Tyle mam do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć, tyle mam wspomnień, że nie wiem, które są ważne i warto je opisać. Tyle mam w sobie uczuć, a nie wiem jak je wszystkie nazwać. A to przecież szczególna część moich wspomnień z podróży, szczególna jak miejsce, które Tajlandia ma w moim sercu. Tajlandia, kraina uśmiechu, od sześćdziesięciu milionów wiecznie uśmiechniętych Tajów, przez niezliczone oblicza uśmiechniętego Buddy aż po moją starą gębę, która jak tylko samolot dotknie pasa lotniska Suvarnabhumi w Bangkoku, wygładza się i pogodnieje bez użycia cudownych maści i kremów. I od tej chwili wszystko już jest inaczej, jak bym przeniknął na drugą stronę lustra. Alter ego miejsca, gdzie się urodziłem, gdzie mieszkam i gdzie pewnie umrę. Miejsce, które czasem wydaje mi się tak nierealne, że zastanawiam się, czy go sobie nie wymyśliłem. A jednak mogę go dotknąć, poczuć i posmakować, od tego pierwszego oddechu, gdy wychodząc z terminalu lotniska dopada mnie swoim gorącym i wilgotnym pocałunkiem, zapachem, hałasem i wszechobecnym ruchem. I wtedy czuję, że żyję naprawdę.
„Welcome in the Land of Smiles”
Bangkok
Są takie miejsca na świecie, gdzie jedni już nigdy nie chcą wracać, a drudzy żyć już bez nich nie potrafią. Czy Bangkok może budzić aż tak skrajne emocje? Pewnie tak, choć zaryzykuję tezę, że tych pierwszych nie ma dużo, o czym świadczy ponad 16 milionów turystów rok w rok odwiedzających miasto.
Z drugiej jednak strony, tak na zwykłą ludzką logikę, kto chciałby żyć w najgorętszej stolicy w świecie (sic), w nieustannym smogu, smrodzie spalin z milionów samochodów, stać godzinami w legendarnych już korkach, w nieustannym tłoku i gwarze ulic, od czasu do czasu zlewanych tropikalnym deszczem, co czasem kończy się nawet zalewaniem połowy miasta.
Czemu więc rok w rok miliony obcych szturmują Bangkok po raz pierwszy, a inne miliony po raz drugi, trzeci i kolejny? Ilu z nich, jak pewien australijski kucharz, wpadli tylko na tydzień, a mieszkają tu już 25 lat? W okolicach Khao San Road można jeszcze spotkać żywe skamieniałości w postaci hippisów, którzy przyjechali tu w latach sześćdziesiątych i zostali na zawsze.
Co sprawia, że Bangkok potrafi wciągnąć takiego faranga (to takie słowo, jak „białas” po tajsku) po same uszy i nie chce go puścić? Że nie ma dnia w moim życiu, żebym o nim, choć w myślach nie wspomniał? Tak jest i już, co ja się będę zastanawiał, mnie tam pasuje po prostu. Ja się w Bangkoku czuję jak ryba w wodzie, ja tam żyję naprawdę i tylko to się liczy.
To miasto — gigant, oficjalnie ma około 9 milionów mieszkańców, ale w rzeczywistości, co najmniej 12. Ilu ich jest naprawdę nie wie nikt. Urbanistyka? Nic takiego tu nie istnieje. Nie ma żadnego planu zagospodarowania miasta, buduje się, co kto i gdzie chce, przynajmniej tak to wygląda. To rodzi oczywiście kłopoty komunikacyjne, więc jak część miasta się zablokuje to wtedy robią nową autostradę, nową napowietrzną kolej, albo jedno i drugie. I tak od jednego kryzysu do następnego. Co będzie jutro? A kogo to obchodzi, żyje się dziś, tu i teraz.
„Przejezdna” pozostała już tylko rzeka. Dlatego mój ulubiony środek transportu to tramwaj wodny, który w korkach nie stoi, no prawie, bo czasem trzeba czekać na miejsce na przystani. Ale już podobno jest pomysł zabudowania Chao Phrai autostradami po obu stronach. To dopiero będzie atrakcja turystyczna, autostrady na rzece. Znając Tajów nie odrzucałbym tego pomysłu jako szalonego- pamiętajmy, że rzecz dzieje się w Bangkoku. Dodajmy do tego 35 stopniowy upał, 90% wilgotności oraz czarne od dymu powietrze, które praktycznie nie nadaje się do oddychania i „witamy w Bangkoku”.
Ale są też miejsca, gdzie jest tak cicho, że bez trudu słychać śpiew ptaków, szmer wody i szelest wiatru w liściach drzew. Czasem wystarczy wejść w bramę, by po jej drugiej stronie znaleźć się w tropikalnym ogrodzie, w którym można odpocząć od wielkomiejskiego szaleństwa. To kolejna cecha Bangkoku, od tłoku do pustki jeden krok.
Jest tu ponad tysiąc buddyjskich świątyń, gdzie panuje zupełnie inna atmosfera- tu nikt się nie śpieszy, nikt głośno nie rozmawia, tu spotkasz się z Buddą sam na sam i wyjdziesz uśmiechnięty, jak On. Kto nie wierzy niech sprawdzi, To działa, naprawdę.
Są też duże parki miejskie, z kopią nowojorskiego „Central Park” włącznie. I nie jest to przypadek, Tajowie a właściwie Azjaci, lubią kopiować, wszyscy tego doświadczamy kupując „markowe” towary za umiarkowane pieniądze. Na towarach jednak się nie kończy, czego „Central Park” w Bangkoku jest świadectwem.
Jest też wielkie ZOO i mnóstwo pomniejszych oaz zieleni, co w przypadku stolicy Tajlandii za każdym razem znaczy coś absolutnie kunsztownego. Oni żadnego krzewu nie zostawią w spokoju, każdy musi być piękny i często gęsto strzygą wszystko w kunsztowne rzeźby, nawet na ulicy.
Jak już pisałem, przez środek miasta płynie rzeka, szeroka rzeka. Mostów jest tylko kilka, ale za to odpowiednio wielkich. Komunikację w poprzek i wzdłuż zapewniają tramwaje wodne, promy, łódki i co tylko pływa. W samym centrum chaos jest taki, że można na to godzinami patrzeć. A od czasu do czasu przepływają jeszcze barki z towarami, przebijając się przez to całe szaleństwo w drodze z północy kraju do portu i z powrotem.
Miasto zbudowano na bagnach- jeszcze kilkadziesiąt lat temu poruszano się po nim misterną siecią kanałów. Dziś większość kanałów zakopano, a te, które pozostały, ciągną się pod ulicami. Kilka z nich służy jednak do dziś, jako arterie komunikacyjne; warto skorzystać, wrażenia niezapomniane. Po drugiej, czyli prawej stronie rzeki Bangkok przypomina właśnie swoje stare czasy. Są tam prawie wyłącznie kanały i klasyczna niska, drewniana zabudowa, wieżowców prawie nie ma, a całość przypomina jedną wielką, bardzo wielką tajską wioskę.
Życie toczy się tu zupełnie inaczej niż na lewym brzegu rzeki, jest spokojne i leniwe jak woda w kanałach. Dla mieszkańca Warszawy od razu nasuwa się analogia, my mamy w zasadzie tak samo.
I na końcu jeszcze dwie rzeczy, kto wie czy nie najważniejsze. To handel i jedzenie. O zakupach w Bangkoku krążą po świecie legendy i słusznie, bo nie bardzo sobie wyobrażam, czego nie można tu kupić. Mamy tu całą dzielnicę pełną ogromnych domów towarowych i bazarów, mamy największy bazar w Azji, mamy w każdej dzielnicy kolejny wielki bazar, mamy setki a może tysiące lokalnych bazarków. Sklepów i sklepów pełno wszędzie. Mamy handel uliczny i naręczny.
I wielkie transakcje zawierane w tysiącach hoteli, z których część wręcz się specjalizuje w obsłudze klientów przyjeżdżających w celach handlowych. No właśnie, byłbym zapomniał o hotelach. Ale to jest truizm, bo skoro przyjeżdżają tu rocznie miliony ludzi, to muszą gdzieś nocować. Od Shangri La (na zdjęciu) do nędznych hotelików w okolicach Khao San Road, do wyboru do koloru, co klient sobie życzy i na co go stać. Jest tego tyle, że zawsze coś się znajdzie.
No i na koniec, kto wie, czy nie najważniejsze, jedzenie. Kuchnia tajska to kuchnia fuzji, od wpływów z Indii, po indonezyjskie a z północy chińskie. Poza tym w Bangkoku jest kuchnia każda, a na pewno każda azjatycka. I ta każda kuchnia jest w każdym miejscu, bo oni jedzą zawsze i wszędzie. Nie ma takiej pory dnia ani nocy, żeby nie była dobra na przekąszenie, co nieco. Albo więcej, niż co nieco, albo jeszcze więcej. Bangkok je 24/7, a mało kto na ulicy nie rusza ustami, bo właśnie coś przeżuwa. To miasto jedzenia, a najsmaczniejsze rzeczy są po prostu na ulicach.
To nie tylko stolica Tajlandii, to stolica jedzenia. Tylko ten jeden powód wystarczy, żeby tu przyjechać. Jak lubisz jeść, to furda tam uganianie się po całej Tajlandii, furda tam wyspy i zabytki. Przyjedź do Bangkoku i jedz, jak wrócisz żywy, to opowiesz, jeśli wrócisz oczywiście. Bo Bangkok może Cię wciągnąć w swoje szpony i nigdy nie wypuścić. Więc zanim kupisz bilet lotniczy z nagłówkiem BKK, dobrze się zastanów, bo to nie będzie kolejne miasto do zaliczenia, to jest Bangkok.
Suvarnabhumi, brama Tajlandii
Większość przyjeżdżających do Bangkoku zaczyna swoje spotkanie z miastem od międzynarodowego lotniska Suvarnabhumi, choć może się zdarzyć, że część przylatuje na stare lotnisko międzynarodowe Don Muang, ale dziś obsługuje ono tylko loty wewnętrzne i połączenia azjatyckie. Lecąc z Europy zawsze trafimy na Suvarnabhumi. To stosunkowo nowy port lotniczy, otwarty w 2006 roku. Choć nie należy do ścisłej czołówki światowych gigantów, to jednak robi wrażenie, zwłaszcza na przybyszu z Polski. A już na pewno po przesiadce w Kijowie, jak to było za pierwszym razem, gdy lecieliśmy do Bangkoku w 2006 roku. Charakterystyczną cechą terminala są dwa ciągi komunikacyjne, łączące centralny budynek z pirsami dla samolotów. Oba mają po około dwa kilometry długości- gdyby nie taśmociągi byłoby trudno. A i tak jedzie się, jedzie i jedzie, a między kolejnymi sekcjami idzie, idzie i idzie. Od sklepu do sklepu, od sklepu …
Co mnie zawsze szczególnie ujmuje po przylocie, komunikaty wygłaszane przez głośniki. Od razu wiemy, że mieniliśmy kontynent i wszystko będzie inne. Śpiewny damski głos, zapowiadający coś niewątpliwie ważnego po tajsku, brzmi jak godowa muzyka rajskiego ptaka, taki słodki, taki śpiewny i taki kompletnie niezrozumiały. Teraz, gdy z wiadomych względów, musiałem zmienić mój zawodzący „allahu akbar” dzwonek w telefonie, wybrałem właśnie taką zapowiedź z Suvarnabhumi.
Druga rzecz, która zawsze kojarzy mi się z przylotem do Bangkoku to storczyki, całe ściany storczyków. Myślałem, że to plastik, ale jak zobaczyłem panią, która je podlewa, zszedłem z taśmociągu i sprawdziłem. Wszystkie są absolutnie prawdziwe i rosną w półmroku, tylko przy sztucznym świetle.
Nie brakuje też innych zdobnych elementów oznajmiających, wylądowałeś w Tajlandii, nie gdzie indziej. Do tego plaga naszych czasów, czyli reklamy. Już na lotnisku można kręćka dostać od błyskających po oczach ledowych ekranów, a to dopiero wstęp do tego, co w tej materii Tajlandia ma do zaoferowania. To chyba najgorsza dla turysty strona tego kraju- czasem mam wrażenie, że jest jeszcze gorzej niż w Polsce, choćby się wydawało, że to nie jest możliwe. A jednak.
Tu możecie podziwiać ikonograficzny fragment buddyjskiej świątyni w otoczeniu palm, oczywiście też prawdziwych. Jak wszędzie, przyloty gdzie zmęczony pasażer spędza jak najmniej czasu i skąd chce po nastogodzinnym locie jak najprędzej się wydostać, są raczej skromne w wystroju. Suvarnabhumi też swój przepych pokazuje dopiero odlatującym pasażerom.
Ale po kolei, najpierw trzeba tymi korytarzami dotrzeć do sali zwanej „Immigration”. Tu odbywa się kontrola paszportowa, dla nas od paru lat z racji zniesienia wiz jest to zwykła formalność. Poza oczywiście godzinami szczytu, gdy można w kolejce postać dobrą godzinę. No chyba, że- jak ostatnio autor- kuśtykamy o lasce, co dla uprzejmej obsługi jest powodem do przepchnięcia delikwenta bez kolejki. Jakby mnie tak ta noga nie bolała, to nawet by mi się podobało.
Zdjęcie poniżej zrobiłem o trzeciej w nocy. To najlepsza godzina przylotu, bo nikogo nie ma. Jak przylecieliśmy w tym roku w południe, to dopiero było. Zamiast pustych przestrzeni i przysypiającego personelu, wszędzie kłębił się nieprzebrany tłum przybyszów z całego świata. A obsługa uwija się jak w ukropie żeby nad tym wszystkim zapanować.
Po załatwieniu spraw pobytu, maksymalnie 30 dni bez wizy, można odebrać bagaż, przejść przez zieloną bramkę „nothing to declare” i koniec zabawy. Raz mnie tam zatrzymali. Wzięli walizki do prześwietlenia i jedną nawet otworzyli, pytanie, dlaczego? Żebyście zobaczyli minę celniczki, gdy oglądała kabanosy, krakowską suchą i żółty ser w kształcie „lasek dynamitu”, bezcenna. Popatrzyła na mnie pytającym wzrokiem, po jaką cholerę Pan przywozi z Europy jedzenie do kraju, gdzie, co jak co, ale jedzenie jest po prostu legendarne. Cóż miałem powiedzieć, że i tak fart, bo żona chciała bigos w słoikach zabrać. I to było moje jedyne spotkanie z tajskim systemem celnym.
Teraz trzeba dojechać do hotelu. Tajlandia w zakresie organizacji podróży, od małych po wielkie, jest krajem nieograniczonych możliwości. I tak jest w przypadku transportu z Suvarnabhumi do odległego o 35 kilometrów miasta. Zacznijmy od tego, że wyjście jest na poziomie drugim. Mamy tam dwa środki komunikacji, limuzyny i autobusy. Limuzynę raczej odradzam, bo kosztuje co najmniej 1000 BHT. Tyle samo co taksówka z Warszawy do Modlina, odległość też podobna. Tu dostaniemy za to prawdziwą limuzynę.
Niemniej jednak wywalanie pieniędzy nie leży w mojej skąpej naturze, więc proponuję tańsze alternatywy. Na tym poziomie mamy cztery linie autobusu „Airport Express”. Do kultowego Khao San Area jedzie linia AE2, koszt to 150 BHT od pasażera. Można też zjechać ruchomymi schodami lub windą piętro niżej na „Level One”, tam są miejskie taksówki.
Jak wszędzie na świecie, jest z tym cały cyrk, choć odkąd w Tajlandii jest stan wojenny, taksówkarze grzecznie włączają taksometr bez upominania. Wcześniej było tak, że nawet po dzikiej awanturze nie mieli zamiaru. Nie ma natomiast żadnych „dzikich” taksówkarzy, bo nie wolno tam po prostu wjechać. Przyjezdny powinien znaleźć stolik opisany „Taxi Counter”, gdzie obsługa lotniska odbiera zamówienie, tłumaczy taksówkarzowi i daje nam pokwitowanie z numerem taksówkarza- jakby coś było nie tak, wiadomo kogo szukać. Wystarczy iść z tym na posterunek Policji Turystycznej. To oczywiście tak na wszelki wypadek, bo o żadnych problemach nie słyszałem.
Co do owego Taxi Counter, to przypomina mi się, jak kiedyś przylecieliśmy z Kijowa w środku nocy, dwie młode Tajki spały w najlepsze z głowami na blacie stolika, a ja wydarłem się z znienacka, że goście przyjechali, a one śpią. Wszyscy wokół się śmiali, one też. Tak właśnie wygląda tajskie poczucie humoru. Więc jak na przykład walniesz się głową w niską framugę drzwi, to nikt Cię żałować nie będzie, za to śmiać się będą wszyscy, ty też powinieneś, choć boli jak cholera. To jedna z ich cech narodowych, że śmieją się tak samo z cudzego i swojego wypadku.
Ile to kosztuje? A jakby nie liczyć zawsze wychodzi coś koło 450 BHT. Tyle biorą bez licznika i niewiele mniej wyjdzie jak kierowca włączy licznik. Do wskazania należy doliczyć 50 BHT opłaty lotniskowej. I opłaty za autostradę, które płaci klient, to jest raz 45 i drugi raz 25 BHT.
Tak więc taksówka kosztuje równe pół ceny limuzyny. Uwaga na bagaże, bo pół bagażnika zajmuje butla z gazem i więcej niż jedna standardowa walizka tam nie wejdzie. Trzy osoby z walizkami się zwykłą taksówką nie zabiorą. Są też duże taksówki za 750 BHT, zabierają do 5 osób i sporo bagażu. Jest też inny „patent” na tańszą taksówkę, trzeba wjechać na „Level 4”, odloty, i tam złapać taksówkę, która przywiozła pasażera na lotnisko. Ponieważ obsługa lotniska dosłownie wypycha ich z parkingu, są bardziej skłonni do negocjacji ceny.
Dla najbardziej oszczędnych proponuję darmowy transfer lotniskowym autobusem na przystanek autobusów miejskich i dalekobieżnych w obrębie lotniska. Stamtąd można pojechać do miasta za jakieś 50 BHT od głowy. Ale szybko to nie będzie, a znalezienie mapy z prawdziwą trasą takiego autobusu i to jeszcze z przystankami, o to już graniczy z cudem. Komunikacja autobusowa w Bangkoku jest świetna i tania, ale ma swoje zagwozdki, o czym później.
Pozostaje sprawa, dokąd jedziemy? Większość hoteli na swoich stronach ma możliwość wydrukowania mapki dojazdu dla taksówkarza, więc wszystko wydaje się proste. Ale nie do końca tak jest. Po pierwsze, Tajowie mają taką magiczną właściwość, że map nie potrafią czytać. Wystarczy zresztą kupić w Tajlandii jakąkolwiek mapę, na przykład Bangkoku, i porównać z rzeczywistością, odległości i kąty są czasem zupełnie inne. I każda mapa też jest inna, już dawno zrezygnowałem z ich używania.
Ale oprócz mapy mają przecież dokładny adres. Mimo to, bardzo często jest tak, że kierowca dzwoni do hotelu i rozmawia dobre dziesięć minut zanim oznajmi z Tajskim uśmiechem, że wszystko jest w porządku. O czym tyle rozmawiali? A kto go tam wie. I jeszcze jedno, jak się zgubi, to będzie jeździł aż do skutku, czyli do przypadkowego trafienia w cel, choć to nie jest najlepszy pomysł. Ale do porażki to żaden Taj się nie przyzna, nie ma mowy. W ostateczności zostawia pasażerów gdziekolwiek. Po czym pokazuje ręką w dowolnym kierunku, mówiąc, że to już dwa kroki stąd. Znajomi niedawno zostali dostarczeni około 400 takich dwu kroków od hotelu. A nawigacji satelitarnej nie widziałem, choć kosztuje grosze, widocznie dla Taja to ujma na honorze, już lepiej gości w polu zostawić, niż zdać się na maszynę.
Droga do miasta wiedzie prostą jak strzelił autostradą, która miejscami ma pięć, a zwykle, co najmniej trzy pasy. Zależnie od miejsca docelowego, wpadamy na jedną z autostrad idących górą nad miastem albo zjeżdżamy na dół, prosto w zatłoczone ulice Bangkoku.
Ostatnią opcją są podziemia lotniska, skąd można pojechać, za około 150 BHT, o ile dobrze pamiętam, szybką koleją dojazdową. Pociąg jedzie wysoko nad ziemią, po specjalnym betonowym szlaku z prędkością 160 km/h. Do celu, czyli stacji Phaya Thai, dojeżdża w około 15 minut.
Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Phaya Thai jest po środku niczego i na przykład do starego Bangkoku trzeba jeszcze czymś dojechać ze cztery kilometry. Za to pasażerowie biznesowi mogą wysiąść po drodze na Makkasan Terminal, w samym środku dzielnicy biznesu i handlu.
To było na tyle o przylotach, teraz kilka uwag, jak się stąd wylatuje.
Z roku na rok tłok na Suvarbabhumi rośnie. Daje się to szczególnie odczuć na odlotach. W godzinach szczytu jest naprawdę niedobrze. Polacy, przyzwyczajeni do mniejszego ruchu na naszych lotniskach, nie traktują poważnie konieczności wcześniejszego przyjazdu, ale tu naprawdę może być problem.
Zwłaszcza, gdy mamy pecha i trafimy na loty A380 do Chin lub Zatoki Arabskiej. Wtedy niech wszyscy Bogowie wszystkich religii mają Was w opiece. Kiedyś, w samym środku nocy, bo o 02:30, mieliśmy samolot do Kijowa. Do momentu oddania bagażu wszystko szło sprawnie. Gdy doszliśmy do kontroli bezpieczeństwa, szok, szok i przerażenie. Nie było gdzie palca wcisnąć, ludzi jak w metrze, w godzinach szczytu, a prawie wszyscy pasażerowie w kolejkach to oczywiście członkowie plemienia Han.
Odstaliśmy swoje, kolej na kontrolę paszportową. Tu jest jeszcze gorzej, na 40 minut przed odlotem poprosiłem tajskiego oficera o pomoc. Spytał, kiedy mamy odlot i machnął ręką z lekceważenuiem, kupa czasu. Taka to była kupa czasu, że lecieliśmy dwa kilometry biegiem i wpadliśmy do samolotu pięć minut przed zamknięciem drzwi.
Ale w nastepnym roku było pusto i tylko wiatr hulał nocą po przestronnych halach. Za to „jazz” był wcześniej. Bo oprócz ludu Han, z którego około 300 milionów zaczęło latać po całym świecie, jest jeszcze „lud Zatoki”. Tych jest mniej, ale są zdecydowanie bogatsi. Na dodatek prosto z pustyni trafili do normalnego świata, co czasem rodzi dziwne reperkusje.
Wracaliśmy do Polski Quatar Airlines, z przesiadką w macierzystym porcie. Były dwa samoloty, B777 o 20:00 i A380 o 20:40, oba odprawiali jednocześnie. Już to wystarczy, żeby było naprawdę gorąco. Ale to, co się działo przy odprawie było naprawdę wyjątkowe. Oto koczowniczy „lud Zatoki” przybył na lotnisko całymi, wielopokoleniowymi rodzinami o dzietności, która naszych demografów przyprawiłaby o palpitacje serca. Wszyscy obładowani walizami, walizkami, torbami, torebkami, pakunkami, siatkami … można tak bez końca.
Wyglądali dokładnie, jak ich przodkowie ładujący karawanę wielbłądów. Ale tym razem mieli lecieć samolotem. Ilość nadbagażu była po prostu monstrualna. Po około pół godzinie wkładania i zdejmowania tego z wagi zaczęło się przepakowywanie z waliz do plastikowych torebek „na pokład”, na każdego członka licznej rodziny po dziesięć.
Stewardessa dostała szału, gdyby miała kałasznikowa to mielibyśmy „zamach terrorystyczny” we wszystkich mediach świata. W końcu odesłała ich do specjalnego kantoru, gdzie płaci się za nadbagaż. Odprawa jednej tylko rodziny trwała 45 minut. Ale oni nawet się nie zdenerwowali, im to zupełnie nie przeszkadzało, oni mieli czas. Chodzili we wszystkie strony, wkładali te torby na wagę i zdejmowali, pakowali i rozpakowywali, wychodzili gdzieś i wracali, cały czas na luzie. A co wielbłądy im uciekną? Czy jestem złośliwym rasistą? Oczywiście, że tak. Ale nie mam wolnych kilku tysięcy dolarów, żeby płacić za dodatkowe bilety, bo nie zdążyłem na samolot. Im to powiewa, ale mnie nie. Dlatego wolę być na Suvarnabhumi trzy godziny przed wylotem, co nas tym razem uratowało.
Na pożegnanie Tajlandia w perfidny sposób łamie serca turystów, bo po przebrnięciu wszystkich formalności i kontroli lądujemy w cudownym świecie „Land of Smiles”. Nieważne, co sprzedają w licznych sklepach i stoiskach, ważne jak to wygląda, oni na koniec chcą się po prostu pochwalić, a mają czym. Można nawet zrobić sobie ostatnie pamiątkowe zdjęcia, a to na podwodnym tle „rafy koralowej”, a to księcia i księżniczki z tajskiej bajki. Aż żal wyjeżdżać, i o to właśnie chodzi.
New Siam 2
Od 2010 roku mieszkamy zawsze w tym samym hotelu a właściwie „domu gościnnym”, jak by to brzmiało w dosłownym tłumaczeniu. Bo jak coś jest dobre, to po co zmieniać? Trochę to kłóci się z naszą naczelną zasadą poznawania coraz to nowych miejsc, ale po to są zasady, żeby były od nich wyjątki.
Ale od początku. Gdy przyjechaliśmy po raz pierwszy sami do Bangkoku, nie miałem pojęcia, gdzie będzie najlepiej mieszkać. Tak sobie umyśliłem, że raczej nie w tym szaleństwie Pratunam, gdzie nocowała nas Triada, ale za to bliżej głównych zabytków miasta. Oznacza to, że szukałem czegoś w najstarszej dzielnicy Bangkoku, określanej mianem Old Bangkok. No i się udało, mieszkaliśmy w zasięgu spaceru od kilku z głównych atrakcji miasta w hotelu Royal Palace na wielkim skrzyżowaniu koło jeszcze większego placu Sanam Luang. Wtedy też trafiliśmy po raz pierwszy na słynną Khao San Road, mekkę plecakowych turystów z całego świata.
Tak nam się spodobało, że następnym razem postanowiłem, że poszukam noclegu gdzieś tam właśnie. Ale chciałem też w nocy spać, a na samej Khao San Road to raczej niemożliwe. Lubię ludzi, lecz tysiące homo podobno sapiens chodzące sobie prawie po głowach, w tym połowa pijana w sztok, to może być fajne towarzystwo, ale nie na całą dobę. Już poprzednio znaleźliśmy położoną niejako „po sąsiedzku” Thanon Rambuttri, gdzie jest zdecydowanie spokojniej. Dalej, drogą eliminacji doszedłem do New Siam 2. Jak sama nazwa wskazuje, jest ich więcej niż jeden, a dokładnie już pięć. New Siam 1,2 i 3 oraz Riverside- ten ostatni nad rzeką i wyższej klasy. Od 2016 roku doszedł jeszcze New Siam Palace View na Rong Mai Alley, też w pobliżu. Nazwa wzięła się stąd, że z wyższych pięter widać w oddali Pałac Królewski.
Zapytałem żonę, czy chce basen, ale pokój bez lodówki, czy lodówkę, ale bez basenu? Chciała basen, więc padło na New Siam 2. Zresztą lodówki już są w pokojach, a w pozostałych basenów nie zbudowali.
Tak dokładnie, to nasz hotel położony jest przy czymś, co tu nazywa się „trok”, czyli zaułek po naszemu. Ten nazywa się Trok Rong Mai, ale recepcja jest od Phra Athit Road. Generalnie jednak zalicza się go do hoteli na ulicy Rambuttri. Proste jak budowa Tajskiego cepa.
Standardem nie odbiega od większości takich hoteli w okolicy, ale ma basen i odgrodzony jest od nocnego życia Thanon Rambuttri przejściem pod sąsiednim do hotelu budynkiem, też hotelem zresztą. Dlatego jest cichutko, ale wystarczy minuta spaceru i jesteśmy w samym centrum nocnego życia. To się nazywa lokalizacja.
Na zdjęciu widać pełną fasadę hotelu, tam gdzie kończy się zaułek, wystarczy skręcić w lewo i już jesteśmy w samym środku wydarzeń.
Kolejną zaletą tego miejsca jest charakter tego miejsca. To nie jest klasyczny hotel, nikt tu nie zatrzymuje się też na dłużej. Mam wrażenie, że jak jesteśmy tu cztery dni, to już się zasiedzieliśmy. Cały Bangkok jest „hubem” biznesowym i turystycznym, goście „naszego” hotelu zwykle właśnie skądś przyjechali i zaraz dokądś jadą. Panuje atmosfera absolutnej tymczasowości i ulotności, totalnego melanżu i mieszaniny ras, kultur i zachowań.
My też się do tego przykładamy, bo nie raz i nie dwa wyjeżdżamy i wracamy za tydzień, dwa, a nawet trzy. Zjeżdżamy się z Polski różnymi lotami, a czasem z innych krajów Azji, rozstajemy się, bo każdy wraca innym samolotem, albo po prostu ktoś jedzie dalej, w inną stronę. Ruch jak w ulu. O właśnie Kinga i Aleksander przylecieli z Moskwy, my już jesteśmy od wczoraj, a Wiesława z żoną spotkamy za trzy dni w Singapurze. Tak nam się porobiło, wystarczyło przestać się bać, otworzyć się na świat i korzystać.
Kolejna zaleta New Siam 2, to kompletny brak zainteresowania klientami ze strony hotelu. Nawet pokoi nie sprzątają. Po co mają sprzątać, jeśli po pierwsze mało kto tu więcej niż dwie doby mieszka, a po drugie i tak wraca się wyłącznie na noc, więc nie ma kiedy nabrudzić. Ale tak naprawdę, to sprzątają, tyle że wyłącznie na życzenie gościa, nie chce, jego sprawa. Na każdym piętrze stoi wózek, gdzie można znaleźć czystą pościel, ręczniki, mydełka, szampon i przydziałową wodę przyłóżkową. Czego więcej trzeba?
Pokoje są skromne, ale wyposażone we wszystko, czego potrzebujemy, zwłaszcza odkąd są lodówki. Na uwagę zasługuje sejf, gdyż daje poczucie bezpieczeństwa dokumentów i pieniędzy. No i jest sterylnie czysto, ale to w Tajlandii absolutny standard, więc inaczej być nie może.
Na dole jest oczywiście restauracja, ale gotują tu za porządnie jak dla mnie, zdecydowanie wolę jeść na ulicy. Niemniej jednak wieczorami można posiedzieć w ogródku, gdy nie pada albo w lobby, gdy pada, popić i poskubać, co kto lubi. Na uwagę zasługuje fakt, że wyszynk działa całą noc, a i małe przegryzki też można kupić w recepcji gdy restauracja już zamknięta.
No i basen, czynny od rana do dziewiątej wieczorem, wyznacznik luksusu, bo w Bangkoku nie każdy hotel ma choćby oczko wodne, a już w tej okolicy to naprawdę rzadkość. Możliwość schłodzenia się i odprężenia po godzinach spędzonych na gonitwach po mieście bywa bezcenna.
Hotel zapewnia oczywiście standardowe usługi prania, prasowania, transportu na lotniska i kilka wycieczek po okolicy Bangkoku. Więc póki będzie tak jak jest, nie spodziewam się żadnych zmian. Spotkałem kiedyś w recepcji gościa, któremu o tym powiedziałem, a on na to: ”Ja byłem tu pierwszy raz czternaście lat temu, jak tylko go otworzyli”, więc jeszcze mamy przed sobą perspektywę.
Thanon Rambuttri
Mieszkam w Warszawie na ulicy, która krzyżuje się sama ze sobą i nic nie jest w stanie tego przebić. Ale Rambuttri niewiele brakuje, ciągnie się i ciągnie, a także zakręca i zakręca, aż staje się równoległa do samej siebie. Ale może zacznijmy podróż po tej ulicy od wyjścia z New Siam 2, skoro już tam mieszkamy. Na murze szkoły wojskowej, naprzeciwko, ktoś umieścił tabliczkę z napisem „Way to Khaosan”, tym razem w wersji jednowyrazowej. Idziemy więc tym tropem. Po przejściu pod budynkiem na końcu uliczki, gdzie zresztą w niektórych godzinach serwują bardzo, bardzo tajskie jedzenie na trzech kulawych stolikach, wychodzimy na Thanon Rambuttri właśnie.
O, dokładnie tu gdzie widać pomarańczową taksówkę. Po lewej jeden z tutejszych „gościńców”, a widoczna po prawej ciemna furgonetka to nocny koktajl bar, na razie nieczynny. Idąc w stronę skąd zrobiłem zdjęcie, czyli w prawo dostaniemy się na końcu ulicy do tego osławionego skrótu właśnie.
Ale najpierw mamy do dyspozycji cały ciąg ulicznych knajp, czynnych od samego rana aż do późnej nocy. Nazywam to knajpami a nie ulicznymi stoiskami z jedzeniem, bo mają jakieś terytoria, gdzie stoją rozklekotane stoliki obsadzone plastikowymi stołkami oraz „kuchnię”, czyli miejsce gdzie za czymś w rodzaju lady gotują. No i oczywiście zadaszenie. Bez tego nic w Tajlandii się nie obędzie, pada tak często, że zwijanie stolików z powodu oberwania chmury nie wchodzi w rachubę. Dlatego też zwykle całość jest sprytnie okryta, tak że trzeba naprawdę nawałnicy, żeby goście jednak uciekli. Obsługa, jak kapitan, nie schodzi nigdy i prędzej się potopi niż garnki zostawi.
W dzień jest jak widać raczej pustawo, ale wieczorem trudno znaleźć miejsce. Gdy jest nas więcej niż czworo, o znalezieniu wolnego „stolika” można zapomnieć. Co tam podają? Ano tajskie uliczne jedzenie dla białasów, tak to można nazwać. To niby prawdziwe i autentyczne tajskie żarcie, ale tylko z pozoru. Poza standardową „chińszczyzną” ciężko tu trafić na jakieś oryginalne danie. No i wszystko przyprawione jest na miarę „farangów”, bo tajskie potrawy są zwykle tak pikantne, że w naszym pojęciu są kompletnie niejadalne.
Królują tu takie rzeczy, jak: zupa z mleka kokosowego Tom Ka, Zielone curry, Masaman curry, sajgonki, Pad Thai oraz różne smażone ryże i kluski, a dodatkowo świeże ryby. Do tego oczywiście „western kitchen”, czyli przede wszystkim kurczaki z rożna i niezawodne z rana „American Breakfast”.
Mimo pozornej rozmaitości, po kilku dniach człowiek łapie się na stwierdzeniu, że nie na coś zupełnie nowego raczej szans nie ma. Dokładnie jak w Polsce, w barach azjatyckich każda potrawa jest w menu „mnożona” przez wersje z warzywami, kurczakiem, wieprzowiną, owocami morza itp. No, ale to tylko sto metrów jednej ulicy w Bangkoku, to po pierwsze, a po drugie dają to, na co jest popyt. I do „prawdziwej” tajskiej kuchni na ulicy daleko nie ma. Ale o tym potem.
Na samym końcu uliczka zwęża się w wąski chodnik i staje się bardziej „swojska”. Tam mieszkają, pracują, gotują i jedzą miejscowi. I właśnie to, co jedzą zawsze mnie frapowało, niemniej jednak nigdy nie miałem odwagi poprosić, żeby mnie poczęstowali. Przede wszystkim dlatego, że chyba jeszcze nie jestem na to gotowy. Za to moja żona często korzysta z tamtejszej firmy „poprawki krawieckie”, która to składa się z jednej Tajki i jej maszyny do szycia. Obie pod brezentowym daszkiem na ulicy, a ceny bardzo konkurencyjne. Terminy krótkie a jakość wykonania doskonała. I tu właśnie kończy się Thanon Rambuttri.
I tu też jest ów słynny skrót do „Khao-san Road”, tym razem znów napisane inaczej. Wystarczy tylko wejść na pierwsze piętro po schodach i przez żydowską knajpę wychodzimy prosto na Khao San Road. Z drugiej strony też nie ma problemu, bo knajpa ma wielkie napisy po hebrajsku- one naprawdę różnią się od Tajskich, więc łatwo trafić nie jest trudno.
Ale moja ukochana Rambuttri to ta druga, znacznie dłuższa część. Wracamy więc do początku spaceru i tym razem wychodząc z podcieni skręcamy w lewo. Najpierw trafiamy na jedną z niezliczonych w tej okolicy, agencji turystycznych. W takim małym kantorku można kupić i załatwić prawie wszystko, czego można nie tylko potrzebować, ale nawet sobie wymyśleć. Ja uważam ich ofertę za przekraczającą moją wyobraźnię. Transport, w tym lotniczy, wizy, wycieczki, hotele i co tylko da się załatwić w kantorze o rozmiarach rzędu 10 metrów kwadratowych. Mistrzostwo świata, jak będziesz drogi czytelniku potrzebował cokolwiek w zakresie szeroko rozumianych usług turystycznych, nie szukaj wszystkiego osobno tylko wejdź do pierwszej napotkanej agencji, oni Ci to załatwią w „pakiecie”. Jak garnitur na miarę w jeden dzień, ale o tym za chwilę.
Następny jest „sklep u Dziadka”, gdzie sprzedają „mydło i powidło” — moja żona zaopatruje się tak w rzeczy, o jakich się nawet filozofom nie śniło. Jak potrzebujesz czegokolwiek, co kiedyś było produkowane, ale już nie jest, typu naparstki, gumki recepturki, szydełko, wachlarz, świeczki, zapałki czy coś podobnego, to „u dziadka” jest na pewno. Jak nie ma to znaczy, że już ostatecznie przepadło w naszym nowoczesnym świecie.
Dalej jest osobisty krawiec Wiesława. Kiedyś był na odległym o dwieście metrów rogu ulicy, ale pokłócił się z szefem i teraz szyje tu.
Ta część komercyjnej działalności prowadzonej w całej Tajlandii zasługuje na nieco dokładniejsze omówienie. Otóż, żeby się elegancko ubrać, można jechać do Londynu i wydać na garnitur majątek. Można też pojechać do Tajlandii i uszyć sobie taki sam za, sami Państwo widzą na reklamie. Wszyscy bez wyjątku krawcy to Hindusi i to z dziada, pradziada. Szyją z najlepszych materiałów tak, że wszystko pasuje jak ulał. Co szyją? Jak się dobrze przyjrzeć reklamom na szybie, to widać. Nade wszystko królują katalogi Bossa i Armaniego, ale inne też są dostępne. Tak w ogóle, to oni są w stanie uszyć absolutnie wszystko, żaden pomysł nie robi na nich absolutnie wrażenia. Te rodzinne klany zajmują się tym nie dziesiątki, ale setki lat.
Ile trzeba czekać? Jak się sprężą, to im jeden dzień wystarczy, niemniej jednak warto robić to bez zbytniego pośpiechu, wiec trzy dni to czas optymalny. Można też, jak to robi mój brat, obstalować i wziąć pierwszą miarę. Potem pojechać gdzieś dalej, a wracając odebrać gotowe ubrania, z możliwością wykonania poprawek, na co musimy sobie jeden dzień zarezerwować. Efekty są po prostu genialne, brat w „korpo” wygląda lepiej niż członkowie zarządu. Reasumując, jak chcesz się dobrze ubrać, leć do Bangkoku, bilet lotniczy wyjdzie gratis.
Czas na kolejną ikonę Tajlandii, sieć sklepów 7/11. Sieć jest amerykańska i rozprzestrzeniła się nie tylko po Tajlandii, ale także Malezji, Singapurze, Indonezji i kto tam wie gdzie jeszcze. Ja uważam, że tajska wersja jest bezapelacyjnie najlepsza. Sklepy są wszędzie, absolutnie wszędzie. Czynne są w trybie 7/24 i jest w nich wszystko. Poczynając od nastawionej na maksimum klimatyzacji, co daje w efekcie temperaturę około 16 stopni, gdy na zewnątrz jest dobrze ponad trzydzieści. Wejście i wyjście ze sklepu to jak uderzenia obuchem, najpierw zimnym, potem, gorącym. I ten dźwięk otwieranych fotokomórką drzwi, który słyszę gdzieś w podświadomości jeszcze tygodnie po wyjeździe z Tajlandii.
Kończymy na sprawnej i miłej obsłudze a po drodze jest cała masa, przede wszystkim spożywczych towarów, które o każdej porze dnia i nocy mogą być potrzebne. Mówiąc językiem medycznym, w Tajlandii, jeśli chodzi o codzienne zakupy, to 7/11 jest sklepem pierwszego wyboru. Polecam sprawdzić, gdzie jest najbliższy od naszego miejsca zamieszkania sklep, na pewno się przyda. Nie będę opisywał, co tam można kupić, bo musiałbym osobną książkę napisać. Podsumowując, jeśli Tajlandia jest najbardziej przyjaznym krajem dla turystów, to sieć 7/11 na pewno ma w tym spory udział.
Ale chyba już pora, żeby coś zjeść i czegoś się napić. No to właśnie dotarliśmy do „naszego rogu”, gdzie od Rambuttri odchodzi mały zaułek prowadzący do Phra Athid Rd. Tu zwykle się „stołujemy”. I siedzimy godzinami patrząc jak toczy się życie, ludzie chodzą i chodzą, ja jem i jem i pije i piję i na końcu tyję.
Miło jest zacząć dzień od herbaty lub kawy. Jest tu taka miła starsza Pani, która z wózka sprzedaje pyszną ryżową herbatę, zwaną tu Thai Tea. Właśnie ją moja żona konsumuje.
Co do herbaty, to sytuacja w Tajlandii jest bardzo ciekawa. Jeśli siądziesz w knajpie i zamówisz „tea”, to co Ci przyniosą? Zimną „Lipton Ice Tea” z kostkami lodu. A jak będziesz sprytny i zamówisz „hot tea”? To dostaniesz żółtego Liptona na smyczy. A jak w desperacji zamawiasz „hot green tea”? „No have” i posprzątane.
Tajowie nie piją gorącej herbaty, a zielona jest owszem, ale w 7/11 w postaci mrożonych napojów. I to w nieprzeliczalnej mnogości gatunków. Moja żona preferuje wersję z żeńszeniem, mnie żadna nie smakuje. Ale Azjaci mają na tym punkcie kompletnego zajoba, gdzie nie pojedziesz, w jakiej dziurze nie będziesz, w szafie chłodniczej kilkadziesiąt rodzajów napojów z zielonej herbaty. I żadnej na gorąco, a nawet sypkiej czy w saszetkach, nic.
Dlatego też to jedno jedyne stoisko, serwujące na Rambuttri „prawdziwą” herbatę, jest dla nas bezcenne. Co do kawy, sytuacja jest podobna. Kawa to w Tajlandii „Neska” na zimno, z lodem i ogromną ilością słodkiego zagęszczonego mleka. Do tego podają jeszcze cukierniczkę. Są jeszcze kawy 2in1 i 3in1, czyli instant z cukrem i ze śmietaną. Te najbardziej przypominają kawę z ekspresu i właśnie taką 3in1 firmy Moccona tam piję. Jest mocna, słodka i mleczna. A to właśnie lubię. Tym niemniej smakoszy kawy do Tajlandii nie zapraszam.
Pozostańmy jeszcze przy napojach. Przebojem Rambuttri a także całej Tajlandii są „szejki” owocowe. Robi się je w najprostszy sposób, wrzuca do blendera owoce z kostkami lodu, włącza i po dwóch minutach gotowe. Co więc jest w tym szczególnego? A smak, po prostu.
Tajskie owoce same w sobie są mistrzostwem świata, podane w taki sposób zniewalają. Chrzanić siedemdziesiąt trzy hurysy w islamskim raju, dajcie mi szejka z mango, a natychmiast odlatuje do nieba. To ten po prawo, po lewo jest „light”, bo ananasowy. I zamiast ostatniej szklanki wody podajcie mi to, co robią w Chada Cafe, szejk z lichii. To jest owa wisienka na torcie, nic więcej nie powiem, ale lichii w gębie powala.
Są też soki z owoców świeżo wyciskane. To kolejne mistrzostwo smaku. Bratowa zawsze po przyjeździe idzie do najbliższego stoiska i zaczyna od buteleczki soku z pomarańczy, zmrożonego oczywiście. Same pomarańcze są małe, pomarszczone i zielone, ale sok, „Oh My God”, jak wrzeszczą Amerykanki, wiecie kiedy. Polecam też sok z grenadiny, sto milionów jednostek witaminy C, oraz oczywiście z mango. Ten ledwo wypływa z butelki, wolno wpływając swoją duszną, głęboką słodkością na język, wystarczy, bo się chyba z żalu popłaczę. I te ceny, zobaczcie na zdjęciu.
Czas ma śniadanie. Jak już pisałem, na Rambuttri białasy jedzą zwykle coś po amerykańsko europejsku, ale podają też podstawowy tajski „set” dla turystów. Na przykład to, co widać na zdjęciu.
A oto jedno z moich śniadań właśnie.
Dzień zapowiada się upalnie, więc zamówiłem dwa szejki, anansowy i arbuzowy. Do tego szerokie kluski z warzywami w sosie sojowym i kiełbaskę wieprzową na słodko-ostro. Po czymś takim od razu żyć się chce.
Pokrzepieni możemy udać się dalej, tam gdzie zaczyna się królestwo zakupów. Co oni tu sprzedają? Przede wszystkim to samo turystyczne badziewie, co wszędzie indziej w Azji.
Najpierw ciuchy. Tu się przyjeżdża w jednych majtkach, a wyjeżdża z pełną, zwykle nową walizką. Nasz rekord to 7 kg na dwie osoby na Okęciu i 42 kg przy powrocie na Suvarnabhumi. Ponieważ nie mam, w co się ubrać, idę na Rambuttri i kupuję sobie kilka bawełnianych koszulek na całe wakacje. Do tego jedną lub dwie pary Ray Banów i mogę przez miesiąc latać po Azji. W jednych krótkich spodenkach i jednej parze sandałów. Jak coś będzie potrzebne, to się kupi.
Panie oczywiście mają dużo większe potrzeby, więc można tu na ulicy kupić znacznie więcej ciekawych rzeczy. Tak, czy owak są to prawie wyłącznie szmaty dla turystów- amatorów egzotyki muszę zmartwić. Żeby kupić sobie koszulkę z „chińskim” zapięciem albo jedwabną ze storczykami, musiałem się dobrze nachodzić. Międzynarodowa tandeta wypiera to, co dobre już wszędzie. Wszędzie można za to kupić wszelkiej maści T-Shirty, bawełniane spodnie, szarfy, chustki i inne takie tam badziewie.
Po zakupach pora cos zjeść, bo tu zawsze jest odpowiednia pora, żeby jeść. W Tajlandii cos takiego jak posiłki i pory posiłków nie istnieje, je się, gdy się chce. A mnie się chce zawsze.
Za „galerią” handlową otworzyli nową knajpę, chińską. To pierwsza chińska knajpa w okolicach Khao San, na dodatek tania „sieciówka”, chyba z Hongkongu. W środku metalowe stoły i krzesła, wystrój żaden, poza wiatrakami, które są nad każdym stołem. Ale za to serwują prawdziwe chińskie żarcie, nie żadne tam tajskie wariacje na temat sajgonek czy kaczki, że o wieprzu nie wspomnę. A przede wszystkim używają innych przypraw, jest nawet sos sojowy.
Tu dygresja. W tajskiej kuchni, coś takiego jak sos sojowy praktycznie nie istnieje, wszystko solą sosem rybnym. A ten pierwszy można spotkać tylko w rejonach „turystycznych” pod postacią buteleczek firmy „Maggi”. Poza tym próżno szukać tak popularnego do „chińszczyzny” słodkiego sosu chilli, zastępuje go zwykle osty sos chilli, też w zachodniej wersji. Za to pełno jest pojemniczków z suszonym, śmiertelnie groźnym chilli oraz tego samego chilli w zalewie octowej. Czasem można trafić na łagodną odmianę, ale radzę dobrze sprawdzić, zanim się potrawę „dosmaczy”, bo jednym ruchem możemy uzyskać wersję niejadalną. Gdy tylko ją wypatrzyliśmy, wchodzimy do środka. Aleksander zamówił „przekąskę” w postaci różnych rodzajów „smażeniny” w głębokim oleju, co w zasadzie nam już wystarczyło, ale każdy jeszcze coś sobie „domówił”. Ja wziąłem chińską kaczkę i wieprzowinę, czyli boczek. Efekt był taki, że wyjść było ciężko. Aha, była też herbata, zielona i gorąca, po chińsku właśnie.
W dalszej części ulicy, aż do skrzyżowania z Chakrabongse Rd, są większe hotele i restauracje, w tym słynny Rambuttri Village Inn & Plaza. Tu zawsze jest tłok, pełno młodzieży z całego świata. Rano, czyli koło południa, pałaszują swoje „American Breakfast”, a wieczorem przy muzyce techno „Barbecue”. I zapijają to piwem lub drinkami. Pytanie tylko, po co jeżdżą aż do Tajlandii, jak takie „chińskie knajpy” mają u siebie. Nie wiem, bo zawsze skrzętnie te miejsca omijamy.
Po drugiej stronie Chakrabongse Rd też jest ulica Rambuttri, równoległa do Khao San Road, która położona jest na prawo do niej. Na samym rogu jest absolutnie „cool”, można przekąsić sajgonkę lub pierożka z ruchomego grilla, kupić torebkę z pociętymi owocami za 20 BHT, napić się soku lub piwa. W powietrzu unosi się niesamowita mieszanka zapachów i dymów z licznych grillów. Kręci się tu cała masa ludzi, jest bardzo, ale to bardzo azjatycko, zwłaszcza po zapadnięciu nocy. Tu można naprawdę dobrze zjeść, dobrze i po tajsku. Po lewej stronie jest kilka ulicznych knajp, które serwują dużo mniej kompromisową kuchnię tajską. Proszę tylko popatrzeć, na to, co ma do zaoferowania znana „mamuśka” z jednym zębem z przodu.
I co, aż chce się siąść i jeść. Od razu widać, że to autentyk, a nie podróbka dla turystów. „Mama” zamyka dość wcześnie, wiec radzę przyjść na przykład na śniadanie- zdjęcie zrobiłem koło południa. Wieczorem też oczywiście jest co zjeść w kilku kolejno po sobie następujących ulicznych restauracjach. Szczególnie polecam świeże, smażone ryby. Ja nie jadam morskich stworzeń, ale obie Gosie świata nie widzą dopóki coś jest jeszcze na talerzu.
Reszta ulicy jest bardzo podobna do Khao San Road, wiec nie będę tego fragmentu opisywał. Zresztą, turystyczne wykorzystanie Rambuttri wzięło się z tego, że na Khao San już zabrakło miejsca i siłą rzeczy oko turystycznego cyklonu pochłonęło sąsiednią ulicę. Dziś na Rambuttri też zaczyna brakować miejsca, tylko czekać aż padnie następna, zamieniając się ze spokojnej uliczki w szaloną imprezownię czynną 7/24. Sytuacja jest dynamiczna, ale ta akurat cecha odnosi się do całego Bangkoku, wszystko się tu nieustannie zmienia i nikt nigdy nie wie, w jakim to wszystko pójdzie kierunku. A wszelkie ruchy dyscyplinujące napotykają taki opór materii, że o żadnych sztywnych zasadach nawet mowy nie ma. Jeśli Polacy potrafią wszystko tak wykręcić, żeby na ich wyszło to Tajowie tym bardziej. Ostatnio poszła plota, że władze miasta chcą zakazać sprzedaży jedzenia na ulicach. Po trzech dniach rozpętało się takie piekło w całym Internecie, że nawet, jeśli mieli taki pomysł to umarł zanim się narodził.
Obie ulice są zresztą połączone handlowymi pasażami pod budynkami. W tej części pełno jest większych hoteli i większych restauracji nastawionych na duże grupy młodzieży. We wszystkich jest olbrzymi ruch i hałas, nie lubię tego miejsca, staram się nie bywać, więc pozwólcie, że na tym spacer zakończę i wrócę na „naszą” stronę Thanon Rambuttri- przecież trzeba jeszcze coś przekąsić, popić i co nieco wziąć ze sobą do hotelu, bo w nocy też się jeść i pić może zachcieć. A i chodzenie spać bez poprzedzającej przekąski jest bardzo nie Tajskie.
Poświęciłem Rambuttri tyle miejsca, bo po prostu kocham tam być. Mógłbym o niej i o tym, co tam widziałem, zjadłem i przeżyłem opowiadać godzinami. Nie wiem, czy Bangkok byłby dla mnie tak ważny, gdyby nie ta mała uliczka. I marzę o tym, by kiedyś, choć raz w życiu przyjechać tam na dłużej, żeby po prostu tam być i nigdzie indziej się nie wybierać. Może kiedyś.
A na razie płaczę, bo czas wracać do Polski, a Rambuttri płacze razem ze mną.
Good bye red brick Road.
Khao San Road
Nazwę tej ulicy zna każdy „backpaper” na świecie, to środek pajęczej sieci oplatającej całą Azję. Nie znam nikogo, kto podróżując po Azji własnymi ścieżkami, nie zajrzał tu, choć na chwilę. Od tej, w sumie wąskiej i niespecjalnie długiej uliczki, zaczęła się era masowej turystyki w Tajlandii. To jakby kompletne alter ego pierwszego w Tajlandii kurortu, czyli Pattayi. I turyści zupełnie inni.
Zamiast trzydziestopiętrowych, białych pięciogwiazdkowych hoteli, mamy tu niskie i obdrapane „gościńce”, gdzie o jakichkolwiek gwiazdkach trzeba zapomnieć. Zamiast bogatych amerykanów, w co najmniej średnim wieku obwieszonych złotem i młodymi Tajkami, dominuje tu młodzież z całego świata, z kieszeniami raczej świecącymi pustką niż złotymi kartami kredytowymi. To oni właśnie stworzyli modę na zwiedzanie Azji i całego świata, z wielkimi plecakami, w które zaobierają cały swój dom. I to właśnie tu, na Khao San Road, jest główny punkt zborny całej tej menażerii. Jeśli mówimy o tyglu kultur, ras i narodów to Khao San Road jest absolutnie jego wzorcem. Tu spotykają się wszyscy, bez wyjątku. Tu są prawdziwe „narody zjednoczone”, a nie nad rzeką Hudson w Nowym Jorku.
Jeśli chcesz zobaczyć na własne oczy, że wszyscy ze wszystkimi mogą żyć w absolutnej zgodzie. Jeśli chcesz zmieszać się z tym międzynarodowym tłumem, poznać jak to jest być integralną częścią całego, zgromadzonego w jednym miejscu świata, to zapraszamy na Khao San Road o każdej porze dnia czy nocy.
Na tym właśnie polega fenomen tej ulicy, tu każdy znajdzie swoje miejsce, tu pies z kulawą nogą się za tobą nie obejrzy. Nawet wtedy, gdy jesteś młodą Japonką, spacerującą z błyskającymi czerwono czułkami na głowie. Wieczorem jest tu z dziesięć tysięcy ludzi, z czego połowa dobrze pijanych i nigdy nie widziałem żadnej awantury. W Polsce nie do pomyślenia. Niby jest tu i komisariat Policji, zaraz na samym rogu ulicy, niby co jakiś czas przez tłum przeciska się policyjny samochód, ale interweniującej policji w życiu nie widziałem. Witamy w świecie melanżu.
Kto chce się w tym zanurzyć, niech wynajmie pokój w którymś z przyległych do Khao San Road hoteli. Najlepiej bez klimatyzacji, za całe 200 BHT. I jeszcze z oknami wychodzącymi na ulicę, rozrywka zagwarantowana całą dobę.
No dobra, ale co poza tym. Jak już wspomniałem, to przede wszystkim centrum przesiadkowe, bez końca, na okrągło ktoś przyjeżdża, ktoś wyjeżdża. Więc ciągną się jedna za drugą, to w jedną to w drugą stronę ulicy, karawany „backpapersów” tak objuczonych, że ich spoza bagaży nie widać. Zostaną na noc czy dwie, zabalują, wymienią się swoimi wrażeniami z innymi, im podobnymi i w drogę.
Stąd w każdej kamienicy na Khao San Road jest jakaś agencja turystyczna i kantor wymiany walut. A ostatnio, co parę metrów, bankomat. I knajpy, knajpy, knajpy. A w każdej muzyka tak głośna, że myśli własnych nie słychać. Biorąc pod uwagę, że jedna przylega do drugiej, razem tworzy to całkiem nową „jakość” muzyczną.
Rzeczywisty mikst gatunków i stylów, „absolutly live”. Nie obyło się niestety od inwazji wszechobecnych marek, ale to tylko pryszcz na dupie, nie warto zwracać na nie uwagi. Jest mieszanina kultur, jest mieszanina jedzenia. A przybytków oznaczonych podobiznami amerykańskich pułkowników i tym podobnymi można, a nawet nie warto odwiedzać.
„Menu” na Khao San Road, jak wszystko tu, wygląda jakby je układał absolutnie szalony kucharz. Żadnego składu i ładu w tym nie ma. Zaczyna się od ulicznych sprzedawców „warzyw”. Jak na „warzywniak” to asortyment rzeczywiście jest mocno egzotyczny. Za nim już „idzie” sklep wiozący poporcjowane owoce, a tuż przed nią kapelusz z Chiang Mai, na głowie Pani handlującej z ręki kiczowatymi pamiątkami z północy. Po bokach, albo na środku, albo gdziekolwiek, są wózki gdzie gotuje się najbardziej znane danie kuchni tajskiej, Pad Thai, czyli po prostu makaron po tajsku. Za porcję z samym jajkiem zapłacimy 20 BHT, najdroższa wersja z krewetkami kosztuje 50 BHT. W duecie, zwykle można też dostać sajgonki, 20 BHT za trzy sztuki.
Ale nie zdziwcie się, jak traficie nagle na turecki kebab w bułce. Są tu też restauracje hinduskie, co akurat jest bardzo typowe dla całej Tajlandii. No i piwsko ponad wszystko. Króluje Chang, od małych puszek po trzy litrowe wieże. I tym właśnie towarzystwo „dowala” się aż pod korek. No i nigdzie nie sprawdzają dowodów.
Można tu też kilka rzeczy kupić, to znaczy pewnie kilka tysięcy różnych rzeczy. Oprócz stoisk handlowych szczelnie wypełniających brzegi ulicy, są jeszcze pasaże handlowe pod domami, ciągnące się aż do sąsiednich ulic. Czego tam nie ma?
To jest najwłaściwsze pytanie. Kiedyś obiecałem koledze, który ma straszną słabość do noszenia koszmarnych koszulek, że mu kupię na Khao San Road taką, której nosić na pewno nie będzie. I tu mnie wyśmiał, zapewniając, że aż tak strasznych nie ma. Ale na Khao San Road są. Nie nosi.
Jak tego Wam mało, to mam jeszcze jedną propozycję w podobnym stylu. Widziałem kiedyś T-shirty z obrazami Klimta, ale pożałowałem pieniędzy a teraz żałuję, że pożałowałem, chociaż tanie nie były. W Wiedniu rozeszłyby się jak świeże bułki, ale 600 BHT za koszulkę, na Khao San?
Co do miejscowych cen, to można w Bangkoku kupować taniej, ale nie ma dramatu, jak komuś się nie chce jeździć po mieście, to polecam miejscowe sklepy i stoiska. Ceny są do negocjacji, ale bez przesady. W Tajlandii rzadko udaje się obniżyć cenę wyjściową nawet o 20%- to nie suk arabski. Dlatego też proszę nie wyjeżdżać z propozycją zakupu za 10% proponowanej ceny, bo to zachowanie bardzo dla Tajów obraźliwe i nic już wtedy nie załatwisz.
Moja żona stała się zdecydowaną miłośniczką „galerii” Khao San, jak tylko nogę postawimy w Bangkoku, już słyszę „Idziemy na Khao?”. No to biorę duuuużą torbę i idziemy. Ile kilogramów z stamtąd przywiozłem, nie pamiętam, ale mało tego nie było. Nawet walizki na to wszystko musiałem kupować. Nie ja jeden zresztą, bo sklepy z walizkami mają tu ogromne wzięcie. Stąd też są na prawie każdym rogu.
Na koniec chciałem Wam pokazać paradę z okazji urodzin Jej Wysokości Królowej, którą spotkaliśmy na Khao San Road. I jak ich wszystkich nie kochać, no jak?
Stary Bangkok
Stary Bangkok, w przewodnikach z angielska zwany Old Bangkok, to dziś dzielnica Rattanakosin. Gdy miasto powstawało, było to całe miasto, stąd właśnie wzięła się nazwa Stary Bangkok. Na mapie wyraźnie widać, że jest ona ograniczona kanałami od reszty miasta. Stąd też niekiedy można się spotkać z określeniem Rattanakosin Island. Cała dzielnica jest jakby „otulona” przez ogromne zakole, bardzo tu już szerokiej, Chao Phraya River. Od północy ogranicza ją rejon Khao San Road, a na południu tereny Pałacu Królewskiego i najstarszej w Bangkoku świątyni Wat Pho. A w samym środku jest miejski ratusz z dużym placem, przy którym stoi największa w mieście huśtawka.
Jak już jesteśmy przy huśtawce, to może kilka zdań opisujących ten bardzo niezwykły element w krajobrazie miasta.
Huśtawka nie służyła do zabawy, lecz miała wymiar ściśle religijny. Według starożytnej hinduskiej epopei, gdy Brahma stworzył świat wysłał Shivę, by o niego dbał. Gdy Shiva wyszedł z Ziemi, węże Naga owinęły się wokół góry w celu utrzymania jej w miejscu. Gdy Shiva ustabilizował ziemię, Naga przeniosły się do mórz.
Ceremonia z huśtawką była inscenizacją tej historii. Filary Giant Swing reprezentują góry, natomiast okrągła podstawa reprezentuje ziemię i morza. W czasie ceremonii Bramini używając huśtawki próbują złapać worek złota, zawieszony na 15 metrowym słupie z bambusa. Kto złapie złoto móże je zatrzymać. Ale to był nie lada wyczyn i zgony były częstsze niż sukcesy. Ceremonia huśtawki była jedną z 12 królewskich uroczystości, które odbywały się w pierwszym miesiącu tajskiego kalendarza księżycowego w królestwie Sukhothai. Ceremonia została przeniesiona do drugiego miesiąca księżycowego we wczesnym okresie Rattanakosin na początku XIX wieku, czyli właśnie w to miejsce. Dziś nie ma ani ceremonii, ani huśtawki, został tylko stelaż, który wyznacza sam środek dawnej stolicy Tajlandii, a obecnie dzielnicy Bangkoku, zwanej Old Bangkok.
Nie ma tu tak charakterystycznych dla miasta szklanych i białych drapaczy chmur- co najwyżej można je dostrzec gdzieś w oddali ponad dachami domów. Tu zabudowania nie przekraczają kilku pięter, a zwykle mają jedno, góra dwa. Większość domów, pochodzących z czasów świetności dzielnicy, to budowle w stylu kolonialnym. Wynika to z fascynacji ówczesnych władców Tajlandii kulturą europejską- skąd my to zresztą znamy. Oglądając stare zdjęcia rodziny królewskiej, widzimy Azjatów ubranych według kanonów paryskiej lub londyńskiej mody, posługujących się przy jedzeniu sztućcami zamiast pałeczek i porcelanowymi talerzami z europejskich fabryk. Nawet stary Pałac Królewski, o którym napiszę później, wyglądał podobnie. Dziś to wszystko niszczeje i powoli znika, zastępowane przez współczesne, byle jakie budownictwo, bądź czeka na „lepsze czasy” by zamienić się w kolejny kwartał szklanych domów drapiących niebo nad Bangkokiem.
Jeśli do tej pory tak się nie stało, to z pewnością dlatego, że w pobliżu położone są bardzo ważne miejsca, takie jak Pałac Królewski i najważniejsze świątynie w mieście, a także siedziby ministerstw, wspomniany ratusz czy muzeum narodowe.
Generalnie jednak dominuje wrażenie, że pędzący do przodu świat o tym miejscu zapomniał i stanowi ono cudowną enklawę dekadencji w samym środku olbrzymiej metropolii. Pełno tu uroczych uliczek i zaułków, gdzie życie toczy się powoli i sennie, jak dawniej bywało. Nierzadko możemy trafić na stado kur spokojnie dziobiących trawę w przydomowym ogródku. Można godzinami plątać się w tych uliczkach, trafiając na coraz bardziej frapujące miejsca, budynki i przejścia, które nie widomo nawet gdzie prowadzą.
O pałacach i świątyniach napiszę osobno. Teraz chciałem Wam pokazać jeszcze kilka smakowitych widoków z tego rejonu. Można tu na przykład spotkać cudowne kapliczki poświęcone bogom, oplecione kolorowymi wstęgami święte drzewa, a także dziwaczne rzeźby uformowane ze zwykłych krzaków. No cóż, Tajowie, jak mogą cokolwiek zamienić w „dzieło sztuki”, to po prostu to robią. I nie zastanawiają się, jaki to ma sens i czy pasuje do całości. Powstaje z tego taki kolorowy, szalony „misz masz”, można się tym zdegustować, ale można też pokochać. Ja stanowczo obstawiam to drugie.
No i „specjalność zakładu”, czyli kable energetyczne. To nie jest specjalność Bangkoku ani nawet Azji, choć to właśnie w Azji oraz na Bliskim Wschodzie mamy do czynienia z najbardziej rozwiniętymi obrazami tej „sztuki”. Plątanina kabli wiszących nad ulicami nikogo nie pozostawia obojętnym, niejeden sobie głowę ukręcił patrząc i myśląc jak to może działać. A działa po prostu i już, nie kręć głową, bo co najwyżej ją sobie ukręcisz.
I tak można bez końca- musiałbym całą książkę poświęcić zdjęciom ze Starego Bangkoku. Ale na to nie ma miejsca, więc pora ruszać dalej.
Przenieśmy się do jego części północnej, tam gdzie mieszkamy, czyli w okolice Khao San Road. Czym pojedziemy? Oczywiście miejskim autobusem, najlepiej tym najtańszym za jedyne 6 BHT, gdzie za klimatyzację robią otwarte okna, a podłoga jest ze zwykłych desek. Oto właśnie nadjeżdża nasz autobus, linia 53. Wsiadamy, płacimy po 6 BHT za kurs i jedziemy na północ. Po drodze możemy zobaczyć, za murem, dachy świątyni Wat Pho, a potem Pałacu Królewskiego.
A jeszcze dalej największy plac w Bangkoku- Sanam Luang. Ten porośnięty trawą teren, w kształcie stadionu jest areną największych oficjalnych zgromadzeń w mieście. Na co dzień jest jednak pusty choć jeszcze w 2009 roku był tu największy pchli targ jaki w życiu widziałem. Jeszcze tylko mijamy Muzeum Narodowe i już jesteśmy pod filarami mostu Pin-Klao Bridge. Kto chce do muzeum, powinien tu wysiąść, ale my jedziemy dalej. Jesteśmy już „u siebie”, przejeżdżamy koło New Siam 2 i zagłębiamy w rejon oznaczony na mapie miasta jako Banglamphu. Na końcu Phra Athit Road jest maleńki park, gdzie wysiadamy. Można tu zobaczyć małą białą cytadelę, ale w parku jest zdecydowanie większa atrakcja. Nad samym brzegiem rzeki możemy zobaczyć „ostatnie drzewo w Banglamphu”. To jedyne miejsce w Bangkoku, gdzie zostawiono kilkadziesiąt metrów brzegu w stanie, w jakim był zanim zbudowano miasto. Rośnie tam ostatnie dzikie drzewo z czasów, gdy królowie Tajlandii urzędowali na północy a żadnego Bangkoku jeszcze nie było. Taki drobiazg a cieszy.
Dokładnie naprzeciwko wejścia do parku, na samym łuku ulicy, po jej drugiej stronie jest jedna z najsłynniejszych knajp miasta. Roti Mataba, bo o niej mowa, to maleńka dziura z kilkoma stolikami w środku i na zewnątrz, gdzie można zjeść najlepsze w mieście Roti. Zjadłem nie tylko placki, palce też. Nie zapomnijcie o tym, bo wiele stracicie.
Ta część starego Bangkoku jest już zupełnie inna. Przede wszystkim dominuje zwarta zabudowa i ogromny ruch. Dzień i noc toczy się tu wartkie życie. Co wspólne, to kompletny chaos i nieład urbanistyczny, te same, a nawet zdecydowanie lepsze „kablowiska” nad głowami. I wrażenie, że to wszystko zaraz się rozpadnie, pod byle powiewem wiatru. Ale nic bardziej mylnego, nic się nie rozpadnie a całe to mrowisko, jak jego owadzi odpowiednik, żyje własnym życiem i wszystko jest tu jak najbardziej na miejscu. I każdy metr powierzchni jest wykorzystany, a niekiedy nawet dwa, a zdarza się, że i trzy razy.
Przeczytałem kiedyś, że kilka ulic od hotelu jest targ owocowy, ale co tam poszedłem, za każdym razem sprzedawali na ulicznych straganach ciuchy. Ale informacja była jak najbardziej prawdziwa, targ owocowy jest od szóstej rano do góra dziewiątej, potem sprzedają tam ciuchy, a od 17:00 jedzenie uliczne. Trzy w jednym, w Bangkoku to norma, nie wyjątek.
O proszę bardzo, jest. Przy okazji jak już tam trafiłem, nakupiłem tyle bardzo dla nas egzotycznych owoców, że po trzech dniach jedzenia, część jeszcze pojechała ze mną na Bali.
W Banglamphu życie toczy się wartko, ulicami nieprzerwanie sunie tłum miejscowych i turystów- im bliżej Khao San Road tym więcej tych ostatnich. Ale im dalej tym mniej, warto oddalić się więc kilka przecznic i zobaczyć prawdziwe życie, zajrzeć do miejscowych sklepów. Można tu kupić zupełnie inne rzeczy, prawdziwe tajskie ubrania, a jak nie kupić to, chociaż pooglądać.
No i jedzenie jest zupełnie inne, wystarczy dosłownie jedna przecznica dalej niż Thanon Rambuttri i jesteśmy w tajskim raju kulinarnym. Wzdłuż ulicy ciągną się stragany sprzedające rzeczy, których większość widzę po raz pierwszy. I nie mam pojęcia jak to smakuje.
Ratuj się, kto może, odważylibyście się coś zamówić? Dokładniej opiszę to później w rozdziale poświęconym ulicznemu żarciu.
W budynkach są zwykle sklepy, a nawet całe domy towarowe, w tym mój ulubiony, gdzie kupuje synowi przyprawy. Ja buszuję po spożywczym parterze, a żona „zwiedza” wyższe piętra z innymi atrakcjami. Ma też swoją ulubioną uliczkę. Gdy się tam wybiera, mówi że idzie do „moich chińczyków” na zakupy. Kupuje podobne rzeczy, jak te z Khao San Road, ale dwukrotnie taniej.
Między sklepami są na ogół knajpy, czasem w środku budynku, ale często po prostu są to trzy koślawe stoliki postawione w zadaszonej przestrzeni między domami. Tam białego nie uświadczysz. Tu podaje się prawdziwe Tajskie jedzenie. Co do możliwości „stołowania” się w takich miejscach mam mieszane uczucia. Bo można trafić źle albo nawet bardzo źle. Kiedyś zamówiłem zwykłą zupkę a potem, potem nie miałem jej gdzie wylać, więc jadłem i żałowałem i modliłem się do Buddy, żeby tylko tym nie zwymiotować. Bo honor nade wszystko. I jeszcze usiłowałem się uśmiechać, żeby sobie nie pomyśleli, że mi nie smakuje. Jakże żałośnie to musiało wyglądać. Jest duża szansa, że tak się eksperyment jedzenia z Tajami zakończy, więc o ryzyku uprzedzam.
W okolicy jest też cała masa hoteli- można trafić coś dla zasobniejszych turystów, ale większość jednak, trzyma „standard” miejsca, w którym się znajdujemy. Pochowane są w takich uliczkach, że trafienie do niektórych graniczy z cudem. Inne pysznią się na głównej ulicy, jak ten chiński przybytek, w którym o mało co nie mieszkaliśmy, na szczęście o mało co.
Powoli pora wracać do hotelu, przepycham się przez tłum i uważam na ulicy, żeby mnie nie rozjechali na miazgę. Tłok jest nieprawdopodobny i na dodatek jeżdżą lewą stroną. I nie zatrzymują się na widok pieszych, tylko suną dalej. Jaka jest więc technika? Trzeba znaleźć wyrwę w strumieniu pojazdów i wkroczyć bez strachu na jezdnię. Tu się szybko nie jeździ, wiec zdążą Cię przepuścić. Tajowie za kierownicą są tacy sami jak bez, mili i grzeczni. I pamiętajcie, że chodnikiem też lepiej iść po lewej stronie, w przeciwnym razie cały tłum będzie szedł wprost na Was.
I na koniec uwaga ostatnia. Gdy jedziemy z lotniska do hotelu i przekraczamy mostek dzielący dzielnicę rządową, gdzie naprawdę mieszka Król i urzęduje Parlament, wkraczamy w chaos starego Bangkoku, a mnie się robi ciepło na sercu. Znów jestem w domu. I tak do następnego razu.
Na świętym szlaku
W starym Bangkoku możemy na jednym spacerze, co prawda dość długim i ciężkim z uwagi na klimat, zobaczyć najważniejsze świątynie w mieście. Do przejścia jest około pięciu kilometrów, ale gdy się poświęci na to cały dzień, to warto. Po drodze oczywiście jest gdzie odpocząć i coś zjeść, coś zjeść jest wszędzie. Bierzemy ze sobą pierwszą butelkę zimnej wody z 7/11 i ruszamy.
Idziemy Rambuttri aż do końca, lądujemy na dość skomplikowanym skrzyżowaniu, a cel naszej wędrówki mamy już w zasięgu wzroku. Za ruchliwym placem wyraźnie widać białe spadziste dachy świątyni i górującą nad nimi złotą stupę. To jest świątynia Bovon Nivet, zbudowana w 1829 roku, czyli jak na Bangkok to dość dawno temu. Mimo że znajduje się w Banglamphu, otoczona przez mało reprezentacyjne kwartały miasta, jest to oficjalna Królewska Świątynia Buddyjska. Oczywiście nie jedyna, ale ma najwyższy z możliwych status. Od Khao San Road jest tylko ze 100 metrów, a mało kto tu zagląda. Zdecydowanie bywalcy wolą zupełnie inne rozrywki, niż atmosfera zadumy a szkoda, bo zdecydowanie warto tu zajrzeć.
Złota stupa jest naprawdę potężna i marnie się ją fotografuje. Ale co to właściwie jest? W skrócie to po prostu relikwiarz, pod każdą stupą zakopana jest relikwia, a im relikwia ważniejsza tym stupa wyższa. Tam gdzie są szczątki Buddy trzeba naprawdę dobrze zadzierać głowę. Czyje relikwie są tutaj, nie wiem, ale chyba nie jest to aż tak ważne bo prawie się w kadrze zmieściła.
Obok, dla kontrastu, posągi Buddy z terenu świątyni, otoczone zielenią. Cały teren świątynny jest spory i dostępny dla turystów, nie ma też żadnych opłat za wstęp. Oczywiście zawsze, gdy wybieramy się do miejsc dla Tajów świętych, staramy się odpowiednio ubrać. Im mniej golizny tym lepiej.
Panowie są pod tym względem uprzywilejowani, bo wystarczą długie lub trzy czwarte spodnie i po kłopocie. Panie nie powinny pokazywać nóg ani odkrytych ramion. Polecam długie spódniczki albo po prostu spodnie. Moja żona zawsze ma w torebce dużą chustę, która w takich przypadkach znakomicie się nadaje na uzupełnienie stroju. Koniecznie też trzeba przed wejściem do świątyni właściwej zdjąć buty, ale o tym zawsze informują stosowne tablice. I to już wszystko. Bardzo Was proszę o przestrzeganie tych zasad, bo to świadczy o tym, jaki jest nasz stosunek do naszych gospodarzy i o naszej kulturze.
Proszę też o spokojne i ciche zachowanie, ale to chyba jest oczywiste. Jak widać, zasady te nie są specjalnie restrykcyjne, a ich przestrzeganie na pewno nie utrudni nam zwiedzania. Wchodzić można wszędzie, chyba, że specjalne tabliczki tego zabraniają- nie ma też najmniejszych przeszkód, żeby wejść w czasie uroczystości, wystarczy tylko nie przeszkadzać. Zdjęcia można robić wszędzie, oprócz Świątyni Szmaragdowego Buddy w kompleksie Pałacu Królewskiego. Do znakomitej większości świątyń wejście jest bezpłatne- są one czynne od rana do zmierzchu. Jak brama jest otwarta, to można wchodzić i tyle.
Oprócz „świątyni właściwej”, za murami jest też oczywiście miejsce na szereg innych budynków, w tym przede wszystkim „plebanii”, czyli miejsc gdzie mieszkają mnichowie. A także różne inne budowle, w tym jak widać na zdjęciu powyżej, również hydrotechniczne. Najważniejszy jest jednak On, czyli Budda. Zawsze w centralnym miejscu świątyni i prawie zawsze złoty, oraz też prawie zawsze też uśmiechnięty.
Wychodzimy teraz na Phra Sumen Road i idziemy w prawo, aż dochodzimy do dużego skrzyżowania. Nasz następny cel widać po drugiej stronie Ratchademnon Avenue. To jedna z głównych ulic miasta, łączy centrum finansowe i handlowe ze starym Bangkokiem, dalej prowadząc prosto do Pałacu Królewskiego. Od razu to widać, bo nie dość, że jest bardzo szeroka, z oddzielonymi od siebie pasem zieleni jezdniami, to zawsze jest pięknie udekorowana i zawsze z królewskimi akcentami.
Teraz trzeba przedostać się przez ulicę i jesteśmy na miejscu. Przed nami Wat Ratchanadda School, czyli inaczej Loha Prasat lub jak kto woli Temple of the Royal Niece. I wszystko jasne, prawda? Aha, zapomniałem dodać, że znana jest też jako Iron Palace lub Metal Palace, a także Wat Ratchanatdaram.
W Tajlandii używają zupełnie innego alfabetu, a wszystko ma albo strasznie długą nazwę składającą się, jak na przykład nazwa stolicy, z dwudziestu sześciu określeń, albo też ma po prostu kilka różnych nazw. Im to zupełnie nie przeszkadza. Ja spotykając na mapie podobne nazwy, gdzie różnice wynikają z transkrypcji alfabetu, jeszcze jakoś daję radę. Ale gdy ta nazwa jest na każdej mapie zupełnie inna, to czasem mam wątpliwości. Ale co nam pozostaje poza zaakceptowaniem rzeczy takiej, jaka jest? O widzicie, ledwo odwiedziliśmy jedną buddyjską świątynię, a już działa.
Teren Wat Ratchanadda School jest spory. Najpierw oglądamy część „czerwoną”, mowa o kolorze dachówek, następnie dochodzimy do właściwego Iron Palace, czy jak Go tam w końcu zwą, tym razem w kolorze białym z ciemnym dachem.
Tego dnia nie tylko dach był ciemny, ale niebo też, więc zdjęcie też jest szaro-bure i nawet „lifting” nie bardzo mu pomógł. Zdjęcia robi się stanowczo w sezonie „zimowym”, gdy w zasadzie nie pada, a słońca do fotografowania jest dosyć. Cały kompleks dostał się w 2005 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie ma zmiłuj, trzeba to obejrzeć. Loha Prasat jest indyjską nazwą i pochodzi z czasów Buddy, odnosząc się do wielopiętrowej budowli, opartej na kwadratowej formie zwieńczone metalowymi iglicami. Były to pierwotnie kwatery mnichów- każdy z nich miał swój sześcian. Tylko trzy takie konstrukcje kiedykolwiek istniały na świecie, ale tylko jedna- w Bangkoku- nadal stoi. No widzicie, jaki to unikat, do albumu miejsc niezwykłych w sam raz.
Idziemy dalej, przed nami najwyższe miejsce w stolicy Tajlandii. Ale najpierw musimy się trochę cofnąć i przejść mostem nad klongiem otaczającym Rattanakosin.
Złota Góra (Golden Mount), czyli Wat Saket, czyli Phu Khao Thong, jest bowiem po jego drugiej stronie. Za mostem skręcamy w prawo, jeszcze jeden mały mostek i możemy już, patrząc w górę, zobaczyć jedno z najsłynniejszych miejsc w Bangkoku.
Jak się nazywa, tak wygląda. Na tle, w tym przypadku pochmurnego, nieba wystaje złota chedi górująca nad całym miastem, a to dlatego, że po prostu stoi na usypanym kopcu, bo żadnych naturalnych wzniesień nie ma jeszcze daleko, daleko za Bangkokiem.
Na dole, po wejściu na właściwy teren, jest piękny park i zabudowania „służbowe”. Do samej świątyni trzeba wejść po schodach, wielu schodach, a jest koszmarnie gorąco i zanosi się na deszcz. Byłem tam trzy razy, na górę wszedłem dwa. Za drugim razem koszulka poszła do wyżymania, więcej razy nie wchodzę. Na szczęście na każdym „piętrze” można odpocząć, są nawet ławki. Pewnie dla białasów, bo Tajowie niesieni duchem Buddy wlatują tam bez żadnych problemów.
Na „pierwszym piętrze” spotykamy cztery wiszące dzwony. Aż ręce świerzbią, żeby narobić hałasu na całe miasto. I proszę bardzo, ale też bez przesady. Nie tylko można, ale trzeba zadzwonić. Tylko raz każdym dzwonkiem i za każdym razem w konkretnej intencji. W ten sposób posyłamy nasze życzenie prosto do Buddy.
Z dołu dobiegają chóralne śpiewy mnichów, uczestniczących w jakimś zgromadzeniu, my walimy w dzwony, jest naprawdę uroczo. Tylko ten cholerny upał. No dobra, trzeba iść dalej. Kolejny segment schodów wynosi nas ponad drzewa i możemy zobaczyć Bangkok, aż po sam horyzont i daleko za. Mamy przed sobą panoramę centrum handlowo finansowego. Za czerwonymi dachami zabudowań klasztornych oraz niską zabudową okolicznych kwartałów, cały horyzont wypełniają drapacze chmur. Nie ma lepszego widoku miasta od tej strony.
Ale to jeszcze nie koniec. Przed nami ostatnie, tak mi się wydawało, schody. Wchodzimy do środka góry, a konkretnie do środka świątyni. Wat Saket to nie jest jakaś tam pierwsza lepsza buddyjska świątynia. Mierzy aż 58 m, bo mieści relikwie Buddy, do których właśnie trafiliśmy. A oto i miejsce najświętsze.
To właśnie tu, w tym złotym posążku znajdują się fragmenty ciała Buddy, tak przynajmniej wszyscy utrzymują. Można, a moim zdaniem nawet trzeba, trochę się pomodlić. Wrzucić kilka batów na ofiarę, zapalić trociczkę, pomoczyć w świętej wodzie kwiat lotosu, a potem koniecznie wszystkich tym spryskać. Na pewno nie zaszkodzi, a ja po tylu latach zaczynam już wierzyć, że pomoże.
Pisałem o schodach, które tu się kończą, ale wcale tak nie jest. Jest jeszcze jeden taras nad świętym miejscem, ale tym razem płatny. Gdy byliśmy tam pierwszy raz w 2009 roku, wejście było jeszcze za darmo, dziś ta przyjemność kosztuje 110 BHT od osoby. Za całą wycieczkę może wyjść ładna sumka, na sutą kolację na pewno wystarczy.
Ale z tarasu można zobaczyć Bangkok na wszystkie strony świata, więc większość płaci, a świątynia zarabia. Mnie wystarczył, pierwszy i darmowy raz. Dlatego za drugim razem wolałem się dłużej pomodlić, czekając aż towarzystwo wróci, pomodlić oczywiście o pieniądze, żeby mnie na wstępy do świątyń było stać. No to Kinga, wal jeszcze raz i wracamy na dół.
Teraz musimy się trochę wrócić. Najpierw oczywiście schodzimy na dół i odpoczywamy w cieniu wielkich drzew pod Złotą Górą. Możemy na chwilę wejść w „drewnianą ulicę”, jak nazywamy ulicę ciągnącą się na południe wzdłuż klongu.
Są tam, jeden za drugim, warsztaty i sklepy zarazem, produkujące różne drewniane elementy. Sęk w tym, że są to wyroby bardzo piękne, egzotyczne i wykonane z takich gatunków drewna, jakich ci u nas próżno szukać. Jakby można było tanio przewieźć do Polski meble, to pewnie tam byśmy się dopiero obkupili. Na razie kupujemy stolarskie dodatki, typu chińskie znaki, które Gosia ma na szufladach komódki i chińskie smoki, które na szczęście mają zdobić drzwi do naszej sypialni, jak je kiedyś przykleimy oczywiście. Dwa, bo jeden przynosi pecha, czego się tam właśnie dowiedzieliśmy. Jak się kupuje takie rzeczy to trzeba pytać, bo można się dobrze naciąć wieszając na przykład klątwę na drzwiach do własnego domu.
Tak jak pijane białasy tatuujące się w salonach tatuaży. Na ogół chcą chińskie albo tajskie znaki i potem paradują po całym świecie z napisami w stylu „biały palant”, jeśli nie gorzej. Aleksander na ten przykład zawsze kupuje sobie „egzotyczne” ozdoby choinkowe. Już kilka razy sprzedawcy pytali go, w jakim celu to kupuje, czemu jeden a nie dwa, albo gdzie to chce powiesić i w jakiej intencji. Ponieważ głupio mu powiedzieć prawdę, zwykle nic nie odpowiada, ale sam przyznał, że sprawa zaczyna go niepokoić. Jak to wszystko naraz powiesi na choince bożonarodzeniowej to strach się bać, co się stać może. Więc pamiętajcie, chińskie smoki tak, ale dwa i to koniecznie zwrócone pyskami do siebie, nie odwrotnie. Bo chcemy żeby wszelka pomyślność wchodziła do środka a nie na zewnątrz, widzicie różnicę?
Na pierwszym skrzyżowaniu przechodzimy znów na prawo przez most i jesteśmy pod kolejną królewską świątynią Wat Thepthidaram Worawihan. Na szczególna uwagę zasługują nowe, niewidziane do tej pory elementy. Oto na zdjęciu bardzo charakterystyczna wieża, jakby odstająca wyglądem jak i ozdobami od klasycznych elementów tajskiej świątyni. To pierwszy dziś, ale nie ostatni khmerski element architektoniczny w Tajlandii. Tu nazywa się prang.
Nie tylko kuchnia jest tu fuzją różnych wpływów, ale architektura sakralna też. Szczególnie dużo jest zapożyczeń z dawnego Królestwa Angkoru. Fascynacja tą kulturą sprawiła, że nawet na terenie kompleksu Pałacu Królewskiego możemy zobaczyć pomniejszoną replikę wielkiej świątyni Angor Wat. Ale tu na razie mamy tylko małą chedi w stylu khmerskim. Na wierzy można zobaczyć żołnierza z mieczem, co pozwala stwierdzić jak szczegółowe mogą być te „ozdóbki”. Czasem aż szczęka opada, co oni potrafią zrobić.
Wracając do samej świątyni, miałem tam bardzo sympatyczną przygodę. Gdy tam przyszedłem, właściwa była zamknięta. Oprócz mnie kręcił się tylko jeden Chińczyk, z Singapuru, jak się okazało potem. I był jeszcze ten trzeci, strażnik. Widząc nasze zainteresowanie, po prostu nam tę świątynię otworzył i mogliśmy sobie całe to piękne wnętrze obejrzeć. Gdy skończyliśmy i chciałem mu dać „za fatygę”, grzecznie odmówił i poprosił o wrzucenie pieniędzy, jako datku do specjalnej skrzynki. I tam jest to reguła, a nie wyjątek.
Co zaś do Singapurczyka, to facet owszem tam się urodził, ale mieszka na stałe w Londynie. Ma tam niewielką firmę budowlaną, w której zatrudnia samych Polaków. Wreszcie nie musiałem tłumaczyć, gdzie ta Polska leży i że Poland i Holland to dwa zupełnie inne kraje. Na co dzień, bowiem, w Tajlandii jesteśmy Holendrami, bo jak mówimy Poland, oni słyszą Holland. Ja już przestałem zaprzeczać, bo ile razy można, a dla nich to i tak żadna różnica.
Na zdjęciu fragment ołtarza z białym Buddą, charakterystycznym dla tej świątyni.
Poniżej jeszcze jeden z moich ulubionych konterfektów Buddy, wersja mały, gruby i oczywiście zadowolony z życia. Kiedyś jeden z naszych przyjaciół szedł tą właśnie drogą dążąc do podobnej doskonałości. A najdoskonalsza figura geometryczna w 3D to oczywiście jest kula. Tak wiec jedna z koncepcji zmierzenia się z absolutem de facto sprowadza się do obżarstwa zmieniającego kształt istoty ludzkiej z chudej drzewnej małpy w piękną ziemską kulę. Czy też chcecie tak wyglądać?
Idąc dalej na wschód docieramy do dużego placu. Po jego północnej stronie mamy Ratusz, siedzibę władz miasta. My w naszej stolicy ratusza nie mamy i to jest jedyny powód do zazdrości, bo budynek jest koszmarnie brzydki, więc nawet zdjęcia mu nie zrobiłem.
Po drugiej, południowej stronie trafiamy na znaną już nam budowlę, a mianowicie wielką huśtawkę. Za nią znajduje się Wat Suthat Thepwararam Ratchaworamahawihan. Pozostańmy przy skrócie Wat Suthat, bo resztą jest zbyt „tajska” żeby ją wymówić. To kolejna Królewska Świątynia w Bangkoku. O wyjątkowości tej klasy świadczy fakt, że jest ich tylko 23 w całej Tajlandii, w tym 10 w Bangkoku. A wszystkich pozostałych jest w mieście koło tysiąca.
Tu naprawdę jest, co oglądać. Ale tym razem za wstęp trzeba zapłacić, na szczęście niewiele, bo 40 BHT, ale zawsze. Ja trafiłem akurat na seans muzyczny, czyli chóralne śpiewy mnichów, które mogą trwać całymi godzinami. Stanowią niesamowite wprost tło akustyczne do tego, co mamy przed oczami.
Poza mną nie było żadnych innych chętnych do zwiedzania, byłem sam jeden a pomyśleć, że kilkaset metrów stąd w Wat Pho w tym samym czasie tłoczą się tysiące turystów, jakby to była ta jedna jedyna buddyjska świątynia w całym mieście. Dlatego też kolejny raz zachęcam do zejścia z utartego szlaku, można zobaczyć wiele wspaniałych miejsc, unikając tłoku, co z kolei pozwala nacieszyć się i pięknem i atmosferą, którą tłumy turystów skutecznie zakłócają.
Tu ogromne wrażenie zrobiło na mnie to coś, co zajmowało przestrzeń przed wejściem do głównego budynku. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale tego typu „ogródki”, bo nie mam pojęcia jak to nazwać, spotyka się w Tajlandii dość często. Nawet się nie domyślam, czym dokładnie są, ale nie sposób przejść obok nich obojętnie. Myślę, że to typowy schemat dla Tajów, gdzie mieszają się wpływy wszystkich okolicznych religii, więc na wszelki wypadek lepiej postawić konterfekty kogo tylko się da, nie zaszkodzi a pomóc może.
Sami zresztą zobaczcie. To wygląda jak ogródek dla dzieci w krainie, którą Alicja znalazła po drugiej stronie króliczej nory. Widzimy tam całe mnóstwo postaci, przede wszystkim z mitologii hinduistycznej, ale nikogo nie zdziwią chińscy jeźdźcy na koniach, jak ten na samym środku. Za nim mamy głowę lwa, też chyba z Chin, a poza tym całą azjatycką menażerię. W Chiang Mai był nawet bocian. Taki „ogródek” spotyka się tu bardzo często. Zwróćcie też uwagę na elementy roślinne, precyzyjnie wymodelowane rośliny w japoński stylu bonsai.
Równie często spotykanym elementem są „aleje Buddów” w podcieniach na zewnątrz albo wzdłuż ścian w budynkach świątynnych. W Wat Suthat znajdują się one w krużgankach głównego dziedzińca, w każdej z czterech stron świata. Większość to złocone posągi siedzącego Buddy, ale miedzy nimi zdarzają się też czarne. W elewacji natomiast spotkałem wnęki, gdzie umieszczono klasyczny całkowicie złoty posąg, również siedzącego Buddy.
No i jeszcze jedna ciekawostka. Często można w Tajlandii spotkać rzeźby przedstawiające postać, białego z pewnością, człowieka w charakterystycznej czapce i surducie. Długo mnie zastanawiało, kto to jest. Okazało się, że tak portretuje się pierwszych Europejczyków, którzy dotarli do Azji w czasach nowożytnych, czyli portugalskich żeglarzy. Stawiają ich w bardzo różnych miejscach, głowę daję, że nie ma tu żadnej zasady. Takie „fusion” po prostu.
Opuszczając Wat Suthat kierujemy się znów na wschód, aż dochodzimy do parku Saranrom. To jedno z wielu w Bangkoku miejsc, gdzie następuje szokowa zmiana scenerii. Opuszczamy, jak przy przejściu przez magiczną bramę, ulice szalonej azjatyckiej metropolii i nagle znajdujemy się w równie azjatyckim, ale cichym i spokojnym parku. Złożę się, że wszyscy uczestnicy wycieczki mają już dosyć, wiec pora na chwilę odpoczynku.
Przed nami największa atrakcja dnia, świątynia leżącego Buddy, czyli Wat Pho. Wejście do świątyni jest od „zakrystii”, czyli ulicy prowadzącej na wschód, w kierunku rzeki. Cała ulica zastawiona jest autokarami dowożącymi turystów, wszystkie mają włączone silniki, żeby działała klimatyzacja. Chłodzą środek, co znaczy tyle, że nagrzewają na zewnątrz. Należy wystrzegać się przechodzenia bezpośrednio koło autobusu- i tak jest już wystarczająco gorąco. Gdy się dostałem w powiew powietrza z silnika, to mało nie upadłem.
I leżałbym pewnie jak ten 46 metrowej długości posąg Buddy. Różnica jest taka, że on odpoczywa z uśmiechem na ustach, a mnie do śmiechu nie było. Z tych setek zaparkowanych autokarów wysypują się codziennie tysiące turystów by zobaczyć drugą, najważniejszą, świątynię Bangkoku. Cała ta banda wpada do pawilonu z leżącym Buddą, potem obiega go dookoła zawzięcie fotografując. Na zewnątrz robią sobie „selfie”, czym kto ma, na tle pozostałych zabudowań i wracają do klimatyzowanego autobusu. I to się nazywa zwiedzanie.
Ja na szczęście, tym razem, mam tyle czasu, ile mi potrzeba. Za „plecami” odpoczywającego Buddy znajduje się kilkadziesiąt miseczek na pieniążki. Idea jest taka, że aby modlitwa została przyjęta, trzeba wrzucić jeden pieniążek do każdej miski. Na szczęście wystarczy wymienić, przy stoliku w okolicy stóp posągu, banknot 20 BHT. Dostaniemy za to tak dużą garść monet, że na pewno starczy. Bo liczy się nie wysokość datku, a staranność w jego dawaniu. Widzicie jak zwykłe pętanie się po świętych miejscach działa na człowieka? Samo wchodzi do głowy.
Wychodzimy na zewnątrz. Polecam, co najmniej, obejście całego terenu wokół świątyni. Bo oprócz leżącego Buddy możemy zobaczyć jeszcze 999 innych Jego konterfektów. Poza tym cztery wielkie chedi przy budynku głównym i kilkadziesiąt małych rozproszonych po całym terenie. I mnóstwo podwórek, kapliczek, podcieni i krużganków. I wszędzie jest tyle do zobaczenia. Dociera tam tylko 1% turystów, więc można spokojnie wszystko obejrzeć i obfotografować. Najpiękniejszy budynek mamy zaraz koło głównego pawilonu- to Chetuphon Gate. Jak dla mnie to numer jeden wszystkiego, co w Bangkoku widziałem, zresztą zobaczcie sami. Jakieś pytania?
Cztery wielkie „chedi” postawiono ku czci trzech królów, jeden był bardziej zasłużony, więc dostał dwie. Nie ma równości na tym świecie, na tamtym pewnie też. Pora uchylić rąbka „tajemnicy”, z czego zrobione są te cudownie kolorowe dekoracje? To po prostu kawałki ceramiki, ułożone z ogromną cierpliwością w misterne wzory. Z ilu kawałków zrobiono okładzinę tylko jednej „chedi”? Nie podejmuję się policzyć ani oszacować. Na zdjęciu możecie zobaczyć, jak to wygląda z bliska. I tak od samych stóp aż do samej góry. Ozdóbka koło ozdóbki, pod i nad ozdóbką. Jak chcecie zrozumieć Azję, to przyjrzyjcie się temu dokładnie. Oni tak robią wszystko, na co dzień, im się chce i nie mają z tym problemu. I my mamy z nimi konkurować.
Tak to wygląda z normalnej perspektywy. Poszczególne elementy układanki zlewają się dając niesamowity widok, w tym przypadku kwiecistych, bajecznie kolorowych ścian. Pomiędzy nimi postawimy jeszcze bonsai, jakieś drobniejsze elementy architektoniczne i starczy, efekt murowany.
Przy okazji remontu jednego z budynków, zdjęto wszystkie dachówki i położono w stosach obok ścian. Gdy się temu dobrze przyjrzałem, na każdej była wypisana konkretna modlitwa. Można sobie taką z własną modlitwą wykupić i będzie działać dopóki dach się nie zawali.
I na koniec kilka drobniejszych elementów architektury, których są tu setki, a każdy wart, żeby zatrzymać się na chwilę.
Żeby pokazać wszystko, co można zobaczyć w Wat Pho, trzeba by całego albumu fotografii. A to przecież jest książka, przynajmniej miała być, bo widzę, że wstawiam coraz więcej zdjęć. Może, dlatego że z Tajlandii mam ich tak wiele, a może po prostu one lepiej pokazują to, co chcę przekazać. Niemniej jednak chyba będę musiał się trochę opamiętać.
Wracamy do domu. Najlepiej tramwajem wodnym. Tą samą ulicą, z której wchodziliśmy do świątyni, teraz dochodzimy nad rzekę i jesteśmy na przystani Tha Tien. Stąd mamy tylko klika przystanków w górę rzeki do okolicy, w której mieszkamy. To był długi i wyczerpujący dzień, ale zobaczyliśmy tyle, ile żadna zorganizowana wycieczka nie zapewni. I jakby ktoś nas kiedyś spytał, jak wygląda tajska świątynia to na pewno będzie, co odpowiedzieć, ja mogę opowiadać aż do rana.
Wat Arun
Każdy, kto zwiedza Bangkok powinien zobaczyć Wat Arun — Świątynię Świtu. Ta wspaniała budowla wznosi się u zachodnich brzegów Menamu (Chao Phraya) i jest jednym z najstarszych zabytków stolicy Tajlandii. Świątynia Wat Arun nazywana bywa „symbolem Bangkoku”. Położona jest na prawym (zachodnim) brzegu rzeki Menam (Chao Phraya). Do tej przepięknej budowli łatwo się dostać łodzią ekspresową lub promem — już sam przejazd daje niezapomniane wrażenia. Świątynię doskonale widać z przeciwległego brzegu rzeki, ale żaden turysta spragniony ponadczasowego piękna nie powinien na tym poprzestać.
Trala, lala. Przewodnik swoje, a ja swoje. Przez trzy lata pływałem Express Boat w tę i z powrotem, za każdym razem robiłem zdjęcia i za każdym razem mówiłem sobie, że w końcu trzeba Wat Arun obejrzeć, ale … następnym razem.
I tak się zeszło. Wreszcie w trakcie kolejnej naszej wizyty w mieście powiedziałem dość, po śniadaniu biorę całe towarzystwo za twarz i płyniemy prosto do Wat Arun, „zwiedzanie” sklepów jak wrócimy. Zadowoleni nie byli, ale poszli. Do Wat Arun trzeba się przeprawić na drugi brzeg Chao Phrayi. W tym celu trzeba dotrzeć do znanej już przystani Tha Tien (to ta koło Wat Pho). Za 6 BHT prom przewiezie nas na drugą stronę rzeki. I tam wreszcie obejrzymy z bliska To.