E-book
7.35
TAJEMNICE MAGICZNEGO NEFRYTU

Bezpłatny fragment - TAJEMNICE MAGICZNEGO NEFRYTU


Objętość:
327 str.
ISBN:
978-83-65543-32-5

Podziękowania

Chciałabym podziękować mojemu mężowi, za inspirację do tej książki, cierpliwość podczas jej pisania i tworzenia choćby okładki. Dziękuję mu również za miłość, którą mnie obdarowuje, a ona powoduje, że będąc kochaną, mogłam wpleść ją w wątki fantasy i stworzyć kontynuację serii „Po drugiej stronie mgły” pod tytułem „Tajemnice magicznego nefrytu”. Dziękuję Ci mężu za rady i uwagi, które ciągle się przydają do tworzenia coraz lepszych książek.

Prolog

Zawsze uważałam, że moje życie jest nudne, pewnie dlatego, że nie miałam wielu przyjaciół. No cóż gdy żyje się tak poprawnie i w przemyślany sposób, to nic dziwnego. Po tym, co przeżyłam mimo trzynastu lat, mam inny pogląd na moje otoczenie. Niby świat ten sam, a jednak inny.

Czasami musimy zrobić coś z przymusu, żeby dostać co innego w zamian.

1. Wyjazd

Uwielbiam lato, zwłaszcza kiedy jest takie jak w tym roku. Mam tu oczywiście na myśli w sam raz — słonecznie, żeby nacieszyć się słońcem na kolejne kilka miesięcy i trochę deszczowe, by rośliny nie wysychały…

Nazywam się Kalina Wójcik, mam trzynaście lat i chodzę do szkoły. Zawsze lubię lato, bo razem z mamą wyjeżdżam na wakacje. Najczęściej są to dwa tygodnie. W tym roku jest jednak inaczej. Moja mama poszła do nowej pracy i nie dostała urlopu, więc wysyła mnie do babci na wieś. Lubię tam jeździć, ale na krótko, ponieważ trochę się nudzę.

W ciągu dnia babcia Krysia — bo tak ma na imię — zajmuje się domem i zwierzętami: kurami, kotem Gerwazym i szczeniakiem, którego ja nazwałam Diego. Wieczorami siedzi przed telewizorem, albo słucha Mozarta i robi sweterki na drutach. Jeśli chodzi o mnie, to trochę mnie denerwują jej robótki, bo mam całą szafę zrobionej przez nią garderoby i chodź ją noszę to i tak mam jej za dużo. Ciągle daje mi nowe powtarzając, że przecież szybko rosnę, a nie mogę chodzić w za małych ubraniach. Chyba ma rację.

Moja babcia mieszka sama. Dziadek Władek zmarł niedługo po tym, jak ja się urodziłam. Odtąd tylko ona zajmuje się gospodarstwem, to znaczy domem, kurkami, Gerwazym i Diego. Teraz będzie miała jeszcze mnie.

Pakowałam swoje ostatnie rzeczy. Musiałam się zmieścić w jedną większą walizkę. Oglądając się dookoła pokoju, poczułam smutek, jakbym miała wyjechać na zawsze. Wszystko wydawało mi się takie dziwne — jadę na wakacje i będę je spędzać bez mamy. Przed wyjazdem odkurzyłam swój kolorowy dywan, pościeliłam łóżko, układając kołdrę w kwiatki wzdłuż całego materaca i przykryłam moim najładniejszym kocem w labladory. Podniosłam różowe rolety w oknie. Letnie słońce świeciło z ogromną siłą — tak mocno, że w oczy raził mnie róż ścian, pomalowanych przez moją mamę. Poukładałam porozrzucane po kątach rzeczy do szafek i na półkę, zgodnie z ich docelowym przeznaczeniem. Jedną — najukochańszą maskotkę — zabrałam oczywiście ze sobą. Wybór był trudny, ale moim ulubieńcem był Tobi — ukochany miś. Mama kupiła mi go na urodziny pięć lat temu. Jego białe futerko było już trochę wygniecione od przytulania i głaskania, dlatego ułożyłam go na samym wierzchu, żeby go nie ubrudzić i nie pognieść jeszcze bardziej niż był. Moje pakowanie przerwała mi mama. Weszła po cichu, jakby to był środek nocy. Usiadła delikatnie na moim zaścielonym łóżku. Czułam na sobie jej wzrok. Dłuższą chwilę nic nie mówiła, jakby się zastanawiała, co w ogóle powiedzieć lub próbowała coś sobie przypomnieć. Wzięła głęboki oddech — tak głęboki, że go usłyszałam.

Miałam wrażenie, że równie jak ja, nie jest zachwycona wakacjami w odosobnieniu. Było ciężko nam obu i to można od razu zauważyć. Zachowywałyśmy się, jakbyśmy spodziewały się rozłąki na zawsze, a nie na wakacje. To miał być czas wesoły, ale zdecydowanie taki nie był. Wszystko było troszeczkę na siłę i z konieczności.

— Spakowana? -zapytała z (wymuszonym) uśmiechem na twarzy.

Spojrzałam na nią z wyraźnym grymasem na buzi. Myśl o tym, że miałam jechać i być tam bez niej, nie dawała mi spokoju. Zrobiło mi przykro, że ona musi pracować wtedy, kiedy ja będę się bawić.

— Mamo muszę tam jechać? — zapytałam znudzonym głosem, próbując się jeszcze wycofać.

Wolałam siedzieć w domu, w swoim różowym pokoju, niż gdziekolwiek się wybierać. Chciałam się nawet rozpłakać, ale pomyślałam, że trzynastolatce nie wypada — przecież jestem już prawie dorosła!

Mama spojrzała na mnie, miała takie łagodne spojrzenie. Jej niebieskie, a właściwie błękitne spojrzenie rozbrajało, włosy naturalnego, kasztanowego koloru, spadały na jej ramiona, fikuśnie się zawijając przy końcach. Jeszcze bardziej się uśmiechnęła — a uśmiech miała przepiękny i śnieżno-biały. Zawsze nosiła delikatny subtelny makijaż i eleganckie biurowe stroje. Na luzie chodziła tylko w dni wolne takie jak dziś — to było zresztą oczywiste, to jej szef i stanowisko wymagało od niej elegancji.

Chwilę mi się przyglądała później, przytuliła. Znów było słychać jej wzdychanie.

— Zobaczysz, będzie fajnie. Przecież nie raz jeździłaś do babci Krysi. Są wakacje, odpoczniesz od tego całego miejskiego hałasu, może poznasz tam jakieś fajne koleżanki — pocieszała.

Moja mina chyba się nie zmieniła. Nie byłam już smutna, tylko zła — nie na mamę, ale na całe to zamieszanie.

— Chcę być tam z tobą — przekonywałam.

— Wiem kochanie, muszę pracować i nie mogę teraz wyjechać, wiesz o tym dobrze.

Zrobiłam aktorski grymas, łudząc się, że jej decyzja, odnośnie beznadziejnie szykujących się wakacji ulegnie zmianie. Musiałam przyznać, że czasami potrafiłam wpływać na mamę, ale nie w tej kwestii. To była za poważna sprawa, chodziło przecież o jej nową pracę.

— A jakbyś poprosiła swojego szefa, to może dałby ci kilka dni wolnego? — próbowałam coś zmienić –Albo nie idź do pracy! — rzuciłam pomysł.

Mama spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.

— Kochanie, do pracy nie można sobie nie przyjść tak po prostu — tłumaczyła.

No tak, miała trochę racji, ale musiałam dalej walczyć o to, żeby spędzić z nią trochę czasu, na to potrzebne były jakieś dobre argumenty… no takie, jakie tylko ja potrafiłam wymyśleć.

— Ja czasem nie idę do szkoły i co? — sprzeczałam się

Mama spojrzała na mnie spod brwi. Jej mina zrobiła się surowa. Potem reszta twarzy taka była.

Potrafiłam być upierdliwa i nieustępliwa, kiedy czegoś bardzo pragnęłam. Chyba ją tym właśnie zdenerwowałam.

— Szkoła, to nie to samo, co praca — argumentowała — Jak będziesz dorosła, to zobaczysz jak to jest.

Miałam zapewne zdziwioną mimikę twarzy.

— Przecież ja już jestem dorosła! Mam trzynaście lat!

— To jak będziesz bardziej dorosła i przeżyjesz następne dziesięć.

— Mamo ale…

Dobra, brakowało mi argumentów. Wiedziałam, że mama musi pracować, ale stanowczo nie zgadzałam się z tym, żeby czas, który mogłyśmy spędzić razem, zabierał facet, który dawał jej pracę. Nie miałam innego wyjścia, jak dać za wygraną. Właściwie obie wiedziałyśmy jak jest.

— Szykuj się, niedługo wyjeżdżamy — zakończyła rozmowę i wyszła, chyba nieco wyprowadzona z równowagi.

Postanowiłam nie denerwować jej bardziej, zwłaszcza przed wyjazdem.

Przed nami była długa droga. Miałyśmy do pokonania sporo kilometrów — dokładnie nie wiem ile, ale na tyle dużo, że trwało to zwykle około sześć godzin. Mama zawsze powtarza, że przejechać ten dystans z Łodzi — w której mieszkamy do Leśniewic, gdzie mieszka babcia, to męczarnia. Jej wykład na ten temat jednak się nie kończy, bo zawsze dodaje, że u babci Krysi jest raj na Ziemi. Te sześć godzin szybko się zapomina i oczywiście całe szczęście, że jedziemy samochodem, a nie pociągiem (dwa razy dłużej!)

Usłyszałam kroki mamy w przedpokoju. Słychać było, że spieszy się bardzo. Miałyśmy już co najmniej godzinę opóźnienia.

Nagle gwałtownie otworzyła drzwi mojego pokoju.

— Gotowa? — zapytała, wychylając głowę przez drzwi, zadyszana pośpiechem.

— Tak mamo, możemy jechać — odpowiedziałam, zrywając się z łóżka i ciągnąc bagaż na kółkach za sobą.

Schodząc na dół z czwartego piętra naszej obleśnej kamienicy robiłam straszny hałas, ściągając moją walizkę po schodach. Oczywiście nie obyło się bez awantury. Na klatkę schodową wyszła pani Padołek. Okropna kobieta, mieszkająca z pięcioma przekarmionymi kotami. Zawsze wychodziła wtedy, kiedy usłyszała jakikolwiek szmer za drzwiami. Wyskakiwała w tym swoim ohydnym, wyciągniętym, przybrudzonym szlafroku, papilotami na głowie i papierosem w buzi. Nie pachniała dobrze, a i smród z jej mieszkania też nie był miłym przeżyciem.

— Co to za hałasy!!!? — wrzeszczała na całą klatkę, robiąc niezłe echo.

Zobaczyła mnie i moją hałaśliwą walizkę. Spojrzała na bagaż. Zmarszczyła czoło, jakby zaraz chciała mnie zjeść. Gdybym miała opisać jej twarz… a właściwie ją całą, to porównałabym do wybuchającego prezentu z bajek, który najpierw nabrzmiewa odkształcając się, nadmuchuje i wreszcie rozrywa z ogromnym hukiem i dymem. Taka była właśnie sąsiadka.

— Jak się nie potrafisz zachować smarkulo, to się wyprowadź na bezludną wyspę!!! -wrzasnęła po chwili ciszy — to był właśnie ten wybuch.

Nie potrafiłam jej pyskować, bo była to starsza pani i nie wypadało. Za mną szła mama, którą dopiero później dojrzała sąsiadka.

— Co pani chce od dziecka? — stanęła w mojej obronie.

— Hałasuje gówniara! — tłumaczyła Padołkowa, gestykulując rękoma, jakby mówiła językiem migowym.

— Zaraz zejdzie i będzie pani miała tą swoją ciszę — usprawiedliwiała mnie mama — Poza tym, nie mieszka pani tu sama — dodała.

Zeszłyśmy czym prędzej, nie wzniecając awantury.

Sąsiadka była najwyraźniej zaskoczona reakcją mojej mamy i nie miała już nic do powiedzenia. Odwróciła się na pięcie, szybko chowając się za swoimi drzwiami.

Byłyśmy już przy aucie. Mama włożyła moją walizkę do bagażnika, a ja wsiadłam do środka. Zapięłam pas i czekałam. W powietrzu unosił się dziwny zapach — nie wiem jaki — nieokreślony. Panował jednak porządek — widać było, że mama ostatnio sprzątała, ale na szybko.

Kiedy wreszcie wsiadła, musiałam zadać jej to pytanie, które na tą chwilę właśnie mnie gnębiło.

— Co to tak dziwnie pachnie?

Spojrzała we wsteczne lusterko, żeby mieć ze mną kontakt wzrokowy.

— Ten samochód — starością kochanie — podsumowała krótko.

Fakt. Mama jeździ nim od dawna — chyba jeszcze przed tym, kiedy ja się urodziłam. Nasz samochód, to stary grat w mało atrakcyjnym ciemno — zielonym kolorze, z kilkoma wgnieceniami, pordzewiałą tablicą rejestracyjną z przodu i jakąś małą porwaną naklejką z tyłu. Był bardzo lubiany, ale nie przez mamę czy przeze mnie, tylko ptaki, które regularnie zostawiały kleksy na przedniej szybie. Tak było i tym razem.

Pierwsze, co mama robiła tuż po wejściu i zapięciu pasów, to włączenie zacinającego się, głośno buczącego spryskiwacza i doprowadzanie przedniej szyby do takiego stanu, żeby było przez nią widać drogę.

— Wstrętne ptaszyska — denerwowała się — Nie mają gdzie robić? — pytała samą siebie — Mają jakiś celownik czy co? — mówiła, chyba sama do siebie.

2. Stary grat

W końcu ruszyłyśmy. Wyjazd z Łodzi był oczywiście udręką. Mimo wakacji po ulicach toczyło się dużo aut, wszędzie były rozkopane ulice, bałagan i zakazy. Mama musiała dobrze obmyślać objazdy, żeby ominąć najgorsze korki. Nie spisywała się dobrze, bo zapomniała, że inni będą myśleć podobnie jak ona i też staną ciągiem w wąskich uliczkach. Wewnątrz auta robiło się coraz goręcej, mimo otwartych okien. Letnie słońce prażyło bezlitośnie. Smog rozprzestrzeniał się błyskawicznie, co sprowokowało nas do podniesienia szyb. Miałyśmy teraz wybór: albo udusić się wewnątrz z gorąca, albo z otwartymi oknami od smogu… Oddychało mi się coraz ciężej. Smrody spalin dusiły niemiłosiernie, a ciąg stojących aut nawet nie drgnął. Obejrzałam z nudów chyba już wszystkie kamienice w tym punkcie, mając na to chyba ze dwadzieścia minut.

— W takim tempie to my nie dojedziemy, a ja muszę jeszcze dziś wrócić — narzekała mama.

— Jak nie zdążysz, to możesz nocować u babci i wyjechać jutro. Przecież nie idziesz do pracy — dałam propozycję.

Mama znów spojrzała w lusterko. Zmarszczyła czoło. Zastanawiała się chyba, jak mi odpowiedzieć.

— Jak nie będę miała wyjścia, to przenocuję — odpowiedziała znudzona.

Bardzo prosiłam w myślach Boga, żebyśmy późno dotarły do Leśniewic. Może mama nie będzie zadowolona, ale ja chociaż pobędę z nią trochę dłużej. Wreszcie zastój się ruszył. Zaczęłyśmy żółwim tempem jechać… może i żółwim, ale w ogóle, a to było już coś.

Słońce prażyło coraz bardziej. W samochodzie robiło się naprawdę duszno. Otworzyłam okno od swojej strony tak mocno, że wewnątrz zrobił się przeciąg — uff, na chwilę zawiało. Mimo tego ani ja, ani mama nie narzekałyśmy. Wiatr dmuchający wewnątrz auta sprawiał nam ulgę od upału. Teraz, nie było już czuć dziwnego zapachu. Droga stała się nużąca — prosta i z coraz mniejszą ilością dziur. Wreszcie wyjeżdżałyśmy z miasta. Słychać było tylko warkot silnika i dławienie się przy zmianie biegów. Trochę już przysypiałam.

— Musimy zatankować — poinformowała mnie mama, przerywając nagle moją drzemkę.

— Dobrze.

Zatrzymałyśmy się przy jakieś większej stacji benzynowej. Było jeszcze spokojnie — około południa. Upał był coraz większy. Wysiadłyśmy z auta. Mama tankowała. Całe wnętrze zaczęło śmierdzieć benzyną. Stojąc obok niego, liczyłam dziury powstałe ze stłuczek i z upływu czasu. Tu kropka, tu kreska, tu mama nie zmieściła się w bramie, a tam jakiś facet stuknął w jej tył, bo się zagapił. Można by opowiadać całe historie, widząc starego zielonego grata. Po kilkunastu sekundach znudziła mi się analiza lakieru i wpatrywanie w licznik dystrybutora. Postanowiłam ruszyć się gdzieś. No tak, mały sklepik był w tym momencie najlepszą rozrywką.

— Kupić ci coś w sklepie? — zapytałam mamę.

— Tak. Dużą mineralną z lodówki — odpowiedziała, skupiając się na laniu benzyny.

Rozprostowanie nóg to było to, czego właśnie potrzebowałam. Spanie w aucie, w pozycji siedzącej nie było zbyt przyjemne, zwłaszcza dla ciała. Czułam się, jakbym leżała na kamieniach.

Poszłam do sklepu, kupiłam mineralną, o którą prosiła i poszłam się rozejrzeć. Dookoła było pusto — nic się nie działo — po prostu nudy. Letnie słońce prażyło coraz bardziej. Co jakiś czas ulgę przynosił cieplutki wietrzyk, otulający moją twarz — był jak delikatny masaż twarzy.

Nagle usłyszałam wołanie:

— Kalina gdzie ty jesteś?

To był głos mojej mamy. Pobiegłam do niej. Wsiadłyśmy i odjechałyśmy.

— Dobrze, że benzyna staniała. Musiałam zatankować do pełna. Ten samochód za dużo pali — mama mówiła sama do siebie — Kupiłaś mineralną?

No tak, wiadomo było, że nasze auto ma pełny bak — śmierdziało, aż bolała głowa. Jeśli dodać do tego upał i temperaturę około pięćdziesięciu stopni wewnątrz, mimo szeroko otwartych okien, to był dopiero koszmar. Wodę, którą właśnie kupiłam ściskałam tak mocno, że zmarzły mi ręce, a sam płyn był już ciepły. To była chyba moja nerwowość z ohydnych zapachów.

— Kupiłaś tą wodę? — zapytała, zapewne widząc półtoralitrową butelkę, ale chcąc zakomunikować mi, że chciałaby się wreszcie napić.

— Kupiłam — odpowiedziałam.

— To dobrze, chociaż będzie coś zimnego do picia — podsumowała.

Odłożyłam butelkę na siedzenie, żeby jej jeszcze bardziej nie ogrzewać. Spoglądałam na widoki przez otwarte okno. Auto kołysało się delikatnie. Moje oczy były już tak zmęczone, że zasnęłam.

Miałam dziwny sen. Śniły mi się duchy… takie zjawy, coś do mnie mówiły, przed czymś ostrzegały. Później pojawił się jakiś biegający szary pies, podobny do huskiego. Biegł i biegł, a ja czekałam, aż do mnie dotrze — nie mógł. Potem śniła mi się babcia Krysia i mężczyzna o kruczo czarnych, długich włosach. Nie znałam go, ale babcia go znała i oboje na coś mnie namawiali. Nagle zatrzęsła się ziemia i… obudziłam się. Samochód jechał zygzakiem, a przecież było pięknie i sucho. Bardzo się bałam.

— Mamo, co się dzieje?! — zapytałam w panice.

Próbowała zapanować nad autem, które kołysało się i coraz bardziej, wyznaczając pionowe fale na asfalcie — jakbyśmy jechały slalomem. Trzymała sztywno kierownicę i walczyła z autem, niczym ogromnym potworem. Milczała skupiona na trudnym zadaniu. Zapewne miała świadomość, że możemy właśnie zginąć — ja też.

— Mamo boję się — wyznałam, ze łzami w oczach.

— Spokojnie, wszystko będzie dobrze.

Nagle samochód zwolnił. Silnik zgasł. Pędem fizycznej siły tonowego, starego ciemno — zielonego monstrum wtoczył się na pobocze w leśny wjazd. Mama z całej siły zahamowała. Szarpnęło nami jak szmacianymi kukiełkami. Zapadła cisza. Obie siedziałyśmy bez słowa. Nagle z pośpiechem odpięła swój pas i odwróciła się.

— Kalina, nic ci nie jest? Jesteś cała? — zapytała.

Nie był to wprawdzie jakiś wypadek. Mama panikowała, ale z drugiej strony bardzo się o mnie martwiła. Ja widziałam to jako nadopiekuńczość. Czasami nie lubiłam w niej tego, ale jak pomyśleć, że inne dzieci mają mamy, takie, które w ogóle się o nie nie troszczą, to cieszyłam się, że moja jest zatroskana, aż zanadto.

— Ze mną w porządku. A ty?

W jej oczach widziałam strach. Oddychała ciężko, gdyby zmierzyła sobie teraz ciśnienie, to z pewnością miałaby bardzo wysokie.

— Nie, nic mi się nie stało — odpowiedziała, wystraszona równie jak ja.

Odpięłam swój pas. Bolało mnie w klatce piersiowej. Skuliłam się, zaciskając dłonie na sercu.

— Kalina, co się dzieje? — zapytała, widząc mnie w takim stanie.

— Nic — odpowiedziałam po cichu — pas mnie zablokował jak zahamowałaś i trochę boli — wytłumaczyłam.

Mama wybiegła z auta i otworzyła drzwi z mojej strony. Wyciągnęła z niego. Obejrzała i przytuliła.

— Boże, tak bardzo się bałam, że coś ci się stało — podsumowała z troską w głosie.

Ja też cieszyłam się, że ona jest cała. Kiedy obie zorientowałyśmy się, że nic nam nie jest, poszłyśmy zobaczyć, co się wydarzyło. Obeszłyśmy auto dookoła.

Było mi obojętne, co się stało naszemu staremu gratowi, bo nie było mi go żal, miałam tylko nadzieję, że jakoś dojedziemy do celu.

— No tak! — podsumowała.

— Wiesz już czemu auto jechało zygzakiem? — zapytałam, nie widząc żadnych nowych wgnieceń.

— Złapałyśmy gumę — odpowiedziała, łapiąc za komórkę — i nieźle się zakopałyśmy. Najpierw trzeba wyciągnąć auto z tego błota, sama nie dam rady — mówiła, próbując wybrać jakiś numer.

Trzymała przy uchu telefon, co chwila powtarzając wybieranie. Chodziła nerwowo, ciągle wzdychając. Patrzyłam na nią trochę zdziwiona, chyba było to po mnie widać.

— Muszę zadzwonić po pomoc drogową. Pójdę w stronę jezdni, bo tu nie ma zasięgu. Zaczekasz w aucie?

— Dobrze — zgodziłam się.

Nie było wyjścia. Mama nie chciała mnie ciągnąć ze sobą, a ja nie miałam chęci chodzić wzdłuż drogi i czekać na zasięg albo na kierowcę, który miałby ochotę nam pomóc. Rozsiałam się wygodnie na przednim siedzeniu i przy otwartych drzwiach słuchałam szumu i trzeszczenia ogromnych drzew iglastych. Zapach lasu był cudowny, a wśród zarośli panował chłód, cisza i spokój. Co jakiś czas można było usłyszeć stukot dzięcioła i choćby człowiek bardzo się starał, to nie wiedział nawet, na którym drzewie go szukać. Letni powiew wiatru nieco unosił suche liście z ziemi. Zamknęłam oczy. Mocno wciągałam powietrze, spragniona czystego tlenu. W Łodzi mogłam jedynie o takim pomarzyć — moje marzenie właśnie się spełniło. Czas mijał szybko. Zanim się zorientowałam, upłynęła już godzina. Postanowiłam zadzwonić do mamy, żeby dowiedzieć się czy już coś załatwiła. Wraz z sygnałem telefonu usłyszałam dźwięk dzwonka jej komórki. Była tuż obok mnie.

— Przepraszam, że to tak długo trwało, ale nie było zasięgu. Nikt nie chciał się zatrzymać — tłumaczyła się.

— I co, przyjedzie pomoc drogowa? — zapytałam.

— Nie. Nie mogłam się dodzwonić, ale w końcu zatrzymał się pewien pan i obiecał nam pomóc.

Rozejrzałam się dookoła. Nie dostrzegłam nikogo w zasięgu mojego wzroku.

— To gdzie on jest?

— Pojechał po terenówkę. Zakopałyśmy się przy okazji i zwykłe auto nas stąd nie wyciągnie — tłumaczyła cierpliwie — potem dopiero można zmienić koło — wyliczała punkt po punkcie.

— Za ile będzie?

— Niedługo.

Wsiadła do auta. Była bardzo zdenerwowana całą tą sytuacją. Zamilkła. Wzięła głęboki oddech, zapewne spragniona czystego powietrza równie jak ja. Przymknęła oczy… wreszcie zwolniła tempa, choć na kilka minut. Po chwili raptownie przerwała swoją, jakże krótką pauzę.

— Gdzie ta mineralna, którą kupiłaś na stacji benzynowej? — zapytała, szukając butelki po aucie.

Podałam jej ją.

— Już ciepła, ale najważniejsze, że mamy coś do picia — skomentowała.

Oczekiwanie przerwał nam dzwonek telefonu mamy. Odebrała. Ktoś długo gadał, bo ona tylko przytakiwała raz za razem, mając coraz bardziej smutną minę.

— Co się stało? — zapytałam.

— Chyba tu przenocujemy. Pan, który miał nam pomóc, może przyjechać dopiero rano. Właśnie naprawia swoje auto terenowe, które ma nas stąd wyciągnąć — podsumowała.

— Co? — zapytałam — Mamy nocować w lesie? O nie, nie ma mowy! — zaprotestowałam.

Mama spojrzała mi prosto w oczy. Miała smutną twarz.

— Kochanie nie mamy wyjścia. Jakoś damy radę — pocieszała.

Faktycznie, nie miałyśmy wyboru. Byłyśmy skazane na jakiegoś obcego faceta z terenówką, która sama była złomem. Nieźle.

— Mówiłam ci, że ten wyjazd to nie jest dobry pomysł — tłumaczyłam, szukając pretekstu na „przylepienie” złych stron takich wakacji.

— Kalina, nie mów tak. Każdemu mogło się to zdarzyć — broniła wyjazdu — zamiast zrzędzić, zjedz coś albo się zdrzemnij. Ja cię popilnuję.

Uznałam, że posiłek to dobry pomysł. Wyjęłam pajdy chleba i kabanosy. Od razu humor mi się polepszył. W całym tym zamieszaniu zapomniałam w ogóle o głodzie. Dobrze, że mama mi o nim przypomniała. Mimo ogromnego łaknienia nie spieszyłam się. Chciałam jak najbardziej dokładnie połączyć widok i odczucia z lasu wraz z posiłkiem. Nastała cisza. Mama oddaliła się za tak zwaną potrzebą. Wyruszyła na poszukiwanie gęstych krzaków. Pomyślałam, że trochę to potrwa, bo w zasięgu wzroku były same wysokie drzewa iglaste, tylko gdzie niegdzie przeplatane liściastym.

3. Wilk

Zamknęłam oczy. Usiadłam wygodnie na siedzeniu i słuchałam wiatru. Teraz wiał jakoś inaczej, jakby na zmianę pogody. Ściółka szeleściła od podmuchów, tak mocno, że wydawało mi się to nienormalne. Otworzyłam oczy i… zobaczyłam psa… Nie, to był raczej wilk. Szare zwierzę stało ode mnie może trzy metry, wpatrując się, jakby chciało mnie zjeść — w pierwszej kolejności były jednak moje kabanosy. Wilk oblizywał się. Jakiś czas stał, ale chwilę później usiadł, jakby mówił „spokojnie, poczekam”. Byłam przerażona, choć zwierzę nie warczało, ani nie podchodziło bliżej. Po prostu się gapił.

Zaczęłam jeść. Stwierdziłam, że skoro ja mam jedzenie, to rządzę — oto prawo dżungli. On patrzył i patrzył, coraz bardziej się oblizując. Nadal nie podchodził. Wiedziałam, że jest głodny. Zjadłam pajdę chleba i odrobinę kabanosa — tylko dla smaku. Resztę podzieliłam na kawałeczki. Wyciągnęłam rękę z suszoną wędliną i czekałam na to, co zrobi. Prawdę mówiąc prosiłam w myślach Boga, żeby to głodne zwierzę, czasem nie odgryzło mi ręki. Musiałam zaryzykować. On podszedł ostrożnie i powoli. Mogłam mu się przyjrzeć — miał grube, szare, prawie jednolite futro, rosnące przy szyi tak bujnie, że wyglądał trochę jak lew. Na prawej łapie widać było jakąś zagojoną ranę — może po jakieś bójce w stadzie — nie wiem. Jego nos ciągle się intensywnie ruszał. Wyglądało to, na poznawanie mnie po zapachu. Zwierzę było smukłe i zwinne. Jego spojrzenie dziwne — takie magiczne i hipnotyzujące. Nie miałam pojęcia, że tak można patrzeć na drugą istotę. Ta głębia spojrzenia trochę mnie przeraziła. Od czasu, do czasu lekko kiwał ogonem — to w lewo, to w prawo. Spojrzał na moją dłoń z kabanosem i chwilami robił uniki, przy każdym moim drgnięciu. Serce waliło mi jak młot. Zaraz przypomniałam sobie bajkę o „Czerwonym Kapturku”. Wreszcie podszedł. Dyszałam z ekscytacji, próbując opanować emocje. Moja wyciągnięta dłoń drgała. Wilk wyciągnął się, jakby chciał, żeby mnie dotknął jedynie jego język, a reszta została te trzy metry dalej. Zawinął kabanosa i wrzucił sobie do pyska, dokładnie rozgryzając. Cofnął się. Gdy skończył, podszedł po jeszcze — tak kilka razy. Moja ręka została w pozycji podającej. Bałam się jej zabrać, żeby mnie nie ugryzł. Podszedł i opuścił łeb, podsuwając go pod wyciągniętą dłoń. Odwróciłam rękę i dotknęłam jego futra na głowie — było miłe i delikatne — niczym wykąpanego i uczesanego pieska.

Nagle coś zaszeleściło — wilk bez rozglądania się uciekł natychmiast i zniknął za drzewami. Pojawiła się mama. Wsiadła do auta, zostawiając otwarte drzwi. Spojrzała na chwilę na mnie, potem coś pstrykała w telefonie.

— Już zjadłaś? — zapytała, nie odrywając oczu od ekranu.

— Tak — odpowiedziałam — Zjadłam, było pyszne.

Zastanawiałam się czy powiedzieć jej o mojej przygodzie z wilkiem. Pewnie by mi nie uwierzyła, ale musiałam sprawdzić czy wie, że w lesie, w którym właśnie utknęłyśmy takowe są.

— Mamo, czy tu żyją wilki? — zapytałam kontrolnie

Spojrzała na mnie, jakbym zapytała czy są wróżki, tym samym, na dłuższy czas odrywając się od swojej komórki.

— Nie wiem — odpowiedziała — To właściwie już tereny Puszczy Bydgoskiej. Podobno jest tu ich kilka. A co, widziałaś jakiegoś? — zapytała z uśmiechem na ustach.

To chyba miał być żart, więc obróciłam go.

— Nie, no co ty. A co byś zrobiła, gdybyś jakiegoś spotkała? — wypytywałam na wypadek, gdyby wilk znów się pojawił.

— Pewnie zamknęłabym wszystkie okna i drzwi w aucie i siedziała cicho. One są niebezpieczne, mogą pogryźć, a nawet zabić gdy są głodne. Rzadko chodzą pojedynczo, na ogół poruszają się w grupach czyli watahach. Polują razem — wtedy są silniejsze — opowiadała składnie, jednym tchem, jakby zapamiętała cały fragment jakieś książki.

— A chciałabyś kiedyś nakarmić wilka?

Tym pytaniem zaskoczyłam mamę -widziałam po jej minie.

Spojrzała na mnie i podniosła brew. Pogłaskała po głowie.

— Kochanie wilka nie da się karmić. To dzikie zwierzę. Raczej nie zbliża się do ludzi — tłumaczyła — Poza tym, mogą roznosić wściekliznę. Wiesz, co to jest?

— Wiem. To choroba, na którą i zwierzęta i ludzie umierają — chwaliłam się wiedzą.

— Chyba, że człowiekowi zaraz po ugryzieniu poda się zastrzyki — wtedy można go uratować.

— Wiem, pani mówiła o tym w szkole.

Mama doceniła moją wiedzę, na temat wścieklizny i była ze mnie dumna, że zapamiętywałam różne informacje, które przekazują nam nauczyciele — nie tylko wiadomości z podręczników. Zawsze powtarza, że wiedza ułatwia życie.

Zbliżał się wieczór. Niebo zachmurzyło się. Zaczął wiać mocniej wiatr. Zrobiło się chłodniej. Okryłam się kocem, rozłożyłam siedzenie i ułożyłam do snu. Mama położyła się koło mnie. Zaczęło grzmieć — nadchodziła burza.

— Mamo boję się — wyznałam, słysząc jak chmury „burczą”.

— Śpij, ja będę czuwać.

Obie wiedziałyśmy, że siedzenie w aucie w lesie, podczas burzy, to był najgłupszy pomysł, jaki można byłoby zrealizować, ale nie miałyśmy innego wyboru. W takiej sytuacji, każdy inny byłby dobry.

Drzewa bujały się coraz mocniej, ocierając koronami. Coraz bardziej wiało. Zaczął padać deszcz. Mama zatrzasnęła wszystkie drzwi i zaciągnęła ręczny hamulec. Co jakiś czas włączała silnik, żeby było nam cieplej.

Burza się wzmagała. Wiatr targał drzewami, których trzeszczenie było już słychać nawet w szczelnie zamkniętym aucie. Ściółka wznosiła się od podmuchów wiatru. Deszcz zaczął lać. Wielkie krople zalewały szyby ze wszystkich stron, waląc tak mocno, że nie słyszałam nawet własnych myśli. O spaniu nie było mowy. Mama przytulała mnie z całych sił — chyba bojąc się, równie mocno jak ja.

— Mamo, a jak zginiemy? — zapytałam z przerażeniem.

— Nie bój się, nic nam nie będzie — dodawała otuchy.

Myślałam, że tego wieczora sobie pogadamy. Zwykle nie ma czasu, ale stara się zawsze trochę wygospodarować, żebym nie czuła się odrzucona. Ja to rozumiem. Pracuje, na nas obie i na utrzymanie mieszkania w naszej obleśnej, łódzkiej kamienicy. Ma ciężkie życie — a ja razem z nią, bo widzę codziennie, jak walczy z przeciwnościami losu.

Burza nadal szalała. Pioruny waliły tuż obok nas i było to nie do zniesienia. Nawet zakrywając sobie uszy i zamykając oczy efekt był podobny. Drzewa bujały się, jakby ktoś nimi potrząsał. Błyskawice oświetlały cały las — były coraz bliżej. Tuż przed naszym autem runęło drzewo. Ścięte piorunem w połowie długości złamało się jak zapałka. Górna część trzasnęła o ziemię, przedzierając się w dół przez inne. Kikut spadł kilka centymetrów od naszego samochodu. Obie to widziałyśmy i byłyśmy przerażone, przytulając się nerwowo mocno.

Mama znów włączyła silnik, żeby wewnątrz było cieplej. Deszcz teraz padał falami. Krople uderzały to ciszej, to głośniej o blachę auta.

Wreszcie wszystko się uspokajało. Pioruny ucichły, ulewa zamieniła się w lekki deszczyk, cichutko dotykający powierzchni auta. Drzewa znów tkwiły nieruchomo. Nastała całkowita ciemność. Na zegarku było już po dwudziestej drugiej.

Cichy drobniutki deszczyk utulił nas wreszcie do snu. Czasami budziłam się na chwilę, słysząc dookoła jakieś szmery — pewnie robione przez zwierzęta.

Miałam dziwne sny — tak dziwne, że nie potrafiłam ich sobie przypomnieć. Podniosłam się, rozglądając dookoła. Acha — pomyślałam — nocowałyśmy w lesie, w burzy — zrobiłyśmy najgłupszą rzecz na świecie. No tak, ale nie miałyśmy też innego wyboru.

Pierwsze promienie porannego słońca wpadały do wnętrza starego auta. Otworzyłam drzwiczki. Powietrze było cudowne. Pachniało świeżością, czuć było tlen i mokrą leśną ściółkę. Z krzaków spadały krople wody. Było bezchmurnie i bezwietrznie — po prostu cudownie. Promienie słoneczne padały na krople zawieszone na krzewach i niskich drzewach, odbijając przepięknie światło i mieniąc się jak diamenty.

Mamy nie było. Wiedziałam, że wyszła za potrzebą, albo znów dzwoni do faceta od terenówki, żeby w końcu nas stąd wyciągnął. Byłyśmy głodne, miałyśmy resztkę mineralnej i musiałyśmy się trochę umyć. Po kilku minutach mama wróciła.

— No i co? — zapytałam zniecierpliwiona — Przyjedzie ten facet?

— Tak. Ma tu być za pół godziny.

W aucie zrobiło się chłodno. Obie wsiadłyśmy i zamknęłyśmy drzwi. Mama znów na trochę odpaliła silnik, żebyśmy się ogrzały. Wiem, to nie było ekologiczne tak smrodzić w pięknym lesie, ale chęć ogrzania była dla nas ważniejsza. Okazało się, że nie tylko dla nas. Kilka minut później zobaczyłam… mojego przyjaciela wilka. Mama chyba jeszcze go nie spostrzegła, bo relaksowała się beztrosko. Zwierzę podeszło do auta i wskoczyło bezszelestnie i delikatnie na maskę, jakby było z puchu –delikatne, leciutkie i zwiewne. Ja byłam zachwycona. Nagle spotkały się spojrzenia mojej mamy i zwierzęcia.

— O Boże — powiedziała cicho, sztywniejąc ze strachu — to, to… — nie mogła dokończyć zdania.

— Tak mamo, wilk — dokończyłam za nią, całkowicie wyluzowana.

Poranna rosa parowała na nieco rozgrzanej masce samochodu. Na mokrej blasze ułożył się wilk. Spojrzał na nas zza samochodowej szyby, upajając się ciepłem auta. Mama wpatrywała się w zwierzę, jakby zobaczyła UFO. Gdybym teraz powiedziała, że ruszyłam nasz unieruchomiony samochód — nie usłyszałaby tego. Postanowiłam nie przerywać jej i sama też się pogapić. Wilk rozglądał się na boki, będąc w pełnej gotowości do ucieczki w razie zagrożenia. Nagle zerwał się na równe nogi. Maska samochodu była jego punktem widokowym. Stał tak kilka sekund, po czym szybko i bezszelestnie uciekł. Mama odetchnęła.

— Dobrze, że już poszedł.

— Bałaś się go? — zapytałam.

Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

— A ty nie?

— No wiesz… Kiedy dawałam mu mojego kabanosa, nie było tak źle — odpowiedziałam, zdradzając mój sekret.

Jej mina zrobiła się sroga i wyraźnie zdenerwowana.

— Chcesz mi powiedzieć, że to zwierzę jadło ci z ręki?

Zastanowiłam się chwilę, nie spiesząc z odpowiedzią. Była już wystarczająco zdenerwowana.

— No tak, tak właśnie było — odpowiedziałam zamyślona, będąc obecnie w tamtych wspomnieniach — Chyba nie rzuciłabyś się na tego wilka z nożem, tylko za to, że zgodził się wziąć ode mnie poczęstunek?

Mój ton głosu był już nieco poirytowany. Mama miała w zwyczaju przesadzać i robić „z igły widły” — to mnie trochę denerwowało. Co innego, kiedy się jest po prostu ostrożnym, a co innego kiedy się panikuje… z powodu wilka… w lesie (!)

Widziała moją zdenerwowaną twarz.

— Nie, jasne że nie — podsumowała, nie chcąc się kłócić — idę się przewietrzyć — dodała i wysiadła z auta oddalając się nieco.

4. Jednoosobowa pomoc drogowa

Kilka minut później pojawił się facet z terenówką. Podjechał bardzo blisko naszego auta. Wysiadłam, żeby się przywitać. Mama gadała jak najęta, choć widziała gościa dopiero pierwszy raz.

— A to jest właśnie moja córka Kalina -powiedziała do nieznajomego, wyręczając mnie.

— Cześć Kalina — odpowiedział mężczyzna.

Coś mi w nim nie pasowało. Gapił się na mnie, jakbym jakoś dziwnie wyglądała, a to on nie należał do najprzystojniejszych. Był ubrany w strój moro — miał dość duży brzuch, był niedbale zarośnięty na twarzy i głowie. Wyglądał jak kłusownik. Kiedy był zajęty rozmową z mamą, ja zajrzałam do jego auta. Na tylnym siedzeniu jego terenówki faktycznie leżała broń.

— Poluje pan? — zapytałam bez krępacji i ze złością

Facet spojrzał na mnie.

— Nie, drogie dziecko. To broń zabytkowa, z tego się już nie strzela — odpowiedział.

— Ale gdyby teraz pojawiło się jakieś zwierzę, na przykład wilk, to by pan strzelił? — zapytałam poirytowana.

Mama spojrzała na mnie z oburzeniem.

— Kalina opanuj się — powiedziała przez zęby.

Facet uśmiechnął się szyderczo do mamy.

— Nie, spokojnie. Niech dziecko pyta. Ma prawo wiedzieć. Przecież tak właśnie poznają świat, prawda?

Poczuła się zakłopotana. Było jej głupio, z powodu moich pytań zadawanych wprost.

— Wie pan, Kalina już taka jest — tłumaczyła mnie — dziecko jak to dziecko. Przepraszam za nią.

— Nie gniewam się — odpowiedział i poszedł do swojego auta po linkę holowniczą.

Facet sam podpiął nasze auto do swojego terenowego giganta, delikatnie wyciągnął je z błota odjeżdżając, na bardziej suchy kawałek gruntu tuż przy jezdni. Wymienił nam koło, które zawsze było w naszym aucie, tyle że po prawie ośmiu latach wreszcie się przydało. Obie stałyśmy obok i przyglądałyśmy się pracy nowo poznanego pana.

— Gotowe — podsumował, podnosząc się prawie spod samochodu, wycierając ręce z brudu o szmatę, którą wcześniej przezornie sobie naszykował — Możecie jechać dalej.

Mama była mega szczęśliwa. Ja zresztą też. Wreszcie mogłyśmy dokończyć naszą podróż do babci Krysi.

— Dziękujemy panu bardzo za pomoc.

— Drobiazg — odpowiedział, wsiadł szybko do swojego mega super terenowego auta i odjechał.

— Wreszcie jedziemy — podsumowałam ze znudzeniem.

Mama spojrzała na mnie. Wzięła głęboki oddech, przy okazji kręcąc głową, jakby dawała mi ochrzan bez słów. Postanowiłam nic nie dodawać do jej niemej uwagi — chyba obie nie chciałyśmy się kłócić. Przed nami był jeszcze kawałek drogi. Pozostało nam może piętnaście kilometrów. Wystarczyło kilka minut, żeby zachciało mi się spać. Jechałyśmy wolno. Pogoda sprzyjała — nie było wiatru, świeciło słońce. Nagle moją drzemkę przerwał szarpiący bieg naszego auta.

— Co się dzieje mamo? -zapytałam od razu się budząc.

— Nie wiem, gruchot odmawia posłuszeństwa — skwitowała nerwowo.

Nagle silnik zgasł. Przez kilkanaście metrów jechałyśmy samym pędem. Kiedy auto stanęło, mama nie mogła go z powrotem odpalić. Przy każdej następnej próbie, silnik się coraz bardziej „dusił”. Inne samochody nas wymijały trąbiąc, jakby to od nas zależało, czy jedziemy czy nie. Kilkanaście prób odpalenia starego wysłużonego złomu, skończyło się niepowodzeniem.

— Super — powiedziała ironicznie mama — Pewnie padł zapłon.

— I co teraz? — zapytałam, zmęczona usterkami starego auta.

Mama spojrzała na mnie. Westchnęła głośno. Zapewne też miała dosyć swojego samochodu i chciała wreszcie dotrzeć już na miejsce. Zamilkła na chwilę. Ujęła twarz w dłonie, jakby miała się zaraz rozpłakać jak dziecko. Zaniepokoiłam się, ale postanowiłam poczekać jeszcze dłuższą chwilę.

— Zostały nam zaledwie dwa kilometry. Przepchnę auto na pobocze (czytaj do kolejnej leśnej zatoczki) i zaprowadzę cię do babci. Potem muszę znaleźć jakiegoś mechanika, który doprowadzi tą ruinę do takiego stanu, żebym mogła nim wrócić do Łodzi — podsumowała, podając cały plan działania.

— Dobrze — zgodziłam się, będąc już tak strasznie zmęczona.

Zbliżało się południe. Upał był coraz bardziej nieznośny. Skończyła nam się jedyna butelka wody mineralnej i prowiant. W dali było słychać ptaki i owady, którym jakoś nie przeszkadzał upał. Szłyśmy wzdłuż asfaltowej drogi, mijane przez auta, które ani śniły się zatrzymać. Ciągnęłam swoją różową walizkę z wakacyjnym dobytkiem niedbale, nie zwracając uwagi na kamienie, dołki, szyszki czy tym podobne. Nie miałam już siły iść, ale nie było wyjścia. Obie człapałyśmy jak na skazanie. Po jakieś godzinie dotarłyśmy do wioski. Cisza tego miejsca, aż kuła w uszy. Miejsce wydawało się wyludnione. Od czasu do czasu słychać było w oddali krótkie szczekanie psów. Minęłyśmy kilka domów, docierając do babci Krysi.

5. Niezwykłe spotkania

— Nareszcie — podsumowałam, widząc babciny domek, wyglądający niczym z bajki… starej bajki. Drewniany wiekowy płot trochę raził, ponieważ był zaniedbany. Za nim rosły przepiękne róże obsypane różnokolorowymi kwiatami lilie i wiele innych kwiatów, których nazw i tak bym nie zapamiętała. Z tyłu domu wchodziło się na podwórze. Tam przepiękna zielona trawa raziła w oczy. Na środku trawiastego dywanu, pod wielkim rozłożystym orzechem leżał leniwie Diego — babciny pies. Byłam już pewna, że długo mnie tu nie było, bo Diego nie był już szczenięciem, ale wyrośniętym psim młodzieńcem. Domek nie zmienił się. Stare okna wraz z okiennicami i drewniane ściany były jakby nienaruszone przez czas. Miałam wrażenie, że ów czas właśnie tu się zatrzymał. Jego upływ można było jedynie zauważyć na dachu, przykrytym ceramicznymi dachówkami, brakującymi w kilku miejscach. Do środka wchodziło się od podwórza. Drewniane drzwi przy otwieraniu skrzypiały, a starodawna klamka, niczym z innej epoki z oporem puszczała zamek przy otwieraniu.

Mama milczała. Pewnie była bardziej zmęczona, niż ja. Może jej wyczerpanie nie było o tyle fizyczne, co psychiczne.

Weszłyśmy do domu po cichu. Zastaliśmy babcię siedzącą w kuchni, przy jakieś książce. Chwilę na nią patrzyłyśmy. Od zeszłego roku właściwie się nie zmieniła. Jej siwe, krótkie i kręcone włosy, zawsze przypominały mi białą owieczkę. Lubiła nosić bawełniane bluzki — szczególnie niebieskie i staroświeckie spódnice. Na taki strój zakładała fartuszek, w którym chodziła cały dzień. Właśnie dzisiaj tak wyglądała. To właśnie była moja babcia.

Nie słyszała naszego bezszelestnego wejścia. Wreszcie podniosła głowę. Jej niebieskie oczy uwidocznione grubymi szkłami okularów, wesoło spojrzały na nasze twarze.

— Jesteście! — powiedziała dźwięcznie, jakby z tej radości śpiewała.

Mama zrobiła niesmaczną minę, głośno wzdychając, po czym serdecznie wpadła w ramiona babci. Ja nie pozostałam dłużna. Uściski babci Krysi były mocne i szczere i to chyba one były nam właśnie teraz najbardziej potrzebne.

— Co tak późno przyjechałyście? Martwiłam się o was! –mówiła z troską w głosie.

— Daj spokój mamo — powiedziała do niej moja mama -Zepsuł nam się samochód. Wczoraj złapałyśmy gumę, zakopałyśmy się na poboczu i musiałyśmy nocować w lesie — referowała jednym tchem, jakby chciała wszystko jak najszybciej opowiedzieć — Dopiero nad ranem wyciągnął nas pewien uprzejmy pan.

— Tak — przerwałam — Był gruby, miał terenówkę i broń. Bałyśmy się, że nas zastrzeli — opowiadałam, zabarwiając trochę wydarzenie, bo facet wcale nie chciał nas skrzywdzić.

— Przepraszam, ale Kalina trochę zmyśla — poprawiła mnie mama, chyba nie chcąc, żebym opowiadała głupot i nie denerwowała już i tak zmartwionej babci.

— To gdzie jest auto? — zapytała babcia, spoglądając przed dom.

— Ten grat znów się zepsuł — żaliła się mama — Padł dwa kilometry stąd. Przyszłyśmy na pieszo.

— To zostaniesz do jutra? — zapytała.

Najwyraźniej jej nie była na rękę nawet myśl o tym, żeby nocować. Przecież spieszyła się do domu i pracy.

— Chciałabym jechać już dzisiaj. Muszę wracać -tłumaczyła — Mam nadzieję, że ktoś z tutejszych szybko go naprawi.

Usiadłyśmy przy kuchennym stole. Babcia dała nam zimnego kompotu. Spojrzała przez okno.

— Może ojciec Mateusza naprawiłby tego twojego grata — zaproponowała oschle — Dorabia jako mechanik. Wprawdzie zajmuje się traktorami i maszynami rolniczymi, ale samochód chyba nie będzie dla niego zbyt wielką zagadką

Mama wzięła znów głęboki oddech.

— Obojętnie kto to będzie, byleby jakoś uruchomił ten złom — podsumowała.

Zdziwiło mnie jej zdanie na temat „tego złomu”, bo zawsze miała litość dla auta. Najwyraźniej już nie ma.

Babcia wytłumaczyła mi gdzie mieszka ojciec Mateusza. Wybrała mnie na „łącznika”, który ma poprosić o naprawienie samochodu.

Droga nie była daleka. To zaledwie trzy domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Zadanie niby było łatwe — bo to bardzo blisko — ale można było dostać kręćka. Każdy dom w tej wiosce był taki sam, tylko rodzaj kwiatów w ogródku i numer odróżniały jeden od drugiego. Zapukałam do drzwi, ale nikt nie otwierał. Rozejrzałam się dookoła. Na piaszczystym podwórku, pełnym maszyn rolniczych i chyba jakichś części do nich, stał murowany budynek.

Weszłam do niego.

— Dzień dobry! — krzyknęłam.

Zza starego ciągnika wychylił się chłopak — to był chyba ten Mateusz. Milczał i czekał, aż ja coś powiem pierwsza.

— Ty jesteś Mateusz? — zapytałam dla pewności.

Chłopak zmierzył mnie od stóp do głowy. Oglądał mnie, jakbym była jakimś eksponatem muzealnym.

— Tak, a ty co za jedna? — odezwał się nieuprzejmie.

— Mam na imię Kalina. Przyjechałam… a właściwie przyszłam tu z Łodzi z mamą do babci.

Chłopiec spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

— Tyle kilometrów zasuwałaś? — zapytał.

Musiałam jak najszybciej sprostować moje dziwnie brzmiące zdanie.

— To znaczy nie… — poprawiałam — Mama przywiozła mnie tu z Łodzi do babci. Po drodze złapałyśmy gumę, ale pomógł nam taki grubas z bronią i terenówką. Potem przejechałyśmy znów kawałek i stary grat zgasł i nie chciał już odpalić, to go zostawiłyśmy w leśnej zatoce i przyszłyśmy tu na piechotę –referowałam jednym tchem.

Chłopak spojrzał na mnie i wybuchł śmiechem.

— I co? Ja mam ci naprawić jakiegoś gruchota? — zapytał.

No cóż. Był może w tym samym wieku co ja — może trochę starszy — miał ambicje i już chciał naprawiać auta… Postanowiłam go podpuścić…

— A umiesz naprawiać stare samochody? — zapytałam.

— A co, uważasz że nie? — sprzeczał się ze mną.

— Myślałam bardziej o twoim tacie — wreszcie wyznałam pewnie go raniąc.

Chłopiec opuścił głowę. Chyba było mu przykro.

— Mój stary nie ma czasu na jakieś starocie, ale jak wróci koło północy, to go zapytam — podsumował.

Ojej — pomyślałam. Jak mama się dowie, że tak naprawdę decyzja o naprawie jej samochodu zapadnie dopiero jutro, to się wścieknie. Musiałam to jakoś załatwić.

— Nie mógłbyś tego jakoś przyśpieszyć? –zapytałam — Mama musi być jutro w Łodzi, bo idzie do pracy. Jak nie zdąży, to ją zwolnią i pójdziemy na bruk — trochę udramatyzowałam całą sytuację.

Fakt był taki, że rzeczywiście mama musiała być następnego dnia w domu, ale myślę, że od razu nie zwolniliby jej i nie wylądowałybyśmy na ulicy.

Chłopak zastanowił się.

— A dlaczego miałbym ci iść na rękę? — zapytał podejrzliwie

— Bo mnie lubisz? — odpowiedziałam pytaniem bez krępacji.

— Niezła z ciebie miejska aparatka — podsumował — Idź, powiedz mamie, że auto postaram się tu sprowadzić i coś zrobić, żeby mój stary go naprawił.

Uśmiechnęłam się najmocniej, jak potrafiłam.

— Dzięki — powiedziałam i pobiegłam.

Mama była już spokojniejsza i gadała z babcią, popijając kompot. Na wieść, że jej samochód będzie we wiosce i niebawem naprawiony — ucieszyła się.

Naszą rozmowę przerwał dźwięk samochodu zatrzymującego się przed domem. Z dziwnego pojazdu wysiadł… Mateusz. Zapukał i wszedł, nie czekając na zaproszenie.

— Dzień dobry — powiedział, stojąc w progu domu.

— Wejdź! — zaprosiła babcia.

— Nie. Przyszedłem po kluczyki od tego zepsutego samochodu, którego mam holować — podsumował.

Oj. Chyba narozrabiałam. Myślałam, że nasze auto poczeka do jutra, aż jego tata się nim zajmie, a nie on sam.

Mama spojrzała na chłopaka, podnosząc podejrzliwie brew.

— Ty chcesz się zająć naprawą mojego auta? — zdziwiła się — A ile ty masz lat? Trzynaście, czy więcej? — dopytywała.

Chłopak zdenerwował się — co widać było po jego minie. Zacisnął pięści, ściskając w jednej z nich swoje kluczyki.

— To chce pani mieć naprawione auto, czy nie? — zapytał

— Jak ty masz prowadzić, to nie — odpowiedziała zdenerwowana mama.

Do całej rozmowy wtrąciła się babcia.

— Nic mu nie będzie — usprawiedliwiała Mateusza — Chłopak świetnie jeździ…

— Ale prawa jazdy jeszcze nie ma? — zapytała z emocjami mama

— No nie, ale jak chcesz jechać jutro do domu, to powinnaś zgodzić się na propozycję chłopca — argumentowała.

Moja babcia jest super. Podoba mi się jej podejście do życia. Jest wyluzowana, choć oczywiście odpowiedzialna, ale nie panikuje tak i nie jest nadopiekuńcza, jak moja mama.

Nastąpiła chwila ciszy. Wszyscy czekaliśmy na decyzję mojej mamy. Trochę to potrwało.

— Przyprowadzę tylko do nas, to pani auto — podpowiadał chłopak, żeby przyśpieszyć właściwą decyzję — Resztą zajmie się mój ojciec.

— Dobrze — zgodziła się i dała kluczyki chłopakowi, który je wziął i zrobił smutną minę.

Mama zauważyła to.

— Coś jeszcze? — zapytała.

— Chciałbym, żeby Kalina pojechała ze mną. Nie wiem gdzie ten samochód stoi.

— Nie ma problemu — odpowiedziała — Ja z tobą pojadę.

No tak. Moja mama, tak kochana i… uch nadopiekuńcza. Skoro ona miałaby wszystko załatwiać, to co ja mam na tych wakacjach robić? Byłam zdenerwowana całą sytuacją. Ciekawe, co sobie pomyślał Mateusz…

To był jakiś koszmar. Babcia stanęła po naszej stronie. Wstała, żeby zapewne zaakcentować to, co miała do powiedzenia.

— Daj dzieciakom się przejechać- powiedziała z luzackim spokojem

— Nie ma mowy! — zaprotestowała mama.

Zrobiła to tak intensywnie, że też wstała z miejsca, żeby to zakomunikować. Obie wyglądały, jak walczące ze sobą koguty. Ani jednego słowa… tylko spojrzenia.

— Obcy chłopak pojedzie z moją córką — mówiła prawie płacząc, jakby wydawała mnie za mąż — przecież oni nie zaholują sami auta — mówiła -Jak ty to sobie wyobrażasz? — zapytała babcię.

Ta uśmiechnęła się delikatnie i spojrzała na Mateusza z pełnym zaufaniem.

— Chłopak zna się na rzeczy. Jest w porządku. Nic im się nie stanie — pocieszała, próbując dać mi trochę luzu.

6. Wycieczka

Znów zapadła cisza. Czekaliśmy na odpowiedź mamy. Ta wzięła głęboki oddech. Spojrzała na mnie i na chłopaka.

— No dobrze, jedźcie. Tylko uważajcie na siebie — powiedziała, ciągle się martwiąc i chyba mając na uwadze to, że kiedy wyjedzie, to babcia da mi więcej luzu i nie będzie mnie pilnować non stop jak niemowlaczka.

Mateusz dostał kluczyki. Wsiedliśmy do jego dziwnego pojazdu. Rozejrzałam się dookoła.

W środku było dość ponuro. Dużo przestrzeni dla pasażerów, zarówno z przodu jak i z tyłu. Siedzenia obite czarnym tworzywem, przypominającym skórę. Wyglądały raczej na fotele do domu niż siedzenia w aucie. Najbardziej zaintrygowała mnie deska rozdzielcza, pełna dziwnych przycisków i liczników, których było niestandardowo więcej. W aucie panował chłód. Promienie słoneczne nie wpadały, dzięki mocno przyciemnianym szybom, a dziwny nawiew było czuć z podwozia, a nie jak standardowo z wywiewu na desce.

— Skąd ta klimatyzacja? — zapytałam, zdziwiona stroną źródła

Chłopak spojrzał na mnie. Zapewne poczuł się dumny z odmienności swojego pojazdu. Na jego twarzy pojawił się zawadiacki uśmiech.

— Auto ma wiatrak w podwoziu i specjalne szpary w podłodze — tłumaczył.

— Sprytne — pochwaliłam — A nie wieje ci zimą? Woda nie chlapie od dołu?

Mateusz spojrzał się na mnie zmęczony moimi licznymi pytaniami. Uśmiech zniknął.

— Nie, szpary są zamykane — odpowiedział — Jeśli chciałaś pochwalić przegniłe dziury w aucie, to niepotrzebnie, bo ich nie ma — mówił już nieco nerwowym głosem.

— W środku wszystko jest na czarno, na zewnątrz też jest czarny… Wygląda trochę jak karawan -podsumowałam szczerze, zwłaszcza, że auto było dość wysokie choć krótsze.

— Tak miał właśnie wyglądać — odpowiedział Mateusz.

— Co to za model? Nigdy nie widziałam takiego — nadal męczyłam pytaniami.

Chłopak spojrzał na mnie. Parsknął śmiechem.

— ”Nigdy nie widziałam takiego” — zacytował mnie, robiąc przy tym głupie miny — A musisz znać wszystkie modele? — zapytał — Tego nie znajdziesz na żadnej ulicy — powiedział, odpalając go — To składak z różnych części.

Auto najpierw warczało, po kilku chwilach silnik ucichł i nie było go już słychać. Chłopak „rozgrzał” tajemniczą maszynę i wreszcie ruszyliśmy — delikatnie i z klasą.

— Sam go skonstruowałeś? — wypytywałam, nie mogąc się nadziwić, bo auto miało w sobie to coś, tą duszę…

— Ale ty namolna jesteś. Gadasz i gadasz. W tej twojej Łodzi, to tylko się gada czy jeszcze coś innego robi?

Potraktowałam jego pytanie poważnie. Zastanówmy się… co jeszcze robi się w mieście… Chwilę myślałam, robiąc do tego specjalne teatralne gesty. Podparłam prawą dłonią brodę, pukając wskazującym palcem o policzek.

— No wiesz… Jak jestem w domu, to siedzę w necie — podsumowałam.

— To nic szczególnego — skwitował chłopak — Ja też dużo siedzę.

— W necie? — zapytałam zaciekawiona.

— Nie. W warsztacie. Zamiast klikać bezsensownie, tworzę — na przykład takie pojazdy jak ten.

Byłam pod wrażeniem.

— Oczywiście pomagał mi ojciec… — dodał.

— Ciągle mówisz o tacie, a mama? — zapytałam ciekawsko.

Chłopak zrobił się niezwykle milczący. Postanowiłam nie przerywać mu tego stanu. Cierpliwie czekałam na odpowiedź. Nie było jej.

Jechaliśmy szybko. Auto poruszało się równo i jakby na poduszkach. Mama zawsze tłumaczyła mi, że kiedy tak się jeździ, to pojazd ma dobre zawieszenie, dlatego nie czuć pod sobą dziur w drodze.

Las przemykał niczym zielono — brązowa fala. Gdy na chwilę zamknęłam oczy, przez powieki migało światło przedzierające się przez drzewa. Z naprzeciwka mijały nas samochody. Te jadące za nami, ciągle wyprzedzały. Każdy dokądś się spieszył. Nagle z daleka zobaczyłam coś… to było jakieś zwierzę, stojące na poboczu. Kiedy się zbliżaliśmy, ów zwierzę spojrzało za siebie — jakby ktoś je gonił. Chwilę później wbiegło na jezdnię. Przebiegło na drugą stronę, między autami jadącymi z naprzeciwka.

Minęliśmy je. Odwróciłam głowę, zobaczyłam ciało zwierzęcia, toczące się, wpadające na pobocze. Obok niego przemykały auta. Nikt nie zwrócił na wydarzenie uwagi.

— Zatrzymaj się — powiedziałam gwałtownie

Mateusz skupiał się na drodze. Miałam wrażenie, że nie słyszał, co do niego powiedziałam.

— Hamuj!!!

Wrzaskiem — moim dziewczęcym wrzaskiem, przy którym dźwięczały kryształy, przywołałam go do porządku. Chłopak gwałtownie zahamował. Auto niemal od razu się zatrzymało. Opony piszczały i dymiły. Ich pisk było słychać chyba nawet w lesie, obok którego cały czas jechaliśmy. Echo rozeszło się między drzewami gęstego lasu Puszczy Bydgoskiej.

Zrobiło mi się gorąco — ale nie z upału, tylko z wrażenia. Pasy trzymały nas przy siedzeniach, tylko nieco się luzując, aż zabolało mnie w mostku. Nie to jednak było najważniejsze.

— Co się stało? — zapytał wystraszony chłopak.

— Widziałeś? — zapytałam cała w nerwach.

— Co?

— Ktoś potrącił… Nie wiem chyba psa, albo wilka — wytłumaczyłam.

Spojrzał na mnie jak na kosmitę. Odetchnął z ulgą, jakbym powiedziała jakąś mało ważną głupotę.

— No to co, że potrącił. Pewnie zwierzak już zdechł i tyle.

Kiedy to usłyszałam, chyba bardzo otworzyłam buzię ze zdziwienia. Wiem, że na pewno mnie zamurowało. Powiedział to z taką obojętnością, jakby zabił łapką muchę „no to co…” — beznadzieja.

— Mateusz, co ty gadasz? — zapytałam.

— No tak — powiedział wzdychając głęboko — Oczywiście pani miastowa nie wie, że na drogach codziennie ginie mnóstwo żab, łosi, jeży, wilków, psów, wiewiórek, saren i tam jeszcze dużo innych. Jedne giną, inne się rodzą… U siebie w mieście nigdy nie widziałaś potrąconego psa? — zapytał na końcu swojego wywodu

— Jeśli widziałam, to był już sztywny, ale gdybym zauważyła coś takiego, pomogłabym mu. Zawracaj, trzeba zobaczyć, co z tym zwierzęciem — podsumowałam.

Samochody stojące za nami, co jakiś czas nas wymijały i trąbiły — bo przecież staliśmy na środku pasa bez świateł awaryjnych.

— Oszalałaś? — zapytał — Tu? Teraz?

— Tak!!! — wrzasnęłam.

— A wasze auto?

— Nieważne!!! — odpowiedziałam, nie mając czasu, ani głowy do tego, co z naszym starym gruchotem — Zawracaj!!!

Chłopak wjechał do najbliższego wjazdu do lasu i zawrócił. Toczyliśmy się wolno, żeby nie przegapić miejsca wypadku. Rozglądałam się intensywnie.

— Jest! Zatrzymaj się tutaj i od razu włącz awaryjne, żeby znów na nas nie trąbili — instruowałam wypinając się z pasa, zanim chłopak zatrzymał auto.

Wysiadłam i podbiegłam do zwierzęcia. To był wilk. Wydawało mi się, że ten sam, którego już wcześniej spotkałam, ale mogłam się mylić.

Dotknęłam aksamitnego futra. Oddychał ciężko, ale równo. Leżał nieruchomo. Był bardzo spokojny, jakby czekał na moją pomoc. Patrzył mi w oczy. Jego nos ruszał się. Wąchał mnie z daleka. Dwa razy podniósł ogon jakby chciał pomachać, ale nie miał siły. Chyba podobał mu się mój zapach, albo był znajomy. Może faktycznie to ten, którego spotkałam. Może mnie rozpoznał? Mogłam się jedynie domyślać.

— I co? Żyje? -zapytał.

— Tak. Zabieramy go.

— Co? — zdziwił się — Chyba oszalałaś!

— No przecież nie zostawię go tu — oznajmiłam.

Mateusz wreszcie wysiadł ze swojego dziwnego auta. Stanął przed zwierzęciem. Podparł się pod boki.

— Nie wygląda najlepiej. Zostawmy go, niech sobie odejdzie do Bozi — podsumował.

Wciąż nie mieściło mi się w głowie, że chłopak był taki bezduszny, jakby nigdy nie był uczony empatii.

— Nie ma mowy! — zaprotestowałam.

— Nie wezmę go ze sobą. To dzikie zwierzę, a jak mnie ugryzie albo wykituje?

— No tak. Ty zawsze myślisz tylko o sobie? — zdenerwowałam się — Masz może piętnaście lat, a zachowujesz się jak stary zgred. Wielki mi dorosły. Myślisz, że jak umiesz złożyć auto i jeździć nim bez prawa jazdy, to już jesteś dorosły? Skoro tak, to zachowuj się! Dorośli są odpowiedzialni, więc ty też bądź! — pouczałam, pełna złości i nerw.

Chłopak zrobił zaciętą minę. Gdyby miał jakiegoś kija, to pewnie by mi nim przywalił. Właściwie go nie znałam, więc nie wiedziałam jak reaguje i jaki jest. Jednak skoro babcia mnie z nim puściła, to znaczy, że nie jest taki zły.

Spojrzał na mnie, zrobił groźną minę.

— Rozhisteryzowana miastowa — podsumował.

— Wiejski buc — odbiłam piłeczkę nienawiści.

Był wściekły, że mu tak dogadałam, ale inaczej nie potrafiłam — po prostu taka jestem.

7. Ratunek

Po chwili namysłu Mateusz postanowił jednak zabrać wilka.

Wzięliśmy zwierzę delikatnie. Nawet nie protestowało. Włożyliśmy go na tylne siedzenie i przykryliśmy kocem. Oddychał bardzo ciężko. Miał rany na tylnej części grzbietu i boku, tylnej prawej łapie, na szyi i prawym uchu — czyli właściwie wszędzie

Usiadłam na przednim siedzeniu i czekałam na Mateusza. On krzątał się koło auta.

— Co robisz? -zapytałam widząc, że przysypuje krew, chodzi w tę i z powrotem.

— Zacieram ślady — odpowiedział.

— Po co?

— To konieczne, uwierz mi — tłumaczył przejęty rolą, z nieco zelżałym tonem głosu.

Nie miałam zamiaru się jakoś przeciwstawiać. Przeczekałam, aż zrobi co należy, żeby wreszcie odjechać z tego koszmarnego miejsca. Jakieś dwie minuty później wsiadł, zamknął drzwiczki auta.

— Sprawdź czy żyje — powiedział zaniepokojony.

Odwróciłam się. Zobaczyłam nieruchomo leżące istnienie, całkowicie zależne od nas. Wilk oddychał spokojniej i próbował się podnieść.

To było tylko obce mi dzikie zwierzę, ale czułam z nim jakąś więź. W każdym bądź razie cierpiałam razem z nim — nie wiedzieć dlaczego.

— Żyje i chyba chce uciekać — odpowiedziałam -Trochę się wierci.

— To go uspokój. Nikt nie może widzieć, że go tu mamy. Wilki w Polsce są pod ochroną. Powiedzą, że to my żeśmy go stuknęli, a wtedy będą kłopoty. Poza tym nie mam prawa jazdy więc…

Postanowiłam nie komentować tego egoistycznego wywodu. Mateusz myślał tylko o sobie. Nie pierwszy raz.

— Poczekaj — powiedziałam zanim ruszył.

Przesiadłam się na tylne siedzenie. Usadowiłam się koło łba zwierzęcia. Głaskałam jak psa. Patrzyłam na jego poturbowane ciało i wyobrażałam sobie, jaki musi czuć ból, chyba ja bym takiego nie zniosła. Po kilku minutach koc, którym był owinięty był cały we krwi — okropny widok.

Wilk uspokoił się i ciągle wąchał moją dłoń, jakby chciał zapamiętać jej zapach.

Zatrzasnęłam drzwiczki z tyłu. Ruszyliśmy. Oboje milczeliśmy. Było jakoś drętwo.

— To gdzie go ukryjemy? — zapytałam, przerywając nić ciszy

Mateusz skupiał się na drodze. Jechał dość szybko, ale nie z zawrotną prędkością. Spojrzał we wsteczne lusterko.

— Najlepiej w lesie, pod ziemią…

— Głupol — odpowiedziałam, widząc w lusterku uśmieszek -To u mojej babci, czy u ciebie?

— Ja mam warsztat, a nie gabinet weterynaryjny.

— Dobra. U mojej babci. Ona ma oborę po świnkach, które kiedyś trzymała. Może jakaś słoma się znajdzie — zaplanowałam.

— A wiesz, co wilki jedzą? — zapytał.

— Mięso.

— No tak, ale wiesz, że będziesz musiała chodzić do lasu, mordować zwierzęta i mu je przynosić? Rozumiesz? Takie ciepłe — mówił z tym swoim głupawym uśmieszkiem i wyraźną złośliwością.

Załapałam, że to był żart, więc postanowiłam się odpłacić.

— Ale jak upoluję, to wszyscy razem zjemy to zwierzę? No wiesz ty, ja i wilk.

Mateusz spojrzał znów w lusterko.

— Jesteś miastowa, ale ostra — podsumował — Nie wiedziałam, że w Łodzi mieszkają takie wariatki.

— No. Mieszkają. Jest ich tam mnóstwo — odpowiedziałam z pełnym przekonaniem i warkotem w głosie, spoglądając w lusterko spod brwi.

Czas dojazdu minął nam szybko. Podjechaliśmy pod dom babci Krysi. Mateusz musiał wjechać na podwórko tuż pod budynek gospodarczy.

Delikatnie i po cichutku przenieśliśmy zwierzę do obórki, ułożyliśmy w zacisznym miejscu, przykrywając słomą, po czym zaraz wyjechaliśmy z babcinego podwórza, że niby nas na podwórku nie było. Wysiedliśmy z auta. Zmierzaliśmy pod drzwi domu. Musieliśmy ustalić swoją historię. Szeptaliśmy do siebie, żeby nikt nas nie usłyszał.

— No dobrze, teraz wymyśl, dlaczego pojechaliśmy po auto i go nie przyciągnęliśmy — powiedział Mateusz.

— Spokojnie. Ja wykombinuję coś, a ty znajdź kogoś, kto obejrzy wilka. Macie tu jakiegoś weterynarza?

— Nie, nie mamy — odpowiedział oschle, krótko i bez wahania — To nie miasto. Jak zwierzę jest chore, to musi radzić sobie samo.

Poczułam jakby Mateusz wbił nóż w serce. Zrobiło mi się przykro. Miałam łzy w oczach. Za wszelką cenę chciałam pomóc zwierzęciu. On to zauważył. Chyba wyczuł, że przesadził. Zrobił uległą minę. Chwilę zamilkł. Opuścił głowę, później podniósł ją i spojrzał mi w oczy. Wziął głęboki oddech.

— Jak już trzeba, to jeździmy do miasta. Tam pomagają, ale to kosztuje, a ja nie mam kasy.

No tak. Kasa. To było coś, czym ja nie dysponowałam. Musiałam znaleźć jakiś inny sposób.

— Nie znasz tu nikogo, kto choćby na chwilę zajmował się zwierzętami? Przecież tu są gospodarstwa, jest ich tu mnóstwo… — szukałam jakiegoś wyjścia.

— Nie, nie znam nikogo takiego — odpowiedział — Poza tym krowa, to nie wilk…

— No… Tak, ale wilk i pies to trochę podobne zwierzęta? — podpowiadałam.

Weszliśmy do domu. Moja mama była już mocno podenerwowana. Gadała do babci jak najęta — z nerw.

— Boże, co tak długo!!! — wrzasnęła z paniką zaraz, jak tylko zobaczyła nas w drzwiach.

— Mieliśmy trochę kłopotów w drodze — Mateusz zaczął wymyśloną historię, czekając na mój ciąg dalszy.

Oj. Zaczynanie zdania od słów „mieliśmy trochę kłopotów” nie wróżyło najlepiej. To było jedno z tych twierdzeń, które doprowadzały moją mamę do największych nerw. Musiałam jakoś teraz z tego wybrnąć.

— Tak, tak — dokończyłam jego myśl — Dojechaliśmy na miejsce i okazało się, że nie damy rady podpiąć naszego auta. Poza tym, wiesz mamo, że hak w nim trochę się rusza i baliśmy się spowodować wypadek. Jak Mateusza tata będzie mógł, to przyprowadzi nasze auto…

— Właśnie — dokończył chłopak — Mój ojciec zrobi to najszybciej, jak to tylko możliwe.

Mama posmutniała.

— Trudno. Poczekam. Muszę was jednak pochwalić — dodała

Chyba oboje zrobiliśmy zdziwione miny. Spojrzeliśmy na siebie nawzajem.

— Za co? — zapytaliśmy jednocześnie.

— Od początku było niemożliwe, żeby dwoje dzieci jeździło po drogach i holowało inne auto. Cieszę się, że nawet nie próbowaliście się tego podjąć, ale doceniam Mateuszu twoje dobre chęci i serce. Gratuluję pięknego pojazdu i umiejętności prowadzenia, ale musisz wiedzieć, że nie powinieneś jeszcze jeździć sam...To trochę za wcześnie — przemawiała i pouczała mama.

Fakt. Myślę osobiście, że Mateusz nie chciał jechać po nasze auto, tylko pokazać okolicę. W odpowiedniej chwili zapytam go o to, o co tak naprawdę chodziło.

Chyba klimat Puszczy Bydgoskiej podziałał trochę i na mamę, bo nie dość, że zgodziła się na taką głupią rzecz, jak jazda autem dwojga nastolatków po asfaltowych drogach, to jeszcze nas nie skrzyczała, że przyjechaliśmy po dwóch godzinach. To było super. Chyba się zmieniła, albo babcia jej coś powiedziała. A może to magia tego miejsca? — nie wiem.

Mateusz już nic nie dodawał. Ja postanowiłam również nie drażnić i tak zaniepokojonej mamy. Dobrze, że nie było awantury.

Chłopak odjechał do domu — trzy budynki dalej — nie mówiąc mi czy jeszcze będzie chciał się ze mną zobaczyć. Postanowiłam nie naciskać.

Mama poszła spać, a ja wreszcie zjadłam posiłek — pierwszy w tym dniu.

Podkradłam kilka plasterków wędliny. Wzięłam babci miskę, żeby dać zwierzęciu wody. Poszłam na podwórko niby posiedzieć, ale tak naprawdę odwiedzić wilka.

Usiadłam obok zwierzęcia głaskając po głowie. Dałam mu wędlinę, ale nie chciał jej jeść. Pić też właściwie też nie miał ochoty. Bałam się, że nie przeżyje następnego dnia, a w dodatku nie miał mi kto pomóc. Trochę słabo.

Posiedziałam przy nim może z godzinę. Obmyłam mu rany, bo w ogóle ich nie lizał — chyba nie miał siły.

Przyglądałam mu się intensywnie. Wyglądało to trochę, jakbym chciała zapamiętać jego każdy szczegół. Nigdy jeszcze nie byłam tak bardzo blisko wilka. Dotąd widziałam je jedynie na zdjęciach i filmach. Byłam wręcz pewna, że to ten sam, którego widziałam po raz pierwszy — zbieg okoliczności, czy przeznaczenie? Sama nie wiedziałam i próbowałam wymyślać jakieś wytłumaczenie. Było w ogóle po co?

Odganiałam te myśli z głowy, bo musiałam zastanowić się jak mu pomóc. Co może zrobić dziewczynka w wieku trzynastu lat, bez pieniędzy, znajomości i możliwości poproszenia o nią innych dorosłych? To właśnie zakrzątało teraz moją głowę. Gapiłam się na bezbronne zwierzę.

— Mam nadzieję, że wydobrzejesz — powiedziałam do wilka — Żebym tylko wiedziała, jak ci pomóc. Nie mam pojęcia czym przemywa się otwarte rany u zwierząt, czy nie jesteś wewnętrznie ranny… Nie wiem, co robić… chyba pierwszy raz w życiu — żaliłam się.

On spojrzał na mnie, trochę podniósł łeb, jakby zrozumiał, co do niego powiedziałam. Moja bezradność była gorsza.

— Gdybyś spróbował trochę zjeść i napić się… choć trochę — mówiłam.

Wyciągnęłam nieufnie rękę, gotowa ją natychmiast cofnąć. Zbliżyłam do zwierzęcia. Chwilę trzymałam dłoń nad nim, po czym delikatnie dotknęłam i przeciągnęłam od karku, po ogon, omijając rany. Miałam wrażenie, że w tym momencie wilk odetchnął z ulgą, jakby spodziewał się właśnie takiego ruchu. Ja czułam podobnie. Targała mną ekscytacja. To była chyba ta chwila, na którą podświadomie czekałam całe życie i ona wreszcie nadeszła — teraz — w tym momencie. To jak wejście na szczyt, na który ciągle się wdrapywało i nigdy nie mogło dotrzeć do celu. Zupełnie jak Syzyf, tylko z pomyślnym zakończeniem.

Spojrzałam na szaro — srebrzyste futro zwierzęcia. Widziałam, jak każdy włos na jego pokrwawionym ciele się porusza — to był jeden z tych momentów, kiedy moja wyobraźnia za bardzo działała. Wpatrywanie w wilka przerwała mi babcia wołając, jakby się coś złego się działo. Wybiegłam z obórki jak poparzona.

— Co się stało? — zapytałam.

— Nic, szukam cię i szukam. Gdzie ty byłaś? — zapytała.

— Kręciłam się tu i tam — odpowiedziałam.

— Był tu tata Mateusza. Przyprowadził już wasze auto. Okazało się, że to nic poważnego i usterkę szybko naprawił. Mama szykuje się już do wyjazdu — oznajmiła babcia.

— Już? — zapytałam zawiedziona.

— Ja też myślałam, że zostanie do jutra, ale śpieszy się jej do domu i do pracy. Wiesz, z drugiej strony ją też trzeba zrozumieć — tłumaczyła, widząc moją kwaśną minę.

— Wiem — odpowiedziałam.

Miałam cichą nadzieję, że mama zostanie do jutra, ja powiem jej o wilku, a ona coś doradzi, ale zdałam sobie sprawę, że im mniej ludzi wie o nim, tym dla niego lepiej. Jakoś zrobiło mi się smutno.

Babcia podeszła i przytuliła mnie do siebie, tak, jak umie najlepiej.

— Nie martw się. Za rok może razem u mnie posiedzicie ze dwa tygodnie — pocieszała — Mama sobie poradzi.

— Ale nie wiem, czy ja dam radę — odpowiedziałam, tak naprawdę mając na myśli opiekę nad wilkiem.

Poszłyśmy do domu. Mama pakowała już kanapki i kompot na drogę. Podeszła, spojrzała na mnie i serdecznie się uśmiechnęła.

— No to baw się dobrze Kalinko, bądź grzeczna i słuchaj babci — pouczała, jak zwykle nadgorliwie zapominając, że mam już trzynaście lat.

— Dobrze mamusiu — odpowiedziałam pokornie.

— Zadzwonię jak dojadę… Przynajmniej spróbuję, bo wiem jaki tu jest kiepski zasięg — powiedziała –Kocham cię córciu.

Przytuliła mnie mocno. Wsiadła do auta i odpaliła próbnie silnik — załapał — Super, może grat będzie jechał. Przed mamą długa droga. Po kilku „wdepnięciach” samochód był posłuszny. Mama ucieszyła się i pojechała.

8. Babcia Krysia, dom i tajemnicze skarby starej skrzyni

Żeby zmienić nastrój, babcia oprowadziła mnie po swoim ogrodzie. Opowiadała o każdym kwiatku, jakby to był jej członek rodziny. Nie skupiałam się nad tym, co mówiła. Myślałam o wilku i o tym czy powiedzieć jej o nim — bo wcześniej, czy później dowie się — mam nadzieję, że później.

Jakiś czas siedziałyśmy przed domem na podwórzu. Musiałam zreferować jej moje oceny i to jak minął mi rok szkolny. Trochę gadałam też o koleżankach i kolegach z klasy, o tym że mam dosyć mieszkania w naszej obleśnej kamienicy i wstrętnego auta, w które trzeba ciągle łożyć pieniążki. Mogłam się przy okazji pożalić na nową pracę mamy i to, że teraz nie ma dla mnie zbyt wiele czasu, choć bardzo się stara!

Wiedziałam, że moje żale zostaną wysłuchane. Ona rozumiała mnie bez słów.

— Babciu, a co wiesz o Mateuszu? — zapytałam — Przyjeżdżałam do ciebie tyle lat i nigdy go nie widywałam.

Uśmiechnęła się lekko, wzięła głęboki oddech. Chciała bardzo zaakcentować to, co ma mi do zakomunikowania.

— Droga Kalinko. Powinnaś sama zapytać go o to. Poproś, żeby opowiedział ci swoją historię, a na pewno to zrobi.

Zrobiłam kwaśną minę.

— No nie wiem. Nie jest zbyt miły. Udaje dorosłego, a ma może piętnaście lat.

— To prawda. Życie wiele go nauczyło, może dlatego próbuje dorównać swojemu ojcu. Czasem jest oschły i bezczelny, ale chyba dzięki właśnie tym cechom, udaje mu się jakoś normalnie funkcjonować -tłumaczyła.

— Ojej, zapomniałam poznać jego tatę — przypomniałam sobie — On podobno ciągle pracuje do północy, a rano idzie znów do pracy. Jak go poznam?

— Poznasz poznasz, szybciej niż ci się wydaje — powiedziała, jakby znała przyszłość.

Nadchodził już wieczór. Zapadał zmrok. Poszłyśmy do domu. Babcia napaliła w piecu i przymknęła okna. Usiadłyśmy przy stole, jedząc kolację. Znów zabrałam kilka plasterków wędliny, żeby zanieść wilkowi do obórki.

— Babciu, mogę iść jeszcze na podwórko? — zapytałam.

— Ciemno już, jutro sobie pozwiedzasz — odpowiedziała sennie.

Właściwie nie pozwoliła mi, ale postanowiłam poczekać aż uśnie i wtedy wyjść. Przecież nie wychodziłam z terenu domu.

Szybko zjadłyśmy. Umyłam naczynia i chwilę siedziałam przy kuchennym stole. Babcia poszła do pokoju i w ekspresowym tempie zasnęła, wiedziałam o tym, bo chrapała jak ogromny niedźwiedź. Teraz mogłam się wymknąć.

Pobiegłam do obórki. Wilk leżał, znów próbując się podnieść. Trochę mu pomogłam. Usiadłam na słomie i oparłam go o swoje nogi. Trochę zamruczał — nie wiem dlaczego. Może go tak bardzo bolało? Podstawiłam pod jego pysk miskę z wodą — nie chciał pić.

— Odwodnisz się, jak nie tkniesz wody. Wiem, ona nie jest z leśnego strumienia, ale też da się wypić -powiedziałam.

Spojrzał na mnie tymi swoimi przepięknymi ślepiami. Umoczyłam dłoń we wodzie, podstawiłam rękę pod pysk — polizał dwa razy — to był dla mnie znak, że nie jest tak źle. Wędliny jednak już nie tknął. Posiedzieliśmy tak chyba z godzinę.

— Chcę, żebyś z tego wyszedł — mówiłam — Nie możesz umrzeć.

Usiadłam z boku. Podczołgał się i położył przy moim udzie, opierając pysk na nodze. Jego futro grzało niczym grzejnik. Oddychał nieco spokojniej, nie panikował i nie uciekał. Głaskałam go po głowie, jakby był moim psem — zupełnie zapomniałam, że to dzikie zwierzę z lasu. Nadal nie lizał sobie ran, ale wypił dwa łyki wody — to był już postęp.

— Muszę iść do domu — mówiłam do wilka — tu masz wodę i trochę wędliny. Jak ją zjesz, na jutro zdobędę coś większego. Tylko nie wychodź i nie poluj, bo będę miała przerąbane i ty też — tłumaczyłam — Acha i masz na imię Futrzak — takie tymczasowe –mam nadzieję, że ci się podoba.

Zwierzę spojrzało na mnie, jakby rozumiało. Miałam wrażenie, że robi pyskiem miny — najgorsza była kiedy dałam mu imię — jakby mówił -„Obrzydliwe”

Zgasiłam światło w obórce. Wróciłam do domu. Babcia nie spała. Znów siedziała w kuchni. Wystarczyła jej godzinna drzemka, żeby znów nabrać energii do dalszego funkcjonowania. Byłam pełna podziwu.

— Gdzie ty tak chadzasz, co? –zapytała, jakby coś już wiedziała.

— Tak sobie chodziłam po podwórku — odpowiedziałam ogólnikowo.

Babcia była spoko. Nie wypytywała — przecież i tak się dowie… może nawet jutro.

Poszłam do swojego pokoju. Stanęłam w progu. Klimat całego domu był magiczny, a co dopiero tego pomieszczenia. Tam czas się zatrzymał w miejscu. Lekko zżółkłe ściany w delikatny różowy wzorek zapraszały do środka. Na nich widniały stare pożółkłe święte obrazy i kilka mniejszych rodzinnych, równie wiekowych. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym ruchu nóg. W rogu naprzeciw — okna stał duży, piec, obłożony białymi, ozdobnymi, niczym rzeźbionymi kaflami. Na starym, dębowym łożu leżała starannie ułożona pościel, a na niej przepiękna narzuta w kremowym kolorze, robiona przez babcię, chyba na szydełku. Pod starym drewnianym oknem stało dębowe, ogromne biurko, a w rogu dębowa trzydrzwiowa szafa, z przepięknymi zdobieniami w kształcie winorośli. Te wspaniałe — dziś niespotykane — meble zrobił mój pradziadek. Stanowiły one, równie jak cały dom — pamiątkę rodzinną. Za drzwiami ozdobionymi małymi, kolorowymi witrażami, stała ogromna, masywna skrzynia. Nigdy wcześniej jakoś jej nie zauważyłam. Nie była zamknięta na kłódkę. Wieko miała rzeźbione — przepiękne drzewo i zwierzęta dookoła niego, zajmowały górę i boki. Ozdobne szlaczki dodawały jej uroku. Miała ciemno — brązowy, połyskujący kolor dostojności. Stwierdziłam, że skoro stoi w pokoju, w którym ja śpię, to mogę do niej zajrzeć. Otworzyłam ją. Nie było łatwo. Ciężar był prawie nie do pokonania, ale ciekawość stała się silniejsza. Wewnątrz znajdowało się mnóstwo pamiątek. Wiele zdjęć dziadka i babci, stare stroje — chyba jeszcze rodziców moich dziadków albo i starsze, zabytkowy zegarek, który zwrócił moją uwagę. Muszę przyznać, że taki widziałam jedynie na starych filmach. Miał dużą, białą tarczę, a na niej rzymskie, czarne cyfry. Wskazówki sprawiały wrażenie rzeźbionych. Chroniło je grube szkło. Był koloru złotego, z jakimś dziwnym rysunkiem. Całość przytwierdzona do grubego łańcucha.

Odłożyłam delikatnie zegarek. Na pewno był bardzo drogi, zabytkowy i oczywiście pamiątkowy. Z boku ów skrzynia miała przegródkę, w której było drewniane pudełko z wyrzeźbionym wilkiem. Niestety okazało się zamknięte, a kluczyka nigdzie nie znalazłam.

Usłyszałam kroki babci. Weszła do pokoju i przyłapała mnie na szperaniu w skrzyni.

— Właśnie dzwoniła mama. Już dojechała do Łodzi. Samochód jakoś dotrwał i nie miała żadnych nowych, niemiłych przygód.

— Super — odpowiedziałam z ulgą.

Cieszyłam się, że jest już w domu. Miałam nadzieję, że się wyśpi i spokojnie pójdzie do pracy.

— Podobają ci się pamiątki? — zapytała z uśmiechem, widząc mnie przy przepięknym antyku.

Spojrzałam na nią ze skruchą i wstydem.

— Przepraszam, ale było otwarte — tłumaczyłam

— Nie gniewam się Kalinko. Przecież skrzynia stoi w twoim pokoju, więc dlaczego miałabym się gniewać na ciebie?

Spojrzałam na babcię i skrzynię.

— Przepiękne pamiątki — podsumowałam.

— Jak się z nimi zapoznasz, to odłóż je delikatnie na miejsce — instruowała — kiedyś będą twoje. Ty przekażesz je swoim dzieciom, a one swoim — dopóki przetrwają, dopóty i my będziemy — powiedziała — Każde z nas musi coś dorzucić do tej skrzyni, coś co będzie miało szczególne, symboliczne znaczenie, coś bliskiego jego sercu coś…

— Mogę włożyć tu mojego misia — przerwałam babci w zdaniu

— Źle mnie zrozumiałaś kochanie — powiedziała z uśmiechem — Włożysz tu coś prawdopodobnie jeszcze przed moją śmiercią, wtedy będziesz zapewne już dorosła i miś nie będzie już dla ciebie jednym z ważniejszych przedmiotów. Może to być zdjęcie lub coś innego… — tłumaczyła — Pamiętaj to zrobić w przyszłości — przypominała.

— Będę pamiętać babciu — potwierdziłam.

Wszystkie rzeczy leżały na podłodze porozkładane starannie, żeby się nie zgniotły. Babcia patrzyła na nie, jakby czegoś jej brakowało. Zauważyłam to.

— Nic nie zabrałam, słowo — od razu się usprawiedliwiłam.

— Wiem, że nie zabrałaś. A znalazłaś wszystko? — zapytała.

Zajrzałam do środka. Skrzynia była już pusta.

— Babciu, tu nic więcej nie ma.

— Na pewno musi tam być, bo przecież nigdzie indziej. Nikt tego stąd nie zabierał — mówiła, ale nadal nie wiedziałam, o co tak naprawdę chodzi.

Zamyśliła się opuszczając głowę. Chwilę później podniosła ją. Spojrzała na mnie.

— Jest już późno i trzeba iść spać. Jutro się nad tym zastanowimy — dodała.

Miłych snów Kalinko.

Babcia przed wyjściem mnie przytuliła i wyszła. Ja poukładałam rzeczy w skrzyni z należytą starannością, zamknęłam ją. Byłam tak zmęczona, że nie wiedziałam, kiedy zasnęłam, zaraz po tym, jak ułożyłam głowę do poduszki.

Obudził mnie warkot. Coś mną szarpnęło… jakieś zwierzę, dziwne… Duże, szare. Może to wilk? Nie wiem. Chcę uciekać jak najdalej stąd, ale nie mogę. Stoi nade mną i szczerzy kły, chyba chce mnie pożreć. Próbuję się jakoś wydostać. Targa mną strach, nie chcę tak skończyć, to chyba nie jest koniec, a jedynie dziwny początek czegoś niebezpiecznego, a zarazem ekscytującego. Obrazy znikają, zamazują się. Otworzyłam oczy. Byłam roztrzęsiona, najwyraźniej myślałam, że to, co właśnie mi się przyśniło, to była prawda — myliłam się… na szczęście.

Spojrzałam na zegarek. Było już dziesięć minut po północy. Upewniłam się, że ten warkot i szarpanie, to był koszmar. Usiadłam na łóżku. Siedziałam tak kilka minut, zanim mój umysł zacznie „trzeźwo” myśleć. Chyba na chwilę się zdrzemnęłam, zupełnie jak wcześniej babcia. Szybko odrzuciłam z mojej pamięci złe sny i zastanawiałam się nad tą pustą skrzynią. Co babcia chciała mi powiedzieć? Czy było w niej coś jeszcze? Może ma jakiś schowek, którego nie zauważyłam?

Zapaliłam światło i jeszcze raz opróżniłam całą zawartość. Nic więcej nie było. Przypomniałam sobie taki film, w którym walizka miała drugie dno. Pamiętam, że żeby je znaleźć trzeba było pukać. W miejscu pustego dźwięku powinien być schowek. Obstukałam całe wnętrze, ale nic szczególnego nie znalazłam. Może w wieku? — pomyślałam.

Z boku jednej ze ścian pokrywy było słychać, jakby pustą przestrzeń. Nie było żadnego zaczepu, żeby było można to jakoś otworzyć. Coś kazało mi nacisnąć pokrywkę. Wieczko można było uchylić i wysunąć. Było to właściwe rozwiązanie. Wewnątrz ukrytego małego schowka, znajdowała się czapka z daszkiem i jakiś medalion. Od razu pomyślałam, że chyba należała do mojego dziadka. Była bardzo zniszczona i pokryta chyba krwią. Nic jednak nie przebije medalionu. Na grubym plecionym łańcuszku znajdował się kamień — płaski i żywo zielony — jak letnia, soczysta, młoda, trawa. Na jednej stronie ów medalionu, był naniesiony miniaturowy odcisk zwierzęcej — chyba psiej łapy, pokryty prawdopodobnie srebrem. Półokrągły brzeg kamienia był trzymany przez otoczkę — wyglądało to, jak szeroki, świecący spleciony drucik okalający klejnot. To nie był zwykły jakiś tam wisior — miał kształt dość nieregularnego, przeciętego na pół koła. Jeszcze nigdy nie widziałam tak pięknej biżuterii — no może na filmach. Postanowiłam z samego rana powiedzieć babci o moich znaleziskach, których chyba szukała. Pewnie bardzo się martwi, że jej pamiątkowy naszyjnik zaginął. Położyłam wisior i czapkę na biurku, schowałam resztę rzeczy do skrzyni — z równie wielką starannością, co poprzednio.

Było już po pierwszej w nocy. Moje zmęczenie dawało mi się we znaki, jednak moja drzemka na niewiele się zdała. Zwykle mama nie pozwalała mi tak długo siedzieć. Zgasiłam światło i poszłam spać.

Rano obudziło mnie pianie koguta i słońce, przedzierające się przez lekko zżółkłe firanki w starych oknach. Wyjrzałam. Przypomniałam sobie, że w obórce czeka na mnie wilk, do którego muszę zajrzeć. Ale jak to zrobić, żeby babcia nie zauważyła? Było to tym trudniejsze, że właśnie krzątała się po podwórku. Nie miałam pojęcia. Chwilę później, zapukała do drzwi mojego pokoju.

— Mogę wejść? — zapytała.

— Tak.

Weszła i od razu zauważyła znaleziska.

— To tego szukałaś babciu? — zapytałam, pokazując wzrokiem na dębowe antyczne biurko.

Uśmiechnęła się.

— Tak Kalinko, właśnie tego.

— Do kogo należał ten medalion? — zapytałam.

— Do mnie, a wcześniej do mojej babki — odpowiedziała z zachwytem, jakby właśnie jadła najwspanialszą potrawę świata.

Pokiwałam głową i otworzyłam buzię z zachwytu.

— To musi być strasznie stary ten klejnot.

— Owszem jest — potwierdziła — Ma w sobie długą historię — Ja znam tylko ostatnią jej część — wyznała.

— Opowiesz mi? — zapytałam.

— Dobrze, ale nie teraz, może wieczorem. Idź się umyć i do kuchni na śniadanie.

Poszłam posłusznie. Jadłam kanapki z serem, które mi zrobiła. Teraz krzątała się przy garnkach — chyba szykowała już obiad. Zastanawiałam się, co z wilkiem i jak powiedzieć babci, że chcę (dla niego) trochę wędliny.

Skończyłam jeść, ale nie miałam odwagi ją prosić. Włożyłam kubek i talerz do zlewu i zaraz po podziękowaniu uciekłam na podwórko.

— Zaczekaj! — krzyknęła babcia, kiedy byłam już na zewnątrz

Wróciłam.

Podała mi do ręki zawiniątko w foliowej, białej torebce. Rzuciła serdeczny babciny uśmiech.

— Co to? — zapytałam.

— Daj mu, bo zdechnie z głodu — powiedziała.

Miałam nadzieję, że nie mówi o wilku. Postanowiłam wmieszać w to naszego podwórkowego psa.

— Diego jeszcze nie jadł? — zapytałam niewinnie

— On i inne zwierzęta już są po posiłku, mówię o tym wilku, który leży w obórce.

Sprawa się wydała. No cóż. Teraz babcia pewnie każe mi wygonić zwierzę, a ono zginie… Choć jak na razie nie sprawia takiego wrażenia, skoro pośpiesza do nakarmienia.

— Skąd wiesz o wilku? — zapytałam.

— W obórce trzymam śrutę dla kur. Poszłam dziś rano po nią, żeby nakarmić moje biedne ptactwo. Zauważyłam go. Trochę na mnie warczał, ale jak dałam mu wody, to schował zębiska i dał się pogłaskać — powiedziała wesoło, jakby mówiła o małym piesku.

— Czyli obaliłaś babciu bajkę… — powiedziałam z zachwytem, uradowana tym, że akceptuje Futrzaka, a on ją.

— Jaką bajkę? — nie zrozumiała mojego żartu

— O „Czerwonym Kapturku”! Wilk nie zjadł babci!!! — powiedziałam z radością.

Obie serdecznie się uśmiechnęłyśmy do siebie.

— No tak „wilk nie zjadł babci” — powtórzyła i poszła do domu, a ja do obórki.

— Cześć — przywitałam się, jakby siedziała tam moja koleżanka.

Wilk był chyba zamyślony… One się zamyślają, jak my? Nie wiem. W każdym bądź razie podniósł głowę, jakbym go przestraszyła. Wystawił swoje ogromne zębiska. Z jego gardła wydobywał się niski, głęboki i długi warkot. Mimo ostrzeżeń podeszłam.

— Nie warcz na mnie, bo nie dam ci tych pyszności, które naszykowała ci babcia — mówiłam.

Zbliżyłam się do niego, ale nie tak blisko jak wczoraj. Rzuciłam zawartość zawiniątka — surowe mięso -tuż obok niego — nie mógł dosięgnąć. Postanowiłam zaryzykować i jednak podejść, żeby go nakarmić — to znaczy, wkładać mięso do pyska. Podniosłam jedzenie, zbliżyłam się i podałam na otwartej dłoni. Zjadł delikatnie, starając się nie zawadzić mojej dłoni zębami. Później wylizał mi ją. Bardzo cieszyłam się zarówno z tego, że jednak mnie nie pogryzł, i że wreszcie zaczął jeść.

— Nie jest w najlepszej formie — powiedziała babcia, stojąc w progu obórki.

Nawet nie usłyszałam kiedy weszła. Spojrzała na mnie ze wzajemnością.

Fakt. Rany na karku i uchu trochę się paprały i zaczęły śmierdzieć. Wilk koniecznie potrzebował pomocy.

— On potrzebuje weterynarza — podsumowałam.

— To idź do ojca Mateusza i niech go obejrzy — powiedziała.

Co? Mechanik jako weterynarz? Coś mi się tu nie zgadzało.

— Przecież oni naprawiają auta, a nie zwierzęta — zdziwiłam się.

— A tak, ty nic nie wiesz — podsumowała babcia — Powiem ci tylko tyle, że tata Mateusza — pan Nowakowski pracował kiedyś jako weterynarz. Od roku jest mechanikiem. Właściwie nie zajmuje się już zwierzętami, ale może dla wilka zrobiłby wyjątek. Idź tam i zapytaj — powiedziała z uśmiechem.

Skoro babcia pozwoliła, a wręcz kazała, to postanowiłam jej posłuchać. Im wcześniej obejrzy zwierzę weterynarz, tym lepiej. Nie miałam czasu na delektowanie się otoczeniem i pięknem wioski.

9. Pomoc fachowca

Dom Nowakowskich był z zewnątrz bardzo podobny do naszego. Różnił się tylko ogrodem, a raczej dziczą, która przed nim rosła.

Zapukałam. Otworzył Mateusz.

— Cześć — przywitałam się pierwsza.

— Cześć — odpowiedział znudzonym tonem.

— Jest twój tata? Chciałabym z nim pogadać.

— Zaraz idzie do pracy –odpowiedział, ale mimo to, wpuścił mnie do środka i zaprowadził do kuchni.

Ich dom był jakby skopiowany z naszego. Biały mały przedpokój, z którego wchodziło się do kuchni z wielkim piecem do gotowania w białych kaflach i stołem przy oknie, na którym leżał — już nie tak samo jak u nas — stary, poplamiony, lekko dziurawy obrus. Przy zaniedbanym stole, w wyciągniętym podkoszulku i powycieranych szortach siedział lekko zarośnięty facet, zajadający jabłko z noża. Miał około czterdziestki i był bardzo przystojny. Jego niechlujnie, rozczochrane, lekko rudawe włosy, spadały mu na czoło.

Stanęłam w progu.

— Tato, to Kalina, pamiętasz, ta z Łodzi. Wczoraj reperowałeś auto jej matki, wnuczka pani Włodarczyk. Coś tam chce od ciebie — powiedział, jakby się nie wyspał, przypominając kim właściwie jestem.

Widocznie ojciec Mateusza był tak zapracowany, że mnie nie pamiętał od wczoraj. Widocznie nie miał do tego głowy.

— Dzień dobry — przywitałam się.

Nowakowski niespiesznie chrupał jabłko, analizując każdy kęs. Wpatrywał się w owoc, nie mając jak dotąd ochoty na mnie patrzeć, mimo że z nim przecież rozmawiałam.

— I jak samochód? Jeździ? — zapytał, chyba pewien, że chcę pogadać o naszym starym gracie.

— Mama dzwoniła, że dojechała, więc chyba jeździ. Mam do pana pytanie — zaczęłam, od razu przechodząc do sedna sprawy

Mateusz wiedział doskonale, po co przyszłam. Pewnie domyślił się, że babcia wie już o wilku i powiedziała mi, że pan Nowakowski jest, a właściwie był weterynarzem.

— Więc, o co chodzi? -zapytał pan Nowakowski, wreszcie spoglądając na chwilę, swoimi zielonymi jak łąka oczami.

Nie mogłam skupić się na rozmówcy. Co chwila gapiłam się, to na jego twarz, to na owoc, który ciągle jadł.

— O wilka — odpowiedziałam.

— Nie rozumiem? — odpowiedział, odwracając się do mnie, zaciekawiony tym, co powiedziałam.

Przestał teatralnie przeżuwać, ciężko przełykając owoc. Odłożył nóż i poobcinany ogryzek. Zrobił minę, jakbym mówiła o ufoludkach.

— Wczoraj znaleźliśmy z Mateuszem wilka, którego potrącił samochód. Jest teraz u mojej babci — pani Włodarczyk. Ma brzydkie rany i potrzebuje pańskiej pomocy — mówiłam.

— Mój syn nic mi nie mówił — dziwił się.

— Bo to miał być nasz sekret… — tłumaczyłam — Widocznie umie dochować tajemnicy.

— A co ja mam do jakiegoś wilka? Jestem mechanikiem.

— Kiedyś pan pomagał zwierzętom.

— Skąd wiesz? — zapytał podejrzliwie, jakby to był mega sekret.

— Babcia mi powiedziała i też bardzo prosi. Zależy nam, żeby ten wilk przeżył… — mówiłam błagalnym tonem.

Spojrzałam Nowakowskiemu w twarz. Zrobiłam „maślane” oczy. On jakiś czas milczał. Westchnął głośno i rzucił na mnie spojrzenie. Widać było, że „bije” się z własnymi myślami i jak najszybciej chciałby zapomnieć o tym, że kiedyś leczył zwierzęta.

— No dobrze, obejrzę tego wilka, chodźmy — powiedział.

Sytuacja mnie przerosła… To znaczy w dobrym tego słowa znaczeniu. Myślałam, że będę musiała czekać, aż pan Nowakowski wróci z pracy (jakieś kilka godzin), a tu proszę, przyszłam, poprosiłam i już.

Mateusz był wyraźnie niezadowolony z zaistniałej sytuacji. Wnioskowałam, że poprzednie zajęcie jego taty bardzo go drażni, ale jeszcze nie wiedziałam dlaczego. Miałam w planach zapytać go o to, ale nie teraz. W chwili obecnej były ważniejsze sprawy. Poszłam z Nowakowskim do nas. Chłopak został w domu — szkoda, bo może by się przydał do pomocy.

Stanęliśmy oboje w progu obórki. Chwilę później przyszła babcia Krysia, zapewne widząc przez okno sąsiada na naszym podwórzu. Przywitali się z daleka symbolicznym kiwnięciem głowy. Podeszłam pierwsza do Futrzaka, żeby oswoić go z nową osobą. Jak zwykle warczał — chyba na zapas. Myślę, że doskonale wiedział, że musi mu ktoś pomóc –w leczeniu niedostępnych dla niego ran — bo ja nie potrafiłam, chociaż się starałam. Zwierzę czuło się chyba lepiej. Podnosiło się więcej niż wczoraj, ale rany nie wyglądały dobrze. Pan Nowakowski podszedł do zwierzęcia. Wilk szczerzył na niego zęby.

Mechanik spojrzał na rozdrażnione zwierzę, kucając obok, gotów w razie ewentualnego ataku wycofać się sprawnie. Pomilczał chwilę. Obejrzał go, nie mając nawet zamiaru dotykać. Westchnął głośno. Spojrzał na mnie, potem za moje plecy — najwyraźniej na babcię.

— Nic tu nie poradzimy. Musi umrzeć — podsumował, patrząc ciągle na nią i w czasie tego zdania, kierując wzrok w moje oczy.

Zamurowało mnie. Przyprowadzam weterynarza do zwierzęcia, ten tylko patrzy na niego z daleka i mówi, że to koniec? O nie, nie zgadzam się z tym.

— Jak to? — zapytałam.

— Wilk, to dzikie zwierzę, nie pies. Ten jest agresywny, warczy i szczerzy zęby. Nie możemy ryzykować ugryzienia. Jeśli koniecznie chcesz go ocalić, to trzeba zadzwonić do szpitala leśnego. Tam są specjaliści, którzy dadzą mu narkozę i wyczyszczą rany. Inaczej nic z tego nie będzie — tłumaczył.

Doskonale wiedziałam, że najbliższy ośrodek, który mógłby zająć się wilkiem jest kilkadziesiąt kilometrów od nas. Zanim by przyjechali — a to trwa, bo nie zawsze mają wolny transport — wilk zginąłby od zakażonych ran. Musiałam coś wymyśleć.

— A jeśli nie trzeba będzie użyć narkozy, to pomoże mu pan? — zapytałam.

Nowakowski spojrzał na mnie, znów wzdychając. Myślę, że dobrze wiedział, że nie odpuszczę i będę tak długo walczyć o życie wilka, jak tylko się da.

— Możemy spróbować, ale możesz mi dziecko powiedzieć, jak ty chcesz to zrobić?

— Skoro ja go karmię — a na mnie też warczy — to mogę podać mu lekarstwa.

— Nie, to zbyt niebezpieczne- zaprotestował.

Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że podejmuję się zajmować dzikim zwierzęciem z lasu. Nie wiem jaki ma charakter, czy nie jest na nic innego chory… Musiałam spróbować.

— Im będziemy dłużej czekać, tym będzie bardziej wkurzony, bo pewnie go boli. To jak, zaryzykujemy? — zaproponowałam.

Tata Mateusza nie był zbyt zachwycony propozycją, ale po tym, jak babcia pokiwała na „tak” zgodził się.

— Twarda z niej dziewczynka — powiedział o mnie do babci.

— To u nas rodzinne — potwierdziła z dumą w głosie.

10. Monologi?

Pan Nowakowski poszedł do swojego domu, po leki. Wrócił po piętnastu minutach. Wytłumaczył mi co i jak stosować. Było to trudne zadanie, bo należało je podawać całą dobę, co dwie godziny. Będę musiała się liczyć z tym, że nie pośpię zbyt długo. Futrzak był dla mnie ważniejszy.

Podawanie tabletek wilkowi w kiełbasie nie był zbyt trudnym zadaniem. Gorzej było z maściami, którymi musiałam smarować rany. Pierwszy zabieg odbył się pod nadzorem babci i Nowakowskiego. Było trudno. Zwierzę broniło się i kłapało, ale ani razu nie ugryzło czy choćby dotknęło mnie swoimi zębami. Nie był to zbyt udany zabieg, ale na początek — a jakiś musiał być — wypadłam całkiem nieźle.

Cały ten dzień przesiedziałam w obórce z wilkiem. Położyłam się obok niego na słomie. Miał takie milutkie futro i był bardzo ciepły. Serce biło mu mocno, a i on sam po kilku zabiegach czuł się chyba lepiej. Co jakiś czas podnosił łeb i nasłuchiwał, co dzieje się poza drewnianą budowlą — był po prostu czujny. Leżał spokojnie, jakby wiedział, że musi poddać się zabiegom, które mu serwuję, bo inaczej nie przeżyje.

Tego dnia Mateusz nie pojawił się u nas. Bardzo mnie to zasmuciło, bo myślałam, że jednak włączy się jakoś w opiekę nad Futrzakiem.

Babcia, co jakiś czas wołała mnie na posiłek, który zjadałam szybko i niezdrowo — właściwie na stojąco.

Nadszedł wieczór. W obórce zrobiło się zimno. Babcia przyniosła mi sweter i dwa koce, wciąż namawiając, żeby jednak wrócić na noc do domu. Nie mogłam się zgodzić — dla dobra wilka. Robiło mi się coraz chłodniej w miarę upływających godzin. Postanowiłam choćby na chwilę przytulić się do wilczego futra. Niestety Futrzak odpędził mnie, wyszczerzając swoje śnieżno — białe zębiska.

— Ale masz fajnie — powiedziałam do niego — Bóg dał ci takie grube futro. Nigdy nie zmarzniesz, a ja? Mam ubranie, jest lato, a trzęsę się jak galareta. Szkoda, że nie mam twojego futerka.

Wilk spojrzał na mnie i się podniósł — pierwszy raz, odkąd go przynieśliśmy — stanął nade mną na chwiejnych łapach, w ten sposób robiąc się znacznie większym niż ja. Obnażył swoją całą szczękę zębów. Zaczęłam się bać. O co mu chodzi? O ten dowcip z futrem? Czy to możliwe, żeby dzikie zwierzę rozumiało ludzki język? Takie właśnie miałam wrażenie.

Siedziałam na słomie „po turecku”, a on robił krok za krokiem, stojąc tuż przy mnie. Zaczęłam cofać się „raczkiem”.

— No co ty. Na żarach się nie znasz? Przecież ja nienawidzę futer. Myślisz, że zrobiłabym coś takiego tobie lub jakiemukolwiek wilkowi czy innemu zwierzęciu? — pytałam zwierzę.

Futrzak oblizywał się, jakby chciał zaraz mnie zjeść. Ślina skapywała po jego pysku, a głębokie warkoty wydłużały się, jakby coś śpiewał, zanim nie zje.

— Nie wiem dlaczego tak zareagowałeś, ale dobrze wiesz, że nie zrobię ci krzywdy. Opiekuję się tobą, bo chcę, żebyś wrócił do lasu, do swojego domu, więc jeśli mnie rozumiesz, to pewnie odsuniesz się zaraz. Nie chcę, żebyś tak się zachowywał — powiedziałam chwiejnym głosem — i schowaj te zęby, bo widziałam je tyle razy, że nie chce mi się już na nie patrzeć.

Odstąpił i odszedł kilka metrów ode mnie, kładąc się, jak gdyby nic. Nie prezentował już zębów i warczenia. Było spokojne, trochę chore zwierzę.

Podeszłam do niego. Patrzył na mnie tymi swoimi ślepiami. Machnął kilka razy ogonem.

— Muszę posmarować ci rany. Tylko bez prezentowania wilczego „uśmiechu” — ostrzegłam.

Zwierzę poddawało się zabiegom z największą cierpliwością.

— Skoro ja uważam, że ty mnie rozumiesz, to zadam ci jedno — trochę drażliwe pytanie.

Podniósł głowę i spojrzał na mnie, jakby chciał zapytać:”słucham?”.

— Czy poluje tu na was ktoś dla skór? — zapytałam, nie odsuwając się od zwierzęcia.

Spojrzał na mnie, a ja na niego, żeby odczytać ewentualną odpowiedź.

Wyłonił znów swoje zęby, ale nie ostrzegawczo tylko jakoś inaczej, jakby w odpowiedzi.

— Dobra. To już wiemy jedno. Jakiś wariat na was tu poluje — powiedziałam w formie wniosku — Uciekałeś przed nim tamtego dnia? No wiesz, kiedy znaleźliśmy cię potrąconego.

Futrzak spojrzał na mnie. Nic nie zrobił, ale wiedziałam, że tak. W tamtym momencie dziwnie zamilkł, jakby chciał naprawdę coś powiedzieć…

Noc była coraz chłodniejsza. W obórce świeciła się tylko mała żaróweczka, dająca półmrok. Cykady przestały już dawno cykać. Zrobiło cię cicho. Okryłam się kocami i siedziałam przy wilku kilka metrów dalej. Ten wstał i podszedł do mnie niepewnie. Położyłam się, nie zwracając uwagi na to, co zrobi. Byłam już bardzo zmęczona. Położył się obok mnie i tułowiem zakrył moje plecy. Poczułam cudowne ciepło — jakbym dotykała grzejnika. Nastawiłam brzęczyk w zegarku na za dwie godziny i zaraz usnęłam.

Zaczęło mnie coś szarpać. Myślałam, że to trzęsienie ziemi… Nie, to był tylko jakiś zły sen, którego nawet nie pamiętam. Obudziłam się na tyle, że wiedziałam gdzie jestem i jaki mamy dzień. Wilk stał nade mną i gapił się, jakbym była dla niego jakimś dziwacznym stworem. Kiedy tylko drgnęłam, natychmiast odbiegł na drugi koniec obórki. Widać było jak na dłoni, że czuł się już całkiem dobrze. Podałam mu leki i posmarowałam rany, które goiły się z godziny na godzinę. Futrzak znosił zabiegi cierpliwie — za cierpliwie, jak na dzikie zwierzę. Po nieprzyjemnym smarowaniu śmierdzącym mazidłem oddalał się ode mnie, jakby chciał gdzieś zostawić ów zapach, który dla niego musiał być naprawdę nieznośny.

Przebudzałam się często. Jakikolwiek szmer powodował, że sprawdzałam czy wszystko ok. a tak naprawdę to on kontrolował mnie, czujnie śpiąc, ciągle oczekując nienadchodzącego niebezpieczeństwa. Czasami słyszałam jak chodzi dookoła obórki, niczym na patrolu. Pilnował mnie, a ja jego.

Nad ranem wilk zerwał się na równe nogi wystraszony. Podniosłam głowę. W progu stała babcia. Poranne słońce wdzierało się do środka, wysyłając swe letnie ciepło do drewnianego pomieszczenia. Kurz ze słomy tańczył wydłużając optycznie promyki.

— Jak się spało? — zapytała babcia.

— Może być — odpowiedziałam, koszmarnie niewyspana.

— A ciepło ci było? — zapytała, jakby chciała usłyszeć opowieść o bliskości wilka z człowiekiem.

— Tak. Koce ogrzały mnie z przodu, a Futrzak na plecach.

Babcia podniosła brwi ze zdziwienia.

— Wilk spał obok ciebie?

— Tak. Ogrzał mnie, a później się oddalił.

— Chodź do domu na śniadanie — dodała, chyba nawet przez chwilę nie myśląc, że mogłabym kłamać.

Poszłam za nią głodna jak… no właśnie, jak wilk. Zjadłam śniadanie i przygotowałam porcję surowego mięsa dla mojego podopiecznego.

— Widzę, że dobrze opiekujesz się swoim pacjentem — chwaliła babcia — Rany się goją… Nie zapomnij zostawić dziś otwarte drzwi od obórki — dodała.

Byłam zdziwiona tym, co właśnie powiedziała, ale chyba podświadomie wiedziałam, co miała mi do przekazania. Tak naprawdę nie chciałam tego usłyszeć, ale to była brutalna rzeczywistość i musiałam się z nią zmierzyć.

— Nie rozumiem… — powiedziałam, pewna tego, co usłyszałam –Jak zostawię otwartą obórkę Futrzak ucieknie…

— Nie ucieknie, tylko wróci do swojego domu –tłumaczyła to, co doskonale wiedziałam.

— Ale ja nie chcę, żeby odszedł — mówiłam, ze łzami w oczach

Babcia przytuliła mnie do siebie.

— Widzisz Kalinko, tak to już jest na tym świecie. Każdy z nas ma swoje miejsce, w którym mieszka i do którego wraca. Chyba nie chcesz, żeby Futrzak czy jak tam mu dałaś na imię, się męczył. Jeśli on sam zadecyduje, że pora wracać do swoich, to trzeba uszanować jego wolę. Jak chcesz się kimś bardzo opiekować, to jest jeszcze pies, kot i kury — tłumaczyła — a nie dziki wilk z lasu.

— Nie chcę rozstawać się z nim — mówiłam uparcie, mając nadzieję, że babcia coś wymyśli.

— To nie rozstawaj się — powiedziała ku mojej radości.

Bardzo ucieszyłam się z tego, co powiedziała. Zawsze marzyłam o tym, żeby mnie rozumiała i wychodziło na to, że właśnie to robi. Mój głos się rozdźwięczył.

— Może tu jednak zostać? — zapytałam wesoło.

— Nie. To ty możesz odwiedzać jego… O ile wpuści cię do swojego leśnego domu — dodała.

Teraz to już było przegięcie… to znaczy takie dobre. Znów babcia mnie zadziwiła, ona zawsze była pełna niespodzianek.

— Pozwolisz mi iść do lasu?

— Tak, ale na przykład z Mateuszem… Nigdy samej — powiedziała — A teraz leć nakarmić Futrzaka, bo poczęstuje się którąś z naszych kur.

No tak. Było jednak „drugie dno”… przyzwoitka, ochrona, kula u nogi… Mateusz. Nie, żebym go nie lubiła, ale czasami mnie denerwował tymi swoimi tekstami — żenującymi, a często prostackimi. Zdarzało się już, że podczas tak krótkiej znajomości zdążył mnie kilka razy obrazić.

Poszłam do obórki z porcją surowego mięsa i miską z czystej wody. Apetyt wilkowi dopisywał. Szybko zjadł i poszedł w kąt spać. W progu pojawił się Mateusz.

— Cześć — odezwał się pierwszy, trochę mnie strasząc.

Spojrzałam na niego, pełna podejrzeń.

— Co chcesz? — zapytałam nieładnie.

— Żyje czy zdechł? — zadał pytanie wprost.

Spojrzałam na niego z pogardą. Czasami potrafił być taki… taki bezpośredni, niedelikatny, taki prosty… Po raz kolejny potwierdził to, swoim gadaniem.

— Żyje, a co, chciałbyś żeby zginął? — zapytałam złośliwie

Wzruszył ramionami.

— Jest mi obojętnie — odpowiedział — Co za różnica. Pytam, bo ojciec jest ciekawy.

— To powiedz mu, że rany prawie zagojone, apetyt też jest. Wilk zdrowieje.

Mówiłam do chłopaka krótko, a on nie wysłuchawszy wszystkiego do końca już był znudzony i gotowy do wyjścia, byleby ze mną nie musiał siedzieć. Chyba nie byłam dla niego zbyt interesującą osobą…

— Dobrze — odpowiedział i poszedł.

Przez cały kolejny dzień siedziałam ze zwierzęciem i pilnowałam je, choć wcale tego już nie potrzebowało. Trochę byłam samolubna, bo chciałam nacieszyć się Futrzakiem, zanim wróci do lasu. Za każdym razem, kiedy przechodził obok mnie wyciągałam ręce, żeby tylko dał się pogłaskać. Czasami tego chciał, czasami nie.

Wieczorem babcia zawołała mnie do domu. Zjadłyśmy kolację. Trochę było mi przykro, że nie spędzam z nią czasu. W końcu, to do babci przyjechałam. Przy okazji wspólnego siedzenia przy stole, postanowiłam zapytać o tajemniczy, zielony wisior.

— Opowiesz mi historię medalionu? — zapytałam.

11. Opowieść o Emilii i Domanie

Uśmiechnęła się i wstała od stołu. Przyniosła klejnot. Odstawiła talerze po kolacji i położyła go na środku sporego stołu. Wpatrywałam się w jego cudowny kolor. Miałam wrażenie, że coś mnie do niego ciągnie.

— Widzisz — popatrzyła na wisior — ten zielony kamień, to nefryt, nazywany też kamieniem życia — zaczęła opowieść — Dawno, dawno temu moja pra pra babka Emilia dostała go od pewnego mężczyzny — nazywali go Doman. Zawsze dumnie nosiła nefryt na piersi, szanując podarunek i wierząc, że ma szczególną moc. On i wielu innych mieszkańców, codziennie chodziło do lasu, zbierać jego plony. Zawsze wierzyli, że ich żywi, ale pod jednym warunkiem: nie wolno zabijać żadnych zwierząt.

Od wczesnej wiosny, aż do późnej jesieni ludzie chodzili do lasu — latem zbierali mnóstwo jagód, poziomek, jeżyn, jesienią grzyby, a zimą chrust an opał. Ten, odwdzięczał się ludności i dawał tak obfite dary, że mogli robić z nich zapasy na zimę i spokojnie każdą przetrwać.

Pewnego dnia w okolicy pojawił się łowczy, który polował na wilki — jak pewnie wiesz, w Polsce są pod ochroną.

Za nic miał prośby i przestrogi tubylców. Zakładał pułapki, wyłapując całe wilcze stada, tylko po to, żeby sprzedawać z nich skóry.

Mieszkańcy wielokrotnie próbowali przepędzić kłusownika, ale ten tak sobie upodobał miejsce swoich łowów, że nie straszne mu były żadne nagonki.

— A co z tą pra pra babcią? — zapytałam.

— Emilia postanowiła samotnie stawić czoło kłusownikowi, ale nie wiedziała jak to zrobić. Próbowała różnych sposobów: Napędzała na niego sowy, ale ten do nich strzelał. Upiekła dla niego ciasto z trującymi jagodami, jednak nigdy nie doszło do konsumpcji. Kłusownik wiedział, że mieszkańcy go nie chcą w okolicy, więc był bardzo ostrożny i nigdy nie zjawiał się na specjalnie zorganizowanych biesiadach.

Któregoś dnia siedząc na leśnym wzgórzu Emilia usłyszała huk. Pobiegła za hałasem i zobaczyła konającego mężczyznę, z którym chadzała do lasu zbierać owoce, grzyby i chrust na opał…

— Domana? — zapytałam.

— Tak.

Kiedy babcia opowiadała mi tą niezwykłą opowieść, przeszył mnie dreszcz — poczułam, jakbym tam była — niesamowite uczucie.

— Mężczyzna był w ciężkim stanie. Uklękła przy nim i głośno zapłakała. Dookoła nich zebrały się zwierzęta całego lasu. Stawały w coraz ciaśniejszym kręgu. Emilia myślała, że chcą ich zaatakować, więc je odganiała, ale bez skutku. Nie wiedziała jeszcze, że to forma pomocy, a nie ataku.

Nagle poczuła na piersi nieznośne ciepło, wręcz parzące. Domyśliła się, że coś dzieje się z medalionem, który dostała od Domana. Ponieważ czuła ogromny dyskomfort zdjęła go. Objęła go rękoma, jakby chciała chronić przed niebezpieczeństwem. Kamień pulsował i robił się coraz cieplejszy, niczym rozżarzona bryłka węgla.

Mężczyzna tracił siły. Zwierzęta zacieśniły krąg, a Emilia na pożegnanie włożyła mu w dłonie medalion.

Nagle zerwał się wiatr. Drzewa kołysały się, trzeszcząc i zrzucając z siebie szyszki, gałęzie i liście. Wszystko wirowało dookoła kręgu ze zwierząt. Emilia skuliła się, zakryła twarz i czekała na coś, o czym nawet nie miała pojęcia. Porywisty wicher targał jej szatami i długimi rudawymi włosami. Dookoła zrobiło się głośno. Wiry powietrza robiły ogromny huk, a wiatr nawiewał dziewczynie ściółkę do włosów. Nagle ogarnęło ją niesamowite ciepło — to medalion miał niezwykłą magiczną moc. Po kilku minutach wszystko się uspokoiło: wiatr ucichł, zwierzęta jak gdyby nigdy nic się rozeszły, a Doman wstał, nie miał już na sobie żadnych ran.

Emilia wiedziała, że z pomocą magicznego nefrytu, zwierząt i lasu uratowała życie przyjaciela. Wstała, otrzepała ubranie z liści i wtuliła się w Domana, upewniając się, że nic mu nie jest.

— I co było dalej? — przerwałam, nie mogąc doczekać się fascynującego ciągu dalszego, zatopiona w głębię opowieści, którą snuła babcia.

— Tej samej nocy Emilii przyśniło się stado wilków, z którymi wędrowała przez las. Dziewczyna obudziła się nagle, jakby wyrwana ze snu. W ciemnościach zobaczyła sowę, która przemówiła do niej ludzkim głosem i zaprosiła na nocną biesiadę… zwierząt. Emilia poszła. W środku ciemnego i gęstego lasu, oświetlanego jedynie światłem księżyca w pełni, było wzgórze porośnięte mchem. Sprawiało wrażenie, jakby to była skała, otulona zielonym płaszczem. Na czubku najwyższej stał wilk. Był ogromny i smukły. Miał przepiękne błękitne oczy i lśniącą, jednolitą, szarą, gęstą sierść — to władca tego lasu.

Ów wilk przemawiał do dziewczyny ludzkim głosem. Wyjawił, że na imię mu Warion, rządzi lasem i chce bardzo podziękować za uratowanie Domana. Zdradził jej, że ma moc, którą otrzymała od nefrytu i jest „wybrana”. Warion podziękował jej też za to, że dzięki medalionowi zwierzęta z lasu mają magiczną ochronę i będą mogły bronić się przed intruzami — a właściwie przed jednym, który był również utrapieniem tamtejszej ludności.

Oprócz podziękowań wyznał również dziewczynie, że ona i Doman są wyznaczeni do „wiecznej ochrony lasu…”

— A co to oznaczało? — przerwałam.

— Że ona i Doman po zakończeniu swojego życia, narodzą się jako wilki o magicznych umiejętnościach, które otrzymają dzięki nefrytowi.

Całe nocne spotkanie z przywódcą wilków Warionem — jednocześnie władcą lasu — musiało być zachowane w tajemnicy, podobnie jak uzdrowienie Domana i magiczna moc nefrytu.

— I co było dalej? — dopytywałam.

— Emilia wróciła do domu i poszła spać, jak gdyby nigdy nic. Po kilku dniach ona i Doman zostali parą. Po kolejnych dwóch miesiącach byli małżeństwem.

— A co z tym kłusownikiem, który łapał wilki dla skór? — pytałam zaciekawiona.

— Od spotkania Emilii z Warionem już nie było z nim problemu. Mówiono, że ktoś z wioski widział, jak wilki zrobiły na niego zasadzkę. Podobno uciekał przed watahą…

— Przed czym? — przerwałam, nie mogąc wyszukać w pamięci, co to jest wataha.

— Watahą… taką grupą wilków, inaczej stadem — tłumaczyła babcia — Kiedy uciekał, tak szybko biegł, że zgubił wszystkie naboje i nóż. Bez takiego wyposażenia był bezbronny. Wilki goniły go przez cały las, dając trochę przewagi. Kiedy wydawało się, że zgubił stado wpadł we własną zasadzkę i zginął…

— To co to była za zasadzka? — dopytywałam

— Najprostsza — tłumaczyła babcia — głęboki na trzy metry dół, wypełniony błotem, który na nieszczęście zawalił się na kłusownika. Zwały leśnej ziemi zabiły go.

Krąży taka historia, że gdzieś w Puszczy jest skała porośnięta mchem i dół, w którym zginął ów kłusownik, z którego wyrasta ogromne drzewo przewyższające wielkością inne, choć jego pień zaczyna się kilkanaście metrów niżej. Nigdy jednak osobiście go nie widziałam w — skwitowała babcia.

Byłam oczarowana. Opowiadała tak pięknie, że czułam, jakbym to ja była jej praprababką.

Zastanawiała mnie tylko jedna rzecz. Musiałam o nią czym prędzej zapytać. Chyba domyśliła się, że chcę czegoś się dowiedzieć.

— No, zadaj to pytanie — powiedziała, jakbym już je wypowiedziała, tylko zbyt cicho.

— Dlaczego Ty nie miałaś żadnych przygód z nefrytem?

— Widzisz Kalinko, ta opowieść, to tylko historia, przekazywana z pokolenia na pokolenie -podsumowała tym razem bez przekonania — Zapewne zauważyłaś już, że znam tylko opowieść o praprababce Emilii. Nie ma kolejnych, więc i na moc nefrytu nie ma dowodów.

Trochę się zdziwiłam. Właśnie. Dlaczego nie ma następnych historii o prababci, babci Krysi i mojej mamie? Nie rozumiałam tego.

— Czy to znaczy, że na was nie działał kamień? — zapytałam — Jest tylko symbolem i akcentem do opowieści? — wypytywałam.

— Widzisz moje dziecko, widocznie tak jest, że nie każdej z nas było dane przeżyć przygodę. Ten medalion przetrwał wiele lat. Jeśli wierzysz w jego moc, to noś go na piersi równie dumnie, jak Emilia. Widząc jednak twoje poświęcenie dla zwierząt, wrażliwość, myślę, że i nefryt ci nie jest potrzebny. Ty bez niego potrafisz ocalić wilki z naszej dostojnej Puszczy Bydgoskiej — mówiła.

— A moja mama… — wypytywałam, próbując jakoś wytłumaczyć przerwę w tejże historii.

— Już ci mówiłam. Ani ja, ani twoja mama…

— Ale w magiczną moc nefrytu wierzysz? — wypytywałam, chcąc sprowokować odpowiedź.

— Wierzę, dlatego przekazuję ci go — dodała, wręczając mi oficjalnie medalion — To, że ja i twoja mama nie miałyśmy z nim związku, nie znaczy, że ty nie możesz — podsumowała.

Wzięłam klejnot do ręki. Babcia przekazała mi go delikatnie i oficjalnie, jakbym odbierała jakiegoś Oskara. Było to dla mnie wyróżnienie, bo teraz to ja oficjalnie stałam się właścicielem nefrytu.

Był prześliczny. Wewnątrz zielonej skamieniałości widać było jakieś pulsowanie — jakby odżył i jego „serce” znów zaczęło bić — niesamowite. Kolor stawał się coraz bardziej wyrazisty, a zewnętrzna powierzchnia ciepła.

Założyłam go na szyję. Musiałam się przyzwyczaić do ”nowego życia” na mojej piersi. Na początku nie było to zbyt miłe, ale po kilku minutach dałam radę się przyzwyczaić.

Babcia dumnie patrzyła na to, jaka jestem podekscytowana podarunkiem. Z jej twarzy nie schodził uśmiech. Widać było, że cieszy się razem ze mną.

Spojrzałam na nią i prawie ze łzami w oczach podziękowałam.

— To najpiękniejszy prezent, jaki mogłam sobie wymarzyć — wydusiłam z siebie — dziękuję, bardzo dziękuję.

Babcia wpatrywała się we mnie, uśmiechnęła i przytuliła.

— Nie ma za co Kalinko. Noś go dumnie, pamiętaj jaką legendę ma w sobie — powiedziała — No czas iść spać — dodała gwałtownie zmieniając temat.

— Dobrze — odpowiedziałam tak podekscytowana, że nie miałam ochoty targować się o jeszcze jedną godzinę bez snu

Ten dzień był niezwykle wyczerpujący. Ledwo przyłożyłam głowę do poduszki, a już zasnęłam.

Nie pamiętam co mi się śniło. Wiem tylko, że zatrzęsło się moje łóżko, tak mocno, jakby ktoś mną a właściwie nim szarpał. Obudziłam się z przerażeniem. Na zegarku była trzecia w nocy. Dookoła nie było nikogo, więc domyśliłam się, że to był jakiś sen — zły sen, albo taki dynamiczny, że czułam wstrząsy.

Noc była cicha i bezwietrzna. Niezwykle wysoka temperatura powietrza sprawiła, że obudziłam się cała spocona. Przebrałam się szybko i na wszelki wypadek zajrzałam do pokoju babci — czy wszystko u niej ok.

Spała na krawędzi łóżka, jakby chciała być zawsze gotowa do szybkiej pobudki, ale poza tym jej sen był spokojny, z lekkim pochrapywaniem. Po cichutku zamknęłam drzwi jej pokoju.

Nagle znów zrobiło mi się gorąco. Kropelki potu spływały po mojej skórze, choć był lekki przewiew w domu i nie wydawało się być tak duszno. Moje serce zaczęło mocniej bić. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje — może jestem chora? — pomyślałam… Nie, to było inne uczucie… takie dziwne.

Może to nefryt, który nosiłam, nie zdejmując do spania? — zapytałam sama siebie.

Kamień mienił się różnymi odcieniami zieleni. Był coraz cieplejszy i znów pulsował. Pod wpływem jego ciepłoty coraz bardziej się pociłam, a moje serce próbowało dotrzymać rytmu pulsowaniu kamienia. To było coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Poczułam niewielki strach — taki, kiedy przychodziła mi myśl, że za kilka dni idę do dentysty — to chwilowy stres pod wpływem myśli, ale bardzo gwałtowny i głęboki — myśl, odchodzi, stres puszcza.

Znieruchomiałam. Usłyszałam „żegnaj”. Przecież nikogo nie było obok mnie, babcia spała, więc skąd to pożegnanie? Nie, nie zwariowałam, ani nie śniłam. Słowo jeszcze kilka razy się pojawiło, jakby to było echo w mojej głowie. Jeden wyraz, głęboki i wyrażający tak wiele.

— Co? — zapytałam znów siebie — Nie rozumiem?

Rozejrzałam się dookoła, podświadomie szukając rozmówcy. Nikogo oprócz mnie przecież nie było w pokoju.

Pomyślałam, że to babcia mnie woła, że coś się stało… Pobiegłam do jej pokoju, cichutko uchylając drzwi. Te jak na złość zapiszczały. Babcia obudziła się.

— Co się dzieje Kalinko? — zapytała, zaspanym i zachrypniętym głosem.

— Nic babciu, myślałam że mnie wołałaś, ale widocznie coś mi się śniło — usprawiedliwiłam swoją wizytę.

— Nie, nic się nie stało, idź już spać.

— Dobrze, tylko jeszcze się napiję i wracam do łóżka –odpowiedziałam.

Zanim to powiedziałam, zasnęła chrapiąc jak niedźwiedź. Nie przeszkadzałam jej więc. Wiedziałam, że w ciągu dnia ma mnóstwo obowiązków, wstaje wcześnie rano i zmęczenie daje się jej porządnie we znaki. Ma przecież tyle obowiązków…

12. Moc nefrytu

Napiłam się wody i wróciłam do łóżka. Usiadłam na nim i zastanawiałam się, kto powiedział do mnie „żegnaj”. Byłam pewna, że usłyszałam to słowo, choć czytałam w sieci dużo o chorobie psychicznej, której objawem jest słyszenie głosów. Nie, to niemożliwe… chyba nie jestem chora — pomyślałam.

Na mojej piersi znów zrobiło się ciepło. Kamień zaczął bardziej pulsować. Kolejny raz zrobiło mi się duszno. Postanowiłam po cichutku wyjść na chwilę z domu, żeby się przewietrzyć. Usiadłam w zupełnej ciemności na ławce przed domem. Księżyc oświetlał tylko trochę całe otoczenie, jednak zbyt mało, żebym dobrze wszystko widziała.

Nagle usłyszałam głośny zwierzęcy szybki oddech. Wyciągnęłam ręce przed siebie opuszczając je powoli. Zapewne wyglądało to, jak ocena otoczenia przez niewidomego — tak się też czułam. Nie zastanawiałam się czy właśnie grozi mi jakieś niebezpieczeństwo, gdyby tak było pewnie już bym zginęła.

Minęła chwila. Szybki oddech nadal był mocno słyszalny. Moje dłonie właśnie zetknęły się z przyjemnym w dotyku futrem. Zwierzę prześlizgnęło się całą swoją długością, sprawiając jakbym je pogłaskała — od łba do nasady ogona. Trochę się wystraszyłam.

— Diego, to ty? — zapytałam pewna, że to pies mojej babci. Spodziewałam się nie odpowiedzi, a natarczywego szturchania w ręce, mające na celu pieszczoty. Nie było ich, za to pojawiła się zwykła odpowiedź.

— Nie, to nie on. To ja, Futrzak.

— To jakiś żart? — zapytałam — Mateusz, to ty? To nie jest śmieszne — mówiłam szeptem pewna, że to jakiś dowcip chłopaka z sąsiedztwa.

— Chodź do obory, musimy pogadać — powiedział niski głos

Wolałam nie dyskutować. Wiedziałam tylko jedno — że kiedy zobaczę, że to jest Mateusz, to nie wkurzę się tylko, też wymyślę dla niego jakiś dowcip.

Obijając się o drzewo i drzwi obórki doszłam na miejsce. Zapaliłam światło. Dookoła nie było nikogo, oprócz wilka, którego kurowałam.

Zwierzę doszło do mnie. Obwąchało i oddaliło się kilka metrów. Futrzak machnął na mnie głową.

— Siadaj — powiedział.

— Ty gadasz? Czy to jakaś sztuczka? — zapytałam.

— Teraz wiesz, że do ciebie mówię — powiedział — Nie myśl sobie, że masz jakiś talent albo coś — mówił zezłoszczony — To ten kamień, który nosisz sprawia, że mnie słyszysz i rozumiesz — tłumaczył.

— Nefryt od babci Krysi? — zapytałam, wyciągając klejnot zza koszulki.

Futrzak cofnął się jeszcze bardziej.

— Hej, hej tylko uważaj, to nie zabawka — powiedział ostrzegawczo.

— Nie rozumiem? — zapytałam.

— Podejdę bliżej i wytłumaczę ci, jeśli go schowasz — pouczał.

— Dobrze — zgodziłam się, chcąc być jak najbliżej wilka.

Wykonałam prośbę zwierzęcia. Futrzak podszedł do mnie, zachowując jak zwykle dystans. Odetchnął z ulgą.

Mając trzynaście lat zaczęłam zdawać sobie sprawę, że ten kamień w równym stopniu pomaga, co szkodzi. Żeby dowiedzieć się, jaka jest jego „instrukcja obsługi”, musiałam cierpliwie wysłuchać tego, co ma do powiedzenia wilk.

— Wiedziałem, że niebawem spełni się przepowiednia, ale nie miałem pojęcia, że to już teraz — zaczął.

— Nie rozumiem? — odpowiedziałam, nie mając pojęcia, co on gada.

Wilk znów westchnął głęboko — tak głęboko, że było to słychać.

— Dobrze, zacznijmy od początku — powiedział, siadając na przeciwko mnie.

— Mam na imię Thunder. Należę do stada w tym lesie, choć żyję na uboczu. Stosuję się jednak do zasad naszej watahy — mówił bardzo spokojnie.

Kiedy to mówił trochę chciało mi się śmiać, choć sytuacja nie była wcale śmieszna. Mój powstrzymywany grymas od razu zauważył.

— Co cię tak śmieszy? — zapytał zdenerwowany.

— Przepraszam — odpowiedziałam trochę zawstydzona — ale nie pasuje do ciebie imię Thunder, przecież jesteś łagodny jak Futrzak, a nie gwałtowny jak burza — porównałam.

— Nie znasz mnie i nic o mnie nie wiesz, więc albo słuchasz, albo sobie idę — zdenerwował się.

— Przepraszam — powiedziałam trochę zawstydzona i skruszona — nie chciałam cię urazić. Dla mnie, zawsze będziesz kochanym, mięciutkim Futrzakiem — odpowiedziałam.

Wilk zamilkł. Opuścił łeb, jakby teraz on był zawstydzony.

— Nie przywiązuj się tak do mnie — powiedział -To wasza największa wada — dodał.

Teraz moja mina musiała być nieco zdziwiona. Zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć.

— Gratuluję ci posiadania magicznego nefrytu — powiedział — Musisz jednak pamiętać, że to nie jest jakaś tam błyskotka. Teraz ciąży na tobie ogromna odpowiedzialność za nas wszystkich — mówił.

— Kogo masz na myśli mówiąc „nas”? — zapytałam.

— Chodzi mi o wszystkich mieszkańców Puszczy Bydgoskiej — odpowiedział.

— Znów cię nie rozumiem — powiedziałam szczerze.

— No właśnie i to jest najgorsze. Jesteś jeszcze małym dzieckiem — mówił.

— No co ty, nie takim małym… Mam już trzynaście lat — przerwałam.

— Tak tak, tylko trzynaście — odpowiedział — Nigdy jeszcze w historii tego lasu, dziedzicem nefrytu nie było dziecko — wyznał — Posiadłaś moc i nie wiem, czy do końca poradzisz sobie z nią i oczywiście z problemami, jakie przed tobą stoją.

— Problemami?

— Jesteś wybrana — powiedział tajemniczo — nie bez powodu.

— Przyjechałam do babci na wakacje, to wszystko — tłumaczyłam.

— Widzę, że nadal nie rozumiesz swojej misji — powiedział zniecierpliwiony — chodź małą jej część już wypełniłaś.

Spojrzałam na Futrzaka… to znaczy na Thundera. Zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi, poza tym byłam już zmęczona. Zbliżał się wschód słońca, jednak starałam się jakoś trzymać i nie zasnąć. Bardzo chciałam usłyszeć to, co miał mi do powiedzenia. Moja koncentracja była bliska zera procent i nie wszystkie przekazywane mi informacje, były przeze mnie rejestrowane. Bardzo się jednak starałam.

— Możesz jaśniej? — zapytałam ziewając.

— Wszystko opowiem ci, kiedy nas odwiedzisz w lesie, bo widzę, że jesteś już zmęczona — zauważył — Teraz jednak, chciałem ci podziękować za odwagę i oddanie — mówił.

— Masz na myśli Twoje ocalenie? — zapytałam.

— Wreszcie coś rozumiesz — odpowiedział.

— Bardzo lubię zwierzęta i jeśli na swojej drodze spotkałabym węża, żabę, osła, żubra czy kaczkę to każdemu z nich bym pomogła… Nie ma znaczenia jakiego jesteś gatunku, liczy się to, czy masz czyste serce — przemówiłam zdziwiona, że mogłam sklecić tak sensowne słowa.

— I to właśnie jest odwaga i oddanie — przerwał — Niezależnie od tego, jak groźne zwierzę napotkałabyś na swojej drodze i w jak beznadziejnym stanie. Dlatego mimo swojego młodego wieku, dostałaś moc nefrytu, którą mam nadzieję dobrze wykorzystasz — mówił.

— Będę się starała, tylko musisz mi pomóc — powiedziałam

— Nic nie muszę — odpowiedział zdenerwowany — ale się postaram — dodał i wybiegł z obórki.

Na błękitnym niebie porządnie świeciło już słońce. Była dopiero piąta rano, a już robiło się duszno. Nie miałam siły wracać do domu. Położyłam się na sianie i tak usnęłam budzona, co jakiś czas pianiem koguta. Słyszałam jeszcze przez sen, że babcia zajrzała do obórki. Pewnie martwiła się, że nie ma mnie w łóżku, ale chyba jak już wiedziała gdzie jestem, to przestała się martwić.

— Wstawaj Kalinka już czas na pobudkę — mówił ktoś do mnie

Dźwięki były nieco zniekształcone, ale powoli dochodziły do mojej świadomości, będąc coraz bardziej rozpoznawalnymi. To moja kochana babcia delikatnie mnie budziła.

Podniosłam się z ziemi usłanej sianem. Przez drzwi wpadało gorące, cudowne, letnie słońce. Spojrzałam na zegarek na moim nadgarstku. Było południe. Ojej –pomyślałam — najpierw nie mogłam zasnąć, ale jak już mi się udało, to tak mocno, że nie rozbudzał mnie ani kogut, ani nic innego.

Rozejrzałam się dookoła. Wilka nie było — więc to nie był sen — Odszedł do swoich, do lasu, ale czy faktycznie do mnie mówił? Nie byłam tego pewna.

Babcia spojrzała na mnie, wiedziała że szukam zwierzęcia i co chwila wpatruję się w wygrzebany przez niego dołek z siana, który służył mu za posłanie.

— Poszedł do lasu — skwitowała — Pewnie w nocy — dodała

Spojrzałam na nią ze łzami w oczach. Mimo, że liczyłam, a właściwie byłam pewna, że się z nim spotkam, to było mi jakoś smutno.

— Wiem — odpowiedziałam pociągając nosem — poszłam do niego w nocy i widziałam jak wybiegł w stronę lasu. Jego futro mignęło mi tylko w ciemnościach i tyle — kłamałam.

Przecież nie powiem, że rozmawiałam z… wilkiem i przyjmowałam zaproszenie do jego domu. Nie chciałam być wyśmiana, chociaż kto wie, czy babcia nie uwierzyłaby mi, kto wie.

— Mówiłam ci Kalinko, że jak tylko poczuje się lepiej, pobiegnie do siebie. Taka jest kolej rzeczy. Wiedział, że ludzie nie będą tolerować go na dłużej, więc został tyle, na ile to było konieczne — tłumaczyła babcia.

— Wiem, że wrócił do swoich — odpowiedziałam szlochając.

— Da sobie radę — pocieszała — Choć na śniadanie… a właściwie na obiad — dodała, pomagając podnieść mi się z ziemi.

Poszłyśmy w stronę domu. Na ławce przed drzwiami wejściowymi siedział Mateusz. Babcia weszła do środka pierwsza, a ja zatrzymałam się przy czekającym zapewne na mnie chłopaku.

— Cześć — powiedział oschle — Boże, wyglądasz, jakbyś nie spała całą noc — zauważył.

Spojrzałam na niego złowrogim spojrzeniem.

— Fakt, to nie była moja noc — odpowiedziałam jak to mówią dorośli — dyplomatycznie.

— Widzę — skwitował — Wilk już się wyniósł? — zapytał na końcu, jakby nie mógł się tego doczekać.

— Tak wyniósł się, zadowolony?

— Nasze otoczenie, to środowisko nie dla niego — powiedział z poważną miną.

Dziwiło mnie jego zachowanie. Miał kilkanaście lat… chyba był trochę starszy ode mnie, a gadał jak stary, zrzędliwy dziad — to chyba denerwowało mnie w nim najbardziej.

13. Opowieści Mateusza

Spojrzałam na Mateusza i zrobiłam podejrzliwą minę.”Zapaliła mi się czerwona lampka”. Zaraz, zaraz słyszałam już tego typu tekst, który wypowiedziała moja babcia „Wiedział, że ludzie nie będą go dłużej tolerować”. Coś mi się wydawało, że nie wszyscy w wiosce tak naprawdę lubią i chcą mieć coś wspólnego z wilkami. Chyba zalazły im za skórę — cokolwiek miało to znaczyć.

Naszą niemiłą — w gruncie rzeczy — rozmowę przerwała babcia, wołając mnie na bardzo późne śniadanie. To był powód do tego, żeby Mateusz sobie poszedł, choć prosiłam go, żeby towarzyszył mi przy posiłku.

Po śniadaniu postanowiłam iść do niego i pogadać o tym, co tak naprawdę do mnie ma i o co w ogóle chodzi.

Siedział pod sporym drzewem rosnącym w rogu nieciekawego, typowo roboczego podwórka. Rozmyślał nad czymś bardzo intensywnie — tak bardzo, że nie zauważył mojego wejścia. Gapił się w jeden punkt, opierając się brodą o splecione na podkurczonych nogach ręce.

Podeszłam do niego, łapiąc się pod boki i czekając, aż spojrzy na mnie. Po kilku sekundach podniósł głowę.

— Po co tu przylazłaś? — zapytał, jak zwykle niezbyt miło, żeby nie powiedzieć chamsko.

Znów zamilkł, jakby zrobił sobie przerwę tylko na oschłe przywitanie. Patrzył w ziemię i wyglądał jakby wpatrywał się w fascynujący film. Wydawało się, że nic nie jest w stanie wyrwać go z takiego stanu. Oparł się wygodnie o drzewo i rysował sobie patykiem po ziemi. Najwyraźniej nie miał ochoty rozpoczynać dialogu.

— O, miło że uprzejmie witasz mnie w swoim domu — powiedziałam ironicznie — Jesteś jak zwykle bardzo uprzejmy. Miło, że proponujesz mi herbatę, o nie, dziękuję, jest za gorąco, o masz też ciasteczko, nie dziękuję, jestem dopiero po posiłku — mówiłam monologiem, sugerując mu, jak powinno wyglądać przyjmowanie gości — miło jednak, że proponujesz — dodałam, wyginając się przy tym teatralnie.

Chłopak znów podniósł głowę.

No cóż, nie pomógł monolog, bo nie podziałał na jego głowę ani trochę — w żadną ze stron.

Usiadłam obok niego. Wzięłam głęboki oddech. Widziałam, że coś go dręczy, ale nie miałam pojęcia co. Musiałam zaryzykować i zapytać, najwyżej nie byłoby odpowiedzi.

— Dobra, powiedz czym się martwisz?

Chłopak na chwilę podniósł głowę i znów ją opuścił.

— Nie wiem, coś cię boli? Twój tata ma problemy? — zgadywałam.

Mateusz poprawił swoją pozycję znów siedząc z podkurczonymi nogami. Ręce splótł i położył na kolanach. Jego rude, długawe nie widzące dawno fryzjera włosy, zakrywały splot. Twarz ukrył opierając głowę czołem o splecione ręce. Milczał. Ja chwilowo też. Czekałam cierpliwie, aż coś powie — cokolwiek.

— Nie znoszę wilków — powiedział wreszcie — są okropne. Dobrze, że ludzie je wyłapują i zabijają -powiedział ze schowaną twarzą.

Zamurowało mnie. Chyba z wrażenia otworzyłam buzię i zrobiłam grymas. Jego twarzy nie widziałam — szkoda.

— O co ci chodzi? — zapytałam wstając.

— Kradną nasze zwierzęta, zabijają ludzi i w dodatku są pod ochroną — mówił — Powinni je wszystkie powybijać, ale zawsze jakiś się uchowa…

Mateusz mnie zdenerwował. Cała się trzęsłam z nerw.

— A co one są tobie winne? — zapytałam — Też chcą żyć. Dlaczego my mamy o tym decydować?

Nagle chłopak podniósł głowę i wreszcie spojrzał na mnie, ale tak, jakby chciał strzelać wzrokiem.

— Zabiły mi matkę. To mało? — zapytał.

— Co?

— To co słyszałaś.

— Może jak opowiesz, to przyznam ci rację — powiedziałam, mając nadzieję, że nie będę na tę historię czekać kolejne dni.

Znów przeszył mnie wzrokiem. Zamilkł, po czym wziął głęboki oddech.

— Moja mama — Alicja — zginęła ponad rok temu w wypadku samochodowym — zaczął mówić przytłumionym głosem i znów schowaną głową w zaplecionych rękach.

Usiadłam przy nim. Widać było, że nie był skory do opowieści, ale musiałam to z niego wydusić, bo męczyłoby go to jeszcze niewiadomo ile.

— Co mają do tego wypadku wilki? — zapytałam, przerywając i usilnie szukając związku.

Mateusz podniósł głowę. Miałam wrażenie, jakby w jego oczach pojawiły się łzy — może to była jednak moja wybujała wyobraźnia.

— Mają i to wiele — odpowiedział z nienawiścią w głosie — Mam ci wreszcie opowiedzieć?

— Tak.

— To była wczesna wiosna. Mama jak zwykle naszykowała mnie i tacie śniadanie. Zjedliśmy wszyscy razem. Tata był wtedy weterynarzem i pracował w miejskiej lecznicy. Czasami dorabiał w leśnym szpitalu, kilkadziesiąt kilometrów stąd. Mama pracowała jako pielęgniarka w szpitalu w Bydgoszczy.

Tego dnia tata pojechał pierwszy do pracy, ja miałem na jedenastą do szkoły, więc się nie spieszyłem. Mama, jak zwykle wzięła swoje auto. Pojechała do pracy, ale nie dotarła do niej. Wtedy widziałem ją ostatni raz.

Mateusz zamilkł. Czekałam na ciąg dalszy opowieści i nie mogłam zadawać „pytań pomocniczych”, bo obiecałam, że nie będę przerywać.

Wziął znów bardzo głęboki oddech i na chwilę spojrzał na mnie.

— Kiedy ją znaleźli — mówił „łamanym głosem” auto było zawinięte wokół drzewa, nie zostało z niego nic. Wiedzieli, że to ona, dopiero po tym, jak tata rozpoznał ją po ubraniu i resztkach auta. Testy DNA potwierdziły najgorsze.

To był chyba moment na pytania. Postanowiłam zaryzykować i je zadać.

— Wiadomo jak to się stało?

— Świadkowie opowiadali, że przez jezdnię przebiegły wilki. Mama zahamowała, żeby ich nie potrącić, wymijała stado, ale straciła panowanie nad autem, wpadła w poślizg, uderzyła w drzewo — streszczał, tym razem, jakby bez emocji.

— I myślisz, że to wina wilków? — zapytałam.

— Gdyby nie przebiegały, nic by się nie stało — żalił się.

— A nie przyszło ci do głowy, że może miały jakiś powód? Może uciekały? — snułam domysły.

Chłopak spojrzał na mnie, jak na wariatkę — przynajmniej zrobił taką minę.

— Jaki powód? Wilki są w tych lasach największymi drapieżnikami, nikt na nie nie poluje — tłumaczył chłopak.

— No nikt… oprócz ludzi — skwitowałam z kamienną twarzą.

— Bzdura! — wrzasnął, nie przyjmując mojej wersji do wiadomości.

— Pomyśl tylko. Pamiętasz jak ratowaliśmy Futrzaka? On też nagle wybiegł na drogę. Kiedy byliśmy przy nim dyszał, jakby długo biegł — to był oddech połączony z paniką.

Chłopak spojrzał na mnie dziwnie. Teraz nie byłam pewna, czy jak na wariatkę, ale chyba zdziwił się, że jakoś próbowałam rozwiązać zagadkę.

— A ty skąd wiesz takie rzeczy? — zapytał znienacka.

— Zanim tu przyjechałam mama kazała mi dowiedzieć się podstawowych informacji na temat Puszczy Bydgoskiej… wiesz rodzaju lasów, zwierzyny i takie tam. Poczytałam też o wilkach.

— Co tam mądrego wyczytałaś? — wypytywał.

— O ich charakterze, sposobach polowania, o tym co lubią, czego się boją. Wiem, że te lasy są podzielone jezdnią — to granica. Ponieważ kłusownicy polują na zwierzynę na terenie gdzie są wilki, te migrują za pożywieniem na drugą część — przez jezdnię czyli granicę. Muszą jeść, więc idą tam gdzie jedzenie jest. Gdyby miały pożywienie na swoim terytorium, nie uciekałyby i nie powodowały wypadków. To my — ludzie, zagarniamy ich terytoria. Jak myślisz, dlaczego niedźwiedzie atakują ludzi w górach?

— No, dlaczego mądralo? — zapytał z zazdrością.

— Bo łazimy po ich domach, mając radochę z łażenia. Niedługo będą hipermarkety w jamach, w których mieszkają. Nasze terytoria są wszędzie, a ich? — zapytałam na końcu- zagarniamy wszystko w ogóle nie mając do tego prawa!

— Więc znaleźli się tacy, co polują też na wilki — podsumował.

— Nigdy takich wariatów nie brakowało, zastanawiam się czy kłusownicy polują na zwierzynę w tej drugiej części lasu? Wiesz może?

— Tak wiem. Polowania odbywają się regularnie — odpowiedział tajemniczo, lecz mało rzeczowo

— Dlaczego?

— Tamta część jest mniej dostępna dla człowieka, a wilki to wykorzystują — odpowiedział dumny, że mnie może zaimponować wiedzą.

— Powiedz mi, wiesz może, dlaczego tutejsi ludzie nie lubią wilków? Przez ten wypadek?

— Nie, ich nie obchodzi, co wydarzyło się ponad rok temu, w każdym bądź razie nie pamiętają już o tym. Po prostu czasami wilki wchodzą do naszych gospodarstw i mordują kury, kaczki i inne zwierzęta.

Coś mnie tknęło, jak to powiedział.

— Kiedy to się zdarza? Nie na wiosnę czasem? — zapytałam.

— Mateusz spojrzał na mnie, jakbym była jasnowidzem.

— Skąd wiesz?

— I znów sprawdziły się moje przypuszczenia. Próbują utrzymać swoje rodziny. Musi być w lesie mało zwierząt, nie mogą wykarmić młodych, więc idą do gospodarstw.

— O tym też czytałaś? — zapytał podejrzliwie.

— W niejednej książce i w internecie.

— Niestety nie znajdziesz na to żadnego skutecznego lekarstwa.

— Znajdę — odpowiedziałam, pewna swojej odpowiedzi.

— Tak? Jak? — zapytał Mateusz — Wybijając wilki czy sarny?

— Dziwi mnie twoje podejście — podsumowałam — Należy zlikwidować przyczynę nierównowagi w lesie, a nie jeden z potrzebnych elementów — podsumowałam.

Chłopak siedział i co chwila spoglądał na mnie — chyba w lepszych momentach rozmowy. Im bardziej tłumaczyłam mu jaka jest przyczyna dziwnych zachowań wilków, tym patrzył na mnie z większym zainteresowaniem. Nagle podniósł głowę i uśmiechnął się nieśmiało, jakby trochę szyderczo.

— Ty, to jednak stuknięta jesteś — powiedział, odgarniając swoje puszyste, rude włosy.

Odwzajemniłam jego uśmiech, choćby był z niewiadomego pochodzenia. Miałam wrażenie, jakby się mnie trochę bał, ale to nie był strach przed moim zachowaniem, tylko przed tym, co byłam w stanie zrobić. Postanowiłam trochę rozluźnić atmosferę humorem.

— Ciesz się, że z Łodzi znasz tylko mnie. Wiesz ile tam stukniętych ludzi mieszka? Ja nie jestem taka zła, ale fakt, może stuknięta trochę jestem — potwierdziłam.

Chłopak parsknął i uśmiechnął się. Ukrył swoją twarz w splecionych na podkurczonych kolanach dłoniach. Z jakiegoś powodu widziałam u niego wstyd.

Chyba mi się udało.

Spojrzał na mnie. Jego mina mówiła „wreszcie spadł mi kamień z serca”.

— Jesteś w porządku — powiedział z ulgą.

— Ty też — podsumowałam.

Na twarzy chłopaka pojawił się widoczny grymas. Zauważyłam to.

— Co się dzieje? — zapytałam.

— Głupio mi, że byłem taki niemiły dla ciebie — wyznał — Myślałem, że jesteś jedną z tych nadętych panienek, które tu czasem do kogoś przyjeżdżają. Chodzą po wsi w szpileczkach i miniówkach, śmierdzące jakimiś duszącymi perfumami i puszące się jak pawie…

— No co ty, Mateusz… Nie obrażaj pawi… one są piękne, bo Bóg dał im piękno. Nie porównuj jakichś pustych lasek, do tak pięknych ptaków — podsumowałam — oczywiście z uśmiechem.

— Dobra, sorry –odpowiedział chłopak — To skoro się kumplujemy, to mów mi Mati ok.?

— Ok. A ty na mnie Kala — tak jest krócej… i bardziej tajemniczo — powiedziałam.

— Dobra.

14. Precyzyjne planowanie

Dzień był bardzo upalny. Tak szybko mijał czas, że nie zauważyłam ile już gadałam z Matim. Było grubo po piątej. Postanowiłam wracać do babci i poświecić jej trochę czasu. O dziwo Mateusz się nie gniewał. Miałam wrażenie, że chłopak się gwałtownie zmienił. Nie cieszyłam się w cale z tego, bo podejrzewałam, że to nie było z mojego powodu, tylko pod wpływem nefrytu. Mogłam mieć tylko nadzieję, że było inaczej.

Dotarłam do domu w trzy, może cztery minuty. Babcia klęczała przy kwiatkach w ogrodzie, nie przejmując się żarem lejącym się z letniego nieba. Dokładnie pieliła każdą grządkę i oglądała szczegółowo wszystkie rośliny — taki letni czasowy przegląd. Stałam za nią i zastanawiałam się jak się ujawnić, żeby jej nie przestraszyć — nie dało się.

— Już jestem — powiedziałam znienacka.

Babcia Krysia nie wystraszyła się, tylko odwróciła głowę.

— Wiem.

— Skąd wiedziałaś, że idę? — zapytałam zdziwiona.

— Może jestem już trochę stara moja Kalinko, ale słuch mam dobry. Poza tym widziałam twój cień -odpowiedziała szczegółowo i zaskakująco — Jak spotkanie z Mateuszem? — dopytała odwracając się, jakby chciała zobaczyć mój wyraz twarzy.

Najwyraźniej moje przyjście był pretekstem, żeby zrobić sobie przerwę. Babcia wstała, otrzepała kolana i zdjęła gumowe rękawice z dłoni. Usiadła na ławce tuż obok jej „roślinnych podopiecznych”.

— Miałaś rację. Zapytałam Matiego o jego mamę i opowiedział mi całą historię — chwaliłam się i ze szczegółami referowałam o jego wyznaniach.

— Widzisz — powiedziała z uśmiechem — czasami nie warto szukać zakrętów, kiedy droga jest prosta i z dala widać cel — Prosił cię, żebyś mówiła mu Mati? — dziwiła się -To dobrze, to znaczy, że zostaliście kumplami i wpuścił cię do swojego świata. Wreszcie jest dla ciebie miły — podsumowała.

— Tak babciu, chyba tak…

Zamilkłam. Trochę byłam zdziwiona. Mówiła o chłopaku, jakby go świetnie znała… Może tak było…? Nie wiem.

Stałam koło niej i zastanawiałam się, jak ją poprosić o to, żeby pozwoliła mi iść do lasu następnego dnia. Bałam się odmowy, a nie byłam typem dzieciaka buntowniczego. Starałam się słuchać starszych, choć nie zawsze mi to wychodziło.

Babcia chyba się domyślała.

— Mów, bo widzę, że masz mi coś do powiedzenia — zaczęła prowokująco.

— Tak… Czy mogłabym jutro iść do lasu? — zapytałam wprost, nie kombinując z żadnymi trikami.

Spojrzała na mnie wyluzowana.

— Jasne, możesz iść z Mateuszem.

— Wolałabym sama — przekonywałam już z lekkim stresem, obawiając się odpowiedzi innej niż ta, którą chciałam usłyszeć.

Mina babci stężała. Chyba się zdenerwowała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.