E-book
10.29
Tajemnica Wilczych Moczarów

Bezpłatny fragment - Tajemnica Wilczych Moczarów


Objętość:
170 str.
ISBN:
978-83-8221-178-8

I. Wujek Poldek wzywa

Nadal nie wiem, czy zostać w przyszłości pisarzem, czy raczej detektywem. Jedno i drugie ma swe zalety. Co prawda ksiądz prefekt, który w naszej szkole w Z. uczy religii, twierdzi z troską, że pisarstwo to tylko igraszki wyobraźni, jakże szkodliwe dla duszy; z kolei jako detektyw miałbym co rusz do czynienia z elementem przestępczym (a kto z kim przestaje, takim się staje). Podejrzewam, że ksiądz prefekt, mówiąc to, realizuje jakiś swój własny plan, który powziął w stosunku do mnie — mianowicie chciałby, żebym w przyszłości został księdzem. Powodem tego jest być może to, że mam zawsze na świadectwie „zachowanie wzorowe”, co podobno świadczy o zaletach charakteru. Ale wracając do mojego dylematu — widzę przecież, że literatura i detektywistyczność (że się tak wyrażę) dadzą się pogodzić, gdy pisać będę powieści kryminalne. Aby nie folgować wyobraźni, postanowiłem sobie, że nie będę wychodził poza to, co przytrafia mi się osobiście, w czym uczestniczę. Jak dotychczas bowiem to nie ja szukałem przygód, lecz one zdawały się szukać mnie. No i w końcu mam już za sobą pierwszą książkę detektywistyczną. „Zagadka Puszczykowego Mszaru” wciąż daje się widzieć w witrynie księgarskiej mojego wydawcy, a na okładce widnieje moje nazwisko: Stefek Powieliński. Napisałem to-to (taki sobie drobiazg) w czasie minionych wakacji, które spędziłem u wujka Poldka na kresach wschodnich. Rozwiązałem wówczas w ciągu kilku pierwszych dni pobytu zagadkę kradzieży dyplomu uznania przyznanego przez Ministra Spraw Wewnętrznych tamtejszemu posterunkowi Policji Państwowej. Przy okazji uzdrowiłem miejscowe stosunki międzyludzkie, przyczyniając się do tego, że w tamtej okolicy znów zapanowała atmosfera wzajemnego szacunku i zaufania. A że do końca pobytu zostało mi wtedy jeszcze sporo czasu, wolną chwilą spisałem tamtą moją przygodę, tak że po powrocie do Z. mogłem od razu wysłać manuskrypt do warszawskiego wydawnictwa prowadzonego przez redaktora M., czy by tego nie wydał. Zaraz się zgodził, a w liście nazwał mnie „Szanownym Panem Stefanem”. Bardzo to było miłe. Wtedy właśnie zacząłem się wahać pomiędzy karierą literata i detektywa.

Teraz już zima. Śnieg pokrył nasz jabłonkowy sad, zasypał ścieżkę i przykrył gałęzie. Także blat stołu, przy którym za dni lata czytałem „Łowców wilków” Curwooda, i ława pod jabłonką, na której wtedy siedziałem, przykryte są bielą śniegu. Strasznie tu u nas w Z. monotonnie. Na szczęście codzienny kierat obowiązku szkolnego został na czas ferii zimowych zawieszony. W ostatnim dniu zajęć lekcyjnych pan Dyrektor zgromadził nas w świetlicy i życząc wszystkim udanych ferii, wskazał na portret pana prezydenta Mościckiego. „– Mam nadzieję, że nie zawiedziecie naszego dobroczyńcy”. Ksiądz prefekt poprosił ze swej strony, by „ten biały śnieg nieustannie przypominał nam, że i dusze nasze powinny pozostać nieskalane jak i on”. A wieczorem owego dnia lokaj Antoni przyniósł mi na srebrnej tacy list wujka Poldka. Zapraszał mnie wujek na całe ferie do siebie, na Puszczykowy Mszar, który teraz „jest białą, skutą lodem nieruchomą połacią, rozciągającą się niczym pustynia, aż ku nadrzecznemu bagiennemu obszarowi leśnemu, gdzie ma swe legowiska wataha wilcza”.

Mszar, który jest pozbawiony drzew, tylko gdzieniegdzie karłowate brzózki, obrębiony jest od północy gęstniejącym lasem, położonym na bagnach, które zwą tu Wilczymi Moczarami. Pamiętam, że w lecie chodziłem tam z Hanulą, córką przewoźnika Fiodora, moją rówieśnicą, która trochę mi nawet pomogła w tamtej pierwszej sprawie detektywistycznej. Pamiętam, że gdy za mszarem woda bagienna poczęła bulgotać nam pod stopami, Hanula poprowadziła mnie do „wilczych leży” po grobli ziemnej, bo innej drogi tam nie ma. „Wilcze leże” (wolałem jednak mówić „wilcze legowiska”, bo u nas w Z. nie używa się słowa „leże”) — no więc „wilcze legowiska” położone były na niewielkim wzgórku torfiastej ziemi. W gaju, który tam wyrósł, brał początek zwarty obszar leśny ciągnący się hen, aż do Prypeci, może nawet do Pińska. Hanula uprzedzała mnie, że nie muszę się bać wilków. Na widok człowieka uchodzą one przezornie, usuwając się z widoku, póki nie minie zagrożenie. Takoż i się stało. Zobaczywszy nas wtedy, wataha licząca może ze dwadzieścia wilków uniosła głowy i powstawszy z zajmowanych barłogów, ruszyła truchtem za swym przywódcą, zostawiając nas samych. Szczerze powiem, że była taka chwila, żem zwątpił. Tyle się przecież słyszało o napaściach wilczych. Wyjaśniła mi Hanula, że musiałyby zajść różne okoliczności, a szczególnie brak naturalnego wilczego pożywienia, by wilki zaatakowały. Wtedy, w lecie, nie brakowało im łosiów, saren i jeleni.

Kiedy nikt nas wówczas nie mógł już widzieć, gdy na Wilczych Moczarach byliśmy całkiem sami, pozostawiłem ślady naszej tam bytności, wykrawając na korze kilku drzew znak tajemny w kształcie serca, który miał przypominać o naszej przyjaźni. W wyciętych sercach znalazły się pierwsze litery naszych imion i jeszcze WM, co musi pozostać niewyjaśnione tutaj aż do chwili sposobnej.

Zacytowałem wtedy Hanuli:


Kiedy umrę, kiedy skonam,

Kiedy już nie będzie mnie,

Niech to serce ci przypomni,

Że był ktoś, kto nawet trochę polubił cię!


Myślę, że nie wszystko zrozumiała, ale intuicją musiała przecież wyczuć, że są to „słowa przyjaźni”. Zresztą nie wiem. Podobno u Rusinów „lubić” znaczy coś innego. „– Chto trochi tebe polubiw?” — zapytała wówczas, a ja potwierdziłem, że tak, że „trochę polubił cię”.

Pisał wujek w liście, że wzywa mnie stanowczo do pilnego stawienia się na Puszczykowym Mszarze. Jest bowiem sprawa do rozwiązania, a wiele wskazuje na to, że miejscowi policjanci nie mają żadnej koncepcji, która by poskutkowała złapaniem złodzieja i odnalezieniem rzeczy zrabowanych. Podejrzewają Bogu ducha winnego batiuszkę, czyli popa.

Otóż jesienią, w swym cotygodniowym rejsie do Mokrego, gdy statek pocztowy „Czapla” mijał drewniany pomost postawiony na końcu grobli ziemnej wiodącej przez bagna, jeden z marynarzy wyskoczył przez reling, unosząc ze sobą zapieczętowany worek przesyłkowy, co stwierdzono wkrótce potem. Nikt tego momentu nie zauważył, więc nie było natychmiastowego pościgu. Tupot nóg na pomoście zaciekawił tego i owego z marynarzy, ale za późno. W oddali zdążyli zobaczyć tylko oddalającą się sylwetkę swego kolegi z workiem na plecach. Wkrótce zniknął za drzewami.

Śledztwo policyjne wykazało, że marynarz pozostawił na pomoście i na grobli wyraźne ślady swej ucieczki. Jednak tam, gdzie grobla nieco wznosiła się i teren nie był już grząski, śladów nie dało się odczytać. W tamtym dniu wujek Poldek słyszał kilka strzałów, jakby pistoletowych, dochodzących z Wilczych Moczarów. Mówili chłopi miejscowi, że znaleziono tam dziewięć zastrzelonych wilków. Również Hanula i Wasylek opowiadali, że wydobyli tam wtedy z bagna jakiegoś nieszczęśnika z pistoletem, który najpierw uciekał przed wilkami (widocznie wyczuły złego człowieka), ostrzeliwując się ostro i skutecznie, a potem zaczął tonąć w moczarze, niemal u stóp Hanuli i Wasylka. Wydobyty z topieli, skierował lufę pistoletu na Hanulę i nacisnął spust. Coś w pistolecie trzasnęło tylko, nie było już naboju. Tamten człowiek wydawał się być tym faktem zaskoczony, ale roześmiał się zaraz i powiedział: „– To tylko taki straszak psychologiczny, nie masz się czego bać, głupia”. Z opisu Hanuli wujek wywnioskował, a komendant potwierdził, że ten pistolet to niemiecki Luger, czyli inaczej Parabellum, dziewięciostrzałowy. Na koniec złoczyńca kazał Hanuli i Wasylkowi przyrzec, że nikomu nie powiedzą, iż go spotkali, bo to tajemnica państwowa, za naruszenie której grozi „gleba, ciemna mogiła”. Jest on bowiem — tak powiedział — agentem tajnej służby i podąża śladem szpiegów bolszewickich, którzy nachodzą nasze granice. „Oczywiście Hanula i Wasylek przyrzekli, co tam chciał, po czym zaraz przyszli z tym do mnie, a ja zawiadomiłem posterunek policji w Mokrem” — pisał wujek Poldek.

Przedmiotem kradzieży były złote paramenty liturgiczne (kielichy, pateny, relikwiarze i inne takie), które Polacy z Kanady ufundowali dla parafii katolickiej w Mokrem, czyli dla parafii, do której należy też teraz wujek Poldek. Było to w płóciennym worku, zapieczętowanym lakową pieczęcią i opatrzonym etykietą o treści: „Dar Polonii kanadyjskiej. Nie może być przedmiotem sprzedaży”. Ponieważ o tym darze rozpisywały się gazety w Pińsku i Łucku, więc złodziej mógł poczuć „gorączkę złota”, a mając to pod ręką, w ładowni statku, na którym służył, skorzystał z okazji. Gdzie ukrył łup? Bo Hanula i Wasylek są pewni, że gdy go wydobyli z bagna (a był już zanurzony po szyję), nie miał przy sobie żadnego worka, ani nie wyglądał na takiego co to przed chwilą stracił w bagnie złoty skarb.

Cóż ty Stefciu na to? — zapytywał wujek i pisał dalej, że tegoroczna zima sypie śniegiem i wieje mrozem. Mam przyjechać jak najszybciej, bo wkrótce wszystkie drogi zasypie, zawieje, może też koleje staną. Smętna i Czerotnica całkiem są skute lodem. Czółnem nie przejedziesz. Również statek pocztowy „Czapla” na czas zimy zawiesił rejsy. Komunikacja odbywa się saniami zaprzężonymi w dwa albo i trzy konie. Zaopatrzenia dostarcza wujkowi przewoźnik Fiodor, ojciec Hanuli i Wasylka. Również doktor Bielecki korzysta teraz z jego usług, gdy jedzie do chorego. Jeszcze ze dwa miesiące lody będą trzymać.

Coś dziwnego stało się z watahą wilczą. Oszalały czy co? Podchodzą pod zagrody, były też u wujka, chciały zagryźć kurę, którą sobie wujek sprawił, by mieć jajka na śniadanie i nie czuć się samotnie. Musiał tę kurę zabrać do domu. Chodzi sobie teraz bidula po pięterku i gdacze w korytarzu. Ale przynajmniej ciepło tam ma, bo kurnik to już teraz istny wygwizdów. Podeszły też wilki pod samo Mokre, atakując obory i chlewy. Chłopi wyskoczyli wtedy z zagród z czym kto mógł, co się pod rękę nawinęło — z widłami, z grabiami, z cepami, z batami — i udało się przepędzić watahę. Ale czy na długo to wystarczy? Uradzono na zebraniu gromadzkim, żeby wygnać wilki ogniem. Mówiło się na zebraniu: Niech idą gdzieś dalej, a nas niech zostawią w spokoju. To przeganianie ogniem to taki miejscowy sposób, podobno skuteczny.

Pisał dalej wujek, że wtedy jesienią, zaraz po opisanych wypadkach, przynieśli mu chłopi zabitego wilka, jednego z tych dziewięciu, które zastrzelił złoczyńca. Pozostałe były już nadjedzone przez wilczych pobratymców. Wiedzieli, że wujek wypycha zwierzęta, więc niech sobie i wilka wypcha, jeśli chce (a pewnie, że wujek chciał). Jest bowiem wujek preparatorem zwierząt i zaopatruje pracownie biologiczne uniwersytetów polskich i zagranicznych, a także współpracuje z Muzeum Przyrodniczym Dzieduszyckich ze Lwowa. Jego wypchane okazy charakteryzują się, jak napisano raz w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”, „niepowtarzalną dynamiką, dającą złudzenie ruchu, a drapieżniki, które wyszły spod ręki pana Leopolda, mają w oczach ów szczególny błysk drapieżności, przez co wyglądają jak żywe”.

List wujkowy dał mi wystarczającą podstawę do snucia pierwszych domysłów i ułożenia kolejności pierwszych rozdziałów książki, która z tej nowej przygody być może powstanie. Jeśli to ja będę owym mężem opatrznościowym, który odnajdzie zrabowany dar Polonii kanadyjskiej i zwróci go prawowitym właścicielom, czyli parafii katolickiej w Mokrem, to nie powinienem rozpraszać sił i środków. Z wujkowego opisu, zapewne dość skrótowego, pomijającego istotne dla sprawy okoliczności, wynikało jednak niezbicie, że powinienem skupić się na ukrytym skarbie (tak w myślach, ze względu na jego złotą zawartość, nazwałem ów ukradziony worek). Ku temu celowi powinny prowadzić moje m e t o d y c z n e czynności detektywistyczne. Wiele wskazywało na to, że złodziej póki co opuścił teren, na którym go poszukiwano, i przycupnął gdzieś w ukryciu, może w jakimś wielkim zatłoczonym mieście, by w stosownym momencie wydobyć zdobycz z ukrycia! Ale nikt nie mógł przewidzieć, kiedy to nastąpi.

Zauważyłem, że w liście wujka Poldka czegoś jednak brak. Dla pewności przebiegłem oczyma po wujkowym piśmie po raz kolejny, czy nie przeoczyłem tego, co by mnie uspokoiło, ale niestety prawda ukryta pomiędzy wierszami jeszcze raz ukazała mi się z przerażającą wyrazistością. Zdałem sobie sprawę, że wujek Poldek nie jest w pełni świadom grożącego niebezpieczeństwa! Było ono całkiem realne i czaiło się gdzieś w cieniu, gotowe usunąć wszystko i wszystkich, którzy stanęliby mu na drodze…

W tym miejscu przerwałem na chwilę swe rozważania. Przyszło mi bowiem na myśl, że gdybym był pisarzem, nie wyjaśniałbym wszystkiego od razu, tylko pozwoliłbym czytelnikom albo innym młodym detektywom na własną próbę rozwiązania zagadki. Jeśli zdecyduję się na napisanie książki o tej tu przygodzie, w tym miejscu będą wiedzieli czytelnicy tyle co i ja wiem, i z tego samego materiału niech wyciągają wnioski.

Ale w tym momencie ja już wiedziałem tyle, że włos zjeżył mi się na głowie. Nie mogłem zwlekać z wyjazdem. Sprawa była g a r d ł o w a, a wiele wskazywało na to, że jestem na razie jedynym, który zdaje sobie z tego sprawę.

Wiedziałem już, że nie obejdzie się bez broni. Na Puszczykowym Mszarze czekała na mnie moja mała wiatrówka, którą otrzymałem w lecie od wujka w prezencie, na razie tylko do celów szkoleniowych, zanim zdam egzamin łowiecki. W myślach widziałem już dla niej zastosowanie. Będę miał też ze sobą korkowiec. Głośny huk starczy za dwóch, jak to mówią. Broni nigdy nie za wiele. Poza tym wezmę zwykłe detektywistyczne wyposażenie, z którym się w czasie wakacji nie rozstaję, choć nie wszystko i nie zawsze się przydaje.

I wierzcie mi: szykując się na krwawą walkę, bynajmniej nie w wilkach upatrywałem głównego wroga.

II. Rady redaktora M.

Swoje rzeczy upchałem w plecaku. Pięć egzemplarzy autorskich „Zagadki Puszczykowego Mszaru”, które miałem porozdawać na miejscu, porządnie zawinąłem i włożyłem do walizeczki. Niestety, oprócz plecaka musiałem też wziąć walizeczkę, bowiem Mama uważa, że wujkowi Poldkowi będą potrzebne przeróżne rzeczy. Tacy pustelnicy jak on niczego nie mają, powiedziała. Ja z kolei uważam, że tylko wujek ma wszystko, co potrzebne — i jemu, i mnie. „– Nawet kurę ma!” — powiedziałem. Moje książki przeznaczone były, po jednej dla: wujka Poldka, doktora Bieleckiego, pana magistra Zabiełły, którzy też w tamtej książce występują, dla kapitana Bęc–Kowalskiego, który nawet napisał Posłowie do „Zagadki”, no i jeden egzemplarz dla Hanuli, która jest tam główną postacią kobiecą pozytywną. Będą chcieli, to nawet mogę im napisać dedykację, każdemu inną. A jeśli nie będą chcieli, to też napiszę. I jeszcze jeden egzemplarz okazowy, na wszelki wypadek. Tato dołożył mi do walizeczki ciężaru, wkładając dwie butelki koniaku „Napoleon”.

— Na takie siarczyste mrozy nie ma nic bardziej rozgrzewającego niż lampka koniaczku. Przypomnij sobie, mój synu, psy bernardyny z baryłeczkami przywiązanymi do szyi. Wiedzą ludzie doświadczeni, czego potrzeba zmarzniętym. Masz to dać mojemu bratu — (wujek Poldek jest bratem Taty, więc to właściwie mój stryjek, ale w naszej rodzinie młode pokolenie nazywało go od zawsze wujkiem). — Ty nie pij! Chyba nie muszę powtarzać?

— Gdyby było bardzo zimno, to niech ci wujo zrobi barszczu czerwonego ukraińskiego. Koniecznie z majerankiem! — wtrąciła się Mama. — To rozgrzewa jeszcze bardziej niż koniak. Pij małymi łykami, żeby nie poparzyć języka i podniebienia, bo byś miał potem zły humor przez kilka dni.

Dopilnowała Mama, żebym ubrał się najcieplej jak można.

— No przecież jadę na Kresy, a nie na Sybir!

— Dla wyżu syberyjskiego, przez który naszły nas te arktyczne mrozy, nie ma granic. Chociaż nie wywożą nas już na Sybir, to Syberia wciąż za nami tęskni i nas nachodzi.

To było wczoraj. Dzisiaj około południa zawiózł mnie lokaj Antoni, który jest zarazem kierowcą naszego fiata 508, do Warszawy na dworzec. Kupił dla mnie bilet do Mokrego z przesiadką w mieście powiatowym S. To Tato nalegał, żeby to raczej Antoni kupił ten bilet, bo mi się pewnie wszystko poplącze, co mam po nim.

— Te formuły przy kasie są takie trudne do spamiętania.

W pełni się z nim zgodziłem, mając w pamięci wcześniejsze moje kupowania biletów. Więc teraz tylko stałem przy walizeczce, przysłuchując się jak Antoni monotonnie, lecz jednak bezbłędnie recytuje panience z okienka kasowego:

— Jeden zniżkowy — ulgowy — szkolny — na pośpieszny do S. — przy oknie — dla niepalących — druga klasa — potem z S. do Mokrego — kolejką wąskotorową — też ulgowy — szkolny — wagon trzecia klasa — bo tam nie ma innych. I to by było wszystko.

Ciekaw byłem, co by zrobił, gdyby kasjerka powiedziała: „– Słucham? Co pan tam mamrocze?”. Ale nie powiedziała, więc nie miałem tej satysfakcji.

Pociąg miałem mieć późnym popołudniem, ale już po zmroku, bo słońce zachodzi w zimie wcześnie, a tego dnia wcale słońca nie było. Po niebie przetaczała się szara, prawie granatowa chmura śniegowa, zasypując Warszawę.

Antoni podwiózł mnie jeszcze do wydawnictwa pana M., które wydało „Zagadkę Puszczykowego Mszaru”. Miałem tam zapytać o stan sprzedaży i jakieś rady na przyszłość. Czy jeszcze coś mi tam wydrukują? Przykazałem Antoniemu, żeby został na ten czas w samochodzie i nie oddalał się. Miał mnie bowiem wsadzić osobiście do pociągu, a ja nie znałem Warszawy na tyle, by samemu trafić na dworzec.

Na parterze budynku Wydawnictwa mieściła się księgarnia firmowa. Przed rozległą szklaną witryną wystawową stała dziewczyna w wieku gimnazjalnym, gorączkowo szukając czegoś na wystawie i przyciskając jakąś książeczkę do serca. („Czyżby to »Zagadka Puszczykowego Mszaru«? ” — przyszło mi na myśl. — Pewnie czeka na kolejny tom”). Ale nie, kolor okładki jej ukochanej książeczki był inny niż kolor mojego dzieła, które też na tej witrynie stało i zapraszało do kupna, wabiąc okładką.

Redaktor M. przywitał się ze mną serdecznie i wylewnie. Widzieliśmy się dopiero po raz drugi w życiu, ale już za pierwszym razem wywróżył mi świetlaną przyszłość literacką. Kiedy powiedziałem wtedy, że waham się pomiędzy karierą pisarską a detektywistyczną, radził, żeby te dwie ciągoty zjednoczyć, co zaowocuje pisarstwem książek kryminalnych.

Teraz też miał dla mnie kilka dobrych rad.

Ale najpierw, na moje pytanie jak idzie sprzedaż, odpowiedział, że „nawet–nawet, jak na takie coś, ale oczywiście cudów nie oczekujmy, na wszystko przyjdzie czas, najpierw trzeba sobie wyrobić nazwisko, a potem zobaczymy”.

Szczerze powiem, że niewiele z tego zrozumiałem, ale zabrzmiało bardzo profesjonalnie.

Posadził mnie w głębokim fotelu w głębi pokoju redakcyjnego.

— Pamiętaj, żebyś zawsze miał w domu, a najlepiej w swoim gabinecie — gdy już dorobisz się gabinetu — taki fotel. Jak najgłębszy z zagłówkiem, najlepiej wyłożony pluszem. W takim fotelu wymyślisz najciekawsze historie. Ale najlepiej opisuj własne przeżycia. Kiedy wyczujesz, że gdzieś chowa się przygoda, ruszaj w te pędy na jej spotkanie.

Dobrze mi było w tym fotelu. Skrojony na dorosłego człowieka, przerastał mój rozmiar i zapadłem weń głęboko jak w gorące źródło lecznicze. Redaktor M. spacerował po swym mrocznym gabinecie. Zmarszczone czoło świadczyło o nadzwyczajnej pracy umysłu. Wiedział, że mam mało czasu (pociąg czekać nie będzie), a chciał — tak wywnioskowałem z dotychczasowych jego wypowiedzi — uzbroić mnie w narzędzia pisarskie, ukazać tajniki warsztatu. Na jego biurku paliła się lampa, z tych, jakie w moim domu nazywa się „nocną lampą”, a w biurach „lampą biurkową”. Snop światła spod pomarańczowego płóciennego abażuru padał na blat biurka, gdzie przybierał kształt koła, pozostawiając wszystko inne w cieniu. Zrozumiałe, że Redaktor pracuje w obrębie tego świetlistego kręgu, że jego rozproszona myśl znajduje tu skupienie, nie trwoniąc nic z bogactwa natchnienia. Postanowiłem to zastosować we własnej pracy literackiej.

— Miej ze sobą zawsze brulion i ołówek albo wieczne pióro.

— Mam, mam, oczywiście, już się w to uzbroiłem. Lecz jeszcze nie wiem, czym brulion zostanie zapełniony. Jednakże m a c h i n a już ruszyła.

— Jaka „machina”?

— Pierwsze poruszenie przygód.

— Rozumiem. Coś tajemniczego, zagadkowego? Jakieś wyzwanie intelektualne dla mistrza dedukcji?

— Chciałbym oczywiście, by można wszystkie zagadki rozwiązać nie ruszając się z fotela, mając do „czarnej roboty” jakichś pomocników, ale sprawa, dla której wujek Poldek wezwał mnie na Puszczykowy Mszar wygląda bardziej na przygodę niż na zagadkę. W każdym razie tkwi w tym jakaś tajemnica.

— Zobaczymy. Tytuł to sprawa wtórna. Nie mam nic przeciw temu, żeby zamiast „zagadki” była teraz „tajemnica”, ale jeśli wyjdzie ci coś jeszcze innego, to się nie krępuj. Jeśli to będzie równie dobre jak „Zagadka Puszczykowego Mszaru”, to oczywiście wydrukuję. Ale nie zapomnij, że talent to raz, a rzeczywistość godna opisania to dwa. Potrzebny też jeszcze warsztat. Nie wszyscy mają intuicję pisarską, która sama jedna zwykle powinna wystarczyć.

Nie za bardzo go zrozumiałem.

— U nas za domem lokaj Antoni ma w szopie warsztat. Czasem naprawia tam jakąś część z naszego fiata 508. Ma imadło, tokarkę, różne takie, nawet nie znam jeszcze wszystkich nazw, jakieś holajzy czy coś. Chodzi panu o to, żebym miał maszynę do pisania i biurko, czy o co? Bo mówił pan najpierw o brulionie i ołówku albo wiecznym piórze.

— To są rzeczy wtórne. Co kto lubi. Na przykład Mark Twain — znasz?

— No pewnie. „Przygody Tomka Sawyera” i „Huckleberry Finn”.

— …Właśnie. Pisał na maszynie do pisania, a było to jeszcze w XIX wieku. Był jednym z pierwszych, którzy posługiwali się tym wynalazkiem. Ale już nasza Zofia Kossak pisze na luźnych kartkach albo w brulionie, zapisując strony ołówkiem lub piórem. Dopiero potem przepisuje na maszynie. Czytałeś oczywiście „Krzyżowców”?

— Trochę. Troszeczkę.

— Aha, czyli nie czytałeś.

„Skąd, u licha, mógł się dowiedzieć?” — zastanawiałem się. Bo rzeczywiście jeszcze nie czytałem. Na półce w pokoju rodziców leżały grube tomiszcza, prawie jak cegły, których objętość nie zachęcała do czytania. Rodzice przeczytali, ja zostawiłem sobie na później, preferując Curwooda.

Trochę się zawstydziłem, gdy tak bez żadnych dociekań uznał moją odpowiedź za nieprawdę. Półmrok gabinetu ukrył rumieniec.

Redaktor M. chodził po gabinecie to w lewo, to w prawo, od ściany do ściany. Na tle światła lampy biurkowej zdawał się być wycinanką z czarnego papieru, jaką można sobie zamówić w nadmorskim kurorcie. Zastanawiał się najwyraźniej, w jaką wiedzę tajemną zdąży mnie wtajemniczyć przed wyjazdem.

Za oknem też zapalono latarnie uliczne. Kwadrat okna jakby ożył. Dotychczas panował tam głęboki cień. Raz że niebo było spowite grubą śniegową chmurą, dwa że po drugiej stronie ulicy stała wysoka kamienica, nie dopuszczając tu nawet odrobiny dziennego światła. Teraz w blasku latarni, która płonęła zaraz za szybą, zobaczyłem grube wirujące płatki śniegu. Gdy zmrużyłem oczy, blask światła przybrał postać podobną do dmuchawca, zanim się weń dmuchnie.

— Ważne, byś kontrastował atmosferę. Gdy jeden rozdział jest dynamiczny lub wstrząsający, to drugi niech będzie wyciszony.

Nie mogłem się z tym zgodzić.

— Ale przecież życie jest takie jakie jest. Nie jest jak warkocz, w którym pasma przeplatają się na przemian — (byłem bardzo zadowolony z tego porównania do warkocza). — Przecież gdy przygoda rozwija się, to nie powiem przestępcy, żeby spoczął, usiadł, powspominał, a do działania przystąpił dopiero w kolejnym rozdziale, bo ten tutaj musi być spokojny i wyciszony, zgodnie z regułami.

— Widzę, że umiesz też filozofować jak jaki teoretyk literatury. Ale uwierz mi na słowo. Słusznie zauważyłeś, że życie jest takie jakie jest. I tempo przygody też jest takie lub siakie. Gdy jesteś naocznym świadkiem lub uczestnikiem, musisz się dostosować do rzeczywistości, a właściwie do jej tempa. Gdy jednak przyjdzie to opisać, nic cię już nie goni. Usiądź w fotelu, przemyśl wszystko z różnych stron. Twój umysł posiada niezawodny filtr, przez który odsiejesz sprawy poboczne i nieistotne, a nadasz blask, wagę i kolor sprawom zasadniczym. Książka jest wspólnym dziełem rzeczywistości i twojej osobistej refleksji o tej rzeczywistości. Fakty zaistniałe plus talent równa się dzieło literackie.

Trochę się zmieszałem, bo to „Fakty zaistniałe plus talent równa się dzieło literackie”, czyli Fakty + Talent = Dzieło Literackie, czyli w skócie F + T = DL, przypomniało mi zaraz jak w lecie chodziłem z Hanulą po gajach obrębiających Puszczykowy Mszar i na kilku drzewach wyciąłem serce z literami S + H = WM, na pamiątkę naszej p r z y j a ź n i, czyli na potwierdzenie, że się k o l e g u j e m y, i że zawsze możemy na siebie liczyć.

Redaktor podszedł do okna. Niemal przyłożył nos do szyby, na której osiadło już nieco płatków. Spojrzał w dół.

— A ta ciągle stoi!

— Mówi pan o tej dziewczynie przed witryną księgarni? Stała już jak wchodziłem.

— Przychodzi codziennie i wypatruje nowego tomiku Kazimierza Wierzyńskiego. Dałem ogłoszenie do „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, że tomik ukaże się „na dniach”. Więc obawia się, że jeśli nie dopilnuje, to jej to wykupią nim się zorientuje. A ta książeczka, którą tak przyciska do serca to pierwszy tomik tego poety „Wiosna i wino”. Znasz coś Wierzyńskiego?

Chciałem powiedzieć, że „c o ś tam pewnie znam”, ale przypomniałem sobie, że już raz mnie przyłapał, więc tylko bąknąłem:

— Nie przypominam sobie, żebym miał przyjemność.

Wtedy wyrecytował:


Szumi w mej głowie, jak w zielonym boru,

Przez włosy radość wielka mi się dymi,

Jam niebieskiego cały jest koloru,

Wypiwszy niebo jak puchar olbrzymi.


Nawet mi się spodobało. Wyczuł to, więc pofolgował sobie, rzucając kolejny wiersz:


Zielono mam w głowie i fiołki w niej kwitną,

Na klombach mych myśli sadzone za młodu…


Potem redaktor M. pouczył mnie jeszcze o konieczności stosowania efektownych zakończeń, puent i innych ozdobników, by tekst przynależał bez wątpliwości do literatury, a nie do czczej rozrywki.

I wiele innych pożytecznych rad mi udzielił, ale nie wyliczam ich wszystkich, gdyż zbyt wiele wody upłynęłoby w Dnieprze, nim bym skończył ich wyliczenie i opisanie. Ważne, by były wdrożone w praktykę pisarską.

Jeśli chodzi o poezję, to powiedział, że owszem, można się nią parać, gdy poczuje się iskrę Bożą, ale pieniędzy z tego nie będzie. Pieniądze są z literatury kryminalnej, takiej jak „Zagadka Puszczykowego Mszaru”. Co powiedziawszy, wyjął z szuflady biurka plik banknotów, widocznie już przeliczonych, do tego kilka monet, i wypłacił mi rzetelnie należne 22 złote polskie i jeszcze 20 groszy, stosownie do wyników dotychczasowej sprzedaży, oraz dodatkowe 15 złotych na poczet wydatków związanych z nową sprawą i nową książką.

— Gdyby koszty wzrosły, to telegrafuj po pieniądze!

To rozumiem!

Gdy wychodziłem, ma się rozumieć uszczęśliwiony tym pierwszym u c z c i w y m zarobkiem i nadzieją na dalsze profity z działalności literackiej, tamtej gimnazjalistki już nie było. „Zagadka Puszczykowego Mszaru” wciąż stała na witrynie wystawy. Kolorowa okładka zachęcała do kupna. Płatki śniegu wirowały mi przed oczyma. Nie tajały na bruku ulicy, bowiem mróz trzymał i nie puszczał. Gdzieś blisko musiała być główna ulica, bo słychać było zgrzyt kół tramwajowych na zakrętach, klaksony automobilów, nawoływania — może przekupniów, może sprzedawców wieczornych wydań gazet. Nie znałem Warszawy, nie wiedziałem gdzie jestem i jak trafić na dworzec kolejowy. Ale Antoni, który wciąż czekał w fiacie — wiedział. Miał przykazane wsadzić mnie do pociągu i wyekspediować w kierunku wschodnim. Zobaczywszy, że się zbliżam, otworzył boczne drzwi.

Wkrótce potem przekazywał mi ostatnie polecenia rodziców.

— Niech panicz pamięta, żeby zachowywać się g o d n i e i nie przynieść wstydu rodzinie. Noblesse oblige. W tamtejsze porachunki i ciemne sprawki niech się panicz nie miesza. Niech się panicz ciepło ubiera i będzie we wszystkim posłuszny panu Leopoldowi. A jeśli chodzi o kontakty z tamtejszym towarzystwem rówieśniczym, to lepiej zachować umiar i zbytnio się nie spoufalać. Noblesse oblige — powtórzył. I podsumował: — Chyba niczego nie zapomniałem z tego, co szanowni Państwo kazali powtórzyć. Do widzenia, paniczu Stefanie!

Lokomotywa zagwizdała na odjazd. Buchnęły kłęby z komina. W ciemność posypały się iskry. Spod kół z sykiem wydostała się para, omiatając zawiadowcę. Wtedy zawiadowca krzyknął na opieszałych.

Stałem w otwartym oknie korytarza, pełen złych przeczuć.

— Żegnaj, Antoni — powiedziałem.

Tam, dokąd jechałem, można się było spodziewać wszystkiego.

W przedziale zająłem swoje miejsce przy oknie, Pozostałe miejsca były wszystkie zajęte przez obcych mi ludzi. Mrok za oknem, jednostajny stukot kół — działało to usypiająco. Starsza pani z naprzeciwka poprosiła marynarza Flotylli Pińskiej, by wyłączył lampkę nad drzwiami. Ciemność ogarnęła też wnętrze przedziału. Wpatrywałem się w zaokienną ciemność i czułem jak pogłębia się we mnie zatroskanie i poczucie wielkiej odpowiedzialności. Nie miałem jeszcze wielu punktów zaczepienia. Nie wiedziałem, gdzie leży punkt ciężkości: czy chodzić tu będzie bardziej o znalezienie skradzionego skarbu, czy o rozwiązanie zagadki dziwnego zachowania wilków. A może jedno z drugim jakoś jest powiązane?

Gdzieś z głębin mej świadomości napływały pierwsze przesłanki do wnioskowania dedukcyjnego. Gdy pociąg zatrzymał się w Siedlcach, światła dworcowe zdawały się rozświetlać też dotychczasowe mroki mego umysłu. A kiedy po upływie kolejnych godzin pociąg przejechał przez most na Bugu i zatrzymał się w rzęsiście oświetlonym Brześciu, miałem już o wiele jaśniejszy pogląd na sprawę.

Marynarz Flotylli Pińskiej wysiadł w Brześciu. Miał tu czekać na pociąg w kierunku Pińska („Na Pińsk”, jak się wyraził). Nasz pociąg skręcał nieco na południe, w kierunku Kowla, który był następnym dużym miastem, i dopiero stamtąd miał skierować się już wprost na wschód. Pozostali pasażerowie wciąż zajmowali swe miejsca.

Z opowieści Hanuli, jak mi napisał wujek w liście, wynikało, że człowiek wyciągnięty przez nią i przez Wasylka z bagiennej topieli przestraszył ją, udając, że strzela z pistoletu, ale nie było tam żadnego naboju. Z jej opisu wynikało, że był to pistolet Luger, zwany inaczej Parabellum, niemiecki, 9-strzałowy. Jeśli chłopi znaleźli wkrótce potem szczątki dziewięciu zastrzelonych wilków, znaczyło to, że do ich zabicia złoczyńca (nie mógł to być nikt inny!) zużył wszystkie dziewięć naboi, a że sytuacja była szybka, dramatyczna i rozpaczliwa, z pewnością nie liczył oddanych strzałów. Dlatego brak kolejnego naboju w magazynku, naboju, który chciał przeznaczyć na zabicie Hanuli, był dla niego zaskoczeniem. Próbował to pokryć żartem, że to niby tylko „taki straszak psychologiczny”. Hanula najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Zarówno ona, jak i jej brat Wasylek, byli świadkami w sprawie. Tylko oni widzieli go twarzą w twarz, zanim zaszył się gdzieś, może na prowincji, może w dużym mieście, by powrócić w stosownym momencie. Świadkowie byli dla niego z pewnością niewygodni. Kto wie, czy przed wyjęciem skarbu z kryjówki nie pozbędzie się ich.

Zrozumiałem, że ten, któremu muszę stawić czoła, to człowiek bez sumienia, gotów do zabójstwa, nieprzyjaciel młodzieży.

O Wasylka mniejsze miałem niepokoje. Jakoś tak mi był obojętny, jak jakaś tylko zawada na drodze, kula u nogi, piąte koło u wozu, ale postanowiłem uratować Hanulę, wierną towarzyszkę moich przechadzek w lipcu i sierpniu zeszłego roku. Jeśli przy okazji uda się też uratować Wasylka, to jego szczęście, którego nie będę go pozbawiał.

Gdy ostatnie latarnie Brześcia zostały za nami, wciąż rozmyślałem o niebezpieczeństwie.

Koła pociągu stukały miarowo na złączeniach szyn, kołysząc do snu. Starsza pani z naprzeciwka, która powiedziała mi: „– Dobranoc, kawalerze”, już teraz spała. W ciemnościach nocy pociąg wdzierał się w ośnieżoną pustynię skutej mrozem i lodem bagiennej krainy. Na granicy snu i jawy zdawało mi się, że słyszę przeciągłe wycie przewodnika wilczej watahy. Ale to był tylko buczek lokomotywy, pozdrowienie dla dróżnika, który stał przed progiem swej budki z chorągiewką w ręce.

III. W poczekalni dworcowej

Ostry gwizd lokomotywy wyrwał mnie o poranku ze snu. Byłem w przedziale sam, wszyscy pasażerowie musieli wysiąść po drodze. Jak przez mgłę pamiętałem, że w nocy na jakiejś dużej stacji (może to był Kowel, może co innego) wysiadała ta starsza pani z naprzeciwka. Potrząsała mnie za ramię, mówiąc: „– Nie śpij kawalerze, bo cię okradną! Teraz już będziesz jechał sam!”. Pamiętam tylko, że trochę mnie rozśmieszyła, bo przecież to ja jestem pogromcą złodziei, a nie złodzieje pogromcami mnie. Co było dalej, nie pamiętam, ale teraz to sobie przypomniałem i aż podskoczyłem. Na siatkowej półeczce pod sufitem moje bagaże spoczywały nadal, najwyraźniej nienaruszone. Odetchnąłem i spojrzałem za okno. Wstawał już blady świt. Bezlistne gałęzie drzew liściastych oblepione były białym puchem szadzi. Najwyraźniej mróz trzyma mocno.

Pociąg wytracał prędkość, wjeżdżał pomiędzy jakieś zabudowania. Zbliżaliśmy się do stacji. Czy możliwe, żeby to już była stacja S.?

Tak było w istocie, co potwierdził głośny okrzyk konduktora:

— Stacja S.! Wysiadać i wsiadać! Drzwi zamykać!

Szybko wszedłem z butami na siedzenie, żeby zdjąć z plecionej półki plecak i walizeczkę. Wdziałem moje palto, owinąłem szyję szalikiem, a głowę przykryłem futrzaną uszanką.

— Zaraz! — zawołałem. — Jeszcze ja!

Wysiadło tu kilkanaście osób. Kilku Żydów w chałatach, kilka wiejskich bab z koszami. Kiedy wysiadałem tu w lecie, panował harmider. Pamiętam klatki z kurami i królikami, stojące pod zegarem peronowym. Teraz mróz wygnał stąd zwykłe życie. Wszyscy wysiadający byli mi obcy, szybko przeszli w otwarte drzwi dworca. Dwoje pasażerów było najwyraźniej nie stąd, schludne ubiory zdradzały miejskie pochodzenie. Rozglądali się, jakby bezradnie. Jakaś pani w średnim wieku, dość korpulentna, na głowie nie czapka, lecz kapelusik ze sztucznym kwiatem; wyglądała na angielską lady, tak była dystyngowana i pełna godności. I jakiś rudzielec około trzydziestki, bez czapki, tylko z wełnianymi nausznikami; ruda czupryna zdawała się płonąć, gdy wiatr rozwiewał bujne włosy. Stał przy pokaźnym kufrze z napisem „Maestro Cagliostro — Mistrz Czarnej Magii — Znikające Przedmioty!”. No pewnie, że mnie to zaciekawiło. Już tragarz dopchał do niego swój wózek i razem wtaszczyli kufer na platformę wózka. Tragarz skierował wózek ku drzwiom dworca, dystyngowana pani ruszyła za nimi, a i ja tam chciałem się ogrzać. Za plecami usłyszałem jak para buchnęła z komina lokomotywy i stuknęły bufory. Pociąg odjeżdżał dalej, ku granicy z Sowietami.

Drzwi dworcowe trzeba było szybko za sobą zamykać, bo zimno wpadało do środka i osoby czekające na następny pociąg głośno się tego domagały. Ale za to w środku ciepło aż miło. W kącie stał wielki piec kaflowy, od którego buchało gorącem. Stali tam jacyś biedacy bez rękawic, grzejąc sobie ręce. Wszystkie ławki w pobliżu pieca były już zajęte. Ale to tylko zdołałem ustalić w szybkim, pobieżnym rzucie oka, gdyż inny obrazek przykuł moją uwagę. Ujrzałem pana Magistra Zabiełłę, kierownika Domu Ludowego w Mokrem, którego poznałem w czasie zeszłorocznych wakacji letnich. Witał wylewnie tego rudego magika.

— Witam Szanownego Mistrza! Obawiałem się już, że Mistrz nie przyjedzie. Wszystkie bilety już wyprzedane. Zgodnie z umową, kilka dni na aklimatyzację i na próby. Zaraz, zapomniałem, jak nazwisko Mistrza?

— Cagliostro — przedstawił się magik.

Domyśliłem się, że będzie miał występ w Domu Ludowym. Magister Zabiełło konsekwentnie, jak widać, realizował swój program oświatowy i misję cywilizowania zagubionej wśród moczarów miejscowości.

Wreszcie jego wzrok padł na moją skromną osobę. Zamrugał oczami.

— Zaraz, zaraz, czy mnie oczy nie mylą? Toż to Stefcio Powieliński!

Rudzielec obejrzał się zaciekawiony. Ale ujrzawszy mnie, ciekawość zniknęła z jego twarzy. Spodziewał się kogoś ważnego, znanego na tym terenie. Poradziłbym mu, żeby nie sądził z pozorów. Dla magistra Zabiełły rzeczywiście byłem kimś ważnym i znanym na tym terenie. Dla innych też. No, może nie tutaj w S., ale w Mokrem na pewno.

— Utalentowany młody detektyw! — kontynuował pan Zabiełło. — I do tego pisarz! Jak szybko i sprawnie rozwiązał zagadkę skradzionego dyplomu! Ale co tam, później będziemy wspominać. Witaj chłopcze!

Jak to miło, że mnie zapamiętał i pochwalił przy ludziach.

— Mam dla pana Magistra egzemplarz książki, w której opisałem zeszłoroczną przygodę kryminalną: „Zagadka Puszczykowego Mszaru”. O panu też tam jest.

Sądziłem, że ucieszy się, ale zamiast tego zaniepokoił się.

— Ale chyba nic złego o mnie? Wiesz przecież, że zawsze byłem ci życzliwy.

— Wszystko dobrze. Dokładnie tak jak w tym brulionie, który już pan w zeszłym roku czytał. Będzie pan zadowolony.

Dystyngowana korpulentna dama, owa lady, która stała przy nas, przyglądając się powitaniom, zdecydowała się odezwać:

— Bardzo panów przepraszam. Jestem Henryka Zielińska, dziennikarka. Jadę do Mokrego z wizytą rekonesansową, rozeznać możliwości w zakresie założenia gazety codziennej lub przynajmniej tygodnika lokalnego. Rozumieją panowie: czy pismo znajdzie tam czytelników i czy znajdzie się jakaś siedziba dla redakcji. Jestem tu zupełnie obca i przyznam się, że odczuwam pewne zagubienie. Lecz widzę, że mam do czynienia z dżentelmenami. Czy mogłabym przyłączyć się do męskiego towarzystwa panów?

— Ależ oczywiście — skłonił się magister Zabiełło. — Moja godność Tadeusz Zabiełło, rodem z Poniewieża, jednak obecnie w Mokrem; kieruję tam Domem Ludowym, placówką postępu i cywilizacji. A to mój gość: wybitny artysta, mistrz czarnej magii Maestro Cagliostro, dobrze mówię?, który przybył do nas, by nieco ożywić zatęchłą i nieruchawą okolicę. A to Stefek Powieliński, młody detektyw, a zarazem młody literat, zapewne na ferie zimowe do wujka Leopolda?

— Tak, do wujka Poldka, na Puszczykowy Mszar.

Pani Henryka Zielińska zdjęła rękawiczkę i podała mi dłoń do pocałowania. To znaczy może nie mi osobiście, ale tak ogólnie, a że ja byłem najbliżej i że właśnie mnie pan Magister przedstawił, więc pierwszy pochwyciłem wyciągniętą dłoń, usłyszawszy, że lady wypowiada formułę: „– Bardzo mi przyjemnie”.

— Mnie również jest bardzo przyjemnie — podniosłem jej dłoń do ust i ucałowałem z głośnym szarmanckim cmoknięciem, i jeszcze stuknąłem elegancko obcasami, jak stukają oficerowie. Niech widzą miejscowi, że Polacy to rycerski naród.

A obaj panowie poszli za moim przykładem i uczynili kolejno to samo.

Złożyliśmy nasze bagaże na ławach, najbliżej pieca jak tylko się jeszcze dało, bo nikt nam nie ustąpił, a nawet miałem wrażenie, że nie wzbudziliśmy sympatii. Kufer magika pozostał na wózku, tragarz odszedł na zaplecze, ale zaraz miał wrócić.

Pozostawiono mnie na straży bagaży, bo już miałem bilet kupiony w Warszawie aż do Mokrego, a moi towarzysze stanęli w niedużej kolejce, niedaleko zresztą od naszej ławy. Słyszałem stąd jak magister Zabiełło wyjaśnia pani Henryce i magikowi, że bilety do Mokrego trzeba zakupić tutaj, bo wąskotorówka nie ma własnego dworca, właściwie to nie ma tam nawet peronu, ot zwykła łąka, a teraz to już zresztą tylko ośnieżony wygwizdów.

— Wyjdziemy tam na pół godziny przed odjazdem pociągu, bez nas nie odjedzie. Tak to wszystko jest skoordynowane, żeby pasażerowie przesiadający się zdążyli kupić bilety i dojść do wąskotorówki. Konduktor też z nami pójdzie, poprowadzi. Są tam tylko dwa wagony, oba ogrzewane teraz piecykiem węglowym.

Bilety były dużymi kartkami papieru, ręcznie wypełnianymi przez kasjerkę, zaopatrzonymi w pieczątkę. Magister Zabiełło zgiął swój bilet na czworo i schował do kieszeni. Pani Henryka i magik poszli za jego przykładem. Kasjerka zachęciła ich, by jeszcze usiedli.

— Jak przyjdzie czas iść, to konduktor wyjdzie z kantorka i państwa zaprowadzi. Na ten czas nikt inny nie będzie do Mokrego jechał. Bez konduktora i bez was pociąg nie odjedzie, bo po co?

Usiedliśmy. Pani Henryka i magister Zabiełło głośno co rusz trąbili w chusteczki do nosa. Oboje mieli potężny katar, jakby się zmówili. W całej poczekalni stanowiliśmy wyróżniające się c y w i l i z o w a n e towarzystwo, miejskiego pochodzenia. Reszta pochodziła z tutejszej głębokiej prowincji, posługując się rusińskim narzeczem. Patrzono na nas ciekawie, z początku niechętnie, ale gdy Maestro Cagliostro zaczął się popisywać robieniem sztuczek magicznych, kwitowano jego wyczyny okrzykami uznania. Umorusane i obsmarkane dzieci w liczbie kilkorga obstąpiły nas z roześmianymi buziami. Maestro, który okazał się bardzo dowcipnym i przystępnym człowiekiem, najpierw sprawił, że zniknął zegarek pani Henryki, a potem zegarek pana Zabiełły. Zaraz wszakże odnalazły się na nadgarstkach właścicieli, z tym, że zegarek pani Henryki na nadgarstku pana Zabiełły i vice versa. Oboje byli zdumieni, a dzieciaki klaskały i śmiały się z „jaśniepaństwa”. Oczywiście pani Henryka i Magister Zabiełło, stwierdziwszy zamianę zegarków, zaraz sobie nawzajem zwrócili swe prawowite własności.

— Oj, kawalarz z pana, panie Cagliostro! — piszczała przez nos pani Henryka.

Miałem nadzieję, że do mnie się magik nie przyczepi, ale nagle stwierdziłem, że w kieszeni mego palta brak pistoletu–korkowca. Wystraszyłem się, że może zapomniałem zabrać z domu, ale nie: Cagliostro wyciągnął zaraz ten korkowiec z mojego ucha, choć przysiągłbym, że wcześniej go w moim uchu nie było, bo chyba bym czuł. Na szczęście nie poczułem się ośmieszony, więc humor nadal mi dopisywał, a gdy magister Zabiełło opowiedział głośno o moim zeszłorocznym sukcesie detektywistycznym, to również ten i ów z ludu tutejszego, do którego słowa te dotarły, spojrzał z podziwem. Znano tu tę historię, bowiem Dyplom Uznania, który był w tamtej sprawie przedmiotem kradzieży, a który dzięki własnej mojej unikalnej metodzie śledczej odnalazłem, trafił po odnalezieniu właśnie do S., do tutejszego Muzeum Regionalnego.

Z kontorka za kasami wyszedł konduktor, ale nie poznałbyś, że to konduktor, bowiem cały okutany był w futra: i palto, i czapa, i jednopalczaste rękawice, tylko torba z napisem PKP świadczyła o jego tu roli.

— Zbieramy się! — krzyknął do nas, po czym odwrócił się w stronę drzwi, z których wyszedł i wywołał tragarza, wołając go po imieniu, a było to imię Danyło.

Zerwaliśmy się na równe nogi, zbierając z ławy co nasze.

Już po chwili posuwaliśmy się gęsiego główną ulicą miasta powiatowego S., podążając za wózkiem tragarza Danyły, który otwierał pochód, i za konduktorem, który szedł zaraz za tragarzem. Za konduktorem szedł magik, za magikiem pani Henryka, za nią magister Zabiełło, a na końcu moja skromna osoba.

Z ciemnoszarego, prawie granatowego nieba waliły w nas grube płaty śniegu, które wiatr w gwałtownych, choć krótkich porywach zawiewał nam w twarze. Czułem te płaty na policzkach. Odlatywały w kolejnym porywie dalej lub przylepiały się do moich policzków, nie tając. Jeszcze nie zadymka, lecz z pewnością miało się to skończyć właśnie zadymką.

Widoczność bardzo była ograniczona. Właściwie to widziałem tylko plecy magistra Zabiełły, a pani Henryka to zaledwie majaczyła niewyraźnie przed magistrem. Jakiż kłopot mieli z tym katarem! Co rusz musieli ściągać rękawice, sięgać po chusteczki do nosa i siąkać z głośnym trąbieniem, potem chować chusteczki, wdziewać rękawice. Płaty śniegu stawały się coraz większe, niemal zalepiały mi oczy. Szedłem jednak dzielnie naprzód, posuwając się za panią Henryką i Magistrem.

Płatki śniegu stawały się coraz grubsze i cięższe, a kiedy zalepiały mi oczy, musiałem przecierać powieki. O, znów mnie wielki płat śniegu uderzył w twarz, oślepiając. Kiedy usiłowałem zetrzeć śnieg z oczu, stwierdziłem jednak, że to wcale nie śnieg, a jakiś papier. Niezdarnie, bo jednopalczasta rękawica nie pozwalała na pewny chwyt, zdołałem to jednak przytrzymać nim wiatr popędzi to dalej.

Kartka złożona na czworo. Nawet nie rozkładałem. Domyśliłem się, że to bilet. Musiał wyfrunąć magistrowi Zabielle z kieszeni, kiedy wyciągał przed chwilą chusteczkę do nosa. Chciałem go zawołać, nawet otworzyłem usta, ale poryw wiatru zaparł mi dech i chlusnął w gardło grubymi płatami śniegu. Więc tylko przyspieszyłem kroku i wsunąłem mu bilet do lewej kieszeni kożucha. To stamtąd wyjmował chusteczkę. Jeśli znów mu wyfrunie, to trudno, trzeba było sobie pilnować. Ja swojego biletu pilnuję.

Wkrótce skończyły się ostatnie drewniane zabudowania miasta powiatowego S. W lecie były kolorowe i strzeżone ostrokołem malw, teraz widoczne jak przez mgłę, w tej gęstej, kłębiącej się kurzawie. Brnąc w głębokim śniegu, posuwaliśmy się powoli naprzód.

IV. Kradzież czy kuglarska sztuczka?

Nie wiem jak długo szliśmy. W lecie odległość nie wydawała mi się duża. Teraz miałem wrażenie, że wysadzono mnie na przybrzeżnym lodowcu Antarktydy i idę do Bieguna Południowego. Jakże daleko ten Puszczykowy Mszar: samochodem, pociągiem, na piechotę, wąskotorówką, a i to przecież nie będzie jeszcze koniec. W Mokrem ma czekać na stacji pan Fiodor z wynajętymi dla mnie przez wujka Poldka saniami.

Wszystko jednak ma swój kres. Wtem otwarła się przed nami płaskoć bez widzialnego teraz horyzontu, zakrytego śnieżnym tumanem, ale z wyłaniającym się powoli zielonym cielskiem lokomotywy wąskotorowej, już dymiącej, do której doczepione były dwa wagoniki.

Konduktor umieścił nas w pierwszym wagonie, wszystkich razem, na czterech sąsiadujących naprzeciwległych siedzeniach, tuż przy okrągłym piecyku-kozie, w którym buzował już ogień. Tragarz Danyło z pomocą magika wtaszczył kufer do wnętrza, a otrzymawszy umówioną zapłatę, rozpłynął się w śnieżnej mgle. Maszynista zajrzał i zapytał „czy już może jechać”. Konduktor pozwolił.

— Będzie tu państwu ciepło. Czapy sobie zdejmijcie, rękawice też, a wierzchnie okrycia nieco rozepnijcie u góry, żeby ciało miało czym oddychać — doradził. — Ja mam służbową kanciapę w drugim wagonie, też z piecykiem, o mnie się nie martwcie. Pociąg kończy w Mokrem bieg, więc nie przegapicie. Życzę miłej podróży.

Zasalutował i zatrzasnąwszy za sobą drzwi wagonu, przebiegł szybko wzdłuż powoli ruszającego pociągu i wskoczył do drugiego wagonu. W dużym oknie z tyłu widać było jak mocuje się z drzwiami, macha nam uspokajająco i zatrzaskuje drzwi.

W naszym ciepłym kącie zaraz odtajaliśmy. Rękawice położyliśmy przy piecu, by trochę podeschły.

Trudno mi opisać zaokienny krajobraz. Po prostu go nie było. Wirujące kłęby śniegu, zmieszane z dymem, ograniczały widoczność. Kiedy jechałem tu latem, widziałem, że traktowi kolejowemu towarzyszy stara błotnista droga; na bagnach widać było szuhaleje (czółna) ze stogami siana: flisacy przesuwali je wzdłuż ścian oczeretów, odpychając się drągami. Wszystko było powolne i majestatyczne. Teraz mogłem tylko domyślać się, że i błotnista droga, i same bagna skute są grubym lodem, a wokół roztacza się płaska śnieżna pustynia.

Pan Magister nie był zainteresowany, co tam za oknem, już tą trasą nieraz jeździł. Ale pozostała trójka po bezskutecznym szukaniu wzrokiem czegokolwiek za szybą, zrozumiała, że na zewnątrz nie ma dziś dla nas atrakcji i zdani jesteśmy tylko na swoje towarzystwo.

Magister Zabiełło zaraz zresztą wziął na siebie obowiązek zabawiania nas rozmową. Myślałem, że będzie mówił o wielkiej misji cywilizacyjno–oświatowej, jaką ma w Mokrem do spełnienia prowadzony przez niego Dom Ludowy, ale nie. Od razu uraczył nas wiadomością, już mi znaną, że od jakiegoś czasu „czort jakiś wstąpił w tutejszą watahę wilczą”. Zawsze trzymały się z dala od ludzi i od ludzkich sadyb, chyba że im kto w drogę wszedł i zaczepiał. Teraz podchodzą do opłotków, porywają kury i króliki, nie pogardzą prosiakami, a nawet knurem czy maciorą. Ostra zima jeszcze bardziej zaostrzyła wilczy apetyt.

Pani Henryka i mistrz Cagliostro słuchali z ożywieniem, zadając co rusz jakieś pytania uściślające. Magister zaspokajał ich ciekawość, a przyznam się, że i moją.

— Ponieważ ani strzały na postrach, ani wszczynane hałasy (bo bije ludność w patelnie, żeby odstraszyć) nie okazały się skuteczne, uradzili chłopi, żeby wygonić watahę z okolicy, płosząc ją ogniem. U mnie było zebranie w Domu Ludowym, to słyszałem na własne uszy, choć się do ich szaleństw nie zamierzam mieszać.

Teraz i ja włączyłem się do rozmowy. Co to płoszenie ogniem?

— Widziałeś, młodzieńcze, że wody tutejsze, czy to płynące, czy stojące jak te bagienne, obrośnięte są oczeretami (tutejsi mówią na nie „czeroty”). Tworzą długie i gęste mury krzewów nad wodą. Teraz wody zamarznięte, a wiatr strąca z czerotów śnieg, zresztą cienkie to badyle, coś jak wasza nadwiślańska faszyna, z której kosze wyplatają. Jeśli to podpalić, tworzą się pasy ognia. Wystarczy wzniecić ogień według jakiejś racjonalnej kolejności, żeby wilki wyniosły się hen, daleko. Boją się ognia. Jeśli je tak otoczyć ogniem i zostawić tylko wąski korytarz na grobli, to prawie pewne, że skorzystają z tej jedynej drogi ratunku. Pewnie ta pozostawiona droga odwrotu będzie wiodła na północ, w lasy pińskie.

— Kiedy to będzie? — chciała wiedzieć pani Henryka.

— Na dniach. Zdaje się, że jutrzejszej nocy. Jeszcze nie dzisiaj. W Mokrem pani powiedzą dokładnie. Mówiłem już, że nie będę się w to mieszał.

— Ja za to koniecznie muszę w tym wziąć udział! — zgłosiła się już teraz.

— Ja także! — zapewnił mistrz Cagliostro.

— I ja! — bo i ja chciałem.

Magister Zabiełło rozłożył bezradnie ręce:

— Na miejscu państwa nie pchałbym się w tę awanturę. Rozjuszone wilki są jeszcze bardziej niebezpieczne. Nigdy nic nie wiadomo.

— Będę uważała.

— Mówi pani tak, jakbym to ja zapisywał na tę atrakcję. Powtarzam, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Tak się przekomarzali z sobą. Czas płynął na ich miłym dla ucha pogruchiwaniu, aż na krótkim postoju w szczerym polu wskoczył do wagonu konduktor i poprosił o okazanie biletów.

Okazałem jako pierwszy. Przyjrzał się memu biletowi z zainteresowaniem, a nawet wyraził podziw, że jestem pasażerem z s a m e j Warszawy: — A cóż to się stało, że tacy ważni goście zaszczycają nasze Mokre swoją obecnością?

— Do wujka jadę, na zimowisko, na leże zimowe. Do wujka Poldka Powielińskiego, który mieszka samotnie na Puszczykowym Mszarze. Żeby mu nie było smutno.

Znał, znał, a jakże. Zresztą byłem pewny, że już wszyscy zdążyli poznać się z wujkiem, bo miał miłe i towarzyskie usposobienie, a jego zawód preparatora, czyli wypychacza zwierząt, czynił go kimś wyjątkowym. Ludzie lubią to co niezwykłe.

Magister Zabiełło też okazał swój bilet, i Maestro Cagliostro. Pani Henryka trochę się guzdrała. Gmerała to w jednej kieszeni, to w drugiej, to w torebce, to w torbie podróżnej.

— Gdzieś go miałam pod ręką.

— Niech już pan nie szuka — powiedział Cagliostro. — Przecież przy nas pani kupowała, przede mną.

— Przy nas, nie przy nas — mruknął konduktor niezadowolony, że ktoś tu wchodzi w jego kompetencje. — Poczekam, przecież nie spieszy się.

Niestety, pani Henryka nie znalazła. Czuła się bardziej zawstydzona niż zdenerwowana.

— To pewnie przez ten katar. Kilka razy w drodze musiałam wyjmować chusteczkę z kieszeni. Na pewno wtedy mi wyfrunął…

Konduktor zmarszczył brwi. Z pewnością nie chciał się przy tych o b c y c h okazać konduktorem b y l e j a k i m. Prawa kolejowe obowiązują wszystkich bez wyjątku. Wyjął plik z blankietami mandatów karnych za jazdę bez biletu.

Zdaje się, że ja jeden wiedziałem w czym rzecz. Zresztą, nie od razu się domyśliłem. Po prostu rzuciło mi się w oczy, że magister Zabiełło wyjął swój bilet z prawej kieszeni kożucha, a przecież ja włożyłem mu tamten bilet, który zdołałem przypadkiem uchwycić — do lewej. Na pewno do lewej. Czyli to jednak nie był jego bilet, tylko właśnie pani Henryki. To jej wyfrunął, gdy sięgała (widocznie w tej samej chwili co Magister) po chusteczkę i szczęśliwie osiadł na mojej twarzy. A ja, sądząc, że to bilet magistra Zabiełły, wsunąłem mu zgubę do lewej kieszeni. Na pewno do lewej, gotów jestem przysiąc.

— Nie, no chyba mi pan tego nie zrobi! — jęknęła pani Henryka. — To byłaby zła wróżba na początek mojej wizyty w Mokrem!

Konduktor wzruszył ramionami.

Pani Henryka spojrzała na mnie, na poły błagalnie, na poły szyderczo.

— Może ty wiesz, młodzieńcze, gdzie jest mój bilet. Skoro tak cię tu zachwalają jako wybitnego detektywa.

— Ależ niech mu pani nie dokucza — Magister chciał mnie uchronić przed zawstydzeniem.

Ale pasażerka na gapę wpiła we mnie spojrzenie, teraz już zarówno szydercze, co i podejrzliwe.

— No więc? Wiesz, czy nie wiesz?

— Wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Trzeba było widzieć ich zaskoczenie!

— O! — wyrwało się z trzech rozdziawionych ust. Nawet konduktor odłożył zapisany już w połowie blankiet.

— Gdzie? — zapytali wszyscy naraz.

— W lewej kieszeni kożucha magistra Zabiełły — powiedziałem i wzruszyłem ramionami, tak jak przed chwilą konduktor. Że niby dla detektywów takie sprawy to codzienność, nie warte wspominania.

— Ależ, chłopcze, co ty opowiadasz! — zaprotestował Zabiełło, lecz sięgnął do wskazanej kieszeni i oczywiście wyjął bilet, jeszcze nie przedziurkowany dziurkaczem, czyli jeszcze nie sprawdzony.

— Jak pan śmiał! — krzyknęła pani Henryka.

— To nie ja. Ja przecież… — nie wiedział co powiedzieć, nie rozumiał tego co się stało, nie było to przecież po ludzku możliwe. — Niech mi pani wierzy, nigdy bym nie śmiał.

W tym samym momencie i jemu i pani Henryce coś się przypomniało. Spojrzeli jednocześnie na Cagliostra, który przyglądał się wszystkiemu z rozbawieniem, podobnie zresztą jak ja.

— To pan! — krzyknął Zabiełło. — Te pańskie sztuczki z zegarkami! Ale tym razem przekroczył pan wszelkie granice! Żeby tak sięgać do cudzych kieszeni, jak jaki kieszonkowiec! Nie wiem jak i kiedy pan tego dokonał, ale ja przez pański żart zostałem oskarżony o złodziejstwo, ja, siewca cywilizacji i kultury w tym zapadłym kącie. Żądam przeprosin i wyjaśnień, zanim rozejdzie się po ludziach! Czy pan nie rozumie co to znaczy dla mojej opinii, dla mego honoru… — aż głos mu się załamał i musiał przestać, bo nie umiał już głosu wydobyć. Sapał tylko głośno.

— Panie, co pan! — bronił się magik, najwyraźniej oburzony. Niesprawiedliwy zarzut dotknął go nie mniej boleśnie niż Zabiełłę dotknął rzekomy żart. — Czy myśli pan, że dla igraszki ryzykowałbym utratę reputacji artystycznej? Co innego na scenie, ale nie w życiu. Jestem niewinnym człowiekiem, też cenię sobie honor i nie pozwolę, żeby…

Kłócili się zajadle, na ile siły pozwalały. Magik, jako młodszy, miał tych sił więcej, ale i Magister nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać. Sapał, lecz nie dawał za wygraną. Grozili sobie nawzajem policją i sądem. Jeden krzyczał, że nie puści drugiego, a drugi, że nie puści pierwszego, aż wszystko się wyjaśni. Zgodzili się ze sobą dopiero w punkcie, że od uwalniania od kalumnii i oszczerstw jest policja. Niech ona rozstrzygnie.

W tym momencie chciałem już wyjaśnić co i jak, bo już żal mi było sapiącego pana Zabiełły, o którym wiedziałem, że jest „złoty człowiek”. Ale kiedy zgłosiłem chęć zabrania głosu, odtrącili mnie zgodnie, a Magister wysapał:

— Ty się nie wtrącaj!

A kiedy mimo to chciałem jednak wtrącić się, wtedy akurat konduktor zakrzyknął:

— Stacja Mokre! Wysiadać! Drzwi zamykać!

Zrobił się rwetes, nie była to już pora na wyjaśnienia. Chwyciłem mój plecak i walizeczkę. Konduktor pomógł magikowi wyładować kufer, potem ponieśli we dwóch, a Magister podtrzymywał kłótnię, jakby podtrzymywał gasnące ognisko. Wysiadłem zaraz za konduktorem, odwróciłem się i szarmancko podałem rękę pani Henryce, żeby nie poślizgnęła się na schodkach wagonu. W Mokrem nie było dworca ani peronu. Wysiadało się na ubitą ziemię, teraz jeszcze oblodzoną, przy tartaku. Zwykle widać stąd było główny plac, ale teraz ukryty był w śnieżnym tumanie.

— Niech pani trzyma się tych panów! — krzyknąłem pani Heni na pożegnanie, przekrzykując poświst wiatru. — Ja jestem umówiony z przewoźnikiem. Może się jeszcze kiedyś w życiu spotkamy. Bardzo mi było miło poznać!

Podziękowała za wskazanie miejsca, gdzie ukryty był bilet, przeprosiła, że we mnie zwątpiła i że pozwoliła sobie na „delikatne uszczypliwości”, i już po chwili nie było widać ani jej, ani kłócących się panów.

V. Mokre już nie mokre, tylko zamarznięte

Mówiąc o przewoźniku, miałem na myśli pana Fiodora, ojca Hanuli, który właściwie przewoził ludzi czółnem, ale teraz w zimie przesiadł się na sanie zaprzężone w dwa konie i kursował po zamarzniętej Smętnej i jej odnogach, również po Czerotnicy, przy której stał dom wujka Poldka. Miał pan Fiodor czekać tu, na tym ostatnim przystanku. Tak było umówione i tak mi wujek w liście napisał.

Ale pana Fiodora ani słychu tu było, ani widu. Obszedłem plac kolejowy, obszedłem z przodu lokomotywę, podszedłem do bramy tartaku — nic. Widocznie zadymka śnieżna zniechęciła przewoźnika do wystawiania się na niebezpieczeństwo przeziębienia.

Stałem chwilę przy lokomotywie, gdzie cieplej. Ale nie będę przecież stał jak ten głupi. Ani chybi znajdę go w karczmie „Pod Jelenim Porożem”. Co się odwlecze, to nie uciecze.

Maszynista obchodził kolejne wagony i stukał młotkiem w ośki; z dźwięku wnioskował o tym, czy nie są aby uszkodzone. Zapytałem go, gdzie poszli moi towarzysze. Powiedział, że panowie razem z konduktorem wybierali się na posterunek policji, żeby r o z s ą d z i ć sprawę. Konduktor ma być świadkiem, jak powiedzieli, k o r o n n y m. A p a n i szła za nimi, bo jakże to bez głównej p o s z k o d o w a n e j.

Specjalnie tu podkreślam te słowa, tak bardzo wydawały mi się wtedy zupełnie nieadekwatne do tego co się stało. Bo przecież nic się nie stało, zwykłe nieporozumienie. Dobrze jednak, że przez ten przypadek moja reputacja detektywa została choć na chwilę, aż do wyjaśnienia, potwierdzona.

Bo, ma się rozumieć, powinno się najpierw rzecz wyjaśnić. Nieobecność pana Fiodora jeszcze bardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Nie zamierzałem przecież prowokować galimatiasu towarzyskiego ani utrwalać złej opinii o dobrych i niewinnych ludziach.

Nacisnąłem klamkę posterunku. Poryw wiatru wepchnął mnie do środka i kłąb śniegu wdarł się za mną wraz z mroźnym powietrzem.

— Drzwi! — wrzasnął jeden z policjantów.

Oczywiście zaraz zamknąłem.

Rozejrzałem się po wnętrzu. Pani Henryka stała najbliżej, nic nie mówiła, bo też i nie wiedziała przecież jaka jest prawda. Rozglądała się ciekawie, to na kraty aresztu, to na portret prezydenta Mościckiego, to na panujący bałagan. Panowie Zabiełło i Cagliostro dalej obwiniali się nawzajem, jeden o głupie
d o w c i p y, drugi o szarganie opinii, żywo przy tym gestykulując. Kufer magika stał w kącie. W Mokrem rozszczekały się psy. Wiatr hulał po głównym placu. Przez dwa nieduże okna wpadało mało światła.

Za biurkiem siedział starszy policjant, niechybnie komendant. Za jego plecami stał młodszy, ten co kazał zamknąć szybko drzwi. Była to nowa obsada posterunku. Poprzedni dwaj, zadarłszy ze mną, zostali przeniesieni gdzie indziej, co opisałem wiernie w „Zagadce Puszczykowego Mszaru”. Za plecami młodszego, na ścianie, wisiała dużych rozmiarów kartka, na której dało się widzieć wydrukowany, ale z rysunku ołówkowego, portret jakiegoś mężczyzny. Nad jego głową wielkie litery napisu: „Poszukiwany Witalij Mołojec, lat 29, syn Dymitra i Kazimiery z domu Mateńko”. Rysy twarzy regularne, ale nie rzucające się w oczy jakimś szczegółem. Włosy kruczoczarne, wąsik z końcami zabawnie zakręconymi ku górze i bródka pod dolną wargą. Żeby choć jaki pieprzyk, jakaś blizna. Ale nic.

Komendant rzucił mi tylko przelotne spojrzenie.

— Czekaj, młodzieńcze, na swoją kolej — powstrzymał mnie ruchem ręki, kiedy tylko otworzyłem usta, by wszystko wyjaśnić. I przerwał kłótnię mężczyzn: — No więc, nikt nie jest winien?

No pewnie, że nie można tu było mówić o jakiejkolwiek winie. Ale skoro dano mi więcej czasu na przygotowanie wyjaśnień, to zechciałem nagle nadać tej chwili, gdy na scenę wydarzeń wejdę ja, detektyw–pisarz Stefek Powieliński, dostojną oprawę. Coś jak u Sienkiewicza albo Mickiewicza. Nie można było przecież powiedzieć: „– Dzień dobry! Jestem Stefek Powieliński! Właściwie to nic się nie stało”.

Postąpiłem naprzód. W krótkiej chwili, gdy kłócący się mężczyźni zaczerpywali powietrza do dalszej rozprawy, wypowiedziałem te oto słowa:

— Jam jest ten, którego szukacie!


Powinienem może napisać: „Cóż to się potem działo! Istny koniec świata”. Nic takiego wszakże nie nastąpiło. No jasne, że wszyscy spojrzeli zaraz na mnie i musiałem wszystko po ludzku wyjaśnić. Nie wolno mi było przy tym gestykulować, bo pan komendant zaraz zawołał ostro, żebym nie machał rękami. A kiedy już wyjaśniłem, że zaszła zwykła pomyłka, że wsadziłem magistrowi Zabielle bilet do kieszeni, myśląc, że to jemu wypadł, na twarzach wszystkich trojga mych towarzyszy ukazała się wielka ulga.

— To dlaczego nie zawołałeś mnie? Mogłeś zawołać: Halo, panie magistrze, bilet panu wypadł. Czy takie to trudne?

— Wiatr hulał i świstał, śnieg zasypywał oczy. Przecież pamięta pan! Choćbym wołał, nie usłyszałby pan.

Wszyscy troje potwierdzili komendantowi, że istotnie, warunki panowały wówczas krańcowo złe i nikt z nikim w drodze do wąskotorówki nie rozmawiał. Więc moja wersja może być prawdziwa.

Komendant zapisał sobie coś w notesie, ale nie powiedział nam co. Zdaje się, że uważał sprawę za zakończoną.

Atmosfera oczyściła się. Panowie przepraszali się nawzajem za niesłuszne podejrzenia, pani Henryka znów wyciągnęła rękę do pocałowania, przedstawiając się kolejny raz.

— Henryka Zielińska, bardzo mi przyjemnie.

Młody policjant, żeby ręka kobieca nie zawisła w próżni, podjął tę rękę i pocałował.

— Całuję rączki. Lech Dymarko, aspirant.

Ja zostałem skarcony przez komendanta, nie wiem za co.

— Żeby mi to było po raz ostatni. Teraz jeszcze przymknę oczy na to co się stało. Ale następnym razem gorzko pożałujesz.

Niedobrze to rokowało na przyszłość. Czytelnicy „Zagadki Puszczykowego Mszaru” pamiętają zapewne, jak ładnie rozprawiłem się z poprzednią obsadą tego posterunku, jak przepędziłem ich na cztery wiatry, jak starłem w proch i w pył. Oczywiście w rzeczywistości to nie ja, lecz Komisja z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a owo „rozprawienie się” polegało na przeniesieniu aspiranta Polewki do straży pożarnej w Tarnopolu, a komendanta Grochulskiego na stanowisko komendanta powiatowego policji w K., czyli w istocie awansowanie go. Ale jakoś w ciągu miesięcy utrwaliło się w mojej głowie, że „jam ci to, nie chwaląc się, sprawił”.

Zaraz potem wyszliśmy na zawieruchę i zadymkę, zmierzając naprzeciwko, do gospody „Pod Jelenim Porożem”, gdzie magister Zabiełło zamówił zawczasu pokój dla magika Cagliostra, który był gościem zaproszonym przez Dom Ludowy jako instytucję kultury, oraz gdzie postanowiła też zatrzymać się pani Henryka, uwiadomiona na posterunku, że innego „hotelu” w Mokrem nie ma. A ja podążyłem za nimi, bowiem zeszłoroczne doświadczenie życiowe mówiło mi, że niechybnie tam właśnie, pochylony nad szklanką piwa siedzieć będzie przewoźnik Fiodor, ojciec Hanuli. Tym razem to magister Zabiełło pomagał magikowi taszczyć jego kufer z rekwizytami.

Całe nasze towarzystwo kierowało się wprost ku gospodzie. Ja na końcu.

— Stać! — krzyknąłem, gdy byliśmy już na środku placu. Przypomniało mi się bowiem, że tu właśnie znajdowało się pokaźne bajoro, w którym w lecie kaczka–matka uczyła kaczątka pływać, a prosiaki rozchlapywały z radosnym kwikiem brudną wodę. Teraz była zima i bajoro musiało zamienić się w ślizgawkę. Krzyknąłem za późno i cała trójka rymsnęła jak długa, gdy śnieg pokrywający to lodowisko usunął się spod nóg. Wspominając to później, magister Zabiełło wyrażał pretensję, że specjalnie zwlekałem z ostrzeżeniem, żeby napawać się cudzym cierpieniem — wielkie mi cierpienie! Ale teraz podniósł się szybko i sprawdził, czy lód nie załamał się pod ciężarem kufra. Nie załamał się.

— Dobry lód — pochwalił. — Solidny.

Pomogłem pani Henryce wstać.

— Oj, kawalarz z ciebie, mój kawalerze; nieładnie, nieładnie.

I gadaj tu z takimi!

Zaraz za progiem karczmy, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, uderzył mnie w nozdrza niezapomniany zapach cebuli, czosnku, ryby i piwa. Okna nie przepuszczały światła z zewnątrz, bowiem zamalowane były fantastycznymi lodowymi roślinami, które zasłoniły świat. Jedna lampa naftowa nad szynkwasem sprawiała jednak, że nie błądziło się tu w ciemnościach. Za ladą stał Mosiek, karczmarz. Na nasz widok ożywił się wyraźnie. Gość w dom, Bóg w dom. I pieniążków gość zostawi. W kącie przy stoliku siedział nad kuflem piwa pan Fiodor. Na mój widok ukazał w szerokim uśmiechu swe zdrowe chłopskie zęby. I jak pies, który nawet po roku poznaje przyjaciela, z którym połączyły go wakacyjne przeżycia, i odtańcowuje na powitanie psi taniec radości, biegając wokół człowieka jak opętany, poszczekując radośnie i zamiatając podłogę ogonem, tak i pan Fiodor ujrzawszy mnie i poznawszy mimo mojej czapki–uszanki coś sobie przypomniał, coś tam wypłynęło z głębin jego świadomości jak jakie bąbelki gazu z szampana, a ślina przyniosła mu to na język i zaśpiewał swą powitalną pieśń:


Zahladały swaty

Oknami do chaty,

Czy tłusta kapusta?

Czy wełyki horszczyk kaszy,

Czy podjediat swaty naszy?


Gdy przebrzmiała pieśń, zwróciłem się do Mośka.

— Witaj, mój poczciwy Mośku — rzekłem ze wzruszeniem. — Panicz wrócił. Tak, to naprawdę ja.

A wówczas Mosiek wyszedł zza lady, wziął mnie w ramiona, przyjrzał mi się uważnie i coś tam powiedział w swoim języku jidysz (dopiero po kilku dniach magister Zabiełło, który znał niemiecki, więc i gwarę jidysz rozumiał, wyjaśnił mi, że Mosiek powiedział wtedy: „– Nic się ten sobiepanek nie zmienił. Jaki zarozumiały był, taki jest!”. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, więc nie mogłem odkrzyknąć: „– No, no, no! Tylko nie zarozumiały!”).

Domyślając się, że Mosiek mówi „– Jakże panicz zmężniał! Mój ty Boże! Tak się cieszę!”, odrzekłem:

— Ja też się cieszę, może mi Mosiek wierzyć — i głośno wytarłem nos, by ukryć wzruszenie.

Mosiek potrząsnął mną jeszcze raz, trzymając oburącz, jakby chciał dodać: „– Ho, ho, jak nam wyrósł!”. Było to bardzo miłe. A więc pamiętają mnie tu, nie zapomnieli, com dla nich uczynił.

Kazał Mosiek moim towarzyszom iść za sobą, żeby pokazać pokoje, w których mieli zamieszkać. Cagliostro miał już wynajęty pokój wcześniej, jako gość zaproszony na występy przez Dom Ludowy, a pani Henryka po oporządzeniu się będzie musiała wpisać się do księgi gości, czyli cienkiego zeszytu, który leżał stałe na kontuarze obok dzwonka do przywoływania Mośka z zaplecza. Wspięli się wszyscy troje, bo i pan magister poszedł wszystkiego dopilnować, za Mośkiem po schodach. Mosiek z zapaloną lampą naftową, bo cień schodni, szarość dnia i zamarznięte szyby sprawiły, że było tu jak o zmierzchu, choć to jeszcze przedpołudnie.

Zostałem w izbie sam z panem Fiodorem. Oczywiście miałem do niego żal, że na mnie nie czekał na przystanku kolejowym, jak było umówione. Powinienem był go skarcić surowo, ale nie zapomniałem przecież, że to ojciec Hanuli, więc poniekąd s w ó j człowiek. Chciałem jednak rzecz wyjaśnić:

— Tak mi się smutno zrobiło, gdy pana Fiodora nie ujrzałem na przystanku. Cóż to się stało, myślałem sobie, czyżby pan Fiodor zachorował? Ale widzę, że pan Fiodor zdrów jak ryba, nawet piwo pije. Cóż to się więc stało?

Wzruszył ramionami.

— Chołodno, szczo ti ne pustisz sobaku z domu (zimno, że psa z domu nie puścisz). My weźmiemy takoż z soboju lekarza Bieleckoho na sani (weźmiemy też z sobą na sanie doktora Bieleckiego). Treba jeho czekaty (musimy na niego poczekać).

Jakoż i niezadługo wszedł do gospody doktor Bielecki, przyjaciel wujka Poldka i jego równorzędny przeciwnik w grze w szachy (raz ten wygrywał, raz ten). Przywitaliśmy się serdecznie, powiedziałem, że mam dla niego książkę kryminalną z moich zeszłorocznych przygód na Puszczykowym Mszarze. Ale na razie mam ją w walizeczce na dnie, więc dam, gdy przybędzie do wujka z wizytą.

— Teraz nie mogę tam wstąpić. Tylko cię wysadzimy. A tak przy okazji, to bardzo cię przepraszam, że będziesz miał trochę niewygody w saniach. Wujek opłacił ci przewóz i miałeś jechać sam jak jaśnie pan. Nie moja wina, że z Głębokiego przyjechali z rana po pomoc do chorego. Obiecałem przyjechać najszybciej jak możliwe. I co powiesz? Fiodor powiedział, że akurat się wybiera, bo będzie ciebie wiózł. Sam rozumiesz, że ekonomika transportu sugeruje, byśmy się w tych saniach jakoś razem pomieścili. Wyjdzie to taniej. Wysadzimy cię przy Puszczykowym Mszarze. Ale obiecuję, że gdy będę wracał, wstąpię na chwilę, bo zabiorę od was pana kapitana Bęc–Kowalskiego.

Kapitan Bęc–Kowalski to kapitan żeglugi śródlądowej, dowódca statku pocztowego „Czapla”, obsługującego żeglugę pocztową do Mokrego i z powrotem. Teraz zapewne miał wolne, bo Smętna zamarznięta.

— To i pan kapitan tu jest? I do tego u wujka?

— Tak, siedzi tam już od miesiąca. Ale uradziliśmy, żeby przeprowadził się do Mokrego. Pan Zabiełło obiecał oddać mu do dyspozycji izbę magazynową na noclegi. A stołować się będzie w gospodzie. Lepiej żeby tu był na miejscu i trzymał rękę na pulsie.

— Co to znaczy, w tym przypadku, trzymać rękę na pulsie?

— Twój wujek mówił mi, że już cię korespondencyjnie wtajemniczył w sprawę w jej ogólnych zarysach, więc zakładam, że wiesz o czym mówię. Przypuszczamy, że złodziej powróci tu, by wyjąć schowany worek ze skarbem; będzie chciał skorzystać z tego, że bagna pokryły się lodem. Kapitan jeden zna tego marynarza, który ukradł ten worek pocztowy, więc go rozpozna. Trzeba baczyć na przybyszów z zewnątrz, dobrze będzie obserwować stację w godzinie przybywania pociągu, żeby wiedzieć kto wysiadł.

— Skąd pan wie, doktorze, że to właśnie teraz, a nie na przykład tydzień temu. Może złodziej już tu był?

— Mam podstawy przypuszczać, że teraz jest dla niego okres najkorzystniejszy.

Zrozumiałem, że nie powie nic więcej. Pamiętałem przecież, że jest detektywem nie mniej zdolnym niż ja, i że ma swoją odmienną metodę rozumowania, bardzo skuteczną. To on przecież właściwie rozwikłał Zagadkę Puszczykowego Mszaru, a nic nie powiedział. Lubił trzymać tajemnicę do ostatka. Teraz najwyraźniej też coś miał w zanadrzu. No cóż, będę musiał sprężyć się, żeby odnaleźć skradzioną przesyłkę, ów złoty dar Polonii kanadyjskiej, zanim uczyni to Doktor lub zanim złodziej ucieknie nam, zabierając swój łup ze sobą.

— Ale przecież Hanula i Wasylek też widzieli złodzieja! — przypomniało mi się. — Bo chyba ten tonący w bagnie, którego wyciągnęli z topieli, to ani chybi złodziej!

— Też tak uważam. Jednakże widzieli go tylko krótko, w dramatycznej sytuacji. Ale rysopis, jaki podali policjantom, zgadza się z rysopisem podanym przez kapitana Bęc–Kowalskiego. Wisi ten rysopis na posterunku. Wykonany przez fachowca z powiatu i wydrukowany w kilkunastu egzemplarzach dla okolicznych posterunków.

— To znaczy, że policja jest już na tropie? — zapytałem, nieco tym faktem rozczarowany. Bo to znaczyło, że mają już jakieś dowody rzeczowe, jakieś zeznania, że wyprzedzają mnie znacznie. Jeśli się nie pośpieszę, będą szybsi ode mnie.

Wyobrażałem sobie dotąd, że będę tropił złodzieja s w o - 
b o d n i e, do skutku, i nikt mi nie będzie przeszkadzał. Jakoś tak utrwaliło mi się w wyobraźni, kiedym rozważał różne a s p e k t y sprawy, że policjanci z Mokrego to takie sobie p y p r o k i (to słowo zapożyczyłem od naszego woźnego szkolnego), niezdolne do dedukcji detektywistycznej i potrzeba im wsparcia takich ludzi jak ja.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.