E-book
7.88
Tajemnice Króla Kibiców

Bezpłatny fragment - Tajemnice Króla Kibiców

Kulisy Polskiej Piłki Nożnej — część I (1940—2008)


Objętość:
466 str.
ISBN:
978-83-8126-497-6

TAJEMNICE KRÓLA KIBICÓW

Pół wieku z Biało-Czerwoni


Zdjęcie rodzinne — Krzysztof, Robert, małżonka Teresa, ja i z tyłu Marek.

Wspomnienia te dedykuję małżonce Teresie za 50 lat miłości i wyrozumiałości oraz synom — Krzysztofowi, Markowi i Robertowi — za wspomaganie mamy w czasie moich wojaży po stadionach świata.

Tak widzą Boba

Aleksander Kwaśniewski

— Cóż byłby wart świat, gdyby nie było ludzi pozytywnie zakręconych? Byłoby oficjalnie, smutno i nudno, a przede wszystkim nie byłoby ludzi, którzy przynoszą nowe wartości, potrafią zainspirować, porwać innych i dzięki którym jest bardziej przyjaźnie, weselej i ciekawiej. Andrzej Bobo Bobowski jest takim właśnie człowiekiem. Ta książka znakomicie to potwierdza.

Poznałem go wiele lat temu, jeszcze jako dziennikarz i kibic Legii, potem minister sportu, wreszcie Prezydent RP. Zawsze najgłębiej zaangażowany, uśmiechnięty, świetnie zorganizowany i fenomenalnie znający polski i światowy futbol.

Dobrze, że ta książka powstała. Zachęcam do jej przeczytania i myślę, że Andrzejowi, Czytelnikom, a także i mnie byłoby najprzyjemniej, gdybyśmy doczekali się kolejnego rozdziału „Pół wieku z biało-czerwonymi”. Takiego z udziałem naszych piłkarzy w finale mistrzostw świata! No cóż, marzenia…

Bobo zawsze miał ich wiele i jakże dużo udało mu się spełnić.

Antoni Piechniczek

— Prawdziwy fanatyk piłki nożnej, a jednocześnie ciepły, serdeczny człowiek. Z klasą. Obserwowałem go przy różnych okazjach. Uprawia swoje hobby na własny rachunek. Nigdy o nic nie prosił, nie próbował naciągać ani korzystać z przywilejów. Zresztą, gdyby był zimnym, wyrachowanym draniem, błyskawicznie zostałby rozszyfrowany. Wśród piłkarzy ma wielu dobrych znajomych i zauważyłem, że podczas dyskusji w szerszym gronie, chociażby z dziennikarzami, zawsze staje po stronie zawodników. Niekiedy nawet trochę na siłę próbuje ich usprawiedliwiać. Zwykle na meczach jest oryginalnie ubrany, co dla mężczyzny w wieku dojrzałym musi być chyba nieco krępujące.

Andrzej Strejlau

— To człowiek instytucja. Swoją pasję połączył z działalnością społeczną w Legii i PZPN. Wytrwał bardzo blisko naszego futbolu już ponad pół wieku, chociaż w międzyczasie mieliśmy nie tylko sukcesy. Zdarzało się, że wspólnie przeżywaliśmy chwile bolesnych rozczarowań. Przy okazji wielkie słowa uznania dla żony. Długimi okresami wychowywanie trzech synów spadało przecież głównie na jej barki. Andrzej dobrze zna problemy polskiej piłki i w ogóle całego sportu. Wiem, że utrzymuje kontakty z podobnymi kibicami z zagranicy i często im pomaga podczas pobytów w naszym kraju. Później może oczywiście liczyć na rewanż.

Michał Listkiewicz

— Często porównują go do „Manola”, lecz na króla hiszpańskich kibiców pracują też inne osoby. A Bobo jest indywidualistą, fanatykiem. Zasługuje na ogromne uznanie, chociaż niekiedy wywołuje ironiczne komentarze i uśmieszki. 30 października 2008 roku otrzymał tytuł Honorowego Członka PZPN. W pełni na to zasłużył. To jednocześnie wyraz uznania związku dla wszystkich prawdziwych sympatyków futbolu. Nie tych od zadym i obelg.

Z Andrzejem spotykaliśmy się wielokrotnie podczas najbardziej prestiżowych imprez. Mnie szczególnie utkwiła w pamięci historia z mistrzostw świata w 1990 roku. Otóż włoscy gospodarze zorganizowali bankiet dla VIP-ów. Wśród około dwustu zaproszonych gości byłem jedynym Polakiem. Nagle wpadłem na Boba. Czyżbym miał jakieś majaki? Przecież jeszcze sędziuję i nie piłem? Okazało się, że wejście kosztowało go pięć klubowych szalików Legii, dwie koszulki reprezentacji Polski i kilkanaście znaczków. Dzięki temu sforsował parę kordonów ochroniarzy. Bardzo dobrze, że go mamy.

Wojciech Łazarek

— Znamy się już ponad czterdzieści lat. Bobo to niekwestionowany fan numer 1 reprezentacji Polski i Legii. Wielu spotkaniom dodaje kolorytu. Wszędzie, gdzie pachnie kulturą i właściwym, pozbawionym szowinizmu, podejściem do sportu — tam można spotkać Andrzeja. Przed laty zmienił szaty i zdarzyło się, że nie poznałem Jego Królewskiej Mości w tej wielkiej koronie i sięgającej ziemi pelerynie. Pomyślałem, że to jakiś przebieraniec, ale szybko wszystko się wyjaśniło.

Niech nam panuje jeszcze długie lata. Zresztą, obserwując, co się wokół dzieje, myślę sobie, że może w ogóle warto byłoby wrócić do monarchii…

Władysław Stachurski

— Kiedy patrzę na tych łysych mięśniaków szukających tylko okazji do rozróby, cieszę się, że są jeszcze tacy kibice. Andrzeja pamiętam przede wszystkim ze stadionu Legii. Kadrę prowadziłem bardzo krótko i w tym okresie nie mieliśmy jakichś spektakularnych wydarzeń. Podziwiam go za niesamowitą konsekwencję i mam nadzieję, że przez tyle lat rodzina nie musiała „stać w przedpokoju”…

Henryk Kasperczak

— Podczas argentyńskiego Mundialu dowiedziałem się, że jeszcze przed nami wylądował w Buenos Aires jakiś kibic z Warszawy. W tamtych czasach wydawało się to niewiarygodne. Później widziałem go często na różnych imprezach. Pewnie facet śpi na forsie i nie ma rodziny — pomyślałem. Wreszcie zamieniliśmy kilka zdań i… ta znajomość trwa już bardzo długo. Niemal podczas każdego pobytu w Warszawie spotykam się z Andrzejem. Chyba nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że usilnie namawiał mnie do kandydowania na prezesa PZPN.

Stefan Grzegorczyk

— Pod koniec maja 1978 roku dowiedziałem się, że Bobowski wybiera się do Argentyny na mistrzostwa świata. Uznałem to za żart. Ma poczucie humoru — pomyślałem. Tymczasem po kilku dniach ujrzałem człowieka na lotnisku w Buenos Aires. Z kolei cztery lata później — mimo stanu wojennego — Bobo pokonał rozliczne przeszkody i dotarł na hiszpański Mundial. Przez to parę osób koniecznie chciało widzieć w nim agenta. Nie znam jednak nikogo, komu Andrzej by zaszkodził.

Mirosław Milewski

— To zdarzyło się bodaj w 2002 roku. Moja firma Dem’a Promotion była współorganizatorem turnieju piłkarskiego Polish Media Cup w Pruszkowie. Mieliśmy tam na zapleczu mały pokoik, by coś przekąsić i napić się dobrego piwa. W którymś momencie Romek Kosecki wprowadził jakiegoś jegomościa. Patrzę, stoi pan w średnim wieku, w eleganckim garniturku, w klapie ma znaczki UEFA, FIFA, sam nie wiem, co jeszcze, a „Kosa” go przedstawia: Poznajcie króla polskich kibiców, Andrzeja Bobowskiego!

Tak rozpoczęła się moja znajomość z tym niezwykłym człowiekiem. On ma wielką siłę oddziaływania. Przed mistrzostwami świata w 2002 roku wystarczył jeden telefon, by w naszej siedzibie pojawiły się ekipy dwóch koreańskich stacji telewizyjnych i nakręciły reportaż o Andrzeju.

Cztery lata później zmierzałem w Hanowerze z synem na dworzec kolejowy, żeby powitać przyjeżdżających z Polski znajomych. Nagle z bocznej ulicy wyszedł w stroju królewskim Bobo. Wokół niego wianuszek turystów z Japonii albo Chin. Wszyscy proszą o wspólne zdjęcia. W tym momencie z wagonów wysiadło dziesięć tysięcy polskich fanów i Andrzej przez następną godzinę pozował. Na zakończenie jeszcze drobna uwaga… On nigdy nie był kibolem. Był i jest wybitnym kibicem oraz prawdziwym znawcą futbolu.

Dariusz Górski

— Wpadliśmy na siebie w okresie największych sukcesów drużyny Legii. Bobo nie był jeszcze żadnym królem, po prostu jednym z wielu kibiców. Wyróżniał się jednak niesamowitą pasją. Dość często wpadał do ciemni fotograficznej, prosił o jakieś zdjęcia. Później przyszły mecze reprezentacji Polski, którą prowadził mój świętej pamięci ojciec. Andrzej nie miał wówczas korony i peleryny. Musiały mu wystarczyć biało-czerwony szalik i czapeczka. Zawsze jednak był w tłumie jedną z dominujących postaci. To po prostu kwestia osobowości. Mnie chyba najbardziej zaskoczył podczas mistrzostw świata we Włoszech w 1990 roku. Grupa naszych dziennikarzy i fotoreporterów miała audiencję u Jana Pawła II. Nagle wśród nas znalazł się Bobo. Skąd się o wszystkim dowiedział?

Mirosław Kalisiewicz

— Spotykamy się od lat na meczach reprezentacji Polski — w kraju i za granicą. Moim zdaniem Andrzej był przez poprzednie władze PZPN wyraźnie ignorowany, a przecież to prawdziwa ikona i żywa maskotka wszystkich kibiców. Ma licznych znajomych w różnych kręgach, także wśród biznesmenów czy artystów. Kiedyś nawet wystąpił na koncercie z Marylą Rodowicz, ale reżyser nagrania wyciął Boba, bo był oklejony nazwami firm, które go wówczas wspierały. Król był mocno rozczarowany takim rozwojem wydarzeń, lecz w znacznie gorszej formie spotkałem go podczas mistrzostw świata w Korei. Przez niefrasobliwość jednego człowieka stracił tam swój bęben. Akurat graliśmy z Portugalią, a on został z gołymi rękami… Mam nadzieję, iż prawdziwym benefisem Andrzeja staną się mistrzostwa Europy w 2012 roku. Inauguracyjny mecz i pewnie jeszcze dwa, trzy inne rozegrane zostaną przecież w Warszawie, jego rodzinnym mieście.

Izabella Spyrka-Kowalska

— Czym byłby wielki sport bez kibiców? Tym samym, czym teatr bez widza. A przecież jakość i poziom widowni ma wielkie znaczenie dla sportowców. By przeciwstawić się zachowaniom chuligańskim, warto propagować postawy, które świadczą o wielkiej, czasem odchodzącej w zapomnienie wartości, jaką jest idea kulturalnego dopingu.

Dzięki Andrzejowi Bobowskiemu widzowie mogą nie tylko zetknąć się z oryginalną osobą, ale również dotknąć historii naszego sportu widzianej oczyma prawdziwego wielkiego kibica. Przy okazji mogą też poznać jego znajomych — ludzi, których spotkał na swej drodze. Ten człowiek, dzięki swojej ogromnej pasji, wykreował własny świat. Bobo doskonale wchodzi w relacje międzyludzkie, jest czasem do bólu szczery, ale zawsze serdeczny, prostolinijny i bardzo otwarty na ludzi. Liczba obejrzanych spotkań podobno już dzisiaj kwalifikuje go do Księgi rekordów Guinnessa. Żeby osiągnąć swój cel, musi szukać rozmaitych sposobów, a w swoich dążeniach jest oryginalny, konsekwentny i wytrwały. Przez kilka miesięcy towarzyszyłam Andrzejowi z kamerą. Najpierw scenariusz mojego filmu znalazł się w sekretariacie Redakcji Sportowej TVP. Wciąż byłam zbywana, że to świetny temat, ale teraz nie ma na niego pieniędzy, że trzeba jeszcze poczekać. Zmodyfikowaną wersję złożyłam więc w stacji Polsat. Znów czas ucieka, ale mam nadzieję, że wreszcie się uda. Wspomnienia biograficzne o pasji życia, której na imię polska piłka, to fantastyczny scenariusz na film, ba!, nawet na pracę dyplomową.

Marek Sibiński

— Andrzeja spotkałem pierwszy raz w 1980 roku. Był prezesem Klubu Kibica Legii. O co wtedy zabiegał? Chciał, aby mecze były doskonale zorganizowanymi widowiskami sportowymi, a ich uczestnicy — piłkarze, sędziowie i widzowie — zawsze prezentowali najwyższy poziom. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Bobo na każde wezwanie miał czas dla ukochanej Legii. Tymczasem współpraca z władzami CWKS nie była wcale łatwa. W powszechnej opinii klub był kierowany przez oficerów, którzy nie nadawali się do prawdziwego wojska. Z jakichś tam względów starali się oni za wszelką cenę izolować piłkarzy od kibiców.

Stopniowo to zmienialiśmy. Bobo też się zmieniał. Nie chciał być kojarzony wyłącznie z Legią. Pragnął promować zasady fair play w całym środowisku. Taka właśnie postawa spowodowała, że trafił do Wydziału Wychowania, a następnie orzekał w Wydziale Dyscypliny PZPN. Oczywiście społecznie.

Paweł Zarzeczny

— Kiedyś znałem tylko jednego charakterystycznego kibica. Był nim Kojak, kibic Legii, dumnie stojący w centrum trybuny jakieś trzydzieści lat temu — zwykle nienagannie ubrany w biały garnitur. Dlaczego Kojak? Bo był łysy niczym Telly Savalas, który grał główną rolę w kultowym serialu o nowojorskiej policji. Kojak miał klasę, chociaż powiadano, że to zwykły wariat z chorobą kesonową — kiedyś miał podobno zbyt głęboko zanurkować i stąd niekonwencjonalne zachowania na stadionie. Jednak ja w to nie wierzyłem, bo władza za komuny każdego inaczej myślącego bądź inaczej zachowującego się próbowała zohydzić. Niestety, często z powodzeniem.

No, a drugi kibic z klasą — nie z szalikiem czy gębą pełną frazesów o miłości i bluzgami na ustach — jakiego poznałem, to Bobo. Dla mnie Andrzej. Jak ja warszawiak. Obejrzeliśmy razem setki meczów. Ile wszczęliśmy awantur? Żadnej. Ile razy zniechęciliśmy się do piłki? Nigdy! Nasze najfajniejsze spotkania — a wiadomo, że to obieżyświat — były oczywiście podczas mistrzostw świata i Europy. On zawsze chciał obejrzeć jak najwięcej spotkań. Nie chciał przegapić żadnej okazji. Kiedy nie miał biletu, dotąd wystawał pod stadionem, aż od kogoś go wysępił. Nawet od Brazylijczyka na… finał z udziałem Brazylii! Pod tym względem był i jest niezrównany. Mnie zaimponował najbardziej nawet nie tym zapałem ani królewską koroną (skądinąd świetny pomysł), ale… zwykłym podejściem do życia.

W 1998 roku wyruszyliśmy na mundial do Francji kilkuosobową brygadą. Załatwiłem terenowe auto, wynająłem w Paryżu od miłych Amerykanów dom (nie chcieli półrocznej kaucji) — no i radośni zajeżdżamy na miejsce. Willa ładna, mnóstwo pokoi, salon, ogród. Niestety, jeden z kolegów chciał sprawdzić wytrzymałość gustownych schodów prowadzących na górę. No i zaczął sobie po nich skakać. Nagle… trrrrrach!!! Zawaliły się! Ja załamany, no bo pal sześć Amerykanów — ale jak teraz dostać się na górę, do sypialni? W siedmioro położymy się na kanapie w salonie? Bobo gdzieś zniknął, jakby go to w ogóle nie dotyczyło. Po godzinie wraca, przynosi ze sobą deski, gwoździe, młotek, piłę i mówi: — Jestem majstrem budowlanym, to znalazłem najbliższą budowę, powiedziałem, co mi trzeba (ciekawe po jakiemu, Bobo nie zna dobrze żadnego języka!), i pomogli! I rach, ciach, Bobo zrobił jeszcze ładniejsze schody, niż były! Bo to nie tylko kibic. To mądry i zaradny człowiek.

Kim pan jest, panie Bobowski?

Wszędzie, gdzie się pojawiasz, skupiasz na sobie uwagę. Jedni cię podziwiają, inni zazdroszczą, lecz zdarzają się i tacy, którzy na widok Boba w królewskiej koronie i charakterystycznym czerwonym płaszczu z orłem na plecach znacząco pukają się w czoło. Kim zatem pan jest, panie Bobowski?

— Normalnym, może tylko trochę zakręconym facetem. Nie mogę narzekać na brak szczęścia. Ba, niektórzy uważają, że jestem wręcz w czepku urodzony. Może to i prawda. Ale nigdy nie udało mi się trafić większych pieniędzy w grach losowych, odzyskać długów czy znaleźć bogatego sponsora. Wszystko wyrywam od życia sam. Chcąc zrealizować swoje plany, niekiedy muszę być wręcz bezczelny. Dlaczego? Bo w naszym kraju najwięcej jest krytykantów, malkontentów i ludzi zawistnych, którzy sami nie zjedzą i drugiemu nie dadzą. Kiedy przychodzi do konkretów, wszyscy są za, a nawet przeciw. Od dawna mieszkam na warszawskim Okęciu. Sąsiedzi znają mnie jako spokojnego, dojrzałego pana w okularach, który jednak co pewien czas… znika. Na szczęście chyba nawet nie podejrzewają, że zabieram wtedy z domu sporo oszczędności.

Jak na to kosztowne hobby reaguje rodzina?

— W tym roku będziemy obchodzić z Teresą złote gody, czyli pięćdziesięciolecie pożycia małżeńskiego. To chyba o czymś świadczy. Wychowaliśmy trzech wspaniałych synów — Krzysztofa, Marka i Roberta — którzy dawno się usamodzielnili i dobrze sobie radzą. Mamy sześcioro wnuków, a nawet jednego prawnuka. Kiedy przy rożnych okazjach siadamy razem do stołu, naprawdę serce się raduje. Przed laty, jak przyjeżdżałem do domu z mistrzostw świata bądź Europy, chłopcy zwykle mawiali: Tata wrócił goły, ale wesoły! I na tym poprzestańmy.

W jakimś sensie rozgrzesza mnie to, że nigdy nie stroniłem od pracy. Najpierw sam tyrałem — byłem kolejarzem, górnikiem dołowym, zbrojarzem, majstrem i kierownikiem budowy. Później zostałem właścicielem i prezesem niewielkiej firmy. Obecnie korzystam z zasłużonej emerytury. Niestety, firma jest na skraju bankructwa, ponieważ zgodnie obowiązującymi przepisami nie mogę zawiesić jej działalności, a bardzo opornie idzie mi ściąganie długów. Każdy chciałby mieć złote góry, ale żeby to nic nie kosztowało. Słabe jest nasze państwo. Przy takiej masie kombinatorów i oszustów brakuje zwłaszcza szybkiej egzekucji prawnej.

Skąd się wzięła u ciebie ta futbolowa pasja?

— Sport od dziecka mnie pasjonował. Już ten w wydaniu podwórkowym. W tamtych czasach, poza obowiązkową nauką, na dobrą sprawę nie było co robić. Z różnych względów nie mogłem zrealizować się jako zawodnik, chociaż próbowałem. Dlatego postanowiłem zostać wzorowym kibicem. Ba, ikoną kibicowania. Zawsze najważniejsza była piłka nożna. Jedna piłka, paru chłopaków, zwykle teczki lub kamienie służące za bramki, a uciechy do wieczora. Najpierw Mazovia Rawa Mazowiecka, później Legia, Gwardia, Polonia i Okęcie Warszawa, wreszcie reprezentacja Polski, wiele klubów ekstraklasy. Mam w nich mnóstwo kolegów, a nawet przyjaciół. Jestem również fanem Manchesteru United i Barcelony.

Między sympatykami Legii i Polonii od dawna mocno iskrzy. Nigdy nie miałeś z tego powodu rozterek?

— Nie. Po prostu jestem warszawiakiem, a nie tylko mieszkańcem Warszawy. Począwszy od 1955 do 2008 roku oglądałem bezpośrednio dziewięćset osiem meczów Legii, w tym dziewięćdziesiąt w europejskich pucharach!

A przecież po drodze odbywałem służbę wojskową i pracowałem za granicą.

Kiedy pół wieku temu zaczynałem, nie było ani zorganizowanych grup kibiców, ani takiego chamstwa — zarówno na stadionach, jak i w życiu codziennym. Ludzie jeszcze pamiętali wojenne tragedie, powojenną biedę i bardziej się szanowali. Lokalne społeczności stanowiły małe rodziny. A poza tym przez długie lata Polonia występowała w niższych ligach i nie była żadną konkurencją dla Legii. Odbywały się tylko derby z Gwardią. Dzisiaj powszechny jest brak szacunku dla wszystkich i wszystkiego, chociaż uważamy się za społeczeństwo katolickie. Jak to mówią: modli się pod figurą, a ma diabła za skórą.

Jakie znane postacie, nie tylko ze świata sportu, spotkałeś podczas wojaży?

Audiencja prywatna u papieża Jana Pawła II podczas MŚ w 1990 r.

Ogromne przeżycie stanowiła każda z pięciu audiencji u papieża Jana Pawła II. Poznałem również wielu liczących się polityków, w tym prezydentów Francji i Polski: Jacquesa Chiraca, Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Aleksandra Kaczyńskiego, kanclerza Niemiec Gerharda Schrödera, prezydentów FIFA João Havelange’a i Seppa Blattera, szefów UEFA: Lennarta Johanssona i Michela Platiniego.

Spotykałem też oczywiście przy różnych okazjach legendarnych piłkarzy: Alfreda di Stéfano, Roberta Rivelino, Zico, Pelégo, Eusébio, Franza Beckenbauera i Ferenca Puskása.

Legenda Realu i węgierskiej piłki Ferenc Puskás.

Jako jeden z nielicznych Polaków stałem nad mogiłą Kazimierza Deyny w San Diego. Innych gwiazd naszego futbolu w tym miejscu nie wymienię. Dlaczego? Bo właśnie o nich jest ta książka. Każdy wyjazd starałem się maksymalnie wykorzystać. Oczywiście stadiony i mecze zawsze były najważniejsze, ale zwiedziłem też Hollywood, więzienie Alcatraz, muzeum The Beatles, byłem w miejscu zamachu na prezydenta USA Johna Fitzgeralda Kennedy’ego w Dallas.

Wreszcie uznałem, że warto to wszystko opisać. Może jest to oznaka tetryczenia, ucieczki do wspomnień, chociaż… Jednak nie! Nie zamierzam abdykować! Wprawdzie złośliwcy niekiedy nazywają mnie samozwańcem, ale niech sami spróbują pobić moje rekordy i osiągnięcia. Ba, chociażby je wyrównać! Wtedy pogadamy!

A kto z ludzi związanych z futbolem najbardziej depcze ci po piętach?

— Chyba nietrudno zgadnąć, że dziennikarze. Mam na myśli pracującego obecnie w „Rzeczpospolitej” Stefana Szczepłka i wydawcę cennej Encyklopedii Piłkarskiej Fuji, Andrzeja Gowarzewskiego.

Jednak wydaje mi się, że od pewnego czasu nieco ograniczyłeś swoją aktywność.

— Wynika to z konieczności opieki nad żoną. W sierpniu 2006 roku doznała częściowego udaru mózgu i nadal przechodzi rehabilitację. Kiedy w 2008 roku wyjeżdżałem na mistrzostwa Europy do Austrii, chciałem jej zapewnić pobyt w specjalistycznym Opolskim Centrum Rehabilitacji w Korfantowie. Niestety, nic z tego nie wyszło. Zaproponowano mi przyjęcie jej w sierpniu 2009. Małżonką zaopiekował się najmłodszy syn, Robert, ale i tak wróciłem bardzo szybko. Odpuściłem też eliminacyjny mecz mistrzostw świata w RPA ze Słowacją w Bratysławie. Jednym słowem — nie ma lekko.

Przy okazji zdradzę, że jeszcze w październiku 1984 roku Teresa miała wypadek, który mógł się fatalnie skończyć. Pracowała na lotnisku Okęcie. Kiedy wychodziła z potężnego IŁ-a 62, schody nagle odjechały i z wysokości niemal drugiego piętra runęła w dół. Na szczęście Opatrzność czuwała i jakoś się wybroniła. Oprócz ogólnych potłuczeń doszło do otwartego złamania lewego łokcia. Akurat mieliśmy obchodzić dwudziestą piątą rocznicę ślubu. Mało tego. Właśnie wtedy wybuchła sprawa porwania i zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Spodziewając się zamieszek, władze opróżniały niektóre szpitale. Jednym z nich był stołeczny Szpital Praski. Musiałem zabrać żonę do domu i co trzy dni wozić ją na drugi kraniec miasta na zmianę opatrunków.

Jak traktujesz tę książkę?

— Nie chodziło mi tylko o zapis kolejnych imprez i związanych z nimi podróży. To również, a może przede wszystkim, refleksje na temat problemów rodzimego futbolu. Od dawna śledzę je na bieżąco. W latach 1970–1980 byłem sędzią piłkarskim, od 1975 roku działam społecznie w PZPN.

Tymczasem powoli rozpoczynam przygotowania do Pucharu Świata w Republice Południowej Afryki. Koszty będą duże. Tym bardziej że na razie nie zdobyłem żadnych adresów, kontaktów. To zupełnie inna kultura. Ale nie mam wątpliwości, iż w czerwcu 2010 roku pojawię się na stadionach w Johannesburgu, Pretorii, Durbanie i Kapsztadzie. Oby nie zabrakło tam również biało-czerwonych…

Mam też nadzieję, że jakieś zawirowania polityczne nie zmuszą FIFA do przeniesienia mistrzostw na przykład do Australii. Tam już byłem, a w Afryce jeszcze nie. Międzylądowania w Dakarze, w drodze na argentyński Mundial, oczywiście nie liczę.

Gorący październik 1956 roku

Kiedy pierwszy raz obejrzałeś z trybun mecz reprezentacji Polski?

— 28 października 1956 roku, w samo niedzielne południe. Był to premierowy występ naszej kadry na stołecznym Stadionie Dziesięciolecia. Miałem raptem szesnaście lat. W kierunku Stadionu Dziesięciolecia maszerowały tłumy ludzi, jechały autobusy, tramwaje. Ostatecznie na trybunach znalazło się ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów. Polacy zwyciężyli z Norwegią 5:3 (4:0), a bohaterem dnia został Ernest Pohl, zwany przez kolegów „Nochalem”, który zdobył aż cztery gole. Piątego dołożył Henryk Kempny, a tuż po przerwie Czesław Suszczyk nie wykorzystał rzutu karnego.

Polska — Norwegia 5:3 (4:0)

28.10.1956, Warszawa

POLSKA: Edward Szymkowiak (Józef Machnik) — Horst Mahseli, Roman Korynt,

Jerzy Woźniak, Czesław Suszczyk, Edmund Zientara, Ernest Pohl, Henryk Szymborski (Czesław Uznański), Henryk Kempny, Edmund Kowal, Krzysztof Baszkiewicz.

NORWEGIA: Asbjørn Hansen — Arne Bakker, Thornbjørn Svenssen, Edgar Falch,

Arne Legernes, Reidar Kristiansen, Harald Hennum, Willy Fossli, Gunnar Dybwad,

Finn Gundersen, Harry Kure.

Pamiętam, że nie dotarł na czas zagraniczny sędzia, którego zatrzymały wydarzenia na Węgrzech, i z gwizdkiem pojawił się na murawie Franciszek Fronczyk, jeden z najlepszych wówczas krajowych arbitrów. Rywale nie protestowali, był to przecież mecz towarzyski. Ciekawostką jest to, że w naszej reprezentacji wystąpiło aż sześciu zawodników mojej Legii.

Był to szczególny okres w dziejach Polski…

— Oczywiście. Jeszcze w marcu 1956 roku, w mundurze kadeckim, oddawałem przecież hołd zmarłemu nagle w Moskwie prezydentowi Bolesławowi Bierutowi. A może tylko mumii leżącej w trumnie? Któż to wie? Takie to były czasy. Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie.

Zaledwie dwa dni przed meczem z Norwegią odbył się pod Pałacem Kultury i Nauki kilkusettysięczny wiec poparcia dla Władysława Gomułki. Jawił się on wówczas ludziom jako symbol wolności i niezależności od ZSRR. Brałem w tej manifestacji czynny udział. Jeszcze dźwięczą mi w uszach słowa: Towarzysze, obywatele, ludu pracujący Warszawy!…

Od dwóch miesięcy byłem już cywilem po rozwiązaniu Korpusu Kadetów. Dokonał tego Konstanty Rokossowski, ówczesny minister obrony narodowej. Jego ojcem był zrusyfikowany Polak, maszynista kolejowy Ksawery Wojciech. Wywodził się ze starej szlachty wielkopolskiej, ale ten wątek na lekcjach historii oczywiście starannie przemilczano. Wbijano nam do głowy, że ojciec marszałka był warszawskim tramwajarzem.

Zresztą mniejsza o to. Chciałem tylko powiedzieć, że my, kadeci, staliśmy się ofiarami przetasowań politycznych. Tymczasem na Warszawę maszerowały już stacjonujące w naszym kraju wojska radzieckie. Ostatecznie zostały zatrzymane na rozkaz Nikity Chruszczowa. Wrzało również na Węgrzech. Jednak nikt nie myślał o wojnie. Wszyscy mieliśmy ogromne nadzieje, oddychamy pełną piersią. Tym bardziej że akurat w dniu spotkania z Norwegią został wypuszczony z internowania prymas Polski, kardynał Stefan Wyszyński.

Zmiany w życiu politycznym nie ominęły oczywiście sportu i piłki nożnej. Klubom przywracano tradycyjne nazwy, wracali działacze i trenerzy, których szykanowano, a nawet więziono za przekonania w czasach stalinowskich…

— O wielu takich sprawach dowiadywałem się z opóźnieniem. Byłem nastolatkiem, wspólnie z kolegami żyliśmy wtedy głównie wielką polityką.

Wprawdzie konfrontacja z wikingami była premierowym występem biało-czerwonych na Stadionie Dziesięciolecia, ale oficjalne otwarcie tego obiektu nastąpiło chyba kilkanaście miesięcy wcześniej.

— Oczywiście. Został wzniesiony, głównie z gruzów stolicy, bardzo szybko, w jedenaście miesięcy. Projektantem był profesor Jerzy Hryniewiecki, jeden z organizatorów Olimpiady za drutami w oficerskim obozie Woldenberg II w 1944 roku. Obiekt posiadał boisko okolone ośmiotorową bieżnią żużlowo-granitową oraz widownię liczącą oficjalnie 71 008 miejsc. Uroczyste otwarcie obiektu nastąpiło 22 lipca 1955 roku, z okazji V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów. Ta impreza miała jednoznaczne zabarwienie polityczne. Zapewniam jednak, że Warszawa nigdy wcześniej ani potem nie była tak rozśpiewana, kolorowa i radosna, chociaż przy okazji zdarzały się też wypadki. Tego nie da się opisać. Po prostu trzeba było tam być i samemu to przeżyć.

Pamiętam jak dziś tragedię na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Karetka wojskowa, próbując uniknąć kolizji z autem osobowym, wpadła w poślizg i uderzyła w barierkę. Samochód się zakołysał i przewrócił na bok, przygniatając wypadającego z szoferki kierowcę. W środku jechała jego siostra, chciał jej pokazać Warszawę. Nieborak trafił na cmentarz. Uciekłem stamtąd, nie mogłem patrzeć na rozpacz dziewczyny.

W inauguracyjnym spotkaniu reprezentacja Stalinogrodu — tak wtedy nazywały się Katowice — pokonała Warszawę 2:1. Autorem pierwszej historycznej bramki był Czesław Ciupa, wtedy skrzydłowy bytomskiej Polonii, ale wkrótce trafił do Legii. Przy okazji dodam, że rok później — podczas spotkania Polski z NRD — nastąpiła inauguracja Stadionu Śląskiego. Pierwszego gola strzelił w Chorzowie Jerzy Woźniak, obrońca CWKS. Nie zgłosił się jednak po przygotowaną przez organizatorów nagrodę. Dlaczego? Bo był to samobój!

Drugi mecz na Stadionie Dziesięciolecia, zakończony zaskakującą porażką 0:1 z Turcją, transmitowała już nasza telewizja. Głównym sprawozdawcą był Stefan Rzeszot, którego wspomagali Karol Hig i Zbigniew Smarzewski. Do czasu zbudowania własnego stadionu przy ulicy Racławickiej także Gwardia rozgrywała swoje mecze na reprezentacyjnym obiekcie stolicy. Natomiast rekordową frekwencję, dziewięćdziesiąt tysięcy widzów, zanotowano tam 3 listopada 1957 roku podczas spotkania, w którym Polska pokonała 4:0 Finlandię.

Stadion Dziesięciolecia służył oczywiście nie tylko futbolistom…

— Odbywały się tam bardzo popularne wtedy mecze lekkoatletyczne. W czasach świetności naszego Wunderteamu zmagania z reprezentacjami USA, Wielkiej Brytanii, RFN czy ZSRR przyciągały na trybuny komplety widzów. To były prawdziwe sportowe epopeje. Pamiętam fantastyczne skoki w dal Elżbiety Duńskiej-Krzesińskiej i świetne występy nieżyjących już biegaczy, Jerzego Chromika i Zdzisława Krzyszkowiaka. Ten drugi długo był zawodnikiem Legii, miałem przyjemność rozmawiać z nim oraz kupić jego książkę podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney.

Do legendy przeszło przede wszystkim spotkanie z Amerykanami w 1958 roku i zwycięstwo Zbigniewa Makomaskiego w biegu na osiemset metrów nad mistrzem olimpijskim Tomem Courtneyem. Łza się w oku kręci… Tym bardziej, że akurat w pięćdziesiątą rocznicę tamtych wydarzeń osobiście poznałem pana Makomaskiego.

Stało się to dzięki uprzejmości innego olimpijczyka i trenera, Romana Korbana, który wpadł na krótko z Australii do Warszawy.

Ponieważ Stadion Dziesięciolecia nigdy nie posiadał oświetlenia, zdarzało się, że podpalaliśmy na trybunach gazety. Inny sposób walki z ciemnościami wymyślono w lipcu 1963 roku, kiedy to Amerykanin John Pennel ustanowił w Warszawie rekord świata w skoku o tyczce wynikiem 5,10 metra. Otóż rozbieg i zeskok oświetlono wtedy reflektorami samochodowymi. Autorem rekordu świata na Stadionie Dziesięciolecia był także Edmund Piątkowski, zwany przez kibiców i dziennikarzy „Białym Aniołem”. Podczas Memoriału Janusza Kusocińskiego w czerwcu 1959 roku posłał dysk na odległość 59,91 metra.

Każdego roku widownia zapełniała się też przy okazji kolarskiego Wyścigu Pokoju. Ludzie szczególnie podziwiali Staszka Królaka, który do „dyskusji” z radzieckimi rywalami używał niekiedy pompki do roweru, a w latach siedemdziesiątych minionego wieku Ryszarda Szurkowskiego, Stanisława Szozdę czy Zygmunta Hanusika.

Wprost trudno uwierzyć, że w tej dyscyplinie ostatnio zupełnie przestaliśmy się liczyć. Kiedyś ludzie szukali miejsc, gdzie można było wysłuchać komunikatów radiowych z poszczególnych etapów. Wszyscy zadawali sobie pytania: Ile kilometrów pozostało do mety? Jak jadą nasi? Oczywiście najszczęśliwsi byli posiadacze odbiorników tranzystorowych. Stopniowo radio przegrywało jednak z telewizją, która miała do dyspozycji coraz nowocześniejsze środki techniczne. W latach siedemdziesiątych minionego wieku jedną z kamer umieszczono nawet na pokładzie śmigłowca latającego nad peletonem!

A w ogóle to Stadion Dziesięciolecia był obiektem z nadania politycznego. Odbywały się tam między innymi tradycyjne dożynki. Przy tej okazji we wrześniu 1968 roku doszło do tragedii. Oblał się wówczas benzyną i podpalił księgowy z Przemyśla, Ryszard Siwiec.

Miał to być protest przeciwko wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. Pół roku później samospalenia dokonał w Pradze student Jan Palach. Z kolei latem 1976 roku zgoniono na Stadion Dziesięciolecia kilkadziesiąt tysięcy ludzi, by dać odpór warchołom z Radomia i Ursusa oraz przeprosić towarzysza Gierka. Wciąż mam przed oczyma stojącego przy mikrofonie poetę Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego i jego nawoływania. Brr… Na wspomnienie tych wydarzeń jeszcze teraz ciarki przechodzą po plecach.

Dokopali Ruskim!

20 października 1957 roku miało miejsce jedno z legendarnych wydarzeń nie tylko w dziejach rodzimego futbolu, ale w ogóle całego sportu. Aż sto tysięcy widzów zjawiło się na Stadionie Śląskim w Chorzowie, by obserwować mecz Polska — ZSRR. Po golach filigranowego łącznika chorzowskiego Ruchu, Gerarda Cieślika, zwyciężyliśmy 2:1. Mieszkałeś wówczas na Śląsku — pracowałeś w kopalni — i oczywiście znalazłeś się na widowni. Jak obecnie wspominasz tamto wydarzenie?

— To była pierwsza rocznica przemian, a zarazem trzecie spotkanie reprezentacji oraz pierwsze tej rangi na śląskim gigancie. Ja też debiutowałem wtedy w roli kibica podczas eliminacji mistrzostw świata. Ekipa spod znaku CCCP kojarzyła nam się ze wszystkim najgorszym, zwłaszcza po odtajnieniu zbrodni dokonywanych przez siepaczy Stalina na własnym rodakach i narodach satelitarnych. Coraz głośniej mówiono o zbrodni w Katyniu czy moskiewskim Procesie Szesnastu, w którym osądzono przywódców naszego państwa podziemnego, w tym generała Leopolda Okulickiego.

Po ostatnim gwizdku sędziego zapanowała niesamowita euforia, nieznajomi ludzie padali sobie w objęcia. Bramkarz Edward Szymkowiak popłakał się w szatni. Tylko nieliczni wiedzieli, że jego ojciec zginął w lesie katyńskim. Wówczas chodziło nie tylko o punkty w eliminacjach mistrzostw świata. Miliony ludzi pragnęły chociaż w sporcie powetować sobie liczne szykany i upokorzenia ze strony wschodniego sąsiada. Najczęściej udawało się to bokserom. Wystarczy przypomnieć mistrzostwa Europy w Warszawie w 1953 roku, kiedy to złote medale wywalczyli Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Leszek Drogosz (swego czasu legionista) i Zygmunt Chychła. Większość z nich pokonała reprezentantów ZSRR.

Powróćmy jednak na piłkarskie boiska…

— Rosjanie wygrali turniej olimpijski w Melbourne w 1956 i byli zdecydowanymi faworytami naszej grupy. Na początek rozgromili Finów 10:0! Tymczasem przed wyjazdem w czerwcu 1957 roku do Moskwy nasza kadra została poważnie osłabiona. Najpierw — za bijatykę na boisku — PZPN ukarał etatowego prawego pomocnika, Czesława Suszczyka. Stosunkowo łagodnie potraktowano natomiast Ernesta Pohla i Edmunda Kowala przyłapanych na piciu alkoholu. Ponoć zaprzyjaźniony kelner wlewał im na zapleczu do talerzy z żurkiem po setce czystej. Dwaj przyjaciele z zabrzańskiego Górnika otrzymali wprawdzie wyroki w zawieszeniu, ale w meczach z ZSRR nie pojawili się na boisku. Także w sztabie szkoleniowym dochodziło do nieporozumień. W następstwie przeróżnych tarć personalnych w ekipie, która udała się do stolicy ZSRR, zabrakło nieoczekiwanie Gerarda Cieślika i Lucjana Brychczego. Wynik 0:3 nie pozostawiał złudzeń.

Mimo to zainteresowanie rewanżem było ogromne. Do organizatorów napłynęły z całego kraju zamówienia na ponad czterysta tysięcy biletów!

— Pamiętam, że na Stadionie Śląskim niemal do ostatniej chwili trwały prace. Udało się wykończyć charakterystyczną wieżę z zegarem, na wszelki wypadek wydzielono nawet pomieszczenia na izbę wytrzeźwień. Drugiego takiego wypadku w dziejach naszego futbolu chyba nie było. Zgrupowanie zorganizowano w Katowicach. Podobno pułkownik Henryk Reyman, który jesienią 1956 wrócił po długiej przerwie do PZPN, opowiadał w wolnych chwilach piłkarzom o wojnie polsko-bolszewickiej i cudzie nad Wisłą w 1920 roku. Okazał się naprawdę świetnym motywatorem.

Rozmawiałem kiedyś o tych wydarzeniach z Cieślikiem. Kilka dni przed wyjazdowym meczem ze Sborną jeden ze szkoleniowców zarzucił mu brak bojowości i ambicji. Wprawdzie przed rewanżem obowiązki głównego trenera powierzono Tadeuszowi Forysiowi i to on podejmował kluczowe decyzje, ale pan Gerard nie robił sobie specjalnych nadziei. Zresztą początkowo nie dostał nawet powołania. Dopiero po sparingu kadry z drużyną Śląska pojawił się w jego domu Ewald Cebula i zabrał na zajęcia. Mało tego, Cieślik znów założył opaskę kapitana.

Polska — ZSRR 2:1 (1:0)

20.10.1957, Chorzów

POLSKA: Edward Szymkowiak — Stefan Floreński, Roman Korynt, Jerzy Woźniak, Ginter Gawlik, Edmund Zientara, Edward Jankowski, Lucjan Brychczy, Henryk Kempny, Gerard Cieślik, Roman Lentner.

ZSRR: Lew Jaszyn — Michaił Ogońkow, Anatolij Maslenkin, Boris Kuzniecow,

Aleksiej Paramonow, Igor Nietto, Anatolij Isajew, Walentin Iwanow, Nikita Simonian, Eduard Strielcow, Anatolij Iljin.

Uczestnicy tego spotkania często powtarzali, że podczas Mazurka Dąbrowskiego w wykonaniu stutysięcznej widowni Rosjanie mieli strach w oczach. Wiszący nad chorzowską „salaterką” śpiew i ryk wręcz ich paraliżował. Z kolei naszych mobilizował i na boisku nie szczędzili zdrowia. W czterdziestej trzeciej minucie piłkę przejął po lewej stronie boiska Brychczy, przedłużył do Kempnego, a ten podał do wychodzącego na wolną pozycję Cieślika. Nasz mały łącznik znalazł się sam na sam z Jaszynem i strzelił w róg bramki. Okrzyki Jest! Jest! wstrząsnęły całym Chorzowem, a za sprawą głośników radiowych chyba całą Polską. Współautorem drugiego gola wkrótce po przerwie był Brychczy, który rozgrywał jedno z najlepszych spotkań w karierze. Po efektownej indywidualnej akcji prawą stroną dokładnie dośrodkował na głowę Cieślika, który mimo skromnego wzrostu nie marnował takich okazji.

Pan Lucjan wciąż powtarza, że był to jeden z najwspanialszych dni w jego życiu. Ludzie szaleli ze szczęścia. Nikt nie zwracał uwagi na padający deszcz. Cieślika i Brychczego kibice zanieśli na ramionach do szatni. Zapanowała ogólnonarodowa euforia. To była naprawdę wielka lekcja patriotyzmu.

Myślami wróciłem na plac Defilad w 1956 roku. Podobnie jak wtedy, ludzie płakali ze szczęścia, ściskali się i dziękowali, jakby to oni dokopali Ruskim. Zmienił się tylko bohater. Już nie towarzysz Wiesław, lecz „Kici”, Cieślik, Szymkowiak… Cała reprezentacja Polski! Przed meczem śląski region przypominał wymarłe miasto. Później zaczął się istny karnawał. Szkoda, że tak rzadko Polacy są wobec siebie równie przyjaźni i solidarni.

Wprawdzie reprezentacja ZSRR miała znacznie lepszą różnicę bramek, ale zgodnie z obowiązującym wówczas regulaminem o awansie miał rozstrzygnąć baraż. Działacze PZPN proponowali Wiedeń bądź Belgrad. Nie mieli jednak odpowiedniej siły przebicia i musieli zgodzić się na Sportforum w Lipsku.

Wiem, że sporo osób proponowało zawieszenie w tym okresie rozgrywek ligowych. Niestety, nie doszło do tego. W efekcie z kadry wypadło kilku ważnych graczy. Szymkowiak złamał rękę, a niebawem kontuzji doznali również Strzykalski, Pohl, Lentner i Gawlik. Ostatecznie żaden z nich nie wyszedł na boisko w Lipsku, ponieważ niemal w ostatniej chwili wycofano z ekipy doktora Henryka Soroczkę. Nikt nie potrafił zrozumieć tej decyzji. Jednak po zwycięstwie w Warszawie nad Finlandią 4:0 nastroje były mimo wszystko dość optymistyczne.

Początkowo nasz zespół miał w barażu przewagę. Niestety, kiedy dobiegało pół godziny gry, piłka odbiła się od pleców zastępującego Szymkowiaka Tomasza Stefaniszyna i wpadła do siatki. Nie brakowało głosów, że w bramce powinien wystąpić Henryk Gronowski z gdańskiej Lechii, który bardzo dobrze rozumiał się ze stoperem Koryntem. Ostatecznie przegraliśmy 0:2. Przeciwników dopingowało kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy radzieckich. Oni stacjonowali tam od wojny. Taki to był neutralny teren. W każdym razie ogromna szansa przepadła i na mistrzostwa świata do Szwecji nie pojechaliśmy.

Di Stéfano w Chorzowie

28 czerwca 1959 roku byłeś jednym ze stu tysięcy kibiców, którzy dopingowali naszych piłkarzy w pierwszym eliminacyjnym spotkaniu mistrzostw Europy z Hiszpanią…

— Goście przyjechali z boskim Alfredo, Argentyńczykiem, gwiazdą światowego formatu. W dniu meczu ze wszystkich stron kraju ciągnęły na Śląsk sznury autokarów. Miejscowi maszerowali na stadion pieszo. Na trybunach nie było wolnych miejsc. Wszyscy oczekiwali piłkarskiej uczty. No i jak się zaczęło, tak się skończyło: pierwszego i ostatniego gola strzelili Polacy. Pohl rozpoczął, a Brychczy zakończył. Niestety, w międzyczasie Hiszpanie trafili czterokrotnie: po dwie bramki zdobyli na przemian Di Stéfano i Luis Suárez. Wspaniałe widowisko, szkoda tylko, że dostaliśmy w plecy. Jednak publiczność długo biła brawo. Mimo nieudanego debiutu w eliminacjach mistrzostw Europy zapamiętam ten mecz do końca życia.

Polska — Hiszpania 2:4 (1:2)

28.06.1956, Chorzów

POLSKA: Tomasz Stefaniszyn — Henryk Szczepański, Roman Korynt, Jerzy Woźniak, Marceli Strzykalski, Edmund Zientara, Ernest Pohl, Lucjan Brychczy, Stanisław Hachorek, Jan Liberda, Krzysztof Baszkiewicz.

HISZPANIA: Antonio Ramallets — Fernando Olivella, Jesús Garay, Sigfrido Gràcia, Joan Segarra, Enric Gensana, Justo Tejada, Enrique Mateos, Alfredo di Stéfano, Luis Suárez, Francisco Gento.

Obrońca Henryk Szczepański opowiadał mi kiedyś, że maleńki lewoskrzydłowy, Francisco Gento, długo śnił mu się po nocach. Sądził, że jest wystarczająco szybki, by zatrzymać rywala. Tymczasem Hiszpan puszczał przed siebie piłkę i po chwili „Burza” oglądał tylko jego plecy. Wiem jednak, że w twojej pamięci szczególnie utkwił Di Stéfano…

Bobo w koszulce ZAMKO z di Stéfano i wiceprezydentem Realu Madryt.

Rzeczywiście. Z wyglądu przypominał raczej księgowego, kiedy jednak dostawał piłkę, w szeregach przeciwników natychmiast ogłaszano alarm. Imponował wszechstronnością. Podawał, dryblował, zdobywał bramki. Osobiście poznałem Di Stéfano po trzydziestu pięciu latach w Chicago. Dostrzegłem go na statku, którym oficjele FIFA płynęli na mecz otwarcia World Cup ’94. Jakoś udało mi się tam wejść i zrobić zdjęcie z nim oraz Ferencem Puskásem i wiceprezesem Realu Madryt. Zwrócili na mnie uwagę, ponieważ byłem ubrany w koszulkę Espanyolu Barcelona z logo ZAMKO — od nazwisk klubowych bramkarzy, legendarnego Ricardo Zamory i Kameruńczyka Thomasa N’Kono. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałem, że gdybym miał koszulkę Realu, to chętnie bym ją nosił. Wreszcie sięgnąłem po aparat…

W tym momencie wypada przypomnieć, że rywalizacja o tytuł najlepszej drużyny Starego Kontynentu rodziła się w bólach. Jej głównym animatorem był znany francuski działacz, Henri Delaunay. Nie dożył jednak realizacji swej idei. Napotkał ostry sprzeciw władz Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej (FIFA) oraz czołowych klubów europejskich. Także niektóre krajowe federacje były sceptycznie nastawione.

Do walki o pierwszy tytuł nie przystąpiły czołowe zespoły — Anglia, Włochy, RFN, Szwecja. Dlatego imprezę nazwano skromniej Pucharem Narodów Europy. Hiszpania należała do faworytów. Słynny Helenio Herrera zwany „Magiem” — w przyszłości trener AS Romy w spotkaniach z Górnikiem Zabrze w Pucharze Zdobywców Pucharów — miał w kadrze same sławy. Po zwycięstwie w Chorzowie jego drużyna łatwo pokonała Polskę w rewanżu 3:0. W finałach Hiszpanie jednak nie wystąpili. Po zestrzeleniu amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 atmosfera międzynarodowa bardzo się popsuła. Generał Franco nie pozwolił swojej ekipie polecieć do Moskwy, odmówił też wydania wiz Rosjanom. W tym układzie UEFA dwukrotnie przyznała walkower Sbornej. Drużyna ZSRR pokonała 2:1 Jugosławię i została pierwszym mistrzem Europy.

Co się stało z Koryntem?

Przed igrzyskami w Rzymie sternikiem naszej kadry narodowej został niespodziewanie Francuz Jean Prouff. Nie przyniosło to spodziewanych efektów. Wtedy też z reprezentacji zniknął nagle stoper Korynt nazywany „Lwem Wybrzeża”. Co o tym pisano w gazetach?

— Nic. To był temat tabu. Zresztą chyba nigdy nie ukazał się oficjalny komunikat w tej sprawie. Jej kulisy poznałem od pana Romana dopiero po latach, kiedy spotkaliśmy się w Krakowie na obchodach osiemdziesięciolecia PZPN.

Cała historia zaczęła się niewinnie. Po prostu w liście do mieszkającego w Hamburgu znajomego Korynt napisał, że za wygrany mecz w kadrze dostaje trzysta złotych. Jakimś sposobem ta prywatna korespondencja trafiła do gazet. Jedna z nich zamieściła tytuł: Sensacyjne zwierzenia zawodowego piłkarza zza żelaznej kurtyny, a zdjęcie podpisano: Za tak świetne interwencje Korynt każe sobie słono płacić!

Oczywiście nic nie dzieje się bez przyczyny — drużyna RFN była naszym przeciwnikiem w eliminacjach olimpijskich. Po prostu próbowano wykazać, że u nas grają profesjonaliści, i tym sposobem wykluczyć Polskę z turnieju. Jakieś materiały trafiły nawet do siedziby FIFA. Ostatecznie nasi piłkarze pojechali na igrzyska, ale Korynt został w domu. Ówczesny kapitan reprezentacji, Edmund Zientara, wyznał, że mogliśmy zdobyć w stolicy Włoch medal olimpijski, lecz ta historia zupełnie rozbiła zespół. Koryntowi przypięto etykietę niepewnego politycznie, władza kazała wyrzucić go z reprezentacji, zablokowała na wiele lat paszport. W PZPN jak zwykle wszyscy umyli ręce, nie chcieli się narażać. I choć w 1959 oraz 1960 roku Korynt został uznany za najlepszego piłkarza w kraju — zdobywał Złote Buty redakcji katowickiego „Sportu” — piłkę mógł kopać wyłącznie na krajowych boiskach. Drużyna Lechii Gdańsk wyjeżdżała za granicę — on zostawał w domu. Karierę zakończył ostatecznie w trzeciej lidze w 1968 roku, a w koszulce z białym orłem po raz ostatni wystąpił w listopadzie 1959 przeciwko Izraelowi. Niezapomniany Kazimierz Górski tak go oceniał: Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był nie tylko najlepszym środkowym obrońcą w Polsce, ale jednym z najlepszych w Europie. Był szybki, zwrotny, zwinny, skoczny, dobrze grał głową. Poza tym miał zmysł taktyczny, umiał się ustawić i kierować całym blokiem defensywnym.

Trwała trenerska karuzela, a reprezentacja przegrywała kolejne eliminacje mistrzostw Europy i świata. Niekiedy dochodziło do wręcz kompromitujących porażek. Która cię najbardziej dotknęła?

— Z pewnością klęska 1:7 z ZSRR na moskiewskich Łużnikach. Wciąż miałem przecież w pamięci chorzowską wiktorię. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Na przykład w fazie wstępnej II Pucharu Narodów Polska trafiła na Irlandię Północną. To miała być łatwa przeszkoda. Tymczasem przegraliśmy dwukrotnie po 2:0 i sen o awansie trzeba było przełożyć na dalszy termin. Prawdziwy dramat przeżyłem też 1 listopada 1965 roku, podczas relacji ze Stadio Olimpico w Rzymie. Rozstrzygały się losy awansu do finałowego turnieju mistrzostw świata w Anglii. Nas urządzało tylko zwycięstwo. Trener Ryszard Koncewicz wystawił więc aż pięciu napastników: Janusza Żmijewskiego, Ernesta Pohla, Jerzego Sadka, Włodzimierza Lubańskiego i Jana Liberdę. Graliśmy praktycznie bez linii środkowej, a ponieważ trafiliśmy na doskonale usposobionych Włochów, skończyło się klęską 1:6. Podejrzewałem, że naszym kadrowiczom podano w przerwie jakieś napoje ze środkiem usypiającym, ponieważ ruszali się po boisku niczym muchy w rosole, o czym dość często wspominał Jacek Gmoch. Prawdziwe Święto Zmarłych.

Na szczęście zdarzały się też chwile radości. Jak zwycięstwo 9:0 nad Norwegią w Szczecinie i gol debiutującego wtedy w kadrze Lubańskiego. Podobno i dla ciebie było to niezapomniane wydarzenie.

— Tylu goli w jednym meczu nie ogląda się zbyt często. W latach 1955–1963 widziałem coś takiego dwa razy; oba w zwycięskich spotkaniach Legii: 9:1 z Górnikiem Radlin — pięć razy wpakował piłkę do siatki Ernest Pohl — i 12:0 z Wisłą Kraków. W Szczecinie mogłem za to oglądać świetną grę oraz bramki reprezentacyjnych debiutantów: jedną szesnastoletniego Lubańskiego i dwie niewiele starszego „Portugalczyka” Zygfryda Szołtysika. To była zapowiedź przyszłych sukcesów Górnika Zabrze.

Dziś kibice wędrują za swoimi ukochanymi drużynami po różnych kontynentach. Wtedy, we wrześniu 1963 roku, podróż z Warszawy do Szczecina była wyprawą na koniec świata. Mnie zajęła cztery dni. Zawiniły nie tylko wlokące się po torach pociągi. Należało jakoś uczcić efektowny sukces, a przy okazji chciałem poznać portowe miasto, w którym znalazłem się pierwszy raz. Ludzie żyli wtedy skromnie, ale na ogół byli wobec siebie serdeczni, nawet w przepełnionych wagonach. Na trybunach stadionu Pogoni zjawiło się prawie trzydzieści tysięcy widzów, a mimo to nie widziałem żadnych przejawów chamstwa i szowinizmu. Dlatego ten wyjazd nadal wspominam z dużym sentymentem.

We wrześniu 1964 roku nie musiałem opuszczać stolicy, żeby przeżyć wielkie emocje. Polacy pokonali na Stadionie Dziesięciolecia ówczesnych wicemistrzów świata Czechosłowaków 2:1. Obie bramki zdobył niezawodny Pohl. To była naprawdę duża niespodzianka.

Canarinhos w Warszawie!

Podejrzewam jednak, że największą frajdę sprawił ci przylot do Warszawy w połowie 1968 roku wspaniałej reprezentacji Brazylii…

— No pewnie! Akurat na parę dni przed wyjazdem za chlebem do Czechosłowacji mogłem wziąć udział w takim wydarzeniu! Była to przecież pierwsza — i dotychczas jedyna — wizyta w Polsce tej drużyny. W składzie same gwiazdy: Carlos Alberto, Gérson, Roberto Rivelino, Jairzinho, Tostão… Goście szybko uzyskali prowadzenie, ale Bernard Blaut wyrównał. I to w jaki sposób! Był to z pewnością jeden z najbardziej efektownych goli w dziejach naszego futbolu. Popularny wśród kolegów „Długopis” przechwycił piłkę w połowie boiska, podał na prawo do Żmijewskiego i ruszył za akcją. Tymczasem „Żmija” minął jakiegoś Brazylijczyka i ładnie dośrodkował na środek pola karnego. By sięgnąć piłki, Blaut musiał się do niej rzucić. Trafił i weszła! Wkrótce Sadek wykorzystał rzut karny i na tablicy pojawił się wynik 2:1.

Niestety, do sensacji nie doszło. Po przerwie goście już wyraźnie przeważali. Nie przeszkodziło to jednak Żmijewskiemu w iście brazylijskim stylu zakręcić całą obroną gości i pokonać bramkarza kanarków. Stąd ksywa „Pele”. Rezultat na 6:3 ustalił pod koniec Rivelino. Dwa lata później Brazylijczycy, niemal w tym samym składzie, zostali w Meksyku mistrzami świata. A z Rivelino miałem okazję porozmawiać podczas argentyńskiego Mundialu. Zanim jednak rozpoczęła się gra na Stadionie Dziesięciolecia, doszło do historycznego spotkania Leônidasa da Silvy z Władysławem Szczepaniakiem. Obaj występowali w meczu Polska — Brazylia w Strasburgu podczas finałów mistrzostw świata w 1938 roku. Wirtuozi z Ameryki Południowej dopiero po dogrywce zwyciężyli wówczas 6:5, a bohaterem dnia został Ernest Wilimowski, który strzelił cztery gole.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy 21 czerwca 1968 roku ujrzałem siebie na zdjęciu w „Expressie Wieczornym”. Trudno uwierzyć, iż ta wielce popularna w swoim czasie popołudniówka już się nie ukazuje.

W latach sześćdziesiątych XX wieku mieliśmy mnóstwo znakomitych piłkarzy. Właściwie w każdej chwili można byłoby wystawić przynajmniej dwie równorzędne reprezentacje. Tymczasem kibice mogli się cieszyć tylko z pojedynczych sukcesów. Dlaczego?

— To byli praktycznie moi rówieśnicy, urodzeni przeważnie jeszcze podczas wojny. Kochali piłkę, z pewnością nie brakowało im również talentu. Jednak pewnych zaległości z młodości — spowodowanych ogólną biedą, brakiem pracy, a niekiedy i głodem — nie sposób było w pełni nadrobić. Ponadto niektórzy stracili najbliższych. To rzutowało na psychikę. Z rozmów wiem, że dopiero trener Ryszard Koncewicz zaczął uczyć kadrowiczów dyscypliny taktycznej, równomiernego rozkładania akcentów w grze oraz ograniczenia niedozwolonych form wspomagania. Niestety, nie zawsze go słuchano. Pod względem organizacyjnym znajdowaliśmy się daleko za rywalami. Że nie wspomnę już o bazie.

Były świetny napastnik Polonii Bytom i reprezentacji, Jan Liberda, wyznał, że prawie wszystko psuli głównie działacze. Uważali siebie za najważniejszych, a piłkarzy traktowali niczym dodatek. Zdarzało się, że ekipa wyjeżdżała za granicę bez rezerwowych graczy. Oficjalnie zatrzymywano im paszporty i natychmiast wskakiwali na zwolnione miejsca jacyś oficjele, przeważnie z wiadomego resortu. Premie też były upokarzające. Zawodnicy otrzymywali po kilka, kilkanaście dolarów. Wystarczało na colę.

Znacznie lepsze warunki mieli w klubach. Dlatego niektórzy traktowali powołania do kadry niczym zło konieczne. Zdarzało się, że zakładali gips na zdrową nogę, by uniknąć tego zaszczytu. Masaże czy odpowiednią dietę znali zwykle tylko ze słyszenia. W tym układzie nikogo nie powinno dziwić, że dopiero na początku lat siedemdziesiątych przyszły sukcesy. Zarówno w wydaniu klubowym, jak i reprezentacyjnym. Trafiły wtedy do sportu większe pieniądze, a 1 grudnia 1970 roku trenerem kadry narodowej został Kazimierz Górski.

Tomek kozłem ofiarnym

Jednak wówczas chyba jeszcze mało kto wierzył, że to początek zupełnie nowej epoki. Zresztą na początku pracy pana Kazimierza też przeżywaliśmy huśtawkę nastrojów. Dowodem jest chociażby porażka 1:3 z RFN w eliminacjach mistrzostw Europy. Nie znaliśmy się jeszcze, lecz obaj siedzieliśmy w dziewięćdziesięciotysięcznym tłumie na Stadionie Dziesięciolecia. Jak obecnie wspominasz tę słoneczną niedzielę października 1971 roku?

— Moim zdaniem Helmut Schön dysponował wtedy jedną z najsilniejszych drużyn w dziejach futbolu. Sepp Maier, Franz Beckenbauer, Günter Netzer, Paul Breitner, Gerd Müller i ich koledzy rok wcześniej wywalczyli mistrzostwo Europy, a dwa lata później mistrzostwo świata. Natomiast Kazimierz Górski dopiero szukał optymalnych rozwiązań. Ponadto niemal w ostatniej chwili ze składu wypadł znajdujący się wtedy w wybornej formie bramkarz zabrzańskiego Górnika, Jan Gomola. Niebawem pojawiły się opinie, że to nie kontuzja ręki, tylko po prostu wystraszył się rywali. Prawdę zna chyba tylko sam zainteresowany. W trybie awaryjnym musiał go zastąpić ściągnięty z młodzieżówki Jan Tomaszewski. Debiutanta okrzyknięto głównym sprawcą porażki. Przez dłuższy czas był na ligowych stadionach regularnie wygwizdywany. Jednak zdaniem trenera — i nie tylko — sprawę zawalił Gorgoń. Miał pilnować Müllera, a tymczasem znacznie niższy niemiecki napastnik zdobył dwa gole, w tym jednego… głową. Ale też ustawienie naszego zespołu było — oględnie mówiąc — dziwne. Górski nieoczekiwanie zrezygnował z Kazimierza Deyny. Miejsce legionisty, chyba pod wpływem śląskiej prasy, zajął Bronisław Bula, który miał być w wyśmienitej formie, a po przerwie został zmieniony przez Antoniego Kota. Obaj wypadli kiepsko. Z kolei na kluczowej pozycji ostatniego stopera wystąpił myślący już o zakończeniu kariery trzydziestoczteroletni Stanisław Oślizło, który po prawej stronie miał… lewonożnego Adama Musiała. Efekty były łatwe do przewidzenia. Wprawdzie Robert Gadocha uzyskał prowadzenie, lecz znakomicie kierowani przez Netzera Niemcy szybko odrobili straty i wygrali 3:1. W rewanżu nasza znacznie lepiej już ustawiona drużyna zremisowała w Hamburgu 0:0. Duże brawa zebrali doświadczony bramkarz Marian Szeja oraz stoper Marian Ostafiński. O awansie można było jednak zapomnieć. Tym bardziej że punkty zostały stracone także z Albanią (1:1) i Turcją (0:1). Jak zwykle początki są trudne. Jednak już było widać, że z tej mąki będzie chleb. Tworzyła się prawdziwa piłkarska rodzina.

Mamy złoty medal!

Przebieg Igrzysk XX Olimpiady w Monachium śledziliśmy jeszcze na ekranach telewizorów czarno-białych. 5 września 1972 roku doszło do tragedii. Palestyńscy terroryści wtargnęli do wioski olimpijskiej, wzięli zakładników z ekipy Izraela. Później była nieudolnie przeprowadzona próba ich odbicia. Polała się krew. W sumie zginęło piętnaście osób. Właśnie w tym dniu reprezentacje piłkarskie Polski i ZSRR pojawiły się na stadionie w Augsburgu. Stawką meczu był awans do finału. Ale czy zagrają? Wreszcie prezydent MKOl Avery Brundage wypowiedział słynną formułę The games must go on. Igrzyska będą kontynuowane.

— Pamiętam, że Lubański i Murtaz Churciława ze sporym opóźnieniem wyprowadzili drużyny na murawę. Sędzia gwizdnął. Cały „film” z tego spotkania mam w głowie. Po akcji Olega Błochina Rosjanie bardzo długo prowadzili. Dopiero w siedemdziesiątej dziewiątej minucie Deyna wyrównał z karnego, a o naszym zwycięstwie przesądził w osiemdziesiątej siódmej Zygfryd Szołtysik. Później dowiedziałem się, że mały pomocnik zabrzańskiego Górnika znalazł się na boisku przypadkowo. Otóż trener Górski postanowił zastąpić Zbigniewa Guta Andrzejem Jarosikiem. Kazał mu się rozbierać. A co ja teraz pomogę? — powiedział podobno zawodnik Zagłębia Sosnowiec. No to wszedł Szołtysik i okazał się ojcem sukcesu. Natomiast Jarosik już nigdy nie otrzymał powołania do kadry, chociaż należał do najskuteczniejszych i najbardziej dynamicznych napastników w lidze. „Zyga” potwierdził te wydarzenia podczas ostatniej wizyty w moim domu.

Opowiadał też o swojej pracy w Niemczech. W pewnej chwili żona zaproponowała do kawy po małym koniaczku. Jakież było jej zdziwienie, kiedy gość odmówił. Czyżby abstynent? Nie. Okazało się, że miał jeszcze złożyć wizytę u Krystyny i Henryka Losków.

W tej sytuacji sam też odstawiłem kieliszek i odwiozłem Szołtysika na dolny Mokotów.

Warto jeszcze dodać, że w ekipie olimpijskiej zabrakło Jana Banasia, który był jednym z bohaterów eliminacji — strzelił między innymi dwa gole Bułgarom w Warszawie. Jego ojciec mieszkał jednak w RFN, sam piłkarz też pozostał kiedyś samowolnie za granicą i władze przy różnych okazjach zatrzymywały mu paszport. O ile wiem, szefowie PZPN nigdy w tej sprawie nie interweniowali.

Finał turnieju olimpijskiego rozegrano 10 września w strugach deszczu. Do przerwy Węgrzy prowadzili 1:0, lecz bohaterem wieczoru okazał się twój idol Deyna. Zdobył dwie bramki, w sumie miał ich na koncie dziewięć i został królem strzelców całej imprezy…

— Warto przypomnieć, że najpierw Kazio miał swój udział przy golu strzelonym przez rywali. Jednak później w pełni się zrehabilitował za niefortunne zagranie. W kraju zapanowała ogromna radość. W ogóle były to bardzo udane igrzyska. Polscy sportowcy zdobyli w Monachium aż dwadzieścia jeden medali, w tym siedem złotych. Mistrzem olimpijskim w pchnięciu kulą został mój były kolega szkolny i „duży brat”, Władek Komar. Byliśmy z jednego rocznika, Władek był co najmniej o głowę ode mnie wyższy. Trafił do naszej klasy już po rozwiązaniu Korpusu Kadetów.

Wkrótce po igrzyskach pojawili się jednak malkontenci, którzy zaczęli podważać sukces piłkarzy. Twierdzono, że rywalizacja olimpijska w tej dyscyplinie to praktycznie mistrzostwa krajów socjalistycznych. Nasi zawodowcy grali przecież z zachodnimi amatorami oraz egzotycznymi drużynami typu Kolumbia, Ghana czy Maroko…

Dla mnie znacznie ważniejsze było jednak to, że mieliśmy złoty medal, po raz pierwszy od 1939 roku pokonaliśmy Węgrów, a po drodze daliśmy jeszcze łupnia Rosjanom, z którymi tradycyjnie mieliśmy na pieńku. W tym momencie pewna refleksja: jak wiadomo, każda władza polityczna pragnie ogrzać się przy okazji sportowego sukcesu. Również w ostatnich latach mogliśmy przekonać się o tym wielokrotnie. Natomiast w 1972 roku piłkarze byli podejmowani przez Edwarda Gierka i jego świtę. Przed kamerami telewizji i w blasku fleszy 10 września ogłoszono oficjalnie Dniem Piłkarza. Decydenci obiecali między innymi wybudowanie nowoczesnego ośrodka szkoleniowego nie tylko na potrzeby reprezentacji. Minęło prawie czterdzieści lat, a takiego ośrodka wciąż nie ma. Ostatnio kadrowicze najczęściej korzystali z hotelu i boisk nieistniejącej już praktycznie Amiki Wronki. To jednak nie to samo.

Uciszyli Wembley

O rzeczywistych umiejętnościach złotych medalistów olimpijskich mieliśmy przekonać się podczas eliminacji mistrzostw świata. Trafiliśmy do grupy z Anglią i Walią. Czy po losowaniu wierzyłeś w awans?

— Z natury jestem optymistą, lecz Anglicy, prowadzeni przez legendarnego sir Alfa Ramseya, wydawali się zespołem jakby z innej półki. Muszę wyznać, że przez brak wiary przegrałem nawet zakład z kolegą z pracy, Januszem Woźniakiem. Kosztowało mnie to wystawny obiad.

Zresztą na początku rywalizacji zanotowaliśmy falstart, przegrywając w Cardiff z Walią 0:2. W międzyczasie z reprezentacyjnej kariery zrezygnował bramkarz Hubert Kostka i między słupkami pojawił się nieoczekiwanie Tomaszewski, któremu wielu kibiców wciąż wypominało ten nieszczęsny mecz przeciwko RFN.

Pan Kazimierz Górski, który z przymusu finansowego prowadził w tamtym okresie równolegle reprezentację i ŁKS, opowiadał później, w jakich okolicznościach podjął decyzję. Wiedział, czym ryzykuje, ale wierzył w umiejętności „Tomka”, którego codziennie obserwował w łódzkim zespole. Wszedł zatem do jego pokoju i zapytał: Jesteś gotów? Chwila zawahania, a zagrałby Szeja z Zagłębia Wałbrzych.

6 czerwca 1973 roku pojechałeś oczywiście do Chorzowa na spotkanie z Anglią?

— Zjawiłem się na Śląsku już dwa dni wcześniej i postanowiłem nie spuszczać oczu z Anglików. Między innymi na bocznym boisku GKS Katowice oglądałem niby trening, niby jakieś czarowanie. Piłkarze wraz z trenerem posiedzieli trochę na środku, pośmiali się i… wrócili autokarem do hotelu. Najwyraźniej byli pewni siebie. Sir Ramsey nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Za to już kilka godzin przed meczem nasi kibice zrobili na Stadionie Śląskim niesamowity kocioł. Do tego zdążyłem się już przyzwyczaić, natomiast ogromne wrażenie zrobił na mnie słynny lord angielskich fanów. Ten starszy pan — ubrany we frak i cylinder w barwach brytyjskiej flagi — od lat jeździł na wszystkie mecze reprezentacji. W pewnym momencie zaczął chodzić od sektora do sektora, zdejmował cylinder i kłaniał się. Początkowo uznano to za prowokację i został wygwizdany, ale wkrótce ludzie zrozumieli jego prawdziwe intencje i zaczęli klaskać.

Siedziałeś na trybunach. Kto był twoim zdaniem autorem pierwszego gola dla Polski: Banaś czy Gadocha?

— Tego dylematu przez wiele lat nie rozstrzygnęły ani kamery telewizyjne, ani sami zainteresowani. Jest również wersja o samobójczym trafieniu Bobby’ego Moore’a. Nie chcę się wymądrzać, ale moim zdaniem wszystko zaczęło się od kapitalnie wykonanego przez Gadochę rzutu wolnego. On miał bezsprzecznie największą zasługę w zdobyciu tego gola. Drugi, zdobyty przez Lubańskiego, był przedniej marki. Nasz kapitan zaatakował Moore’a, który też występował z opaską na rękawie, w momencie przyjmowania piłki, odebrał mu ją i pognał w kierunku bramki. Po strzale Włodka piłka minęła skracającego kąt Petera Shiltona, trafiła w wewnętrzną część słupka i wpadła do siatki. 2:0! Brytyjski lew na kolanach! Znów przypomniał mi się rok 1957 i zwycięstwo nad ZSRR w tym samym miejscu. Tak tworzy się historia. Niestety, bezcenny sukces został okupiony ciężką kontuzją Lubańskiego, która na kilka lat przerwała jego karierę.

Na stadionie wydawało się, że stoper Roy McFarland popełnił ohydny faul na Włodku. Tymczasem był to typowy piłkarski wypadek przy pracy. Anglik zaatakował jedną nogę zabrzanina — nie wytrzymało kolano w drugiej.

To jedyne dotychczas zwycięstwo naszej kadry narodowej nad Anglikami.

Polska — Anglia 2:0 (1:0)

06.06.1973, Chorzów

POLSKA: Jan Tomaszewski — Krzysztof Rześny, Mirosław Bulzacki, Jerzy Gorgoń, Adam Musiał, Jerzy Kraska, Kazimierz Deyna, Lesław Ćmikiewicz, Jan Banaś, Włodzimierz Lubański (54 min. Jan Domarski), Robert Gadocha.

ANGLIA: Peter Shilton — Paul Madeley, Robert Moore, Roy McFarland, Emlyn Hughes, Peter Storey, Alan Ball, Colin Bell, Martin Peters, Martin Chivers, Allan Clarke.

Do awansu wciąż było jednak daleko…

— Pod koniec lipca kadrowicze odlecieli na długie tournée do Kanady, USA i Meksyku. Później dowiedziałem się nieco więcej na temat tego pobytu. Najbardziej gościnna okazała się Polonia w Chicago. Bankiet gonił bankiet. W ogóle za Wielką Wodą zawodnicy niewiele trenowali i powoli obrastali tłuszczem. Tymczasem w drodze powrotnej zaplanowano towarzyskie spotkanie z Bułgarią.

Trener Górski, widząc kiepską dyspozycję fizyczną swych podopiecznych, wezwał z kraju posiłki. Do Warny udali się: Henryk Wieczorek, Bogdan Masztaler i Grzegorz Lato. Ten ostatni zrobił to bardzo niechętnie, czuł się urażony pominięciem w składzie ekipy, która wojażowała po Ameryce. Uległ dopiero perswazji prezesa Stali Mielec, Edwarda Kazimierskiego. Dobrze zrobił. Strzelił dwa gole Bułgarom i od tego momentu miał już stałe miejsce w reprezentacji. Swoją pozycję ugruntował jeszcze bramką w rewanżu z Walią zakończonym naszym zwycięstwem 3:0.

Po doświadczeniach z Cardiff w gazetach pisano, że będzie to prawdziwa jatka. Atmosfera została mocno podgrzana.

— Też jechałem na Śląsk trochę niespokojny. Lubański był wciąż niezdolny do gry. Czy Domarski zdoła go zastąpić? Ponadto u siebie Walijczycy wprost stłamsili nasz zespół siłą fizyczną. Mnie szczególnie utkwił w pamięci ich brodaty pomocnik Trevor Hockey. Typowy Rumcajs. Na Stadionie Śląskim długo jednak sobie nie pograł. Już w 39. minucie ujrzał czerwoną kartkę. Nie grzeszył również kulturą poza boiskiem. Na przykład w holu hotelowym, siedząc przy stoliku, trzymał brudne buty piłkarskie na blacie. Mnie to raziło, ale może w ich kulturze to norma…? Płacą, więc wszystko im wolno.

Nie brakowało głosów, że Ćmikiewicz specjalnie sprowokował faul…

— Legionista nigdy nie chciał o tym rozmawiać. Warto jednak przypomnieć, że w końcówce zwycięskiego meczu z Anglią miał spięcie z rudowłosym Ballem, po którym ten również wyleciał z boiska.

Ponoć w październiku wybierałeś się na rewanż do Anglii.

— Owszem. Miałem na koncie już wiele meczów, ale wszystkie w kraju.

Liczyłem, że wreszcie wyjadę z reprezentacją. Od trzech lat działałem społecznie w PZPN, byłem sędzią piłkarskim i liczyłem na pewne względy. Miejsce rzeczywiście mogło się znaleźć, ale odpłatnie. Sęk w tym, że jednodniowa wycieczka (przelot samolotem w obie strony i bilet na mecz) kosztowała aż siedem tysięcy złotych. To było osiem moich pensji! Dlatego musiałem odpuścić. Gdybym wtedy miał taki rozum jak dzisiaj, to z uwagi na zatrudnienie małżonki w PLL Lot załatwiłbym sobie ulgowy przelot — podobnie jak pięć lat później do Argentyny.

Ale nie ma tego złego… Później byłem na Wembley aż dziesięć razy, w tym czterokrotnie z naszą kadrą. Jak wiadomo, stary, legendarny obiekt został zburzony w 2003 roku. Kosztem ponad siedmiuset pięćdziesięciu milionów funtów Anglicy wybudowali w tym miejscu zupełnie nowy stadion z trybunami na dziewięćdziesiąt tysięcy miejsc. Mam nadzieję, że również tam niedługo zawitam.

Ale cofnijmy się do jesieni 1973 roku…

— Zaraz po powrocie z Londynu popularny prezenter telewizyjny, zmarły przedwcześnie Tomasz Hopfer, podarował mi kotylion z napisem: Wembley. Anglia — Polska 1:1.

Później byłem z tym kotylionem na kolejnych spotkaniach naszej reprezentacji z Anglią: w Monterrey podczas meksykańskiego Mundialu (1986) oraz na eliminacjach mistrzostw świata (1989, 1993) w Londynie. Nie przynosił szczęścia. Za każdym razem przegrywaliśmy 0:3. Dlatego z żalem, bo z żalem, ale się go pozbyłem. Co prawda dalej przegrywaliśmy, ale ostatnio strzelaliśmy po jednym golu. Może zatem w następnym spotkaniu wystarczy nie stracić bramki i wreszcie odniesiemy pierwsze zwycięstwo w jaskini brytyjskiego lwa? Chociaż…

Szczerze mówiąc, byłem już świadkiem takiego sukcesu. Otóż 7 września 1993 roku nasza młodzieżówka — pod wodzą trenera Witolda Stasiuka — pokonała 2:1 w Millwall angielskich rówieśników. Bodaj najwięcej pochwał zebrał wtedy Mariusz Piekarski.

Telewizor zamiast mistrzostw

Warto w tym momencie przypomnieć, że Polska zadebiutowała w finałach mistrzostw świata w 1938 roku. Na kolejny awans musieliśmy czekać aż do 1973 roku. Podejrzewam, że wkrótce po zwycięskim remisie na Wembley rozpocząłeś przygotowania do wyjazdu na finałowy turniej do RFN.

— Jasne. Otrzymałem nawet zaproszenie od pana Leopolda Woźniaka, sekretarza Komitetu Olimpijskiego w Mannheim, który na czas trwania mistrzostw uznał mnie za swojego kuzyna. Zacząłem zbierać pieniądze. Wcześniej oglądałem sprawdzian Andrzeja Szarmacha na obiektach stołecznego Marymontu w sparingu z zespołem Hannover 96. Był w dużym gazie. Świetną dyspozycję potwierdził podczas wyjazdu młodzieżówki na Haiti, gdzie zdobył trzy bramki. Andrzej Strejlau przekazał oczywiście swoje uwagi Kazimierzowi Górskiemu i „Diabeł” zajął na środku ataku miejsce Domarskiego.

W międzyczasie reżyser telewizyjny Wowo Bielicki postanowił nakręcić pod zakopiańską Krokwią film o kibicach i przygotowaniach reprezentacji do czekających nas mistrzostw. Działałem już wtedy od czterech lat w Sekcji Sympatyka CWKS Legia i szefowie klubu poprosili mnie, abym pojechał i coś na miejscu zorganizował. Zgłosiłem się do dowódcy miejscowej jednostki wojskowej i szybko znaleźliśmy wśród żołnierzy licznych sympatyków Legii, którzy przebrani w dresy podczas festynu wypadli wspaniale. Mój nastrój zmącił jednak fakt, że sam nie zdołałem strzelić gola z rzutu karnego Zygmuntowi Kalinowskiemu. W sumie zabawa była przednia, ale jak to zwykle bywa, z dwóch dni filmowania wyszła zaledwie minuta na antenie. Po powrocie do Warszawy nikt z klubu nie zapytał o poniesione koszty. A liczyłem wówczas każdą złotówką. Szykowałem się wszak na mistrzostwa!

Jednak bodaj na dwa miesiące przed planowanym wyjazdem do Niemiec zaczęły się kłopoty. Kadrowicze seryjnie przegrywali mecze kontrolne. Z kim popadło. No i niemal cała rodzina oraz znajomi z pracy przystąpili do ataku: Po co ty tam jedziesz? Zobacz, jak te patałachy grają! Czy nie widzisz, że to strata czasu i pieniędzy? Z Haiti może sobie poradzą, ale Włosi i Argentyńczycy są poza naszym zasięgiem. Będzie tylko wstyd!

Na łamach prasy pojawiały się podobne pytania i wątpliwości. Nałożyły się na to różne problemy dewizowo-wizowe. Na przykład za bilety kolejowe trzeba było płacić w markach. Zacząłem się w tym wszystkim powoli gubić. Wreszcie, niczym dziecko, uległem i dałem się namówić na kupno kolorowego telewizora. W tamtych czasach nabycie takiego sprzętu graniczyło z cudem.

Jak na złość po kilku dniach wpadła do nas siostra małżonki z wiadomością, że w podwarszawskim Raszynie wypatrzyła trzy Rubiny 707p. Wyruszyliśmy tam, ale ciągle miałem nadzieję, że transakcja nie dojdzie do skutku. Niestety, kierownikiem sklepu okazała się znajoma małżonki. Ponieważ był to piątkowy wieczór i ona już zamykała pawilon, umówiliśmy się, że zakupu dokonamy w poniedziałek z samego rana. Wybraliśmy najlepiej odbierający aparat i sięgnąłem do kieszeni. Normalnie telewizor kosztował prawie dwadzieścia tysięcy złotych, a „górką” trzeba było dać nawet kolejnych pięć tysięcy. Ja zarabiałem wtedy około tysiąca. W podzięce podarowałem pani kierowniczce bukiet pięknych róż i wedlowskie czekoladki. Od razu podzieliła się z personelem. Żona mnie wyściskała i powiedziała, że to moja najlepsza inwestycja. Na wspomnienie tych wydarzeń wciąż trafia mnie szlag i dostaję czkawki.

Jednak mistrzostwa — oglądane na kolorowym ekranie — wydawały się z pewnością jeszcze bardziej efektowne.

— Łatwo sobie wyobrazić, co przeżywałem, obserwując fantastyczne akcje Deyny, Laty, Gadochy albo Szarmacha. Najpierw 13 czerwca śledziliśmy transmisję uroczystości otwarcia. Bardzo przypadły mi do gustu te otwierające się piłki i występ Maryli Rodowicz z grupą No To Co. Tu wypadliśmy dobrze, ale jak będzie na boisku? W inauguracyjnym meczu broniąca tytułu Brazylia zremisowała bezbramkowo z Jugosławią. Przez myśl mi nie przeszło, że Polacy pokonają później te dwie reprezentacje i zostaną bohaterami imprezy. Wówczas — pomny wyników sparingów — wciąż obawiałem się kompromitacji.

Jednak po zwycięstwie 3:2 nad Argentyną w Stuttgarcie nastroje uległy zapewne diametralnej zmianie.

— W tym dniu nasze mieszkanie przypominało salę kinową. Zjawiła się nie tylko rodzina, ale również znajomi, sąsiedzi. Wszyscy dopytywali mnie o szanse. Raptem po dziesięciu minutach nikt już nie miał wątpliwości. Po błędzie argentyńskiego bramkarza, Daniela Carnevaliego, gola strzelił Lato, a za chwilę Szarmach trafił na 2:0! To było jak cudowny sen. Reprezentacja złapała wiatr w plecy, trybiki drużyny zaczęły pracować jak w zegarku, a ja ciągle chodziłem wkurzony, że mnie tam nie ma. Małżonka próbowała mnie uspokajać i pocieszać. Ba, obiecała, że na kolejne mistrzostwa już pojadę. Nie wiedziała biedaczka, że zaplanowano je na drugiej półkuli, w dalekiej Argentynie.

Upłynęło już tyle lat, a ja nadal jestem przekonany, że gdyby spotkanie z RFN rozgrywane było w normalnych warunkach, a nie na zalanym wodą frankfurckim Waldstadionie, to Polska zostałaby w 1974 roku mistrzem świata. Po prostu w tym grzęzawisku nasi skrzydłowi zatracili swój największy atut: szybkość. Ponadto w drużynie wyraźnie brakowało kontuzjowanego „Diabła”, a Maier bronił jak natchniony. Cztery lata później, wracając z Argentyny, miałem sposobność zobaczyć stadion z bliska. Zwycięstwo w małym finale 1:0 nad Brazylią zostało przyjęte bez specjalnej euforii. Już mało kto pamiętał, że jechaliśmy do Niemiec w roli kopciuszka, który po trzech meczach grupowych wróci do domu, ale to już jest taka ludzka natura. Dasz palec, złapie za rękę, dasz rękę, łapie za łokieć… Niesamowity entuzjazm wybuchł natomiast 9 lipca, kiedy to nasi bohaterowie wylądowali w Warszawie. Na Żwirki i Wigury oraz pozostałe ulice wyległo ponad sto tysięcy ludzi. Powitanie na stadionie Legii przerodziło się w wielką manifestację. Trener Górski i Deyna byli głównymi bohaterami. Jedynie zaproszenia na tę imprezę przypominają stare czasy.

W podobny sposób stolica witała pięć lat później naszego wielkiego rodaka, Jana Pawła II. I jeszcze mała ciekawostka… Otóż nasi piłkarze przylecieli z mistrzostw samolotem Ił-62 Kopernik. Ta właśnie maszyna rozbiła się w 1980 roku w pobliżu Okęcia, a wśród ofiar znalazła się między innymi popularna piosenkarka Anna Jantar oraz drużyna bokserów amerykańskich.

Okazało się, że drugi raz dałem tyłka, nie wierząc w polską reprezentację. Najpierw w potyczce z Angolami, następnie przed mistrzostwami świata w RFN. Przyrzekłem sobie, że następne Mundiale będę już oglądał na własne oczy i tak to się kręci już trzydzieści lat. Począwszy od argentyńskiego Mundialu zaliczyłem osiem mistrzostw (1978, 1982, 1986, 1990, 1994, 1998, 2002, 2006), podczas nich sto dwa mecze. Ciekawostka, że w pierwszym i setnym spotkaniu reprezentacja Polski grała z Niemcami.

Na huśtawce z Holandią

Po zajęciu przez reprezentację Polski trzeciego miejsca na MŚ ’74 powszechnie oczekiwano wreszcie na sukces w mistrzostwach Europy. Pamiętasz datę 10 września 1975 roku?

— Oczywiście. W tym dniu biało-czerwoni rozgromili w Chorzowie 4:1 Holandię, aktualnego wicemistrza świata. W powszechnej opinii był to jeden z najlepszych meczów w dziejach naszego futbolu.

Polska — Holandia 4:1 (2:0)

10.09.1975, Chorzów

POLSKA: Tomaszewski — Szymanowski, Bulzacki, Żmuda, Wawrowski — Kasperczak, Deyna, Maszczyk — Lato (1 gol), Szarmach (2), Gadocha (1).

HOLANDIA: van Beveren — Suurbier, van Kraay, Overweg, Krol — Jansen, van Hanegem (46. Geels), Neeskens — van der Kuijlen, Cruyff, R. van de Kerkhof.

Szalałem ze szczęścia. Zagraliśmy jeszcze lepiej niż na mistrzostwach świata, chociaż wydawało się to niemożliwe.

Do Chorzowa pojechałem w towarzystwie sympatyka Feyenoordu, Hansa Sarisa.

Miałem się nim zaopiekować na prośbę rodaka z Rotterdamu, Antoniego Piechockiego. Wcześniej poznaliśmy się korespondencyjnie. Pan Piechocki co roku wysyłał do „Przeglądu Sportowego” — podobnie jak ja — kupon na dziesięciu najlepszych sportowców Polski. W ten sposób zdobyłem jego adres. Od czasu do czasu polecał mi znajomych Holendrów, prosząc o zagospodarowanie im czasu i oprowadzenie po Warszawie. Raz za taką przysługę pan Post, chcąc zaprosić mnie do siebie, założył mi konto dewizowe i wpłacił na nie sto dolarów. To był mój pierwszy sponsor, dobrodziej, który otworzył mi okno na świat. A ponieważ ten kapitał początkowy nadal przynosi mi korzyści, pieniądze najwyraźniej były podarowane z serca.

Nadal bierzesz udział w plebiscytach PS?

— Oczywiście. Wszystko zaczęło się w 1970 roku. Wkrótce po moim powrocie z Czechosłowacji wypełniliśmy z małżonką i wysłaliśmy do redakcji po jednym kuponie. Weszło nam to w krew. Na pierwszy Bal Mistrzów Sportu, gdzie tradycyjnie ogłaszane są wyniki głosowania, wybraliśmy się dopiero po igrzyskach w Monachium. Złote medale piłkarzy i Komara sprawiły, że nie mogło nas tam zabraknąć, chociaż zaproszenia kosztowały majątek.

Tytuł Sportowca 1972 Roku zdobył jednak florecista Witold Woyda, który dwukrotnie stawał na najwyższym stopniu podium olimpijskiego. Kolejne miejsca zajęli: 2. Władysław Komar, 3. Wojciech Fortuna, 4. Jan Szczepański, 5. Józef Zapędzki, 6. Kazimierz Deyna, 7. Zygmunt Smalcerz, 8. Jan Wróblewski, 9. Irena Szydłowska i 10. Antoni Zajkowski. Z kolei po mistrzostwach świata w 1974 roku Deyna był drugi, Lato czwarty, a Gadocha piąty. Natomiast po argentyńskim Mundialu w dziesiątce laureatów nie znalazł się już żaden piłkarz i przestaliśmy z Teresą chodzić na bal. Dopiero w 2005 roku, na osobiste zaproszenie Janusza Zaorskiego, poszedłem do Sali Kongresowej w roli Króla Kibiców na ogłoszenie wyników plebiscytu. Podobnie rok później.


Właściwie każdy Bal Mistrzów Sportu miał swoją specyfikę, wiąże się z jakimiś anegdotkami. Ciekaw jestem, który tobie szczególnie utkwił w pamięci.

— 10 stycznia 1976 roku posadzono nas przy stoliku razem z rodziną kolarską. W towarzystwie prym wiedli prezes związku Włodzimierz Gołębiewski oraz redaktor Bogdan Tuszyński, który w przypływie dobrego humory opowiedział nam pyszną historię wywiadu w latach sześćdziesiątych z przewodniczącym Rady Państwa, Edwardem Ochabem, na Stadionie Dziesięciolecia. Otóż kiedy podszedł do partyjnego i państwowego dostojnika z mikrofonem, wywiązał się następujący dialog:

— Panie przewodniczący, kto dziś wygra?

— Nie jestem panem, tylko towarzyszem. W ogóle bardzo się dziwię, że dziennikarz socjalistycznego radia zwraca się do mnie w ten sposób.

— A więc, panie przewodniczący, kto dziś wygra?

— Jak Bóg da, to może Polak.

Przez dłuższy czas redaktor Tuszyński miał pietra, czy nie straci pracy.

Zbieranie autografów podczas tradycyjnego Balu Mistrzów Sportu.

Przy stoliku złotego medalisty olimpijskiego z Monachium (1972)

w podnoszeniu ciężarów, Z. Smalcerza, ja i małżonka.

Po trzydziestu latach spotkaliśmy się ponownie. Tym razem na Pikniku Olimpijskim organizowanym przez PKOl. Przypomniałem panu Bogdanowi tamtą historię. Na pożegnanie dostałem jego książkę z dedykacją. Na Piknik zostałem zaproszony przez prezesa Piotra Nurowskiego oraz mojego imiennika Andrzeja Suprona. Prawie każdy olimpijczyk chciał sobie zrobić ze mną zdjęcie. Miałem oczywiście koronę i królewską pelerynę. Z dawnych gwiazd sportu mogę wymienić między innymi znakomitych bokserów: Leszka Drogosza, Zbigniewa Pietrzykowskiego, Józefa Grudnia, Mariana Kasprzyka, Janusza Gortata; złotych piłkarzy z Monachium: Zygmunta Anczoka i Jerzego Kraskę, sztangistę Zygmunta Smalcerza, wioślarza Kajetana Broniewskiego, zapaśnika Adama Sandurskiego, który górował nad wszystkimi posturą…

Niemal każde nazwisko bądź impreza to dla ciebie okazja do wspomnień i przeróżnych skojarzeń. Jednak w ten sposób odbiegamy od głównego nurtu rozmowy. Przypominam zatem, że wątek reprezentacyjny zakończyliśmy na efektownym zwycięstwie 4:1 z Holandią…

Niestety, po tym sukcesie zapanowała nadmierna euforia. Na rewanż do Amsterdamu kadrowicze polecieli — za zgodą władz PZPN i selekcjonera — w towarzystwie żon i przyjaciółek.

Atmosfera przypominała wycieczkę turystyczną i gospodarze łatwo zwyciężyli 3:0. Bardzo mocno przeżyłem to niepowodzenie, ponieważ pierwszy raz wybrałem się wtedy na rozgrywany za granicą mecz naszej reprezentacji. Zaproszenie dostałem od wspomnianego pana Antoniego, którego w rewanżu zabrałem do Amsterdamu. W hotelu zapytałem trenera Górskiego, czy będę mógł pojechać z ekipą na stadion. Pan Kazimierz odpowiedział, że nie ma sprawy. Do autokaru podszedłem z panem Antonim.

— Na co czekasz? — spytał trener.

— Jestem ze znajomym.

— Wsiadajcie, bo odjeżdżamy!

Autobus zapchany na maksa, niczym nasz miejski w godzinach szczytu. Pokażcie mi drugiego takiego trenera! Zresztą inni byli też zawodnicy, inne wymogi bezpieczeństwa. W obecnych czasach o wspólnych przejazdach z kadrowiczami można tylko pomarzyć.

Jednak swój pierwszy mecz międzypaństwowy zaliczyłeś podobno nieco wcześniej i bynajmniej nie grali wtedy biało-czerwoni.

— To prawda. W lipcu 1975 roku pojawiłem się w Erywaniu na spotkaniu reprezentacji Armenii i Gruzji. Oczywiście przy okazji nie omieszkałem złożyć wizyty w klubie Ararat, gdzie trenerem był Wiktor Aleksandrowicz Masłow. Na pamiątkę podarował mi proporczyk z dedykacją.

Jak w ogóle doszło do tej nietypowej wyprawy?

— Dostałem zaproszenie od kolekcjonera Anatola. Przez Moskwę polecieliśmy do Baku. Na lotnisku w pierwszej kolejności odprawiano wycieczki. Zauważyłem, że jedno przejście jest dla VIP-ów. Stanąłem blisko i zacząłem prowokacyjnie oglądać zdjęcie reprezentacji Polski ze srebrnym medalem zdobytym w 1974 roku. Strażnik spojrzał na fotografię i rozpoznał Deynę. Zapytałem machniom…? i już mogłem za zdjęcie przejść bez kontroli. A po dołożeniu proporczyka i odznaki PZPN przepuszczona również została małżonka i siostra szwagra. Znaleźliśmy się w sali przylotów, gdzie oczekiwali już znajomi Anatola. Na czas oczekiwania na samolot do Baku zabrali nas do domu. W taksówce kolejny proporczyk pomógł kierowcy przymknąć oczy na przepełnienie.

Zgodnie z przepisami Anatol zgłosił miejscowym władzom nasz przyjazd. Po zameldowaniu rozmowa zeszła na temat srebrnego medalu. Przekazane pamiątki pomogły przy podjęciu zgody na nasz wyjazd do Erywania. Jeden telefon do Aerofłotu załatwił też sprawę biletów. Normalnie ludzie czekali pod kasami nawet po dziesięć dni! Problemy mieliśmy natomiast z powrotem. Tym razem pomogła interwencja miejscowego dziennikarza, który miał swoje chody.

Wcześniej spotkałem w Baku Tofika Bachramowa, sędziego piłkarskiego, który w finałowym meczu mistrzostw świata w 1966 roku był liniowym i po strzale Geoffa Hursta zasygnalizował, że piłka po odbiciu się od wewnętrznej strony poprzeczki przekroczyła linię bramkową. Była to jedna z najbardziej kontrowersyjnych decyzji w dziejach futbolu, która w ostatecznym rozrachunku dała Anglii tytuł. Przekazałem panu Bachramowowi prezent od dobrego znajomego z Warszawy, redaktora Grzegorza Aleksandrowicza. Jednym słowem: piłka łączy.

I to w różnych sytuacjach. Podczas zwiedzania Moskwy w towarzystwie azerskiego rodzeństwa, kuzynów Anatola, poczuliśmy się głodni. Trafiliśmy na restaurację Słowiańską. Przed drzwiami tłok, a w środku pusto. Wszystkie stoliki zarezerwowane. Mówię głośno do żony: Polak głodny, a tu nie można wejść? Nagle zjawia się kelner i zaprasza do stołu. Wracam po resztę towarzystwa. Nie chcą wpuścić Azerów: Hahły niet! Tłumaczę, że to moi przyjaciele i jakoś poskutkowało. Za szampański posiłek z lodami i koniakiem zapłaciliśmy niecałe pięćdziesiąt rubli. Żyć, nie umierać! Niebawem okazało się, że to połowa tutejszych pensji. Aby jakoś poprawić nastrój gospodarzy, małżonka podarowała pani domu część bielizny i kosmetyków zabranych na prezenty. Znajomi Anatola okazali się bardzo gościnni, jakbyśmy znali się wieki. W drodze powrotnej podczas odprawy na lotnisku mieliśmy problem z brakiem bumaszki — zgłoszenia przy wjeździe złota na ręku małżonki. Z opresji wybawił nas rachunek z Baltony.

Zatrucie srebrem?

Przed igrzyskami w Montrealu zaczęto mówić i pisać o „zatruciu srebrem”. Wiosną 1976 roku Polacy przegrywali kolejno: z Argentyną 1:2, Francją 0:2, Grecją 0:1, Szwajcarią 1:2, wreszcie z Irlandią 0:2. Jak wspominasz tamten okres?

— Obserwowałem bezpośrednio pierwsze i ostatnie z wymienionych spotkań. Argentyńczycy w marcu 1976 roku jedyny dotychczas raz gościli w Polsce. Trener César Luis Menotti przygotowywał już drużynę do Mundialu. W Chorzowie wystąpiło wielu późniejszych mistrzów świata: Mario Kempes, Leopoldo Luque, Osvaldo Ardiles, Américo Gallego, Alberto Tarantini… Z kolei w naszym zespole debiutowali Zbigniew Boniek, Janusz Kupcewicz i Paweł Janas. Minimalna porażka z tej klasy przeciwnikiem nie była ujmą na honorze.

Natomiast dwa miesiące później, po przegranej w Poznaniu z Irlandią, pan Kazimierz sprawiał wrażenie kompletnie załamanego. Zarzucił wcześniejsze eksperymenty i wrócił do sprawdzonych, doświadczonych zawodników. Niestety, ci też zawiedli. Odwrotu jednak nie było. Do Kanady poleciała stara gwardia, a Boniek i Kupcewicz musieli poczekać na swą szansę.

Srebrny medal olimpijski po porażce 1:3 w finale z NRD przyjęto w kraju niczym klęskę. W gazetach pełno było krytycznych artykułów, wybrzydzano na nijaki styl gry i brak skuteczności. Szefowie PZPN nabrali wody w usta, nikt nie stanął w obronie selekcjonera i zawodników. W takiej atmosferze Górski złożył rezygnację. Na pożegnanie powiedział: Długo będziecie czekać na kolejny srebrny medal piłkarzy. Niebawem wyruszył do Grecji, a na lotnisku żegnała go tylko najbliższa rodzina i paru przyjaciół. W tym gronie byłem oczywiście i ja. Podczas pracy z drużynami Panathinaikosu Ateny i Olympiakosu Pireus pan Kazimierz pokazał, co potrafi. Okazał się też dobrym prorokiem. Dopiero po szesnastu latach drużyna prowadzona przez Janusza Wójcika stanęła na podium w Barcelonie. Jednak na igrzyskach grali wtedy wyłącznie młodzieżowcy. Dlatego ten sukces miał zupełnie inny wymiar, chociaż Wójcik potrafił zrobić wokół niego istną fanfaronadę.

Ty natomiast w roku olimpijskim ponownie odwiedziłeś Holandię…

— Do wspomnianych stu dolarów od pana Posta dokupiliśmy z małżonką jeszcze należne trzysta po cenie turystycznej, zabraliśmy najstarszego syna Krzysztofa i w drogę! Zamieszkaliśmy w Rotterdamie, niedaleko stadionu Feyenoordu. Po raz pierwszy widziałem wówczas w meczach sparingowych drużyny Liverpoolu i Borussii Mönchengladbach, której trenerem był słynny Udo Lattek.

Warto wiedzieć, że niespełna rok wcześniej, w sezonie 1975/76, Feyenoord prowadził przez pewien czas Antoni Brzeżańczyk, były selekcjoner naszej kadry. Hans Saris nie mógł uwierzyć, że jestem umówiony z Willym van Hanegemem. To ponoć kłóci się z mentalnością Holendra. Hans wybrał się ze mną na spotkanie, by sprawdzić, czy mówię prawdę.

Koszulka w prezencie.

Van Hanegem specjalnie przyjechał na stadion i przywiózł mi pamiątki sportowe, w tym cztery koszulki — dla mnie i trzech synów. Był to rodzaj rekompensaty za to, że nie mogłem oglądać meczów Feyenoordu z Legią w Pucharze Europy. Hans ciągle powtarzał, że to niemożliwe.

Podczas mojej następnej wizyty w Holandii, parę lat później, Willy brał udział w Turnieju Asów, a po jego zakończeniu podarował mi swoje buty piłkarskie. Stąd mój sentyment do holenderskiej piłki. Zresztą Pomarańczowi świetnie w nią grają. Janek „Polak” — jak go nazywali Holendrzy — rzeczywiście wkrótce ożenił się z naszą rodaczką, a na ślubie byłem jego świadkiem.

Dodam jeszcze parę słów o moim dobroczyńcy, panu Poście. Preferował on kolarstwo, łyżwiarstwo, tenis, pływanie… Futbolem się nie zachwycał, głównie z powodu chamskiego zachowania kiboli. Powinni uczyć się kultury od sympatyków tenisa! — powtarzał. Sęk w tym, że to zupełnie różna publiczność. Post poświęcił nam kilka dni i mogliśmy zwiedzić Holandię. Urzekły nas kolorowe pola tulipanów oraz wiatraki i skanseny. O zwrocie pieniędzy gospodarz nawet nie chciał słuchać.

Alchemia futbolu

Następcą Kazimierza Górskiego został Jacek Gmoch, który oficjalnie przebywał w USA na stypendium, a w rzeczywistości pracował w sklepie i piekarni jednego z najbogatszych Polonusów. Jak przyjąłeś tę decyzję władz futbolowej centrali?

— Wtedy wydawała się naturalna i oczywista, chociaż wielu zwolenników miał też Andrzej Strejlau. Media przedstawiały inżyniera Gmocha jako męża opatrznościowego, który działa w sposób nowatorski i niekonwencjonalny. Jednak nie wszyscy byli mu przychylni. W tym układzie w obronie selekcjonera wystąpił popularny pisarz Waldemar Łysiak, który opublikował w tygodniku „Literatura” bulwersujący tekst zatytułowany „Jacek Gmoch i inni”. Trener cytował w nim najwybitniejszych dowódców w historii sztuki wojennej, wręcz stawiał się na równi z nimi. Przy okazji podważano nawet dokonania Kazimierza Górskiego oraz krytykowano niewygodnych dziennikarzy, w tym Bohdana Tomaszewskiego i Jana Ciszewskiego. Z kolei nowy selekcjoner firmował swoją „Alchemię futbolu”.

Polacy udanie zainaugurowali eliminacje argentyńskiego Mundialu, zwyciężając w Porto Portugalię 2:0 — obie bramki zdobył Grzegorz Lato. Nie mieliśmy też kłopotów z Danią (2:1, 4:1) oraz Cyprem (5:0, 3:1). Jednak sytuacja w tabeli tak się ułożyła, że rewanżu z Portugalią nie można było przegrać. Rankiem 29 października 1977 roku wyruszyłem oczywiście do Chorzowa. Goście postawili bardzo trudne warunki, z kolei nasi zawodnicy mieli wyraźnie słabszy dzień. Prowadzenie zdobył bezpośrednio z rzutu rożnego Kazimierz Deyna i właśnie ten gol zapewnił biało-czerwonym awans, po przerwie bowiem Portugalczycy wyrównali na 1:1.

Mimo to kapitan reprezentacji i Legii został wygwizdany przez śląskich kibiców. Nigdy więcej nie zagram na tym stadionie! — mówił rozżalony. Po raz pierwszy i chyba ostatni spotkałem się z sytuacją, że publiczność gwiżdże i ryczy na lidera narodowej drużyny. Zwłaszcza gdy przesądza on sprawę awansu.

Do czego może doprowadzić alkohol w połączeniu z szowinizmem i zwykłą głupotą? Podróżując sporo po świecie, widywałem różne rzeczy. Niemal wszędzie ludzie mają jakieś kompleksy wobec stolicy i po paru piwach z wkładką je odreagowują. Tłum zapewnia anonimowość i poczucie przewagi.

Mimo tych przykrych doświadczeń wróciłeś ponoć do domu w komfortowych warunkach.

— Istotnie. Zobaczyłem samochód z warszawską rejestracją i zapytałem o wolne miejsce. Okazało się, że towarzyszyłem w podróży wspomnianemu literatowi Łysiakowi. Nietuzinkową postacią okazał się też drugi mężczyzna — były dyrektor Technikum Budowlanego przy ulicy Górnośląskiej (którego sam byłem absolwentem w trybie wieczorowym), a w tamtym okresie szef dużej firmy Minex, Kazimierz Tyrański. Później to nazwisko dość regularnie przewijało się na łamach prasy. Niektórzy dziennikarze przedstawiali go wręcz jako sponsora reprezentacji. Na mistrzostwach świata nasi piłkarze reklamowali bowiem Centrum Zdrowia Dziecka, a „zielone” z tego tytułu miały trafiać do nich właśnie za pośrednictwem Mineksu.

W praktyce bywało z tym różnie, dochodziło do kłótni. Po sierpniu 1980 zdjęcia Tyrańskiego znów ukazały się w gazetach. Tym razem zrobiono je w sądzie, gdzie odpowiadał za jakieś przestępstwa dewizowe. O dziwo, w nowych okolicznościach Gmoch wyparł się tej znajomości, chociaż wcześniej nazywał Tyrańskiego swoim najlepszym przyjacielem.

Lecę do Argentyny!

Jak wspomniałeś, w 1974 roku wyprawa do Niemiec przerosła twoje możliwości finansowe. Cztery lata później znalazłeś się w odległej Argentynie. Jakim cudem?! To przecież było znacznie większe wyzwanie!

— Żona, jak już wspomniałem, pracowała na lotnisku przy obsłudze samolotów PLL Lot. Ona załatwiła mi bezpłatny przelot naszymi liniami z Warszawy do Frankfurtu nad Menem, a stamtąd Lufthansą do Buenos Aires i z powrotem. Inaczej nie miałbym żadnych szans na zobaczenie Mundialu z bliska. Ponadto trochę pomógł mi przypadek. Otóż pracując w Czechosłowacji, zaraziłem się bakcylem, któremu na imię kolekcjonerstwo.

W prowadzonej przez „Przegląd Sportowy” specjalnej rubryce znalazłem adres zbieracza pamiątek z Argentyny. Napisałem do niego, on do mnie, potem wymienialiśmy przez parę lat odznaki klubów i federacji piłkarskich.

W ambasadzie Argentyny dowiedziałem się, że wyjazd na Mundial nie jest niczym specjalnym i wiza jest obowiązkowa. Mało tego. Warunkiem jej otrzymania jest posiadanie konta dewizowego z sumą co najmniej tysiąc dolarów oraz rezerwacja hoteli. Czułem, że uginają się pode mną nogi. Przemiła pani zauważyła moją przerażoną minę i spytała, co się dzieje. Wkrótce podpowiedziała, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zaproszenie od rodziny lub znajomego na czas trwania mistrzostw.

Przypomniałem sobie o Jorge Martinezie Ramseyerze z Rosario!

Bez wahania przysłał mi list ze stosownym zaproszeniem na Mundial ’78. Zaniosłem go do przysięgłego tłumacza, który zrobił z tego dokument notarialnie poświadczony. Na koncie bankowym zachowało się jeszcze trochę dolców.

Zacząłem intensywnie działać. 19 kwietnia odebrałem paszport, zaliczyłem obowiązkowe szczepienia i mogłem już wydzwaniać do ambasady z pytaniami o wizę. Byłem coraz bardziej zdenerwowany. Dopiero dwa dni przed planowanym wylotem dostałem pomyślną odpowiedź. Zgłosiłem się do ambasady z wypisem z konta. Przy okienku usłyszałem: Proszę okazać bilet lotniczy. Wróciłem po bilet, ale nie mogłem go kupić, bo nie miałem wizy! Kwadratura koła. Pojechałem z powrotem do ambasady po promesę, z promesą po bilet, z biletem po wizę. Gdy już zeszło ze mnie powietrze — okazało się, że muszę jeszcze mieć niemiecką wizę tranzytową. Popędziłem tam i po paru godzinach odebrałem — przez płot — paszport z wymarzonym stemplem. Jeszcze tylko wizyta w banku PKO i w Baltonie. Późnym wieczorem wróciłem do domu. Pożegnalna kolacja, pakowanie bagaży i rano zameldowałem się na Okęciu.

Spotkałem tam trzech znanych dziennikarzy — wspominanego już Tomasza Hopfera z TVP, byłego naczelnego „Przeglądu Sportowego” Andrzeja Jucewicza oraz szefa katowickiego „Sportu”, Andrzeja Koniecznego. Tomek zawsze był bardzo zajęty. Gdy tylko się umawialiśmy na spotkanie, zwykle coś mu wypadało i nie dochodziło do zaplanowanej rozmowy. Przed mistrzostwami świata w 1974 roku, kiedy w Zakopanem miał pomagać Wowo Bielickiemu w kręceniu wspomnianego filmu, nagle zachorował i opiekowała się nim siostra Warszawska. Hopfer był jednym z propagatorów znanej przyśpiewki: Polska gola! Polska gola! — taka jest kibiców wola!

W każdym razie nie spodziewałem się go wtedy na lotnisku. Oni mnie chyba też, bo tylko wymownie się uśmiechnęli, kiedy powiedziałem, że lecę do Argentyny. Uwierzyli dopiero podczas przesiadki we Frankfurcie. Natknęliśmy się tam na reprezentację RFN pod wodzą Helmuta Schöna. Zebrałem kilka autografów, a Hans-Georg Schwarzenbeck i Hansi Müller dali mi swoje zdjęcia z podpisami.

Byłem tym tak podniecony, że wchodząc do samolotu, zostawiłem przy kontrolującym wódeczkę i papierosy. Jednocześnie wyznałem, że nie mam przy sobie nic z tych rzeczy. Siedziałem już wygodnie w fotelu, gdy nagle usłyszałem: Mister Bobowski, Herr Bobowski! Podchodzę i widzę… mój pakiet. Zabrałem i podziękowałem. Te towary ogromnie ułatwiły mi długi pobyt w Argentynie.

W samolocie DC-10 rozpoznałem szwedzkiego arbitra Ulfa Erikssona, który dwa lata wcześniej prowadził spotkanie klubowego Pucharu Europy pomiędzy Stalą Mielec i Realem Madryt. Życzyłem mu, aby sędziował na Mundialu finał Polska — Argentyna.

Jak długo trwał lot do Buenos Aires?

— Bodaj siedemnaście godzin. Dla uzupełnienia paliwa lądowaliśmy w Dakarze, Rio de Janeiro i São Paulo. Naszych VIP-ów od razu przejęli przedstawiciele ambasady. Ja natomiast wpadłem przypadkowo na pana Stefana Jankiewicza, który z żoną Irmą oczekiwał na brata Czesława, działacza piłkarskiego z Płocka.

Stefan Jankiewicz urodził się 3 grudnia 1925 roku w Wilnie. Walczył w II Korpusie generała Władysława Andersa, między innymi pod Monte Cassino. Przez Wielką Brytanię w 1948 roku trafił do Argentyny. Zamieszkał w Quilmes, dzielnicy Buenos Aires. Na słowo „Polska” szkliły mu się oczy i załamywał głos.

Zmarł 4 czerwca 2007 roku, a tak się cieszył na nasze kolejne spotkanie… Żegnaj, Przyjacielu!

Królewskie powitanie w rodzinie Jankiewiczów.

Poinformowałem go, że brat pewnie przyleci z Madrytu brazylijskimi liniami Varig. Właśnie tym samolotem podróżowała reprezentacja Polski. W holu lotniska musiałem opowiadać prawie cały swój życiorys oraz otoczkę wyprawy. Państwo Jankiewiczowie zabrali mnie do siebie. Stwierdzili, że gdyby ich córki — Olga i Lusia — dowiedziały się, że znam ich stryjka, a oni nie zabrali mnie do nich, to urwałyby im głowy. Podobnego zdania były córki Irmy z pierwszego małżeństwa, Nora i Norma.

Po kilku godzinach wróciliśmy na lotnisko. Spotkał mnie tam nie lada zaszczyt. Otóż zostałem przedstawiony polskiemu ambasadorowi, panu Henrykowi Skrobiszowi, oraz komendantowi miasta.

Wręczyłem im przywiezione z Polski pamiątki. Warto dodać, że Argentyną rządziła w tamtym okresie junta wojskowa, a prezydentem kraju był generał Jorge Rafael Videla.

Po godzinie oczekiwania, około drugiej w nocy, powitaliśmy naszych piłkarzy. W blasku fleszy Jacek Gmoch zamienił parę zdań z ambasadorem, później powędrował z zawodnikami w kierunku specjalnego samolotu wojskowego, który zabrał ich do Rosario. W holu doszło do awantury. Sekretarz PZPN, Zygmunt Buhl, zarzucił mi, że buntuję piłkarzy. W jaki sposób? Ano mówieniem, że wyleciałem z Warszawy dwie godziny przed naszą ekipą, a w Buenos czekałem na nich aż dziesięć. Odparłem, by w przyszłości nie korzystali z kiepskich linii, a nie będą koczować na lotniskach. Przy tej wymianie zdań byli oczywiście fotoreporterzy. Następnego dnia synowie zobaczyli moje zdjęcie z Gmochem w warszawskich gazetach i oznajmili mamie: Tata jest już w Argentynie!

Narodziny króla

Kiedy ze Stefanem Jankiewiczem oraz dwójką jego przyjaciół, Stanisławem Karpińskim i Janem Górskim, znów pojechaliśmy na lotnisko, aby przywitać polskich dziennikarzy i brata Czesława, okazało się, że cały teren został otoczony przez wojsko. Bez specjalnej przepustki nie sposób było się poruszać. Na szczęście dostrzegłem poznanego dzień wcześniej komendanta. Krzyknąłem: Stefan zatrzymaj! Wyskoczyłem z samochodu i łamanym hiszpańskim powiedziałem, iż Polak ma problemy. Senior Comandante spojrzał, poznał, podszedł i dał mi specjalnego opiekuna. Dzięki niemu mogłem wejść do hali przylotów, ba, poruszać się swobodnie po całym lotnisku. Skrzętnie to wykorzystałem, zdobywając unikalne odznaki od przylatujących reprezentacji.

Przypadkowo spotkałem rodzeństwo Danutę i Romana Wójcickich — nie mylić z naszym reprezentantem. Okazało się, że to ta sama dziewczyna, którą podczas styczniowego losowania grup telewidzowie mogli podziwiać w stroju krakowskim. Nagle dostrzegłem grupkę polskich dziennikarzy z Bohdanem Tomaszewskim na czele. Jakież było ich zdziwienie, gdy mnie zobaczyli, a jeszcze większe, gdy powiedziałem, że na nich czekam.

Redaktor Stefan Grzegorczyk, z którym widziałem się półtora miesiąca wcześniej na meczu z Bułgarami, nie wierzył wówczas, gdy powiedziałem, że lecę do Argentyny.

Teraz całkiem oniemiał, gdy oznajmiłem, że zaprowadzę całe towarzystwo do naszych wspólnych znajomych, których oni poznali już rok wcześniej, podczas rozpoznawczego tournée naszej reprezentacji. Czując, że rodzi się coś niezwykłego, naczelny „Piłki Nożnej” zasugerował mi robienie notatek z całego pobytu. Później z tych zapisków powstał artykuł Romana Hurkowskiego „Byłem na mundialu”, który ukazał się w świątecznym wydaniu tygodnika.

Oto dedykacja od nestora polskich dziennikarzy sportowych.

Ale wracajmy do Argentyny…

Prosto z lotniska wybraliśmy się wspólnie na przyjęcie, gdzie serwowano głównie befsztyki ze słynnej w całym świecie argentyńskiej wołowiny. Pan Bohdan skrzywił się, ponieważ był akurat na diecie. Poprosiłem więc gospodarza, Jana Górskiego, o lekkostrawny posiłek, chyba jajecznicę na maśle. To redaktor Tomaszewski nazwał mnie wtedy po raz pierwszy królem polskich kibiców. Podchwycili to inni dziennikarze i tak zostało. Minęło trzydzieści lat, a przy każdej okazji wciąż tak się do mnie zwraca.

Ostatnio spotkaliśmy się z redaktorem Tomaszewskim podczas prezentacji makiety Stadionu Narodowego. Pan Bohdan optował za obiektem z bieżnią lekkoatletyczną, dla mnie najważniejsza była i jest piłka nożna, chociaż lubię też inne dyscypliny. Rozstaliśmy się w zgodzie, pozostając przy swoich opiniach. Z kolei na Walnym Zgromadzeniu Sprawozdawczo-Wyborczym PZPN nabyłem książkę mojego ulubionego sprawozdawcy o jego życiu i przeróżnych historiach związanych ze sportem. Oczywiście z dedykacją.


Warto przypomnieć, że przed mundialem atmosfera w naszej reprezentacji i wokół niej zrobiła się bardzo gorąca. W składzie ekipy zabrakło w ostatniej chwili miejsca dla Ryszarda Kuleszy. Jak wiadomo, ten niezwykle pogodny człowiek i ceniony szkoleniowiec zmarł w maju 2008 roku na Alzheimera. Wcześniej rozmawiałem z nim wielokrotnie o wydarzeniach z wiosny 1978. Twierdził, że nigdy nie usłyszał oficjalnych zarzutów, a przez całe eliminacje współpraca z Jackiem Gmochem układała się bardzo dobrze. Zwykle wykonywał dziewięćdziesiąt procent pracy na boisku. Wspólnie z Bernardem Blautem obserwowali także rywali. Prawdopodobnie zaszkodził mu fakt, że w międzyczasie został wysłany przez PZPN na zagraniczne staże do Crvenej zvezdy i Partizana Belgrad oraz Dynama Tbilisi. Zaczęto głośno mówić, że będzie następnym selekcjonerem, a Gmoch nie znosił konkurentów.

— Miejsce Kuleszy w sztabie szkoleniowym zajął dość niespodziewanie Andrzej Strejlau, postrzegany w środowisku jako adwersarz Gmocha jeszcze z czasów, gdy terminowali u Kazimierza Górskiego, który musiał łączyć ogień z wodą. Drugim asystentem został Waldemar Obrębski. To bardzo tragiczna postać. W styczniu 1985 roku zginął w Australii przygnieciony terenówką, którą podróżował razem z byłym piłkarzem Polonii Warszawa, Adamem Karpińskim.

Szczerze powiem, że do tych przetasowań nie przywiązywałem większej wagi. Zajęty byłem przede wszystkim walką o argentyńską wizę. Najbardziej ubolewałem nad faktem, że kontuzja wyeliminowała z mistrzostw znajdującego się wtedy w wybornej formie Stanisława Terleckiego. Urazu doznał w ostatnim meczu ligowym, ale stopniowo dochodził do siebie. Niestety, na treningu Gmoch polecił mu strzelać tą chorą nogą na bramkę z linii pola karnego. Sęk w tym, że nie leżała tam zwykła piłka, lecz ważąca parę kilogramów lekarska. Stasio opuszczał boisko z grymasem bólu na twarzy. Nie mam pojęcia, o co wówczas trenerowi chodziło. Przecież nawet w drugiej części turnieju mógł okazać się w Argentynie bardzo przydatny. Jako zagorzały sympatyk Legii nie mogłem się też pogodzić z brakiem w ekipie Ćmikiewicza, którego Gmoch nazywał pogardliwie „ulizanym elegancikiem”.

Polska znalazła się w grupie B — z reprezentacjami RFN, Meksyku i Tunezji. W meczu otwarcia przyszło nam zmierzyć się z broniącymi tytułu mistrza świata Niemcami…

— Po kolei. Najpierw musiałem dotrzeć do Rosario. Dzień wcześniej udałem się z rodziną Jankiewiczów do Domu Polskiego w centrum Buenos Aires, gdzie Olga i Lusia tańczyły w zespole nasze tańce ludowe. Wszędzie słychać tylko język polski, a przecież większość tej młodzieży urodziła się już w Argentynie. My z Irmą i Stefanem siedliśmy przy winku. Rozmawialiśmy o sporcie, a zwłaszcza o najbliższym spotkaniu. Zostałem zobowiązany przez polonijną młodzież, aby nauczyć ich naszego dopingu. Starsi z kolei przepytywali mnie, co słychać w Polsce i jak w ogóle udało mi się tu przyjechać. Nawet się nie spostrzegliśmy, a minęła północ. Tymczasem musiałem jechać do Rosario, by poznać swoich dobroczyńców, którzy wysłali mi zaproszenie, i wrócić na otwarcie mundialu.

Los sprawił, że na spotkanie z mieszkającymi w Rosario naszymi rodakami wybierał się akurat wiceprezes Związku Polaków w Buenos. Obiecał się mną zaopiekować i przekazać w ręce księdza Antoniego Wróbla. Prowadził on szkółkę parafialną, a uczące się tam dzieci paradowały w strojach narodowych państw uczestniczących w mundialu. Po posiłku pojechałem ze znajomym księdza do domu Jorge’a. Niestety, drzwi były zamknięte. Pracujący na balkonie robotnicy powiedzieli, że gospodarze oczekują Polaka, czyli mnie, wieczorem w Akademii Sztuk Pięknych. Uczyli tam malarstwa. W tym układzie zostawiłem bagaże i przez kilka godzin zwiedzaliśmy Rosario. W porcie policjant chciał ukarać kierowcę za złe parkowanie. Gdy jednak dowiedział się, że właśnie przyjechałem z dalekiej Polski, zrezygnował z wypisywania mandatu i zadowolił się sportowym proporczykiem w biało-czerwonych barwach. Futbol to potęga!

Wreszcie spotkałem się z państwem Martinez, którzy zakończyli swoje zajęcia i zabrali mnie na wernisaż swojego znajomego, gdzie dwa obrazy wystawił też Jorge. Jak zwykle przy takich okazjach nie zabrakło dobrego wina. Jorge i Magi okazali się przemiłymi ludźmi.

Jorge i Magi Martinez.

Późną nocą wróciliśmy do domu, gdzie dowiedziałem się, że mój gospodarz jest wicedyrektorem banku oraz właścicielem wspomnianej akademii, a w wolnych chwilach odzywa się w nim dusza artysty i maluje obrazy. To było także ulubione zajęcie Magi.

Państwo Martinez mieszkali w dzielnicy Fisherton, w pobliżu Jockey Clubu, gdzie trenowali Polacy. Lepiej nie mogłem trafić! Jorge pokazał mi centrum prasowe, bank, w którym pracował, oraz hotel Libertador, gdzie zakwaterowana była nasza reprezentacja. Jednak zdecydowanie największą radość sprawiły mi bilety na mecz otwarcia w Buenos Aires oraz wszystkie spotkania rozgrywane w Rosario. W prasowych ogłoszeniach oferowano za dwa bilety na mecz Argentyna — Brazylia… nowy samochód osobowy.

1 czerwca 1978 roku zasiadłem na trybunach stadionu River Plate w towarzystwie rodzin Jankiewiczów, Górskich i Karpińskich. Ubrałem ich w biało-czerwone czapeczki oraz chusty Legii. Wkrótce dołączyło do nas kilka polonijnych grup. Razem krzyczeliśmy: Biało-czerwone to barwy niezwyciężone! oraz Polska gola! — taka jest kibiców wola! Nagle urocza sąsiadka chwyciła mnie za rękę i pochyliła się do ucha. Okazało się, że nasza „wola” oznacza po hiszpańsku… przyrodzenie. Wprowadziliśmy więc do tekstu drobną korektę i nie żałowaliśmy gardeł.

Telegram od Gierka

Na otwarcie Mundialu ’78 przyszło nam spotkać się z broniącą tytułu mistrza świata reprezentacją RFN. Miał to być rewanż za 1974, kiedy to nasze orły taplały się w wodzie, nie mogąc rozwinąć skrzydeł. Niestety, obie drużyny grały defensywnie, bez polotu. Skończyło się remisem 0:0. W kraju spece od propagandy postanowili jednak przekuć ten wynik w wielki sukces. Tuż po zakończeniu transmisji telewizyjnej poinformowano, że I sekretarz KC PZPR, Edward Gierek, wysłał do piłkarzy telegram gratulacyjny.

Zresztą Gmoch nigdy nie krył, że jest członkiem partii i ma znakomite układy na szczytach władzy — zwłaszcza z odpowiedzialnym za propagandę sekretarzem Zdzisławem Żandarowskim, który podobno maczał nawet palce przy typowaniu polskiego sędziego na mistrzostwa. Cóż, czasami trzeba szczęściu pomóc… Po kilku miesiącach dowiedziałem się od znajomych dziennikarzy, że o reprezentacji można było wówczas pisać dobrze albo wcale. Stosowne wytyczne z Białego Domu w Alejach Jerozolimskich dostali redaktorzy naczelni i cenzorzy.

Jak wyglądała twoja dalsza marszruta?

— Z Buenos Aires wróciłem do Rosario, gdzie obejrzałem zwycięstwo Tunezji nad Meksykiem 3:1, a późnym wieczorem fetowałem z Argentyńczykami sukces ich ulubieńców w meczu z Węgrami (2:1). Miasto oszalało! Na rozśpiewany, barwny tłum z okolicznych okien i balkonów sypało się konfetti. Wspólnie skandowaliśmy: Viva Kempes! Viva Menotti! Zabawa trwała całą noc. Potem króciutki sen i odwiedziny w Jockey Clubie. Zaimprowizowano tam konferencję prasową z Gmochem, ja też udzieliłem wywiadu dla rozgłośni radiowej Rosario LT8. Z kolei wieczorem udałem się do Libertadora. Przed hotelem spotkałem się ze Zbyszkiem Cierpiszem z Melbourne, którego poznałem cztery lata wcześniej w Krakowie przy okazji Igrzysk Polonijnych. Przyleciał na wariata. Liczył, że załatwi bilet u piłkarzy. Zapytał: Nie wiesz…? Nie musiał kończyć. Wiedziałem, o co mu chodzi. Zaprowadziłem go do banku, do Jorge’a, gdzie kupił bilety bez problemów.

Słowo „Polonia” otwierało niemal wszystkie drzwi, a piłkarze Tunezji witali mnie niczym dobrego znajomego. Szczególnie kontaktowy okazał się rezerwowy bramkarz Attouga. Razem oglądaliśmy relacje telewizyjne z mundialu, a przy okazji mogłem wymienić odznaki, proporczyki, wizytówki… Teraz podobne spoufalanie byłoby oczywiście niemożliwe. Ostre wymogi bezpieczeństwa prowadzą wręcz do absurdu.

Wspomniałeś o sympatycznej znajomości z Tunezyjczykami. A jak przebiegał mecz z tym zespołem?

— Stałą grupę naszych kibiców zasiliło kilkudziesięciu marynarzy z polskiego statku. Zjechali Polonusi nie tylko z różnych stron Argentyny, ale również z Brazylii i USA, z Henrykiem Walczakiem, oficerem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, na czele. Ze śpiewem na ustach, z flagami przedefilowaliśmy ulicami miasta. Kręciła to między innymi ekipa Polskiej Kroniki Filmowej. Zainteresowanie samym meczem było umiarkowane. Na stadionie zgromadziło się niespełna piętnaście tysięcy widzów. Nie zabrakło również trzech zaprzyjaźnionych rodzin z Buenos Aires, które przyjechały do Rosario dopingować naszych chłopców. Po golu Grzegorza Laty, tuż przed przerwą, zwyciężyliśmy 1:0, ale końcówka była bardzo nerwowa. Po meczu znalazłem się obok prezesa tunezyjskiej federacji i pogratulowałem mu dzielnej postawy jego zawodników. Z trudem silił się na uśmiech…

Podobnie jak Argentyńczycy, również trzej nasi przyjaciele urządzili fiestę dla Polaków obsługujących Mundial. Jednak nie na ulicy, lecz w najlepszej restauracji.

Na pierwszym planie Irma i Stefan Jankiewicz oraz Krystyna Górska, w głębi Bohdan Tomaszewski i ja

.Bawiliśmy się do rana przy suto zastawionych stołach. Po krótkim odpoczynku pojechałem do naszych piłkarzy. Spotkałem tam księdza Ryszarda Gamańskiego z Australii. Czyżby został kapelanem naszej reprezentacji? Zdziwiłem się, że duchowny sporządza jakieś zapiski z treningu. Ponoć w macierzystej parafii prowadził jakieś zajęcia z młodzieżą.

Pod wieczór, korzystając z uprzejmości właścicieli aut, przemieściłem się do centrum.

Niedaleko hotelu zauważył mnie ochroniarz i z daleka krzyczy: Amigo! Televiz! Televiz! Wykonywał przy tym ruchy, jakby nagrywał kamerą. Pojąłem, że widział mnie w telewizji. Od tego czasu nie musiałem się zbyt często legitymować, byłem rozpoznawalny. A od wieczora do białego rana znów fiesta. Tym razem Argentyna pokonała 2:1 Francję. Śpiewy, kocia muzyka, akompaniament klaksonów.

Do domu odwiozła mnie fetująca sukces swych ulubieńców Argentynka niemieckiego pochodzenia z córką. Samochód był zakleszczony i żeby włączyć się do ruchu musiała lekko uderzyć i przepchnąć stojące z przodu i z tyłu auta. Gdybym tak chciał wykonać podobny manewr w Polsce… Kobieta jakby czytała w moich myślach i z rozbrajającą szczerością wyznała: Po to są zderzaki!

Czy mogłeś bez przeszkód kontaktować się z naszymi reprezentantami?

— Nie było problemów. Obserwowałem na przykład, jak Gmoch grał z Tomaszewskim w ping-ponga. Już nie pamiętam, kto komu dawał fory, lecz obaj nie szczędzili sobie przy okazji soczystych przekleństw. Innym razem Włodzimierz Mazur domagał się od Deyny wyjaśnień na temat podziału premii, a kapitan zwrócił się do niego słowami: Panie kolego… Po spotkaniu z Tunezją dość długo rozmawiałem z Adamem Nawałką o przyczynach słabszej końcówki.

Wizyta w Jockey Clubie, który był bazą naszej kadry. Od lewej: nieżyjący już bramkarz Z. Kostrzewa oraz J. Tomaszewski, T. Dolny, Wł. Lubański, ja i Z. Boniek.

Po obiedzie przysłuchiwałem się specjalnej konferencji prasowej zorganizowanej z okazji Dnia Dziennikarza. Poznałem redaktora Artura Alvareza z Meksyku. Zawiózł mnie do swojej ekipy, która zajmowała malowniczy ośrodek sportowy nad Paraną. Należał do klubu Rosario Central. Mogłem więc poznać niektórych działaczy, a także byłego piłkarza Marcelo Paganiego. Prowadził sklep z krawatami dla VIP-ów z logo mundialu. Mogłem wybrać sobie kilka krawatów z własnymi inicjałami. Pagani grał kiedyś ze słynnym Kempesem, ale z powodu ciężkiej kontuzji kolana musiał zakończyć karierę. Od sekretarza Asociación Rosarina de Fútbol dostałem na pamiątkę między innymi oficjalny emblemat, jaki noszą sędziowie prowincji Santa Fe.

Po raz 50. z reprezentacją

W tamtym okresie największymi gwiazdami w kadrze Meksyku byli Víctor Rangel i Hugo Sánchez, późniejszy idol kibiców Realu Madryt, który po każdym strzelonym golu wykonywał na murawie fikołka. Jednak nie zdołali nam przeszkodzić w kolejnym zwycięstwie…

— To było akurat moje pięćdziesiąte spotkanie z reprezentacją Polski. Po dwóch bramkach Bońka i jednej Deyny wygraliśmy 3:1. Także na trybunach byliśmy górą. Wprawdzie zjawiła się tam spora grupa Meksykanów, ale jakoś zdołaliśmy ich przekrzyczeć. Tuż po ostatnim gwizdku sędziego obstąpiła mnie grupa dzieciaków. Domagały się prezentów. Cóż było robić — wyciągałem z torby następne znaczki i plakietki. W ten sposób zjednałem naszej drużynie nowych sympatyków. Zaraz po meczu, jeszcze z boiska, Gmoch wymownym gestem „podziękował” polskim dziennikarzom za niektóre sprawozdania i recenzje. Wtedy to zgięcie ręki pozostało prawie niezauważone. Prawdopodobnie żurnaliści nie chcieli się chwalić, jak zostali potraktowani. Dopiero dwa lata później do legendy polskiego sportu przeszedł gest Kozakiewicza wykonany na igrzyskach w Moskwie. Gmoch był jednak pierwszy.

Po zwyczajowej konferencji prasowej doszło do pewnego zgrzytu. Otóż nasz selekcjoner nie chciał rozmawiać z dziennikarzami. Miał na bieżąco kontakt z Warszawą. Wprawdzie cenzura i zaprzyjaźnieni towarzysze czuwali, ale najwyraźniej był z czegoś niezadowolony. Mnie to specjalnie nie interesowało. Nie chciałem się pchać między wódkę i zakąskę.

Wspólnie z młodymi fankami futbolu tańczyliśmy ze szczęścia. Przypadkowo zostaliśmy sfilmowani i sceny te znalazły się w reportażu, jaki pokazała TVP. Małżonka musiała odbierać liczne telefony od rodziny i znajomych z pytaniem: Widziałaś, jak Andrzej bawi się na mistrzostwach z panienkami?

Awans do drugiej fazy turnieju należało jakoś uczcić. A tam zaskoczenie… Od szefa kelnerów dostałem butelkę przedniego wina z prośbą, aby zabrać ją do Polski i tam wypić zdrowie argentyńskich przyjaciół. Przy kasie, jaką robiła restauracja, mógł sobie pozwolić na taki gest.

Druga niespodzianka była mniej radosna. Otóż z Buenos nadeszła wiadomość, że Argentyna niespodziewanie uległa Włochom 0:1. To oznaczało, że w następnej fazie turnieju wpadamy na reprezentację gospodarzy, Brazylię oraz Peru. Jednym słowem: Polska kontra Ameryka Południowa! Gorzej być nie mogło.

Cała armada trenera Césara Luisa Menottiego, zwanego przez kibiców „El Flaco” (Chudy), zjechała do Rosario. Miasto sprawiało wrażenie naelektryzowanego. W tej atmosferze udzieliłem wywiadu dla gazety „Siete Dias”, a podczas spaceru przypadkowo spotkałem na ulicy sędziego Erikssona. Częściowo sprawdziło się moje życzenie z samolotu lecącego do Buenos. Poprowadzi mecz Polska — Argentyna. Niestety, to nie finał. Teraz największym zmartwieniem moim i przyjaciół stały się bilety na mecz Polski z Argentyną. Nikt nie przewidywał, że gospodarze nie wygrają swojej grupy. A jednak…

Dzień przed spotkaniem udałem się rankiem do centrum prasowego, chodziły bowiem słuchy o przyjeździe samego Pelé. Dostrzegłem jakieś zamieszanie i zorientowałem się, że to kibice niemieccy odsprzedają bilety. Złapałem jednego z nich za rękę, wciągnąłem do bramy i tam nabyłem osiem biletów. Drużyna RFN wyjeżdżała bowiem do Cordoby. Przyjaciele z Buenos cieszyli się jak dzieci. Nie mogli uwierzyć, że jestem tu tak krótko, a potrafię załatwić sprawy z pozoru niemożliwe. Nie zawsze jednak tak było. Wcześniejsza próba załatwienia wejściówek dla naszych rodaków u prezesa PZPN Edwarda Sznajdra oraz u Gmocha zakończyła się wszak niepowodzeniem. Trener co prawda rekomendował swemu szefowi Jankiewiczów — mówił, że właśnie ci państwo rok wcześniej opiekowali się polską reprezentacją — ale to jeszcze bardziej rozsierdziło Sznajdra. Zrywał się z fotela, ryczał, że on nie jest od załatwiania biletów.

Atmosfera ciągle gęstniała, piłkarze byli niezadowoleni z podziału pieniędzy za wyjście z grupy. Nieznana była też kwota premii za umowę z Adidasem. Nieoficjalnie mówiło się o dwudziestu tysiącach dolarów. Ponoć wiceprezes PZPN, Józef Ostaś, oznajmił, że to forsa związku i… zawodnicy tyle ją widzieli. Do tego doszedł konflikt między starszymi i młodymi zawodnikami. Ponoć najczęściej iskrzyło na linii Deyna–Boniek. Mógłbym też zapytać, co się stało z pamiątkami pozostawionymi w Rosario, co z należnymi biletami na dalszą część turnieju. Mógłbym, ale kto mi teraz odpowie?

Lubański na ławie

Przeciwko Argentynie reprezentacja Polski wyszła na boisko w dziwnym składzie. Zabrakło przede wszystkim Gorgonia. Jego miejsce na środku obrony zajął Kasperczak, który co prawda sprawdził się w roli stopera podczas eliminacyjnego spotkania z Portugalią w Porto, ale nie miał predyspozycji, by powstrzymać idola miejscowych kibiców, rosłego i dynamicznego Kempesa. Pojawiały się też inne wątpliwości…

— Rzeczywiście. Bodaj największe rozczarowanie przeżył wówczas Lubański.

Na łamach autobiograficznej książki tak przedstawił swoje wrażenia z Buenos Aires, Rosario i Mendozy: W Argentynie nie mówiło się o tym, z kim będziemy grać i jak trzeba grać, by wygrać, ale zastanawiano się, ile dostaniemy od sponsorów, jakie będą premie za każdy zdobyty punkt, a jakie za awans do dalszych spotkań. Nie miałem możliwości, by się pokazać. Nie będę podejmował dyskusji na temat, czy byłem przydatny do zespołu w większym stopniu niż ktoś inny. To są sprawy trenera. Ale Jacek Gmoch zrobił tam coś, co nie powinno mieć miejsca na mistrzostwach świata. Te wszystkie nowości techniczno-taktyczne, które wprowadzał nerwowo i bez sensu, nie mogły przynieść nic dobrego. […] Kiedyś przyszedł do mnie i mówi: No wiesz, Włodek, sprawa jest poważna. Dzwoniłem wczoraj do Polski i rozmawiałem z psychologiem, który przekazał mi najnowsze wyniki testów. Wynika z nich, że nie możesz grać w jednym zespole z Szarmachem. I co się okazało? W kolejnym meczu Szarmach siedział na trybunie, a ja grzałem ławę. Natomiast w meczu z Argentyną doznałem największego upokorzenia. W pewnym momencie Gmoch, niezadowolony z przebiegu wydarzeń na boisku, zdecydował się na zmianę i krzyknął: Włodek, rozbieraj się! — Kiedy zerwałem się z ławki, by zrzucić z siebie dres, spojrzał kątem oka w moją stronę i warknął: — Nie ty, Włodek Mazur… Gdyby te mistrzostwa świata odbywały się w Europie, już po kilku dniach bym wyjechał.

Jak wspomniałem, wkurzony był nie tylko Lubański. Wprawdzie włodarze ekipy starali się, by tarcia nie przeciekały na zewnątrz, ale w praktyce okazało się to niemożliwe.

Kaziu, coś Ty zrobił?

Kluczowa dla przebiegu meczu z Argentyną okazała się z pewnością trzydziesta ósma minuta. Mój znajomy Eriksson podyktował wtedy rzut karny za wybicie piłki ręką z bramki przez Kempesa. Dzisiaj, zgodnie z obowiązującymi przepisami, argentyński snajper ujrzałby również czerwony kartonik i wyleciał z boiska. Niestety, rozgrywający akurat setne spotkanie w reprezentacji Deyna oddał lekki, sygnalizowany strzał i Ubaldo Fillol obronił. W podobny sposób nasz kapitan wykonywał „jedenastkę” cztery lata wcześniej w meczu z Jugosławią. Wtedy Josip Katalinski sfaulował Szarmacha. Jednak Enver Marić poszedł za zwodem Deyny i był gol. Natomiast Fillol czekał i… wygrał tę próbę nerwów. Czyżby Kazia wystraszył wrzask z nietypowych, prawie wiszących nad murawą trybun? A może wręczone przed spotkaniem kwiaty bądź ruszona przez sędziego piłka? Sprawdziła się stara prawda, by nie robić cyrku przed meczem, a przy wykonywaniu karnego nie kombinować. Kilkadziesiąt sekund wcześniej byłem gotów zakładać się, że wyrównamy. Ba, ręczyłem za to głową. Dobrze, że żaden z siedzących w pobliżu Argentyńczyków nie chciał podjąć wyzwania…

Po przerwie wynik na 2:0 ustalił Kempes. Kiedy trochę ochłonąłem, doszedłem do wniosku, że „jedenastkę” powinien wykonywać Boniek, który był wówczas młodym wilkiem i nie ciążyła na nim taka odpowiedzialność. Ponadto warto przypomnieć, iż „Kaka” nie wykorzystał karnego dziesięć lat wcześniej w meczu z Argentyną w Mar del Plata. Chyba coś nie zadziałało w tak mocno nagłośnionym naszym banku informacji… Zaraz po meczu głośno mówiłem, iż mieszkańcy Rosario powinni wystawić Deynie pomnik za tego spartaczonego karnego. Chwalono mnie za pomysł i poczucie humoru, lecz o ile wiem, żaden monument nie powstał.

Słyszałeś, że jeszcze przed zakończeniem transmisji telewizyjnej z Rosario przed domem u zbiegu ulicy Świętokrzyskiej z Emilii Plater, gdzie mieszkał Deyna, zebrała się spora grupa awanturników? Wznoszono niewybredne okrzyki, w pewnym momencie ktoś rzucił kamieniem, pękła szyba…

— O tych wydarzeniach dowiedziałem się dopiero po powrocie do kraju. Nie mogłem uwierzyć, że stało się to w Warszawie, gdzie tyle razy Kazia noszono na rękach. No cóż, to już nie była ta sama Warszawa. Za dużo chamstwa. Jest takie powiedzenie: Ze wsi wyjdzie, ale wieś z niego już nie, chociaż… Często prowodyrami zajść są młodzieńcy z tak zwanych dobrych domów.

A co było dalej na mundialu?

— Mimo porażki nie musiałem wstydzić się gry Polaków. Walczyli wspaniale, z wielką pasją. Dowodem uznania był wznoszony przez świętujący tłum okrzyk: Polonia corazón — Polsce serce. To przyjazne nastawienie było między innymi pokłosiem sportowej postawy naszej reprezentacji na poprzednich mistrzostwach świata. Przypomnę, że Polacy nie poszli na układy i w ostatnim meczu grupowym pokonali 2:1 Włochy, a wynik ten premiował Argentynę. Minęły cztery lata, lecz kibice dobrze ten fakt pamiętali. Wbrew przestrogom Janka Tomaszewskiego nikt nie próbował „skrócić mnie o głowę”. Co najwyżej zostałem potraktowany jako nieszkodliwy wariat, który z grupką znajomych próbuje przekrzyczeć cały stadion. Wprawdzie znalazł się jeden naturalizowany Argentyńczyk, Ruski albo Ukrainiec, próbujący mnie uciszać, ale kazałem mu spadać. O dziwo posłuchał.

W każdym razie punkty zostały przy rywalach.

Cztery dni później nasza drużyna grała w Mendozie z Peru. Ja jednak postanowiłem zostać w Rosario i obejrzeć mecz Argentyny z Brazylią, na który miałem już bilet. Atmosfera przypominała wulkan. Dochodziło nawet do zatargów między miejscowymi Hinchas i Torcidą. Stanąłem po stronie gospodarzy, co wywołało aplauz. A kiedy rozpocząłem śpiewać hymn kibiców argentyńskich: Vamos, Vamos Argentino, Vamos, Vamos a ganar!, owacjom nie było końca!

Nie byłbym jednak sobą, gdybym znów nie odwiedził Libertadora, w którym kwaterowali teraz canarinhos. W drzwiach niemal otarłem się o Pelégo, a w Centrum Prasowym dostałem ksero autografu króla futbolu. Osobiście poznałem Zico, Oscara oraz tak podziwianego dziesięć lat wcześniej w Warszawie Rivelino. Śmiali się, że pewnie jestem polskim szpiegiem, ale zebrałem mnóstwo autografów. Sam Rivelino złożył mi bodaj dziesięć podpisów.

Byłem już rozpoznawany nie tylko na stadionach, ale również na ulicach. Koło stadionu młody Brazylijczyk zaproponował mi za bilet na mecz Argentyny z Brazylią pięćset dolarów. Przez moment się zawahałem, a Brazylijczyk łapał się za głowę, pytał, co mnie obchodzi Argentyna. Jednak pomyślałem, że może już nie zobaczę więcej w życiu takich czarodziejów futbolu, a pieniądze to rzecz nabyta. W każdym razie do transakcji nie doszło. A teraz próbuję liczyć i wychodzi mi, iż Argentynę oglądałem od tego czasu już dwanaście razy, a Brazylię aż dwadzieścia jeden! Do tej statystyki włączyłem mecz kobiet podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney.

Niestety, sama gra Argentyny z Brazylią wtedy rozczarowała. Zabrakło przede wszystkim goli. Dyskutowaliśmy o tym w hotelu z Alojzym Jarguzem, który był tego dnia sędzią technicznym. Pytał o obiecane pamiątki związkowe, które mieli mu zostawić działacze opiekujący się reprezentacją. Później — jako główny — prowadził spotkanie Peru z Iranem.

Tysiąc kilometrów z Brazylijczykami

O awansie Polski do półfinałów miał rozstrzygnąć mecz z Brazylią…

— 19 czerwca wyruszyłem z Rosario do Mendozy. Oprócz kierowcy i mnie w autokarze sami Brazylijczycy. Obok usiadł potężny, ważący ze sto pięćdziesiąt kilogramów Mulat. Zapytałem, z jakiego jest miasta. Odparł, że z Rio de Janeiro. Odpowiedziałem: Maracana. On ryczy: Maracanã! Musiałem źle zaakcentować. Przejechaliśmy razem prawie tysiąc kilometrów. Przez czternaście godzin sprzeczaliśmy się: kto lepszy? Na pierwszym postoju sąsiad zaprosił mnie do tawerny, zamówił trzy ciasteczka i — z okrzykiem Polaco! — po kolei schrupał. Postanowiłem się zrewanżować. Na następnym przystanku ja zamówiłem cztery maleńkie kawy. Wypiłem je prawie duszkiem, co miało oznaczać, że pogonimy kanarki 4:0. Nad ranem kierowca pozwolił mi przykleić na przedniej szybie plakat naszej reprezentacji z 1974 roku ze srebrnym medalem. Rozpocząłem lekcję futbolu od przypomnienia ostatniego meczu w małym finale. Śmiejąc się krzyczałem: Partido, Polonia… Brazil… Lato, Lato, Lato… gol! Polonia uno, Brazil zero! O dziwo, nikt nie rzucił się na mnie z pięściami.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, czule się pożegnaliśmy, jak przystało na prawdziwych przyjaciół. Nagle przypomniałem sobie, że jestem umówiony z Zico. Ekipa Brazylii kwaterowała w San Fernando, na obrzeżach Mendozy. Dowiózł mnie tam przygodny Argentyńczyk. Nie chciał pieniędzy, ale z radością przyjął album o Polsce w języku hiszpańskim. Przy bramie wyjawiłem cel swej wizyty. Po dość długim oczekiwaniu zjawił się dyrektor techniczny reprezentacji z torbą wyładowaną prezentami. Przeprosił też w imieniu Zico, ale trener Cláudio Coutinho zabronił wszystkim zawodnikom w przeddzień meczu jakichkolwiek spotkań towarzyskich. Cóż było robić…

Dedykacja Kazimierza Górskiego.

Odchodząc z ośrodka, zatrzymałem na bocznej drodze garbusa, którym jechało małżeństwo z dzieckiem. Okazało się, że zmierzają w kierunku odległego o pięćdziesiąt dwa kilometry Potrerillos. Co za fart! Przecież właśnie tam znajdowała się baza naszej kadry! Przez godzinę podziwiałem piękne widoki na Andy oraz wijące się w dole koryto rzeki Mendozy. Nagle prowadzący samochód Juan powiedział, że marzy o wspólnym zdjęciu z polskimi piłkarzami. Kiedy wyciągnąłem z torby wydany z okazji mistrzostw album, siedzący z tyłu chłopiec krzyknął: Lato! Aż mnie ścisnęło za gardło.

Argentyńczyk przestrzegał, że przy wjeździe będą kłopoty z wojskiem. Kiedy dotarliśmy do posterunku, opuściłem szybę, pokazałem paszport i zawołałem: Polonia! Żołnierz machnął ręką i tak zajechaliśmy pod Grand Hotel.

Gmoch nie mógł się nadziwić, że poradziłem sobie z wartownikami i na dodatek wprowadziłem miejscową rodzinę. Marzeniem Juana było wspólne zdjęcie z polskim piłkarzem. Ponieważ Deyna był akurat zajęty, poprosiłem o przysługę Bohdana Masztalera. Grzecznościowo zapytałem „mojego” Argentyńczyka, co jestem winien. Ten odparł, że to on jest teraz moim dłużnikiem. Zobaczył polskich piłkarzy i ma pamiątkową fotkę!

Po treningu Szymanowski przekazał mi gratisowo bilet na mecz, chociaż to Krakus i — jak sugerowali niektórzy reprezentanci — zawsze słynął z oszczędności. Jednak w tym wypadku mógł być przykładem dla innych. Kartę wstępu odebrałem od redaktora Ciszewskiego i z naszą ekipą telewizyjną wróciłem do miasta. W Centrum Prasowym czekało już na mnie rodzeństwo Ania i Witek Ruchajowie. Zaprosili do domu, a następnego dnia wspólnie wyruszyliśmy na Estadio General San Martín, by dopingować naszą reprezentację.

Przy okazji dokończę wątek Szymanowskiego… Był wtedy zawodnikiem warszawskiej Gwardii.

Mocno się zdziwił, kiedy wkrótce po powrocie do kraju zjawiłem się na stadionie przy ulicy Racławickiej z dużą flaszką Johnniego Walkera — w podzięce za bilet. Butelkę tę kupiłem wcześniej w Baltonie, obleciała ze mną pół świata, by trafić do Antka. W moich rękach mogła tak długo pozostać bezpieczna, ponieważ po ożenku nie gustowałem w alkoholu. Zdążyłem wyszumieć się w młodym wieku.


Kiedy przed spotkaniem z Brazylią spiker wyczytywał nazwiska zawodników, z pewnością znów byłeś zaskoczony.

— Po porażce z gospodarzami Gmoch odesłał na ławkę Tomaszewskiego, którego zastąpił Zygmunt Kukla. Do składu wrócił natomiast Gorgoń. Ja cały czas zdzierałem gardło. Miałem wsparcie Argentyńczyków, którzy przecież rywalizowali z Brazylią o pierwsze miejsce w grupie, a przynajmniej od czterech lat mieli do nas dużo sympatii. Jak wspomniałem, doświadczałem tego na każdym kroku. Kiedy Lato wyrównał na 1:1, zapanowała euforia. Niestety, po przerwie zaczęło się prawdziwe bombardowanie naszej bramki i skończyło się na 1:3. Kibice brazylijscy szaleli w rytm rumby, a ja — niczym zbity pies — wracałem już sam do Rosario. W tym samym czasie Argentyna rozgromiła Peru aż 6:0, kwalifikując się do finału.

Dość powszechnie mówiono, że ten mecz nie był czysty. Po prostu drużyna Menottiego musiała zdystansować Brazylię bramkami. I uczyniła to…

— Wtedy nie zastanawiałem się nad tym. Byłem w smętnym nastroju, mistrzostwa powoli się dla mnie kończyły. Ze znajomymi wybraliśmy się na stadion, gdzie sędziowałem towarzyski mecz juniorów. Otrzymałem też klubowy strój Rosario Central i piłkę z autografami zawodników. Wieczorem gospodarze zorganizowali pożegnalną kolację przy dźwiękach polskiego Tanga Mundial. Płytę z nagraniem oczywiście im podarowałem.

Każdy z wchodzących gości był prowadzony do mojego stolika, aby się przywitać. Wyjeżdżając z Rosario, miałem poczucie dobrze spełnionej misji. Dlaczego? Otóż dzięki mojej wizycie poznało się kilka rodzin polskich, które — mieszkając latami blisko siebie — właściwie nic o sobie nie wiedziały. Jorge pochwalił się u siebie w Akademii, że ma gościa z Warszawy, i wszystkie polskie rodziny chciały mnie do siebie zaprosić. Niestety, z powodu meczów i ciągłych rozjazdów nie było to możliwe.

W ostatnim dniu pobytu w Rosario poznałem Polaka z Kresów, chyba z okolic Lwowa, pana Władimira Gromotowicza. Zapraszał mnie do siebie. Ale i jemu z uwagi na brak czasu musiałem odmówić. Jednak obiecałem, że przy następnej wizycie w Argentynie z pewnością go odwiedzę. Czekać musiał aż dziewięć lat, ale słowa dotrzymałem.

Pokonałeś wiele tysięcy kilometrów. Czy mimo wyeliminowania reprezentacji Polski miałeś szansę obejrzeć finał Argentyna — Holandia?

— Jeszcze w Potrerillos zagadnąłem sekretarza generalnego PZPN o bilet. Jak zwykle mieliśmy porozmawiać później. Po przegranym meczu z Brazylią nasza reprezentacja wróciła do kraju, a ja pojechałem do Rosario, gdzie ciągle ktoś próbował mnie pocieszać. Tłumaczyłem Polonusom, że Argentyńczycy powinni Deynie postawić monument za zmarnowanego karnego. Niewiele to pomogło. Ostatecznie mecz finałowy oglądałem na ekranie telewizora w towarzystwie mieszkającego w RFN menedżera polskiego pochodzenia, pana Kałuży. Zdradził mi, że szefowie polskiej federacji nie rozliczyli się z nim jeszcze za mistrzostwa w 1974 roku. W Argentynie nikt już nie chciał z nim rozmawiać. Cóż, Murzyn zrobił swoje… W spotkaniu o trzecie miejsce Brazylia pokonała 2:1 Włochy. Z kolei w finale Argentyńczycy dopiero po dogrywce zwyciężyli Holendrów 3:1. Po ostatnim gwizdku ludzi ogarnęło zbiorowe szaleństwo. Śpiewali, tańczyli, płakali ze szczęścia… Rytm wybijano na czymkolwiek, nie wyłączając garnków i patelni. Wiek też nie miał żadnego znaczenia. Wszyscy kierowali się do centrum, gdzie olbrzymie dźwigi na paletach unosiły kamery. Jedyne, co miałem w głowie oprócz zabawy, to aby się nie przewrócić lub nie dać się przewrócić, ponieważ tłum by człowieka rozdeptał. Nazajutrz redaktor Grzegorczyk wyznał, że mieli jeden wolny bilet prasowy i nawet mnie szukali. Gdybym wiedział…

Argentyńska Częstochowa

Co najbardziej utkwiło ci w pamięci z tego mundialu?

— Z pewnością fenomenalna atmosfera. Obowiązkowo na każdym stadionie z trybun spływał na płytę boiska deszcz konfetti. Niekiedy spod stert papieru niemal nie było widać bramki. Tu prym wiedli fani Boca Juniors pochodzący głównie z najbiedniejszej dzielnicy Buenos Aires. Z kolei kibice Racingu twierdzili, że mają największą na świecie flagę sektorową, a sympatycy River Plate zorganizowali z okazji stulecia klubu pochód, na którym nieśli flagę długości… kilometra. Argentyńczycy we wszystkim starali się być najlepsi. Niestety, trudna sytuacja społeczno-ekonomiczna bardzo łatwo wywoływała u nich agresję. Podczas rozgrywek ligowych zdarzało się, że piłkarze i sędziowie ze strachu odmawiali wyjścia na boisko. Najwięcej namiętności wywoływały oczywiście spotkania derbowe.

Wrażenia sportowe były najważniejsze, ale czy poza stadionami, meczami, treningami udało ci się zobaczyć coś jeszcze?

— Państwo Jankiewiczowie, którzy mieszkali w Argentynie już od trzydziestu lat, zrobili mi niespodziankę i zawieźli do Rosendo, do Sanktuarium Matki Boskiej z Luján.

To jedno z najważniejszych miejsc kultu maryjnego w całej Ameryce Południowej. Odwiedziliśmy też Open Door i Mar del Plata. Z wyjątkiem Córdoby byłem na wszystkich arenach mundialu!

Ostatnie godziny pobytu w Buenos wykorzystałem na spotkanie z miejscowymi kolekcjonerami i wymianę pamiątek. W sumie zebrałem kilka kompletów wyników na stemplach okolicznościowych wraz z tysięcznym golem mistrzostw świata, strzelonym przez Holendra Robbiego Rensenbrinka, oraz liczne odznaki federacji i klubów argentyńskich.

Udało mi się również odwiedzić najpopularniejszy magazyn sportowy „El Gráfico”. Wejście do redakcji załatwiła mi pracująca tam Polka. Otrzymałem piękne wydawnictwo: „Sto zdjęć z Mundialu”. Po blisko dwóch miesiącach dostałem telefon: Są wolne miejsca w samolocie! A więc wracam do domu. Na trasie z Buenos Aires do Warszawy myślami byłem już na kolejnych mistrzostwach świata: Adiós, Argentina — Bienvenido, España!

Jednak na lotnisku we Frankfurcie czekała mnie jeszcze nerwówka. W samolocie PLL LOT wykryto jakąś usterkę, naprawa się przeciągała i kapitan zaprosił pasażerów na kieliszek polskiej wódki. Potraktowałem ten toast jako zwieńczenie dalekiej wyprawy. Korzystając z tranzytu, pojechałem na Waldstadion. Chciałem zobaczyć z bliska arenę, gdzie cztery lata wcześniej oberwanie chmury pozbawiło nas tytułu mistrzów świata. Kiedy wróciłem na lotnisko, okazało się, że ostatecznie rejs został odwołany i dopiero następnego dnia — na pokładzie maszyny Lufthansy — wylądowałem w stolicy. Kiedy przebudziłem się w domowym łóżku, pierwszą myślą było: Przeżyłem to naprawdę czy tylko mi się śniło?

Zagadkowe wypadki

Postawa reprezentacji Polski na mundialu wywołała w kraju mieszane uczucia. Krytykowano głównie zachowawczy styl gry, jakże odmienny od tego, jaki demonstrowała cztery lata wcześniej drużyna Górskiego. W tym układzie los trenera był przesądzony. Wprawdzie eliminacje mistrzostw Europy biało-czerwoni rozpoczęli jeszcze pod kierunkiem Gmocha, wygrywając w Reykjavíku z Islandią 2:0, lecz w październiku nowym selekcjonerem został Kulesza.

— Przypomnę, że w krótkim czasie doszło też do dwóch tragicznych wypadków samochodowych. Najpierw zginął sekretarz generalny Zygmunt Buhl, a kilka tygodni później prezes PZPN Edward Sznajder. W środowisku zaczęto szeptać, że to pewnie brutalny finał mundialowych rozliczeń. Ponoć kilku działaczy, którzy przy okazji imprezy robili prywatne interesy, uniknęło w ten sposób kar. Jednak to tylko niepotwierdzone plotki. Ta zagadka nigdy nie została wyjaśniona. A szkoda.

My też w tej rozmowie nie wyręczymy policji ani prokuratury. Skoncentrujmy się zatem na sprawach sportowych. Jak oceniasz kadencję Kuleszy?

— Miał wielką szansę, by po raz pierwszy w dziejach wprowadzić nasz zespół do finałów mistrzostw Europy — prawie trzydzieści lat przed Beenhakkerem! W eliminacjach grupowych znów trafiliśmy na dwukrotnych wicemistrzów świata — Holendrów — oraz drużyny Islandii, Malty i NRD. Do Reykjavíku i La Valetty nie poleciałem, ale byłem świadkiem pozostałych spotkań. Na temat porażki 1:2 z NRD w Lipsku krążyły dziwne opowieści. Nasza drużyna prowadziła do przerwy 1:0 i nagle stanęła. Niektórzy zawodnicy podejrzewali, że napoje, jakie otrzymali w szatni, nie były czyste. Oczywiście dowodów jak zwykle brakowało.

Ale jest też inna wersja wydarzeń. Otóż przedmeczowe zgrupowanie wyznaczono w okresie Wielkanocy w stołecznym Novotelu. Kulesza, który swoim zwyczajem nocował w domu, podobno nie poznawał rano piłkarzy. Tradycyjne jajeczko wyraźnie się przeciągnęło. No i efekty widzieliśmy na boisku w Lipsku.

Ja przy okazji przeżyłem dość osobliwą przygodę. Boniek, strzelając gola, zapewne nie zdawał sobie sprawy, że załatwił mi kwaterę. Z radości wyskoczyłem bowiem w górę, a tu ktoś rzucił mi się na szyję z krzykiem: Polska! Gol! Kiedy wreszcie siedliśmy, wywiązał się następujący dialog:

— Skąd jesteś?

— A nie widać i nie słychać? Z Polski, z Warszawy!

— Masz gdzie spać?

— Jeszcze nie.

— To już masz!

Okazało się, że mój nowy znajomy opiekuje się z żoną paroma akademikami, które akurat stały puste. Otworzył mi jakiś pokój, a niebawem wrócił i zabrał do siebie na kolację. Poznałem jego rodzinę i przystąpiliśmy do rozpijania żytniej z kłoskiem. Miałem też na zakąskę dobrą kiełbasę. Dawno takiej nie jedli. Gospodarz zaczął wspominać swoje mieszkanie na warszawskim Bemowie no i wyszło na to, że do jednego z tamtejszych bloków wprowadził się niedawno mój średni syn Marek. W środku nocy trafiłem do swojej kwatery. Dostałem polecenie, by po przebudzeniu tylko solidnie trzasnąć drzwiami. I tyle się widzieliśmy… To jedna z bardziej zagadkowych historii, jakie przeżyłem.

Porażka w Lipsku poważnie zmniejszyła szanse naszej drużyny, ale powiększyła moją kolekcję. Po meczu dostałem oryginalną koszulkę drużyny FC Magdeburg od Jürgena Pommerenke. Później dałem ją najstarszemu synowi, Krzysztofowi, za promocję do następnej klasy. Nadzieje na awans odżyły w maju 1979 roku po zwycięstwie 2:0 z Holandią w Chorzowie. Nieżyjący już Włodzimierz Mazur z sosnowieckiego Zagłębia wykonał wtedy w popisowy sposób rzut karny w stylu Czecha Antonina Panenki. Niestety, po remisie 1:1 z NRD w Chorzowie znów zrobiło się nieciekawie. Teraz trzeba było wygrać rewanż z pomarańczowymi w Amsterdamie. Po strzale obrońcy, Wojciecha Rudego, Polacy długo prowadzili. Skończyło się jednak remisem i nie wiem, czy telewizor, który był nagrodą dla zdobywcy bramki, pojechał do Sosnowca, czy pozostał w siedzibie PZPN.

Ja, chcąc porozmawiać jeszcze z naszymi piłkarzami, spóźniłem się na pociąg do Rotterdamu. Wprawdzie wjechał jeszcze jakiś skład, lecz okazało się, że kończył bieg w połowie trasy. Przetrwałem jakoś noc w poczekalni i rano ruszyłem dalej. Po tej przygodzie zawsze sprawdzam wcześniej rozkłady jazdy.

Już w Warszawie dowiedziałem się, że w samolocie podczas powrotu do kraju kilku piłkarzy „obszczekało” dziennikarzy, których Gmoch przy różnych okazjach nazywał szakalami. Znudzeni zawodnicy przypomnieli sobie to określenie i w efekcie Boniek oraz Terlecki zostali zdyskwalifikowani przez PZPN na pół roku, a Lato i Szymanowski na 3 miesiące z rocznym zawieszeniem wykonania kary.

Afera na Okęciu

Z kolei 1 grudnia 1980 roku wybuchła osławiona afera na Okęciu. Ponieważ w międzyczasie wyrosło nowe pokolenie sympatyków futbolu, warto chyba przypomnieć okoliczności tego wydarzenia.

— Okej. Przed odlotem kadry do Włoch na zgrupowanie poprzedzające mecz z Maltą Józef Młynarczyk spędził niemal całą noc przy barku w Adrii w towarzystwie — zmarłego w połowie 2008 roku — redaktora Wojciecha Zielińskiego z telewizji. Do nieistniejącego już hotelu Vera dotarł nad ranem. W tej sytuacji trener postanowił zostawić go w domu. W obronie kolegi stanęli jednak Boniek i Żmuda, a Terlecki zawiózł bramkarza swoim samochodem na lotnisko. Tam toczyły się dalsze pertraktacje. Wszystko filmowała ekipa telewizji. Także radiowy reporter podsuwał mikrofon. W mediach zawrzało. Redaktor naczelny „Przeglądu Sportowego” pisał nawet o „bandzie czworga”. Do La Valetty poleciał ówczesny prezes PZPN, generał Marian Ryba. Dopilnował, by wymienieni piłkarze nie wyszli na boisko. Sam mecz został przerwany trzynaście minut przed końcem, gdy na żwirową płytę spadł grad kamieni. Polacy prowadzili w tym momencie 2:0 i taki wynik został przez władze futbolowe zatwierdzony.

Niebawem Kulesza, któremu zarzucono brak pracy wychowawczej, zrezygnował. Nie dziwię mu się. Postępowanie wyjaśniające przerodziło się w bowiem w upokarzające przesłuchanie w blasku jupiterów. Prowadzili je głównie wojskowi sędziowie i prokuratorzy, którzy od zawsze zajmowali wiele kluczowych stanowisk w PZPN. Złamano procedury, zupełnie ignorując Wydział Dyscypliny, który w normalnym trybie powinien być pierwszą instancją. Trener nie mógł się z tym pogodzić i stanął po stronie zawodników. Jak się później okazało, Terlecki został wtedy definitywnie stracony dla naszego futbolu.

Piechniczek po raz pierwszy

Eliminacje do mistrzostw świata drużyna kontynuowała więc już pod wodzą Antoniego Piechniczka. Po zwycięstwie z NRD w Chorzowie 1:0 w październiku 1981 roku przyszedł rewanż w Lipsku…

— Towarzyszyła mu osobliwa atmosfera. Naszym kibicom zabierano na granicy gazety. Gospodarze bali się jak ognia Solidarności i kontrrewolucji. Patrzyli na wszystkich Polaków podejrzliwie. Z uwagi na wcześniejsze doświadczenia nasza ekipa zabrała z Warszawy własne zapasy żywności, a nawet wodę. Dzięki temu piłkarze czuli się pewniej. No i zaskoczyli rywali. Zaraz po gwizdku ruszyli ostro do przodu i Andrzej Szarmach zdobył prowadzenie. W piątej minucie na 2:0 podwyższył Włodzimierz Smolarek. Ostatecznie wygraliśmy 3:2. Radość była ogromna. Jedziemy do Hiszpanii!

13 grudnia 1981 roku wprowadzono jednak stan wojenny i wszystko się skomplikowało. Z reprezentacją Polski nikt nie chciał grać. Podczas zgrupowań we Francji i RFN przeciwnikami biało-czerwonych były tylko tamtejsze zespoły klubowe średniej klasy. W samej kadrze również zrobiło się dość gorąco. Osobiście przekonałem się o tym na obozie w ośrodku Startu w Wiśle. A jak ty wspominasz tamte wydarzenia?

— Może zacznę od wątku osobistego. Od 12 grudnia 1981 roku trwał na terenie jednostki wojskowej w Bydgoszczy VII Zjazd Klubów Kibica.

Po pierwszym dniu mieliśmy w gronie zaufanych osób w dowództwie uroczystą kolację, która skończyła się grubo po północy. Raniutko zapukał do moich drzwi redaktor Aleksandrowicz: Andrzejku wstawaj! Podejdź do okna! Wyjrzałem, a tam czołg za czołgiem. Po pewnym czasie zebrano nas w sali posiedzeń i zakomunikowano, że obrady zostają przerwane. Stan wojenny! Każdemu dano prowiant na drogę i odwieziono na dworzec kolejowy.

Ostatnie zgrupowanie kadry przed hiszpańskim mundialem zorganizowano w pensjonacie Sonne-Post w Murrhardt. Pomyślałem, że to wymarzona okazja, by na własne oczy zobaczyć to legendarne miejsce i przynajmniej w ten sposób zrekompensować sobie nieobecność na mistrzostwach świata w 1974 roku. Dogadałem się z wiceprezesem PZPN i jednocześnie zastępcą komendanta stołecznej milicji, pułkownikiem Henrykiem Celakiem, że będę mógł jeździć z kadrowiczami autokarem na sparingi. Potwierdzili to jeszcze w kraju trener Piechniczek i kierownik reprezentacji Edward Kucowicz.

Poleciałem więc do Niemiec i zjawiłem się na stadionie w Darmstadt, gdzie kadra z marszu miała rozegrać kontrolne spotkanie z miejscową drużyną. Z min Kucowicza i Piechniczka szybko wywnioskowałem, że coś jest nie tak z naszą umową. I rzeczywiście. Okazało się, że w ostatniej chwili Celaka zastąpił w roli szefa ekipy Tadeusz Foryś, a ten nie zamierzał respektować wcześniejszych uzgodnień. Odwróciłem się więc na pięcie i wróciłem do domu.

W każdym razie byłeś jedną z ostatnich osób, która widziała w polskim dresie bramkarza Jacka Jareckiego…

— To prawda. Zawodnik wrocławskiego Śląska był wtedy prawdziwym objawieniem ligowej wiosny. Jednak prawdopodobnie wyczuł, że nie wygra rywalizacji z Józefem Młynarczykiem, Piotrem Mowlikiem i Jackiem Kazimierskim. Postanowił więc zostać ze swoją narzeczoną, uroczą tenisistką, która nieco wcześniej wyjechała do Kolonii. Jarecki nie wrócił już z Murrhardt do kraju. Później z powodzeniem występował w niemieckich klubach. Niestety, kilka lat temu przegrał ze śmiertelną chorobą.

Nie brakowało też innych zgrzytów. Jeszcze w październiku 1981 roku z występów w reprezentacji zrezygnował Tomaszewski. Mimo licznych kłopotów przyleciał z Hiszpanii do Lipska i tu się okazało, że będzie tylko dublerem Młynarczyka. Człowiek, który osiem lat wcześniej zatrzymał Anglię, nie krył zdenerwowania i głośno powiedział, co o tym myśli. Miesiąc później rozegrał w Łodzi pożegnalny mecz w kadrze. Piechniczek tak wyjaśniał swoją decyzję: Hércules Alicante należał do słabszych zespołów w hiszpańskiej ekstraklasie i Tomek wpuszczał bardzo dużo goli. Musiało to wpłynąć na jego psychikę. Ponadto nie brał udziału w zgrupowaniu. Miałem pełne zaufanie do zajmującego się bramkarzami Piotra Czai. A ten po wspólnych zajęciach nie miał żadnych wątpliwości: Tylko Młynarz! W ekipie na mistrzostwa zabrakło też najzdolniejszego wówczas piłkarza młodego pokolenia, Dariusza Dziekanowskiego. Selekcjoner uznał, że ma jeszcze czas. Zrezygnował także z Szymanowskiego. Obrońca FC Brugge zjawił się wprawdzie na obozie, ale chciał koniecznie grać na pozycji libero, jak w Belgii. Piechniczek nie mógł jednak rozbijać sprawdzonej pary stoperów Żmuda–Janas.

Puste autokary z mundialu

To były rozterki głównego trenera i jego najbliższych współpracowników. Tobie przed wyprawą do odległej Hiszpanii też zapewne nie brakowało problemów.

— Jasne! Wiele wycieczek zagranicznych w tamtym czasie odwoływano, bo do kraju wracały puste autokary. Grupa PZPN, do której byłem przypisany, także została rozwiązana. Ponoć tylko cztery osoby otrzymały paszporty. Niemal w ostatniej chwili udało mi się zapisać do grupy Sport–Touristu.

Jechał ze mną również prezes Hutnika Warszawa oraz Warszawskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej Ryszard Sobiecki. W przypływie dobrego humoru zapytał mnie: Andrzej, czemu ty nie sędziujesz?

Spojrzałem na niego z wyrzutem. Ponieważ człowiek nie żyje, szczegóły naszej rozmowy zachowam dla siebie. Zdradzę tylko, że w 1977 roku — między innymi za sprawą Sobieckiego — zabrakło mi do awansu zaledwie siedem setnych punktu. Ponoć byłem też za młody, chociaż miałem trzydzieści siedem lat. W następnym sezonie, wkrótce po powrocie z Argentyny, brakowało mi już tylko jednej setnej punktu. Jednak teraz okazałem się już… za stary. Nikt mnie nie zapytał, w jaki sposób przeżyłem tyle dni w odległym kraju, tylko co udało mi się przewieźć.

Kiedyś pojechałem jako sędzia liniowy na mecz Piast Gliwice — Sparta Zabrze. Gospodarze zwyciężyli 1:0, a gol padł ze spalonego. Chociaż znajdowałem się akurat po przeciwnej stronie boiska, był to mój ostatni występ w drugiej lidze. Na drogę powrotną dostaliśmy, oprócz ryczałtu, prowiant, a w nim tak zwany chlebek, czyli żytniówkę. Niestety, kiepski był ze mnie kompan. Sam nie trunkowałem i nie dawałem działki na alkohol. Ponadto miałem w środowisku opinię legionisty, a to nie wszystkim się podobało. Podczas obozu w Teresinie doszło na tym tle do spięcia z Jerzym Hołubem. Wreszcie w 1980 roku sam podziękowałem i odszedłem z organizacji sędziowskiej. Po prostu było nam nie po drodze. Postanowiłem skoncentrować się na innych obowiązkach, a tych na szczęście nigdy mi nie brakowało. W sumie rozstrzygałem w pięciuset pięciu spotkaniach — głównie w okręgu warszawskim, a następnie mazowieckim. Sędziowałem mecze trampkarzy, juniorów i seniorów. Bardzo sympatycznie wspominam turnieje o Złotą Piłkę, których animatorem był niezapomniany Aleksander Zaranek, oraz Mokotowską Wiosnę. Dawniej rola arbitra nie była taka prosta. Problem stanowiły chociażby dojazdy. Pociągi nie jeździły ani tak często, ani tak szybko, trzeba było wiele razy się przesiadać. Niekiedy trzeba było dojść parę kilometrów na boisko, a tam przebierać się pod chmurką.

Zdarzały się oczywiście różne — niekoniecznie miłe — przygody. Kiedyś stanął mi zegarek i musiałem sędziować na wyczucie. Innym razem dostałem delegację do Dęblina na mecz tamtejszych Orląt. Pierwsza połowa przebiegała bez zakłóceń. W drugiej odgwizdałem przewinienie kapitana gospodarzy. Ten, wstając, kopnął przeciwnika. Pokazałem oczywiście czerwoną kartkę. Schodząc z murawy, zawodnik mruknął pod nosem, że kwalifikator zaraz mnie opisze. Po ostatnim gwizdku wróciłem do szatni, a tam już siedziało trzech pułkowników. Jeden z nich okazał się kwalifikatorem. Nazywał się Emil Początek. Postawił mi trójkę, co dla mnie oznaczało praktycznie koniec.

Jednak ostra wymiana poglądów z Sobieckim nie wypełniła chyba całej podróży do Barcelony?

— Przez pięć dni przemierzyliśmy pół Europy. Po drodze kolejne osoby wybierały wolność i pryskały z torbami. Uczynił tak między innymi znany sędzia piłkarski z Opola, Bronisław Bilak, którego powtórnie zobaczyłem podczas mistrzostw w USA. Pod stadion Camp Nou w stolicy Katalonii zajechaliśmy niespełna godzinę przed rozpoczęciem meczu z Belgią. Nerwówka była niesamowita. Jednak najważniejsze, że zdążyliśmy i byłem świadkiem efektownego zwycięstwa 3:0 po golach Zbigniewa Bońka. Na trybunach na przemian rozlegały się okrzyki Ole! Ole! oraz Solidarność! Solidarność!

Bilet ze spotkania Polska — ZSSR (0:0).

Kim byli polscy kibice w Hiszpanii, z jakich pochodzili środowisk?

— Dominowała tak zwana prywatna inicjatywa i cinkciarze. Oni raczej nie musieli uciekać z kraju. W ówczesnych polskich realiach radzili sobie całkiem nieźle. Bodaj najliczniejszą grupę stanowili sympatycy poznańskich klubów: Lecha i Olimpii. Kiedy zorientowali się, że jestem z Warszawy, przyjęli mnie dość chłodno. Ba, słyszałem jakieś docinki pod adresem Legii. Wszystko zmieniło się z chwilą, gdy ujrzeli mnie w akcji. Nagle któryś z poznaniaków zawołał: Chodź do nas! Pij i śpiewaj! Zaraz pojawiła się butelka dobrej whisky. Z niektórymi nadal jesteśmy kumplami.

Uznanie i szacunek na Mundialach.

Ponoć w Hiszpanii zupełnie nie czuło się atmosfery wielkiego sportowego święta. Dlaczego?

— Rzeczywiście. W Argentynie już pięć kilometrów przed stadionem wiedziałem, że zmierzam we właściwym kierunku. A tu… Niby południowcy i gorąca krew, tymczasem wokół cisza, marazm. Złożyło się na to kilka przyczyn. Reprezentacja Hiszpanii od początku turnieju grała słabo i dość szybko została wyeliminowana. Jednak jeszcze ważniejsza jest struktura narodowościowa. Przekonałem się o tym, wołając: Viva España! Chciałem wciągnąć miejscowych do dopingu. A oni nic! Ożywili się dopiero na hasła: Viva Cataluña!Viva Barça!

Wspomniałeś o trzech golach Bońka w meczu z Belgią. Jednak po pierwszych spotkaniach z Włochami (0:0) i Kamerunem (0:0) był on ostro krytykowany. Ba, niektórzy dziennikarze sugerowali wręcz, że Zibi, mając już w kieszeni kontrakt z Juventusem Turyn, gra zachowawczo, bojąc się ewentualnej kontuzji. Piechniczek słuchał tych sugestii, lecz zdecydowanie bronił swojego lidera. I miał rację.

Rywalizację grupową oglądałem jeszcze w domu przed telewizorem. Kontuzje Andrzeja Iwana i Jana Jałochy wymusiły poważne zmiany w ustawieniu. Boniek został napastnikiem, rezerwowy wcześniej Janusz Kupcewicz stał się centralną postacią w linii pomocy, na prawej obronie znów pojawił się Marek Dziuba. No i karta się odwróciła. Rozgromiliśmy Peru 5:1 i we wspaniałym nastroju zajmowałem miejsce w autokarze. W radiu i telewizji Bohdan Łazuka ciągle śpiewał: Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek? Później zdradził mi, że miał z tego powodu sporo nieprzyjemności. Środowiska artystyczne kontestowały bowiem stan wojenny. Artyści występowali głównie w kościołach i na zamkniętych imprezach. Bodzio zawsze był jednak wielkim sympatykiem futbolu i czuł się całkowicie rozgrzeszony.

Po sukcesie nad Belgią kolejnym przeciwnikiem była reprezentacja ZSRR. W kontekście sytuacji politycznej w Polsce spotkanie to miało różne podteksty…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.