o nic nie musi się martwić, bo choć bezdzietna i jedyna żyjąca z licznego rodzeństwa (chichotem losu, wszak była z nich najstarsza), miała, także w Galway, dalszą rodzinę, która dbała, aby niczego jej nie brakowało. Wpasowana w swój dom tak doskonale, że nigdzie indziej nie mogłaby funkcjonować, została w nim, zgodnie ze swoim życzeniem. Dzieci siostrzenicy postarały się o opiekunkę, która zamieszkała ze staruszką przed dziesięciu laty, aby ta, bez żadnych trosk, mogła podziwiać skąpane słońcem wycieczkowce wypływające z portu na tle wzgórz po drugiej stronie zatoki…

1

— Kaminsky, na dole ktoś chce zgłosić zaginięcie, przyjmiesz?

Eilis właśnie zmierzała do toalety, bo mały Adam i całe jego wewnątrzmaciczne środowisko dewastowali jej pęcherz, ale nie chciała odmawiać szefowi. Uśmiechnęła się przez lekko skrzywioną grymasem twarz.

— Tak, szefie, już idę.

Terry Nolan zauważył rozterki odbijające się na twarzy swej podkomendnej. Znał je wszystkie. Jego żona trzy razy to przerabiała.

— Możesz się najpierw wysikać, dwie minuty nikogo nie zbawią.

Nolan poszedł, a Eilis spojrzała za nim z wdzięcznością. Zwykle surowy dla podkomendnych, rzadko przejawiał ludzkie uczucia. Na służbie, ma się rozumieć. Podobno zakładając cywilne ciuchy zmieniał się diametralnie i wszyscy — poza Gardą — wprost go uwielbiali. Eilis nie miała teraz czasu na zgłębianie tajemnic podwójnej osobowości szefa; szybko zaliczyła toaletę i poszła odebrać zgłoszenie zaginięcia. Młody mężczyzna, choć wyraźnie poruszony, rzeczowo odpowiadał na pytania, więc uwinęła się szybko. Poczuła jakąś dziwną sympatię do tego człowieka. Wspinając się po schodach do swego wydziału myślała o tym, że po tylu latach pracy w wydziale społecznym wciąż jeszcze nie uodporniła się na ludzką krzywdę, choć podobno jest to nieuniknione.

Usiadła z ulgą przy swoim biurku i włączyła komputer, aby uporządkować przyjęte właśnie zgłoszenie i nadać mu tryb aktywności. Westchnęła. Jakże niewiele zaginionych osób udaje się odnaleźć całych i zdrowych… Trzeba jednak próbować. Ze wszystkich sił.

— Eilis, co masz nowego?

Siedzący przy sąsiednim biurku posterunkowy Frank Murray przeciągnął się lekko, patrząc wnikliwie, czy nie czai się gdzieś sierżant Nolan. Dałby mu przeciąganie się na służbie, oj, dał.

— Kolejne zaginięcie.

— To już trzecie w ciągu roku.

— Czwarte.

— Czwarte? Niamh Heally i Marie Duffy. Trzecie.

— Zapomniałeś o tej Polce, Janinie Marczyk.

— A tak, racja. Kto tym razem?

— Alison Collins.

— Alison Collins? — Spod okna rozległ się kobiecy, ale bardzo niski, głos Emmy Kelly.

— Znasz ją? — Eilis odwróciła się razem z krzesłem, to samo zrobił Frank.

— Tak, mieszka niedaleko mnie. Ona ma dwoje malutkich dzieci!

— Zgadza się.

— Kiedy zaginęła?

— Wczoraj. Poszła do sklepu i nie wróciła do domu. Mąż szukał jej wszędzie, aż wyczerpały mu się pomysły i przyszedł do nas.

— Może potrzebowała trochę oddechu. Dwoje małych dzieci daje czasem popalić. Znajdzie się po kilku dniach, sama przyjdzie, jak skończy jej się kasa. — Frank wrócił do swoich spraw, uznając temat za średnio interesujący.

— Bzdura. Ona te dzieci uwielbia, nie widzi też świata poza swoim mężem. Nie wierzę, że zostawiłaby ich tak bez słowa. Coś się musiało stać. — Emma najwyraźniej przejawiała oznaki zdenerwowania. — Chcę wziąć tę sprawę.

— Tylko tę? Stary się nie zgodzi.

— Dlaczego? Przecież zaginięcia zawsze rozpracowuje się pojedynczo. Ty za chwilę wypadniesz z gry na kilka długich miesięcy, chłopaki robią dwa wcześniejsze zaginięcia.

— Jesteś pewna? Masz do niej zbyt emocjonalne podejście. A kto zajmie się tą Polką? Czy nikt tu nie uważa jej za osobę równie ważną, jak nasze dziewczyny? Ja na pewno nie zdążę tego rozwiązać przed porodem.

Emma uśmiechnęła się pod nosem. Nikt w wydziale nie zapomniał o Janinie Marczyk. Lubili tylko droczyć się z Eilis, która wyszła za mąż za Polaka, ponoć z wielkiej miłości i od tej pory strasznie bierze sobie do serca losy całego polskiego narodu. Westchnęła trochę sztucznie.

— Dobra, wezmę też i tę sprawę, żebyś się nie musiała podczas porodu nią zamartwiać. A znasz mnie na tyle długo, że wiesz, jak działam. Doskonale potrafię schować emocje do kieszeni, kiedy chodzi o pracę.

Cichutko zapiszczał smartfon Eilis i — po odczytaniu wiadomości — promienny uśmiech rozjaśnił jej oblicze.

— Nareszcie! — Aż podniosła ręce nad głowę.

Spojrzeli na nią zdziwieni.

— Teo w końcu odebrał klucze, możemy się wprowadzać choćby dziś.

— Gratulacje! — wykrzyknęli oboje.

— Weźmiesz urlop? — Emma podeszła do biurka Eilis, aby ją uściskać.

— Nie. Mam nadgodziny do wybrania, dwa dni plus weekend powinno wystarczyć. Muszę iść powiedzieć szefowi.

— Nie wpadnie w ekstazę.

— On już wie, że miałam takie plany, czekałam tylko na sfinalizowanie tej transakcji. Strasznie długo przebiegała, baliśmy się już, że Adam zawita na świat, zanim przygotujemy mu pokój.

Eilis ciężko podnosiła się zza biurka. Zapięła guzik niebieskiej koszuli pod poluzowanym krawatem i podciągnęła go pod szyję. Dałby jej Nolan takie lekceważenie munduru, oj, dał. Nawet zaawansowana ciąża w tym przypadku by nie pomogła. Do biura wszedł Paddy Flynn z pudełkiem ciastek i czterema kubkami kawy w rękach. Rzucili się na niego jak wygłodniałe szczeniaki, patrząc jednak na drzwi, czy nie staje w nich nagle Terry Nolan.

— Jakieś postępy? — Frank popił ciastko kawą i spojrzał na kolegę.

Paddy zajmował się sprawą Marie Duffy, osiemnastoletniej maturzystki, rudowłosej piękności, która zaginęła miesiąc wcześniej.

— Rozmawiałem znów z jej chłopakiem. Kręci biedota strasznie, chyba na sumieniu ciążą mu jakieś grzeszki, ale nie sądzę, że ma coś wspólnego z zaginięciem tegorocznej Miss Galway. Jeszcze go przycisnę. Muszę napisać raport, później pójdę znów do jej najlepszej przyjaciółki. Ona również coś owija w bawełnę…

— Frank, jak myślisz, czy Marie też miała ochotę na chwilę wolnego? — Emma z przekąsem zwróciła się do Murray’a, który popadł w zadumę, patrząc na tablicę ze zdjęciami zaginionych.

— Nie, zbyt piękna, aby wpadać w depresję. Szkoda takiej laski.

— Każdego szkoda. — Eilis wzruszyła ramionami i wzięła głęboki oddech. — Idę. Trzymajcie kciuki.

— Co się stało? — Paddy patrzył na zamknięte już za Eilis drzwi z lekką troską we wzroku.

— Teo odebrał wreszcie klucze. Poszła do starego, aby wziąć nadgodziny.

— Biedaczka… Chociaż Nolan nie gnębi ciężarnych. Ponoć jego żona bardzo ciężko przechodziła wszystkie swoje ciąże i tak wbiło mu się to w pamięć, że nawet w pracy ma na niego wpływ.

Pokiwali głowami i wrócili do swoich biurek. Po rozmowie z Eilis stary może chcieć odreagować, lepiej wówczas pilnie pogrążyć się w pracy…

2

Teofil zaparkował przed samym budynkiem Gardy. Mieli zezwolenie. Eilis pracowała tu już od dziesięciu lat, a on sam również spędzał w środku sporo godzin, przyjeżdżając w charakterze tłumacza, gdy podpadł jakiś Polak mający kłopoty z porozumiewaniem się w języku angielskim. Patrzył na dostojny budynek z bloków kamiennych i niebieskie drzwi, w których lada chwila powinna ukazać się jego żona.

Rzucił okiem na zegarek. Jak zwykle, przyjechał sporo przed czasem, postanowił więc zaczerpnąć powietrza w oczekiwaniu na żonę. Wysiadł z auta i przeszedł na drugą stronę ulicy, aby popatrzeć na łabędzie, które uwiły gniazdo blisko drugiego brzegu tego fragmentu rzeki, tuż pod różowym domem, przeglądającym się w wodzie. Jedno z łabędziej pary drzemało w gnieździe, wygrzewając jaja; drugie, kilkadziesiąt metrów dalej, uskuteczniało toaletę na wodzie. Teo nie miał pojęcia, które z nich za chwilę będzie mamą, a które tatą. O tych ptakach wiedział tylko tyle, że łączą się w pary na całe życie i choć podobno nie do końca była to prawda, miał wielki szacunek dla takich zachowań. Jeszcze do niedawna był pewien, że jego samego nigdy nie byłoby stać na takie poświęcenie. Zostawić wszystkie inne kobiety dla jednej? Niemożliwe. Zanudziłby się na śmierć. Nawet w przypadku Eilis, choć czuł do niej coś zupełnie nieznanego dotąd, w głowie mu się nie mieściło, że mógłby z nią spędzić całe życie. Aż nadszedł dzień, po kilku latach wspólnej tułaczki po wynajętych pokojach i mieszkaniach, że zapragnął czegoś nowego. Stabilizacji. Wyśmiewane wcześniej przez niego słowo nabrało innego znaczenia kiedy skończył trzydzieści pięć lat i zrozumiał, że za chwilę życie poleci z górki. Nie spał wtedy całą noc. Kręcił się, wiercił, wstawał, siadał, znów się kładł i tak w kółko. Nad ranem wgapił się w uśpioną twarz Eilis, drobną, okoloną ciemnymi włosami, usianą mnóstwem brązowych piegów, z lekko rozchylonymi ustami. Zauważył maleńkie zmarszczki przy kącikach oczu i zrozumiał, że dla trzydziestodwuletniej kobiety to ostatni dzwonek na urodzenie pierwszego dziecka, jeśli ma się cała ta heca odbyć bez komplikacji. Pomyślał, że musi podjąć jakąś decyzję. Eilis bardzo chciała mieć dzieci. Nie naciskała jednak, czekając cierpliwie, aż Teo sam dojrzeje do tej decyzji. On wcale o tym nie myślał, było mu dobrze z nią i tyle, dzieci nie wykluczał generalnie, ale majaczyły w jego myślach jak odległa przyszłość. Patrząc na te drobne zmarszczki, poczuł się jak ostatni kutas. Decyzja. Teraz, natychmiast. Albo oświadczyny, dziecko i cała otoczka historii powstawania nowej rodziny, albo trzeba puścić tę kobietę wolno, aby mogła nacieszyć się wreszcie wymarzonym macierzyństwem. Wiedział, jak bardzo Eilis go kocha i coś ścisnęło go pod sercem, kiedy pomyślał, że ją odtrąci. Cierpiałaby ogromnie. Ale nie tylko dlatego poczuł ten uścisk w swoim wnętrzu. Nagle zdał sobie sprawę, że gdyby z jakiegoś powodu obudził się rano i nie zobaczył na poduszce obok tej piegowatej, drobnej twarzyczki, świat straciłby cały swój smak. Czy to miłość? Pozostawiwszy pytanie bez odpowiedzi, obudził Eilis i natychmiast się jej oświadczył. Była tak szczęśliwa, że nie zdążyła się zdziwić i nawet nie pomyślała, że powinna dostać w tym momencie pierścionek. Widać taki to już polski zwyczaj, aby nie przejmować się materialnymi drobiazgami. Ślub wzięli dwa tygodnie później; wtedy dostała i pierścionek, i obrączkę. Po uzgodnieniu szczegółów natychmiast poszła do ginekologa usunąć spiralkę; odczekali przepisowy czas gojenia się śluzówki macicy i pośród dzikich uniesień zaciążyli bez żadnych problemów. Zaczęli starania o pożyczkę, aby kupić dom, bo z samych ich oszczędności starczyłoby tylko na jakąś chałupinę daleko od cywilizacji. Chcieli zostać w Galway. Eilis urodziła się tutaj i nawet nie myślała o zmianie miejsca pobytu, a Teofil pokochał to miasto i też nie chciał się z nim rozstawać. Apogeum szczęścia nastąpiło wraz z usłyszanym słowem: “syn”. Nie mieli pojęcia dlaczego; było im wcześniej wszystko jedno, jaką płeć przyniesie na ten świat ich dziecko. Wybrali imiona: Anna i Adam, aby pasowały do nazwiska, a Irlandczycy nie mieli problemu z ich wymawianiem. Teraz jeszcze tylko dom i można starzeć się ludzkim trybem, dość już lekkodusznych zachowań. Stabilizacja.

— Teo!

Odwrócił się na głos żony i ujrzał ją stojącą przy aucie. Od kiedy brzuch odsunął ją znacznie od kierownicy, przestała prowadzić i musiał wszędzie ją wozić. Nie odczuwał jednak dyskomfortu w tej kwestii. Spojrzał z czułością na bardzo wydatne już “opakowanie” swojego potomka i szybko przebiegł ulicę.

— Cześć, skarbie. Mam dla ciebie niespodziankę — pocałował ją na powitanie i wpuścił do auta.

— Jaką niespodziankę? — Sadowiła się jak kokosz, zawsze go to strasznie rozbawiało, więc uśmiechał się pod nosem.

— Łóżko dotarło, stoi w naszej sypialni, możemy już dziś tam nocować. Zabierzemy, co się da, a resztę przewieziemy przez weekend. Dostałaś wolne?

Rozradowana twarz wciąż kokoszącej się Eilis mogła stanowić odpowiedź sama w sobie.

— Tak, stary ciężarne traktuje ulgowo. Cudownie. Nareszcie u siebie. Teo — złapała go za rękę, nim zdążył uruchomić silnik. — Życie jest piękne.

Pokiwał potakująco głową. Wyjeżdżając z terenu Gardy dostrzegł Emmę, machającą mu z uśmiechem. Kiwnął do niej głową i skierował auto w stronę Doughiski. Jeszcze parę dni i zostawią wschodnią dzielnicę na dobre. Wszyscy ich krewni i znajomi mieszkali w centrum lub zachodniej, gdzie i oni teraz osiądą. Tylko Teo czasem będzie musiał podjechać do szpitala na Merlin Park, aby wykonać swą pracę tłumacza. W Galway i okolicy wciąż nie brakowało Polaków, którzy mieli problem z językiem angielskim.

— Fergal pewnie skacze ze szczęścia, że wreszcie pozbył się z garażu naszego królewskiego łoża. Sam je składałeś?

— Z Fergalem. Na wieść, że mam klucze, kazał mi jechać do domu, zorganizował transport i przywiózł je w niecałą godzinę. Wiedział, jak długo czekaliśmy na ten moment. Musimy tylko zabrać pościel, bo brakło mi czasu, aby się tym zająć.

— Od dawna mamy wszystko przygotowane, możemy wrzucić to do auta i cieszyć się gniazdkiem. Resztę rzeczy spakujemy w kilka godzin. Jak dobrze pójdzie, jutro zabierzemy wszystko.

— Ale jesteś niecierpliwa. Jutro Jonatan ma urodziny, zapomniałaś? Musimy pojechać, bo chłopak by nam nie wybaczył. Fergal też nie.

— Prawda. Pokręciły mi się dni tygodnia, myślałam, że jutro jest piątek. Dobrze, że kupiliśmy wcześniej prezent. Będziemy mieli do nich blisko teraz, nawet spacerkiem da się podejść.

— Tam jest spory odcinek kiepskiej dla pieszych drogi, lepiej po niej nie spacerować.

Największa zmora Galway — korki w godzinach szczytu — wydawała im się dzisiaj nie mieć końca, choć sytuacja wyglądała dokładnie tak samo, jak w każdy inny dzień tygodnia. Przejechać z zachodu na wschód było nie lada wyzwaniem. Teo zauważył, że Eilis spina się w sposób nie budzący wątpliwości — jej pęcherz znów głosi bunt przeciw obecności ciała obcego w pobliżu.

— Wytrzymasz? — Spojrzał na nią ze współczuciem. — Mogę zjechać do stacji benzynowej.

— Jedź, wytrzymam. Już niedaleko.

Zmieniła pozycję, dając chwilowe wytchnienie uciskanemu pęcherzowi. Zabrzęczał smartfon w kieszeni Eilis, zwiastując nadchodzącą rozmowę na messengerze i Teofil odczuł wdzięczność dla osoby, kimkolwiek by nie była, która na chwilę przynajmniej oderwie uwagę jego żony od nieszczęsnej fizjologii. Na ekranie ukazała się roześmiana buźka Jeremiego, bratanka Eilis.

— Cześć cioteczko Eilis. Przeprowadziliście się już?

— Cześć, słoneczko. Właśnie jesteśmy w trakcie, jedziemy na Doughiskę po rzeczy. Część tylko dziś zabierzemy, ale nocować już będziemy u siebie.

— Mogę do was przyjść?

— Koniecznie.

— Ale może nie dzisiaj. — Obok buźki chłopczyka ukazała bardzo podobna twarz, tylko nosząca znamiona większej ilości przeżytych lat. — Cześć, siostrzyczko. I szwagrze.

— To kiedy? Bo strasznie jestem ciekaw waszego nowego domu.

— Mówiłem ci już, skarbie, że muszą najpierw się przeprowadzić i jako tako urządzić, wtedy ich odwiedzimy.

— No, dobrze. Zaczekam. Idę na rower. Pa, pa.

— Pa, Jeremi. Daray, mam do ciebie prośbę.

— Zamieniam się w słuch.

— Mógłbyś podjechać jutro na Doughiskę i pomóc Teo pakować rzeczy do auta? Ja nie dam rady, mąż mi się zamęczy. Możesz czy masz jakiś kurs?

— Mam wolne do poniedziałku i chętnie wam pomogę. O której?

— O której, Teo? — Zwróciła się do męża.

— O dziewiątej będzie dobrze?

— Jasne. O dziewiątej. Do jutra — przesłał siostrze buziaczka i dostał w zamian od niej trzy.

Dojeżdżali już i Teo cieszył się, że Eilis przeszła bezboleśnie kolejne ciążowe rozterki ustroju. Pomógł jej wygramolić się z auta i patrzył, jak biegnie po schodach, walczy z kluczem i błyskawicznie znika w łazience. Westchnął. Namęczy się kobiecina porządnie. Ale jeszcze niecałe dwa miesiące i wszelkie niedogodności przejdą do historii. Adam opuści swój azyl i wówczas będzie miał opiekę ich obojga, nie tylko matki, więc biedaczka wreszcie trochę odpocznie.

Nigdy jeszcze niczego nie robili tak szybko, jak obecne pakowanie niezbędnych rzeczy. Skupili się wyłącznie na tej czynności, odkładając inne, jak jedzenie czy picie, na później, kiedy już będą u siebie. Teo biegał po schodach z dziesięć razy, zanim stwierdzili, że wystarczy, resztę zostawiając na jutro. Kto wie, może z pomocą Daray’a przewiozą wszystko w jeden dzień?

W drodze powrotnej ruch uliczny nie był już aż tak dokuczliwy, więc bez przeszkód dotarli na Gleann Dara. Teo sprawnie zaparkował na podjeździe przed domem. Siedzieli przez chwilę, patrząc to na siebie, to na bordowe drzwi i nagle jednocześnie wykrzyknęli:

— Nareszcie!

Teo wysiadł pierwszy, otworzył drzwi domu, pomógł Eilis wysiąść, a kiedy podeszła bliżej, wziął ją na ręce i przeniósł przez próg. Ważyła trochę więcej, niż zwykle, ale Teofil, postawny mężczyzna, nie miał z tą czynnością najmniejszych problemów.

— Co ty wyprawiasz? — Śmiała się Eilis. — Czy to jakiś polski zwyczaj?

— Dokładnie. Przez próg nowego siedliska mąż musi przenieść swą ukochaną za pierwszym razem. Później będziesz już sama przechodzić.

Trzymał ją jeszcze chwilę na rękach, już po wejściu do salonu i pocałował gorąco, zanim postawił na podłodze. Uśmiechnęła się serdecznie, ale zaraz pobiegła do toalety. Teo pomyślał, że tydzień przed porodem w ogóle z muszli nie zejdzie i odczuł ulgę, że mają w domu dwie łazienki i ubikację na dole. I zaraz poczuł się podle. Ona się męczy, a on myśli o własnej wygodzie…

Zanim wniósł ostatni pakunek, stanął na chwilę, obejmując wzrokiem ich nowe siedlisko. Wszystkie domy na tym osiedlu to bliźniaki, lustrzane, jak określał ich wygląd Teo. Budowane przed prawie półwieczem, ale solidne, utrzymane bardzo dobrze. Ten, który kupili, był świeżo wyremontowany, więc niczego, poza sobą i ewentualnie jakimiś meblami, nie musieli do niego dodawać. Miał cztery sypialnie — jedną z łazienką, salon, kuchnię z jadalnią, pomieszczenie gospodarcze i uroczy back yard, czyli ogródek za domem. Podjazd na tyle szeroki, że zmieszczą się na nim dwa auta, jeśli kiedyś kupią drugie tylko dla Eilis. Po przeciwnej stronie lustra mieszkało małżeństwo w średnim wieku; ich dzieci już wyfrunęły z gniazda, więc mieli ciszę sąsiedzką zapewnioną na długie lata. Najbardziej obawiali się bliskości studentów, przerabiali takie sąsiedztwo w jednym z mieszkań, które wynajmowali i już nie chcieliby nigdy do tego wracać. Rozumieli młodych ludzi, sami też lubili imprezować, ale bez przesady. Teo to jeszcze pół biedy, bo i tak niewiele sypiał w nocy, ale Eilis zbyt często szła do pracy niewyspana, zmęczona i zła, a przy jej zawodzie nie było to zbyt pomocne.

Eilis zajęła wannę i moczyła się ponad pół godziny. Teo w tym czasie zdążył pościelić królewskie łoże, wziąć prysznic, zamówić chińszczyznę w restauracyjce przy wjeździe na osiedle, zagotować wodę na herbatę i postać chwilę w ogródku, który teraz był patiem i trawnikiem, otoczonym krzewami róż, właśnie zaczynającymi rozwijać swe pąki. Eilis miała jednak co do niego wiele planów, oczywiście później, kiedy już będzie w stanie zgiąć się wprzód i kucnąć przy grządkach. Teo przelotnie pomyślał, że trzeba kupić podkaszarkę, ale zrzucił tę ideę na mglistą przyszłość. Jest parę ważniejszych sprzętów, które muszą nabyć jak najszybciej, zwłaszcza lodówkę, pralkę, no i — przede wszystkim — wyposażyć pokój Adasia, postawić w salonie jakieś kanapy i wykosztować się na wózek dziecięcy.

Odebrał chińszczyznę i poszedł z nią do łazienki, gdzie Eilis wciąż dawała ulgę zmęczonym członkom. Miał szczery zamiar zjeść z nią kolację w pomieszczeniu, z którego najwyraźniej nie chciała jeszcze wychodzić, ale wyśmiała go lekko. Poszli więc do sypialni, bo tylko tam było na czym usiąść i delektowali się pierwszą kolacją we własnym domu.

Później zrobili jeszcze kilka innych rzeczy po raz pierwszy we własnym domu… Aż wreszcie Eilis zasnęła kamiennym snem, a Teo, ze słuchawkami na uszach, oglądał w smartfonie na żywo mecz NBA, gdzie Los Angeles Lakers podejmowali Toronto Raptors i pojedynek Lebrona Jamesa z Kawhi Leonardem zapowiadał się fascynująco. Od czasu do czasu kładł dłoń na ruszającym się brzuchu swojej żony i cichutko, czule opowiadał synowi o swojej sportowej pasji…

3

U Burke’ów był już Daray z żoną i synkiem, a także Maurizio z Zacharym i Ava O’Brien, siostra Orli Burke. Fergal kręcił się między kuchnią a ogrodem, przenosząc naczynia, napoje i potrawy, bo pogoda niespodziewanie dopisała i postanowili posiedzieć na zewnątrz. Orla wciąż jeszcze pichciła coś w jasnoniebieskiej kuchni; Ava siedziała w salonie i oglądała jakąś operę mydlaną w telewizji, a Maurizio i Zachary grali w piłkę z Jonatanem i Jeremim, równolatkami, choć ten drugi swoje dziewiąte urodziny będzie obchodził dopiero jesienią. Zauważyli Kamińskich po dłuższej chwili i Jonatan natychmiast podbiegł się przywitać, w nadziei na kolejny szałowy prezent urodzinowy. Tuż za nim przydreptał Jeremi, rzucając się na szyję Eilis i całując po kolei oba jej policzki. Patrzył bez zazdrości na szałowy rowerek, wydobywany przez Teo z bagażnika, który wywołał ekstatyczne okrzyki solenizanta, bo dostał prawie taki sam od wujostwa jeszcze na gwiazdkę. Jonatan bardzo wylewnie podziękował za prezent i bez zwłoki rozpoczął jego testowanie na placu przed domem.

— Fantastyczny! O takim właśnie marzyłem! Maureen, chodź, zobacz! — Wołał do wyglądającej z okna swojej sypialni dwunastoletniej siostry. — No, popatrz, jaki fajny!

Maureen zamknęła okno i po chwili wyszła przed dom; pokiwała łaskawie głową nad rowerkiem, bardziej jednak była zainteresowana kolejnym podjeżdżającym autem, bo Shona i Martin Mccarthy przywieźli swoją córeczkę, trzynastoletnią Joan, z którą Maureen była zaprzyjaźniona od wczesnego dzieciństwa i której już nie mogła się doczekać. Chłopaki grali w piłkę i wariowali z męską częścią dorosłych gości, a ona nudziła się śmiertelnie w swoim pokoju. Złapała Joan za rękę i zanim ta zdążyła złożyć życzenia Jonatanowi, pociągnęła ją w stronę ogrodu. Joan w biegu wołała: “wszystkiego najlepszego”, aby błyskawicznie zniknąć po drugiej stronie domu, w altanie ukrytej głęboko w ogrodzie.

Dom Burke’ów, jak większość siedzib w tej części Rahoon, był parterowy, ale rozległy. Miał trzy sypialnie, dwie łazienki, salon, kuchnię z jadalnią, ogromny garaż i jeszcze większy za nim pawilon, obficie oszklony, w którym można byłoby zorganizować przynajmniej trzy pokoje. Częściowo urządzono w nim salon wokół dużego kominka, tylko do siedzenia przy ogniu, a częściowo stanowił graciarnię, bo znosili tu wszystko, co już nie przydawało się w codziennym życiu. Miał też bajeczny ogród, prawie jak park, z wyrośniętymi drzewami, tajnymi przejściami pośród krzewów, szklarnią, altaną i szerokim, rozłożystym trawnikiem, na którym zwykle dzieciaki grały w piłkę. Czasem, jak dziś, dołączali do nich panowie, którzy — przed obżarstwem i opilstwem — zażywali ruchu, aby zrobić miejsce dla nadchodzących kalorii. Na patio stał duży stół z ławami wokół i mniejszy, który otaczało pięć ogrodowych foteli. Był też duży grill, dziś jednak nieczynny, bo przewidywali imprezę w domu.

Eilis poszła do kuchni, tuż za nią wsunęła się Shona i wszystkie trzy zabrały się energicznie za kończenie przygotowań. Orla z wdzięcznością przyjęła pomoc, choć początkowo oponowała słabo, bo też chciała już usiąść z nimi i oddać się przyjemności imprezowania. Ava wciąż siedziała przed telewizorem, a w ogrodzie panowie, już wszyscy, grali z chłopakami w piłkę. Przyglądała im się, siedząca na fotelu ogrodowym, Keira, bratowa Eilis, która sączyła jakiegoś drinka i wodziła wzrokiem za swoim urodziwym mężem.

Uwinęły się szybko. Shona poszła zawołać dziewczynki i Avę, a Orla zapalała świeczki na torcie. Wyszły wszystkie z tym tortem i prawie natychmiast znalazł się przy nich Jonatan. Nie dał się długo prosić. Założył śmieszną czapeczkę z gumką pod brodą, pomyślał chwilę, zdmuchnął wszystkie świeczki na dwóch oddechach, wysłuchał “happy birthday” wyśpiewane lekko fałszywie i natychmiast znów pogonił za piłką. Orla nie dała mu jednak zbyt długo biegać, bo wszyscy siadali do konsumpcji i dzieci też powinny coś zjeść, zanim zaczną w zabawę wplatać opychanie się słodyczami.

Po dwóch godzinach, najedzeni, rozluźnieni alkoholem, porozsiadali się wygodnie i zaczęli dyskusje na wszystkie tematy świata. Nie pił tylko Teo, który generalnie lubił alkohol, zwłaszcza irlandzki, ale nie chciał tracić rozumu, gdy Eilis była już prawie na ostatnich nogach, no i mieli przecież mnóstwo roboty z uwijaniem gniazdka. Eilis nie piła z przyczyn zrozumiałych, a Daray nigdy z alkoholem nie przesadzał, trudno było zobaczyć go pijanego. Reszta dawała upust swobodzie.

— Patrzcie na niego — Fergal wskazał głową przyklejonego do drzewa Daray’a. — Kobieta ci nie wystarczy?

Zarechotali głośno, ale Daray tylko się uśmiechnął. Zawołał swego synka i wskazał mu sąsiednie drzewo.

— Jeremi, czy wiesz, że drzewa żyją tak samo, jak my?

— Eeee, to przecież tylko drzewa!

— Mówię ci, one naprawdę żyją. Przytul się do jednego z nich, obejmij go, przymknij oczy i posłuchaj, może usłyszysz, co do ciebie mówi…

— A ja też mogę? — spytał Jonatan.

— A ja?

— A ja?

Dziewczynki również miały ochotę posłuchać drzewa.

— Naturalnie, drzew jest pod dostatkiem.

Rozstawili się pod drzewami i każdy, wzorem Daray’a, przytulił się do swojego, objął je i przywarł policzkiem do kory, przymykając oczy. Reszta towarzystwa patrzyła przez chwilę w milczeniu.

— Uważajcie na kleszcze! — Fergal znów dał powód innym do śmiechu, ale “drzewni ludzie” nie zwracali na niego uwagi, stojąc tak dłuższą chwilę.

— On wszystkie drzewa tak kocha — Keira gryzła chipsy, patrząc na przedstawienie. — Gdziekolwiek byśmy nie obcowali z naturą, zawsze musi jakiegoś drzewa wysłuchać.

— To jest cudowne — Ava dźwignęła się z ławki. — Ja też chcę spróbować.

Nie zdążyła jednak dołączyć do grupy, bo dzieciakom już się znudziła ta zabawa i puściły swoich nowych przyjaciół.

— Ja nic nie słyszałem. — Jonatan mówił to z pełnym przekonaniem.

— Ani ja. — Wtórowała mu siostra.

— A ja słyszałam — lekko zarumieniła się Joan — jakby szept, ale nie rozumiałam słów.

— Nie trzeba rozumieć. — Od drzewa odkleił się wreszcie i Daray. — Ważne, że się słyszy. A przede wszystkim, chce słuchać. A ty, Jeremi? Słyszałeś coś?

Jeremi niepewnie popatrzył na Jonatana, jakby nie chciał mówić czegoś innego, niż on. Przemógł się jednak.

— Słyszałem taki jakby chrobot i mruczenie.

— To pewnie korniki! — Fergal znów chciał zepsuć zabawę, ale tym razem nie zwracali na niego uwagi.

— Pięknie, zrobiłeś pierwszy krok, tak jak Joan, do nawiązania nowej przyjaźni. Chcecie posłuchać, czego ja dowiedziałem się od tego drzewa?

— Tak, tak! — Zawołali chórem.

— To chodźcie do altanki, tam wam opowiem, tu jest trochę za głośno.

Znikli w obfitej już zieleni, a reszta natychmiast o nich zapomniała, oddając się dalszej konsumpcji. Eilis wyszła do toalety i do Teo przysiadł się Martin Mccarthy.

— Będę miał dla ciebie robotę, taką na dłużej. — Mówił cicho, bo z zasady nie rozmawiali o pracy na imprezach. — Moja firma nawiązała współpracę z podobną firmą w Polsce i wszelka z nimi korespondencja wymaga dwujęzyczności. Potrzebujemy tłumacza. Pisałbyś się na to?

— Owszem, ale nie na etat. Mam własną działalność, więc każde tłumaczenie byłoby osobnym zleceniem.

— I nam to odpowiada. Nie potrzebujemy tłumacza na co dzień, tylko do współpracy z tą polską firmą, więc etat nie wchodzi w grę. Kto wie, może będę miał okazję pojechać do Polski? Pojechałbyś ze mną?

— Na pewno nie w ciągu najbliższego półrocza. A potem możemy pogadać.

— Świetnie. Być może pierwsze zlecenie dostaniesz już w przyszłym tygodniu. Napijesz się ze mną?

— Wybacz, nie dziś. Zadałem sobie abstynencję aż do czasu, w którym Eilis, zdrowa już i silna, da sobie sama radę z Adamem. Teraz mogę jej być potrzebny w każdej chwili.

— Nauczyłeś się tego od Daray’a? On też jest bardzo opiekuńczy — usłyszeli zza pleców głos Keiry.

— Nie — Teo odwrócił się do niej z uśmiechem. — Od własnego ojca. I mam zamiar swego syna też tego nauczyć. A poza tym czyż nie powinno być to normą? Trzeba dwojga ludzi, aby nowe życie zaistniało i oboje powinni mieć taki sam zakres przywilejów i obowiązków względem tegoż właśnie życia, a także względem siebie wzajemnie. To Eilis przez dziewięć miesięcy walczy z własnym ciałem, aby Adam mógł spokojnie się rozwijać, dojrzewać do przyjścia na świat. Nie jestem w stanie przejąć od niej dziecka na połowę ciąży, za to mogę i chcę robić inne rzeczy, które jej żywot ułatwią choć trochę.

— Czy to taki polski zwyczaj? — Zaciekawiła się Orla.

Teo uśmiechnął się pod nosem.

— Niestety, nie. Polscy rycerze, dawni i dzisiejsi, uwielbiają swe wybranki, są bardzo szarmanccy, ale kwestie ciąż, porodów czy pieluch zupełnie ich nie interesują. Trochę to się teraz zmienia, jak choćby moda na wspólne porody, ale nie sądzę, by wielu facetów potrafiło autentycznie wraz ze swoimi kobietami prowadzić i przeżywać ciążę. Poza tym myślę, że im wcześniejsze ojcostwo, im mniej planowane, tym trudniej potencjalnym tatusiom wyrzekać się własnych przyjemności, aby świadomie, dzień po dniu, wprowadzać potomstwo w narodziny i późniejsze życie. U nas nie było żadnych przypadków, niedomówień, zastanowień. Chcieliśmy. I chcemy. Prawda, kochanie? — Zwrócił się do Eilis, która w międzyczasie wróciła z toalety i usiadła koło męża.

— Tak, to prawda. Trafił mi się skarb, nie mąż.

Dzieciaki z piskiem wypadły z krzaków, a tuż za nimi ukazał się Daray, który wreszcie się przysiadł, szukając czegoś do picia. Długie opowieści ze świata drzew wysuszyły mu gardło.

— Mnie też — Maurizio pocałował Zacharego cokolwiek zbyt namiętnie, jak na zwykłe podziękowania czy wyrazy uznania.

— Hej, nie przy dzieciach! — Orla chyba naprawdę lekko się oburzyła.

— Czemu bronisz dzieciom obrazków miłości? — Daray wreszcie zaspokoił pragnienie i usiadł obok Avy.

— Mają jeszcze czas!

— Jonatan, przestań! — Fergal upomniał synka, który z całej siły walił kijem w jakiś zapomniany, dziurawy garnek.

— A pozwalasz im grać? Walczyć z wrogiem? Rozlewać krew?

— To są tylko gry!

— Nie do końca. Dzieci uczą się przez naśladowanie, żadne rozmowy, upomnienia, nakazy i zakazy tego nie zmienią — wtrąciła się Keira. — Jeśli wciąż mają kontakt wyłącznie z przemocą, w końcu stanie się to ich mottem życiowym.

— Ja też myślę, że dzieci powinny od zarania życia widzieć wokół siebie jak najwięcej miłości — Teo mówił to z wielkim przekonaniem.

— Jonatan, mówię ci, przestań! — Fergal powoli tracił cierpliwość.

— To może puścimy im porno, żeby za młodu się uczyły? — Martin wciąż udawał, że nie wlepia gał w Avę, czego nie zauważała tylko Shona.

— Mówimy o miłości, nie o perwersji — Teo pocałował Eilis. — Nie będę czułości dla ukochanej żony ukrywał przed synem. A o seksie porozmawiam z nim, gdy będzie na to gotowy. I nie wyznaczam tu dolnej granicy wieku.

Ava powiodła wzrokiem za oddalającym się wolno od stołu Daray’em, co nie umknęło uwadze Keiry. Popatrzyła też na swego męża, ale ten był zainteresowany wyłącznie dziećmi.

— Jonatan!!! — Fergal wrzasnął tak głośno, że Jonatanowi patyk wyleciał z ręki, Maureen natychmiast uciekła do domu, Joan zaczęła głośno płakać, a Jeremi biegiem schronił się w objęciach nadchodzącego ojca.

Przez chwilę trwała lekka konsternacja, aż wreszcie Maurizio, włoskim zwyczajem, postanowił rozładować napięcie.

— Ale masz płuca, bracie. Mógłbyś bez mikrofonu robić za herolda na Eire Square i jeszcze w naszej knajpie byłoby cię słychać.

Próbowali się roześmiać, ale nie wypadło to zbyt przekonywająco. Joan przestała już płakać, utulona przez matkę, ale Jeremi wciąż tkwił w bezpiecznych objęciach ojca i drżał, nie mogąc zrozumieć, co się stało.

— Porozmawiamy później — Fergal skierował palec w stronę Jonatana. — Do swojego pokoju, natychmiast.

Jonatan bez sekundy zwłoki zniknął w drzwiach, a za nim, z lekkim ociąganiem, poszła Joan. Na dworze już było ciemno, ale nikt na razie nie myślał o końcu imprezy. Daray wziął na ręce Jeremiego i też poszedł do środka, mówiąc mu coś cichutko do uszka.

— Ale ten wasz syn wrażliwy! — Shona zwróciła się do Keiry.

— On po prostu nie zna takich zachowań, dlatego się przestraszył. U nas w domu nigdy nikt nie krzyczy, ani u teściów, ani nawet u Eilis i Teo.

— Ty chyba żartujesz — Zachary zrobił wielkie oczy. — To zwyczajnie jest niemożliwe, żeby nigdy głosu nie podnosić. A kłócicie się szeptem, tak?

— My się wcale nie kłócimy. A różnice zdań wyjaśniamy pod nieobecność Jeremiego.

— Nie wierzę — Fergal już się uspokoił, zalawszy nerwy sporą dawką Bushmillsa. — Każdego, wcześniej czy później, nerwy poniosą.

— Tak, jeśli jest powód — Eilis, podobnie jak jej brat, też zdawała się być uosobieniem spokoju, co zresztą bardzo odpowiadało Teofilowi. — Myślę jednak, że jeśli między dwojgiem ludzi jest uczucie, takich powodów nie ma.

— Och, czasem jakiś codzienny banał może nawet z równowagi wyprowadzić.

— Po co denerwować się banałami? — Teo zainteresował się Eilis głównie dlatego, że nigdy nie widział jej wściekłej. Sam też nie znosił wrzasków i przemocy. — Życia na to szkoda.

— A dla mnie szkoda, że to nie ty u nas gotujesz, tylko twój kuzyn. Kornel, jak się wnerwi, tak koncertowo rzuca patelniami, że strach do kuchni wchodzić w tym momencie.

Maurizio, z włoskim zaśpiewem, wymawiał imię kuzyna Teo bardziej jak “Kornelle”, niż Kornel.

Teo zaśmiał się serdecznie.

— Nie miałbyś ze mnie żadnego pożytku, brak mi serca do sztuki kulinarnej.

— Gotujesz przecież.

— Owszem, ale tylko dla nas. I na tych daniach grosza nie zarobiłbym.

— Nie bądź taki skromny — Ava kierowała się w stronę domu. — Jedliśmy już u ciebie i wszystko było pyszne. Chętnie zapłaciłabym w restauracji za twoje pierogi z mięsem.

— Namów chłopaków, żeby wprowadzili je do menu, Kornel robi jeszcze lepsze.

— Nie wierzę. Mogą być jeszcze lepsze?

— Mogą. Jak myślisz, dlaczego Maurizio wciąż go trzyma, choć Kornel czasem kuchnię demoluje? Ten koleś wszystko potrafi ugotować.

— To prawda — Zachary pokiwał głową. — Zrobił mi kiedyś czulent. Od tego czasu moja mama już go nie gotuje, tylko chce ten od Kornela.

— Eee, przesadzasz!

— Ani trochę.

— A jak mamy w menu cannelloni, mogłoby już nic innego w nim nie być. Ludzie walą drzwiami i oknami. A Kornelle się wścieka, że niepotrzebnie gotował pozostałe dania, choć też przecież są wyśmienite.

Przez okno w jadalni widać było Daray’a, który wciąż tulił do siebie synka i coś mu cierpliwie tłumaczył. Keira zauważyła Avę, siedzącą nieopodal i przyglądającą się tej scenie. Wstała szybko i weszła do środka, aby chwilę później usiąść obok swoich panów, ucałować synka i zaraz potem męża, jakby chciała powiedzieć Avie, że niepotrzebnie ostrzy sobie zęby na Daray’a. Keira nikomu go nie odda. Nigdy i za nic.

Rozmowy zaczynały się robić coraz głośniejsze i trudno już było rozróżnić, kto z kim i o czym rozmawia. Eilis powiedziała coś po cichu do Teo, a za chwilę do Orli. Ta jakby chciała zaprotestować, ale chyba zrozumiała sytuację, bo zrezygnowała. Kamińscy zaczęli się żegnać. Adam najwyraźniej miał dość imprezy, więc trzeba było dostosować się do jego potrzeb.

4

Daray zaniósł uśpionego synka do jego sypialni; zdjął z niego ubranka i otulił kołderką. Pocałował jeszcze na dobranoc w rude włoski, zapalił przytłumioną lampkę nocną i poszedł do salonu, gdzie Keira piła już ziółka, którą to czynność powtarzała każdego wieczoru przed spaniem.

— Połóż się — powiedział, siadając obok niej na kanapie. — Ja jeszcze posiedzę, na wypadek, gdyby Jeremi zerwał się ze snu. Porządnie się dziś wystraszył, chyba pierwszy raz w życiu.

Głos miał cichy, bardzo łagodny, z gatunku tych, które nawet choleryka potrafią wyciszyć. Keira popatrzyła na męża z czułością. Ach, jakimże pięknym był mężczyzną! Bardzo gęste, ciemnorude, falujące włosy, czesane z przedziałkiem na bok, myte i układane każdego dnia, a co za tym idzie, pięknie błyszczące i pachnące. Keira uwielbiała wtulać usta w te włosy, jakby chciała je zjeść lub przynajmniej całować do końca świata. Oczy miał brązowe, szeroko rozstawione i rozbrajający uśmiech na gładko wygolonej twarzy. Nie był zbyt wysoki, ale figurę i postawę miał pokazową, niczym Adonis wyrzeźbiony przez Thorvaldsena. Jasna skóra kontrastowała z ciemnorudymi włosami i brązowymi oczami, przyciągając wzrok, a także budząc bardzo pozytywne odczucia estetyczne. Mogłaby na niego patrzeć bez końca. Miała cichą nadzieję, że dziś odleci w ekstazie jego objęć, ale już wiedziała, że tak się nie stanie. Daray w ogóle tej nocy do łóżka nie przyjdzie, jak kokosz będzie strzegł snu swego syna, gotowy w każdej chwili służyć mu pomocą, gdyby takiej potrzebował. Zostałaby też z Jeremim, ale rano miała dyżur, musiała więc choć trochę się przespać. Służba w ambulansie nie należała do lekkich. Westchnęła więc, zniechęcona trochę i odstawiła kubek po ziółkach. Przysunęła się do męża, objęła dłonią jego gładki policzek i przylgnęła ustami do jego ust. Nie protestował, ale też nie oddawał się tej — przyjemnej skądinąd — czynności z większym zaangażowaniem. Keira już do tego przywykła. Daray nigdy niczego jej nie odmawiał, ale też inicjatywę całkowicie oddawał w ręce żony. Taki już był. Od dnia, w którym to ona jemu się oświadczyła i po raz pierwszy zaznała rozkoszy w adonisowych objęciach, zawsze sama inicjowała ich kontakty intymne. Kiedyś, dawno temu, spytała go o powód takiego stanu rzeczy. Wyglądał dziwnie, jakby nie chciał odpowiadać na to pytanie, ale w końcu wyznał, że samiec nagabujący swoją kobietę jest żałosny, zwłaszcza w sytuacjach, gdy ona nie ma ochoty na żadne zbliżenia. Nie chciał doświadczać odtrącenia, więc postanowił, że ożeni się tylko wówczas, gdy znajdzie kobietę, której taki stan rzeczy nie będzie przeszkadzał. Uwielbiała go za to jeszcze bardziej. Trafił jej się chyba jedyny taki samiec w całym gatunku ludzkim. Szkoda tylko, że praca i w ogóle życie nie pozwalały na tak częste inicjowanie przez nią intymności, jak pragnęłaby każdym swym nerwem. Spojrzała jeszcze raz w lustro łazienkowe, odbijające niesforne blond loczki, chabrowe oczy i usta wydatne, choć wąskie, jakby wciąż złożone do pocałunku. Przelotnie pomyślała o Avie i poczuła ucisk w dole brzucha. A jeśli on… Nie, to niemożliwe. Przecież z takimi poglądami nie będzie biegał za byle kiecką, która ślini się na sam jego widok. Nigdy tego nie robił. Na ułamek sekundy poczuła ulgę, ale zaraz ucisk znów dał o sobie znać. Wystarczy bowiem, żeby ona wyszła z inicjatywą… Nie. Nie, nie, nie! Nie, do diabła. Zazdrość jest obrzydliwa. A Daray należy tylko do niej. I ich cudownego synka. Spać. Spać, nie myśleć. Spać.

Niedziela była równie piękna, co sobota, a w Galway nie zdarzało się to zbyt często. Daray’a ucieszył słoneczny, bezwietrzny dzień. Jak niemal w każdą niedzielę spotykali się z Kamińskimi na obiedzie u rodziców Eilis i Daray’a, mieszkających przy Father Burke Rd, na Claddagh, prawie przy samym oceanie. Będzie można pooddychać słonym powietrzem, Jeremi uwielbia spacery nad brzegiem oceanu. Obaj szykowali się do wyjścia. Po kąpieli i wspólnym goleniu się przed ogromnym łazienkowym lustrem, która to czynność w wykonaniu Jeremiego zawsze rozbawiała Daray’a, ubrali się odświętnie, ufryzowali rude włosy i patrzyli na swe odbicia z zadowoleniem. Gdyby ubrali się jednakowo, ktoś mógłby pomyśleć, że to ta sama osoba, tylko jedna w pomniejszeniu. Jedyna różnica ujawniała się w odcieniu włosów, które u Jeremiego wciąż były jaśniejsze.

— Pójdziemy pieszo? Zobacz, jak jest ładnie.

Callaghanowie młodsi mieszkali w samym centrum, na Woodquay, St. Brendan’s Avenue, gdzie Keira odziedziczyła po dziadkach dom, stary i zniszczony, ale w tej dzielnicy i tak wart majątek. Postanowili go zatrzymać. Po remoncie okazało się, że całkiem wygodnie można w nim mieszkać. Salonik był przytulny, wyposażony gustownie, z kominkiem, który przerobili na elektryczny. Kuchnia duża, z wyjściem na kamienne, nieduże podwórko, które za pomocą ciężkich donic zamienili w mały ogródek. Na górze dwie duże sypialnie, naprawdę duże, więc Jeremi mógł się chwalić największym pokojem wśród swoich rówieśników i łazienka, która, nienaruszona, ze sprzętami sprzed prawie stulecia, tak im się podobała, że dodali tylko lustro na prawie całą ścianę, niczego innego nie zmieniając.

Opuszczali właśnie tę łazienkę i Daray odpowiedział synkowi.

— Nie, skarbie. Wiem, że spacer byłby miły i po drodze moglibyśmy wpaść na lody do wujków, ale mam dziś w planach długi spacer brzegiem oceanu, więc powrót do domu pewnie musiałby się odbyć taksówką.

— Pójdziemy nad ocean? — oczka Jeremiemu pojaśniały. — Ale fajnie! To jedźmy już, bo dziadkowie pewnie czekają. A co z lodami?

— Włoskie od wujków zaczekają, a u babci na pewno znajdą się jakieś inne.

— Szkoda, że mamy nie ma.

— Taka praca, wiesz przecież. Jutro ja pojadę w trasę i nie będę cię widział dwa dni.

— Zawsze tęsknię, gdy tak wyjeżdżasz.

— Ja też, słoneczko. Chodź, daj buziaczka i jedźmy wreszcie.

Dom Callaghanów starszych, Elli i Conroy’a, był duży, przestronny, bardzo zadbany i tonący w zieleni. Ktoś mógłby się zastanawiać, po co dwojgu starszym już ludziom taki duży dom. Był też czas, kiedy Teo nie mógł zrozumieć, dlaczego wraz z Eilis tułają się po wynajętych norach, zamiast zająć jedną z pięciu sypialni z łazienką i mieszkać wygodnie razem z rodzicami. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że tu ludzie mają inną mentalność, niż w Polsce. Po prostu w Irlandii nie mieszka się w dorosłym życiu z rodzicami. Niemal wszyscy po maturze wylatują z gniazd i — jeśli do nich wracają — to tylko gościnnie lub po śmierci rodziców, w przypadku, gdy wartości odziedziczonego domu nie trzeba dzielić z rodzeństwem. Tu także nie “podrzuca się” dzieci dziadkom. Oni chętnie zajmują się wnukami, ale na własnych zasadach i w odpowiednim dla nich czasie. Callaghanowie stanowią mały wyjątek, bowiem często pilnują Jeremiego, ale mają ku temu dobry powód. Keira i Daray pracują w systemie nieregularnym, a Jeremi jest bardzo nieufny wobec obcych, więc żadna opiekunka nie potrafiła sobie z nim poradzić.

Wjeżdżając w obszerny plac przed domem rodziców Daray zauważył, że Kamińscy już są. Ich auto stało blisko wyjazdu. Odkąd Eilis spodziewała się dziecka, Teo wszędzie tak parkował, na wypadek, gdyby nagle trzeba było jechać do szpitala czy w jakiekolwiek inne miejsce. Objechał ciemnooliwkowe Audi i zaparkował w głębi. Wysiadł z auta i pomógł Jeremiemu wydostać się z fotelika. Dziadkowie, zauważywszy wjeżdżające granatowe BMW syna, wyszli przed dom, aby powitać kolejne pokolenia Callaghanów. Jeremi długo tulił się do babci i odbierał jej serdeczne całusy, a Daray witał się z ojcem.

Eilis krzątała się w kuchni, mama Ella, po wyściskaniu wnuka, dołączyła do niej. Jeremi pobiegł do ogrodu i zajął huśtawkę, a panowie usiedli w salonie i zaczęła się coniedzielna, rodzinna sielanka. Papa Conroy, wciąż rudy jak marchewka, piegowaty, zielonooki, niewysoki mężczyzna po sześćdziesiątce siedział w głębokim fotelu i opowiadał swoim gościom przebieg ostatniego meczu Galway United FC, miejscowej drużyny piłki nożnej. Żaden z nich nie czuł sympatii do futbolu — Teo kochał tylko koszykówkę, Daray w ogóle nie interesował się sportem — ale, jak zwykle, udawali uwagę, cierpliwie wysłuchując obszernego sprawozdania. Mama Ella, wnosząc to kawę, to ciastka, to jeszcze jakieś inne drobiazgi, przerywała mu co chwilę, jakby chciała chłopaków wybawić od tej tortury, ale po jej zniknięciu natychmiast wracał dokładnie w to samo miejsce opowieści. Rytuał powtarzał się w każdą niedzielę. Tak do tego przywykli, że gdyby nagle coś poszło innym torem, nie bardzo wiedzieliby, co ze sobą zrobić. Mama Ella była drobniutka, jak Eilis, miała takie same ciemnobrązowe włosy, ale kolor i rozstaw oczu odziedziczył po niej Daray. Geny potomstwa Callaghanom starszym mocno się wymieszały. Tak naprawdę nikt do nikogo nie był podobny, choć pewne cechy pojedynczo ujawniały się w pokoleniu zstępnym. Także Ryan, najstarsza latorośl Callaghanów, który zginął w wypadku samochodowym piętnaście lat temu, nie przypominał nikogo ze swej najbliższej rodziny. Jego zdjęcie stało zawsze na centralnym miejscu nad kominkiem w dużym salonie. Rzadko o nim rozmawiali, bo do dzisiaj jego wspomnienie wyciskało potoki łez z oczu mamy Elli, ale jego roześmiana, lekko piegowata twarz pod zupełnie łysą czaszką towarzyszyła wszelkim spotkaniom rodzinnym.

— Tatusiu, kiedy pójdziemy nad ocean? — Jeremi skończył jeść lody i przytulił się do Daray’a, zarzucając mu ręce na szyję.

— Jak tylko dziadek skończy relacjonować mecz — uśmiechnął się Daray.

— Już właściwie skończyłem. Idźcie, nie wiadomo jak długo utrzyma się taka pogoda.

— Ktoś ma ochotę iść z nami? — Daray powiódł wzrokiem po najbliższej rodzinie.

— Ja chętnie się przejdę, jeśli Eilis nie będzie miała nic przeciw temu.

— Och, w życiu. Idźcie, pospacerujcie, my z mamą skończymy obiad — pocałowała męża. — A może papa też się przejdzie?

— Papa chętnie się zdrzemnie przed obiadem. Oni mają młode nogi, nie dotrzymam im kroku.

Poszli zatem we trzech. Jeremi pośrodku, trzymając za ręce ojca i wujka, pełen szczęścia i jasnych uśmiechów. Teo był sporo wyższy od Daray’a, więc jedna rączka chłopczyka uniesiona była wyżej, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Daray bardzo lubił szwagra, choć nigdy wcześniej nie przypuszczał, że mógłby tak mocno zaprzyjaźnić się z Polakiem. Nie miał nic przeciwko tej konkretnej nacji, generalnie nie palił się do zawierania znajomości z żadnym innym obcokrajowcem, ale Polacy, w przeciwieństwie do innych, rzadko potrafili asymilować się z irlandzką rzeczywistością. Teo był jednak inny. Mówił po angielsku z irlandzkim akcentem właściwym dla okolic Galway i ktoś niezorientowany zdziwiłby się ogromnie na wieść o prawdziwym pochodzeniu Teofila. Postarał się o irlandzkie obywatelstwo i nie miał zamiaru wracać do Polski. Nikomu nie narzucał ani swojego języka, ani zwyczajów; potrawy proponował, ale zawsze miał przygotowane coś irlandzkiego, na wypadek czyjejś odmowy. Ciężka polska kuchnia nie bardzo wchodziła Irlandczykom. Daray z początku patrzył krzywo na wszelkie bigosy, schabowe, pierogi i inne tego typu trele-morele, ale z czasem się do nich przekonał. Zwłaszcza pokochał barszcz z uszkami, który Teo zawsze serwował w przeddzień świąt zimowych i ten nieszczęsny bigos, który wyglądał jak rzygowiny, śmierdział na kilometr, ale smakował wybornie. No i Eilis była z Teo taka szczęśliwa.

— Teo, jak długo właściwie mieszkasz w Irlandii? — Daray popatrzył za biegnącym po kamieniach synkiem. — Jeremi, skarbie, nie przewróć się, bo sobie coś uszkodzisz na tych kamieniach.

— Będę uważać, tatusiu!

— Szesnaście lat. Przyjechałem zaraz po maturze, aby zarobić na studia, no i tak już zostało. Zakochałem się w tym mieście od pierwszego wejrzenia. Studia skończyłem na odległość, zaocznie, kursując często między krajami. Chcąc mieć papiery na tłumacza musiałem studiować w Polsce. Jego magnificencja szedł mi na rękę z egzaminami, bo nie zawsze mogłem dotrzeć w przewidzianym przez niego czasie.

— Musisz mieć bardzo dobry słuch.

— Tak?

— Nie znam żadnego innego obcokrajowca, który mówiłby po angielsku tak, jak ty.

— Może masz rację. Nie znam się na muzyce, a opanowanie języka, według mnie, to wyłącznie kwestia chciejstwa. Jak wszystko w życiu, zresztą.

— Tak, zgadzam się całkowicie, zawsze tłumaczę to Jeremiemu, kiedy wmawia sobie, że czegoś nie potrafi. Chyba powoli zaczyna rozumieć. Ale opanowanie języka z przyswojeniem akcentu niewiele mają wspólnego. No, spójrz. Maurizio też mówi bardzo dobrze po angielsku, a wystarczy, że gębę otworzy i od razu słychać, że to Włoch.

Teo zaśmiał się pod nosem.

— Włoski język jest bardzo śpiewny, tam praktycznie każde słowo kończy się samogłoską, więc trudno im przystosować się do sztywności słów zakończonych spółgłoskami.

— Jeremi, pójdziemy na Mutton Island?

— Nie dziś. Chcę nazbierać muszelek dla cioci Gertie. Wejdziemy do niej, prawda?

— Oczywiście.

Chłopak dzielnie próbował unikać wody, zbierając muszelki, z różnym jednak skutkiem. Było jeszcze za zimno na bieganie boso, ale Daray niezbyt przejmował się mokrymi stopami synka. Teo powoli przywykał do tego, że tutaj dzieci nie trzyma się w cieplarnianych warunkach. Przekonywał się nawet, bowiem to działało. Irlandzkie wirusy sezonowe on sam zwalczał tygodniami, jeśli już miał nieszczęście jakiś złapać, ale cała znajoma smarkateria kaszlnęła pięć razy, dwa dni obcierała rękawem cieknący nos i już było po przeziębieniu. Postanawiał zacisnąć zęby i pozwolić Eilis tak samo traktować Adasia, ale do końca nie był przekonany, czy temu podoła.

Ciocia Gertie mieszkała na Grattan Road, w narożnym domu, pamiętającym czasy początków zeszłego wieku. Na dole, po przeróbkach, aby ułatwić Gertie żywot, była jej sypialnia z oknem wprost na ocean, salonik, kuchnia i łazienka. Z kuchni wychodziło się na kamienne podwórko, a stamtąd, kolejną bramką, do trójkątnego ogrodu z niskim płotem. Na górze były dwie sypialnie i salonik za przepierzeniem, a na półpiętrze główna łazienka. Pomieszczenia ciasne, ale nie były pozbawione uroku. Dom prosił się o remont, jednak staruszce to nie przeszkadzało. Miała dziewięćdziesiąt dwa lata i mieszkała z zatrudnioną Polką już od jakichś dziesięciu lat. Była to właściwie ciotka mamy Elli, więc dla Jeremiego to już taka ciocia-prababcia, ale chłopczyk uwielbiał staruszkę i w każdą niedzielę chętnie ją odwiedzał. Drzwi otworzyła im Barbara.

— Cześć, Basia. — Teo przywitał ją po polsku.

— Szeszcz Basza. — Próbował powtórzyć Jeremi, czym, jak zwykle, wzbudził śmiech Daray’a.

— Cześć, chłopaki. — Odpowiedziała wszystkim po angielsku. — Napijecie się czegoś czy — jak zwykle — idziecie zaraz na obiad?

— Jak zwykle. — Daray puścił synka, który w mig dopadł siedzącej na fotelu w saloniku cioci Gertie.

— Zobacz, przyniosłem ci muszelki! Patrz, ta różowa, ładna, prawda?

Daray uścisnął ciocię, a Teo, z polską szarmancją, pocałował ją w rękę, czym zawsze wywoływał jej uroczy uśmiech. Rozsiedli się, gdzie kto mógł, a Basia i tak postawiła na stoliku jakieś ciasteczka.

— Osłodźcie sobie choć troszkę żywot przed obiadem. — Uśmiechnęła się i poszła na górę. Zawsze zostawiała swoją podopieczną samą z gośćmi, aby ich nie krępować swoją obecnością.

Jeremi chętnie skorzystał, podczas gdy Gertie oglądała przyniesione przez malca muszelki.

— Ta też jest bajeczna. — Uniosła pod światło złoto-niebieską i przyglądała jej się z zachwytem. — Wszystkie są piękne, dziękuję, Jeremi. A gdzie macie panie?

— Keira ma dyżur, a Eilis pomaga mamie przy obiedzie. Ciężko jej się już chodzi.

— A jak tam sprawuje się wasz mały? Bardzo kopie? — Zwróciła się do Teo.

— Chcesz go zobaczyć? — Teo wydobył smartfona z kieszeni i zaczął w nim czegoś szukać. — Mamy nagranie z ostatniego USG.

— Z czego?

— To takie prześwietlenie ultrasonograficzne.

— Nie boicie się, że wam dziecko napromieniują?

— To jest nieszkodliwe dla dziecka. Zobacz. — Ustawił smartfon przed jej oczami tak, by widziała wyraźnie cały ekran, na którym poruszał się w swojej samotni mały Adaś.

Oczy Gertie zrobiły się jak spodki.

— To naprawdę wasze dziecko? Nie żadna mistyfikacja?

— Naprawdę. Teraz są takie techniki, że możemy obserwować jego rozwój prawie od samego poczęcia. No, prawie prawie.

— Daray, on będzie do ciebie podobny, ma też tak szeroko oczka rozstawione.

— To nie do mnie, tylko do swojej babci.

— Pokaż mi to jeszcze raz!

Teo włączył nagranie od początku.

— Macha rączką do nas. Nie mogę w to uwierzyć. O, to faktycznie chłopak! Naprawdę jakieś cuda. Jeremi, widziałeś swojego kuzyna?

— Widziałem, strasznie śmieszny.

— Ty też tak swego czasu wyglądałeś.

— Eeee…

— Każdy tak wyglądał.

— Przeprowadziliście się już?

— Tak, dzięki Daray’owi wystarczył nam jeden dzień. Jak już będzie na czym usiąść, zabierzemy cię do nas w odwiedziny.

— A gdzie to mieszkacie? Na Gleann Dara?

— Tak.

— Miałam tam kiedyś koleżankę. Podobało mi się u niej.

— Nam też się tam podoba.

— A ja jeszcze nie widziałem! — Jeremi popatrzył na Teo z wyrzutem.

— Synku, tłumaczyłem ci…

— Tak, tak, wiem. Ale mógłbyś mnie tam choć na chwilkę zabrać.

— Dobrze, zabiorę cię w środę, jak wrócę z trasy. Umowa stoi?

— Stoi.

Przybili piątki i zaczęli się zbierać. Gertie lubiła gości, byle za długo nie siedzieli, męczyło ją to. Pewnie zaraz po ich wyjściu zacznie drzemać w fotelu. Na schodach pokazała się Barbara.

— Już idziecie? Chciałam zobaczyć Adasia. — Dodała po polsku.

Teo z uśmiechem jeszcze raz wydobył smartfona. Swoim skarbem mógł się chwalić zawsze, wszędzie i każdemu.

— Rozkoszniak. Pozdrówcie swoje panie i Callaghanów starszych. — Tym razem dodała po angielsku.

— No. Cześć, Basia.

— No. Szeszcz Basza.

— Do zobaczenia.

Do domu dziadków były dosłownie dwa kroki, więc Jeremi puścił się biegiem, już nie patrząc na ojca i wujka. Obiad był gotów. Przekazali wszystkim pozdrowienia od Gertie i Basi, a później usiedli do stołu. Teo z czasem przywykł do jagnięciny, której kiedyś nie znosił, a którą niemal w każdą niedzielę serwowała teściowa. Dobrze doprawiona czosnkiem mogła być uznana za nawet smaczną. Pomyślał przelotnie, że kiedy już wreszcie dorobią się mebli wszelakich, także oni będą pewnie podejmować rodzinę Eilis na obiadach, no, może nie niedzielnych, ale przy różnych innych okazjach. Nie zastanawiał się dotąd, co przy takiej okazji upichcą, ale jednego był pewien: nie jagnięcinę. Callaghanów starszych do polskich potraw na pewno nie przekona, nawet nie będzie próbował. Cóż. Myślenie zacznie się, gdy czas nadejdzie, teraz szkoda na to energii. Popatrzył na bladą Eilis, której przy tym odcieniu twarzy więcej piegów wyskoczyło i postanowił zabrać ją do domu zaraz po skończeniu obiadu. Zrozumieją.

Tak też się stało. Kamińscy odjechali, Jeremi wspiął się do domku na drzewie i coś tam opowiadał jakiemuś wyimaginowanemu przyjacielowi, papa Conroy znów uciął sobie drzemkę, a mama Ella i Daray siedzieli na patio, oddając się rozkoszy czystego, pachnącego świeżością i morską wodą, powietrza.

— Pamiętam, jak strasznie bałem się wejść do tego domku za pierwszym razem. Omal nie zsikałem się ze strachu.

— Miałeś tylko pięć lat. Ale tata był tak dumny ze swego dzieła, że nie chciał słyszeć o tym, aby ci odpuścić. Chyba z pięć razy od tamtego czasu poprawiał ten domek, bo krzywił się w miarę wzrostu drzewa. Jeremi się nie bał, prawda?

— Prawda. Ale tylko dlatego, że ja wszedłem z nim, sam nie zrobiłby tego za żadne skarby świata, nawet dziś, gdyby było to jego pierwsze wejście.

— Czasem mam wrażenie, że za bardzo przywiązujesz go do siebie. Powinieneś dać mu trochę luzu i pozwolić podokazywać.

— Możesz być pewna, że puszczę go w tej samej chwili, w której zobaczę, że jest gotów. Na razie to niemożliwe, jest zbyt wrażliwy. Wiesz, co stało się wczoraj?

— Na urodzinach Jonatana?

— Tak. Jonatan popisywał się przed resztą dzieciaków robiąc niemiłosierny hałas. Fergal zwracał mu uwagę, bezskutecznie, więc wreszcie tak się wydarł, że dzieciaki mało w portki nie popuściły ze strachu. Przez godzinę uspokajałem Jeremiego, nie chciał za żadne skarby świata puścić mojej szyi. Pytał, czy Fergal ich zbije. Zaprzeczyłem i zapragnąłem dowiedzieć się, skąd mu taka myśl przyszła do głowy? Streścił jakąś swoją wcześniejszą rozmowę z Jonatanem, w której usłyszał pytanie, czy ja biję jego i Keirę. Jeremi był tak zdziwiony, że nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Dowiedział się wtedy, po paru mglistych opowieściach, że Fergal często nie szczędzi razów swojej żonie i dzieciom.

— Po pijanemu?

— Nie, on, jak się urżnie, zasypia tam, gdzie siedzi. Jeśli jest to akurat krzesło, zwykle z niego spada i zostaje na podłodze. Alkohol go uspokaja. Robi to na trzeźwo. Niezbyt może często, ale za to bardzo dotkliwie, dlatego dzieci tak się boją wybuchów jego gniewu. Jonatan czasem obrywa od Maureen, zanim ojciec zauważy jego psoty, żeby i one przy okazji nie oberwały, co zwykle ma miejsce. Orla nigdy nic nie mówiła, czemu się zresztą nie dziwię, nikt i tak nie będzie się wtrącał.

Daray westchnął. Bardzo głęboko.

— Jeremi spytał, czy ja też kiedyś zbiję jego i mamę. I dodał, że on umrze, jeśli to zrobię. Długo musiałem go tulić, całować i zapewniać, że nic takiego się nie wydarzy. Zabrałem go do środka, ale od czasu do czasu dochodził nas podniesiony, mocny głos Fergala, na dźwięk którego Jeremi za każdym razem się wzdrygał. Nie puścił mnie. Zasnął w moich objęciach i tak go przywieźliśmy do domu. Na szczęście w nocy już się nie zrywał i chyba o wszystkim zapomniał, bo dziś zachowywał się normalnie.

Mama Ella położyła dłoń na ręce syna.

— I tu zaczyna się dylemat: jajko czy kura. Nie wiadomo, czy Jeremi jest tak wrażliwy, bo wciąż chowasz go przed światem, czy też świat jest zbyt głośny dla Jeremiego i potrzebuje on takiego schowka.

— Nie chowam go przed światem, tylko sam muszę mu go pokazywać. Inaczej nie chce niczego nowego poznawać.

— No a szkoła? Przecież nie ma z nim tam żadnych problemów?

— Nie, szkołę zna od zawsze, tak jak wasz dom, a może nawet lepiej, bo przebywa tam kilka godzin dziennie. Lubi bawić się z dziećmi, nawet beze mnie, ale tylko wówczas, gdy nie czuje żadnego zagrożenia. Uczy się świetnie i bardzo ładnie maluje. Lubi to robić.

— Hmmm… A może powinieneś zaprowadzić go do psychologa?

— Już to zrobiłem. Shona Mccarthy jest psychologiem, więc poprosiłem ją o rzucenie okiem na zachowanie Jeremiego, ktoś obcy nie dotarłby do niego.

— I co?

— Nic. Powiedziała, że to mądry, dobrze ułożony, mały mężczyzna, który przestanie bać się własnego cienia lada dzień po niedzieli, a z wrażliwości oby nigdy nie wyrósł. Potrzebuje miłości i zainteresowania, reszta przyjdzie sama. Kocham go więc i spędzam z nim mnóstwo czasu, nastawiając się na to, co mówiłem na początku, że puszczę go natychmiast po tym, gdy zauważę jego ku temu gotowość.

— Tatusiu, czy ja dzisiaj zostaję na noc u dziadków? — Jeremi zszedł wreszcie z drzewa i znów dorwał się do huśtawki.

— Nie, skarbie. Rano mama zaprowadzi cię do szkoły, a wieczorem, zanim pójdzie na dyżur, przyprowadzi tutaj i odbierze we wtorek ze szkoły.

— A ty?

— Ja wrócę we wtorek w nocy. W środę już będziemy razem.

— I pójdziemy do Teo?

— Obiecałem ci przecież. Zbieraj się, czas wracać do domu, bo z nadmiaru wrażeń zaśniesz mi znowu w aucie, no i ja muszę bardzo wcześnie rano wstać.

Zrobił się mały ruch przy pożegnaniach. Jeremi uściskał dziadka i znów długo tonął w objęciach babci. Wyszli za nimi na ulicę. Machał im na pożegnanie z auta, dopóki nie znikli mu z oczu.

— Tatusiu, bardzo cię kocham.

Daray zobaczył w lusterku wstecznym, że Jeremi jest naprawdę dziś szczęśliwy.

— Ja też cię bardzo kocham, syneczku. Bardzo bardzo. Najbardziej na świecie.

5

Maurizio i Zachary uparli się, że to oni zorganizują Eilis baby shower. Wiadomo było, że w pustym jeszcze domu Kamińskich impreza musiałaby się odbyć na stojąco, więc dziewczyny prześcigały się w chęci podjęcia gości u siebie. Chłopaki jednak wygrali. Tylną część swojej restauracji ustroili okazjonalnie, niebieskim kolorem oznajmiając światu, że w łonie Eilis rozwija się mały człowiek płci męskiej. Przygotowali przekąski i napoje, a Kornel upiekł wielki tort, też niebieski, z literami BOY na górze.

Teo wjechał w zaułek, na który wychodziło się z tylnej części restauracji, bo Quay Street i Shop Street dostępne były tylko dla samochodów dostawczych. Wszedł wraz z Eilis do środka, gdzie wszyscy już czekali i dziewczyny zaraz porwały przyszłą mamę. Teo poszedł do kuchni, w której Kornel i Maurizio szykowali dania dla klientów przedniej części lokalu, a Zach i młody Szkot Rory donosili zamówienia i zabierali gotowe talerze. Przy zlewach kręcił się Lee, koreański kitchen porter, którego Teo zobaczył po raz pierwszy.

— Tylko błagam, nie rozmawiajcie po polsku — Maurizio zwrócił się do kuzynów. — Zostawcie to sobie na inną sposobność.

— Zawsze uważałem i uważam, że totalnym idiotyzmem jest rozmowa dwóch osób jednej nacji w innym, niż ich rodzinny, języku. Ale niech ci będzie. Zakładam, że pogadamy w większym gronie, więc zgoda. — Teo, mimo przytaknięcia, krzywił się lekko.

— Teo — za plecami wyrósł mu Zachary. — Macie zamiar ochrzcić chłopaka czy będziecie mu wyrabiać szerszy światopogląd?

— Ja takich zamiarów nie mam, jestem totalnie areligijny i bardzo cenię szeroki światopogląd, ale jeśli Eilis będzie chciała, dam jej swoją zgodę.

— Dlaczego?

— Dla spokoju jej ducha. Dziecka od tego nie ubędzie.

— A chce bardzo? — Maurizio nieprzyzwoicie oblizywał drewniane mieszadło, zanim podrzucił je Lee do mycia.

— Nie wiem.

— Nie wiesz?

— No, nie wiem. Mamy mnóstwo ważniejszych spraw do obgadania, ten temat jeszcze nie zaistniał.

— Dziecko trzeba ochrzcić — Kornel wrzucił patelnię do zlewu, krzycząc głośno: hot pan!

Lee zalał patelnię zimną wodą i wymył ją dokładnie, odkładając na miejsce.

— A chodzi ona do kościoła? — spytał po angielsku, wtrącając w połowie swojską kurwę.

Zabrzmiało to tak groteskowo, że Teo nie potrafił powstrzymać śmiechu.

— Rechocz sobie, na zdrowie. Myśmy to już wcześniej przerabiali, nie tylko Polakom dziwacznie to brzmi. On tak mówi cały czas. Wszędzie, gdzie dotąd pracował, byli Polacy, no i wyuczyli go znamienicie.

— To jak, chodzi? — Znów to zrobił, wzbudzając kolejną wesołość.

— Nie.

— Czyli nie należy do tych tłumów, które chrzczą swoje bachory?

Teo nie mógł wytrzymać, aż się popłakał ze śmiechu. W życiu nie słyszał i nie widział czegoś tak delirycznie głupiego. Niewysoki, skośnooki Azjata, mówiący po angielsku i na polski sposób wtrącający co kilka słów swojską kurwę. Zaraził śmiechem pozostałych i ogólna wesołość słyszalna była w całej restauracji. Tylko Lee ze stoickim spokojem drążył temat.

— No, nie należy, mam rację?

— Lee, ona po prostu nie chodzi do kościoła, ale chyba była ochrzczona, choć jej rodzice też nie są specjalnie religijni. Skąd mam wiedzieć, co na to mówią kościelne przepisy, jak się tam struktury układają, to nie moja bajka.

— Tu nie trzeba żadnych struktur ani przepisów. Chodzi — należy, Nie chodzi — nie należy. Proste. A skoro nie należy, po co wpychać w to środowisko własne dziecko?

— Ciekawa logika.

— Żyj długo i pomyślnie. — Kornel, wielki, zapalony miłośnik Star Treka, rozstawił palce wolkańskim gestem Spocka.

— Maniak. — Maurizio poklepał go po plecach.

— Naprawdę, nigdy o tym w ten sposób nie myślałem. Ale nie sądzę, by przyjęła się na europejskim gruncie.

— Czemu?

— Wydaje mi się, że tu ogromna rzesza ludzi olewa praktykowanie kościelne, ale dzieci chrzczą, tak na wszelki wypadek, gdyby było jakieś życie z tamtej strony. No i przecież nie można sąsiadom, babciom, dziadkom i innym krewnym i znajomym królika dawać pretekstów do ciągłych swarów i wytykań.

— To dopiero pokrętna filozofia. Bez żadnej logiki.

Kornel natychmiast powtórzył gest i słowa swojego ulubieńca. Najwyraźniej reagował tak zawsze na dźwięk słowa: logika. Prawdziwy maniak, Maurizio ma rację.

— No bo co może interesować ludzi sposób, w jaki żyję? Nikomu nic do tego.

— Taka kulturowość. U was można iść do kogoś, przetrzepać mu wszelkie schowki, wziąć coś nawet bez pytania i każdy się z tym godzi. Dałbym w mordę, gdyby ktoś mnie tak zrobił — Zachary potrząsnął głową, którą okrywał rudy meszek. — Mieszkałem kiedyś z twoim rodakiem. W ogóle z nami nie rozmawiał. Co dzień jednak przyprowadzał na lunch albo kolację tabuny swojaków, którzy robili taki burdel w kuchni i jadalni, że ręce opadały. A kiedy zakazaliśmy mu tych praktyk, radząc, aby sprzątali za sobą bądź poszli gdzie indziej, obraził się śmiertelnie i do tygodnia wyprowadził.

— To on powinien był posprzątać po swoich gościach. Masz rację, choć już trochę zelżały te zwyczaje, bo zbyt dużo cennych rzeczy zmieniało właściciela. Ale to jest co innego. Nigdy nie robiliśmy tego na pokaz. Taki po prostu był styl życia. A wasza religijność funta kłaków nie jest warta, jeśli prawdę powiadacie w tej kwestii.

— A ja i tak uważam, że dziecko trzeba ochrzcić. — Kornelowi najwyraźniej argumenty nieobeznanego z polską zwyczajowością kolegi nie trafiały do przekonania.

— Rory, a co ty na to?

— Ja jeszcze nie mam zdania. Dojdę do waszych lat, zrobię jakiejś kotce bachora, wtedy będę myślał.

— My nie mielibyśmy dylematu, gdybyśmy się zdecydowali na dziecko, żaden wielebny by go nie ochrzcił.

— W Polsce na pewno nie. Ale tutaj? Po kościelnych aferach ludzi tak wywiało z krucht, że każdego przyjmą z otwartymi rękami. Nawet gejów- antychrystów. Pecunia non olet.

Przy wejściu do kuchni ustawiła się kolejka dziewczyn z talerzykami w rękach. Przyniosły tort chłopakom. Tylko Eilis została na krześle, obłożona ze wszystkich stron prezentami dla dziecka. Dziewczyny wróciły, a Emma, oglądając się w stronę kuchni, gdzie przez okienko widać było pałaszujących panów, nie mogła się nadziwić.

— Przyjaźnicie się z nimi?

— Tak, od lat. Teo i Daray świadkowali na ich ślubie pół roku temu.

— Jezu…

— Homofobijka w dupkę szczypie? — Keira popatrzyła na Emmę z odrazą.

— I z dziećmi waszymi też się spotykają?

— Dzieciaki ich uwielbiają, cała czwórka. — Orla miała zrobiony bardzo mocny makijaż, jakby starała się coś ukryć przed światem.

— Adam też będzie. Oni świetnie się z dziećmi bawią, zwłaszcza Maurizio, kochający wprost — jak to Włoch — kopać z nimi piłkę.

— Nie boicie się, że wam dzieciaki na gejów wyrosną?

Popatrzyły na siebie ze zdziwieniem.

— A ty sądzisz, że homoseksualizm jest zaraźliwy? — Shona już miała przygotowany wykład psychologiczny, ale przerwała jej Ava.

— Gdzie ty się, kobieto, chowałaś? Naczytałaś się bzdur i teraz sama je opowiadasz. Co robisz, gdy ktoś myślący inaczej, niż ty, zjawia się na Gardzie? Każesz mu najpierw iść na terapię, a dopiero potem rozmawiasz?

— Och, w pracy to co innego. Nigdy nie mieszam odczuć z obowiązkami, Eilis dobrze o tym wie. Ale tu jesteśmy prywatnie, więc możemy chyba pogadać.

— Tu nie ma o czym rozmawiać. — Keira patrzyła lekko podejrzliwie na Avę, wciąż nie mogła strząsnąć z siebie jej zakusów na Daray’a.

— Jednak…

— Nie ma żadnego jednak. Różnorodność jest skarbem, gdybyśmy wszyscy byli jednakowi, dawno umarlibyśmy z nudów. — Shona nie mogła sobie odmówić. — Jeśli ktoś lub coś jest inne, nie znaczy, że gorsze. I tym, czego nie mamy, należy się wzbogacać, a nie odrzucać, nawet nie spróbowawszy tego zrozumieć. Wartościowe rzeczy są wszędzie, nie tylko na twoim ograniczonym podwórku. I trzeba po nie sięgać.

— Co jest wartościowego w facetach, którzy pieprzą się ze sobą? — Emma nie dawała za wygraną.

— To na przykład, że w przeciwieństwie do ciebie, oni pod twoją kołdrę nie zaglądają. Obyśmy wszyscy zaznali takiej miłości, jaką oni darzą siebie nawzajem. — Ava westchnęła cokolwiek za głośno.

Eilis dźwignęła się z trudem, trzymając za plecy.

— Dzięki, dziewczyny. Nie gniewajcie się, ale mały już chce do domu.

Poszła do toalety, a Teo natychmiast zauważył, że impreza dobiegła końca. Wyszedł do ubierających się pań, które wciąż spod byka patrzyły na znieruchomiałą Emmę.

— Bardzo wam dziękuję.

— Nie ma za co, cała przyjemność po naszej stronie — przerzucały się uprzejmościami.

Teo pozbierał wszystkie prezenty, dziwiąc się, że jest ich tak dużo i to wcale nie tanich. Postarali się przyjaciele. Eilis wyszła z toalety.

— Wrócisz jeszcze do pracy przed porodem? — Emma patrzyła ze współczuciem na maleńką kobietę z wielkim brzuchem, która z trudem poruszała się na własnych nogach.

— Nie, już nie dam rady. Ale chętnie odbiorę jakieś wieści w sprawie zaginionych kobiet, jeśli takie będą.

— Obawiam się, że szanse na ich odnalezienie są coraz mniejsze. Dam ci znać, pracujemy mimo wszystko ostro. Trzymaj się, jeszcze raz wszystkiego dobrego.

— Dziękuję.

Pożegnania dobiegły końca i dziewczyny wyszły. Teraz dopiero Maurizio z Zacharym wytargali wielkie pudło z zaplecza.

— A to od nas. Nietypowo, ale my nie mamy żadnych pań, aby je wysłać na baby shower.

— Och, chłopaki, przecież już się wykosztowaliście na to przyjęcie.

— To zupełnie inna bajka. Proszę, przyjmijcie z wyrazami miłości dla was i małego Adama.

— Dziękujemy. — Ściskali się przez chwilę “na krzyż”. — Dziękujemy bardzo. Ale co to jest?

— Zobaczycie w domu.

— Jak mam to zmieścić do bagażnika?

— Wstaw na siedzenie, Ja tak to wiozłem.

Pomogli Teofilowi zanieść wszystkie prezenty do auta i wstawić największy na siedzenie. Pomachali im na odjezdnym, stojąc blisko siebie. Zachary obejmował Maurizia i tulił go serdecznie. Spojrzeli sobie głęboko w oczy, jakby tym spojrzeniem chcieli wyrazić ważną wiadomość.

— Jak długo pojadą na Gleann Dara?

— O tej porze? — Maurizio popatrzył na zegarek. — Z piętnaście minut.

— O co zakład, że za pół godziny będzie telefon?

— Po co nam się zakładać, skoro ja się z tobą zgadzam? Zrobiłbyś to samo.

— Każdy by zrobił.

Wrócili do środka, słysząc z daleka polemizującego z Rorym Kornela. Pewnie młodzian znów źle przyjął zamówienie, czas brać się do pracy.

Mieli rację. Eilis i Teo, rozpakowawszy w domu prezent od chłopaków, nie bardzo wiedzieli, co z tym fantem zrobić. Przecież oni wydali na to majątek, nie robi się nikomu takich drogich prezentów. Myśląc trzeźwo, powinni go natychmiast oddać. Kiedy jednak Teo patrzył na zachwyt w nabrzmiałej buźce swojej żony, nie miał serca kazać jej wyrzec się tej przyjemności. W paczce bowiem znajdował się wózek ze wszystkimi składowymi: głęboki, sportowy, nosidło, fotelik samochodowy i mnóstwo innych drobiazgów, w dodatku ten sam, nad którym maślany wzrok Eilis robiła od samego początku ciąży. Nie rozmawiali z nikim na temat wózka, więc chłopaki nie mogli wiedzieć, że Eilis śni o nim po nocach. Cóż za wyczucie! Patrząc na łzy szczęścia w oczach swojej połowicy, sam omal się nie rozbeczał. Pomyślał, że tylko prawdziwa przyjaźń jest w stanie robić takie rzeczy. Dotąd wątpił w jej istnienie. Ludzie są zbyt egoistyczni, aby istniało między nimi coś takiego, jak przyjaźń. Teraz jednak coś w tej filozofii zaczęło mu pękać. Nie zastanowił się, że sam też zrobiłby dla nich wiele, bo to było dla niego normą, ale nigdy nie oczekiwał podobnych reakcji od innych, jakby miał monopol na dobroć, sympatię czy usłużność. Zadzwonił, oczywiście, zgodnie z ich oczekiwaniami, ale postanowił zachować głęboko w sobie to uczucie i podzielić się nim z chłopakami, gdy tylko nadarzy się okazja, zupełnie zapominając o ich łzach szczęścia, kiedy podawał im obrączki na ślubie…

6

Maurizio Bianco-Maguire i Zachary Maguire-Bianco mieszkali w dokach. Krótko przed ślubem kupili parterowe mieszkanie w bloku wielopiętrowym, ale mieli do niego wejście wprost z ulicy, niezależne. Niewielki ganek wejściowy dzielili z lokatorami podobnego mieszkania naprzeciwko, zupełnie sobie jednak nie przeszkadzając. Drzwi wejściowe od wnętrza odgradzał maleńki przedpokoik, który wytłumiał dźwięki i wiatr, bardzo częsty przy porcie. Wchodziło się z niego do salono-jadalnio-kuchni; pomieszczenie było duże, bez żadnych przepierzeń. Mieli tu kanapy, fotele, stolik i telewizor; tuż obok stół i krzesła, a dalej, w obszernej wnęce, kuchnię. Z tego pomieszczenia wchodziło się do przedpokoju właściwego i stamtąd do trzech sypialni, głównej łazienki i na taras, z którego zejście bezpośrednio prowadziło do garażu. Jedna z sypialni, pierwsza z prawej, też miała łazieneczkę. W drugiej, za łazienką, zrobili gabinet komputerowy, a w trzeciej, największej, tej z lewej, swoją sypialnię.

Poznali się pracując w hotelu Park House. Zachary był recepcjonistą, Maurizio gotował. Z początku bawili się sobą nawzajem, ale też nie stosowali żadnych ograniczeń, aż przyszedł moment, po przekroczeniu przez obu trzydziestki, że zaczęli za sobą tęsknić i pojawiła się zazdrość. Maurizio nagle, z włoskim temperamentem i stanowczością w typowo włoskim obliczu, powiedział, że chce się ustatkować i już ma dość dzielenia się Zacharym z każdym pierwszym lepszym przybłędą. Łysa wtedy głowa Zacha, nad brązowymi oczami i usianą piegami twarzą, pokiwała się znacząco. Nie miał nic przeciwko temu, aby zamieszkali razem. Uczucie, głębokie i cudowne, rodziło się powoli, nabierało kształtów, jakby wyłaniało się z mgły i otuliło ich tak szczelnie, że po niedługim czasie już nie mogli bez siebie żyć.

Rodzice Zacharego, potomkowie niemieckich Żydów, całkiem już niemal oddaleni od swego dziedzictwa, kochali jedynaka i nigdy nie robili mu wstrętów z powodu orientacji seksualnej. Kiedy odziedziczyli po ojca rodzicach dom w Salthill, spytali go, czy chciałby tam zamieszkać. Nie chciał. Nie lubił dziadków z wzajemnością; zniesmaczeni jego homoseksualizmem, nigdy niczego dobrego dlań nie zrobili. Ten dom kojarzył mu się wyłącznie z upokorzeniem i łzami. Zaproponowali zatem, że sami tam zamieszkają, a jemu oddadzą dom na Knocknacarra, ale i do tego nie doszło. Zach chciał zostać w centrum. Powiedział też, że pewnie rzadko odwiedzałby rodziców, bo ten dom zawsze będzie mu wstrętny. Sprzedali go zatem i całą za niego kasę dali jedynakowi, aby spożytkował ją według własnych upodobań.

Maurizio wyjechał z Włoch, aby nauczyć się dobrze mówić po angielsku, z zamiarem powrotu i objęcia po ojcu restauracji we Florencji. Nie spieszył się jednak, choć staruszek, zmęczony pracą, chciał wreszcie odpocząć. Gdy okazało się, że Maurizio zamierza zostać w Irlandii na stałe, papa Bianco sprzedał restaurację, zostawił sobie trochę kasy, aby spokojnie dożyć w domu z winnicą na toskańskiej wsi, resztę dał synowi, by kupił restaurację na obczyźnie. Brat Maurizio z tego powodu do dziś z nim nie rozmawia, zapominając, że przez lata, gdy Maurizio sam radził sobie w życiu, on doił ojca na wszystkie możliwe sposoby i pewnie dlatego staruszek w końcu się zdenerwował i sprawę rozstrzygnął. Zastrzegł przy tym, że jeśli Maurizio da z tej kwoty choćby centa swemu leniwemu bratu, odbierze mu wszystko i przeznaczy na ubogie sieroty w Afryce.

Wobec tak sprzyjającej Fortuny chłopaki postanowili założyć rodzinę. Planując ślub, kupili najpierw restaurację, później mieszkanie, zagnieżdżając się na stałe w samym centrum Galway. Poznali Teo dużo wcześniej, kiedy ten jeszcze pracował jako kelner w restauracji hotelowej, studiował w Polsce i skakał z kwiatka na kwiatek, kochając wszystkie dziewczyny świata. Nigdy nie zerwali kontaktu. Całymi nocami dyskutowali przy szklaneczce, a te rozmowy irlandzkiego Żyda o niemieckich korzeniach, włoskiego katolika-geja i Polaka o bardzo szerokim światopoglądzie można byłoby na tomiska przerobić. Zderzenie trzech różnych światów zaowocowało niezniszczalną przyjaźnią, nieraz pomagali sobie nawzajem w różnych sytuacjach. Maurizio żartował często, że gdyby Teo też był gejem, musieliby wziąć ślub we trzech, bo nikomu innemu nie oddaliby go za żadne skarby świata. Później, przez Teo, a bardziej przez Eilis, poznali resztę znajomych, z którym spotykali się towarzysko i niejednokrotnie pomagali sobie nawzajem w różnych sytuacjach życiowych. Można było nazwać to przyjaźnią, gdyby — według Teo — takowa istniała. Szczęście Kamińskich cieszyło ich bardzo, choć nie wyparliby się tęsknoty za nocami z Teo, przegadanymi przy alkoholu.

Poniedziałki mieli wolne, choć restauracja działała normalnie, jak każdego dnia. Potrzebowali chwili tylko dla siebie. Kornel miał zapowiedziane, że jeśli będzie ich niepokoił z jakichś błahych powodów, skopią mu dupę. Pierwszy roboczy dzień tygodnia, jeśli nie było specjalnych rezerwacji, zionął nudą i w kuchni bez problemów radził sobie jeden kucharz z porterem, a na sali góra dwóch kelnerów. Maurizio i Zachary na dwadzieścia cztery godziny zapominali, że prowadzą biznes, żyjąc wyłącznie własnymi przyjemnościami. Gotowali w domu coś prostego, najczęściej spaghetti lub ryby z frytkami (w zależności od tego, który z nich w danym tygodniu miał kuchenny dyżur) i oddawali się sobie wzajemnie, książkom, filmom bądź muzyce. Znajomi znali ten ich rytuał i też dawali im spokój.

Tego dnia jednak, kręcący się po kuchni Maurizio, zauważył przy nabrzeżu Daray’a z Jeremim, którzy patrzyli na wpływający do portu duży trawler. Dyskutowali przy tym dość zawzięcie, bo najwyraźniej Daray nie miał ochoty stać dwie godziny na wietrze, a Jeremi koniecznie chciał zobaczyć całą procedurę dokowania. Pokazywał nawet mieszkanie chłopaków, jakby chciał znaleźć schronienie przed wiatrem, a jednocześnie mieć wszystko jak na dłoni. Daray znów próbował tłumaczyć, aż przykucnął obok synka, ten jednak zawzięcie się upierał, prawie już płacząc.

— Patrz — Maurizio zwrócił uwagę zaczytanego Zacharego na scenkę przy nabrzeżu.

— Zawołajmy ich, bo Daray nie przyjdzie w poniedziałek, a Jeremi zapłacze się na amen.

Wstał, otworzył okno i głośno zawołał Daray’a. Kiedy obaj się odwrócili na ten znajomy głos, wykonał ręką zapraszający gest i Jeremi już nie czekał ani sekundy. Przebiegł jezdnię, korzystając z chwilowego zatrzymania pojazdów na pobliskich światłach i natychmiast wylądował w objęciach Zacharego.

— Dziękuję, dziękuję, dziękuję! — Ściskał go za szyję, aby zaraz zniknąć w gościnnej sypialni, bo stamtąd miał najlepszy widok i mógł otworzyć okno.

— Przepraszam — Daray teraz dopiero dotarł, musiał czekać na następne zatrzymanie ruchu. — Tłumaczyłem mu, ale nie chciał zrozumieć. Nie widział jeszcze całej procedury wejścia trawlera do portu, zwłaszcza takiego dużego.

— Ależ nie ma sprawy. Niech się dziecko cieszy. Wejdź, właśnie zrobiłem kawę — Maurizio dostawił trzecią filiżankę.

— To potrwa ze dwie godziny, nie chcę wam przeszkadzać w waszym świętym dniu.

— Właź, nie rób ceregieli. Nie wołalibyśmy was, gdybyśmy chcieli zostać sami. Zjecie z nami obiad, Jeremi uwielbia moje spaghetti.

— Ależ…

— Keira dyżuruje? — przerwał mu Zachary i Daray zrezygnował ze stawiania dalszego oporu, przytakując głową.

Usiedli wokół stolika, ale Maurizio jeszcze wstał, aby sprawdzić, co u Jeremiego. Mały klęczał na łóżku, opierając łokcie o parapet otwartego okna i nawet nie zauważył, że ktoś jest w pokoju. Maurizio wydobył z szafy poduszkę i podsunął chłopakowi.

— Podłóż sobie pod łokcie, bo jutro rękami nie ruszysz.

— Dziękuję — Jeremi uśmiechnął się ślicznie, wziął poduszkę, ale zaraz znów wystawił głowę przez okno.

Szum, stuk i warkot, charakterystyczne dla procedury wchodzenia statku do portu, wypełniały pokój. Wiatr również, ale Jeremi nie zdjął kurteczki, więc na pewno nie zmarznie. Ciekawe, czy będzie się dalej tak odważnie wychylał, gdy trawler podpłynie do samego nabrzeża, bo wtedy odnosi się wrażenie, iż zadokuje w środku sypialni. Będzie prawie na wyciągnięcie ręki, tylko ulica i nabrzeże oddzielą go od chłopca. Maurizio wrócił do salonu i rozparł się wygodnie na skórzanej kanapie.

— Daray, mogę o coś zapytać? — wypalił nagle Zachary, kiedy już zwykłe ploteczki się wyczerpały. — Chcę to zrobić od dnia, w którym się poznaliśmy.

— Pytaj. Ja nie wytrzymałbym tylu lat.

— Kiedy ty właściwie masz zamiar wreszcie wyjść z szafy? — Przyglądali mu się obaj bardzo intensywnie, aby nie przegapić ani jednego, najdrobniejszego nawet, drgnięcia mięśni twarzy.

— Ależ ja nie muszę z żadnej szafy wychodzić — strasznie ich rozczarował, bo nie było żadnej reakcji właściwej takim momentom. Żadnej. Zero. — Nie jestem gejem. Skąd wam w ogóle taka myśl przyszła do głowy? — Uśmiechał się ze spokojem, patrząc prosto w oczy raz jednemu, raz drugiemu.

— Stary, takie rzeczy się po prostu wie. Jesteś gejem, na bank.

— To właśnie dowiedziałem się czegoś nowego o sobie — wciąż był rozluźniony, spokojny, żadnego zażenowania czy skrępowania — i w sumie chciałbym się dowiedzieć, z jakich moich objawów to wywnioskowaliście.

Maurizio i Zachary wymienili spojrzenia w wielkim zdziwieniu.

— Niemożliwe. Niemożliwe! — Maurizio aż wstał i przeszedł się po pokoju, przeczesując palcami bujne, czarne wciąż włosy. — Nigdy dotąd nie pomyliliśmy się w osądach. Stary, my nie chcemy ci robić żadnych propozycji, jeśli o to chodzi, zastanawialiśmy się tylko, czemu tkwisz w tej szafie i męczysz się okropnie, mając wokół siebie tak tolerancyjne otoczenie.

— Zawsze musi być jakiś pierwszy raz, nikt nie jest nieomylny. — Daray rozłożył ręce, wciąż nie wykazując żadnych oznak zaniepokojenia. — I dalej chciałbym wiedzieć, co skłoniło was do takich przypuszczeń.

— My po prostu czujemy takie rzeczy. No i zawsze jest jakieś spojrzenie, gest, sposób poruszania się, dbania o siebie, bycia ogólnie. Tu słówko, tam uśmieszek…

Daray uniósł brwi w autentycznym zdumieniu. Znów nie wyczuli nawet odrobiny fałszu czy nerwowości.

— Możecie podać jakiś konkretny przykład? Może troska o najbliższych? Albo szacunek dla przyrody?

— Masz na myśli drzewa? — Zachary zaśmiał się lekko. — Nie. Zresztą po waszym wyjściu wszyscy dorośli płci obojga, nawet my, próbowali wysłuchać, co drzewa mają im do powiedzenia. Niby bawili się świetnie, ale widać było, że traktują to całkiem poważnie.

— A zatem?

— Daray, trudno podawać jakieś konkretne przykłady, choć przez te wszystkie lata utwierdzaliśmy się sukcesywnie w naszym przekonaniu. Cóż. Może faktycznie nastał pierwszy raz… Starzejemy się chyba.

— Często wyjeżdżasz z domu, nawet na kilka dni. Nieraz wyobrażaliśmy sobie, jakim ognistym orgiom z chłopakami oddajesz się wtedy, żeby później wrócić do domu i dalej udawać przykładnego męża. Bo z ojcostwem to nie ma nic wspólnego, tego nie udajesz, jesteś tatą autentycznym.

— Taka praca. W firmie przewozowej nikt nie ma stałych godzin, nawet właściciel. Kierowcy też ludzie, chorują, biorą urlopy, a zlecenia same się nie zrealizują. Nie będę zatrudniać nikogo na dwa tygodnie, sam mogę być takim zapchajdziurą. Dotąd to działało. A orgie? Mam gorącokrwistą żonę, nigdy nie narzekałem na niedomiar seksu.

— Wciąż w to nie mogę uwierzyć. — Maurizio dalej chodził tam i z powrotem. — Ale z drugiej strony nikt nie potrafiłby przecież wypierać się czegoś z taką zimną krwią. Naprawdę wierzysz w to, co mówisz, więc albo to my się pomyliliśmy po raz pierwszy w życiu, albo ty tak bardzo wyparłeś prawdę, że nawet twoja podświadomość do niej nie sięga. Tylko dlaczego? I po co?

— Właśnie. Ja też nie widzę w tym logiki, więc najbardziej odpowiednią prawdą do przyjęcia będzie ta, że sami wprowadziliście się w błąd. Może to dlatego, że już od lat nie szukacie innych okazji, dając sobie nawzajem wszystko, czego potrzebujecie do szczęścia. Instynkty wam się uśpiły.

— Nie, bzdura. Poza tym Teo przyprowadził cię pierwszy raz, gdy jeszcze sypialiśmy z innymi. Pamiętam, jak zagotowało mi się w spodniach na twój widok i przysiągłbym na własne życie, że w twoich był taki sam ukrop.

— To straciłbyś życie, Maurizio. A ja nawet tego nie zauważyłem…

— Zach, czy z nami coś jest nie tak?

— Sam już nie wiem, Moritz. Daray, powiedz to jeszcze raz.

— Ale co?

— Powiedz, że nie jesteś gejem.

Ponownie wlepili w niego gały.

— Nie jestem gejem. — I znów nic.

Westchnęli obaj głęboko, jak na komendę.

— To jakieś czary, ale niech ci będzie. Idę kończyć spaghetti, bo trawler już prawie zacumował.

Faktycznie, po chwili dołączył do nich Jeremi i każdego z osobna wyściskał, dziękując za możliwość obejrzenia tego z bliska. Takiego bliska! Prawie ręką mógł sięgnąć statku, widział każdy jego detal. Będzie miał o czym opowiadać kolegom w szkole i Jonatanowi. Maurizio przelotnie pomyślał, że stopnie odwagi czy też tchórzostwa najmłodszego Callaghana zwężają się i rozszerzają w zależności od sytuacji. Okrzyk Fergala omal nie przyprawił go o atak serca, a głośna kupa żelastwa, zmierzająca wprost na niego, spowodowała wyłącznie zachwyt. Dziwną psychikę ma to dziecko. Dobrze, że poza tym jest takie kochane…

Usiedli do stołu i Maurizio kolejny raz patrzył z przyjemnością na małego chłopca, który tak sprawnie posługiwał się łyżką i widelcem przy zakręcaniu długaśnych nitek makaronu, jakby nigdy w życiu nic innego nie jadł. Nawet Daray nie potrafił tak zjeść spaghetti. Maurizio patrzył też z dumą, bo sam go przecież tego wyuczył. Szkoda, że ta sztuka dotąd nie udała mu się tak perfekcyjnie z Zacharym…

Było jeszcze całkiem jasno, gdy goście wychodzili, ale odczuwali już w powietrzu nadchodzący wieczór. Chyba nigdzie indziej na całym świecie zmiany pór dobowych nie były tak wyczuwalne, jak tutaj. Odetchnęli pełną piersią kilka razy, machając Jeremiemu i wrócili do świętowania, choć wciąż bili się z myślami, jak to możliwe, że Daray nie jest gejem…

7

Na Sceilg Ard, za ostatnią latarnią Galway przy Headford Road, domy były szeregowe, a wnętrza, przynajmniej dolne, podobne do tych na Gleann Dara, tylko mniejsze. Różnica też była taka, że z salonu szerokie, oszklone drzwi prowadziły do jadalni, tak samo, jak tam, połączonej z kuchnią. No i u Mccarthych były tylko trzy sypialnie. Siedzieli już przy rozpalonym grillu, kiedy przed domem zaparkował Fergal, wypuszczając z auta swoją rodzinę. Natychmiast zrobiło się głośno; piski dzieci przeplatały się z tubalnym głosem Fergala i sopranami pań. Back yard Mccartych był w całości porośnięty trawą. Z boku stał zbiornik na olej (jak zresztą niemal w każdym domowym ogródku), dalej kubły na śmieci, a centrum zajmowały przedmioty uciech dzieci: huśtawka, batut okolony siatką, zjeżdżalnia i konik do huśtania się we dwoje. Jak na placu zabaw. Podczas grillowania, oprócz głównego sprzętu, wystawiali też stolik i ogrodowe fotele, na których teraz rozsiadali się ze swoimi gośćmi. Panowie od razu dorwali się do Guinnessów; panie dziś nie piły, bo Orla obiecała Fergalowi, że przywiezie ich z powrotem do domu, Shona miała wieczorem jakąś konsultację w sprawie pacjenta, więc nie chciała rozsiewać wokół odoru alkoholu, a Ava przyjechała wprawdzie z nimi, aby zażyć grillowych rozkoszy, ale przywiozła ze sobą laptop, usiadła nieco z boku i natychmiast pogrążyła się w jakimś zaległym sprawozdaniu. Martin stał przy grillu tak, aby cały czas mieć Avę na oku i rozbierał ją w myślach między jednym łykiem Guinnessa a drugim. Dawno już miałby Avę w swych rękach, gdyby nie ostrzeżenie Shony, że zostawi go bez żadnych dyskusji, jeśli ją zdradzi. Pomijając fakt, że nie chciał stracić Shony, bo kochał ją przecież, to zostałby całkiem na lodzie. Dom, jego wyposażenie i samochód wciąż należały do teściów. Shona nie miała rodzeństwa, więc i tak go kiedyś odziedziczy, ale jej rodzice bardzo zięcia nie lubili, więc choć zapewniali im przyzwoite warunki do życia, zabezpieczyli córkę, aby po ewentualnym rozwodzie on nie dostał z tego nawet centa. Shona zakochała się w Martinie jak z tysiąc innych, uwiedzionych przez niego kobiet i jej rodzice nie mogli zrozumieć dlaczego. Inteligentna, wykształcona kobieta, niebrzydka, niebiedna, mogła mieć każdego, a zaplątała się w objęciach tego lowelasa, który nawet nie był przystojny. Właściwie charakteryzowała go nijakość. Do tego stopnia, że normalni śmiertelnicy musieli przynajmniej z pięć razy go spotkać, aby później rozpoznawać na ulicy. Nawet nie był miły, taki cwaniaczek z manią wyższości.

Spotkanie u Mccarthych toczyło się bez fajerwerków, nic w nim nie było ciekawego. Dzieciakom znudziły się zabawy na powietrzu, poszły więc do domu pograć na tabletach i to zajmie im długie godziny. Typowe dzieci swoich czasów. Orla z Shoną usiadły blisko siebie i plotkowały zawzięcie; Ava wciąż męczyła się z laptopem; Fergal opowiadał niestworzone historie o swoich wędkarskich zdobyczach, a Martin już tak gotował się wewnętrznie, że jeśli zaraz nie spadnie tu bomba, rzuci się jak wygłodniały tygrys na Avę i zgwałci ją na oczach wszystkich.

Bomba na szczęście spadła. Może nie dosłownie, ale efekt był podobny. Do płotu podbiegła sąsiadka z obłędem w oczach.

— Hej! Słyszeliście? W lesie znaleźli ciało Nory Fitzgerald!

Zerwali się wszyscy, jak na komendę.

— W jakim lesie?

— Nory? Widziałam ją trzy dni temu!

— Skąd w ogóle to wiesz?

— Znacie ją?

— Tak, mieszka tam!

— Studiuje na uniwerku!

— Ejże, już raczej nie mieszka…

— Przez usta nie chce przejść.

— Skąd to wiesz?

— Mówiła mi siostra, a ona słyszała od kogoś, kto ma kolegę, który jest znajomym tej osoby, która Norę w tym lesie znalazła.

— I pozwolili, żeby taka informacja się rozniosła?

— Nie wierzę!

— Przecież to niemożliwe!

— Tutaj, w Galway?

— Niemożliwe!

— Nie, niemożliwe!

— To jakaś bzdura!

— Matko, co za czasy!

— Za chwilę strach będzie wyjść na ulicę!

— Taka fajna, spokojna dziewczyna!

— Kto jej to zrobił?

— A skąd wiesz, że ktoś coś zrobił? Może na zawał umarła.

— Po co sama szłaby do lasu?

— A w jakim właściwie lesie?

— Nie wiem, siostra nie mówiła.

— Trzeba będzie Eilis zapytać, ona na pewno ma jakieś informacje.

— Coś ty, Eilis nic nie powie, ma bzika na punkcie tej swojej tajemnicy zawodowej. Ona się teraz zresztą zupełnie czym innym interesuje.

Stali tam jeszcze z pół godziny, coraz szerzej odchodząc od tematu, aż całkiem się wyczerpał.

A plotka biegła, nabierając takiego rozpędu, że uniosła się jak na skrzydłach i obleciała całe Galway.

— Sąsiadko, słyszałaś? Ponoć zamordowali jakąś kobietę i złapali już mordercę. To Cygan. Zarżnął ją jak gęś i poćwiartował, bo dała się przelecieć jego bratu. Brata też zarżnął i powiesił. Teraz szukają jego ciała, bo Cygan nie chce powiedzieć, gdzie go zakopał.

— Piszesz jakąś książkę? — Eilis uśmiechnęła się znad wózka, poprawiając Adamowi czapeczkę. Odwróciła go do słońca, ale tak, aby buda zasłaniała buźkę.

— Słucham?

— To brzmi jak tani kryminał.

— Ale to prawda! Moja córka dzwoniła przed chwilą, aby mi to powiedzieć. Słyszała od kogoś, kto jest dobrze poinformowany.

— I na pewno bardzo nie lubi Cyganów. — Eilis podeszła do muru odgradzającego obie lustrzane posesje i podała Caitlyn talerz z ciasteczkami Kornela, które wczoraj przysłał im Maurizio.

Wzięła jedno i zjadła ze smakiem.

— Dlaczego nie chcesz uwierzyć? Całe Galway o tym mówi.

— Nigdy nie wierzyłam w plotki. Zwłaszcza takie. Proszę cię, nie roznoś ich dalej, bo jeśli faktycznie coś się stało, przy takim zalewie bzdur Garda będzie miała bardzo utrudnioną robotę. Przepraszam cię, ale ktoś dzwoni do drzwi, pójdę otworzyć.

Podała jej jeszcze raz ciastka, z czego Caitlyn skorzystała ochotnie i weszła do środka. Otworzyła drzwi i zdumiała się setnie, widząc stojącego na zewnątrz Carricka Johnstona, kolegę ze studiów, z którym od dziesięciu lat nie miała żadnego kontaktu.

— Cześć — uśmiechnął się serdecznie i bez żadnych ceregieli wpakował do wnętrza. — Masz, to dla smarkacza. — Podał jej spore zawiniątko. — Gratuluję.

Eilis wzięła pakunek, ale musiała mieć strasznie głupią minę, bo Carrick roześmiał się w głos.

— Zaraz ci wszystko wytłumaczę, po kolei, ale muszę wiedzieć: jesteś gotowa urwać się na jakiś czas od pampersów, aby ze mną poprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa? Dostaniesz przedłużenie urlopu macierzyńskiego o ten czas, który poświęcisz sprawie. Albo może go wziąć twój mąż, jemu będą płacić.

Usłyszeli płacz Adama i Eilis pobiegła, aby zobaczyć, czego mu trzeba. Wyjęła go z wózka i przytuliła do siebie, co spowodowało natychmiastową ciszę. Znalazła smoczek, włożyła mu do buzi i potrzymała jeszcze chwilę na rękach, aż znów zasnął. Położyła go z powrotem do wózka, ale odwróciła go tak, aby słońce nie padało na Adama.

Weszła do kuchni, patrząc na Carricka, czującego się u niej jak we własnych pieleszach i robiącego kawę dla nich obojga.

— Karmisz jeszcze czy możesz już pić kawę?

— Mogę pić, karmiłam go krótko, w przeciwieństwie do Teo nie lubił moich sutków. Wygodniś. Ze smoczkiem nie trzeba się aż tak napracować. Odciągałam jakiś czas do butelki, ale pokarm mi zanikał bez przystawiania dziecka.

— Pogadamy na dworze?

— Nie. Wezmę stamtąd krzesełka ogrodowe i siądziemy tutaj. Sąsiadka ma długie uszy, a właśnie słyszałam od niej opowieść z tysiąca i jednej nocy o grasującym w Galway Cyganie-mordercy.

Kuchnia była umeblowana już w czasie kupna domu, ale do jadalni jeszcze nic nie wstawili. W salonie mieli wygodne, puszyste kanapy, Eilis jednak nie chciała jeszcze zabierać Adama z dworu, więc usiedli niedaleko oszklonych, przesuwanych drzwi, prowadzących na patio. Blat przedzielający kuchnię i jadalnię służył im za stół.

Carrick zjadł już prawie wszystkie Kornelowe ciasteczka i Eilis spytała, czy zrobić mu coś konkretnego do zjedzenia. Zaśmiał się perliście.

— Dzięki, nie jestem głodny, po prostu te ciacha są uzależniające. Sama piekłaś?

— Nie, to Kornel, kucharz w restauracji naszych przyjaciół.

— Kornel? Dziwne imię.

— Polskie. Ciasteczka też stamtąd się wywodzą. Mów wreszcie, co jest grane, bo za chwilę wróci Teo i będzie po sprawie.

— Wyrzuci mnie? Taki zazdrosny?

— Przecież o ciebie nie musi być zazdrosny, skąd ten pomysł?

— A on o tym już wie?

— Nie, jeszcze nie. I w ogóle masz dziwny tok myślenia. Nie chodzi o zazdrość czy cokolwiek w tej kwestii. Przecież nie będziemy przy Teo rozmawiać o twoim śledztwie.

— Naszym.

— Tego jeszcze nie wiem. No, dalej, mówże wreszcie.

— Zaczęło się od zaginięć, ale o tym pewnie wiesz, trwają już długo. Na dziś jest to liczba sześć.

— Cait Brennan była ostatnia, Emma mi mówiła.

— Nie. Nora Fitzgerald.

— Nora? Chyba ją kiedyś widziałam u Shony Mccarthy.

— To nieważne. Zanim jednak ktoś zgłosił jej zaginięcie, jakiś zapalony leśny wędrowiec znalazł jej ciało w lesie Cloosh Valley, to ciągle jest wasz dystrykt. Udało się nikogo tam nie dopuścić, więc plotka biega, bo ludzie wiedzą tylko o znalezieniu ciała Nory. Obstawili las, bo podejrzewają, że coś tam jeszcze może się kryć i szef waszego wydziału śledczego zadzwonił do centrali w Dublinie, aby odebrać instrukcje. Mam na koncie parę udanych rozwiązań, więc wysłali mnie, z zaleceniem dla waszej placówki, aby mi niczego nie utrudniali. Myślałem, że tam się spotkamy, ale powiedzieli mi na miejscu, że masz urlop macierzyński. Nie ma sprzeciwu w kwestii twojego udziału w śledztwie.

— Carrick, ja nie pracuję w wydziale zabójstw, będą kwasy.

— Wiem, wiem, chora byłaś na tę twoją społeczność już podczas studiów, ale jesteś dokładnie tym, czego potrzebuję. Znasz tu wszystko. Z zamkniętymi oczami możesz się poruszać.

— Ci w zabójstwach też to potrafią.

— Ale ty masz to cholerne wyczucie, które tak mnie zawsze rzucało na kolana. No i znamy się jak łyse konie. To pomaga.

— Jak zginęła? — Eilis najwyraźniej zainteresowała się tematem, więc postanowił kuć żelazo, póki gorące.

— O, nie. Szczegóły dopiero po uzyskaniu zgody na udział w śledztwie, znasz zasady.

— Bierzesz mnie pod włos.

— A to jest konieczne? Przecież widzę, że aż się palisz, z uszu ci się kopci. Wróciłaś już do formy, wystarczy tylko podjąć decyzję.

— Najpierw pogadam z Teo. Jeśli się zgodzę, muszę być dostępna o każdej porze dnia i nocy. To skomplikuje mu pracę, będzie mógł robić tylko tłumaczenia domowe. Nie wiadomo, jak długo to potrwa, może stracić zlecenia na tłumaczenia w placówkach publicznych. Trudno mu będzie później je odzyskać.

— Niech weźmie ten tacierzyński, nikt go wtedy nie zwolni. Albo ściągnijcie kogoś z rodziny, niech posiedzi z małym, jak was nie będzie. Są jeszcze niańki, gdybyś nie wiedziała. Eilis, muszę mieć dziś odpowiedź, tu masz mój numer — rzucił na blat bilecik wizytowy. — Lecę.

W drzwiach natknął się na ciemnorude zjawisko z mniejszą własną kopią i oczy rozszerzyły mu się w zachwycie. Nie czekał jednak na prezentacje, za to oglądał się za Daray’em z promiennym uśmiechem aż zniknął z pola widzenia. Jeremi wyściskał Eilis i natychmiast pobiegł do Adama, ale Daray nie chciał wchodzić, spieszył się, bo jeszcze dziś jechał w trasę. Przywiózł jej tylko obiecany wcześniej stolik pod telewizor i lampę stojącą do salonu. Wypakował wszystko, ucałował siostrę, zajrzał do śpiącego wciąż Adama i wyciągnął opierającego się Jeremiego.

Teo miał tylko jedno pytanie, kiedy opowiedziała mu ze szczegółami wizytę Carricka.

— Bardzo tego chcesz?

I chyba nawet nie musiał czekać na odpowiedź, bo wyczytał to w każdym drgnięciu tej kochanej, piegowatej twarzyczki.

— Dobrze, zrób to. Szczegółami się nie przejmuj, wszystko zorganizuję. — Pocałował jej rozradowane oblicze.

— Jesteś pewien? To może trwać nawet tygodniami.

— Wiem. Damy sobie radę.

Wziął na ręce Adasia i przytulił go z wielką czułością. Całował ciemne włoski i z rozkoszą wchłaniał charakterystyczny zapach niemowlęcia.

— Damy, prawda, Adasiu? To dla twojej mamy bardzo ważne, więc cichutko przeczekamy.

— A jeśli mi się to tak spodoba, że przejdę na stałe do wydziału zabójstw?

— Na zdrowie. Pomyślimy o tym później, kiedy się już przeniesiesz. Dzwoń do swego kumpla, a ja nakarmię Adasia.

— Masz dziś jeszcze jakiś wyjazd? Bo Carrick może chcieć, abym przyszła natychmiast.

— Nie mam, możesz jechać.

Carrick ucieszył się ogromnie i zapowiedział, że za pół godziny po nią przyjedzie. Kąpała się szybko, bo on zawsze był punktualny i dopijała jeszcze w biegu kawę. Teo z Adasiem w objęciach wyszedł przed dom, kiedy podjechał granatowy Opel i przywitał wysiadającego mężczyznę o przenikliwym spojrzeniu i ciemnym zaroście.

— Cześć. Carrick.

— Teo.

— Jesteś w porządku, bracie, dzięki, że na to pozwoliłeś. Potrzebuję jej charyzmy i niepowtarzalnego punktu widzenia.

— Zrobiłem to dla niej, aż się pali do działania.

Eilis wyszła w międzyczasie; pocałowała główkę dziecka i pocałunkiem pożegnała się też z mężem.

— Wrócę w pierwszej wolnej chwili.

— Powodzenia.

8

Garda wrzała. Wydział Zabójstw wypełniony był ludźmi, bo ściągnęli każdego, kto mógł się przydać przy tej sprawie, także chłopaków z wydziału Eilis, oprócz szefa, który został z Emmą na straży społecznej. Carrick przedostał się przez tłum i uciszył zebranych.

— Właśnie dostałem informację, że w Cloosh Valley znaleziono kolejne ciało. Proszę podzielić się według przydziałów i natychmiast udać do zajęć. Ekipa wyjazdowa do samochodów.

— Ściągnęli cię z macierzyńskiego? Czy sama chciałaś? — Frank Murray dopadł jej przy drzwiach. — Emma pęknie z zazdrości.

— Znam Carricka jeszcze ze studiów, to on chciał, abym dołączyła. A mnie spodobała się ta idea.

— Zostawisz Teo samego z dzieckiem? — Tuż za Frankiem przesuwał się Paddy Flynn. — Da sobie radę?

— Nawet lepiej, niż ja. Lecę, Carrick się już niecierpliwi przy aucie.

Wsiadła szybko i wzięła w ręce kopertę z danymi dotychczasowego śledztwa, bo nie zdążyła się z nimi zapoznać na komputerze. Do Cloosh Valey pojadą jakieś pół godziny, może trochę dłużej, będzie czas, aby wszystko przejrzeć. Czytała raport koronera i posterunkowego, który pierwszy był na miejscu i oglądała zdjęcia, choć te nie były najlepszej jakości. Notatka z przesłuchania Patricka O’Rourke, spacerowicza, który znalazł Norę Fitzgerald, czy raczej jej zwłoki, była chaotyczna i niczego nie wnosiła do sprawy.

— Musimy zacząć od niego — pokazała notatkę Carrickowi. — Tu jest jakiś bełkot.

— Zgoda, zacznijmy od niego, bo i tak wszystko musimy jeszcze raz zweryfikować, nawet koronera. Brakuje w raporcie przynajmniej połowy szczegółów. Chyba będę musiał ściągnąć swojego z Dublina, ten wasz nie ma pojęcia, o co chodzi w śledztwie o morderstwo.

— Nigdy wcześniej tego nie robił, sama teoria, nawet wykuta na blachę, nie pomoże. Daj mu szansę, musi kiedyś nabrać doświadczenia. Pomóżmy mu, zamiast dyskwalifikować na starcie.

Carrick nie szczędził nogi na gazie i dojechali szybko. Kawałek drogi musieli przejść między drzewami, a wieczór się zbliżał, więc chcieli zdążyć przed zmrokiem. Eilis rzuciła okiem w stronę wypalonej części lasu i coś ją ścisnęło pod sercem. Jakaż to szkoda. W Irlandii nie ma zbyt wielu powierzchni leśnych, ten obszar jest, czy raczej był, największym zbiorowiskiem drzew na wyspie.

W pobliżu miejsca zbrodni kręciło się trochę ludzi, ale Eilis natychmiast zauważyła fotografa z wydziału zabójstw, który stał pod drzewem i rzygał jak kot, aż mu się grzbiet sprężał. Zdziwiła się lekko, przecież to nie nowicjusz, ale podszedłszy bliżej zrozumiała, dlaczego tak zareagował. Zwłoki znajdowały się w stanie zaawansowanego rozkładu, ich odór czuć było kilkanaście metrów dalej, a fotograf musiał podejść bliżej, aby wszystko dokładnie udokumentować. Eilis najpierw zobaczyła gąszcz rudych włosów.

— Marie Duffy — usłyszała za plecami głos Franka Murray’a. — Jaka szkoda.

— Znacie ją?

— To jedna z zaginionych, chyba. Mamy tylko włosy, póki co.

Podeszli bliżej. Odór stawał się coraz bardziej odstręczający, ale niezbyt zwracali na to uwagę. Zaczęli dostrzegać szczegóły. Dziewczyna klęczała przy drzewie, obejmując je i przyklejając policzek do jego kory. Ręce miała mocno skrępowane. Pod każdym z kolan widniał sznurek, który, związany z drugiej strony drzewa, uniemożliwiał jakikolwiek ruch. Rozcięte na całej długości tułowia ubranie i bielizna obnażały plecy i pośladki.

— Gdzie jest fotograf? — Carrick rozglądał się wokół.

— Tutaj, tu jestem — ocierał usta Teagan Reilly i śpieszył w stronę śledczego.

— Ogarnij się, człowieku. Chcę mieć na zdjęciach każdy detal, w tej pozycji i później, kiedy ją odetną. Dzisiaj. Pełen zestaw. Masz jej zajrzeć w każdą dziurę. Jeśli braknie choć centymetra, wylecisz na bruk.

— Tak jest.

Teagan natychmiast zabrał się do pracy. Eilis stawała tak, aby mu nie przeszkadzać i dokładnie przyglądała się ciału, patrząc też na zdjęcia Nory Fitzgerald. Pozycje kobiet były identyczne, tylko Nora, odnaleziona w miarę szybko, wyglądała, jakby chciała posłuchać drzewa. Eilis poczuła się dziwnie, gdy przypomniała sobie przyjaciół, naśladujących Daray’a i dzieciaki. Nie widziała tego, ale Maurizio uwielbiał o tym opowiadać. Widać na świecie żyły całe tabuny miłośników opowieści drzewnych, nie tylko jej brat i przyjaciele. Ale, swoją drogą, aż taki zbieg okoliczności? Jednak Daray nie klękał, więc to tylko głupie skojarzenie. Wzdrygnęła się wewnętrznie i wzruszyła sama sobie ramionami. Co za idiotyczne myśli! Ich znajomi mieli swoje słabostki, jak każdy, ale skąd w ogóle to nawiązanie do nich w kwestii morderstw? Straszna jakaś bzdura plącze jej się po głowie. Nikt z nich nie byłby do tego zdolny. Zbyt dobrze ich zna. Trzeba zająć się zwłokami, a nie myśleć o utopiach. Zaraz je odetną.

Eilis nie była pewna, czy ma ochotę patrzyć na uwalnianie ciała z krępujących je więzów, bo jeśli miałoby się w trakcie rozpaść na kawałki, nawet jej żołądek może nie wytrzymać. Cały czas zapisywała coś w notesiku, jakby nie chciała, aby umknął jej choćby najmniejszy ze szczegółów.

— Używasz jeszcze papieru? Zapomniałaś smartfona? — Carrick, podobnie jak Eilis, zaglądał ofierze w każdą dziurę, ale niczego nie notował.

— Smartfon jest podpięty pod internet, a hakerów nie brakuje. Wolę tradycyjne metody, są bardziej ukryte przed niepowołanym wzrokiem.

— Przecież i tak będziesz to musiała później wpisać w komputer.

— Nie, to moje osobiste notatki. A poza tym policyjny sprzęt jest lepiej zabezpieczony, niż zwykły smartfon.

— Macie jakieś psy tropiące? — Zwrócił się do nadchodzącego właśnie Franka.

— My nie, ale kryminalni mają. Trzy zdaje się, wilczury.

Carrick wyjął smartfon i szybko wyszukał numer.

— Potrzebuję psy tropiące. No, choćby jednego. Jeszcze dziś. Możecie to zorganizować? … Dzięki.

— I co?

— Do godziny przyślą dwa, jeden jest gdzieś na akcji.

Ekipa od koronera owinęła zwłoki workiem przed odcięciem, aby zabezpieczyć ślady, więc się nie rozpadły, na szczęście. Położyli je na ziemi, nie zapinając jednak worka, aby Teagan mógł zrobić kolejne zdjęcia. Patrzyli beznamiętnie na kolegę, który odprawiał taniec zombie nad zwłokami i wokół drzewa, całkiem już nie zwracając uwagi na dokuczliwy odór.

— Cholera, wszystkie ślady zadeptali. — Carrick oddalił się nieco od drzewa i krążył wokół, wgapiając się w leśne poszycie.

— Będziesz miał psy.

— One są potrzebne do szukania kolejnych zwłok, jeśli takowe tu się znajdują. Na tropienie mordercy już za późno.

— Nie przeszukasz dzisiaj całego lasu, trudno kazać ludziom błądzić po ciemku między drzewami.

— Mają latarki. Czekanie tylko pogorszy sprawę, im więcej deszczu, wiatru i innych czynników, tym trudniej będzie coś znaleźć. Możecie ją już zabrać — zwrócił się do śledczych. — Chcę dziś jeszcze wyniki sekcji. Drobiazgowe.

— Koroner będzie dopiero rano.

— Ma być jeszcze dziś.

— Pewnie pije gdzieś w knajpie, jak każdego dnia.

— Macie go spod ziemi wykopać, postawić na nogi i zmusić do pracy. Daję wam dwie godziny. Jeśli do tej pory nie zamelduje się znad stołu, może więcej do roboty nie przychodzić. Ściągnę z Dublina kogoś kompetentnego. I w ogóle ma być do dyspozycji dwadzieścia cztery na siedem przez cały czas trwania śledztwa.

— Tak jest.

Położyli zwłoki na wózek i odjechali, a Eilis, Carrick i Teagan jeszcze przez długi czas przeczesywali teren. Śledczy zbierał próbki z drzewa, zgodnie z wytycznymi Carricka, choć burczał trochę pod nosem, gdy nikt nie słyszał, bo przecież on sam dobrze wiedział, co do niego należy.

Jeszcze tej nocy psy znalazły płytko zakopane zwłoki trzeciej kobiety. Po ubraniu wywnioskowali, że jest to Janina Marczyk. Przy kolejnych czynnościach śledczych zostali tam do rana; pracowały też psy, ale niczego więcej nie znaleźli. Wrócili do Galway przed południem, zmęczeni, ubabrani i wygłodniali, więc Carrick zaordynował kilka godzin odpoczynku.

9

Teo, po wykąpaniu i nakarmieniu Adasia, zasnął wraz z nim na swoim królewskim łożu. Nie potrzebował dużo snu i potrafił nawet krótką drzemką zregenerować organizm, jeśli była taka konieczność, ale odkąd Eilis przychodziła do domu tylko na krótkie odpoczynki, kąpiel i kilka chwil z synkiem lub mężem w objęciach, spał jeszcze mniej, zajmując się maleństwem, domem i pracą, której nie chciał przerywać. Ugadał się z firmą tłumaczeniową i na jakiś czas zrezygnował ze zleceń w terenie, będąc pewnym, że w każdej chwili może do nich wrócić. Nie chciał wykorzystywać macierzyńskiego Eilis, na pewno po zakończeniu tego koszmaru śledczego chętnie sama do niego wróci.

Adaś obudził go cztery godziny później gromkim płaczem i Teo wracał jak z zaświatów, nie bardzo wiedząc, gdzie jest, po co i dlaczego płacz dziecka słyszy z takiego bliska. Podniósł się ciężko i w łazience obficie uraczył głowę i twarz zimną wodą. Od wieków nie spał tak twardo. Wrócił do synka już we własnej skórze i wziął go na ręce.

— Chodź, mój najmilszy, nie możesz tu spać, to miejsce mamusi — przemawiał cicho i delikatnie, a Adaś natychmiast się uspokoił. — Nie przyzwyczajaj się, masz swoje łóżeczko. Chciałbyś pobaraszkować? O tej porze? Dobra, obejrzymy ostatnią kwartę finału, nigdy nie można mieć dość patrzenia na manto, które Golden State Warriors zebrali od Toronto Raptors.

Teo serdecznie nie znosił drużyny Warriors, twierdził, że bieganie i rzucanie za trzy może być jakąś tam dyscypliną sportu, ale na pewno nie jest klasyczną koszykówką. Cieszył się, jak dziecko, kiedy przegrali finały z Toronto dwa do czterech i bez końca oglądał świętowanie Raptorsów na czele z MVP finałów Kawhi Leonardem. Nareszcie koniec dominacji tego butnego, zadziornego i niesympatycznego zespołu, oby był trwały.

W pokoju Adasia, jedynym całkowicie umeblowanym i wyposażonym pomieszczeniu nowego domu, Teo zapalił maleńką, przytłumioną lampkę, usiadł na bujanym fotelu koło łóżeczka i na stole do przewijania postawił smartfon z włączonym — już historycznym — meczem. Zdjął koszulkę i rozpiął body Adasiowe, aby ich gołe ciała zetknęły się w procesie kangurowania. Nikt im tego nie zalecał, chłopiec urodził się o czasie i bez powikłań, ale Teo uwielbiał huśtać się lekko na fotelu, trzymając w objęciach synka i czując jego cieplutkie, delikatne ciałko na swojej klatce piersiowej. Adaś też to uwielbiał. Nie potrzebował wtedy smoczka ani żadnej innej atencji, leżał prawie bez ruchu na klatce Teo i zanim zasnął, co zwykle zabierało trochę czasu, zdawał się być najszczęśliwszym niemowlakiem na świecie. Rytuał powtarzali każdej nocy, bo Adaś budził się regularnie w porze oglądania przez Teo meczów, jakby chciał kontynuować ich nocny kontakt z czasów, gdy maleństwo wciąż jeszcze było schowane w bezpiecznym, matczynym azylu. Teo tulił policzek do główki synka, chowając go w swych objęciach, delikatnie i czule. Opowiadał o meczu cichutko i w takich momentach niczego więcej nie trzeba mu było do szczęścia. Z jednej strony żałował, że tak długo na to czekał, a z drugiej chwalił się za to, bo był pewien, że piętnaście lat wcześniej nie dałby synkowi ani jednej dziesiątej tej miłości i atencji, którą może mu dać dzisiaj. Nigdy w życiu nikogo tak nie kochał, jak tę bezradną drobinkę, która właśnie zasypiała w jego troskliwych objęciach. Żadna czynność nie dawała mu takiego szczęścia, jak to nocne kangurowanie z maleństwem. Niczego nie planował, niczego nie pragnął, o niczym w ogóle nie myślał. Byli tylko oni dwaj i ta chwila bezwzględnego szczęścia, jaką dawali sobie nawzajem.

Nadchodził jednak moment, w którym trzeba było wrócić do rzeczywistości, położyć Adasia do łóżeczka i samemu się zdrzemnąć. Mały zwykle po ich seansach spał do rana, nie oczekując nawet smoczka. Teo przez chwilę myślał, czy się położyć, czy też może zabrać za tłumaczenie, kiedy smartfon cichym dźwiękiem dał sygnał, że ktoś napisał wiadomość. Była od Lidki, jego siostry. Zdziwił się niezmiernie. O tej porze? Nawet ta wariatka aż tak nie przesadzała. “Jesteś w domu? To otwórz, stoję pod drzwiami.” Aż się żachnął nad wiecznie niedojrzałym sposobem jej bycia. Jak można tak bez uprzedzenia zwalić się komuś do domu w środku nocy? Poszedł jednak na dół, przecież nie może jej zostawić na dworze do rana.

— Nareszcie. — Bez zaproszenia wpakowała się do środka, ciągnąc za sobą torbę podróżną na kółkach.

Nie witali się jak rodzeństwo. W ogóle się nie witali. Teo poszedł do góry, wyciągnął ze schowka poduszkę i koc, zaniósł je na dół i rzucił na kanapę.

— Kładź się spać, rano pogadamy.

Otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do głosu.

— Ani słowa. Jeśli obudzisz Adasia, wystawię cię za drzwi, wiesz, że to zrobię. Tu masz kibelek, nie łaź nocą na górze.

Zostawił ją na dole i słyszał tylko przez kilka chwil, widocznie wzięła sobie dla odmiany słowa Teo do serca albo była wystarczająco zmęczona podróżą, aby szybko się położyć. Zrezygnował z pracy. I tak już dzisiaj nie będzie mógł się skupić, niespodziewany przyjazd siostry, z którą byli bardzo daleko od jakiejkolwiek zażyłości, dawał mu do myślenia. Coś się musiało wydarzyć nieoczekiwanego, bo bez względu na jej wichrowatą naturę, nigdy dotąd nie spadła na nich jak ranny ptak z wysokości. Zanim się położył, zajrzał jeszcze do synka i z czułością przyglądał się tej maleńkiej twarzyczce. Adaś faktycznie, jak to przewidywała Gertie, miał szeroko rozstawione oczka, ale poza tym nie był w ogóle podobny do Daray’a, ani nawet mamy Elli. Miał ciemne włoski i długie rzęsy po mamie oraz szare oczka, krótki nosek, dość pełne usteczka i dołeczek w bródce, wszystko po tacie. Dla Teo był skończenie piękny. Doskonały. Cudowny. Najdroższy. Okrył go troskliwie, pocałował w nosek i poszedł do sypialni, zostawiając drzwi otwarte.

Nad ranem obudził go dźwięk otwieranego zamka drzwi wejściowych i kroki Eilis, cichutko stąpającej po schodach. Rozebrała się śpiesznie i wsunęła pod kołdrę, aby złapać jak najwięcej snu. Wtuliła się szczelnie w Teo i czując, że on oddaje uścisk, spytała, prawie zasypiając:

— Kto tam śpi na dole?

— Lidka. Nie martw się, dam sobie z nią radę.

Zamruczała jak kotka i zasnęła snem sprawiedliwych. Teo nie był do końca przekonany, czy usłyszała jego odpowiedź, bo zwykle inaczej reagowała na Lidkę. Nie pałały do siebie żadnym żywszym uczuciem, choć i tak Eilis traktowała ją lepiej, niż Teo, pewnie tylko przez kurtuazję, bo mocno drażnił ją sposób bycia Lidki, jej hałaśliwość, wszędobylskość, bałaganiarstwo i tendencje do popadania w tarapaty. Na dodatek trudno było się z nią dogadać. Lidka znała trochę język angielski, ale na tyle słabo, że nie stanowiła dobrego adwersarza w żadnych konwersacjach.

Zrobiło się jasno i Teo wstał, aby wstawić do podgrzewacza butelkę z mlekiem, mały za chwilę postawi całą Gleann Dara na nogi, jeśli nie zdąży na czas. Nie wiedział, ile godzin dostała Eilis na odpoczynek, nie chciał więc, aby obudziła się za wcześnie. Lidce nic nie przeszkadza, będzie pewnie spać do południa, ale nią Teo nie przejmował się wcale. Chodziło mu wyłącznie o odpoczynek przepracowanej żony. Szybko umył się i ogolił; od narodzin Adasia robił to dwa razy dziennie, aby nie drażnić delikatnego ciałka dziecka, kiedy tuli go i całuje. Poszedł do pokoju dziecinnego, bo już słyszał, jak chłopczyk wierci się i wydaje odgłosy zwiastujące głośny krzyk. Wziął go na ręce, usiadł z nim na bujaku i natychmiast zamknął malcowi buźkę smoczkiem butelki. Przyssał się ochotnie, a Teo, jak za każdym razem, wsłuchiwał się w odgłosy pierwszych łyków, zachłannych, powodujących echo w żołądeczku, jak wodospad spadający w pustkę. Po chwili to ustało i proces karmienia przebiegał dalej bez zakłóceń. Adaś patrzył szarymi oczkami spod długich rzęs na ojca, a ten trzymał go czule, pilnował butelki, aby nie zalać dziecka mlekiem i uśmiechał się z wielką miłością. Później trzymał synka przy ramieniu, aż mu się odbiło i dopiero potem położył na stole, aby mu zmienić pampersa. Wszystkie ruchy powielał bardzo sprawnie i niemniej delikatnie. Adaś ruchliwie poddawał się czynnościom pielęgnacyjnym i po ich zakończeniu jego buźka wyraziła wielkie zadowolenie, kiedy Teo znów wziął go na ręce.

— Chodź, skarbie, zejdziemy na dół zrobić kawę, będzie gotowa, kiedy mamusia wstanie.

W kuchni położył go do nosidełka i włączył sygnaturkę przymocowanej do niego zabawki. Grała cichutko, a Adaś patrzył na ruszające się, kolorowe rybki, machając rączkami i nóżkami. Kiedy zapachniała kawa w ekspresie, niespodziewanie z salonu wyłoniła się rozczochrana Lidka, ubrana tylko w koszulkę i stringi. Ziewając chciała podejść do dziecka, ale Teo zagrodził jej drogę.

— Umyj się i ubierz, zanim do niego podejdziesz.

— Odbiło ci? Przecież jemu to zwisa.

— Ale mnie nie. Wiozłaś mikroby ponad dwa tysiące kilometrów, zmyj je z siebie, zanim zaczniesz robić cokolwiek innego.

Wzruszyła ramionami.

— Mogę się najpierw napić kawy?

— Wolałbym, abyś wcześniej doprowadziła się do porządku. Na górze jest łazienka. Tylko bądź cicho, Eilis musi pospać, zanim znów wróci do pracy.

Westchnęła. Najwyraźniej jednak, choć dziwiło to Teofila, nie miała nastroju do zwykłych przepychanek z bratem, bo posłusznie poszła do góry. Teo Położył sobie Adasia na lewej ręce, do prawej wziął kubek z kawą i wyszedł na patio.

— Zobacz, słoneczko dziś wstało z humorem, może nam nigdzie nie ucieknie. Popracuję na powietrzu, ty też, skarbie, będziesz mógł się go nawdychać.

Pochodził trochę, patrząc na budzące się do życia pąki zasadzonych przez Eilis kwiatów na zgrabnych rabatkach i wąchając delikatne płatki róż na krzakach. Usiadł na foteliku ogrodowym, ciesząc się porankiem i popijając kawę. W szklanych drzwiach stanęła ubrana już Lidka.

— Pokażesz mi go w końcu czy jeszcze masz jakieś zalecenia?

— Proszę, patrz. — Nie zmienił pozycji.

Podeszła bliżej.

— O, jej, jaki słodki! Mogę go wziąć na ręce?

— Po co?

— Teofil, no przestałbyś kretynieć do reszty.

— Jeśli bardzo chcesz, to chodźmy do salonu. Możesz go potrzymać na siedząco.

— Boisz się, że go puszczę? Aż tak niskie masz o mnie mniemanie?

— Aż tak. Wiele rzeczy wylatywało ci z rąk, kiedy w swoim roztrzepaniu zapomniałaś, że właśnie je trzymasz.

— Dziecko to nie rzecz.

— Dobra, dobra. Chodźmy, jeśli jeszcze nie zmieniłaś zdania.

— Ale chałupa! Nie sądziłam, że macie taki duży metraż.

— Bądź cicho. Prosiłem. Musisz tak głośno gadać?

— Dobrze, już dobrze. Zapomniałam o twojej śpiącej królewnie.

Przeszli do salonu i Lidka usiadła na kanapie, wyciągając ręce. Teo podał jej synka, ale nie odsunął się nawet na krok. Udawała, że nie zauważa jego intencji. Patrzyła na dziecko i jakaś, niespotykana dotąd, czułość pojawiła się w jej twarzy i ruchach.

— Jest boski. Gdyby nie kształt oczu, byłby całkiem do ciebie podobny. A te rzęsy! To niesprawiedliwe. Po co chłopakowi takie długie rzęsy?

Adaś zaczął się wiercić na jej rękach i krzywić niemiłosiernie. Teo natychmiast wziął go z powrotem i mały się uspokoił. W bezpiecznych, znajomych, ojcowskich ramionach zawsze czuł się najlepiej.

— Dlaczego nie dałaś znać, że przyjedziesz? Nie spada się na ludzi w środku nocy bez uprzedzenia.

— Nie spadłam na ludzi, tylko na brata. Wyrzucisz mnie, tak jak ze swego pokoju, gdy wchodziłam bez pukania?

— Jeśli będę musiał. — Wzruszył ramionami. — I wiesz, że to zrobię. Zachowuj się jak człowiek, to możesz pomieszkać. Ale pamiętaj: to jest nasz dom, nasze zasady. Nie wprowadzaj tu swojej obyczajowości, może się dogadamy. Długo masz zamiar zostać? I co się w ogóle stało, że przyjechałaś tak bez okazji?

— Chciałam bratanka zobaczyć, przez messengera to nie to samo.

— Tylko tyle? I ja mam w to uwierzyć? A Roma?

— Puściła mnie w trąbę. Jest tutaj. Muszę ją namówić do powrotu. Ale nie martw się, jeśli zostanę dłużej, wyniosę się stąd.

— Powiedziałem, że możesz zostać, jeśli…

— ...nie będę wprowadzać swojej obyczajowości, tak, słyszałam. Wiesz jednak dobrze, że takiego układu dam radę przestrzegać ze trzy, może cztery dni, nie będę udawać kogoś, kim nie jestem.

Adaś zasnął w objęciach Teo i ten podniósł się, aby położyć go w nosidełku. Wyniósł go na patio i usiadł znów w foteliku. Za chwilę przyszła Lidka, z kubkiem kawy w rękach i usiadła naprzeciwko.

— Okradliście bank, ze stać was na taką chatę? — Obejmowała wzrokiem ogród i dom, dziwiąc się bardzo wymownie.

Teo nie miał najmniejszego zamiaru dyskutować z nią o takich sprawach, więc pominął milczeniem pytanie.

— Twoja żona zmieniła pracę? Dotąd miała regularny etat, co się stało? I właściwie czemu ona pracuje tak krótko po porodzie? Zabrałeś jej urlop macierzyński?

— Ale ci się worek z ciekawością rozwiązał. Niczego nie zmieniała, urlop zawiesiła na pewien czas, bo mają tu jakąś sprawę kryminalną i dostała do niej przydział. Tam nie ma stałych godzin. Wróci do urlopu, jak sprawę rozwiążą. Co zrobiłaś, że Roma nie wytrzymała? Przecież to uosobienie cierpliwości…

Lidka westchnęła.

— Puściłam się z jakąś cizią.

— Nie pierwszy raz.

— Wiem. Ale po ostatnim przysięgłam jej, że tego więcej nie zrobię, więc zostawiła mnie nie tyle za zdradę, co za krzywoprzysięstwo.

— Też bym cię wykopał. Po co, kretynko, przysięgasz, jak wiesz, że nie dotrzymasz?

— Święcie wtedy wierzyłam, że dotrzymam. Nie będę się usprawiedliwiać, dałam dupy, i już. Teraz mam ciężki orzech do zgryzienia, bo muszę coś zrobić, żeby ją przekonać, a za nic nie wiem, co.

— Ja bym nie wybaczył czegoś takiego.

— Ale ona chyba tak do końca nie chciała zrywać kontaktu, bo pojechałaby nawet do Honolulu, gdyby to było jej zamiarem. A tymczasem przybyła właśnie tu, gdzie najłatwiej mi jej szukać.

— Skąd wiesz, że tu jest?

— Mamy wspólnych znajomych, ktoś ją widział. Muszę się z nim skontaktować, może zna więcej szczegółów.

Zerwała się nagle, wylewając resztę kawy na spodnie.

— O, kur… Wybacz, zapomniałam o zasadach. Muszę się przebrać i lecę.

Teo westchnął po jej wyjściu. Nikt chyba nie ma tak pokręconej siostry, jak on…

10

Eilis zatrzymała się na moście, patrząc w stronę ujścia rzeki Corrib do oceanu. Nigdzie indziej na całym świecie takiej rzeki nie ma. Wypływa z jeziora o tej samej nazwie, jest jedną z najszerszych rzek w Europie, ale ma tylko sześć kilometrów długości. Praktycznie to rzeka jednego miasta, którego centrum rozłożyło się na niej wyspami. Ktoś mógłby pomyśleć, że Galway jest poprzecinane kilkoma kanałami, ale wciąż jest to Corrib, rzeka — unikat, unosząca na swych falach miejskie zabudowania, także Gardę, w której od lat pracowała Eilis.

Carrick dopiero po kilku krokach zauważył, że nie ma jej przy nim i nagle stanął. Odwrócił się i zobaczył ją przy barierce, nie zwracającą uwagi ani na niego, ani na cokolwiek innego wokół. Podszedł do niej szybko i pociągnął za łokieć.

— Chodźże, nie ma czasu.

— Pięć minut. — Nie patrzyła na niego. — Muszę to zrobić, jeśli mam funkcjonować bez usterek.

— Odpoczniesz w knajpie. Nie po to wyciągałem cię z komisariatu na obiad, żebyś mitrężyła czas na bzdety.

— Spójrz — wskazała wzrokiem bujne, rwące wody rzeki — na ten taniec. Rzeka i ocean obejmują się, zatapiają w sobie i wykonują figury szalonego walca, jakby świat wokół stanął i tylko oni, wodni kochankowie, mieli monopol na ruch. No, spójrz. Przecież ten widok jest bajeczny.

Carrick dotknął z troską jej czoła.

— Chyba dam ci ze dwa dni wolnego, mózg ci się przegrzał.

— Zastanawiałeś się kiedyś, w którym miejscu kończy się słodka woda, a zaczyna słona? A może gdzieś tam między nimi jest obszar wody pół słodkiej, pół słonej? I jak to jest: ocean zasala rzekę czy rzeka słodzi wodę oceaniczną?

Wciąż intensywnie patrzyła w ujście rzeki, wdychając głęboko powietrze, jakby chciała wysycić płuca morską bryzą, nim znów utoną w aktach sprawy.

— Naprawdę ci odbiło. Nie masz większych zmartwień? Chodź już, bo nie zdążymy zjeść.

Westchnęła głęboko, ale oderwała się wreszcie od barierki i poszła za nim w stronę Quay Street, obficie tętniącej życiem o tej porze.

— Znajdziemy wolny stolik? Tu wszędzie są tłumy.

— Chłopaki mają służbówkę, jeśli nic innego nie będzie wolne, przy niej nas posadzą.

Weszli do restauracji i zaraz przywitał ich Zachary. Ucałował Eilis i poznał Carricka, a za chwilę procedura powtórzyła się z Maurizio, który wyszedł z kuchni w fartuchu. Sporo ludzi siedziało w środku, ale były jeszcze wolne stoliki. Carrick otaksował wzrokiem chłopaków i uśmiechnął się prawie lubieżnie.

— Na co macie ochotę? — Zachary spytał z kelnerską usłużnością.

— Ja chcę krewetki Fra Diavolo i Kornelowe cannelloni. Na deser włoskie lody. — Eilis nie zajrzała nawet do menu.

— Krewetki Fra Diavolo? To chyba znaczy: “Brat Diabła”, nie? Czy to knajpiana specjalność? Nazwaliście tę budę na ich cześć czy krewetki na cześć restauracji?

— Tak, to nasza specjalność. Ale tylko dla tych, którzy lubią, jak płomień pożera ich układ pokarmowy.

— O, to ja też poproszę. Rozumiem już, skąd ta nazwa. I żeberka jagnięce z warzywami. A na deser Kornelowe ciasteczka.

Zachary się zaśmiał.

— Niestety, polskich ciasteczek nie mamy w menu, to włoska knajpa.

— Ale irlandzkie barany macie.

— Bo knajpa jest w Irlandii. Mielibyśmy przynajmniej połowę konsumentów mniej bez dań irlandzkich.

— To niech będzie tiramisu.

— Już podaję.

— Eilis, bo chyba sto razy chciałem zapytać, kim był ten cudny chłopak, którego mijałem u ciebie?

— To mój brat, Daray. Ze swoim synkiem, Jeremim.

— Zafundował sobie dzieciaka? A wy też macie taki zamiar? — Zwrócił się do Maurizia, który usiadł z nimi przy stoliku.

— Jeszcze myślimy. Ale nie wykluczamy takiej możliwości.

— Musisz mi umożliwić bliższe poznanie tego bóstwa. W życiu nie widziałem takiego cudu. Miał go któryś z was? A może obaj? Jaki jest w te klocki?

Eilis zaśmiała się lekko.

— Niepotrzebnie się ślinisz, Daray nie jest gejem. Ma żonę od dziesięciu lat i jest szczęśliwy w tym związku.

— Och, wariat. Po co mu taki kamuflaż? Jeszcze z szafy nie wyszedł? Wyciągniemy go, prawda, chłopaki? Mmm, ale to jest dobre.

Maurizio pomyślał, że coś tu jest dziwnego, skoro taki wyga też się dał nabrać na Daray’a.

— On naprawdę nie jest gejem, już go przetestowaliśmy.

— Niemożliwie! Jasna cholera, ale to jest dobre… Muszę go poznać mimo wszystko, ja tam swoje wiem.

— Daj nam jakiś dzień wolnego, to spotkamy się wszyscy. — Eilis wyskrobywała lody z pucharka. — I tak jeszcze nie zrobiliśmy parapetówki.

— Dobra. W sobotę skończymy wcześniej, w niedzielę zaczniemy po południu. I tak czekamy na analizy DNA, trochę luzu nam się przyda.

— Chłopaki, dacie radę?

— W sobotę jest zatrzęsienie, letni sezon. Mowy nie ma.

— A w piątek? — Carrick ocierał usta po tiramisu.

— To już bardziej.

— No to w piątek skończymy wcześniej. Reszcie będzie pasować?

— Och, im jest wszystko jedno. Muszę jeszcze tylko upewnić się, że Daray nie ruszy w trasę i Keira nie pójdzie na dyżur.

— Koniecznie. Bez niego szkoda czasu na imprezy. Chłopaki, a z wami kiedy? Jakiś trójkącik może?

— Wybacz, bracie — Zachary objął Maurizia. — My się już od dawna w to nie bawimy. Wzięliśmy ślub z miłości i chcemy być sobie wierni.

Carrick wydął usta lekceważąco.

— Stetryczeliście trochę za wcześnie. Cóż, trudno, mogłoby być fajnie, ale jeśli nie chcecie, to nie. Mam nadzieję, że moja propozycja nie pogorszy naszych układów, byłoby mi przykro.

— Będzie dobrze. Mam nadzieję. — Maurizio ucałował Eilis na pożegnanie, nie patrząc na Carricka. — Pozdrów Teo i daj buziaka Adamowi.

— Dobrze. Jak tylko ich zobaczę, co może nie nastąpić zbyt wcześnie.

— A jak się Lidka sprawuje? — Już w drzwiach zapytał Zachary.

— Była u nas tylko dwa dni, potem się przeniosła do jakichś znajomych. Twierdzi, że za bardzo ją ograniczamy.

— Dalej szuka Romy?

— Nie, już znalazła. Teraz ją nęka. I w ogóle wymyśliła sobie, że urodzi dziecko komuś na zlecenie, bo potrzebuje kasy, a to łatwy zarobek. Wariatka.

— Czemu? Dużo osób korzysta z surogatek.

— Kiedyś to dla mnie też nie było problemem, ale teraz mam dziecko, wiem, co to znaczy nosić je dziewięć miesięcy we własnych trzewiach i w ogóle sobie nie wyobrażam, abym mogła komukolwiek je oddać. Za nic. Z nią też tak może być, a potem zostanie sama z dzieckiem i to małe biedactwo dostanie niezłą szkołę życia.

— Ty tego chciałaś, w dodatku ojcem jest ktoś, kogo kochasz i z kim chcesz spędzić całe życie. Dziecko obcych ludzi może już tak za serce nie łapać.

— Pojęcia nie masz, o czym mówisz. Cóż to za różnica, kto nasienia dostarczył? Tu, w tym miejscu, rozciągał mnie i kopał. Krew z krwi, kość z kości. Czułam każdy jego ruch. Był tylko mój przez dziewięć miesięcy. Że o porodzie nie wspomnę. Widziałam jego cudną buźkę miesiące przed tym, zanim zawitał na świat. I miałabym go oddać? Za nic.

— Masz rację, jednak Lidka to nie ty. Ona ma przetrącony kręgosłup, więc może i do tego być zdolna.

— Albo tylko narobić kłopotów ludziom, którzy na to pójdą.

Carrick stał cierpliwie, słuchając tej rozmowy, ale już zaczynał spoglądać na zegarek. Eilis natychmiast to zauważyła.

— Dzięki jeszcze raz — ucałowała Zacha. — Do zobaczenia.

— Pa.

11

Ava O’Brien wynajmowała na Newcastle Road tak zwane studio, czyli osobny domek w głębi ogrodu, w którym wszystko — z wyjątkiem łazienki — znajdowało się w jednym pomieszczeniu. Kuchenka ze stolikiem i dwoma krzesłami, salonik z rozkładaną kanapą i telewizorem oraz szerokie łóżko na antresoli nad szafą. Do łazienki wchodziło się tuż za szafą. Warunki jak dla robaczka świętojańskiego, ale Avie to zupełnie wystarczało. Stać ją było na czynsz, który siłą rzeczy nie mógł sięgać kosmosu i była sama, mogła żyć według własnych upodobań. Trochę czasu spędzała z siostrą, jej rodziną i przyjaciółmi, ale w zasadzie lubiła własne towarzystwo. Namiętnie oglądała wszelkiego rodzaju opery mydlane, marząc o wielkiej miłości i bajkowym życiu z ukochanym. Spotykała się z różnymi facetami, jednak żaden z nich nawet na jotę nie przypominał wymarzonego ideału. Czekała jednak cierpliwie, wierząc święcie, że jej marzenia się spełnią. Była atrakcyjną kobietą, jeszcze przed trzydziestką, nigdy nie miała problemu z przygruchaniem kogoś do pobaraszkowania, więc i miłość na pewno kiedyś stanie się jej udziałem.

I wtedy to na nią spadło. Nie wiadomo jak i skąd, wszak znała Daray’a od lat, czemu właśnie teraz nagle uzmysłowiła sobie, że to on, ten jedyny, wyśniony, umiłowany. Jakiś gest, który wcześniej nie wpadł w oko? Zapach, kiedyś rozpływający się w oparach prozaicznej rzeczywistości? Uśmiech z gatunku wpadających prosto w serce? Pojęcia nie miała. Kiedy po kolejnej, niemal nieprzespanej nocy zdała sobie sprawę, że nic już innego nie ma znaczenia, doznała załamania nerwowego i nawet nie poszła do pracy. Tyle lat czekała. A kiedy miłość spurpurowiała w jej sercu jak dojrzała róża, jedynym odczuciem, które wybijało się na światło dzienne, były kolce świadomości, że ta sprawa jest beznadziejna. Pomijając fakt posiadania przez niego żony, najboleśniejszą była myśl, że Daray nigdy jej nie pokocha. W ogóle na nią uwagi nie zwraca. Co najwyżej tyle samo, co na wszystkich innych znajomych. Jest tak pochłonięty swoją rodziną, że nawet, gdyby istniała jakaś szansa, Ava nie miałaby odwagi próbować jej wykorzystać, bo rozwalenie takiej rodziny byłoby co najmniej zbrodnią.

Postanowiła bohatersko zerwać wszelkie kontakty z tym towarzystwem, znajdzie sobie własne, a zresztą wcale nie potrzebuje żadnych kontaktów z ludźmi. Miała naprawdę szczere zamiary, ale nic z nich nie wyszło. Myśl, że mogłaby już nigdy więcej nie zobaczyć Daray’a, zbyt boleśnie ciążyła w każdym atomie ciała. Miotając się sama ze sobą kierowała się na niego jak ćma na światło, wiedziona wyłącznie instynktem, bo gdy włączało się myślenie, natychmiast unikała go ze wszystkich sił. Jej manewry zauważyła tylko Keira, dając Avie bardzo wyraźnie do zrozumienia, że ma się nie ważyć nawet o tym myśleć, ale i bez tego Ava nie zrobiłaby niczego, aby w jakikolwiek sposób zranić tę rodzinę. Kochała Daray’a, lubiła Keirę, mały Jeremi był taki słodki, mądry i śliczny, jak więc w takiej sytuacji mogłaby zniszczyć im sielankę? Bolało jak oparzelina, ale nie było na to lekarstwa.

Wróciła z pracy zła, bo kazali jej zrobić bilans miesięczny, a to mogło spowodować jej nieobecność na parapetówce u Eilis i Teo. Cały weekend w plecy. Jeśli analiza wykaże nieprawidłowości, musi odpuścić piątkową imprezę, aby zdążyć i trafi ją jasny szlag. W prezencie na nowe mieszkanie kupiła im piękny, porcelanowy serwis do kawy, ale nie to przecież było głównym problemem, serwis można zwrócić w razie czego albo dać im go później, przy jakiejś innej okazji. U Kamińskch będzie Daray, mogłaby chłonąć go wszelkimi zmysłami przez cały wieczór, nawet do niego nie podchodząc. Wystarczy, że będzie w zasięgu wzroku. Rzuciła ze złością torebkę o podłogę i usłyszała pukanie. Stała przy drzwiach, więc otworzyła je natychmiast, ze zdziwieniem patrząc na stojącego za nimi Martina. Zanim zdążyła coś powiedzieć, Martin wepchnął ją do środka, zamknął drzwi i porwał w objęcia. Całował z gotującą się w nim namiętnością, aż traciła oddech i świadomość. Żadna myśl nie postała w jej głowie nawet wówczas, gdy podarł wszystko, co miała na sobie i rzucił golusieńką na kanapę. Całował ją teraz wszędzie i robił to z wielką pasją, znajomością wrażliwych kobiecych punktów i nieziemskim uniesieniem. Nie zauważyła, kiedy się rozebrał i posiadł ją diabelsko, wiedziała tylko jedno: nigdy w życiu nie było jej tak dobrze z facetem. Teraz już rozumie, co baby widzą w tym bezbarwnym typie.

Kiedy zmysły uspokoiły się wreszcie, zauważyła, że Martina już nie ma. Usiadła goła na kanapie i próbowała zrozumieć, co się właśnie stało. Czy on ją zgwałcił? Można byłoby tak to określić, gdyby nie fakt, że ona nawet najmniejszym gestem nie zaprotestowała przeciw temu, co robił, mógł spokojnie uznać to za przyzwolenie z jej strony. Jak więc ów czyn nazwać? Przecież nie akt miłości, każde z nich kochało kogoś innego. Przez chwilę nie potrafiła myśleć o czymś innym, jak tylko o niezwykłej rozkoszy, której zaznała za jego przyczyną. Dlaczego nigdy dotąd nie było jej tak dobrze? Może właśnie potrzebowała elementu zaskoczenia i pozorów gwałtu? Intensywności działań? Braku słów, gier wstępnych i całych durnych otoczek poprzedzających seks? Może delikatność, czułość i miłość to nie jej bajka? Pomyślała o Daray’u i aż zgięła się w pół z bólu. Jak mogła w ogóle do tego dopuścić? Zrobiło jej się niedobrze, bo teraz dopiero poczuła smak łapczywych warg i języka Martina, tak obcy i wstrętny, tak zupełnie niepodobny do tego, co mogłaby dostać od Daray’a… Pobiegła do łazienki i wymiotowała przez chwilę, a później włączyła prysznic. Stała pod nim chyba z godzinę, mydląc się raz po raz i trąc skórę gąbką, aż cała zrobiła się czerwona. Strasznie wkurzały ją kontrasty, jakie błądziły po krańcach świadomości: diabelskie obrzydzenie wymieszane ze skurczami rozkoszy, której na pewno nigdy nie zapomni. Tak, Martin wiedział, co jest potrzebne kobiecie do osiągnięcia szczytów i doskonale potrafił to wykonać.

Dlaczego, do jasnej cholery, w ogóle się nie broniłam? Tchnął we mnie jakiś gaz paraliżujący? Co ja sobie myślałam? Sęk w tym, że nic nie myślała. Wyłączył jej szare komórki tak skutecznie, że choć każdy atom ciała w momentach świadomości broniłby się przed nim z całych sił, to nie zrobiła nic. Zupełnie nic. Jakby o niczym innym w życiu nie marzyła, tylko o tym, aby Martin ją zgwałcił. I znów: zgwałcił czy nie? Przeleciał, to pewne. Dosłownie i w przenośni. Zrobił coś, czym Ava gardziła od najmłodszych lat, a mimo to wciągnął ją w krainę rozkoszy. I to jakiej. Wciąż miała dreszcze na jej wspomnienie.

Do diabła z rozkoszą, dreszczami, całą tą idiotyczną rozterką! Jak ona teraz pokaże się przyjaciołom na oczy? Martin pewnie będzie udawał, że nic się nie stało, ale ona takich sztuk dokonywać nie potrafi. Zbyt ceni sobie szczerość i dobre układy między przyjaciółmi. Co więc ma zrobić? Pal sześć parapetówkę, i tak pewnie nie zdąży, jeśli jeszcze kilka godzin będzie siedzieć bezwładnie i bić się z myślami. Co zrobić? Co, do kurwy nędzy, zrobić? Najprościej byłoby pójść do Shony i wszystko jej powiedzieć. Ciężar spadnie z serca, kiedy wszystko wyzna. Już prawie miała się ubierać, gdy dopadła ją znana wszystkim groźba Shony, że zostawi Martina, jeśli ten ją zdradzi. Przecież oni mają dziecko, będzie cierpiało przy takim obrocie sprawy. No i Shona może wobec przyjaciół całą odpowiedzialność zrzucić na nią, Avę, choć jest bogu ducha winna. A czy na pewno? Nieraz broniła się przecież przed zakusami facetów, skutecznie, czemu nie zrobiła tego teraz? A może faktycznie to ona jest wszystkiemu winna? Jak to kiedyś Teo przytoczył polskie powiedzonko: jak suka nie da, pies nie weźmie… Mądry jakiś ten polski naród. Ile w tym jest racji! Ze dwadzieścia razy ktoś próbował ją brać wbrew jej woli, nawet gwałtem, a nigdy na to nie pozwoliła. Co zrobiła teraz? Stała bezwolnie i pozwalała mu, bez słowa czy gestu, robić wszystko, na co miał ochotę. I jeszcze drżała przy tym z rozkoszy…

Jasna cholera, opętał ją chyba jakiś obłęd. Kręcąc się tak za własnym ogonem nigdy nie dojdzie do żadnych wniosków. Niczego rozsądnego nie zrobi. Zostanie w swoich czterech ścianach, aż tu zgnije, bo nie będzie umiała stanąć twarzą w twarz z kimkolwiek. Czy coś takiego przydarzyło się komuś wcześniej, czy tylko ją jakieś złośliwe moce pokarały w ten sposób, nie wiedzieć, za co? Trzeba by sprawdzić w internecie. Nim jednak myśl ta do niej dotarła, znów poczuła, niemal jednocześnie, odium do tego faceta i skurcz na wspomnienie rozkoszy. Co za idiotyzm. Jak to jest możliwe? Jeśli czuje się do kogoś wstręt, żadna rozkosz z nim nie jest możliwa. Ale przecież w trakcie nie czuła do niego wstrętu, w ogóle — poza rozkoszą — niczego nie czuła, czemu teraz mdli ją na samo jego wspomnienie?

Pół nocy spędziła na męczącej analizie tego, co zaszło, a potem zasnęła na kanapie, nie dochodząc do żadnych racjonalnych wniosków. Rano, tuż po przebudzeniu, wiedziała jednak na pewno: bez względu na następstwa i kolejność ich wydarzeń, natychmiast musi zobaczyć się z Shoną. Ubrała się byle jak, bez makijażu, zadzwoniła do pracy, że nie przyjdzie, wsiadła do swojego krwistoczerwonego Suzuki i pojechała na Scailg Ard.

12

— Kaminsky, do Johnstona! Biegiem! — Flynn przeszedł bardzo szybko obok niej i wyrzucił te słowa jak z karabinu.

Zdążyła się tylko lekko zdziwić, że Paddy nie woła jej po imieniu, tylko stosuje służbową sztywność, ale przywykła do natychmiastowych działań, poszła za nim.

W gabinecie szefa kryminalnych, który Carrick chwilowo uważał za swój, było już kilka osób, tych “wtajemniczonych”, czyli z najwyższym dostępem do tajemnic sprawy. Carrick uruchamiał komputer podłączony do dużego ekranu i po chwili oczom wszystkich ukazały się trzy zdjęcia koło siebie, każde przedstawiające zwłoki w innym stadium rozkładu.

— Mamy potwierdzenie. To Nora Fitzgerald, Marie Duffy i Janina Marczyk — wskazywał kolejno. — Wszystkie na kurarynie, z rozerwanymi waginami i odbytami, zadźgane dziesięcioma pchnięciami w plecy. Brak śladów spermy. Mamy seryjnego mordercę. I jego DNA, znalezione we wszystkich miejscach zbrodni, jakby wcale się nie zamierzał ukrywać. Niestety, w kartotekach go nie ma. Wiecie, co to oznacza. Żmudna układanka i profilowanie. Ta znaleziona w tak zwanym grobie też wcześniej była przywiązana do drzewa. Śladów nie mamy zbyt wiele, pogoda irlandzka nie sprzyja ich zachowaniu, ale jak się dobrze postaramy, upieczemy chleb z tej mąki. Zaczynamy od środowisk, z których wywodzą się ofiary, ale bez rozgłosu, dyskretnie. Musimy teraz ustalić, czy były jakiekolwiek między nimi powiązania, czy też występuje tu pełna przypadkowość. To bardzo ważne dla ustalenia profilu sprawcy.

— Co robimy z dziennikarzami? Przejść nie można przed Gardą.

— Jeszcze nic, niech sobie koczują, jeśli lubią.

— Będą wypisywać bzdury, może lepiej podać im jakieś informacje.

— Wtedy dopiero zaczną wypisywać bzdury! Nie, jeszcze za wcześnie. Kto zajmie się rodzinami?

— Ja — Frank zgłosił się na ochotnika.

— Dobrze, ale jeszcze nie teraz. Rozmawiaj tylko z Fitzgeraldami i tylko o Norze.

— Tak jest.

— Powiem ci, kiedy zwrócisz się do kolejnych. Eilis, poczekaj — zawołał za wychodzącą koleżanką.

Zatrzymała się i czekała przy drzwiach.

— Wejdź, musimy pogadać.

Pozostali wyszli wreszcie i Carrick wskazał Eilis krzesło po drugiej stronie swego biurka.

— Jak dobrze znasz polskie środowisko tu, w Galway?

Popatrzyła na niego przeciągle.

— Znam tylko Teo, Barbarę i Kornela. Teraz jest jeszcze Lidka, siostra Teo, ale ona pewnie za chwilę wyfrunie gdzieś w nieznane, znikając nagle tak, jak się pojawiła. Janiny Marczyk nie znałam, jeśli o to ci chodzi.

— Też. Ale głównie o dostęp do nich i możliwość rozejrzenia się, dyskretnie, oczywiście.

— Nie wiem, jak chcesz zrobić to dyskretnie. Nikt z nas tutaj nie zna polskiego.

— A Teo?

— Nie. Albo Teo, albo ja. Mamy maleńkie dziecko, pamiętasz? Któreś z nas musi z nim zostać.

— Och, to przecież tylko kilka dni, oddasz go do matki na ten czas.

— Nie, mowy nie ma. Abstrahując od tego, że Teo wyśmiałby cię z kretesem, ja też się na to nie zgadzam. Poza tym Teo nie ma pojęcia o policyjnej robocie, w życiu się nie zgodzę na żadne narażenie go na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

— Ale jesteś uparta. Kiedyś zrobiłabyś wszystko dla dobra sprawy.

— Ja mogę zrobić. Ale nie kosztem moich najbliższych, zwłaszcza Adama i Teo.

— To chociaż pogadaj z Teo, może zna ludzi, którzy coś wiedzą.

— Mogę go zapytać, ale to na nic. Teo nigdy specjalnie nie szukał szerokiego towarzystwa, zwłaszcza Polaków, a od kiedy jesteśmy razem i on pracuje na własny rachunek, w ogóle się z nikim nie spotyka, poza naszymi wspólnymi przyjaciółmi, wśród których nie ma żadnych Polaków. Jeden Włoch, reszta to miejscowi. On nam nie pomoże, szkoda czasu na takie dyskusje.

— Sam go zapytam w piątek.

— Zakraczą cię wszyscy. Mamy taką zasadę, że na imprezach nie rozmawiamy o pracy. A poza tym, szkoda czasu, mówię ci. Teo nie zostawi Adama z nikim, oprócz mnie. No i nieuzasadnione podejrzewanie o takie zbrodnie akurat Polaków wkurzy go mocno, możesz stracić nowych przyjaciół, zanim ich jeszcze zyskasz.

— Nie wysuwam podejrzeń, ale niczego nie mogę wykluczyć, sama przecież wiesz.

— Będziesz inwigilował środowiska wszystkich obcokrajowców w Galway?

— Jeśli zajdzie taka konieczność… Póki co jednak, oprócz naszych dziewczyn, zginęła tylko Polka.

— To mógł być zwykły przypadek. Jeśli była na kurarynie, to znaczy, że morderca nie oczekiwał konwersacji. A tym samym pojęcia nie miał, że trafiła mu się Polka.

— Musi strasznie nienawidzić kobiet. Nie gwałcił ich, ale za to demolował seksowność tak obrzydliwie i brutalnie, jakby chciał zniszczyć cały rodzaj żeński.

— Tak musieli wyglądać ludzie nabijani na pal w dawnych wiekach.

— A może faktycznie nabijał je na pal?

— Jak? Na klęczkach?

— Pamiętaj, że były bezwładne. Mogły na kolana opaść “zaliczając” po drodze naostrzony pal. Pewnie im trochę pomagał, naciskając na ramiona z góry. Musimy zapytać koronera, czy to możliwe. Chodź — zerwał się nagle. — Wracamy do lasu.

— Szukać pala?

Złapał w biegu kurtkę i zawołał przechodzącego właśnie szefa kryminalnych.

— Wyślij psy do Terryland Forest Park i Barna Woods. I ludzi, żeby szukali pala.

— Czego?

— Pala, zaostrzonej grubej belki, na którą można nabić człowieka. A przynajmniej kobietę.

Popatrzył zdziwiony, ale nic już nie powiedział. Oddalił się szybko, a Eilis, niezbyt zachwycona kolejną wyprawą do Cloosh Valley, spytała, czy nie może wysłać tam ludzi.

— Mogę i wyślę, ale też chcę tam być. Wolisz zostać? Wezmę Paddy’ego.

— Nie, tak tylko spytałam. Zwykle nie zajmujesz się sam takimi detalami.

— Eilis, to nie jest detal, jeśli faktycznie znajdziemy… Halo? — W międzyczasie wybrał jakiś numer. Doszli już do auta. — Słuchaj, medycyno. Czy obrażenia okolic krocza u naszych ofiar mogły powstać w wyniku wbicia na pal? … Bosko. Dzięki. Nasza Eilis jest genialna.

— Ja? — Zdziwiona wsiadała do samochodu.

— Przecież ty na to wpadłaś, mnie nigdy nie przyszłoby to do głowy.

— Zasługa Teo. Albo raczej jego wina.

— A cóż on ma z palami wspólnego?

— Ech, długo by tłumaczyć… Może kiedyś ci opowiem.

— Mów, mamy jakieś pół godziny.

— No, dobra. Teo posiada sporo polskich książek. Nie mam szans ich przeczytać, ale na podstawie trzech z nich jednego autora — nie pamiętam nazwiska — tak zwanej trylogii, Polacy nakręcili filmy. Teo kupił je w internecie, wersję DVD z angielskimi napisami. Wszyscy je oglądaliśmy, po kolei. Dla nas to takie kostiumowe, trochę egzotyczne, kolorowe bajki, lekko przydługawe, ze zbyt dużą ilością archaicznej batalistyki; dla nich to duma narodowa. Zwłaszcza tacy rycerze, którzy jeżdżąc na koniach przypinali sobie wielkie skrzydła, aby siać zamęt i postrach hałasem, wywoływanym przez ich metalowe piórka. Byli ponoć nie do pokonania. Nie pamiętam, jak się nazywali, ale to w sumie tutaj nie ma nic do rzeczy. Właśnie w tych filmach pokazywali, jak w tamtych czasach traktowano się nawzajem. Włącznie z wbijaniem na pal. Śniło mi się to po nocach z początku, ale później przywykłam.

— Macie je w domu?

— Te filmy? Tak.

Carrick zatrzymał nagle i zawrócił auto.

— To jedziemy najpierw do ciebie. Muszę to zobaczyć.

— Człowieku, to jakieś jedenaście godzin oglądania.

Zaśmiał się lekko.

— Ależ ja nie chcę oglądać całych filmów, mam gdzieś polską historię. Muszę zobaczyć wbijanie na pal. Dużo było tych scen?

— Z tego, co pamiętam, to dwie.

— I świetnie. Obejrzę obie, a potem pojedziemy do lasu. Albo faktycznie kogoś tam wyślę. Niech Paddy bierze ekipę… Nie. Muszę zobaczyć gdzie i jak to porzucił, jeśli coś takiego faktycznie znajdziemy. Zrobimy to sami.

13

Parapetówka odbywała się bez dzieci, wyłączając małego Adasia. Tak się jednak porobiło, że Kamińscy raczej nie mogli oczekiwać kompletu gości, choć przecież wszelkie spory, niedomówienia czy inne tego typu rozgrywki najlepiej było rozstrzygać jak najszybciej i to na forum ogólnym. Eilis nie wierzyła jednak, że będzie komplet.

Przed południem Kornel Stajek przywiózł kuzynowi dwie blachy swego słynnego cannelloni, michę krewetek Fra Diavolo i puszkę ciasteczek. Wieczorem musiał być w pracy, nigdy nie miał wolnego w tym samym czasie, co Maurizio, żeby nie dawać konsumentom powodów do narzekań, jeśli któryś z pozostałych kucharzy miałby nawalić pod ich nieobecność. Posiedział chwilę, opowiedział Adasiowi o tym, jak Bones uwielbia przekomarzać się ze Spockiem i Kirkiem, pozdrowił go wolkańskim gestem i poleciał. Kornel nie był w ogóle zbyt towarzyski. Ani rozmowny. I choć tak bardzo gloryfikował wolkański spokój i opanowanie, sam, niezmiernie wybuchowy, bardziej przypominał Klingona, niż swego ulubieńca. Przez te ataki gniewu parę razy zdarzyło mu się zepsuć jakąś imprezę, więc po prostu przestał na nie chodzić. Po pracy zwykle zamykał się w swoich czterech ścianach i właściwie nikt nie wiedział, jak spędza ten czas wolnej samotności.

Tuż po jego wyjściu zjawiła się Shona z dużym pudłem, przewiązanym czerwoną, szeroką wstążką. Widząc zdziwienie w oczach Teo, machnęła ręką.

— Eilis mogłabym wszystko opowiedzieć, ale ty jesteś facetem, więc odpada — ciężko usiadła na kanapie.

— I sądzisz, że z powodu mojego płciowego kalectwa nie będę w stanie zrozumieć. Ty, pani psycholog.

— Och, to nie tak. Choć nie mam przekonania, czy mógłbyś w takiej sytuacji babskie rozterki skumać. Po prostu nie miałabym pojęcia, jak mówić o czymś takim facetowi, którego bardzo lubię, skądinąd, ale który nigdy dotąd moim powiernikiem nie był.

— Zwyczajnie. Od początku do końca. Jeśli ci to pomoże, zamknij oczy, ja nie będę się odzywał, więc odniesiesz wrażenie, że mówisz do Eilis. Muszę jej przecież to jakoś wytłumaczyć — wskazał wzrokiem na pudło. — Nie uda mi się jej zbyć byle czym, zbyt długo jest twoją przyjaciółką.

— No, dobra. Spróbuję. Może to faktycznie dobry pomysł…

Zrobiła kilka łyków kawy i zjadła Kornelowe ciasteczko.

— Ale dobre, mmm… Zawiozłam wczoraj Joan do matki. Miałam tam zostać do wieczora, ale pomyślałam, że chata będzie wolna, co nie zdarza się przecież zbyt często, więc szybko wróciłam do domu, w gotowości czekając na powrót z pracy ukochanego męża, aby trochę poswawolić. Miał strasznie głupią minę, kiedy rzuciłam mu się na szyję. Już to było wielce podejrzane, bo do swawoli on jest gotów w każdej chwili, ale nie zdążyłam się zdziwić, bo odrzucił mnie natychmiast od niego drażniący odór intymności obcej baby i ostra woń szkaradnych perfum Avy. Odskoczyłam od niego, jak oparzona. Myślał pewnie, że zanim wrócę, zdąży się wykąpać i ciuchy wrzucić do pralki, dlatego u tej kurwy nawet się nie umył. Do tej pory nie mogę wyrzucić z gęby smaku jej waginy, który, niepomna niczego, zlizałam z jego języka. Ohyda.

Teo nie uważał smaku waginy za ohydę, ale był w stanie zrozumieć Shonę. Gdyby on “zlizał z języka” Eilis smak obcego kutasa, też mógłby się zrzygać.

— Był tak przerażony, że stał sztywno i nawet nie próbował się tłumaczyć. A ja w pierwszej chwili chciałam pójść na górę i wszystkie jego rzeczy wyrzucić przez okno, ale pomyślałam o Joan. Tam wszędzie mieszkają jej koleżanki, na pewno któraś zauważyłaby ten cyrk. Powiedziałam więc cicho, że ma natychmiast pozbierać, co jego i się wynosić. Nie zastanawiałam się, co zrobię, jeśli pójdzie na udry. Prawdopodobnie wystarczyłby jeden telefon do rodziców i za kilkanaście minut podjechałby radiowóz, aby go grzecznie — bądź nie — wyprowadzić, ale tego też nie chciałam, ze względu na Joan. On jednak był w takim szoku, że naprędce spakował część swoich rzeczy i wyszedł. Pozostałe ja powrzucałam byle jak do worków i wywaliłam do kubła na śmieci. Pewnie potraktuje je jako katalizator, dzięki któremu będzie mógł próbować mnie przekonywać, jak już pierwsza gangrena ze mnie zejdzie, ale nic z tego. Rzeczy mu oddam, jeśli zdąży przed śmieciarzami. Zamki już wymieniłam. Nie chcę go więcej widzieć.

— A Joan? Co jej powiesz?

— Coś wymyślę, mam czas do jutra. On nigdy się nią specjalnie nie zajmował, więc niezbyt odczuje jego nieobecność. Ale to jeszcze nie wszystko.

Popatrzyła na Teo, który czule trzymał w objęciach swój maleńki skarb i pomyślała, że takiej sceny z udziałem Martina nigdy nie widziała. Daleki był od tego, aby w jakikolwiek sposób krzywdzić dziecko, ale i czułości żadnej nie przejawiał.

— Dziś rano zjawiła się u mnie panienka we własnej osobie. Rozczochrana, bez makijażu, ledwie ubrana. Wyglądała koszmarnie, prawie mi się jej żal zrobiło, choć ta niezwykła bezczelność wywróciła mi flaki. O czym ona myślała? Koniecznie chciała ze mną o wszystkim pogadać, ale wysłałam ją do diabła. Poradziłam, że jeśli musi komuś swoje zepsute strawy wyrzygać, niech idzie do księdza albo zapłaci za wizytę u psychiatry. Dość długo stała pod drzwiami, prosząc się o rozmowę, ale ani na moment nie zmiękło mi serce.

Teo przytulał policzek do pachnącej główki synka i myślał, co odpowiedzieć. Nigdy nie doradzał nikomu, kto znalazł się na tak krzywym życiowym zakręcie.

— Teraz już wiesz, czemu nie mogę przyjść wieczorem. Ona na pewno sobie nie odpuści, a my dwie w jednym pomieszczeniu to gwarancja zrujnowanej imprezy. A jeśli jeszcze pokaże się Martin… Eilis zrozumie.

— Wątpię, aby Martin się odważył, na pewno zdaje sobie sprawę, że do wieczora wszyscy już będą znać całą historię. On nie przyjdzie, będzie w samotności zapijał własną krzywdę, bo dla większości facetów skok w bok nie jest zbrodnią i zawsze powinien być wybaczany. Zwali winę na ciebie, bo nie chcesz zrozumieć. Ale ty powinnaś przyjść.

— Och, w życiu. Nie chcę wam psuć zabawy.

— Nie pleć, pani psycholog, na zabawę też będzie czas, ale im szybciej oswoisz się z myślą, że jesteśmy tu dla ciebie, tym lepiej. Przyjdź, zobaczysz, poczujesz się dużo lepiej, kiedy pierwsze spotkanie z przyjaciółmi zaliczysz tuż po wydarzeniach. Nie czekaj, aż kurz je pokryje, bo wtedy staną się jeszcze bardziej męczące.

— A jeśli przyjdzie Ava?

— Z nią też musisz prędzej czy później stanąć twarzą w twarz.

— Nie, z nią w życiu. Dziwka.

— Wiem, że teraz tak myślisz. Ale popatrz na to z innej strony — proszę, nie żachaj się, to nie będzie mowa w jej obronie — po pierwsze wiedziałaś, za kogo wychodzisz. I nie masz żadnej pewności, że wcześniej cię nie zdradzał, bo on jest chory na punkcie seksu.

— Racja. Teraz już nie mam. A po drugie?

— Ava zawsze była szczera, może warto jej wysłuchać. A poza tym ona patrzy tylko na Daray’a, biedaczka… Może Martin ją zgwałcił?

— Językiem? Brr, aż mnie trzepie.

— Fakt, nie słyszałem nigdy o gwałcie językiem. Wiem jednak, że napalał się na Avę już od dłuższego czasu, aż dziw, że ty tego nie zauważyłaś. Keira od pierwszego Avy zakochanego spojrzenia na Daray’a pilnuje jej gorliwie. Jego jeszcze bardziej, choć odnoszę wrażenie, że on nie ma żadnych powodów narzekać na niedobór seksu, a co za tym idzie — szukać go gdzie indziej. Może będzie ci łatwiej wysłuchać Avy przy wszystkich, bo że ona zechce wszystkim ze wszystkimi się podzielić, to na pewno. Poza tym — Teo położył śpiącego Adasia w nosidełku — ty też powinnaś jej wywalić wszystko, co leży ci na wątrobie. Chodź tu — wyciągnął ramiona, aby objąć ją po przyjacielsku.

Skorzystała skwapliwie i rozpłakała się w jego objęciach.

— Przyjdź, mam twojego ulubionego Martela, zmyjesz z języka tę ohydę, która tak cię gnębi. I nie duś niczego w sobie, pani psycholog, dobrze wiesz, że już wczoraj powinnaś była się wybeczeć.

— Naprawdę poczułam się lepiej — zbierała się do wyjścia. — Eilis to szczęściara. Że też ja musiałam się zakochać w takim draniu. Nie obiecuję, ale pomyślę.

Kiwnął głową ze zrozumieniem i odprowadził ją do drzwi. Kiedy znikła z pola widzenia, zabrał śpiącego Adasia z salonu do kuchni, sprzątnął po gościu i wykończył gotujący się od paru godzin bigos. Spojrzał na pudło, ale zostawił je zapakowane, bo prezenty zawsze z Eilis otwierali razem. Myślał o Shonie. Rozumiał jej reakcje, lecz nie chciało mu się wierzyć, że naprawdę sądziła, iż jedna groźba rozwodu powstrzyma jej męża przed pobocznymi uciechami. Musiała wiedzieć, że prędzej czy później tak to się wszystko skończy. Kobiece uczucia są ciężkie do zrozumienia. Może miała nadzieję, że on się w końcu ustatkuje? Ale to by znaczyło, że wysłała wszystkie szare komórki na złom. Seksoholicy nigdy się nie ustatkują. To prawie tak, jakby żądać od cukrzyka, aby jego trzustka nagle znów zaczęła produkować insulinę. Po prostu niemożliwe.

Uprzedzeni o głośnym wieczorze sąsiedzi wyjechali po południu z wizytą do córki, aby zostać też u niej na noc. Chwilę później zjawiła się Eilis. Z zachwytem patrzyła na przygotowane już w stu procentach mieszkanie na podjęcie gości parapetówkową imprezą. Teo to skarb. Szybko wzięła prysznic i korzystając z chwili, w której uśpiony Adam zajmował łóżeczko, a nie ramiona ojca, sama w nie wpadła. Czule, ale też łapczywie. Niewiele mieli ostatnio okazji do takich przyjemności.

Eilis karmiła Adama, wykąpawszy go wcześniej, gdy z pokoju biurowego wyłonił się Teo, który właśnie skończył jakieś pilne tłumaczenie. Opowiedział Eilis o Shonie, a ta, poza wszelkimi innymi uczuciami związanymi z całą tą hecą, zmartwiła się, że trójka gości im odpadnie. Usłyszeli parkujący przed domem samochód i Teo wyszedł, aby powitać Maurizia i Zacharego. Tuż za nimi zjawili się państwo Burke. Prezenty ustawiali w kuchni, obok pudła od Shony i zrobił się zwyczajowy dla takich chwil szumek.

Carrick, nie pytając nikogo o zgodę, przyprowadził ze sobą Teagana Reilly, nie mówiąc mu, do kogo i z jakiej okazji idą. Patrzył później na jego konsternację z wielkim rozbawieniem, choć zbyt długo nie mógł się nabijać, bo gościnni gospodarze szybko rozładowali sytuację. Miał już w żołądku szklaneczkę Tullamore Dew, kiedy wreszcie zjawili się Keira i Daray. Pewna, że nikt więcej nie przyjdzie Eilis chciała podawać jedzenie, ale ku jej zdziwieniu zjawiła się Ava. Towarzystwo, poinformowane wcześniej o ostatnich wydarzeniach, zamilkło na chwilę, kiedy niepewnie wchodziła do środka, chowając się za swoim porcelanowym serwisem. Matko, jaki wstyd. Oni pewnie wszyscy już wiedzą. Ale im prędzej przez to przejdzie, tym lepiej. Miała nadzieję, że będzie tu też Shona, która za nic nie chciała rano z nią rozmawiać, ale i bez niej trzeba będzie im wszystko powiedzieć. Rozczarowana trochę jej nieobecnością wchodziła do salonu jak na szafot, mijając się w drzwiach z Teo, który po otrzymaniu smsa wyszedł przed dom. Wzięła od Eilis szklaneczkę z ulubionym Irish Mist i wychyliła ją duszkiem, aż się Zachary skrzywił, jego kubki smakowe nie tolerowały żadnych słodkich alkoholi.

— Błagam was, wybaczcie mi, że tu przyszłam dzisiaj, ale ja muszę to wszystko przed wami z siebie wyrzucić. Jesteście jedynymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałam, więc tylko do was mogę się zwrócić. Będziecie mną pewnie pogardzać, ale ja nie chcę do końca życia chować się po kątach. Zrozumiem, jeśli mnie odtrącicie. Gdybym mogła, sama siebie odtrąciłabym natychmiast po tym, co się wydarzyło.

Zaczęła opowiadać. Ze wszystkimi detalami i rozterkami, które gnębiły ją i wciąż duszą. Nie zauważyła, kiedy za jej plecami stanęła Shona, przyprowadzona przez Teo, bo sama nie miała odwagi wejść. Dostała od razu szklaneczkę obiecanego Martela i straszliwie się męcząc, słuchała wynurzeń Avy. Wszyscy słuchali. Z wyjątkiem Carricka, który krzywił się coraz bardziej w zniesmaczeniu, aż wreszcie wyszedł do ogródka w tyle domu.

Kiedy Ava skończyła, Shona odstawiła pustą szklankę i zaczęła klaskać, nie reagując na zdziwienie w oczach wszystkich wokół, na czele z Avą.

— Brawo, brawo! — Krzyczała w głos. — Jakże to szlachetne wyznanie! Ależ musiało ci ulżyć! Powiedz mi tylko, czy do tego, że jesteś dziwką, dokładasz skłonności ekshibicjonistyczne? Po co ty im to wszystko z takimi detalami opowiadałaś? Przecież oni po tym przedstawieniu już wcale nie zechcą mieć kontaktu z nikim z naszej trójcy. Nieświętej i obrzydliwej.

— Shona, ja nie chcę niczego ukrywać, musicie wiedzieć wszystko, aby podjąć decyzję, czy sprawa kiedykolwiek może zostać wybaczona.

Kolejny zniesmaczony, tym razem Fergal, chciał wyjść, ale stojący w drzwiach Teo nie wypuścił go. Carrick nie jest z nimi zaprzyjaźniony, więc nawet lepiej, że wyszedł, ale reszta powinna razem sprawę doprowadzić do końca. Choćby po to, aby już nigdy do tego nie wracać. Fergal popatrzył zdziwiony na Teo, ale został.

— Takich rzeczy nie da się wybaczyć. Nawet za sto lat.

— Shona, nie przesadzaj — Orla postanowiła bronić siostry, choć najchętniej sama skopałaby jej dupę. — A gdybyś ty była na jej miejscu?

— Ja nie sypiam z żonatymi facetami.

— Ona też nie. — Wtrącił się Maurizio.

— Twoim zdaniem Martin jest kawalerem?

— Martin nie jest kawalerem, ale ona z nim nie sypia.

— Przysnęło ci się podczas jej wynurzeń?

— Nie, i właśnie dlatego, że słyszałem każdy detal, uważam, że nie zasługuje na potępienie. Dobrze, nie broniła się, ale i tak moim zdaniem on ją zwyczajnie zgwałcił.

— I taką wielką miała z tego przyjemność?

— Nikt nie pyta, co ciebie najbardziej rajcuje w seksownych igraszkach. — Zachary najwyraźniej podzielał zdanie swego męża. — A ona nawet nie wiedziała, że potrzebuje trochę przypraw, aby potrawa zaczęła smakować.

— No, dobrze. Ale dlaczego z moim mężem?

— Shona, gdybym miała choć najmniejsze podejrzenie co do jego intencji, nie otworzyłabym mu drzwi. Ale mnie to nawet przez myśl nie przeszło. Tyle lat się znamy… A ty nigdy nie czułaś paraliżu w całym ciele? Zawsze nad wszystkim masz kontrolę?

— Shona, właściwie dlaczego ty masz do niej pretensje? — Fergal włączył się bardziej żarliwie, niż można było sądzić po jego wcześniejszej chęci odejścia. — Przecież wiedziałaś, za kogo wychodzisz za mąż. Naprawdę myślałaś, że on będzie ci wierny przez całe życie?

— Owszem, miałam taką nadzieję — popłynęły łzy, obustronne, a to zwiastowało podgrzanie temperatury. — Wiem, że to naiwne, ale miłość wszystkiemu wierzy.

Zaczęła się przerzucanka, wszyscy mówili naraz, każdy głośniej, niż reszta. Tylko Teo z Eilis i Teagan Reilly, siedzący w kąciku i wpatrujący się w Avę z nieziemskim zachwytem, milcząc obserwowali scenę. Podzielili się na dwa obozy, przy czym za Shoną stali tylko Callaghanowie, reszta broniła Avy. Oczywiście, obudzili Adasia i Teo, powstrzymując gestem dłoni Eilis, poszedł na górę. Jeszcze za wcześnie na codzienne kangurowanie, ale dziś mały nie będzie powielał normalnego rytuału, bo coś jest nie tak z domową normą…

Kiedy już było wiadomo, że temat powoli się wyczerpuje, Eilis przyniosła wreszcie jedzenie, bo bała się, że nie zdążą niczego skosztować, jak tak dalej pójdzie. Zauważyła, że Carrick sam się obsłużył w kuchni i zajadał na powietrzu. Wyjrzała do niego.

— W porządku? — Spytała.

— Tak — przeciągnął trochę sylabę, krzywiąc się z lekka. — Ja nie lubię cyrku. Nigdy nie lubiłem, nawet jako dziecko. Tresura i akrobacje powodowały we mnie stres najwyższego rzędu. Klauni nigdy mnie nie śmieszyli, drażnili raczej. A to, co tam się dzieje, jest jak w objazdowej trupie, niedouczonej, indolentnej i niesmacznej. Wybacz, powdycham sobie, zanim nie skończą.

— Wybaczam. I przepraszam, ale nikt nie przypuszczał, że takie sprawy mogą zająć nam parapetówkę.

— Wy tak zawsze?

— Jak?

— Wszelkie gówna wąchacie sobie nawzajem?

— Nie, tylko wówczas, kiedy ktoś czuje, że bez wiwisekcji nie da rady dalej żyć i przyjaźnić się z nami. Ava jest z nas najbardziej otwarta. A Shona, jak to psycholog, zawsze świetnie wie, co należy zrobić w każdej sytuacji, dopóki jej samej ona nie dotyczy. Zwykle, na zasadzie przekory, najbardziej potrzebuje czyjegoś wsparcia.

— Dla mnie tu w ogóle nie ma żadnej sprawy. Nie znam ludzi, ale już zdążyłem się dowiedzieć, że koleś jest uzależniony od tych klocków tak bardzo, że nikt z was wcale nie powinien się dziwić.

— Nikt się nie dziwi i sprawa dotyczy innej kwestii. Zbyt krótko jednak obserwowałeś zajście.

— Będziecie je ze sobą godzić?

— Och, w życiu. Same muszą sobie z tym poradzić. I nieprędko to nastąpi, jeśli w ogóle.

— Teraz to już naprawdę nic nie rozumiem.

— Taki jesteś psycholog, a tak nic nie wiesz o ludziach. Organizm musi się oczyszczać z wszelkich brudów, nie tylko fizycznych, inaczej choruje, a nawet zdycha. Gdybyśmy — w tej konkretnej sytuacji — nie umożliwili im bezpośredniej konfrontacji, może któregoś dnia w jakimś sklepie powyrywałyby sobie włosy nawzajem. Im większe nawarstwienie zgorzeliny, tym większy smród i potoki ropy. Przecięty i oczyszczony odpowiednio wcześnie wrzód goi się często nawet bez śladu, albo tylko z małą blizną. Na następnej imprezie nikt nie będzie musiał patrzeć z troską, że nagle którejś odbije i zacznie się robić niemiło. Dziś temat się wyczerpie. I zobaczysz, żadna z nich nie wyjdzie przed końcem imprezy, choć ściskać też się nie będą. Jeszcze z dziesięć minut i usłyszysz śmiechy.

Te właśnie się rozległy z salonu i Eilis popatrzyła triumfująco na Carricka.

— Widzisz? Nawet wcześniej. Możesz wracać, zabawę czas zacząć.

— Za chwilę. Bądź tak dobra i przyślij mi tu Teo.

— Ani myślę. Jeśli musisz, pofatyguj się w tygodniu i wtedy z nim pogadaj.

— Ale jesteś uparta. Dobra, niech ci będzie. Idę podrywać Daray’a.

— Powodzenia — zaśmiała się. — Nie marnowałabym czasu na twoim miejscu.

— Za późno. Mam go już pod skórą w każdym skrawku ciała, nie tylko tym najszybciej reagującym.

— I naprawdę chcesz się przystawiać do nie-geja?

— Och, w życiu. Ale on jest gejem, tylko albo głęboko ukrytym, albo sam jeszcze nawet o tym nie wie. Obstawiam pierwszą opcję. Już ja go z tej szafy wyciągnę. Zabiorę go do Dublina, tam zacznie żyć w moich objęciach. — Westchnął głęboko, przymykając oczy. — Myślałem, że jestem odporny na uczucia, ale i na mnie czas nadszedł. Tak, skończymy sprawę i zabiorę go do siebie.

— Carrick, upiłeś się już czy jesteś aż tak naiwny? Daray nie wyjedzie z Galway. Ma tu firmę, ma rodzinę. I nigdy nie zostawi Jeremiego. Ty go zupełnie nie znasz. Spodobał ci się miedzianowłosy Adonis, ubrdałeś sobie, że jest gejem i musi odwzajemnić twoje chuci, ale ty przecież nie masz pojęcia, co on tak naprawdę myśli.

— To wszystko jest bez znaczenia. On musi być mój.

— Bez znaczenia? Masz zamiar zniszczyć mu życie, aby sobie dogodzić?

— Mam zamiar dogodzić jemu przy okazji i robić to przez resztę naszego życia. Niczego nie będę niszczył, wręcz przeciwnie, wybuduję dla nas nowy świat, gdzie oddamy się szczęściu i sobie nawzajem. I proszę cię, nie mów za niego.

— Wiesz, mogłabym, jeśli masz zamiar przy okazji zniszczyć życie Jeremiemu i Keirze. Daray jest moim bratem i zawsze chcę dla niego szczęścia. Ale nie zamierzam. Chciałabym tylko, abyś wiedział, że tracisz mnóstwo szacunku w moich oczach, jeśli naprawdę masz zamiar swoje plany uskutecznić.

— Przeżyję. A ty kiedyś zrozumiesz.

Wrzucił talerz do zlewu, złapał swoją pustą szklankę i podążył do salonu.

14

Na pogrzeb Nory Fitzgerald Carrick poszedł osobiście, bo chciał dobrze przyjrzeć się obecnym na nim ludziom. Bywało czasem, że seryjni mordercy chodzili na pogrzeby swoich ofiar z sobie tylko znanych przyczyn i miał nadzieję, iż wypatrzy kogoś z podejrzanym zachowaniem czy choćby tym czymś w twarzy, co odróżni go od prawdziwych żałobników. Opuszczał jednak cmentarz zawiedziony, bo nic takiego nie miało miejsca. Ukłonił się z daleka Shonie Mccarthy i wsiadł do auta, postanawiając skorzystać z bliskości Gleann Dara i wejść w końcu do Teo, bo trochę im sprawa utkwiła w miejscu. Nie znaleźli ofiar w Terryland Forest Park ani w Barna Woods; nigdzie też nie natknęli się na zaostrzony pal, co do którego mieli podejrzenia, że stanowił narzędzie deformacji zamordowanych kobiet. Długie i żmudne rozmowy z krewnymi i znajomymi ofiar ciągnęły się w nieskończoność, niczego do sprawy nie wnosząc. Nic też nie wiedzieli na temat Janiny Marczyk ani jej środowiska, poza tym, że polska ambasada naciskała Gardę w Dublinie na poszukiwania swojej zaginionej obywatelki. Musi dostać się w to środowisko. Za wszelką cenę, bo tam może być klucz.

Już z daleka widział przed domem Kamińskich auto dostawcze Daray’a i rozkoszny dreszcz obiegł mu trzewia. Cudnie. Dwie pieczenie na jednym ogniu. Teo wyjrzał z okna sypialni.

— Cześć. Poczekaj chwilkę, zaraz zejdę.

— Cześć. Dobra. Chwilkę poczekam.

Po dobrych kilku minutach drzwi się otworzyły i Teo wpuścił Carricka do domu.

— Obsłuż się, proszę. I przyjdź na górę, mamy tam robotę.

Wobec faktu ujrzenia Daray’a Carrick niczego więcej nie chciał. Podążył tuż za Teo do sypialni, w której szwagrowie składali nowiutką szafę i komodę, spiesząc się z lekka, aby zdążyć przed powrotem Eilis, która zabrała Adama na spacer, korzystając z wolnego dnia. Dźwięk wkrętarki i stukanie nie mają dobrego wpływu na maleńkie dziecko, więc pracowali dalej, prawie nie zwracając uwagi na gościa.

— Nie było szafy, gdy kupowaliście dom?

— Żadnych mebli, poza kuchennymi, nie było. Powoli do wszystkiego dojdziemy.

— Teo, muszę z tobą pogadać.

— Gadaj.

— Nie możesz na chwilę przestać? Trochę głupio gada się do pleców.

— Wybacz, ale musimy to skończyć, zanim wróci Eilis. Nie chcę narażać Adama na taki rwetes. Zatem mów, nawet odwrócony plecami będę słyszał. Albo zaczekaj.

— Nie mam za dużo czasu, muszę wracać na Gardę. Dobra, niech ci będzie. Teo, potrzebuję wtyki w polskim środowisku.

— A którym?

— To jest ich tu więcej?

— W Galway przebywa przynajmniej kilkanaście tysięcy Polaków, sądzisz, że wszyscy stanowią jedno środowisko?

— Nie przesadzasz?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 67.11
drukowana A5
Kolorowa
za 99.55