© Tomasz Polus, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być powielana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody autora.
Wydanie pierwsze
Dystrybucja: Self Publishing
Prolog
Nie umiem powiedzieć, kiedy to się zaczęło.
Bo nie było jednej chwili. Nie było błysku, ani tąpnięcia.
Było tylko poczucie, że nie muszę już niczego udawać.
Ani w sobie, ani przed nią.
Pamiętam jej ręce — jak stawiała kubek na stole, bez pośpiechu.
Pamiętam zapach kadzidła, który nie przytłaczał, tylko zostawał gdzieś w tle.
Pamiętam ciszę między nami, która nie bolała. Była jak miękki koc, nie jak mur.
Zostałam. Na chwilę. Na próbę.
Potem na dłużej.
Nie dlatego, że wszystko było łatwe. Ale dlatego, że wreszcie było prawdziwe.
Nie wiedziałam wtedy, że nie każda miłość musi trwać, żeby się spełnić.
Czasem najważniejsze historie to te, które pozwalają ci wrócić do siebie.
Ta opowieść jest właśnie o tym.
O kobiecie, która kochała tak, że nie musiała zatrzymywać.
I o mnie — która po raz pierwszy nie uciekła, nawet kiedy odeszłam.
Rozdział 1 — Pobyt z wyżywieniem
Deszcz padał od rana — nie mocno, ale tak, jakby nie miał zamiaru przestać. Wilgoć lepiła się do szyby autobusu i do jej skóry. Julia patrzyła na zieleń za oknem, rozmytą, ospałą. Nikt nie wysiadał, aż do niej. Kiedy kierowca rzucił „Dębki — koniec trasy”, nie miała już żadnych wymówek.
Torba była lekka. Pakowała się w milczeniu, jeszcze w nocy. Sukienki, notatnik, książka bez zakładki. Zero makijażu, zero planów. Miało nie być tu nikogo, kogo zna, nikogo, kto znałby ją.
Pensjonat „U Marii” wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewała — obdrapany biały domek z balkonami, które już dawno powinny być wymienione. Przed wejściem rosły hortensje tak gęsto, że trzeba było się przeciskać. Pachniały lekko kwaśno, jakby za dużo widziały.
Drzwi otworzyły się zanim zdążyła zapukać.
— Pani Julia? Pokój numer trzy. Już gotowy — powiedziała niska kobieta z mocno zapiętym swetrem. — Śniadania od ósmej, kolacja po dziewiętnastej. Bez udziwnień, ale domowo.
Julia tylko skinęła głową. Nie chciało jej się mówić. Weszła po skrzypiących schodach, torba ocierała się o ścianę, zostawiając smugę wilgoci. Pokój był mały, ale ciepły. Narzuta w róże, pożółkłe zasłony, stara szafa z krzywo wiszącym lustrem. Na nocnym stoliku leżała kartka:
„Pobyt z wyżywieniem — 14 dni. Pokój opłacony z góry. Miłego odpoczynku.”
Nie zapaliła światła. Usiadła na łóżku i słuchała tykania zegara z korytarza. Przypomniała sobie, jak w mieszkaniu w Warszawie wszystko było ciche, martwe. I że tu, w tej prowincjonalnej ciszy, tykający zegar nagle brzmiał jak dowód istnienia.
W łazience umyła twarz chłodną wodą. Odbicie w lustrze było blade, z cieniami pod oczami i ustami, które od dawna nie znały śmiechu.
Jestem sobą tylko wtedy, gdy nikt mnie nie zna, pomyślała.
Na kolację zeszła przed czasem. W jadalni unosił się zapach gotowanych warzyw i smażonego masła. Stół nakryty ceratą w cytryny. Jedno nakrycie. Pomidor z cebulą, jajka w majonezie, chleb. Kompot z wiśni. Nagle zrobiło się cicho — aż zbyt cicho.
I wtedy właśnie weszła ona.
Dziewczyna z kurtką przerzuconą przez ramię. Jej włosy były ciemne, długie, lekko wilgotne od mżawki. Nie miała makijażu, tylko spojrzenie, które zatrzymywało wszystko. Stanęła w drzwiach i przez chwilę patrzyła na Julię. Bez słowa. Bez uśmiechu.
— Cześć. Lena — rzuciła w końcu. — Ty jesteś tą nową?
— Julia — odparła, zaskoczona tym, jak bardzo brzmiała, jakby przepraszała za swoje istnienie.
Lena usiadła bez pytania, blisko. Ich kolana musnęły się lekko pod stołem. Julia drgnęła. Lena jakby tego nie zauważyła, albo celowo udawała. Jej dłonie były pociągłe, silne, z odpryśniętym lakierem. Wzięła kawałek chleba i zaczęła jeść, jakby znała ten dom od dziecka.
— Wakacje czy ucieczka? — zapytała, przeżuwając wolno.
Julia zamarła. To pytanie… było zbyt trafne.
— Odpoczynek — odpowiedziała po chwili.
— Jasne — Lena uśmiechnęła się kącikiem ust. — Tu się raczej nie odpoczywa. Tu się albo wraca do siebie, albo się siebie gubi.
Zapanowała chwila ciszy. Z kuchni dobiegało tylko stukanie talerzy. Deszcz zaczął znowu stukać o szyby, jakby nie chciał, by cokolwiek tu zaschło.
— Maluję — dodała Lena, jakby mówiła o czymś nieistotnym. — I pomagam pani Marii. W zamian mam pokój i klucz do wina. Z chęcią pokażę ci miasteczko. Jeśli nie boisz się takich jak ja.
— A jakie jesteś?
— Niewygodna — odpowiedziała bez mrugnięcia.
Julia uśmiechnęła się niepewnie. Po raz pierwszy od dawna czuła coś pod skórą. Nie lęk, nie pożądanie. Raczej… elektryczność. Ostrzeżenie. Obietnicę.
Rozdział 2 — Nie pytaj, skąd jestem
Julia obudziła się o szóstej trzydzieści, bez powodu. Ciało było ciężkie, jakby w nocy coś je przygniotło — może myśli, może sen, którego nie pamiętała, ale który zostawił ślad. W ustach sucho, a w głowie wciąż obraz: oczy Leny, ciemne, pewne siebie i… bezczelnie bliskie.
Odetchnęła głęboko. Przeszła do łazienki, zlała twarz wodą. W lustrze odbicie kobiety, która nie wyglądała ani na trzydzieści lat, ani na gotową zaczynać cokolwiek. Zwłaszcza od nowa.
Śniadanie podawano od ósmej. Zeszła o ósmej zero trzy. Tyle czasu zajęło jej wybranie bluzy, która nie wyglądała jak zbyt czysty pancerz.
Pani Maria była już przy kuchence. W tle radio szumiało niskim głosem pogodynki. Zupa mleczna na jeden dzień, jajka z koperkiem na drugi. Dzisiaj był dzień drugi.
— Spała pani?
— Średnio — przyznała Julia.
— To dobrze. Na tym świecie za dużo ludzi śpi za dobrze.
Julia uśmiechnęła się, choć nie była pewna, czy miała prawo. Siedziała przy stole, stawiała przed sobą filiżankę z kompotem, jakby to był punkt odniesienia, coś stałego. I wtedy… znów weszła ona.
Lena.
Tym razem nie miała na sobie kurtki, tylko dużą, rozciągniętą koszulkę z napisem „Gdynia 2003”, która sięgała jej prawie do połowy uda. Nogi bose. Włosy jak po nocy bez snu — rozczochrane, splątane, piękne w nieładzie.
Julia poczuła, jak jej serce robi coś dziwnego. Nie biło szybciej. Biło wolniej. Jakby zatrzymywało się, żeby zobaczyć.
— Dzień dobry, moje ulubione kobiety — rzuciła Lena z uśmiechem, nie do końca ironicznie. Przeszła obok, musnęła ramieniem bark Julii. — Śpiochu.
— Cześć — odpowiedziała Julia, za cicho, zbyt późno.
— Nie wyglądasz na wypoczętą. Ciężka noc?
— Raczej niespokojna.
— Mnie też coś wierciło w środku — powiedziała Lena, siadając naprzeciwko. Patrzyła. Bez skrępowania. Bez przesady. Po prostu — patrzyła.
Julia spuściła wzrok na kubek.
— Skąd jesteś? — zapytała nagle, bez planu.
Lena zawiesiła spojrzenie gdzieś obok.
— Nie pytaj, skąd jestem.
— Dlaczego?
— Bo to pytanie z podręcznika do rozmów między ludźmi, którzy się boją mówić o tym, co naprawdę ich ciekawi.
Julia nie wiedziała, czy zostać przy temacie, czy się wycofać. Ale Lena kontynuowała.
— Zapytaj, co mnie tu trzyma. To ciekawsze.
— Dobrze — powiedziała Julia. — Co cię tu trzyma?
Lena spojrzała na nią uważnie. Tym razem bez uśmiechu. Jakby w tej jednej sekundzie naprawdę się odsłoniła.
— Morze. Przypadek. I ludzie, którzy nie chcą ze mną nic mieć wspólnego, ale nie mogą przestać patrzeć.
Cisza, jaka po tym zapadła, była gęsta, jakby powietrze zmieniło konsystencję.
Julia spojrzała na jej dłonie. Palce umazane farbą, skóra przy paznokciach popękana. Każdy gest Leny był niespieszny, ale pewny. Jakby to ona ustalała tempo rzeczywistości.
— A ty? — zapytała Lena. — Ty jesteś stąd?
— Nie. Z Warszawy.
— To brzmi, jakbyś była z dokumentu, a nie z miejsca.
Julia uniosła brew.
— A ty jesteś z obrazów?
Lena uśmiechnęła się po raz pierwszy szczerze.
— Nie. Ale czasem się w nich chowam.
Z kuchni dobiegł stuk garnka. Pani Maria włączyła wentylator. W jadalni zrobiło się chłodniej, ale pomiędzy nimi wcale nie.
— Masz dziś plany?
— Żadnych.
— To dobrze. Wpadnij do mnie po południu. Mam coś, co powinnaś zobaczyć.
— Co?
— To niespodzianka.
— A jeśli nie przyjdę?
Lena wstała. Przeciągnęła się. Koszulka podjechała lekko, ukazując kawałek uda, gładki i opalony.
— To będzie znaczyło, że boisz się siebie bardziej niż mnie. I wtedy też coś o tobie będę wiedzieć.
Zostawiła ją przy stole.
Julia siedziała jeszcze kilka minut, zanim była w stanie wypić kompot. Był zbyt ciepły. Zbyt słodki. Jakby ktoś rozpuścił w nim zapowiedź czegoś, co może się zdarzyć — jeśli się odważy.
Rozdział 3 — Wino, sól i cisza
Po południu niebo przypominało rozlane mleko. Słońce było rozproszone, blade, ale ciepłe. Julia szła boczną uliczką w stronę galerii Leny, starając się nie patrzeć na siebie w witrynach mijanych domów. Czuła się, jakby szła na coś, czego nie umiała nazwać. Może spotkanie. Może spowiedź.
Galeria mieściła się w garażu. Tyle że nie było tam ani samochodu, ani betonu. Ściany pomalowane na biało, gdzieniegdzie z odpryskami, sufit z drewnianymi belkami, a w środku: świat Leny.
Obrazy opierały się o ściany. Kilkanaście z nich. Ciała, kobiety, linie — wszystko miękkie, ekspresyjne, jakby malowane nie ręką, ale nerwem. Nie było w nich dekoracji. Była potrzeba.
Lena stała przy jednej ze ścian z kieliszkiem wina. Miała na sobie czarny top i dżinsowe szorty. Na lewym udzie: ślad po farbie. Na ramieniu — tatuaż z konturem kobiety o zawiązanych oczach. Gdy Julia weszła, Lena nawet nie drgnęła.
— Jesteś — powiedziała tylko. — Bałam się, że jednak wybierzesz bezpieczny spacer po plaży.
— Plaża może poczekać — odpowiedziała Julia, ostrożnie. — A ty mówiłaś, że coś mam zobaczyć.
— Mówiłam.
Podeszła do stołu z butelką i nalała drugą porcję. Podała kieliszek Julii. Ich palce zetknęły się na moment. Julia poczuła w żołądku znajome ukłucie — jak wtedy, kiedy się czegoś chce, ale nie wypada powiedzieć na głos.
— Chcesz, żebym zaczęła od pytań, czy od patrzenia? — zapytała Julia.
— Zawsze zaczynamy od patrzenia. Pytania są zbyt hałaśliwe.
Julia rozejrzała się powoli. Jeden z obrazów przyciągnął jej wzrok bardziej niż inne. Kobieta siedząca na krześle, naga, z głową opuszczoną i dłońmi zaciśniętymi w pięści. Nie było tam twarzy, tylko plecy, ramiona, kark. Ale i tak miała wrażenie, że ją zna.
— Kim ona jest?
— Kiedy ją malowałam, nie wiedziałam. Potem zrozumiałam, że to ktoś, kogo jeszcze nie spotkałam.
Julia zamarła. Odwróciła się. Lena patrzyła na nią. Usta lekko rozchylone, jakby chciała coś dodać, ale się wstrzymała.
— Lubię patrzeć na ludzi, kiedy nie wiedzą, że są widziani — dodała Lena. — Wtedy są prawdziwi.
— A jeśli ktoś nie chce być prawdziwy?
— Wtedy nie maluję. Albo maluję jego milczenie.
Przeszły w głąb galerii. W kącie — niewielka kanapa pokryta grubym pledem. Lena usiadła, rozciągając nogi. Julia zawahała się, ale usiadła obok. Zachowując odstęp. Taki, który mógłby nie znaczyć nic. Albo znaczyć wszystko.
— Wiesz, co mnie w tobie ciekawi najbardziej? — spytała Lena, patrząc przed siebie.
— Boję się zapytać.
— To, jak bardzo się kontrolujesz. Nawet kiedy jesteś rozczochrana, pachniesz porządkiem. Jakbyś myślała, że jeśli się odsłonisz, ktoś cię rozmontuje.
Julia milczała. Miała ochotę zaprzeczyć, ale… Lena miała rację.
— Może po prostu nie lubię być na wierzchu.
Lena uśmiechnęła się powoli.
— Ja lubię. Ale tylko wtedy, kiedy wiem, że ktoś patrzy z ciekawością, nie z osądem.
Ich spojrzenia się spotkały. I wtedy czas na sekundę się zatrzymał. Julia poczuła w ustach smak wina, w uszach szum krwi. Jej dłoń leżała na udzie. Lena spojrzała na nią — nie nachalnie, nie wprost. Raczej z pytaniem: czy naprawdę wiesz, czego chcesz?
Julia odsunęła wzrok. Ale nie rękę.
— Sól — powiedziała Lena cicho.
— Co?
— Sól. Masz w sobie smak soli. Nie słodyczy. Nie goryczy. Tylko coś, co zostaje na języku długo po tym, jak dotyk się kończy.
Julia zadrżała. Nie wiedziała, co powiedzieć. Może dlatego Lena się nie zbliżyła. Nie próbowała dotknąć. Tylko podała jej jeszcze trochę wina i powiedziała:
— Wróć tu jutro. W tej samej bluzie. Chcę ci coś namalować.
— Co?
— Twoją ciszę. I to, co za nią trzymasz.
Rozdział 4 — Odciski na szkle
Julia wracała do pensjonatu jak w transie. Nie pamiętała, jak minęła deptak, jak ominęła sklep z pamiątkami, gdzie zwykle kupowała gumy miętowe, ani nawet kiedy zaszło słońce.
W głowie miała tylko jedno:
„Twoją ciszę. I to, co za nią trzymasz.”
To, co powiedziała Lena, uderzyło ją mocniej niż wszystko dotąd. Bo to nie był flirt. Nie prowokacja. To było… rozpoznanie. Jakby ktoś naprawdę ją zobaczył. Bez osądu. Bez ochrony.
Wieczorem nie mogła usiedzieć. Krążyła po pokoju jak mysz w pułapce. Zostawiła wino nietknięte, książkę nieruszoną. Zamiast tego otworzyła okno i patrzyła na księżyc, który wisiał nad linią drzew, matowy jak oddech na lustrze.
W końcu wyszła. Nie powiedziała nikomu. Po prostu ubrała się — ta sama bluza, jak chciała Lena — i ruszyła przez puste ulice.
Galeria była zamknięta, ale drzwi do bocznego wejścia zostawiono lekko uchylone. Światło wewnątrz drżało, jakby też się wahało.
Julia weszła.
Lena siedziała na podłodze w dresowych spodniach, z bosymi stopami. Przed nią leżało płótno — jeszcze białe. Obok kubek z wodą, pędzle, wino.
Nie spojrzała od razu.
— Myślałam, że się nie odważysz — powiedziała cicho, bez zaczepki.
— Ja też tak myślałam — odparła Julia.
Usiadła naprzeciwko niej. Cisza trwała kilka sekund, które ciągnęły się jak godziny. Lena sięgnęła po pędzel, zanurzyła go w ciemnej farbie i bez słowa przeciągnęła nim po płótnie — jedną linię, krzywą, miękką.
— Zamknij oczy — poprosiła.
Julia posłuchała.
— Co czujesz?
— Ciszę.
— Gdzie?
— Tu — powiedziała, wskazując palcem na klatkę piersiową.
Lena się zbliżyła. Usiadła za Julią, tuż za jej plecami. Czuła jej oddech na karku. Julia zadrżała, ale się nie odsunęła.
Lena położyła jej dłoń na żebrach. Nie nachalnie. Po prostu — jakby chciała ją poczuć. Palce Leny były ciepłe, silne, nieśpieszne. Zsunęły się powoli w dół, zatrzymały pod piersią. Julia nie poruszyła się ani o milimetr.
— Tu jesteś najcichsza — powiedziała Lena.
— Skąd wiesz?
— Bo tu nie oddychasz.
Julia wciągnęła powietrze, krótko, jakby złapana na gorącym uczynku. Lena nie zabrała ręki. Przeciwnie — uniosła palce do jej szyi, potem do linii żuchwy. Delikatny dotyk, piórkowy, jakby rysowała ją w powietrzu.
— Jesteś cała z napięcia — szepnęła.
— Nie umiem inaczej.
— To spróbuj dziś inaczej. Bez słów.
Julia odwróciła się powoli. Ich twarze dzieliły milimetry. W oczach Leny nie było litości. Była tylko gotowość.
I wtedy Julia zrobiła to, czego bała się najbardziej: położyła dłoń na dłoni Leny. Nie powiedziała nic. Nie zapytała, czy to dobrze. Po prostu pozwoliła, by ciepło ciała przełamało strach.
Lena zbliżyła się jeszcze bardziej. Ich czoła zetknęły się. Usta drżały. Pocałunek był blisko — zbyt blisko — ale nie nastąpił. Nie teraz. Tylko oddech, splecione dłonie, ciało napięte jak struna.
— Jesteś gotowa? — spytała Lena, szeptem, który nie miał nic wspólnego z pożądaniem. Tylko z szacunkiem.
— Jeszcze nie — odpowiedziała Julia, nie odsuwając się. — Ale jestem tu.
I to wystarczyło.
Lena skinęła głową. Dotknęła policzka Julii i uśmiechnęła się.
— To najważniejsze, co ktoś może powiedzieć.
Rozdział 5 — Palce jak światło
Galeria powoli zanurzała się w półmroku. Lena zgasiła górne światło, zostawiając tylko jedną małą lampę w rogu. Dawała ciepły blask — ledwo wystarczający, by widzieć kontury. Ale może właśnie dlatego Julia czuła się… bezpieczniej.
Milczały.
Siedziały blisko, kolano przy kolanie, dłonie nieruchome, oddechy zsynchronizowane jakby przez przypadek — a przecież nie było tu nic przypadkowego.
Julia patrzyła na płótno, na którym Lena zostawiła tylko jedną linię. Ciemną, wygiętą. Jak początek. Jak oddech.
— Dlaczego tylko jedna kreska? — spytała cicho.
— Bo czasem mniej mówi więcej — odpowiedziała Lena, nie patrząc na obraz, tylko na Julię. — I bo niektóre linie są bardziej uczciwe, zanim je zapełnisz.
Julia odwróciła głowę. Ich twarze znów były blisko, ale tym razem już bez pytania.
— Chciałam cię pocałować wczoraj — powiedziała Lena.
— Wiem — Julia uśmiechnęła się nieśmiało.
— Ale ty nie byłaś jeszcze gotowa.
— Może nie.
— A dzisiaj?
Julia nie odpowiedziała. Ale przesunęła się o centymetr bliżej. I to wystarczyło.
Lena uniosła rękę. Delikatnie, prawie niewidocznie, dotknęła palcami szyi Julii. Zsunęła się nimi powoli — jak światło po ścianie, jak cień szeptu. Jej kciuk zatrzymał się pod brodą.
Julia zadrżała.
To nie był dotyk, który domagał się czegoś. To był dotyk, który czekał.
Lena pochyliła się. Ich usta zetknęły się w końcu — najpierw ostrożnie, jakby sprawdzały, czy naprawdę mogą. Potem mocniej. I jeszcze mocniej. Aż wszystko przestało istnieć: lampka, galeria, płótno, przeszłość.
Zostały tylko one.
Julia oddała się temu pocałunkowi, jakby nie było jutra. Wsunęła palce w kark Leny, przyciągając ją bliżej, tak blisko, jak tylko można być bez zniknięcia. Jej ciało płonęło, ale nie ze wstydu. Z ulgi. Bo nie musiała już udawać, że nie chce.
Lena całowała ją pewnie, ale nie szybko. Jak ktoś, kto wie, że warto smakować. Jak ktoś, kto nie spieszy się z rozbieraniem ciała, tylko najpierw chce rozebrać ciszę między dwoma sercami.
Kiedy oderwały się od siebie, były już inne.
— Jesteś ciepła — powiedziała Lena szeptem.
— Ty też.
— Chcę cię namalować z pamięci — dodała Lena. — Ale nie dzisiaj. Dzisiaj… chcę cię tylko czuć.
Julia przytaknęła, nie mówiąc ani słowa.
I wtedy Lena położyła głowę na jej ramieniu. Ot, zwyczajnie. Bez dalszego pocałunku. Bez prób.
I Julia pomyślała, że to najbardziej intymny dotyk, jaki przeżyła od lat, oddychała powoli, niemal świadomie. Wyczuwała każdy mięsień Leny, jej zapach — lekko dymny, jakby dotknięty farbą i powietrzem. Jej głowa spoczywała na ramieniu Julii, i mimo że nie ruszały się, wszystko w tej chwili drgało.
— Nie sądziłam, że to będzie takie spokojne — powiedziała Julia w końcu. — Myślałam, że jak już… się zacznie, to będzie jak burza.
Lena uśmiechnęła się delikatnie.
— Burze są przereklamowane. Wolę poranne mgły.
Julia zaśmiała się cicho. Jej dłoń nieświadomie sięgnęła do ręki Leny i zamknęła ją we własnej. Ich palce pasowały do siebie tak, jakby zawsze miały tam być.
Nie było potrzeby się spieszyć.
Nie było już pytań.
Tylko przestrzeń.
Minuty przeszły w godziny. W końcu Lena wstała, przeciągnęła się, a jej bluzka uniosła się lekko, odsłaniając linię bioder. Julia odwróciła wzrok — nie z zawstydzenia, lecz z szacunku. Albo z lęku, że spojrzenie mogłoby być zbyt głośne.
Lena sięgnęła po płaszcz.
— Chodź — powiedziała cicho. — Pokażę ci coś.
Wyszły z galerii. Noc była już głęboka, ale ciepła. Niebo bezchmurne, księżyc jasny jak namalowany.
Szły bez słowa. Przez park, przez ścieżkę, którą znała tylko Lena. Julia była w niej — w jej tempie, w jej tajemnicy.
Dotarły do wzgórza. Poniżej rozciągała się zatoka, nieruchoma i czarna jak tusz. Nad wodą unosiła się cisza, jakby świat wstrzymał oddech.
Lena usiadła na ławce. Julia obok.
— Tutaj maluję w głowie — powiedziała Lena. — Kiedy mam za dużo obrazów, a za mało płótna.
— A co teraz widzisz?
— Ciebie. I siebie. Ale nie razem. Obok.
Julia zadrżała.
— Czy to źle?
— Nie. To pierwszy krok.
Siedziały tam długo. Julia położyła głowę na kolanach Leny, zamknęła oczy. Lena głaskała jej włosy.
To nie była namiętność, która domaga się rozwiązania. To było coś głębszego. Dotyk, który uczy obecności.
W końcu wróciły do domu.
W środku galeria znów przyjęła ich jak azyl. Światła nie zapalały. Julia zdjęła buty, Lena narzuciła na nią cienki szal.
Zatrzymały się na środku pokoju. Twarzą w twarz. Blisko. Zbyt blisko, by udawać obojętność.
Julia pierwsza podniosła dłoń. Dotknęła ramienia Leny. Czuła ciepło pod palcami. Delikatność skóry. Przesunęła się wyżej — do szyi, do linii żuchwy.
Pocałowały się ponownie. Dłużej. Głębiej. Ale wciąż spokojnie. Jakby czas się rozciągnął tylko dla nich.
Lena zsunęła z Julii szalik. Julia dotknęła brzegu jej bluzki. Ich oddechy przyspieszyły, ale nadal bez pośpiechu. Były jak fala, która unosiła się i opadała.
Delikatnie.
Świadomie.
Kiedy rozebrały się do bielizny, Julia spojrzała na ciało Leny jak na dzieło sztuki — nie do podziwiania, lecz do zrozumienia. Każda blizna, każdy cień, każde zgięcie — miało sens.
Lena prowadziła ją przez tę noc. Nie dominowała. Raczej otwierała. Jak drzwi, które Julia zawsze chciała uchylić, ale nigdy nie odważyła się wejść do środka.
Kiedy Julia dotknęła jej skóry, poczuła, jak wszystkie poprzednie dni wreszcie się układają. Że wszystko wcześniej prowadziło do tego momentu.
Ich ciała splatały się powoli. Cicho. Bez krzyku.
Jak modlitwa.
Potem leżały wtulone w siebie.
— Nigdy nie miałam czegoś takiego — powiedziała Julia.
— Bo może nigdy nie pozwoliłaś, żeby to się wydarzyło.
— Myślisz, że to się powtórzy?
— Jeśli nie uciekniesz — odpowiedziała Lena, całując ją w czoło.
Julia zamknęła oczy.
W tym momencie wiedziała, że już nigdzie nie musi iść.
Bo była tam, gdzie chciała być od zawsze.
Rozdział 6 — Rano wszystko się rozdziera
Julia obudziła się wcześnie. Zbyt wcześnie. Słońce jeszcze nie zdążyło wejść do środka, ale blade światło poranka przeciskało się przez szczeliny w drewnianej konstrukcji garażu. Przykryta pledem, jeszcze otulona ciepłem ciała Leny, poczuła… panikę.
Nie wiedziała, co ją obudziło — może własne drżenie, może cisza, która nie była już tą samą, co wczoraj. Teraz była ciężka. Jakby rzeczywistość przyszła sprawdzić, czy Julia naprawdę miała czelność czuć coś więcej.
Lena jeszcze spała. Jej oddech był głęboki, spokojny. Włosy opadały jej na policzek. Wyglądała tak… bezbronnie zwyczajnie, że Julia musiała odwrócić wzrok.
Nagle obraz poprzedniego wieczoru znów przesunął się przez jej głowę jak film: dotyk, pocałunek, dłoń na szyi, głowa na ramieniu.
To było prawdziwe. A przez to — nie do zniesienia.
Julia wstała, powoli, jakby się czegoś wstydziła. Na palcach. Nie żeby nie obudzić Leny — raczej, żeby nie zostawić po sobie śladu.
Nie założyła stanika. Wcisnęła się w bluzę, która jeszcze pachniała farbą. Zimny zamek błyskawiczny przeciął jej brzuch jak wyrzut sumienia. Sięgnęła po buty.
Zanim wyszła, spojrzała jeszcze raz. Lena przekręciła się na bok, coś zamruczała przez sen. Na ustach miała cień uśmiechu.
Julia poczuła łzy pod powiekami, ale połknęła je jak gorzką pigułkę.
Nie zostawiła liściku. Nie zadzwoniła później. Nie napisała. Po prostu zniknęła.
W pensjonacie było jeszcze cicho. Tylko radio w kuchni szeptało coś o prognozie pogody.
— Gorąco, ale możliwe burze wieczorem — mówiła pogodynka. — Typowe dla sierpnia.
Julia weszła pod prysznic i pozwoliła zimnej wodzie obmyć ze skóry resztki nocy. Jakby to, co się wydarzyło, można było zmyć. Jakby Lena została tylko cieniem między łopatkami.
Ale ciało pamiętało. Usta nadal miały jej smak.
Dłonie — drżały.
Lena obudziła się sama.
Na początku myślała, że Julia wyszła do łazienki. Potem, że poszła do pensjonatu po coś. Ale po godzinie wiedziała już: uciekła.
Nie zostawiła nic. Ani wiadomości, ani śladu. Nawet kieliszka nie przesunęła. Lena usiadła na podłodze i przez chwilę tylko patrzyła na puste miejsce, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej było ciepło.
Wstała. Podeszła do sztalugi.
Wzięła farbę i jednym zdecydowanym ruchem pociągnęła przez pustą linię grubą smugę czerni. Potem drugą. I trzecią. Aż obraz zniknął pod warstwą gniewu.
Gniewu, że znów dała się dotknąć.
Gniewu, że znów pomyślała, że to coś może znaczyć.
Ale przede wszystkim — że mimo wszystko nie przestała chcieć więcej.
Lena długo stała przed tym zamalowanym płótnem. W dłoni nadal trzymała pędzel, jakby nie mogła się zdecydować, czy rzucić go w kąt, czy dalej zadawać nim ciosy.
Ale po kilku minutach tylko upuściła go na podłogę. Puchł cicho, rozlewając kropelkę czarnej farby jak łzę.
W kuchni zagotowała wodę, ale nie zrobiła herbaty. Przelała ją do zlewu. Usiadła przy stole i patrzyła w przestrzeń. Telefon leżał obok, ekran pusty. Żadnej wiadomości.
Nie prosiła o obietnice, ale może gdzieś w środku naiwnie wierzyła, że Julia zostanie chociaż na śniadanie. Że to, co było między nimi — te dotknięcia, ten szeptany oddech — że to zostawi ślad, jak kreda na dłoni.
Ale nie.
Julia zniknęła. Bez hałasu, bez pożegnania, bez odwagi.
W pensjonacie Julia siedziała na łóżku, z nogami podciągniętymi do klatki piersiowej. Miała wrażenie, że wszystko w niej się cofnęło — odwaga, ciało, głos.
Czuła coś między winą a strachem. Jakby obudziła się po zbyt pięknym śnie i nie umiała w nim dłużej zostać.
Wiedziała, że Lena będzie ranna. Że będzie próbować zrozumieć. Ale Julia sama nie rozumiała. Jak można chcieć kogoś tak bardzo… i jednocześnie chcieć uciec?
Pod prysznicem nie zmyła niczego. Na skórze została pamięć pocałunku. Na języku — echo jej imienia.
Zaczęła pakować walizkę. Powoli. Mechanicznie.
Przy każdej rzeczy, którą składała, miała wrażenie, że wymazuje kolejny fragment siebie, który zostawiła w tamtej galerii.
Lena nie wychodziła przez cały dzień. Nie odebrała telefonu od przyjaciółki, nie otworzyła drzwi sąsiadce, która przyniosła pomidory. Po prostu siedziała i słuchała starej płyty. Winyl trzeszczał w tle, jakby miał własne uczucia.
Wieczorem wypiła jedno wino. Potem drugie. Nie upiła się — nie dała sobie tej ulgi. Po prostu pozwoliła, żeby smutek rozsiadł się wygodnie w fotelu.
Nie płakała.
Ale kiedy spojrzała na palce — pamiętały skórę Julii. Kiedy dotknęła ust — czuły, że ktoś z nich zszedł.
Wzięła nowy szkicownik.
I zamiast rysować Julii twarz, narysowała tylko dwie dłonie — rozłączone. Jedna znikała. Druga czekała.
na wersję, która pokazuje, że została — fizycznie, ale uciekła emocjonalnie:
Julia została w pensjonacie.
Wieczorem leżała na łóżku, z zasłoniętymi oknami, jakby światło mogło z niej coś jeszcze wydobyć. Nie oglądała telewizji. Nie pisała. Tylko patrzyła w sufit, jakby szukała w nim odpowiedzi.
W głowie dudniło jedno zdanie:
„Znowu nie potrafiłam zostać — tam, gdzie naprawdę byłam.”
Nie uciekła z miasta. Ale uciekła od niej.
Od siebie.
Zamknęła się w pokoju, w którym ściany nie miały twarzy Leny. Myślała, że to wystarczy, by oddychać.
Ale powietrze nadal pachniało jej skórą.
Rozdział 7 — Nic się nie stało
Następnego dnia Julia wstała o świcie. Zbyt wcześnie, jak na kobietę, która nie miała nic do zrobienia.
Słońce jeszcze nie zdążyło wejść do środka, ale blade światło poranka przeciskało się przez szczeliny w drewnianej konstrukcji garażu. Przykryta pledem, jeszcze otulona ciepłem ciała Leny, poczuła… panikę.
Nie wiedziała, co ją obudziło — może własne drżenie, może cisza, która nie była już tą samą, co wczoraj. Teraz była ciężka. Jakby rzeczywistość przyszła sprawdzić, czy Julia naprawdę miała czelność czuć coś więcej.
Lena jeszcze spała. Jej oddech był głęboki, spokojny. Włosy opadały jej na policzek. Wyglądała tak… bezbronnie zwyczajnie, że Julia musiała odwrócić wzrok.
Nagle obraz poprzedniego wieczoru znów przesunął się przez jej głowę jak film: dotyk, pocałunek, dłoń na szyi, głowa na ramieniu.
To było prawdziwe. A przez to — nie do zniesienia.
Julia wstała, powoli, jakby się czegoś wstydziła. Na palcach. Nie żeby nie obudzić Leny — raczej, żeby nie zostawić po sobie śladu.
Nie założyła stanika. Wcisnęła się w bluzę, która jeszcze pachniała farbą. Zimny zamek błyskawiczny przeciął jej brzuch jak wyrzut sumienia. Sięgnęła po buty.
Zanim wyszła, spojrzała jeszcze raz. Lena przekręciła się na bok, coś zamruczała przez sen. Na ustach miała cień uśmiechu.
Julia poczuła łzy pod powiekami, ale połknęła je jak gorzką pigułkę.
Nie zostawiła liściku. Nie zadzwoniła później. Nie napisała. Po prostu zniknęła.
W pensjonacie było jeszcze cicho. Tylko radio w kuchni szeptało coś o prognozie pogody.
— Gorąco, ale możliwe burze wieczorem — mówiła pogodynka. — Typowe dla sierpnia.
Julia weszła pod prysznic i pozwoliła zimnej wodzie obmyć ze skóry resztki nocy. Jakby to, co się wydarzyło, można było zmyć. Jakby Lena została tylko cieniem między łopatkami.
Ale ciało pamiętało. Usta nadal miały jej smak.
Dłonie — drżały.
Lena obudziła się sama.
Na początku myślała, że Julia wyszła do łazienki. Potem, że poszła do pensjonatu po coś. Ale po godzinie wiedziała już: uciekła.
Nie zostawiła nic. Ani wiadomości, ani śladu. Nawet kieliszka nie przesunęła. Lena usiadła na podłodze i przez chwilę tylko patrzyła na puste miejsce, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej było ciepło.
Wstała. Podeszła do sztalugi.
Wzięła farbę i jednym zdecydowanym ruchem pociągnęła przez pustą linię grubą smugę czerni. Potem drugą. I trzecią. Aż obraz zniknął pod warstwą gniewu.
Gniewu, że znów dała się dotknąć.
Gniewu, że znów pomyślała, że to coś może znaczyć.
Ale przede wszystkim — że mimo wszystko nie przestała chcieć więcej.
Dzień mijał powoli. Noc stała się ciężka, a Julia czuła, jakby miała na sobie nie tylko brak ciała Leny, ale coś, co nie pozwalało jej oddychać. Po prostu była.
Za oknem światło zmieniało kolor, ale ona nie miała siły, by się ruszyć. Czuła się zawieszona, jakby każda minuta miała ją przygnieść. Ale jednocześnie była na tyle pusta, że wszystko jej spływało.
Nie chciała się odwrócić, nie chciała zadzwonić. Nie chciała powiedzieć niczego.
Kiedy wróciła do pensjonatu, od razu usiadła przy oknie. Czuła się tak, jakby odległość, która teraz ich dzieliła, nie była pustką. Była cieniem. I to był cień, który dało się przeżyć.
Mogła wrócić do tego miejsca, ale tak jak wtedy — nie będzie mogła wejść w to samo okno. Kiedy wyszła z tamtego pokoju, pozbawiła go zbyt wielu rzeczy, żeby mogła do niego wrócić.
Była na skraju, stojąc między dwoma światami. Po tej stronie — noc, która wyczuwała jej ból, a po drugiej — tylko ona.
Rozdział 8 — Kawa z brzoskwinią
Julia długo krążyła po miasteczku, zanim weszła do kawiarni.
Nie miała planu. Ani ochoty. Ani siły. Ale ciało ją tam prowadziło — jakby wiedziało, że coś się wydarzy. Może spotkanie. Może kara. Może tylko ten głupi zapach brzoskwiniowego ciasta, którego Lena tak nienawidziła, a które teraz świdrowało jej nozdrza.
W środku było duszno. Klimatyzacja działała tylko teoretycznie. Cicho brzęczała, jakby przypominała, że nikt tu nie liczy na chłód.
Julia zajęła stolik w rogu. Z dala od okna. Zamówiła kawę i ciasto, którego nie miała zamiaru zjeść. Obok niej siedziała para starszych ludzi, którzy rozmawiali szeptem o pogodzie i o tym, czy dziś będą gofry.
I wtedy drzwi zadzwoniły.
Lena.
Jakby nadeszła z innego świata. Z innego języka. Niosła w sobie niepowiedziane. Włosy spięte w niedbały kok, T-shirt z rozlanym plamą farby, lniane spodnie. I ten sam sposób chodzenia: swobodny, jakby przestrzeń ustępowała jej sama z siebie.
Julia zesztywniała. Palce zacisnęły się na łyżeczce. Spojrzała w filiżankę, jakby chciała się w niej ukryć.
Lena podeszła bez pytania. Bez proszenia. Usiadła naprzeciwko.
— Brzoskwiniowe? — zapytała z uśmiechem.
— Z przyzwyczajenia — odparła Julia, nie patrząc.
— Aha. A ja z przyzwyczajenia zamówiłabym espresso i wyszła po dwóch łykach. Ale dziś… — Lena rozejrzała się — dziś mogę zrobić wyjątek.
Zamówiła cappuccino. Kiedy kelnerka odeszła, zapadła cisza.
Nie taka zwykła. Taka, co drapie w gardle.
— Więc… — zaczęła Lena, przeciągając dłoń po krawędzi stołu — wyspałaś się po swojej ucieczce?
Julia uniosła wzrok. Spotkała jej oczy. I od razu poczuła, jakby coś ją ściągnęło z powrotem do galerii. Do tamtej nocy. Do tego momentu, gdy Lena położyła jej dłoń na żebrach i szepnęła, że tu jesteś najcichsza.
— Przepraszam — powiedziała w końcu. — Nie umiałam zostać.
— A umiałaś zniknąć bez słowa? — Lena uniosła brew. Nie była zła. Była smutna. I to bolało bardziej.
— Bałam się. Siebie. Ciebie. Że to… że coś we mnie się ruszyło i nie umiałam tego utrzymać.
— I postanowiłaś udawać, że nic się nie wydarzyło?
— Tak — wyszeptała Julia. — Próbowałam.
— I jak ci idzie?
Cisza.
Lena roześmiała się krótko. Nie złośliwie. Raczej z rezygnacją. Jak ktoś, kto zna już odpowiedź i nie potrzebuje jej słyszeć.
— Wiesz, to zabawne — powiedziała po chwili. — Ja przez całe życie spotykam ludzi, którzy mnie nie chcą. Ale ty jesteś pierwsza, która mnie chce i… ucieka, bo to działa.
— To nie takie proste — Julia z trudem powstrzymała drżenie głosu.
— Zawsze jest proste. Tylko przerażająco prawdziwe.
Przyniesiono kawy. Lena dolała sobie mleka. Zrobiła to powoli, z taką dbałością o każdy gest, że Julia miała ochotę ją pocałować od nowa. Tak po prostu. Za sposób, w jaki trzyma filiżankę. Za to, że tu jest.
— Powiedz mi jedno — powiedziała Lena, kiedy kelnerka odeszła. — Czy wtedy, tej nocy, coś czułaś?
Julia spojrzała na nią. W głębi duszy wiedziała, że to pytanie rozstrzygnie wszystko. Nie chodziło o wyznanie. Ani o deklaracje. Chodziło o uczciwość.
— Tak — powiedziała. — Czułam, że ktoś mnie widzi. I to mnie przeraziło.
Lena skinęła głową.
— Ja też się bałam — przyznała cicho. — Ale zostałam.
— Wiem. I właśnie dlatego nie wiedziałam, co z tym zrobić.
Zjadły ciasto powoli. A może tylko grzebały widelcem. W ciszy, która wreszcie nie bolała. Była… zawieszeniem broni.
Po chwili Lena sięgnęła po torebkę i wyciągnęła mały szkicownik. Otworzyła go na stronie z niedokończonym rysunkiem kobiety — sylwetka, z zamkniętymi oczami, dłoń na karku, włosy rozwiane.
— To ty — powiedziała.
Julia przyjęła szkic bez słowa. Dotknęła papieru.
— Nie wyglądam tu na przestraszoną.
— Bo rysowałam to, co widziałam, nie to, co ukrywałaś.
Zamilkły.
Potem Lena wstała.
— Nie musisz teraz nic mówić — powiedziała. — I nie chcę cię namawiać. Ale jeśli kiedykolwiek znów uznasz, że warto przestać udawać… moja galeria nie ma drzwi na klucz.
— Wiem — odpowiedziała Julia.
Lena uśmiechnęła się i wyszła. Zostawiła po sobie pusty kieliszek z pianką, ślad palca na stoliku i szkicownik, który Julia nie oddała.
I nagle zrozumiała, że czasem najgorsze nie jest to, że ktoś odchodzi. Najgorsze jest to, że zostawia po sobie kawałek prawdy, której nie da się już z siebie wypchnąć.
Rozdział 9 — „Nie pytaj mnie o chłopaków”
Morze było spokojne, prawie nieruchome, jakby zapomniało, że powinno się ruszać. Sierpniowy wieczór owijał plażę welonem mgły, a piasek pod nogami był jeszcze ciepły po całym dniu nasłonecznienia.
Julia szła boso, niosąc sandały w ręce. Nie zamierzała nikogo spotkać. Nie planowała niczego. Ale coś w niej domagało się ruchu — choćby wzdłuż linii brzegu, między falą a wspomnieniem.
I wtedy ją zobaczyła.
Lena siedziała na mokrym piasku, kolana podciągnięte, papieros w dłoni. Obok leżała torba z farbami. Jak zawsze. Jakby nigdy nie rozdzielała życia od pracy.
Julia zawahała się. Powinna była zawrócić. Albo przejść obojętnie. Ale nogi niosły ją dalej.
— Nie wiedziałam, że palisz — rzuciła, zatrzymując się kilka kroków od niej.
Lena spojrzała. Jej twarz była oświetlona tylko odbiciem księżyca. Zmęczona. Surowa.
— Tylko kiedy się boję albo kiedy jest za cicho — odpowiedziała.
— Teraz się boisz?
— Zawsze trochę.
Julia usiadła obok, ale nie za blisko. Dzielił je metr i kilkanaście wspomnień, których nie dało się cofnąć.
Przez chwilę siedziały w milczeniu. Wiatr poruszał ich włosami. Morze nie mówiło nic. Może czekało.
— A ty? — zapytała Lena. — Też chodzisz tutaj tylko, gdy chcesz uciec?
— Ja już nie wiem, czy chodzę, czy uciekam.
— To też odpowiedź.
Lena zaciągnęła się, a potem zgasiła niedopałek w piasku. Odwróciła głowę w stronę Julii.
— Mogę zadać pytanie?
Julia skinęła głową, zbyt zmęczona, by udawać pewność.
— Dlaczego boisz się mnie dotknąć?
To nie było brutalne pytanie. Nie było oskarżeniem. Brzmiało jak prośba o mapę. Albo o drogowskaz.
Julia westchnęła. Przesunęła dłoń po piasku.
— Nie boisz się mnie — dodała Lena, nie czekając. — Bo już mnie pocałowałaś. Leżałyśmy razem. Oddychałyśmy tym samym powietrzem. Więc… to nie ja. To coś innego.
— Chcesz wiedzieć o chłopakach? — spytała Julia.
Lena uniosła brew.
— Nie pytam o chłopaków.
— A powinnaś.
— Dlaczego?
Julia spojrzała przed siebie. Nie patrzyła na Lenę. Nie mogła.
— Miałam ich kilku. Ale jednego… jednego prawie poślubiłam. I nie dlatego, że go kochałam. Ale dlatego, że wydawało się to prostsze.
— Co się stało?
— Złamał mi żebro. Raz. Nie mocno. Tak, żeby nie było siniaka. A potem przepraszał. I wtedy pomyślałam, że… może miłość po prostu tak wygląda.
Lena nie powiedziała nic. Nie szok, nie dramat. Tylko cisza, która pozwalała powiedzieć dalej.
— Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat. I zero odwagi. Uciekałam do pracy, do ludzi, do książek. Ale on był wszędzie. I kiedy w końcu odeszłam, obiecałam sobie jedno: już nigdy nikt mnie nie złamie. Ani fizycznie. Ani emocjonalnie.
— I dlatego mnie unikasz?
— Bo ty mnie nie łamiesz. Ty mnie… rozszczelniasz.
Lena zamknęła oczy. Jakby chciała zapamiętać to słowo.
— A ty? — zapytała Julia po chwili. — Miałaś kiedyś kobietę, która została?
Lena zaśmiała się, krótko, smutno.
— Nie. Zawsze byłam tą „pierwszą”. Albo „ostatnią”. Nigdy „na zawsze”.
— To boli?
— Czasami. Ale ostatnio bardziej boli, że mogłabym być tą, która zostanie — i ktoś by uciekł mimo to.
Julia odwróciła się do niej. Położyła dłoń na jej ramieniu. Delikatnie. Tak, jakby dotykała pęknięcia w porcelanie.
— Nie wiem, czy potrafię jeszcze ufać komuś do końca.
— Ja nie chcę „do końca” — szepnęła Lena. — Ja chcę choćby jeden wieczór, który będzie naprawdę. Bez rozejścia. Bez kalkulacji. Bez wymówek.
Zapadła cisza. Ale tym razem była inna.
Tym razem obie ją dzieliły.
Julia pochyliła się. Nie całowała. Tylko oparła czoło o ramię Leny.
— Nie pytaj mnie o chłopaków — powiedziała cicho. — Nie pytaj o przeszłość. Bo ona zawsze kłamie.
— Nie muszę pytać. Już wszystko wiem.