E-book
21.42
drukowana A5
49.4
Tajemniczy wyścig na Alasce

Bezpłatny fragment - Tajemniczy wyścig na Alasce

I inne przygody poza Alaską...


Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8384-914-0
E-book
za 21.42
drukowana A5
za 49.4

Rozdział 1

Marzenia wymagają wyrzeczeń
Nimfadora

Właśnie zaczynałam kolejny semestr na studiach, został mi jeszcze tylko rok studiów. Za jakiś czas miałam napisać pracę magisterską, co powinno mnie pewnie stresować, ale nie stresowało w sumie ani trochę, bo miałam już wszystko doskonale przemyślane. Studiowałam dziennikarstwo, moją pasją były artykuły popularnonaukowe.

Kiedy zostałam zapytana przez swojego profesora, pod którego opieką miałam napisać i obronić pracę magisterską, o czym będzie, nie miałam najmniejszych wątpliwości. Chciałam napisać pracę w formie artykułu o historii miasteczka Nome mieszczącego się na półwyspie Seward na Alasce. Dokładniej interesowała mnie epidemia błonicy, która nawiedziła to miasto w 1925 roku oraz następująca po niej sztafeta po lekarstwo ochrzczona „Wielkim Wyścigiem Miłosierdzia”.

Szczególne wrażenie wywarły na mnie historie dwóch psów, które miały największy wkład w ów wyścig. Były to Balto oraz Togo. A więc skoro temat miałam już od dawna wybrany to to nie stresowało mnie ani trochę.
Teraz jedynie potrzebowałam zrobić większe rozeznanie w temacie. Jednak pisząc ową pracę nie chciałam korzystać tylko ze źródeł internetowych, filmów czy z literatury, nawet jeśli były to zawarte w książce „Okrutny szlak” fragmenty dziennika samego Leonharda Seppali… chciałam pójść o krok dalej i osobiście polecieć do Nome, aby zbadać całą tę historię od środka i zobaczyć ją oczami mieszkańców, zwłaszcza tych najstarszych, którzy jeszcze pamiętali tamte wydarzenia. Bardzo ciekawiła mnie ich perspektywa.

Toteż pewnego dnia od razu po wykładach zawiadomiłam rodzinę, że planuję na jakiś czas wylecieć z rodzinnej Polski. Zmartwili się tym nieco, bo byłaby to moja pierwsza samodzielna podróż tak daleko poza granice kraju, wiedzieli jednak, że nie cofnę się przed niczym jeśli postawiłam sobie jasny cel. I jeszcze tego samego dnia zarezerwowałam jeden bilet lotniczy do Nome na Alasce.
Lot miał trwać prawie dwie doby i miałam się trzy razy przesiadać...Jednak skoro chciałam napisać moją magisterkę jak najlepiej to byłam gotowa na tego typu wyrzeczenia.

Zastanawiałam się tylko, jakie temperatury panują teraz w Nome, bowiem właśnie kończył się luty. Wydawało mi się jednak, że spakowałam wystarczająco wiele ciepłych ubrań, jednak wiedziałam też, że pogoda na Alasce bywa bardzo zmienna, czasami nawet z godziny na godzinę. Byłam jednak niemal przekonana o tym, że podczas mojej podróży nic mnie nie zaskoczy.

A Nome nie było moim jedynym celem podczas tej wyprawy. Aby moja magisterka była jak najpełniejsza i jak najbardziej dokładna chciałam polecieć jeszcze do kilku miejsc. Pierwszym z nich było muzeum historii naturalnej w Cleveland bowiem był tam niezwykły eksponat.

Było nim zakonserwowane ciało Balto świetnie zachowane mimo, że od śmierci psa minęło już ponad dziewięćdziesiąt lat. Drugim moim celem było miasteczko Poland Spring, gdzie żywota dokonał drugi z psich bohaterów, Togo. Kolejne moje cele to Wasilla na Alasce, gdzie w muzeum stała zakonserwowana skóra Togo, Peabody Museum of Natural History w Connecticut na Uniwersytecie Yale gdzie z kolei stał szkielet Togo, Seattle gdzie ostatnie lata życia spędził Leonhard Seppala, Everett, gdzie pochowany był Gunnar Kaasen a także Nowy Jork, gdzie w dzielnicy Manhattan w Central Parku stał pomnik przedstawiający Balto ale poświęcony wszystkim uczestnikom tamtych wydarzeń.

W głębi duszy czułam, że to będzie fascynująca podroż i nawet przez myśl mi nie przeszło, że może stać się cokolwiek nieoczekiwanego.

Rozdział 2

Pościg za pasją
Presley

Stałem właśnie w salonie swojego domu w towarzystwie swojej córki, sprawdzałem, czy na pewno nie zapomnieliśmy spakować czegoś przed naszą wielką podróżą. 
— Okej, sprawdźmy… Kurtki są, czapki są, rękawiczki są, porządne buty zimowe są, plecaki są, termosy są...Prowiant jest, spray na niedźwiedzie jest. — wyliczałem, sprawdzając bagaż.

— Nie mogę uwierzyć, że to się w końcu dzieje! Pierwszy Wspólny wyjazd na Iditarod Trail Dog Race będzie taki niesamowity! Prawda, tato? — zagadnęła do mnie córka w trakcie sprawdzania bagażu, przy okazji wytrącając mnie z wyliczania.

— Wiem, wiem Cali! W końcu oboje będziemy mogli zobaczyć wyścig z bliska i osobiście! — ekscytowałem się chyba równie mocno co córka, bowiem od zawsze byłem pasjonatem wyścigów psich zaprzęgów. Wcześniej miałem sposobność oglądać je tylko w telewizji. Pierwszym wyścigiem, na który pojechałem osobiście był Yukon Quest, co wywarło na mnie ogromne wrażenie. Poza tym było to również ważne dla mojego późniejszego życia, to właśnie tam poznałem mamę Calissy, potem raz byłem również oglądać Iditarod; z którego jednak wiele nie pamiętam poza ogólnym wrażeniem, że było tam bardzo pozytywnie, nie była więc to moja pierwsza podróż na Alaskę, jednak pierwsza z córką.
Młoda kobieta po chwili powiedziała do mnie

— Lepiej się jednak pospieszmy, mamy przed sobą czternastogodzinny lot! A nie chcę się spóźnić ani sekundy!

— Wiem. Mam nadzieję, że szybko minie! Chcę już być w Nome! W Końcu spełni się moje marzenie obejrzenia tych wyścigów wspólnie z kochaną córeczką na żywo! — powiedziałem entuzjastycznie. Córka zaśmiała się tylko

— A więc, jesteś gotowy?

— Gotowy jak nigdy! Chodźmy!

Po tych słowach oboje pojechaliśmy szybko na lotnisko w Ottawie. Żałowałem tylko, że mama Calissy nie zdecydowała się lecieć z nami, ale to od zawsze była kobieta ciężko pracująca. Wsiedliśmy czym prędzej w samolot.
W trakcie naszego lotu mieliśmy co prawda mieć aż trzy przesiadki, jednak wrażenia takie jak to były tego warte.

Lot odbył się bez większych komplikacji i już po czternastu godzinach byliśmy na lotnisku w Nome, które swoją drogą było umiejscowione, przy ulicy nazwanej na cześć maszera Leonharda Seppali. Byłem tu już kiedyś oglądać Iditarod...Ale teraz miasto wydawało mi się dużo bardziej obce i odległe, jakbym był tu pierwszy raz. Upływ czasu zrobił swoje… Poza nami było tam oczywiście całe mnóstwo innych turystów. Moją uwagę jednak przykuła pewna młoda panienka. Wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia cztery lata, miała jasną skórę, intensywnie niebieskie oczy, brwi w kolorze ciemnego brązu oraz...fioletowe włosy. Całe zafarbowane.
Na ustach zaś miała bladofioletową pomadkę. Ubrana była w kurtkę zimową.

Po chwili dziewczyna podeszła do nas śmiałym krokiem i powiedziała bardzo odważnie

— Cześć! Jestem Nimfadora.

— Witaj, Nimfadora. Miło Cię poznać. Ja jestem Presley a to jest moja córka Calissa.‒ przedstawiłem nas grzecznie nieznajomej. To było dość dziwne, ale postanowiłem brnąć w tę rozmowę i powiedziałem do dziewczyny

— Przyjechaliśmy do Nome na doroczny wyścig psich zaprzęgów. Ja już kiedyś, wiele lat temu, byłem tutaj sam, ale na bardzo krótko, przez co nie poznałem tego miasta tak dobrze, jak bym chciał. Prawie wszystko tu jest dla mnie jeszcze obce…

— Fascynujące! Jestem tu z tego samego powodu, w pewnym sensie. Jestem studentką dziennikarstwa i piszę pracę magisterską na temat historii Nome, a w szczególności wielkiej epidemii błonicy w 1925 roku i następującego po niej Wielkiego Wyścigu Miłosierdzia. Musiałam, no po prostu musiałam tu przyjść osobiście, żeby poczuć tę atmosferę. Poznać to z literatury a być tutaj to zupełnie różne rzeczy. Na pewno rozumiecie! — otworzyła się przed nami nowa znajoma.

Po krótkiej rozmowie okazało się, że całą naszą trójkę fascynuje historia Togo i Balto, dwóch legendarnych husky syberyjskich, które wzięły udział w Wielkim Wyścigu Miłosierdzia. Okazało się również, że całą naszą trójkę dziwi ta sama rzecz… Dlaczego animacja o Balto doczekała się dwóch kontynuacji… a sam Balto doczekał się szczeniąt. Realny Balto nie miał bowiem takiej możliwości. W przeciwieństwie do Balto zaś Togo miał możliwość rozmnażania się. Balto za to jako pierwszy doczekał się… pomnika. Togo zaś musiał na takowy poczekać.
A i Seppala swojego pomnika u swoich rodaków się doczekał.
Nie wiedziałem za to, czy takowego doczekał się Kaasen w swoim rodzinnym mieście lub gdziekolwiek indziej.

— To niesamowita historia, prawda? — powiedziała radośnie moja kochana córeczka.

— Z pewnością! W tym roku powinniśmy obejrzeć wyścig psich zaprzęgów Iditarod Trail i uczcić te dzielne psy oraz ich nie mniej dzielnych maszerów. A także należycie upamiętnić niezwykłą historię tego miejsca. — zgodziła się z nią Nimfadora.

— To wspaniały pomysł.‒ zawtórowałem dwóm młodym damom.

Ceremonia otwarcia miała mieć miejsce w Anchorage drugiego marca, zaś dzień później, trzeciego marca w sobotę, właściwy start odbywać się miał w położonej około 113 km na północ miejscowości Willow. Meta zaś, oczywiście, była właśnie w Nome. Mieliśmy dwie możliwości.
Mogliśmy od razu wsiąść w najbliższy samolot lecący z Nome do Anchorage albo jeszcze dziś zostać w miasteczku i polecieć dopiero jutro. Wybraliśmy tę drugą opcję, bowiem coś nam mówiło, jakieś przeczucie, że lecąc od razu do Nome moglibyśmy coś ciekawego w samym Nome przegapić. A tego nie chcieliśmy.

Nimfa, jak nasza nowa, niespodziewana znajoma poprosiła aby do niej mówić, stwierdziła; że chciałaby przejść się pod ratusz miejski, tam też się skierowaliśmy. Były już godziny popołudniowe, a o tej porze roku na Alasce zmierzch zapadał szybko, słońce zachodzi już o piątej wieczorem. Dodatkowo jak na złość tego dnia padało dość intensywnie, a więc było też dość chłodno.
Według mapy, którą mieliśmy ze sobą ratusz był umiejscowiony prawie pół godziny drugi spacerem od lotniska. W końcu zaszliśmy pod budynek. Ratusz w Nome, podobnie jak wiele budynków w mieście, był wykonany z drewna i był na pewno bardzo solidny, aby wytrzymać panujące tutaj nieraz ekstremalne warunki klimatyczne.
Jak się okazało, nie byliśmy tam sami. Było tam jeszcze dwóch mężczyzn.

Pierwszy z nich był dosyć niski i szczupły, miał jasną cerę, krótkie, proste, brązowe włosy oraz brązowe oczy. Wyglądał na mojego rówieśnika. Był ubrany jakoś tak oficjalnie i nawet elegancko, w marynarkę.

Drugi zaś z nich wydawał się być o wiele, wiele starszy. Był szczupły ale wyższy od swojego rozmówcy. Również miał jasną cerę, jednak miał krótkie, proste, siwe włosy oraz niebieskie oczy.

Po chwili dotarło do mnie, że pierwszy z mężczyzn to prawdopodobnie pan Clifford Harman, burmistrz Nome, drugi z mężczyzn był zaś pewnie jakimś lokalnym mieszkańcem. Kiedy podeszliśmy nieco bliżej przekonaliśmy się, że mężczyźni żywo o czymś dyskutowali

— Znam historie o tych dwóch psach, Togo i Balto, ale nadal nie wierzę, że ich duchy wróciły w te okolice.‒ burmistrz oświadczył to bardzo oficjalny tonem.

— Mówię panu, szanowny panie burmistrzu. Jestem jednym z najstarszych mieszkańców tego miasta, jednym z nielicznych, którzy jeszcze pamiętają epidemię błonicy z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego oraz Wielki Wyścig Miłosierdzia, a więc również Balto i Togo oraz ich wielkie wyczyny podczas dostarczania lekarstwa. A od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego roku widywałem ich duchy na własne oczy — co roku wracają na wyścigi psich zaprzęgów Iditarod Trail, jakby były tego świadkami… I zresztą wydaję mi się, że wracają nie tylko psy, ale też ich maszerzy, czyli sami Leonhard Seppala i Gunnar Kaasen. Choć co do tych dwóch ostatnich to nie mam pewności…

Burmistrz mruknął coś tylko sceptycznie o tym, że w Leonharda to by jeszcze uwierzył, ale w Togo, Balto i Kaasena to nie uwierzy, choćby te duchy mu przed oczyma stanęły, po czym odszedł. Starszy mężczyzna został jednak na środku ulicy. Zaciekawiło nas to, co mówił, więc podeszliśmy.

— Przepraszam...bo tak się składa, że słyszeliśmy pana rozmowę z burmistrzem i… — zagadnąłem do mężczyzny nieco nieśmiało

— Witajcie przyjaciele. Nazywam się Jonah Proudfoot, jestem najstarszym żyjącym mieszkańcem Nome Town i jednym z nielicznych ocalałych, którzy pamiętają epidemię błonicy z 1925 roku. — powiedział do nas ów mężczyzna niemal z miejsca.
Było to...dziwne? Ale miłe. Po chwili doszło do mnie, że to być może po prostu tutejsza mentalność i wszyscy tutaj tacy są.
Wydawało mi się, że on; podobnie jak Nimfa, stanie się naszym nieoczekiwanym sprzymierzeńcem w tej podróży.

— To niesamowite, naprawdę fascynujące. Czy może nam pan powiedzieć więcej? — zagadnęła nieco odważniej Dora, jak zacząłem pieszczotliwie nazywać nową przyjaciółkę.

— Tak! W czasie epidemii miałem zaledwie pięć lat. Byłem jednym z wielu zarażonych, ale szczęśliwie uniknąłem śmierci dzięki lekarstwom przyniesionym przez Togo i Balto. To były dwa niesamowicie przyjazne, wierne i odważne psy. Bohaterowie.
Zastanowiłem się chwilę...Skoro mężczyzna ów w 1925 roku miał pięć lat...To teraz miał około stu czterech… A na aż tyle to o dziwo jednak nie wyglądał! Dałbym mu najwyżej osiemdziesiątkę!

— A więc twoja historia jest prawdziwa. Naprawdę myślisz, że duchy Togo i Balto, oraz Leonharda Seppali i Gunnara Kaasena wciąż są wśród nas? — dopytała moja Calissa, na co Jonah odpowiedział jej.

— Co do pierwszej dwójki to moja odpowiedź brzmi: Absolutnie! Zaręczam, że to czysta prawda, choć niektórzy, tak jak burmistrz, podchodzą do niej dość sceptycznie. Co do pozostałej dwójki nie mam pewności, mam tylko przeczucia. Zachęcam do samodzielnego poznania tej niesamowitej historii.

— Jesteś pewien, że przynajmniej Balto i Togo, a kto wie czy również nie ich Maszerzy, wrócą? — zapytałem zaciekawiony

— Balto i Togo co roku wracają, gdy ktoś potrzebuje pomocy podczas Wyścigu Psich Zaprzęgów Iditarod Trail. Na przykład, gdy zamiecie śnieżne ograniczają widoczność lub ktoś dostaje ślepoty śnieżnej. Duchy prowadzą zaprzęg takiego nieszczęśnika z powrotem do Nome. A Gunnar Kaasen i Leonhard Seppala...Może się pojawią, może nie.

— Myślisz, że w tym roku miasto jest narażone na zamiecie śnieżne? — zagadnęła znowu Dora, jednak mężczyzna nie odpowiedział jej bezpośrednio na to pytanie, powiedział tylko

— Myślę, że w tym roku duchy Balto i Togo pojawią się więcej niż raz i konsekwencje ich pierwszego pojawienia się nie będą dobre, ale każde kolejne pojawienie się będzie służyć temu, tak jak prawie sto lat temu, by ocalić miasto. Być może podobnie będzie z Seppalą i Kaasenem.

— Co przez to rozumiesz? — zapytała zadziwiona Calissa

— Cóż… Tego jeszcze dokładnie nie wiem, ale nie mam najlepszych przeczuć.‒ odpowiedział jej mężczyzna.

Sam nie wiem, co mnie pchnęło, ale jednak postanowiłem dopytać starszego mężczyznę

— Ja...Przepraszam, że pytam,ale...Skąd Pan wie o tym, że duchy bywają co roku na trasie wyścigu?

— Och… Po tym, gdy Seppala, Kaasen, Balto i Togo uratowali miasto kiedy miałem pięć lat obiecałem sobie, że pewnego dnia zostanę zawodowym maszerem… I piętnaście lat później tak właśnie się stało. Kiedy więc zaczęła się ta tradycja i coroczne wyścigi, zawsze startowałem… Teraz jednak zdrowie już mi nie pozwala. Dlatego też szukam godnego następcy, który zrobiłby mi tę przyjemność i pojechał w tegorocznym wyścigu. Normalnie zapisy byłyby już dawno zamknięte, ale że każdego roku startuje więcej niż pięćdziesięciu maszerów a teraz będzie ich czterdziestu dziewięciu to zostawili zapisy otwarte aż do ostatniej chwili, bo czekają na śmiałka, który zajmie to ostatnie miejsce.‒ wyjaśnił nam dokładnie mężczyzna.

— Ciekawe, kto się zgłosi… — powiedziała Calissa.
—E...Jonah? — zagadnąłem znowu nieśmiało. 
— Tak? 
— Mógłbym cię o coś spytać? To znaczy...wiesz...nie musisz odpowiadać jeśli uznasz to pytanie za o wiele za bardzo osobiste, ale… 
— Pytaj śmiało, młody człowieku. 
— Wspomniałeś coś o problemach zdrowotnych, prawda? 
— Tak… 
— A co dokładnie Ci dolega? Bo nie powiem, jak na to, że jesteś jednym z najstarszych mieszkańców, o czym sam wspomniałeś, to trzymasz się bardzo dobrze. 
— Cóż, dziękuję… A co do mojego zdrowia, mam drobne problemy z kręgosłupem i nogi już nie te, co kiedyś...Ale jak na mój wiek to i tak nie są wielkie problemy.

Nasz nowy znajomy powiedział, że będzie jutro na starcie wyścigu w Anchorage bo mimo tego iż nie startuje to chce oglądać wyścig, więc obiecaliśmy mu, że się tam z nim spotkamy. Pożegnaliśmy się z nowym znajomym i… zostaliśmy sami w obcym miejscu.

— Powinniśmy zacząć szukać jakiegoś noclegu, bo zaraz całkiem się ściemni. Na dworze spać nie będziemy, mam nadzieję, że ktoś nas na noc przygarnie, albo że znajdziemy jakiś hotelik‒ orzekła Dora.

— Tak, chyba tak….‒ powiedziałem niepewnie do towarzyszących mi młodych dziewcząt. Przeszliśmy więc kawałek drogi, jednak po przejściu kilkunastu kroków Dorka po prostu… zamarła. Na środku chodnika.

— Co jest, Nimfadora?

— Wydaje mi się, że właśnie słyszałam wycie wilków. — powiedziała nieco przestraszona dziewczyna, aby po chwili dodać — A w dodatku przysięgam, że właśnie widziałam dwa cienie...lub duchy psów rasy husky… I dwa ludzkie cienie...Lub duchy… Tam, w rogu tej ulicy.

Spojrzeliśmy we wskazane przez przyjaciółkę miejsce, jednak było tam pusto...Ani ludzi ani psów, ani wilków, ani cieni. Żadnego wycia też nie słyszeliśmy, jednak uwierzyliśmy dziewczynie na słowo. Wilki w tych okolicach były normalne, zwłaszcza nocami.
Choć o tej porze roku jeszcze nie powinno być ich wiele, przeważnie pojedyncze osobniki lub co najwyżej chodzące w parach. Jedyne, co nas uspokajało to to, że wilki przeważnie, nawet jeśli same z siebie podchodziły do ludzkich siedlisk w poszukiwaniu jedzenia to nie były agresywne dla ludzi, jeśli nic im nie zagrażało. Ale jednak mimo tego potencjalna obecność wilków wcale nas nie pocieszała.
Dodatkowo cała nasza trójka nabrała przekonania, że to nie mógł być dobry znak. Postanowiliśmy się więc stamtąd jak najszybciej ulotnić. I tak właśnie by się stało, gdyby nie to, że w drodze usłyszeliśmy… śpiew? I… klaskanie? 
— Hej, Słyszysz ty to? — spytała mnie Dorka 
— Masz na myśli ten śpiew i to klaskanie? — odparłem jej 
— Ehe. — potwierdziła krótko. 
— No to w takim razie słyszę.
—Ale...skąd ono dobiega? 
— A tam skąd dobiega...Mnie bardziej ciekawi co to jest za język!
Ten język był...Dziwny. Niby był trochę podobny do norweskiego na pierwszy rzut ucha. Ta piosenka zresztą też była bardzo dziwna… 
— Rozumiecie coś z tej piosenki? — spytała Calissa.

Myśmy wszyscy zaprzeczyli. Nagle jednak Dora jako pierwsza zaczęła bardziej wsłuchiwać się w tekst tej pieśni i… powtarzać ją! Owa pieśń leciała mniej więcej tak
„Na na na heyana
Hahiyaha naha
Naheya heya na yanuwa
Hanahe yunuwana
Na na na heyana
Hahiyaha naha
Naheya heya na yanuwa
Hanahe yunuwana
Na na na heyana
Hahiyaha naha
Naheya heya na yanuwa
Hanahe yunuwana
Na na na heyana
Hahiyaha naha
Naheya heya na yanuwa
Hanahe yunuwana (ha ha ya)
Nuwa nu
Nuwa heya nu
Nuwa nu
Nuwa heya nu
Nuwa
nu Nuwa nu Na na na heyana
Hahiyaha naha
Naheya heya na yanuwa
Hanahe yunuwana”

Nikt z nas nie znał tej piosenki… A i język po chwili wsłuchiwania się przestał brzmieć jak norweski. A co było jeszcze ciekawsze to to, że ową pieśń śpiewał… Męski głos? Jakiś zupełnie nam obcy męski głos.
A wokoło nas nie było żywej duszy!

Zapadała już noc, więc znaleźliśmy jakiś nocleg w miasteczku, gdzie przespaliśmy noc. Przy okazji postanowiliśmy spytać kobietę, która postanowiła nas przenocować, o to czy ona słyszała ów dziwny śpiew. Jednak...Nie słyszała.
Zdziwiło nas to bardzo, bo to oznaczało, że słyszeliśmy go prawdopodobnie tylko my. Nie mieliśmy jednak dużo czasu, aby się nad tym zastanawiać. Poszliśmy spać, a nazajutrz udaliśmy się na lotnisko i wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego do Anchorage.
Lot trwał niecałe półtorej godziny. W końcu znaleźliśmy się w Anchorage.

Na dworze było około dziesięciu stopni na minusie. Jednak jak na to, że byliśmy na Alasce na samym początku marca to była to całkiem zwyczajna temperatura, choć dla nas nieco poniżej tej, do której żeśmy przywykli. O dziwo padał też śnieg nie zaś deszcz tak jak jeszcze dzień wcześniej w Nome.
I póki co nic nie zapowiadało tego, aby reszta naszego pobytu na Alasce miała przebiec inaczej. W końcu dotarliśmy tam, gdzie miała odbywać się ceremonia otwarcia wyścigu.
Był tam też nasz znajomy, którego to wczoraj poznaliśmy, czyli oczywiście Jonah. W międzyczasie dostaliśmy krótką broszurkę, która wyjaśniała, że wyścig w zależności od sytuacji miał dwie trasy. generalnie one obie do pewnego momentu przebiegały tak samo.
To znaczy ceremonia otwarcia w Anchorage, potem właściwy start w miejscowości Wasilla lub Willow, w tym roku akurat było to Willow, potem droga przez Knik, Skwentna, Finger lake, Rainy Pass, Rhon, Nikolai, McGrath, Takontna, Ophir… Kaltag, Unalakleet, Shaktoolik, Koyuk, Elim, Golovin, Whithe Mountain, port Safety i meta w Nome.

Ale w zależności od tego, czy był to rok przestępny czy nie to różniła się droga, którą uczestnicy mieli dotrzeć do Kaltag. W latach nieprzestępnych ta droga wiodła od Ophiru przez miejscowości Iditarod, Shageluk, Anvik, Grayling i Eagle Island. Zaś w latach przestępnych ta sama droga wiodła też od Ophiru ale już przez rzekę Cripple i miejscowości Ruby, Galena i Nulato.

— Hej dzieciaki! Udało się, wczoraj obiecałem, że tu będę no i jestem! A co więcej, tak jak przewidywałem, zapisy na wyścig są jeszcze otwarte, szukają co najmniej jeszcze jednego śmiałka, a najlepiej dwóch. A właśnie...Może któreś z was się zgłosi? — powiedział do nas radośnie. Ja spojrzałem na Dorę, ona tylko niemo przytaknęła po czym oboje powiedzieliśmy do Jonaha

— Wchodzimy w to!

— Oboje? Świetnie, w takim razie widzę, że będę miał godnych następców. Zaraz pójdę was zapisać.‒ powiedział Jonah.

Chcieliśmy iść razem z nim, więc poszliśmy. O dziwo jak na to, że zapisaliśmy się na ostatnią chwilę to obyło się to bez problemów. Większym problemem było to, że po chwili usłyszeliśmy… wycie wilków.

— Słyszycie to? — zapytała zaniepokojona Dora. Ja i Calissa tym razem przytaknęliśmy z lekka przelęknieni.

— Cóż, myślę, że to Balto i Togo… — powiedział wyjątkowo spokojnie Jonah. Po chwili wycie ucichło. Nimfadora spytała zaintrygowana 
— Myślisz, że tylko one tutaj są? W sensie psy? Czy może Seppala i Kaasen też nas w tym roku zaszczycą swoją duchową obecnością? 
— Nie mam pojęcia. — odpowiedział jej starszy mężczyzna. Nagle Jonah powiedział do mnie i do Dorki

— Chodźcie za mną. Wiem, gdzie są najlepsze psy zaprzęgowe.

Poszliśmy więc za mężczyzną. Przeszliśmy kilka uliczek aż w końcu dotarliśmy do domu z dużym, ba, ogromnym ogrodem.

— No...Jesteśmy. — powiedział starszy mężczyzna.

— Wow...Niezła chałupka. Kto tu mieszka? — zapytała Dorka. Jonah roześmiał się tylko i powiedział

— Cóż… Historia tego domu jest… długa i ciekawa. Najpierw mieszkał tu sam Leonhard Seppala we własnej osobie, potem mieszkała tu jakiś czas jego córka, Sigrid… A teraz mieszkam tu ja.

— Naprawdę? Wow...No, naprawdę fascynujące.‒ powiedziała Dora. Ja tylko przytaknąłem. Po chwili jednak coś mnie naszło, aby się odezwać
—Eh...Jonah? 
— Tak, przyjacielu? 
— Mogę cię o coś spytać? Z tym, że to może być kolejne bardzo osobiste pytanie w moim wykonaniu. 
— Jasne, pytaj. Kto pyta nie błądzi. 
— Sam tutaj mieszkasz? 
— No, „sam”…Z dwunastką psów! 
— Tak, tak...Ale w sensie chciałem spytać… A twoja rodzina? 
— Eh… Wiecie, byłem kiedyś żonaty. Byliśmy razem szczęśliwi, zaczęliśmy nawet po kilku latach planować powiększenie rodziny...Ale nie zdążyliśmy… Ona pewnego dnia zginęła w jakimś tragicznym wypadku, już prawie 80 lat temu, dwadzieścia lat po wydarzeniach, dzięki którym ja żyję i trzy lata po naszym ślubie… Także od 80 lat jestem samotnym, bezdzietnym wdowcem. 
— To przykre...Jeśli wolno mi spytać… Jak miała na imię twoja żona? 
— Sarah.

Weszliśmy więc do wielkiego ogrodu przylegającego do nie tak wielkiej chałupki.

— Czyli obstawiam, że skoro ty tu mieszkasz to te „najlepsze psy” o których mówiłeś, również są twoje?

— Cóż… Tak. W zasadzie tak. Cała cudowna dwunastka mnie woziła kiedy to ja brałem udział w Iditarod Trail Sled Dog Race...To znaczy przynajmniej jeszcze w zeszłym roku. Wcześniej miałem wiele różnych psów...Ale wszystkie z tej samej hodowli. Aczkolwiek te są absolutnie najlepsze.

No i rzeczywiście naszym oczom po chwili od wejścia do ogrodu ukazała się dwunastka psów rasy Husky Syberyjski lub pokrewnej...albo obu z wymienionych. Dora już po niecałej chwili zawołała, zwracając uwagę na jednego z psów

— Hej, spójrz na tego!

Ja i Johan podeszliśmy więc do psa, na którego wskazywała dziewczyna. Nimfadora po chwili uklęknęła przy stworzeniu, zaczęła je głaskać i się do niego tulić z wielkim uśmiechem. Psina również wyglądała na całkiem zadowoloną z tego faktu. Była to najprawdopodobniej suczka. Po chwili Jonah podszedł do nas i powiedział

— To jest Pearl, suczka pochodząca ze starej hodowli samego Leonharda Seppali, zresztą jak wszystkie moje psy dotychczas, jak już zdążyłem napomknąć. Ale Pearl z pewnego powodu jest absolutnie wyjątkowa. Jej, nie aż tak dalekim, przodkiem był....Togo we własnej psiej osobie.

Rzeczywiście, Pearl nawet przypominała Togo. Według Jonaha ważyła ona 22 kilogramy, dokładnie tyle co Togo. Jej sierść zaś miała barwę czarną, brązową i szarą, co sprawiało wrażenie jakby była wiecznie brudna… Również...dokładnie tak jak Togo.

— WOW, to tak jakbyśmy patrzyli na króla psów zaprzęgowych. A wydaję mi się, że patrzymy na królową… — powiedziała Dora z pełnym podziwem. Ja zgodziłem się z nią mówiąc

— Nie ma nikogo lepszego do poprowadzenia naszego zaprzęgu niż Pearl. Jeśli ma w sobie krew Togo to musi zagwarantować sukces naszego wyścigu.

— Zgadzam się w zupełności. A skoro bierzecie Pearl to reszta ferajny, czyli Honeybear, Muffin, Espresso, Goldie, Mercedes, Rocket, Satin, Winnie, Buttercup, Snowball oraz Meadow, też pojadą z wami. To zgrana Ekipa. Mnie doprowadziły w zeszłym roku do zwycięstwa w Iditarod a was doprowadzą, mam nadzieję, do tego samego doprowadzą was.
Kiedy tylko Jonah wymienił imiona pozostałej jedenastki psów to… Podeszły do nas. Nimfadora bardzo się z tego faktu ucieszyła i natychmiast zaczęła wszystkie głaskać i tulić się do nich z największą czułością.
Ja przypatrywałem się owym psiakom. Po chwili spytałem Jonaha 
— No dobra...Ale który psiak jak się wabi? Bo dwunastka imion naraz to niemała gratka. 
— Ah. No tak, pozwól, że cię oświecę. Widzisz tamtą psinę? — spytał Jonah pokazując na około dużego, dwuletniego psiaka, zgadywałem iż jest to samiczka, rasy Husky Syberyjski. Ów psiak miał ciemnobrązowe, miękkie i długie futro. Psina miała też intensywnie ciemne oczy. 
— No widzę. — skwitowałem krótko. 
— To jest Honeybear. 
— Aha… Okej. 
— A tamtego psiaka widzisz? — spytał ponownie Jonah. 
— No widzę. — odpowiedziałem kierując wzrok ku brązowo-białemu psiakowi o okrągłym kształcie ciała, gładkim futrze z niebieskimi tęczówkami. Znowu wydawało mi się, iż jest to samica. 
— To jest Muffin. Ma dwa lata, tak samo jak Honeybear. Zresztą dziewczyny prawdopodobnie pochodzą z tego samego miotu. 
— Aha. Dobra. 
— Dobra. Teraz spójrz… Tam.
Spojrzałem więc w kierunku, w którym wskazał mi przyjaciel. Stał tam kolejny psiak. Znowu najprawdopodobniej rasy Husky. O dziwo ten psiak wyglądał na nieco starszego niż poprzednie, na moje oko mógł mieć tak z cztery lub pięć lat. I tym razem chyba był to samczyk. Był on dużym, silnym psem, który miał brązowe futro, a jego oczy były ciemne i bardzo żywe. Po chwili Jonah powiedział 
— To jest Espresso.
—Okej...Chyba zapamiętam. 
— W takim razie teraz spójrz na tamtego psiaka.
Spojrzałem więc znowu na stworzenie, które wskazał mi przyjaciel. Stał tam kolejny psiak rasy Husky. Była to znowu prawdopodobnie samiczka. Miała jasne, kremowe futro oraz ciemne oczy. Wyglądała na nie więcej niż trzy lata. Po chwili mój przyjaciel powiedział 
— To jest Goldie. 
— No dobra...To to jakoś spamiętam. 
— W porządku...No to teraz proszę cię, spójrz na tamtego psiaka.
Znowu więc zrobiłem to, o co zostałem poproszony. Moim oczom ponownie ukazał się psiak rasy Husky. Jak na moje oko ponownie najprawdopodobniej była to samiczka. Wydawało mi się, że może mieć około czterech lat. Miała całkowicie czarne futro, bardzo gładkie i miękkie. Miała również duże, ciemne oczy. 
— To jest Mercedes. — powiedział Jonah, gdy ja przypatrywałem się psu.
Przytaknąłem tylko. Po chwili Jonah powiedział 
— A tam stoi Rocket.
Spojrzałem w kierunku wskazanym przez drugiego mężczyznę. Stał tam pies, raczej samczyk, który miał brązowe, gładkie futro, charakteryzował się także bardzo dużymi i ciemnymi oczyma. Nie wiedziałem, jakiej mógł być rasy, choć strzelałem, że Husky.
Tak samo nie do końca wiedziałem ile mógł mieć lat. Jonah powiedział, że powie mi to później. Tymczasem przekierował mój wzrok, a więc i uwagę, na kolejnego psiaka.
Znowu najprawdopodobniej był to Husky, samiczka. Mogła mieć ponownie około trzech, czterech lat. Miała całkowicie białe futro i duże, ciemne oczy. 
— To jest Satin. 
— Jej… Urocza. — skwitowałem chyba po raz pierwszy. 
— Cóż, wiem. A tam dalej stoi Winnie.
Gdy Jonah to powiedział to natychmiast odwróciłem głowę w stronę kolejnego psiaka. Ponownie była to suczka rasy Husky. Na moje oko miała nie więcej niż dwa lata.
Miała gładkie, miękkie, płowego koloru futro. Miała również duże, ciemne oczy. 
— Dobra, zostały nam trzy psiaki. Teraz spójrz tam, za Nimfadorą. Spojrzałem więc w kierunku przyjaciółki. Tuż za nią stała najprawdopodobniej Suczka. Miała ona miękkie, płowego koloru futro a także ciemne oczy. Na moje oko miała nie więcej niż rok. 
— To jest Buttercup. — powiedział Jonah widząc, że intensywnie przyglądam się stworzeniu. Przytaknąłem. Musiałem więc „zapoznać się” jeszcze z dwójką psów. Po chwili więc Jonah powiedział do mnie 
— Dobra. Teraz spójrz tam.
Spojrzałem więc na wskazane przez przyjaciela miejsce w ogrodzie. Stał tam kolejny pies, najprawdopodobniej znowu Syberyjski Husky. Chyba kolejna samiczka. Miała bardzo gęste, puchate, białe futro. Miała także duże, ciemne brązowe oczy. Być może miał z dwa i pół roku. 
— To jest Snowball. — powiedział do mnie Jonah. 
— Aha, okej. A tamta psina? — spytałem zaciekawiony wskazując na ostatniego psiaka. Była to znowu sunia rasy Seppala Syberian. Miała ciemnobrązowe futro oraz brązowe oczy. 
— To jest Meadow. O niej, tak samo jak o Rockecie więcej powiem ci nieco później, po drodze. — powiedział Jonah.

— Zgoda. Dzięki, Jonah! — powiedziałem do starszego mężczyzny wyciągając do niego ramiona w przyjaznym geście. Ten jednak nie odwzajemnił mojego gestu, nawet wręcz trochę mnie przyhamował mówiąc

— Tak, tak. Podziękujecie mi później...Mam wrażenie, że dużo później. Teraz wracajmy do Anchorage. W końcu niedługo start wyścigu!

Taki też był plan. Ale oczywiście było coś, co musiało pójść nie po naszej myśli, bowiem Dora znowu usłyszała…

— Wilki!

Rozdział 3

Historia naprawdę lubi się powtarzać? Nimfadora

— To nie wilki, moja droga...To husky. A raczej duchy Husky. Balto i Togo. — powiedział Jonah, patrząc w kierunku, z którego dobiegało wycie. Rzeczywiście stały tam dwa psy Husky… A raczej ich duchy…

— Cóż… Jakoś chyba przestaje mnie dziwić ich widok...Przynajmniej chwilowo.‒ powiedziałam, kiedy się uspokoiłam.

Staliśmy przez chwilę, przypatrując się zjawom, jakby były jakimś znakiem. Kilka sekund później ja i Presley zobaczyliśmy kolejne… Zjawy? Ludzkie cienie? Cokolwiek by to nie było to chwilowo przeraziło nas nie na żarty.
Jedynie Jonah wydawał się zachowywać względny spokój. Jednak po chwili już całą trójką kontynuowaliśmy drogę powrotną. Kiedy wróciliśmy na spotkanie wybiegła nam Calissa.
Nie wyglądała na spokojną i zadowoloną.

— Mam kilka wiadomości, które musicie usłyszeć. Teraz! — krzyknęła kiedy byliśmy już wystarczająco blisko.

— O co chodzi, co się stało? — zapytałam zaniepokojona takim obrotem spraw. Na to Cali odpowiedziała szybko, niemal na jednym wdechu

— To zła wiadomość. Dzisiejsza ceremonia otwarcia, podobnie jak cały tegoroczny Iditarod Trail Dog Race, stoi pod znakiem zapytania z dwóch powodów. Po pierwsze, na najbliższe kilkanaście dni prognozowane są śnieżyce, wichury i zamiecie, podobne do tych, które nawiedziły te tereny prawie sto lat temu. Po drugie, z ostatniej chwili doniesiono, że w Nome zdiagnozowano kilka przypadków dawno wymarłej błonicy. Niestety póki co, Bóg jeden raczy wiedzieć jakim cudem, nie ma dostępnych zapasów szczepionek, więc miastu grozi epidemia.

— Okej...Nie wiem jak dla was, ale… dla mnie...To jest bardzo niepokojące...dokładnie to się wydarzyło w 1925 roku. I chyba podejrzewam, co chcesz powiedzieć dalej, kochanie. — odpowiedział Presley córce. Ta tylko przytaknęła i kontynuowała Hiobowe wieści…

— Tak. Jeśli burze śnieżne, wichury i zamiecie będą tak potężne jak wtedy; a prognozy wszelakie wskazują iż tak właśnie będzie, Nome może zostać całkowicie odcięte od świata. Samoloty; ani żadne inne środki transportu, nie będą mogły startować, a więc jedynym sposobem na dostarczenie szczepionek do Nome będą… psie zaprzęgi.

— Ej! Nie będzie tak źle. Nawet jeśli tak się stanie to wtedy zaprzęgów było dwadzieścia, teraz jest pięćdziesiąt! — powiedział Presley pełen nadziei.

Jego nadzieje jednak szybko zostały pogrzebane, bo wieści rozeszły się szybko. I takim oto cudem w przeciągu kilku godzin trzydzieści z pięćdziesięciu zaprzęgów zrezygnowało ze startu, z czystego strachu, albo przed zarażeniem siebie lub swoich rodzin dyfterytem albo przed aż tak ekstremalnymi warunkami. Bo okej… Warunki na trasie miały być ciężkie, ale chyba nikt nie spodziewał się, że aż tak.
A skoro większość zawodników pochodziła z różnych krajów świata to udali się jak najprędzej na lotniska, perony i dworce, póki jakiekolwiek środki transportu mogły ich stąd zabrać. Jednak mimo, iż trzydziestka maszerów wyjechała...To o dziwo ich psy zostały.

— Ekhem… Mówiłeś coś, że nie będzie tak źle bo mamy pięćdziesiąt zaprzęgów? No...To już nie mamy. Także musimy sobie poradzić dokładnie tak jak nasi wielcy poprzednicy. A to łatwe nie będzie.‒ wydusiłam z siebie zrezygnowana. Po chwili jednak Calissa powiedziała 
— Hej… Słuchajcie! Jednak chyba nie będzie tak źle! Mimo, iż trzydziestka maszerów wyjechała...To o dziwo ich psy zostały. Widzicie?
I rzeczywiście widzieliśmy. Trzysta sześćdziesiąt dodatkowych psów! To oznaczałoby, że jeśli każdy kto pozostał wziąłby sobie po osiemnastce psów...To w każdym zaprzęgu byłoby ich po trzydzieści.
A dwadzieścia zaprzęgów po trzydzieści psów w każdym dawało… Jakieś sześćset psów! Cztery razy więcej niż w oryginalnym wielkim wyścigu miłosierdzia!

Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy poproszeni o szybkie stawienie się w ratuszu. Tak też się stało. Kiedy się tam zebraliśmy to burmistrz Herman bez ogródek powiedział do nas

— Słuchajcie, cała dwudziestka. Nasze miasto potrzebuje silnej nadziei; grożą nam zarówno zamiecie śnieżne, jak i epidemia błonicy. Być może nie mamy innego wyjścia, jak poprowadzić sztafetę psich zaprzęgów. Będzie to bardzo wierna kopia Wielkiego Wyścigu Miłosierdzia z 1925 roku, rozpoczynającego się w Nenanie, następnie prowadzącego przez Tolovana, Manley Hot Springs, Fish Lake, Tanana, Kallands, Nine Mile Cabin, Korkrines, Ruby, Whisky Creek, Galena, Bishop Mountain, Nulato, Kaltag, Old Woman Shelter, Unalakleet, Shaktoolik, Golovin i Bluff aż do Nome. Powinno nam to zająć jak najmniej czasu. Musimy jak najszybciej dowieźć szczepionki, żeby ocalić miasto. Każde z was ma do dyspozycji po dwunastce psów z własnych zaprzęgów, ale macie również trzysta sześćdziesiąt psów pozostawionych przez trzydziestu maszerów, którzy wyjechali. Jeśli każde z was weźmie po osiemnastce z nich to będziemy mieli łącznie sześćset psów. Cztery razy więcej niż w oryginalnym wielkim wyścigu miłosierdzia sprzed niemal wieku. A to daje wielką nadzieję.

— Burmistrzu, jesteśmy gotowi na wyzwanie. Tym razem sprawmy, by Iditarod był jeszcze bardziej legendarny niż wcześniej. Może nawet jeszcze bardziej legendarny niż sam Wielki Wyścig Miłosierdzia z 1925 roku… — powiedział Presley bardzo zdeterminowany aby pomóc

— Szanse mogą być marne, ale razem damy radę. Możemy tego dokonać.‒ powiedziała Calissa.

— Damy radę. To dla naszego miasta. Pokażmy światu, co potrafimy.

W końcu zostaliśmy w ratuszu całkiem sami. Po chwili stało się coś...Jeszcze dziwniejszego. Znowu bowiem usłyszeliśmy tę dziwną pieśń co poprzednio. Śpiewał ją ten sam męski głos. Jednak tym razem intonacja tej pieśni była nieco inna…
Nagle odezwał się Jonah

— Wow, robi się ciemno. Bardzo ciemno...Niemal tak ciemno jak w pamiętnym dwudziestym piątym roku…

— Czyli nadchodzi śnieżyca. — stwierdził krótko Presley.

— Musimy się na to przygotować. Nie mówiąc już o zbliżającej się epidemii błonicy. — dodałam.

— Wiecie, kto byłby teraz bardzo pomocny? Togo, Balto, Leonhard Seppala i Gunnar Kaasen! Wszyscy przecież doświadczyli już czegoś takiego podczas Wielkiego Wyścigu Miłosierdzia. Na pewno wiedzieliby, co zrobić w takiej sytuacji. Jak na złość całej czwórki nie ma już wśród żywych.‒ powiedziała Calissa tonem absolutnie pozbawionym nadziei.
Ja zastanawiałam się, czy powiedzieć jej o tym, że ja i Jonah widzieliśmy duchy Balto i Togo… A ja sama już wielokrotnie widywałam ludzkie cienie...Albo duchy… Teraz zaś zaczęłam się zastanawiać, czy to mogli być Leonhard Seppala i Gunnar Kaasen, którzy zawitali z zaświatów aby nam pomóc...Postanowiłam jednak póki co zostawić to dla siebie.

— Tak, Leonhard Seppala i Gunnar Kaasen na pewno wiedzieliby, co robić w związku ze zbliżającymi się śnieżycami i epidemią.‒ stwierdził krótko Jonah.

— Co by powiedzieli? — zapytał znienacka Presley.

— Cóż, myślę, że z racji na powagę i delikatność tej sytuacji, która wymaga sporo ostrożności zasugerowaliby przygotowanie się najlepiej jak potrafimy, zaopatrzenie się w żywność i zapasy oraz psychiczne przygotowanie się na najgorszą i najdłuższa przeprawę w życiu.

Ja i Presley zdecydowaliśmy się więc jak najszybciej wyruszyć do Nenany. W końcu im szybciej pojedziemy tym szybciej wrócimy, a przynajmniej taką miałam nadzieję, a czas był tym, co najbardziej się tu liczyło. Wybijała właśnie godzina dwudziesta pierwsza dnia trzeciego marca.

W obecnych czasach odległość z Anchorage do Nenany wynosiła trzysta siedemdziesiąt pięć kilometrów. Czyli licząc iż nasze dwanaście czworonogów było w stanie pokonać średnio sto dwadzieścia kilometrów przez niecałe dwie i pół godziny...To jest przy prędkości równej pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a tu dystans był dłuższy aż trzy i trochę raza… Bylibyśmy w dobrej sytuacji jeżeli bylibyśmy tam za jakieś siedem i poł godziny! To z początku nie wróżyło dobrze.
Jednak nie mieliśmy innej opcji...Ale zapomnieliśmy, że teraz zamiast dwunastu psów mamy ich trzydzieści; bo w wyniku roszad do naszej ekipy dołączyły kolejne psiaki. Jeśli więc utrzymamy tempo pięćdziesięciu kilometrów na godzinę to będziemy tam… dnia czwartego marca nad samiutkim ranem bo o godzinie czwartej trzydzieści.

Ja i Presley przygotowaliśmy sanie. Jonah jakimś cudem znalazł wystarczająco duże sanie aby zmieścił się w nich ładunek ze szczepionkami oraz jedno z nas w czasie, gdy drugie będzie kierować psami. Z racji, że miała to być długa podróż to mieliśmy się co jakiś czas zmieniać. Wyruszyliśmy więc jak najszybciej.

Pearl, dokładnie tak jak się spodziewaliśmy, zapięta w uprząż natychmiast przyjęła swoją rolę liderki zaprzęgu, na pozycji znanej przez Maszerów jako „Swing” osadziliśmy młodego, bo około dwuletniego, samca rasy de facto seppala siberian o imieniu Rocket. Na pozycji znanej przez Maszerów jako „wheel” osadziliśmy Meadow, około trzyletnią suczkę tej samej rasy co Rocket. Zaś nasz „Team” jakby określił to profesjonalny Maszer stanowiły Husky syberyjskie- Honeybear, Muffin, Espresso, Goldie, Mercedes, Satin, Winnie, Buttercup, Snowball oraz dodatkowe osiemnaście psów, które...Nie wiedzieliśmy, jak się wabiły.
I to była jedyna dobra informacja. Zaraz po tym, gdy wyjechaliśmy z Anchorage zaczęła się śnieżyca! I to co by nie mówić porównywalna z tą sprzed lat… 
— Ale sypie...To może nam bardzo ograniczyć widoczność. — skwitował Presley. Ja niestety chcąc nie chcąc musiałam się z nim zgodzić.

A to nie było najgorsze, im bardziej oddalaliśmy się od Anchorage tym było gorzej. Dokładnie tak, jak prawie sto lat temu, temperatury w ekspresowym wręcz tempie spadły do pięćdziesięciu stopni poniżej zera, gdybyśmy nie byli poubierani w grube futrzane kurtki jak Seppala i Kaasen lata temu to na pewno od razu byśmy pozamarzali. A co gorsza momentalnie zerwała się jakaś straszliwa wichura, wiatr wiał z prędkością co najmniej osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, jeśli nie większą.

— No dobra, pierwszy krok już za nami, wyjechaliśmy z Anchorage. Teraz będzie na pewno już tylko lepiej. — powiedziałam usilnie starając się zachować spokój

— Tak. Nasz zaprzęg na szczęście jest w dobrej formie...Ale to dopiero początek tej podróży.‒ odpowiedział mi Presley

— Tak… Ta pogoda wygląda źle.‒ mruknęłam cicho.

— Zgadzam się z tobą. A my mamy zaledwie siedem i pół krótkich godzin aby w takich warunkach dostać się do Nenany. Myślisz, że nam się uda? — zagadnął do mnie przyjaciel

— Eh...Musi. Nie mamy wyjścia, bo wtedy miastu grozi epidemia. Od nas zależą setki jak nie tysiące ludzkich żyć! — powiedziałam zmartwionym tonem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 21.42
drukowana A5
za 49.4