1
Ile kosztuje morderstwo? Przeciętnie 8 982 907 dolarów. Nie, to nie jest gaża cyngla do wynajęcia. Tyle kasy pochłania system — praca policjantów ścigających sprawcę, ekspertów wspierających śledczych, sędziów oraz psychologów, którzy wyciągają z traumy zdruzgotanych bliskich ofiary — oraz mniej namacalne koszty. Tomasz Walz, dziennikarz “Nowego Czasu”, przypomniał sobie wyliczenia, które znalazł w książce amerykańskiej wiktymolog i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo.
Po drugiej stronie biurka siedział mężczyzna wyglądający na gotowego, żeby ponieść takie koszty, skasować Tomasza i pozbyć się kłopotów, których narobił mu dziennikarz.
— Nudzę cię? — warknął Kacper Minkle. Podejrzewany o zbrodnicze zamiary redaktor naczelny największego tygodnika w regionie, miażdżył w dłoniach pustą paczkę papierosów. Tytoniowy nałóg nie pasował do 47-latka. Dzięki szczupłej, żylastej sylwetce, Minkle przypominał raczej wyznawcę crossfitu niż stereotypowego, rachitycznego szefa gazety.
— Jeśli jesteś Tomek znudzony, to wypieprzaj. Szczerze, ulży mi — rzucił Minkle.
O ile papierosy nie zgrywały się z sylwetką naczelnego, to ksywa Ludojad idealnie pasowała do jego sposobu bycia. Zgnieciona paczka po fajkach wylądowała w koszu. Minkle pocierał teraz palcami czaszkę porośniętą ostrzyżonymi na jeża siwymi włosami i wbijał wzrok w swojego dziennikarza.
— Szefie, nie mam nic więcej do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie — wyrzucił z siebie Tomasz. Spuścił głowę i z zapałem wpatrywał się w plamkę po tłuszczu na nogawce swoich bojówek.
Taka była prawda. Dziennikarz sam wskoczył do szamba, a teraz próbował stać na palcach i utrzymać usta nad powierzchnią brei. Desperackie próby skazane na klęskę. Wszystko na własne życzenie.
Świeże wydanie “Nowego Czasu” leżało na biurku przed naczelnym. Tomek starał się nie patrzeć na tytuł krzyczący z pierwszej strony tygodnika. Grube, żółte litery na czarnym tle wywoływały nieprzyjemne poruszenie w brzuchu dziennikarza.
“Senator ukradł zestaw głośnomówiący. Załatwię was! groził policjantom”.
Artykuł, pod którym widniało nazwisko Tomka, był ostry jak brzytwa. Zdjęcie polityka — wybrali najbardziej niekorzystne z dostępnych w agencjach fotograficznych — nie pozostawiało wątpliwości, kto jest czarnym charakterem w tej opowieści. Problem polegał na tym, że polityk z fotki niczego nie ukradł i nikomu nie groził.
Oto, jak wyglądała krótka historia tej katastrofy.
Katastrofy, która wkrótce okaże się zaledwie nieśmiałym wstępem do wydarzeń rujnujących życie wielu zwykłych osób i możnych tego świata.
Cynk o kradzieży Tomasz Walz dostał od asystenta posła opozycyjnej partii. Informacja była przepyszna.
Asystent opowiedział dziennikarzowi, jak ochroniarze z hipermarketu w Warszawie przyłapali jakiegoś faceta na próbie wyniesienia ze sklepu zestawu głośnomówiącego. Delikwent schował urządzenie do kieszeni marynarki, zapłacił za resztę zakupów i próbował wyjść z marketu. Zabezpieczenie zawyło, a złodzieja otoczyli ochroniarze.
I teraz najlepsze. Złodziej zaczął machać rękami, wygrażać ochroniarzom, że nie wiedzą z kim zadzierają. “Wszystkich was zwolnię, mnie chroni immunitet!” — wywrzeszczał policjantom, którzy przyjechali do sklepu.
— Mundurowi sprawdzili papiery faceta. Nazywał się Jan Krawczyk i coś mi się Tomek zdaje, że to pan senator Jan Krawczyk. Petarda, nie? — asystent posła rozparł się w fotelu i z uśmieszkiem w stylu Bruce’a Willisa czekał na reakcję dziennikarza.
Tomasz z wrażenia niemal zakrztusił się kawą, którą poczęstował go asystent. Siedzieli w biurze poselskim w kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu w Lublinie, sto metrów od placu Litewskiego.
— Niezłe, naprawdę niezłe — przyznał dziennikarz. — Dzięki wielkie za pamięć, no i nikomu więcej tego nie dasz, okej? — upewnił się.
— Okej, nikomu więcej. Tylko wiesz, dopytaj czy to na bank ten Krawczyk — stwierdził asystent. Dziennikarz kiwnął głową, podziękował za kawę i zbiegł po drewnianych schodach na ulicę.
Zegar na Poczcie Głównej wskazywał kwadrans po godzinie 13. Tomasz zapiął wojskową kurtkę (oryginalna M65 ściągnięta ze Stanów) i wymijając przechodniów ruszył w stronę redakcji. Prawie trzy lata pracy w “Nowym Czasie” nauczyły go, że tak dobrego tematu nie utrzyma długo na wyłączność. Nie chodziło tylko o długi język asystenta posła. O sprawie polityka złodziejaszka na pewno wiedziało już wiele osób. Wśród nich znajdzie się ktoś chętny, żeby zaskarbić sobie życzliwość pismaków sprzedając im pikantną informację.
Trzeba kuć żelazo, to znaczy senatora, póki gorący. Papierowe wydanie tygodnika wychodziło w poniedziałek, był piątek, czasu pozostało niewiele. Tekst powinien zawisnąć na stronie “Czasu” najpóźniej w niedzielę wieczorem.
Tomek najpierw zadzwonił do biura prasowego hipermarketu. Bez niespodzianek. Zgodnie z odwieczną tradycją wszystkich korpo rzeczników, kazali napisać maila z pytaniem, pewnie odpowiedzą za trzy dni. Potem telefon do stołecznej policji. W słuchawce znowu “prosimy o maila”. I miła niespodzianka — choć to piątek, odpisali tego samego dnia, tuż przed 16.
Tomek czytał wiadomość i czuł, jak rozpiera go entuzjazm.
Policja dostała zgłoszenie o kradzieży zestawu głośnomówiącego, a zatrzymany mężczyzna rzeczywiście powoływał się na swoje wpływy i immunitet. Jednak z uwagi na dobro śledztwa, policja nie mogła podać nazwiska zatrzymanego ani innych szczegółów interwencji.
Dziennikarz ponownie chwycił za telefon. Chwilę pomęczył dziewczynę z policyjnego biura prasowego, ale nic z niej nie wyciągnął. Należało sięgnąć po wunderwaffe.
Tomek obrabiał działkę policyjno-sądową i miał wśród policjantów kilku ucholi. Nie eksploatował ich wypytując o głupstwa, wolał poczekać na dobry temat. Taki jak ten z senatorem Krawczykiem.
— Nic ci nie obiecuję, ale za chwilę zapytam znajomka z głównej — oznajmił jeden z naczelników z miejskiej komendy policji.
Tomek zabrał się za wypełnienie redakcyjnych obowiązków. Szybko wklepał do edytora tekstu relację z rozpoczęcia procesu faceta, który po pijaku zarąbał siekierą szwagra. Wrzucił artykuł na stronę tygodnika i miał już spokój z redaktorem online. Wrócił do zbierania informacji o senatorze Janie Krawczyku.
Zacna postać: opozycjonista z czasów PRL, centrowy polityk, autorytet spoza plemiennej wojny polsko-polskiej. No proszę, a połakomił się na kawałek plastiku. “Może przynajmniej był to zestaw do iPhona” — pomyślał dziennikarz.
Naczelnik z komendy policji zadzwonił tuż przed godziną 18.
Tomek właśnie zrobił sobie przerwę od klikania w klawiaturę. Obrócił się na fotelu tyłem do komputera i patrzył na wiszący na ścianie wielki ekran telewizora. A dokładnie na opaloną twarz Andrzeja Borawskiego, nowego prezydenta Polski, który ze skupieniem i życzliwością rozmawiał z mieszkańcami jakiegoś miasteczka na Podlasiu.
Borawski zachowywał się tak, jakby ciągle prowadził kampanię wyborczą, choć od wyborów minęły już trzy miesiące. Polacy to uwielbiali. Słupki popularności polityka sięgały, rzecz niebywała, niemal 60 procent.
Prezydent miał 50 lat, ale wyglądał na przynajmniej 10 mniej. Biegał, żeglował, jeździł na rowerze. Świetnie wypadał w telewizji i na wiecach. Szczupły, w jasnym garniturze i bez krawata. W polityce pojawił się niespodziewanie. Uwiódł większość wyborców i został głową państwa.
Tomek nie głosował na Borawskiego. Prawdę mówiąc nie głosował na nikogo. Międzypartyjna łomotanina śmiertelnie go nudziła. Oczywiście nie mógł tego głośno powiedzieć w towarzystwie rozpolitykowanych koleżanek i kolegów z redakcji “Nowego Czasu”.
Dźwięk w telewizorze był wyłączony, jednak pasek na dole ekranu serwował wyciąg z przemówienia głowy państwa.
“Prezydent: stoimy przed historycznym wyzwaniem. Stawką jest bezpieczeństwo naszej ojczyzny”.
No tak, temat, który ostatnio rozpalał opinię publiczną. Czy pozwolić Amerykanom na wybudowanie w Polsce wielkiej bazy wojskowej z czołgami, samolotami, a może nawet z bronią jądrową przeniesioną z Niemiec?
Andrzej Borawski rzucił pomysł zaciśnięcia sojuszu z mocarstwem zza oceanu, już po rozpakowaniu maneli w Pałacu Prezydenckim, a na chwilę przed wizytą prezydenta USA w Warszawie. Niespodziewanie, bo podczas kampanii wyborczej mówił na ten temat to, co każdy poważny kandydat po 1989 roku. Okrągłe formuły, żadnych konkretów czy nowości.
Borawski tłumaczył, że przyszedł czas odważnych decyzji, bo dramatycznie zmieniła się sytuacja międzynarodowa Polski. Już po zwycięskich dla niego wyborach, Białoruś podpisała nowy sojusz wojskowy z Moskwą. Dzięki niemu rosyjscy żołnierze na dobre rozgościli się tuż przy polskiej granicy.
Pomysł prezydenta miał być kontrą i rzeczywiście zadziałał na Rosjan jak grupa feministek na uczestników marszu narodowców. Kreml grzmiał o niebywałej prowokacji, największym kryzysie w Europie od czasu upadku ZSRR, a minister spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej pozwolił sobie nawet na aluzję do “nieprzytomnej jazdy po pijaku”.
“Wielki świat panie” — pomyślał dziennikarz. Od rozważań o meandrach geopolityki oderwał go dźwięk telefonu wibrującego na biurku. Naczelnik.
— Faktycznie, facet o którego pytałeś nazywa się Jan Krawczyk i rzeczywiście krzyczał coś, że zwolni naszych chłopaków — powiedział policjant.
— Zajebiście.
— Może i zajebiście, ale kolega nic więcej nie mógł ustalić — dokończył policjant.
Tomek podziękował naczelnikowi, zapewnił, że jak zawsze rozmawiali anonimowo i rozłączył się. Sprawa wyglądała na oczywistą. Miał potwierdzenie z kilku źródeł, mógł spokojnie dzwonić do pana senatora.
“Coś ciekawego się dzieje?” — odpisał redakcyjny kolega od polityki, którego Tomek poprosił SMS-em o numer telefonu Krawczyka.
“Trudno powiedzieć, sprawdzam jeszcze” — odpisał Walz, żeby nie skłamać i prawdy nie powiedzieć. Nie miał ochoty dzielić się z nikim majaczącym na horyzoncie sukcesem.
Pięć telefonów i cisza. Senator nie odbierał. Tomek napisał wiadomość z prośbą o pilny kontakt. Potem kolejną. I nadal brak odzewu.
“Co się dziwisz człowiekowi, ma przerąbane” — pomyślał Tomasz. Wysłał trzeciego SMS-a, dla spokoju sumienia, i zabrał się za pisanie. Po niespełna 30 minutach tekst był z grubsza gotowy.
“Nowy Czas” jechał do drukarni w niedziele o 15. Walz miał więc jeszcze całą sobotę, żeby dopieścić artykuł i dopaść polityka. A jak konkurencja będzie szybsza? Tego Tomek nie chciał. Utracona wyłączność na taki temat boleśnie zabolałaby każdego dziennikarza z minimum ambicji.
Nawet jeśli była to wyłączność iluzoryczna, bo przecież w pięć minut po wrzuceniu artykułu do sieci skopiują go wszystkie duże portale. Co z tego, że łaskawie powołają się na prowincjonalny “Nowy Czas”.
Dziennikarz założył kurtkę i wyłączył laptopa. Podszedł do dziewczyny, która w tym tygodniu była wydawcą.
— Trzymaj miejsce, najpóźniej w sobotę wieczorem dam ci granat — uśmiechnął się.
— Coś lepszego od szwagra zwyrodnialca?
— Zdecydowanie. Chodź na korytarz.
Tomek opowiadał historię senatora, a redaktor słuchała i kiwała głową. Umówili się, że po rozmowie z Krawczykiem dziennikarz natychmiast do niej zadzwoni.
Telefon Tomka rozgrzał się w sobotę do czerwoności, ale senator nie odbierał i nie oddzwaniał. Dziennikarz nie chciał zbyt wcześnie pytać innych polityków o komentarz, bo wtedy miał jak w banku, że wieść o złodziejaszku rozejdzie się z szybkością japońskiego pociągu.
Zegarek pokazał 18.30. Dobra, zrobił co mógł. Tomasz otworzył redakcyjnego maila, wpisał adres redaktorki i dołączył artykuł o Krawczyku. Kliknął “wyślij”.
Redakcyjna koleżanka miała wątpliwości.
— Czekać? Na co, aż napiszą o tym na Onecie? Dodałem, że nie odbierał telefonu i nie odpisał na wielokrotną prośbę o kontakt. Mam pójść do złodzieja na kolanach? — rzucił Tomek.
Ostatnie słowo zawsze miał naczelny, jednak od tygodnia był na urlopie, pewnie swoim zwyczajem wspinał się w Tatrach. Ludojad nie odbierał telefonów na wolnym i nikt nie chciał ryzykować jego gniewu. Wracał dopiero w poniedziałek. Redaktorka kręciła nosem, ale Tomek ją ostatecznie przekonał.
Ustalili, że artykuł wrzucą na portal w poniedziałek rano, bo może senator zadzwoni jeszcze w niedzielę wieczorem.
Swojego daru przekonywania Tomasz Walz pożałował już dwa dni później.
Oświadczenie senatora Jana Krawczyka trafiło do redakcji w poniedziałek przed południem. Polityk tłumaczył, że nie mógł nic ukraść bo był na Ukrainie. Telefonów od dziennikarza nie odbierał, bo aparat, na który wydzwaniał Walz został w Polsce.
“Nie mam nic wspólnego z wydarzeniem do jakiego doszło w warszawskim hipermarkecie. Być może nastąpiła zbieżność nazwisk” — napisał senator.
Tomek najpierw zobaczył, że jego tekst o kradzieży wyparował z witryny tygodnika. Potem — nim zdążył zadzwonić do redakcji — dostał SMS-a od naczelnego: “Natychmiast widzę cię w firmie”.
Dreszcz przebiegł po plecach dziennikarza. O co chodzi? Tomek zaczął przeglądać portale. Oświadczenie senatora znalazł już na pierwszym serwisie.
“Senator Krawczyk dementuje zarzuty. “Nie jestem złodziejem” — głosił tytuł.
Krew odpłynęła Tomkowi z głowy. Dziennikarz zmusił się do przeczytania artykułu. Oświadczenie było krótkie i treściwe. Fakty niezbite. Na zdjęciu senator stał pod pomnikiem Mickiewicza we Lwowie. Z ostatniego akapitu dziennikarz dowiedział się, że złodziej nazywał się tak samo, jak polityk. Był dyrektorem przedsiębiorstwa komunalnego z jakiejś podwarszawskiej gminy. Coś mu strzeliło do głowy i groźby rzucone policjantom połączył z bredniami o immunitecie. I to wszystko.
Teraz czekało Tomka spotkanie z naczelnym. Jak nic popłynie krew.
Siedziba tygodnika święciła w poniedziałkowe południe pustkami. Dziennikarze schodzili się później, o ile nie mieli wolnego po pracowitym weekendzie. “Przynajmniej tyle, nie będziesz świecił oczami” — pomyślał Tomek otwierając drzwi z tabliczką “Nowy Czas — redakcja i biuro reklamy”.
— O jesteś Tomek, szef chce z tobą gadać — powiedziała pani Ania. Dziennikarz miał pewność, że w spojrzeniu sekretarki litość mieszała się z zażenowaniem.
Mężczyzna wszedł do gabinetu szefa. Czuł się jak więzień obozu koncentracyjnego wezwany do komendanta.
— Wystarczy zostawić was na tydzień i kurwa już jesteście jak dzieci z brzytwą — warknął na przywitanie naczelny Kacper Minkle.
Dziennikarz usiadł na krześle, a szef kazał mu opowiedzieć, jak doszło do publikacji “tego psiego gówna”. Redaktor wysłuchał historii, a potem zażądał nazwisk informatorów. Tomek je podał.
— Dałem się ponieść emocjom, nie chciałem wypuścić z rąk świetnego tematu — zakończył dziennikarz.
— Jakiego tematu chłopie, jakiego tematu? Nie ma żadnego tematu — siwe, ostrzyżone na jeża włosy kontrastowały z nagle zaczerwienioną twarzą szefa “Nowego Czasu”.
Ludojad najwyraźniej nie dopadł jeszcze redaktorki wydania, więc cała nawałnica spadła na głowę autora tekstu.
— Mam do wyboru dwie opcje — kontynuował Minkle. — Najchętniej bym wybrał pierwszą. Wiesz jaką. Pakujesz się i już cię kurwa nie ma w redakcji.
Do gabinetu zajrzała pani Ania. Spojrzała na szefa i zawahała się. Minkle machnął ręką na zachętę.
— Szefie, dzwoni senator Krawczyk, mam przełączyć?
Minkle głośno wypuścił powietrze z ust, ale tym razem, o dziwo, nie rzucił wiązanką przekleństw. Wyjął z paczki papierosa, obrócił w palcach, a potem go schował.
— Powiedz, że mam spotkanie, niech zostawi telefon, oddzwonię — powiedział dziwnie zmienionym głosem i sekretarka zniknęła za zamkniętymi drzwiami.
Naczelny podrapał się po głowie, chwilę milczał patrząc na gazetę na biurku. Tomek nie miał ochoty pytać o drugą opcję rozważaną przez szefa. Z rezygnacją czekał na wyrok i egzekucję.
— Spadaj, nie chcę na ciebie patrzeć. Jeszcze nie skończyliśmy, to nie ujdzie ci na sucho — rzucił Minkle pokazują głową na drzwi.
Tomek wyszedł z gabinetu naczelnego ze spuszczoną głową. Czuł się zdruzgotany choć nie mógł przypuszczać, że to dopiero rozgrzewka przed mordobiciem, które szykuje mu perfidny los.
Nie tylko dziennikarz miał za sobą trudną rozmowę. Kilka dni wcześniej, w gmachu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie, oficer Anna Gazka straciła zaufanie do swoich szefów.
2
Porucznik Anna Gazka stanęła przed drzwiami gabinetu zastępcy szefa ABW. Wysoka i blada brunetka, specjalistka od wykrywania zagrożeń płynących z Rosji, westchnęła. Nie spodziewała się niczego dobrego po tym spotkaniu.
Przede wszystkim oficer nie miała czystego sumienia. Kilkanaście dni temu rozmawiała z “panem X”, bo tak nazwała w myślach mężczyznę, który przekaz jej zdumiewającą informacje. Gazka powinna natychmiast napisać raport na ten temat dla przełożonych. Nie zrobiła tego. Czy szefowie już wiedzieli o tak ciężkim naruszeniu podstawowych zasad działania kontrwywiadu? Za chwilę się przekona. Porucznik odetchnęła głęboko i nacisnęła klamkę.
— Szef czeka — sekretarka wskazała jej uchylone drzwi w bocznej ścianie.
— Usiądź — powiedział pułkownik Jan Mączka nie odrywając wzroku od dokumentu trzymanego w dłoni. Minutę później położył kartkę na biurku i podpisał srebrnym wiecznym piórem wyjętym ze stojaka. Wszyscy wiedzieli, że to prezent od szefa rumuńskiego kontrwywiadu.
Mączka, trzeci zastępca szefa ABW, nie słynął z ogłady. Nie miał też w zwyczaju zapraszać podwładnych na sympatyczne pogawędki. Co innego jeśli gościł u niego przełożony, wpływowy polityk z rządzącej frakcji lub wysłannik z Pałacu Prezydenckiego. Ooo, wtedy nie było milszego człowieka. Do serca przyłóż od samego rana. Zapach wazeliny unosił się wówczas w całym budynku przy Rakowieckiej.
— Jestem w centrali od niedawna, a już słyszałem o was bardzo dużo i bardzo dobrego — mężczyzna zdjął okulary, splótł dłonie na biurku i spojrzał badawczo na Gazkę. Z wydatnym brzuchem i podwójnym podbródkiem przypominał szefa wodociągów z powiatowego miasteczka.
Gazka skinęła nieznacznie głową.
— Zapoznałem się z przebiegiem waszej kariery, robi wrażenie. Potrzebujemy więcej takich oficerów.
„Źle, zaczęło się źle” — pomyślała porucznik. Czego od niej chciał?
— Dziękuję panie pułkowniku — powiedziała na głos.
Mączka przywołał na usta uśmiech. Do centrali ABW przeszedł z delegatury w Białymstoku, a karierę w służbach zaczynał w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. Na stołek w stolicy wskoczył po wyborach prezydenckich. Mówiąc wprost, uchodził za człowieka prezydenta Borawskiego. Dobrze się znali, na długo przed wyborami jeździł z przyszłą głową państwa na ryby i grzyby na Mazury. Pułkownik lubił o tym opowiadać.
— Czego się napijesz? — zapytał Mączka. Gazka podziękowała.
Zastępca szefa ABW wstał od biurka i podszedł do okna. Poprawił przekrzywione rolety i odwrócił się do oficer.
— Kierujesz trzyosobowym zespołem wyznaczonym do sprawdzenia potencjalnych, niewłaściwych kontaktów naszych polityków ze środowiskami i osobami podejrzewanymi o związki z zagranicznymi wywiadami — raczej stwierdził niż zapytał. Gazka przytaknęła, a Mączka kontynuował.
— Mówiąc wprost, badacie czy piją wódkę i robią geszefty z naszymi wrogami ze wschodu.
— Można tak powiedzieć panie pułkowniku.
Mączka kiwnął głową i wrócił za biurko. Otworzył szufladę i wyjął z niej cienką teczkę.
— Tutaj mam pierwsze raporty. Przejrzałem je, dobra robota, bardzo dobra. Jak zaawansowane są dalsze prace?
— Jutro powinnam mieć gotowy trzeci — odparła oficer.
Mączka położył dłonie na teczce.
— Świetnie, proszę go przekazać naczelnikowi Taczkowskiemu. I na tym zamykamy działanie zespołu — oświadczył.
Gazka drgnęła. Tego się nie spodziewała. Nie na samym początku pracy jej ekipy.
Zastępca szefa ABW nie musiał być wytrawnym specjalistą od czytania mowy ciała żeby zauważyć reakcję podwładnej. Zresztą z pewnością ją przewidział. Uśmiechnął się i powiedział ciepło:
— Wykonaliście świetną robotę. Jeszcze raz dziękuję. Osobiście zawnioskuję o przyznanie premii całemu zespołowi.
Wziął w grube palce okulary i obracał nimi wpatrując się w kobietę.
— Należą się pani wyjaśnienia skąd ta decyzja — stwierdził Mączka. Kontynuował z mdlącą życzliwością w głosie: — Zespół kończy pracę, bo przyjęliśmy nowe zasady. Koniec z działaniami, które choć z daleka przypominają zbieranie haków na polityków.
— Panie pułkowniku, skąd…
Mączka uniósł dłoń w której wciąż trzymał okulary, drugi podbródek mu zafalował.
— Niech pani nie bierze tego do siebie, to nie jest zarzut. Wprowadzamy nową jakość, nie chcemy nawet cienia podejrzeń, że gromadzimy w szafach materiały na premiera, ministra czy bóg wie kogo jeszcze.
Anna Gazka głęboko westchnęła. Kurwa, kolejna dobra zmiana. Ilu już przeżyła takich reformatorów? Każdy nowy szef miał pomysł na lepsze działania. Jeden przebąkiwał nawet o transparentności. Przejrzystość w tajnych służbach…
— Chciałbym, żebyśmy mieli jasność — głos zastępcy szefa ABW stwardniał. Spojrzenie również. Mączka pewnie trenował to długimi godzinami przed lustrem. Na oficer nie zrobił wrażenia, bo Gazka skupiła się na rozładowaniu gorącej kuli wściekłości, która rosła jej w brzuchu.
— Kończymy operację. Materiały trafią do archiwum jeszcze dzisiaj — oświadczył zastępca szefa ABW. — Wszystko, co zebraliście i ustaliliście idzie do sejfu. I mam tu na myśli wszystko. Pani i pozostali oficerowie zachowujecie dla siebie całą zdobytą wiedzę.
Gazka próbowała okiełznać emocje i rozszyfrować, co tak naprawdę chce jej powiedzieć zastępca szefa ABW. W głowie oficer rozwyły się syreny alarmowe.
Do Agencji przyszli nowi szefowie, zmienili kurs, oczywiście po konsultacji z politykami, a teraz fala zmian dotarła do niej. Nagły powrót do wartości i humanizacja służb? Bzdura. Kobieta nie wierzyła w takie rzeczy. W słowach przełożonego kryła się groźba. Masz milczeć, koniec kropka.
Taaa, na pewno nic tu nie śmierdzi.
Komu nadepnęła na odcisk?
Gazka przerzuciła w myślach zawartość dotychczasowych raportów i zdobytą wiedzę operacyjną. Owszem, znaleźli ciekawe wątki, być może do pociągnięcia. Jednak póki co z szafy nie wypadł żaden trup.
Zmianę mógł przynieść wątek podrzucony przez „pana X”. Mężczyzna opowiedział jej o firmie zwanej Red Lion. Pracownicy tej izraelskiej prywatnej agencji wywiadowczej przylecieli niedawno do Polski. Najwyraźniej dostali robotę nad Wisłą. Od kogo? Tego jej nie powiedział. Sprawdziła, że na liście najlepszych klientów Red Lion byli rosyjscy oligarchowie wysługujący się Kremlowi.
Niepokojąca myśl rozbłysła w głowie oficer. Czy polska trasa koncertowa prywatnej agencji wywiadowczej ma związek z zawieszeniem pracy jej zespołu? Czy ktoś chce ją powstrzymać przed dalszym szperaniem?
Mączka ponownie obrócił okulary w palcach.
— Pani porucznik osobiście odpowiada za to, żeby zawartość tych raportów nie trafiła do prasy lub osób spoza tego gabinetu — powiedział pierwszy raz używając jej stopnia oficerskiego. I dodał lodowatym tonem: — W razie przecieku wyciągniemy konsekwencje służbowe. Proszę nie mieć wątpliwości, bardzo surowe konsekwencje. Czy to jest jasne pani porucznik?
Anna Gazka pokiwała głową. Mączka uśmiechnął się. Takie skrzywienie ust też musiał długo trenować.
— Uprzedzę pani pytanie — powiedział. Odłożył okulary i sięgnął po dokument, który przeglądał przed wejściem Gazki. Podał go oficer.
— To rozkaz dotyczący naszej rozmowy — stwierdził. Wstał zaskakująco dziarsko jak na swoją nadwagę. — Dziękuję za poświęcony czas, pani porucznik.
Gazka przeczytała krótki tekst podpisany przez szefa Agencji, a potem złożyła kartkę na pół. Podniosła się z krzesła, była przynajmniej dwie głowy wyższa od Mączki i zrobiła krok w stronę wyjścia. Słowa pułkownika zatrzymały ją nim zdążyła wejść na wykładzinę pokrywającą podłogę między biurkiem a drzwiami.
— Niech pani pamięta o ważnych osobach, którym zależy na reputacji. Nikt nie chce przecież usłyszeć o sobie, że jest ruskim agentem, prawda? Na pewno nie w Polsce — Mączka uśmiechnął się niemal ciepło. — Apeluję do pani inteligencji emocjonalnej. Zresztą na pewno pani rozumie, że odpowiednia postawa moralna jest bardzo ważne dla przyszłej kariery każdego oficera.
Gazka wyszła z gabinetu zastępcy szefa ABW. Na korytarzu było pusto. Oparła głowę o ścianę.
Poświęciła tej służbie wszystko: najlepszy czas swojego 37-letniego życia, małżeństwo z człowiekiem, którego kiedyś kochała, lojalność, energię. W zamian znosiła kolejne upokorzenia, kompromisy i brudne układy nie mające nic wspólnego z walką o większe dobro. Czasem miała wrażenie, że widzi wokół siebie tylko małych ludzi robiących małe interesy, podłych, skorumpowanych, gotowych zdradzić za garść miedziaków.
„I co z tym teraz zrobisz Anno? Przecież tym razem nie dasz sobie zakneblować ust, nie?” — pomyślała porucznik prostując się i poprawiając kołnierzyk białej koszuli.
3
Tomek Walz czuł się jak psiak ze schroniska z najbardziej niechcianymi i zmaltretowanymi zwierzakami. Takimi, które starzeją się latami czekając na nowy dom.
Po rozmowie z naczelnym dziennikarz spisał przeprosiny, które od razu trafiły na stronę “Nowego Czasu”. Potem zamknął laptopa i wyszedł z redakcji. Nie miał ochoty na spotkanie z kolegami i koleżankami, którzy powoli spływali do firmy. Nie chciał znosić ich spojrzeń — paskudnego koktajlu składającego się w jednej części ze współczucia, a w trzech z ulgi.
Tomasz nie miał do nich pretensji. Nikt nie lubił trafić na celownik Ludojada. Skoro świat jest niedoskonały, to lepiej przecież żeby bliźniemu powinęła się noga, a nie mnie, prawda?
Dziennikarz szedł ulicą Narutowicza zanurzony w myślach i emocjach. Fakt, że popełnił tak głupi, żenujący błąd, palił go żywym ogniem. Wystawił się na pośmiewisko i to była dla niego gorsza tortura niż myśl o karach, które szykował mu redaktor naczelny. Tomek marzył o wspaniałej karierze najlepszego z najlepszych dziennikarzy, a okazał się zwykłym pajacem.
Mężczyzna zagryzł wargę, niemal do krwi. Dotarł do kamienicy, w której mieszkał. Przekręcił klucz w drzwiach i wszedł do mieszkania.
W lodówce kryło się tekturowe pudełko z resztkami wczorajszej pizzy. Zjadliwa, niezjadliwa, Tomasz wrzucił ją do mikrofali. Po rozstaniu z Kaśką postanowił, że zrobi kurs gotowania. Więcej, nie będzie zwykłym odtwórcą przepisów znalezionych w sieci, tylko szefem, który tworzy autorskie dania.
Piękne postanowienie. Tymczasem ile razy w ubiegłym tygodniu jadł żarcie na wynos?
Tak chłopie, najpierw naucz się robić to, za co ci płacą. Czyli pisać rzetelne artykuły.
Tomek mieszkał w nieco większej kawalerce, którą odziedziczył po babci. Kamienica przy ulicy Narutowicza, ścisłe centrum. Salon plus spora kuchnia i łazienka. Żadnych luksusów, ale jemu na razie wystarczało.
Dzwonek w mikrofali zabrzęczał i po chwili dziennikarz siedział na kanapie z podgrzanym kawałkiem placka w dłoni. Włączył telewizor i zaczął skakać po kanałach. Omijał programy informacyjne, nie miał ochoty zobaczyć senatora Krawczyka lamentującego nad upadkiem etyki i rzemiosła dziennikarskiego. Trafił na transmisję z rozgrywek w pokera i tak zostawił.
Piętnaście minut później zorientował się, że po pizzy nie ma śladu, a on wciąż nie wie, jakie reguły rządzą światem holdem pokera. Patrzył bezmyślnie na facetów w okularach przeciwsłonecznych, którzy blefowali, podbijali stawkę i sprawdzali karty przeciwników.
Trzeba chwycić tego byka za rogi, jak to mówili w pewnej reklamie środków na erekcję. Tomek westchnął i odpalił laptopa.
Darował sobie przeglądanie mediów społecznościowych. Zaglądanie do jamy pełnej frustratów i hejterów nawet w normalnych warunkach było dla niego trudnym zadaniem. Na pierwszy ogień wziął główne portale.
O dziwo, świat nie żył blamażem Tomasza Walza, redaktora z “Nowego Czasu” w Lublinie. Owszem, tu i ówdzie wisiała wzmianka o aferze z senatorem. Jednak w żadnym wypadku nie był to temat dnia. Ot, ciekawostka. Opinię publiczną — przynajmniej ten jej fragment, który potrafił oderwać uwagę od nowych cycków serialowej gwiazdki — rozpalała dyskusja o Amerykańskich wojakach nad Wisłą. Politycy rządowi i opozycyjni przekrzykiwali się, a prezydent z marsową miną rozważał wszystkie “za” i “przeciw”.
Dziennikarz poczuł niemal ulgę czytając teksty o senatorze. Krawczyk był bardzo oględny. Dementował informacje “Czasu”, jednak darował sobie moralizatorskie tyrady. Nie było nic o nagonce, nierzetelności i sponsorowanych atakach określonych sił.
Może Jan Krawczyk rzeczywiście zasłużył na opinię człowieka wyważonego? Ostatniego szanowanego polityka wśród zgrai wrzeszczących histeryków z plemion walczących maczugami o władzę. Tym bardziej nie zasłużył na kopniaka, który Tomek wymierzył mu w sam środek tyłka.
Dziennikarz czekał na telefony z innych redakcji, jednak nikt do niego nie zadzwonił. Nie miał również pytań o “kradzież” na skrzynce pocztowej i w wiadomościach na messengerze. Marna pociecha, miecz Ludojada wciąż wisiał nad karkiem Walza, a internet nigdy nie przebaczał i nie zapominał. Była zbrodnia, będzie kara i brak przedawnienia.
Ciche piknięcie oznajmiło, że do skrzynki wpadł nowy list. Tomek wyznawał teorię, że każdy człowiek tylko raz lub dwa razy w życiu dostaje ważnego maila lub SMS-a. Naprawdę ważnego. “Jestem w ciąży” lub coś w tym stylu.
Teraz miał przed oczami taką wiadomość.
Nie, nie chodziło o mniej lub bardziej wyczekiwanego potomka. Tomek pędził żywot kawalera bez skłonności do przygód, więc taka niespodzianka nie wchodziła w grę.
Mail zawierał trzy zdania.
Trzy zdania, które wkrótce wywrócą życie Tomasza Walza.
Dziennikarz kilka razy odczytał krótką wiadomość. Czy z nieba, a raczej ze światłowodowego kabla, spłynęła mu okazja na odwrócenie złej passy? Może dostał drabinę i wygrzebie się z szamba w które skoczył.
“Panie redaktorze, proszę o spotkanie. Mam informacje niezwykłej wagi, które na pewno pana zainteresują. Szukam odważnego dziennikarza, który nie boi się pisać o politykach z pierwszych stron gazet — proszę odpisać jeśli jest pan zainteresowany, ustalimy szczegóły spotkania.”
Mail był anonimowy. Tomasz jeszcze raz spojrzał na adres nadawcy. Whistleblower1111@gmail.com. No jasne, sygnalizator. Odważny człowiek z potężnej korporacji lub urzędu, który zdradza tajemnice swojej firmy. Zdradza je w interesie dobra wspólnego, bo zauważył, że jego szefowie robią coś paskudnego.
Wyobraźnia ochoczo podsunęła dziennikarzowi wizerunek słynnego demaskatora, Edwarda Snowdena, który wywlókł na światło dzienne sekrety amerykańskich służb.
„Litości, chłopie, co ty sobie wmawiasz” pomyślał Tomek.
Dziennikarz poczuł ukłucie zwątpienia. Pewnie maila napisał jakiś wariat, może to pokłosie afery z senatorem. Mimo wszystko wpisał odpowiedź i kliknął “wyślij”.
Bo oczywiście był zainteresowany tematem, który pozwoli mu zmyć z siebie szlam porażki.
Dziesięć sekund później odpowiedź dziennikarza wyświetliła się na ekranie telefonu trzymanego przez porucznik Annę Gazkę. Kobieta uśmiechnęła się. Pora przygotować nową tożsamość na użytek spotkania z redaktorem.
4
Andrzej Borawski, prezydent RP, siedział z nogą założoną na nogę i słuchał uważnie mężczyzny, który tłumaczył mu zawiłości geopolityki. Rozmawiali w prezydenckim gabinecie. Doktor Paweł Kawka, może 40 letni, gładko ogolony blondyn ubrany niczym stereotypowy profesor z Oxfordu, miał dar zajmującego opowiadania. Był ostatnim specjalistą, którego chciał wysłuchać prezydent przed podjęciem decyzji. Decyzji, która miała wynieść Borawskiego do rangi męża stanu, kogoś na kształt marszałka Piłsudskiego lub zapewnić mu wieczną niesławę i zagrozić bezpieczeństwu państwa.
Polityk nie zauważył, jak minęło niemal pół godziny wypełnione opowieściami o starciach potęg lądowych i morskich, łańcuchach dostaw i zmianach ogarniających cały świat.
— Jednym słowem panie prezydencie, bo mógłbym tak gadać do rana, nie zazdroszczę decyzji, która leży w pana rękach — zakończył doktor Piotr Kawka.
Borawski przywołał na usta firmowy, czarujący uśmiech. Spojrzał na swoje dłonie i westchnął.
— Nikt nie obiecywał, że będzie lekko i przyjemnie — rzucił swobodnie.
— Tylko krew, znój, łzy i pot — pokiwał głową ekspert.
Jednak prezydent potrzebował, zamiast historycznych słów Winstona Churchilla, wskazówki, co robić. Wybrać A, B, a może C. Postawić na tradycyjnego sojusznika zza Atlantyku, czy odważnie szukać innych opcji. Związać się z Niemcami, a może przejść do obozu chińskiego smoka.
— To wszystko, co przed chwilą zasygnalizowałem, znajdzie pan uporządkowane i poparte liczbami w tym raporcie — powiedział Piotr Kawka. Wyjął z walizki plastikową teczkę i podał Borawskiemu. — Mam nadzieję, że taka solidna pigułka wiedzy pomoże panu w podjęciu optymalnej decyzji.
Borawski podziękował. Wziął teczkę w dłoń, raport ważył swoje. Prezydent nie lubił czytać i nie robił tego jeśli nie musiał. Zamiast przedzierania się przez kolejne strony wolał zgrabny skrót — ot taki, który można zmieścić na jednej stronie PDF. Po co komu więcej?
Nawet najbardziej skomplikowane zagadnienie można ująć w kilku zdaniach. Taka była wiara i praktyka prezydenta Borawskiego.
— A jednym zdaniem panie doktorze. Co mi pan rekomenduje? Załóżmy, że nie jestem tym kim jestem, tylko kolegą, a rozmawiamy w pubie przy piwie. Trzecim, a nie pierwszym — błysnął uśmiechem Brada Pitta z najlepszego okresu aktora.
Kawka złożył dłonie jak do modlitwy.
— Zastawił pan na mnie pułapkę, panie prezydencie!
Zaśmiali się obaj. Jednak Andrzej Borawski nic nie powiedział, wpatrywał się w gościa i czekał. Dał do zrozumienia, że naprawdę chce odpowiedzi. Ekspert myślał przez chwilę, najwyraźniej układał w głowie słowa.
— Jesteśmy kolegami, którzy niezobowiązująco politykują w piątkowy wieczór?
— Dokładnie tak.
Piotr Kawka odkaszlnął i powiedział:
— Amerykanie.
— Amerykanie — pokiwał głową Borawski. Nie spodziewał się innej odpowiedzi. Więcej, właśnie na taką wskazówkę liczył. Sympatyczny naukowiec powiedział to, co chciał potwierdził, to do czego polityk był już przekonany.
— Dam trzy argumenty. Stany wciąż są największą potęgą na świecie, nieco obolałą i z nadszarpniętą reputacją, ale potęgą. Bokserem wagi ciężkiej, który dostał prostym i zachwiał się na nogach. Chiny nadal nie mają z nimi szansy w gorącej, kinetycznej wojnie, czołgi przeciwko czołgom.
Borawski pokiwał głową.
— Spójrzmy na sytuację Polski. Nasz kraj od zawsze jest w strefie zgniotu między Wschodem a Zachodem. Musimy sami zadbać o swoje bezpieczeństwo. Nie jesteśmy już dziećmi, pora zachowywać się jak dorośli, odpowiedzialni ludzie. Na szczęście nasze elity zaczynają rozumieć, że musimy budować własne zdolności militarne i polityczne. Jednocześnie potrzebujemy sojuszników, czyli państw, którym będzie się opłacało pomóc nam w wypadku konfliktu z Rosją. Tylko Amerykanie są w stanie to zrobić. Oczywiście w imię ochrony swoich interesów w tej części świata.
— I my musimy im pokazać, że wiemy, co im wypisać na rachunku — stwierdził prezydent.
— Właśnie tak — odparł z zapałem ekspert. — Muszą wiedzieć, że my wiemy, jak ważna jest Polska dla amerykańskich interesów w tej części świata. Nie przychodzimy jak żebrak z wyciągniętą miską po jałmużnę. O nie. Dlatego warto powiedzieć sprawdzam. Niech Amerykanie zadeklarują, co dla nas mają.
— Silna baza powiedzmy na Śląsku byłaby takim dowodem sojuszniczej gotowości — powiedział powoli Borawski.
— Tak. No i dzięki temu Amerykańscy żołnierze i ich sprzęt będą pod ręką w razie, dajmy na to, uderzenia Rosjan z Białorusi. Bliżej niż gdyby mieli jechać z Niemiec lub płynąć zza oceanu.
Borawski słuchał w zamyśleniu. Znał te argumenty, przemawiały do niego. Czuł, że zacieśnienie sojuszu z Amerykanami to najlepsze rozwiązanie z leżących na stole. Choć przecież o wiele bardziej wolał widzieć silną i nowoczesną polską armię, która jest w stanie samodzielnie spuścić manto Rosjanom w pierwszych dniach wojny.
Jednak na opracowanie strategii i dobranie do niej nowoczesnego sprzętu, trzeba było czasu. Tego brakowało. Mińsk zacieśnił współpracę wojskową z Moskwą. Wojska białoruskie, w praktyce niemal w całości finansowane przez Kreml, przeszły pod rozkazy rosyjskich generałów, we wschodniej części kraju pod Baranowiczami ruszyła budowa wielkiej bazy lotniczej. Armia Federacji Rosyjskiej miała teraz zaledwie 180 kilometrów do Warszawy. Pancerna pięść wisiała nad Polską.
Wydawało się, że Piotr Kawka, naukowiec żywcem wyjęty ze starego filmu z akcja osadzoną na znakomitej londyńskiej uczelni, czyta w myślach głowy państwa.
— Oczywiście nasza sytuacja byłaby inna, gdyby polska armia była w stanie samodzielnie odepchnąć inwazję, zatrzymać wroga na Bugu na tyle sprawnie, żeby szybkie rozmowy pokojowe stały się koniecznością — mówił z rosnącym zapałem geostrateg.
Prezydent pokiwał głową. Zgadzał się ze wszystkim. Był jednak pewien szkopuł. Ekspert mógł powiedzieć wszystko. Szczególnie w formule “rozmowa kumpli przy piwie”. Tymczasem on, Andrzej Borawski, działał w kontekście. Wiedział, co jest dobre dla Polski, ale przede wszystkim musiał odzyskać możliwość działania.
Teoretycznie był najważniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem w Polsce. Wybranym przez większość rodaków, namaszczonym przez Boga. W rzeczywistości Pałac Prezydencki okazał się złotą klatka. Czy na pewno złotą? Jego lokatorowi coraz częściej przypominał raczej boks wykonany z metalowych prętów.
Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że politycy są tylko agentami sił strukturalnych. Podczas kampanii wyborczej mogą obiecać wszystko. Szczerze, bez intencji oszukania wyborców. Jednak zwycięski polityk szybko przekonuje się, że może zrobić tylko to, na co pozwalają mu ciasne ramy funkcjonowania państwa. Tylko prawdziwi mężowie stanu potrafią zdziałać coś więcej.
Andrzej Borawski chciał zostać wybitnym przywódcą. Jednak ruchy krępowała mu dodatkowa para niewidzialnych kajdanek. Solidnych, z ukrytym ostrzem pociągniętym śmiertelną trucizną. Prezydent właśnie próbował je zrzucić. Zmierzyć się z własną przeszłością i potężnym przeciwnikiem. Borawski zmarszczył brwi.
Tym razem Piotr Kawka nie wyczuł, bo nie mógł wyczuć, co trapi prezydenta.
— Pozostaje jeszcze najbardziej drażliwy temat — stwierdził ekspert.
— Czyli panie doktorze?
— Broń jądrowa. Czy chcemy, żeby na terenie Polski znalazły się głowice jądrowe — powiedział Kawka i zamilkł. Wskazał na teczkę leżącą przed prezydentem.
— Tu opisałem wszystkie za i przeciw — powiedział. I dodał szybko: — Proszę pozwolić panie prezydencie, że w tej rozmowie dwóch kolegów przy piwie uniknę jednoznacznej odpowiedzi, czy taka broń masowego rażenia nad Wisłą jest zgodna z polską racją stanu.
Amerykańskie głowice nuklearne w Polsce. Tak, to spędzało sen z oczu Borawskiemu. Ruskie trolle strzelały w internecie stwierdzeniami, że “ten szaleniec niby prezydent sprowadzi śmierć na miliony Polaków”. Tak, instalacja broni “A” w Polsce oznaczała wściekłość Rosji, która zawsze czuła się zagrożona, nawet przy decyzjach o wiele mniejszego kalibru.
Mężczyźni gawędzili jeszcze przez chwilę na lżejsze tematy. Borawski po raz pierwszy rozmawiał z Piotrem Kawką i polubił go. Doktor miał wiedzę i urok osobisty, co u naukowców niezbyt często szło w parze. W dodatku jeśli czegoś nie wiedział, to mówił o tym wprost. Nie zmyślał i nie sztukował. Borawski musiał znać się na wszystkim, zatem taka szczerość robiła na nim wrażenie. No i obaj lubili filmy Tarantino.
— “Bękarty Wojny”, widziałem 6 razy — powiedział prezydent.
— “Kill Bill”, obie części obejrzane 10 razy — przelicytował Kawka.
Prezydent pomyślał, że takich właśnie ludzi potrzebował w swoim otoczeniu. Kompetentnych, a jednocześnie odbierających na tych samych falach, co polityk. Cóż, przyjdzie jeszcze czas, żeby przewietrzyć Pałac Prezydencki, pozbyć się miernot i szpiegów.
Kawka wyszedł, a Borawski poczuł, że musi się napić. Czegoś mocniejszego niż herbata, którą kilka dni temu dostał od dyplomaty z Cejlonu.
5
— Jest pan po obiedzie? — zapytał senator Jan Krawczyk. Świetna fryzura odejmowała mu dziesięć lat od peselu, a śnieżnobiały uśmiech kolejną dekadę. Wyglądał niemal na rówieśnika naczelnego “Nowego Czasu” choć Kacper Minkle mógłby być, na upartego, jego synem.
— Dziękuję panie senatorze, jadłem, ale kawy nie odmówię — odparł Minkle.
Krawczyk skinął głową i zamówił u młodej kelnerki cappuccino i espresso. Zrobił to z dużym wdziękiem, jak playboy w zaawansowanym wieku, a nie dawny działacz “Solidarności” i polski polityk.
— Jeszcze raz przepraszam za błąd mojej redakcji — powiedział szef “Nowego Czasu” i poprawił się na krześle. Czuł się jakby coś uwierało go w tyłek. I miał ochotę zapalić.
Polityk uśmiechnął się i skinął głową. Położył dłoń na blacie kawiarnianego stolika. O tej porze, zbliżało się południe, byli w kawiarnianym ogródku sami. Październikowe słońce zachęcało do spacerów, ale to miejsce na Dominikańskiej, bocznej uliczce odchodzącej od rynku Starego Miasta w Lublinie, było rzadko uczęszczane. I właśnie dlatego wybrał je na spotkanie naczelny “Nowego Czasu”.
— Takie rzeczy zdarzają się, to nieuniknione w pracy dziennikarskiej — powiedział Krawczyk. Kelnerka postawiła na stoliku filiżanki wypełnione aromatycznym płynem.
— Nie chcę robić za kombatanta ze styropianu, byli ludzie o niebo bardziej odważni i prześladowani przez komunę, ale jak się za peerelu dostało pałką po plecach i przesiedziało trochę w areszcie, to łatwiej znaleźć proporcje — kontynuował polityk. Minkle pokiwał głową.
— Sprawę uważam za zamkniętą — stwierdził Krawczyk. Chwilę milczał dla podkreślenia wagi słów. Potem dodał: — Nie zamierzam, broń boże, domagać się odszkodowania czy oficjalnych przeprosin. Cenię sobie wolność słowa z całym jego dobrodziejstwem. No i szkoda mi tej resztki życia na czołganie się po sądach.
— Taka wyrozumiałość jest zaskakująca panie senatorze — naczelny uniósł brwi.
Polityk uśmiechnął się szeroko.
— Spodziewał się pan ostrzejszej rozmowy?
— Szczerze? Byłem gotowy na awanturę. Taki scenariusz podpowiadało mi wieloletnie doświadczenie — Minkle rozłożył ręce. Pociągnął spory łyk kawy i niemal osuszył filiżankę. Do kawiarni chodził tylko służbowo, nie lubił przepłacać za kilka kropel naparu.
— To zaoszczędziłem panu i sobie nerwów — stwierdził senator. Dopiero teraz nasypał trzcinowego cukru do kawy i niespiesznie zamieszał ją łyżeczką.
Przez kilka minut mężczyźni gawędzili o polityce. Senator był ciekawy, co Minkle sądzi o amerykańskiej bazie w Polsce, potencjalnej lokalizacji głowic jądrowych i ostrym komentarzu prezydenta Rosji.
Naczelny “Nowego Czasu” mógł się pochwalić pogłębioną opinią. Tak się złożyło, że świeżo przeczytał kilka analiz szanowanych ekspertów. Senator słuchał i sprawiał wrażenie autentycznie zainteresowanego. Minkle dopiero później zorientował się, że Krawczyk właściwie nie zdradził swoich poglądów.
— Panie redaktorze, rozmowa sprawiła mi dużą przyjemność. Mógłbym pana zanudzać pytaniami jeszcze długo, ale wiem, że jest pan człowiekiem zajętym. Dlatego mam jeszcze tylko jedną prośbę — powiedział polityk.
No pewnie, tego należało się spodziewać. Nie puszczę was w sądzie z torbami, za to macie u mnie przysługę, pomyślał Minkle. Przecież znany i lubiany senator nie będzie jechał ze stolicy do Lublina, żeby napić się przeciętnej kawy i snuć geopolityczne rozważania z naczelnym lokalnego tygodnika.
Para turystów w średnim wieku przechodząca uliczką rozpoznała polityka. Krawczyk odpowiedział im uśmiechem i skinieniem głowy.
Naczelny “Nowego Czasu” poczuł nagły przypływ niechęci do senatora. Fakt, już na wejściu Minkle nie był w komfortowej sytuacji, świecił oczami za wydrukowanie wyssanego z palca tekstu. Wziął to na klatę, taką miał rolę, nikt mu nie kazał dowodzić gazetą. Jednak w awersji do Krawczyka chodziło o coś innego. Może o fałszywą nutę, która pobrzmiewała w słodkim pierdzeniu polityka?
— Dziennikarz, który napisał o mnie artykuł, pan Tomasz Walz. Proszę nie być dla niego surowym, dobrze? I proszę też wybaczyć mi śmiałość. Rozumiem, że popełnił grzech niemal śmiertelny, jednak to wciąż młody człowiek, który ma, na moje niewprawne oko, dużo odwagi i talentu, Gdyby to był starożytny Rzym, to bym prosił o kciuk do góry dla gladiatora — senator mówił cicho i spokojnie.
— Mam nadzieję, że nie zachowałem się zbyt zuchwale. W żadnym razie nie uzurpuję sobie prawa do osądzania, co jest właściwe, a co nie w państwa branży. To pan wie najlepiej co zrobić ze swoim pracownikiem — zakończył.
Minkle przeciągnął palcem po brodzie. Miał spore doświadczenie w trudnych rozmowach z bohaterami mniej lub bardziej rzetelnych tekstów swoich dziennikarzy. Sprawy podobnej wagi niemal zawsze kończyły się grubszymi awanturami. A tu proszę, taka niespodzianka. W długiej karierze naczelnego “Nowego Czasu” żaden skrzywdzony bohater tekstu nie prosił o litość dla autora.
— No i znowu mnie pan zaskoczył — stwierdził Minkle.
Polityk poprawił łyżeczkę leżącą na spodku. Do stolika podeszła kelnerka, senator poprosił o rachunek. Zaproponował, że zapłaci, bo przecież to on zapraszał. Naczelny zgodził się.
— Nie zdradzę panu jakie błędy popełniłem za młodu. Niech to zostanie moją słodką tajemnicą — powiedział Krawczyk.
Twarz polityka przygasła, tylko na chwilę, potem senator znów założył maskę łagodnego mędrca, któremu nic co ludzkie nie jest obce. „Świętoszek z ciebie, kolego, a nie święty” — pomyślał Minkle. I pewnie masz sporo brudu za paznokciami.
Krawczyk włożył banknot do książeczki z paragonem. Mężczyźni podali sobie dłonie.
— Dał mi pan do myślenia, a to zawsze w cenie — powiedział Kacper Minkle. — Przy najbliższej wizycie w Lublinie proszę dzwonić, zapraszam.
Krawczyk przytaknął, a naczelny “Nowego Czasu” miał głęboką nadzieję, że polityk nie dotrzyma słowa.
6
Prezydent odłożył ołówek i potarł palcami skronie. Głowa mu pękała, łyknął paracetamol, ale miał dziwne wrażenie, że biała tabletka tylko wzmogła ból. Zasłonił ciężkie firany i w jego gabinecie w Pałacu Prezydenckim zapanował mrok. Polityk wrócił na kanapę zasłaną zapisanymi odręcznie kartkami papieru. Zawierały szkic przemówienia, a raczej zarys szkicu.
Borawski skrzywił się. Zazwyczaj nie miał problemu z przelewaniem myśli na papier. Kiedyś chciał nawet próbować sił w dziennikarstwie, wciąż miał w szufladzie powieść stworzoną na studiach. Jednak teraz pisanie szło mu jak negocjacje między politycznymi koalicjantami, którzy szczerze się nienawidzą.
Mężczyzna przygryzł końcówkę ołówka i wypluł na dywan okruch gumki. Spojrzał na szkic przemówienia.
“Czas kiedy baliśmy się długiej ręki Moskwy już się skończył. Jednak wiele osób tego nie zauważyło. Inni nie mogą się z tym pogodzić. Jednak to fakt, a z faktami nie należy dyskutować. Polska jest państwem suwerennym i wolnym. Sami wybieramy sobie sojuszników i partnerów. Nikt nie będzie dyktował Polakom z kim się przyjaźnią”.
Prezydent przeczytał na głos ostatnie zanotowane zdanie. Skrzywił się. Mdłe, pozbawione pazura słowa, które nie trafiały w sedno.
Borawski wierzył w sojusz atlantycki ze Stanami Zjednoczonymi. Chciał żeby czołgi z gwiaździstą flagą wjechały do hangarów na Śląsku. Co tam czołgi! Nie miał nic przeciwko umieszczeniu w Polsce głowic jądrowych. Tak, prezydent głęboko wierzył, że twarda obecność Amerykanów nad Wisłą zagwarantuje Polakom bezpieczeństwo.
Założenie było proste. Rosjanie trzy razy zastanowią się zanim zaryzykują akcję w której miałby spaść choć włos z głowy amerykańskiego wojaka.
Na blacie niskiego stolika leżał w nieładzie stos gazet polskich i zagranicznych. Borawski ucieszył się, kiedy rano zobaczył swoje zdjęcia na jedynce “New York Timesa”. Co prawda niewielkie i na dole strony, ale jednak. I ten tytuł: “Prezydent Polski: jesteśmy najwierniejszym sojusznikiem Ameryki”. Jeden z najbardziej doświadczonych pracowników biura prasowego zapewnił go, że od czasów Lecha Wałęsy żaden polski prezydent tak często nie pojawiał się w najważniejszych zagranicznych tytułach.
Zainteresowanie światowych mediów działało na ego prezydenta jak sterydy. Było paliwem jego marzeń o wybitności. On, Andrzej Borawski, błyskotliwy, skuteczny i przewidujący polityk, który wprowadził swoją ojczyznę do ligi potęg, niech będzie, na początek europejskich. A w podręcznikach do historii napiszą, że był “najwybitniejszym prezydentem RP po 1989 roku. Za jego kadencji Polska stała się liderem państw Europy Środkowo-Wschodniej”. Może kiedyś jego podobiznę umieszczą na banknotach?
Tak, miał do zrealizowania wielki i wspaniały projekt. Tylko musiał pozbyć się łańcucha krępującego ręce i zadbać, żeby niewygodne fakty z kampanii wyborczej nadal leżały głęboko zakopane. Borawski grał va banque, to prawda. Na szczęście miał swoich ludzi w służbach, którzy zabezpieczali mu tyły.
Dźwięk telefonu wyrwał Borawskiego z rozmyślań. Mężczyzna westchnął, podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
— Panie prezydencie, mogę zająć pięć, sześć minut?
Borawski skrzywił się, jego społeczny doradca do spraw przedsiębiorców i biznesu nie raczył już nawet przedstawić się. Dobrze, że chociaż w obecności osób trzecich nie mówił mu po imieniu. Prezydent nie miał czasu ani ochoty na pogawędki, ale wolał wiedzieć, co chce od niego Robert Smoczkowski.
Chwilę potem drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł brunet średniego wzrostu, w szytym na miarę garniturze i okularach w drogich oprawkach. Ponoć, tak plotkowano w pałacu, Smoczkowski usłyszał na szkoleniu z public relations, że okulary dodają powagi i od tamtej pory nosił “zerówki”.
— Cześć — mężczyzna podał dłoń prezydentowi. Borawskiego owiał zapach drogich perfum. — Widzę, że znowu dużo piszą czyli jest dobrze — doradca kiwnął głową w stronę gazet.
— Tak mi powtarzacie — odparł Borawski, może nieco zbyt oschle. — W czym mogę ci pomóc Robert?
Doradca usiadł w fotelu po drugiej stronie stolika, poprawił kant spodni i założył nogę na nogę. Arogancja Smoczkowskiego wciąż zaskakiwała jego pryncypała. Choć przecież prezydentowi też nie brakowało zbytniej pewności siebie.
Kiedy poznał Smoczkowskiego? Kampania wyborcza już trwała. Szef sztabu przedstawił mu obecnego doradcę, gość był przedstawicielem inwestorów, którzy nieoficjalnie wsparli kandydaturę Borawskiego. Potem widywał go rzadko. Smoczkowski trzymał się w cieniu, raz, może dwa przyszedł na naradę najbliższych współpracowników Borawskiego i tyle. Po wyborach zniknął. Niedawno prezydent usłyszał sugestię, żeby zrobić z tego elegancika doradcę. Społecznego, a nie etatowego. Zgodził się.
— Słyszałem, że dziś lub jutro ludzie od pierwszego ze Stanów, potwierdzą ostateczną datę wizyty — powiedział Smoczkowski.
— Tak, czekamy na sygnał — potwierdził prezydent. — To będzie najpewniej koniec października lub początek listopada. O ile jakiś szaleniec nie rozbije samolotu o wieżowce w Nowym Yorku lub nie będzie kolejnego huraganu.
— Czyli szykujemy się na święto zmarłych — skrzywił się Smoczkowski. Prezydent puścił tą uwagę mimo uszu.
Doradca poprawił machinalnie węzeł czerwonego krawata, który nie wymagał żadnej interwencji. Przejechał palcami po brodzie i powiedział:
— Andrzej, jutro jestem umówiony z naszymi przyjaciółmi, także z Red Lion. Na pewno zapytają, jakie jest twoje oficjalne stanowisko w sprawie baz jankesów.
Borawski od rana przeczuwał, że ten dzień nie skończy się dobrze.
— I martwi mnie, co będę musiał im odpowiedzieć — dodał doradca wpatrując się w polityka.
“Spierdalaj” pomyślał prezydent Andrzej Borawski i ledwo powstrzymał się przed powiedzeniem tego na głos. Odetchnął głęboko, czuł jak niewidzialna dłoń ściska mu żołądek. Niespodziewanie przypomniał sobie zabawkę synka, nazywała się bodaj squishy. Kawałki gąbki służące do gniecenia. Mówili na nie “gniotki — smrodki”. Prezydent poprawił się na kanapie.
— Chyba zapomniałeś Robert, jaka jest twoja rola — zaczął udanie panując nad tonem głosu.
Smoczkowski skinął głową. Od niechcenia, w jego oczach nie było choćby cienia zmieszania.
— Przypominam ci, że nawet na grillu u ciotki, chcesz czy nie, reprezentujesz mnie. Nie zapominaj o tym. Okej? Z kim się spotykasz w wolnym czasie to twoja sprawa. Jednak zawsze pamiętaj jakie jest moje zdanie na temat żywotnych kwestii dotyczących naszego kraju.
Ostatnie słowa prezydent wypowiedział coraz głośniej. Smoczkowski strzepnął ze spodni niewidoczny pyłek.
— Nasi przyjaciele nie będą zadowoleni — powiedział.
Opalona twarz prezydenta poczerwieniała.
— Mam ich w dupie. Razem z ich zadowoleniem lub jego brakiem. Jestem tutaj, żeby pilnować polskiej racji stanu. Kropka. I zamierzam wywiązać się z tego zadania, po to mnie wybrali ludzie. To nie jest jakiś obesrany kraik w Afryce, niech to w końcu zrozumieją — warknął Borawski.
Polityk mówił to z przekonaniem człowieka wierzącego we własne słowa. Nie było w tym krzty teatru. Tak widział swoją rolę. Podniósł do góry kartki z odręcznie zapisaną treścią przemowy.
— Niech poczekają na wystąpienie, dowiedzą się wszystkiego. Coś jeszcze Robert?
Doradca patrzył uważnie na prezydenta. W sposób, który nijak nie pasował do roli podwładnego.
— Stąpasz, my stąpamy, po cienkiej linie. To gra o bardzo wysoką stawkę, a oni mają mocne karty w ręku.
— Mam ich karty tam gdzie ulokowałem wcześniej ich niezadowolenie. Coś jeszcze?
Doradca westchnął ciężko i wstał z fotela. Nie podał dłoni szefowi, mruknął coś na pożegnanie i wyszedł.
Borawski odetchnął głęboko i nalał sobie szklankę wody. Czuł radość z utarcia nosa temu gogusiowi. Jednak z każdą chwilą satysfakcja ustępowała pola jaskrawo nieprzyjemnej myśli.
Właśnie wypowiedział wojnę bardzo niebezpiecznym ludziom. Próbował wyrwać się “przyjaciołom”, którzy mocno trzymali go za jaja.
Machnął dłonią ze szklanką, kilka kropel wody wsiąkło w dywan. Czemu się zamartwia? Kiedyś musiał wybić się na niepodległość. Do jasnej cholery, przecież to on, Andrzej Borawski, był najważniejszym człowiekiem w tym państwie.
7
Telefon zawibrował na kuchennym blacie. Nazwisko dzwoniącego zaskoczyło dziennikarza. Odebrać, nie odebrać?
— Cholera — mruknął Tomasz Walz i kliknął na zieloną słuchawkę.
— Dzień dobry panie redaktorze, to zły moment żeby rozmawiać? — senator Jan Krawczyk miał przyjemny, niski głos.
— Możemy, tylko wyłączę sos — odparł Tomek. Drewnianą łyżką zamieszał w garnku i zakręcił kurek odcinając dopływ gazu.
— Panie redaktorze, nie chcę przeszkadzać w szykowaniu posiłku. Jestem w Lublinie, wieczorem wyjeżdżam. Czy ma pan czas, żeby się spotkać?
Walz odchrząknął. Czas miał, gorzej z ochotą.
— Wystarczy 15 minut, wiem, że jest pan zajętym człowiekiem — powiedział polityk.
— Zgoda. Jestem to panu chyba winien.
— Proszę tego tak nie traktować. Cieszę się na spotkanie. Może w Ogrodzie Saskim, tak się nazywa ten park w centrum? Za godzinę?
Walz spojrzał na zegarek, zbliżała się 16. Siedział w domu, do redakcji wpadł tylko na chwilę upewniwszy się wcześniej, że nie ma w niej Ludojada. Na popołudnie nie planował nic specjalnego. Chciał utopić smutki w finałowych odcinkach ostatniego, zaległego, sezonu “Gry o tron”, ale mógł z tym poczekać do wieczora.
— Zgoda — powiedział.
O wyznaczonej godzinie spotkali się przy głównym wejściu do parku. Wciąż było ciepło, babie lato wypędziło na świeże powietrze studentów, emerytów i urzędników niespiesznie wracających z pracy.
Jan Krawczyk uśmiechnął się szeroko i niemal serdecznie przywitał z dziennikarzem. Walz miał spoconą dłoń.
— Przepraszam panie senatorze za tą aferę, biję się w piersi, strasznie słabo to wyszło — powiedział dziennikarz.
Senator wziął go pod ramię i poprowadził w stronę najbliższej wolnej ławki. Okazała się niemiłosiernie wyświniona gołębimi odchodami, więc usiedli na następnej zwolnionej właśnie przez dwie młode dziewczyny, które odjechały na rolkach.
— Cóż, ten się nie myli, kto nic nie robi. Stało się, minęło — powiedział polityk. — Szkoda, że nie widział pan miny mojej żony, jak przyszła mi powiedzieć, co wyczytała na portalu — zaśmiał się.
Walz zagryzł wargę. Tak, a oprócz żony jeszcze pół Polski zobaczyło tego “newsa”. Rozłożył ręce.
— Niestety czasu nie cofnę — powiedział.
— A ja zapewniam, że nie używam żadnego produktu Appla. Nigdy nie lubiłem Jobsa i mam alergię na punkcie ich marketingu. Jak bym miał kraść, to raczej, myślę, coś Samsunga…
W słowach polityka krył się sarkazm i więcej niż szczypta okrucieństwa, jednak dziennikarz skupiony na własnym zażenowaniu nie dostrzegł tych składników. Krawczyk spojrzał na skwaszoną minę Walza i położył dłoń na piersi.
— Już się nie znęcam, daruję sobie żarty.
— Zakładam, że nie zrobił pan tego złośliwie — kontynuował polityk. — To duży plus, bo nie muszę tłumaczyć ilu małych lub po prostu podłych ludzi nosi dziennikarskie legitymacje.
Tomek pokiwał głową
— Nie żywię urazy, sprawę uważam za zamkniętą. I owszem, rozmawiałem z pana szefem. Przekonywałem go, że nie zasłużył pan na najwyższy wymiar kary.
— Dziękuję — bąknął Walz.
— Nie musi pan dziękować. Ostatecznie to redaktor naczelny decyduje — powiedział senator. Obejrzał się za blondynką, która z gracją szła na wysokich obcasach, z adwokacką togą przewieszoną przez ramię.
— Nie jestem z pana okręgu wyborczego, nie musi się pan obawiać, że teraz zarządam laurek w gazecie. Choć oczywiście na nie zasługuję — powiedział z uśmiechem polityk. — A poważnie: może kiedyś zdarzy się okazja do współpracy. Kto wie. Jeśli będzie pan potrzebował pomocy w stolicy, na przykład przy kolejnym śledztwie, to zrobię, co w mojej mocy.
— Dziękuję, z pewnością skorzystam — stwierdził Walz.
Mężczyźni chwilę siedzieli w milczeniu. Zanim zrobiło się niezręcznie, senator wstał z ławki.
— Mam nadzieję, że naczelny okaże się wyrozumiały. Dziękuję za poświęcony czas, a moje drzwi stoją dla pana otworem — powiedział.
— Będę o tym pamiętał — zapewnił gorliwie Tomasz.
Na swoje nieszczęście, dziennikarz wziął do serca propozycję Jana Krawczyka. Skorzysta z pomocy polityka szybciej niż mógł przypuszczać.
8
Ford escort zaparkował na Czwartku, bocznej uliczce odchodzącej od Lubartowskiej, pełnej papierów, niedopałków i tłuczonego szkła. Porucznik Gazka naprawdę lubiła swoje wysłużone auto, a przy okazji nie ryzykowała, że ktoś się na nie połasi. Ustronne miejsce, pozbawione kamer monitoringu miejskiego, zwiększało szanse na dyskrecję.
Tego dnia oficer ABW bardziej niż zwykle zależało na nierozpoznawalności. Dlatego założyła perukę (ciemny blond), okulary zerówki, legginsy do biegania, bluzę i sportowe, nieco już rozchodzone, buty. W niczym nie przypominała kobiety, która codziennie wchodziła do gmachu przy Rakowieckiej.
Spotkanie miała za kwadrans. Wystarczy jej czasu, żeby spokojnie dojść do lokalu w którym umówiła się z dziennikarzem. Okolicę obejrzała, dla bezpieczeństwa, na telefonie znajomej. Bar na zdjęciu z Google Street View sprawiał wrażenie dostatecznie obskurnego. Świetnie.
Odczekała kilka minut w samochodzie obserwując uliczkę. Nie przejechał nią żaden samochód. W bramie pobliskiej kamienicy, która zapewne nie była remontowana od czasów upadku cara Mikołaja II, zamajaczył okrutnie skacowany tubylec, zachwiał się i zniknął połknięty przez ciemną czeluść. Dziewczyna z wózkiem dziecięcym przeszła drugą stroną ulicy. Wszystko gra.
Gazka od wyjścia ze swojego mieszkania na Mokotowie zachowywała profesjonalną ostrożność. Przeszła trasą sprawdzającą i nie zauważyła, żeby ktoś się nią interesował. Również podczas podróży ekspresówką nikt jej nie śledził. Ryzyko, że będzie obserwowana w Lublinie oceniła na minimalne. Jednak nie zamierzała kusić losu.
Oficer dotarła do baru “Pelikan” niespiesznym spacerem. Weszła do marnie oświetlonego wnętrza. W kącie lokalu siedział facet z opuchniętą twarzą wpatrzony w niemal pusty kufel piwa. Oficer usiadła przy stoliku pod oknem, twarzą do wejścia. Plecak zabrany z samochodu powiesiła na oparciu krzesła.
“Pelikan” z pewnością nie mógł liczyć na miejsce w przewodniku Michelina, ale dłonie kobiety nie przykleiły się do plastikowej karty menu. Duży plus. Mimo wszystko oficer nie zaryzykowała jedzenia. Zamówiła herbatę z podwójną cytryną.
Zmęczona życiem kelnerka, żywcem wycięta z filmów Smarzowskiego, postawiła przed oficer wrzątek w szklance z metalowym uchwytem, na spodku z cytryną i saszetką taniej ekspresówki.
— Dla mnie proszę to samo — poprosił Tomek Walz, który właśnie podszedł do stolika oficer.
Gazka była jedyną klientką w “Pelikanie” więc dziennikarz nie mógł się pomylić. Oficer przedstawiła się jako Joanna Kraśko.
— Nie z tych telewizyjnych Kraśków — dodała.
— Ciekawe miejsce — powiedział Tomek rozglądając się po lokalu. Miał na sobie swój obowiązkowy zestaw: wojskową kurtkę, koszulkę w maskujące plamy i spodnie z kieszeniami po bokach.
— Tak myślałam, że pan rzadko bywa w “Pelikanie” i nie spotkamy tutaj żadnych znajomych — kobieta lekko się uśmiechnęła. — Zanim przejdę do rzeczy. Oczywiście wiem o tajemnicy dziennikarskiej, jednak proszę, aby w naszym przypadku obowiązywała w 200 procentach — zawiesiła głos. — Proszę się nie obrażać, po prostu dużo ryzykuję — dodała.
— Naturalnie. Gwarantują pełną anonimowość.
— Dziękuję. Nie mogę zdradzić w jakiej firmie pracuję, ale jak to się mówi w amerykańskich filmach, pracuję dla rządu. Reszty może się pan domyślać.
Gazka alias Kraśko skrzywiła usta, a dziennikarz pokiwał głową. Zapytała jeszcze czy Walz nagrywa ich rozmowę (nie nagrywał) i zaczęła opowieść.
— Słyszał pan o Red Lion?
Zaprzeczył.
— To prywatna agencja wywiadowcza założona przez byłego oficera Mosadu — kobieta wyjęła z plecaka kopertę i położyła na stoliku. Popukała w nią palcem.
— Red Lion wynajmują rządy, koncerny i bogacze. Agencja jest diabelnie skuteczna i piekielnie droga. Pewnie dlatego jej główni klienci to rosyjscy oligarchowie — mówiła. Dziennikarz słuchał i kiwał głową.
Oficer podsunęła mu kopertę. Kropla wody z blatu wsiąknęła w papier. Mężczyzna zajrzał do koperty i wyjął z niej złożoną na pół kartkę papieru formatu A4. Była zadrukowana z jednej strony.
— Tutaj ma pan nazwiska osób związanych z Red Lion, szefów i właścicieli. To informacja ekskluzywna, bo firmę zarejestrowali w rajach podatkowych. Trop urywa się na Karaibach…
Tomasz rzucił okiem na listę. Widniały na niej cztery nazwiska, przy każdym był krótki życiorys oraz opisy zleceń, akcji i powiązań biznesowych. Faktycznie, ludzie Red Lion wyglądali na ostrych zawodników. I mieli rozmach: działali od Nowego Jorku, przez Meksyk, Libię, Syrię, po Rosję.
— Nie kojarzę ich … — stwierdził dziennikarz
— Oczywiście, bo Red Lion działa w cieniu, tego wymaga specyfika większości zleceń, które dostają od klientów. To pewne informacje, choć większość to wiedza operacyjna. W takich sprawach trudno o twarde dowody — Gazka vel Kraśko sięgnęła po szklankę. Metalowy koszyczek był lekko ciepły. Cytryna nie zabiła smaku taniej herbaty.
— Skąd pani ma te informacje? — zapytał Tomasz, bardziej z obowiązku niż przekonania, że dostanie wyczerpującą odpowiedź.
— Panie redaktorze, proszę wybaczyć, nie mogę się zdekonspirować.
— Dlaczego mam się zainteresować Red Lion?
— To jest najciekawsze: agencja pojawiła się w naszym pięknym kraju nad Wisłą — powiedziała oficer. Tomasz podniósł wzrok znad kartki.
Facet, który siedział w kącie, próbował wstać z krzesła, ale przegrał nierówną walkę z grawitacją. Zachwiał się i niefortunnie zawadził ręką o piwo. Kufel roztrzaskał się o podłogę, resztki trunku zalały kafelki, a przekleństwa wypełniły wnętrze “Pelikana”.
— Co bluźni, co bluźni! — krzyknęła barmanka. Sięgnęła po miotłę i ścierkę. — Zmiataj Heniek, na dziś starczy, rób bałagan, ale w domu u swojej starej. Gości mi straszysz — warknęła wyciągając pijaka zza stolika.
Herbata dziennikarza stygła nietknięta. Dziennikarz potarł brodę i zadał oczywiste pytanie. Oficer rozłożyła ręce.
— To pewne, że dostali robotę w Polsce. Na sto procent. Niestety, nie wiem, kto ich wynajął — zamilkła. I dodała: — Intuicja podpowiada mi Rosjan.
Gazka nie mogła powiedzieć Walzowi wszystkiego, co wie. Wskazać tropy, podać dokładne wskazówki gdzie kopać, żeby dokopać się do trupów. Nie mogła, bo to by oznaczało wewnętrzne dochodzenie w ABW, koniec jej kariery i poważne, bardzo poważne kłopoty.
Jan Mączka, otłuszczony zastępca szefa ABW, nie wahałby się nawet pięciu minut gdyby choć fragment wyników pracy zespołu Gazki trafił do mediów.
Oficer stała na linii strzału. Bam, bam i koniec pięknej kariery.
Gazka wiedziała, że jeśli dziennikarz podejmie temat, to podejrzenia przełożonych najpewniej i tak na nią spadną. Była na to gotowa. Mączka i jego ludzie mieli na nią oko. Być może pracowali dla Red Lion, oficer nie mogła tego wykluczyć. Choć na samą myśl o tym stawały jej włosy na głowie. Na wszelki wypadek w trzecim, finalnym raporcie zespołu do spraw powiązań polskich polityków z Rosją, nawet nie zająknęła się o izraelskiej agencji.
Inna sprawa, że oficer nie wiedziała zbyt wiele. Jej zespół dopiero się rozkręcał. Tajemniczy „pan X” rzucił ochłapem ciekawej informacji, ale potem nabrał wody w usta. Gazka dostrzegała wystające nitki za które należało chwycić i pociągnąć. Taki miała plan zanim szefowie kazali jej niespodziewanie sprzątnąć zabawki. Teraz musiała rozegrać to inaczej.
— To wszystko bardzo ciekawe, tylko brakuje wskazówki gdzie szukać tego Red Lion. Ma pani jakiś punkt zaczepienia, nazwisko, nazwę firmy, cokolwiek? — spytał Tomasz.
— Mam związane ręce — Gazka alias Kraśko poprawiła okulary. — Nawet gdybym chciała zdobyć i przekazać panu więcej informacji, to moje możliwości wyczerpały się.
Mężczyzna odłożył kartkę i popatrzył przez okno wychodzące na odrapane kamienice. Bezwiednie skubał skórkę przy kciuku. Oficer nie miała wątpliwości: połknął haczyk.
— Jedno mnie ciekawi — zaczął mężczyzna. — Po co pani jechała z tym do mnie. W Warszawie pełno jest lepszych dziennikarzy i poważniejszych redakcji.
Tym razem oficer ABW pozwoliła sobie na szczerą odpowiedź.
— Lokalny dziennikarz jest mniej oczywisty i takiej osobie jak ja łatwiej zatrzeć ślady… Zależy mi na ujawnieniu historii z Red Lion, a jak sprawa trafi do sieci, nawet na stronę lokalnego tygodnika, to duże tytuły podłączą się i zapewnią właściwy rozgłos.
— Mogę być za krótki na taki temat — stwierdził z kwaśną miną dziennikarz “Nowego Czasu”.
— Jestem optymistką, czytałam serię pana tekstów o tych lekarzach co fałszowali wyniki badań na COVID. Dobra robota, naprawdę dobra. Gratuluję.
— Gratuluje mi pani głupoty? — przerwał jej.
— Czemu? Raczej bezkompromisowości i chęci dążenia do prawdy.
— O, to komuś umknęło moje ostatnie osiągnięcie.
Gazka vel Kraśko machnęła ręką i wydęła usta.
— Z tym świętym za życia senatorem? Bywa. Chodzi o to, że pan się nie boi trudnych tematów. To najważniejsze. Jedna wpadka to kwestia statystyki. Nie unikniesz jej. Mnie interesuje średnia. Przejrzałam, myślę większość pana artykułów dostępnych w sieci i jest dobrze, nawet więcej niż dobrze — pochyliła się w stronę dziennikarza. — I jeszcze jedno. W warszawce jest tak, że nigdy nie ma pewności kogo dziennikarz lubi, z kim aktualnie pije wódkę, jada suszi lub dzieli poglądy polityczne. Potworzyły się plemiona, a ja potrzebuję kogoś z boku.
— To nie będzie proste zadanie — stwierdził Tomasz, splótł dłonie i oparł łokcie na blacie stolika. Oficer zauważyła, że mile połechtała jego próżność. Jeszcze nikt nie wymyślił szczepionki na dobre pochlebstwo.
— Nie będzie — przyznała. — Liczę, że coś pan z tego wyciśnie.
Chwilę milczeli. Potem dziennikarz wypowiedział kolejną standardową formułkę, że nie obiecuje żadnego artykułu, bo musi najpierw wszystko sprawdzić. Gazka alias Kraśko rozumiała.
W szklance oficer nie zostało herbaty nawet na łyczek. Odsunęła puste szkło.
— Odezwę się jeśli będę miała cokolwiek przydatnego. Proszę czekać na kontakt, nie podam panu numeru telefonu. Zgoda?
— Chyba musi mi wystarczyć.
Kobieta wstała z krzesła.
— Na początek trzeba powiązać Red Lion z jakimiś ludźmi lub firmami w Polsce. Przecież to ciekawe, kto potrzebuje usług prywatnej agencji wywiadowczej, którą wysługuje się Kreml, handlarze bronią i zdeprawowani afrykańscy watażkowie.
— Brzmi dobrze — uśmiechnął się dziennikarz.
— Brzmi nieźle — stwierdziła oficer.
9
Avi Kamenetzky zarezerwował stolik na tarasie restauracji, zależało mu na zapierającym dech w piersi widoku Morza Śródziemnego. Były oficer Mosadu, a teraz szef Red Lion, lubił patrzeć na morze. Pewnie dlatego, że urodził się w Tel Avivie i za smarkacza mnóstwo czasu spędzał z kumplami na plaży.
Jednak to nie widok i nostalgia sprowadziły w to miejsce Aviego. Izraelczyk planując kluczowe dla operacji spotkanie wybrał jedną z najbardziej prestiżowych restauracji w Cannes. Słynęła z wyśmienitych kucharzy serwujących wyborne owoce morza. Kamenetzky nie zaliczał się do smakoszy. Prawdę mówiąc preferował proste przyjemności, często kawałek pieczonego mięsa zjedzony na ulicy, przy knajpie dla lokalsów, smakował mu bardziej niż wyrafinowane danie kuchni molekularnej.
Tego dnia chciał jednak zrobić odpowiednie wrażenie na swoim rozmówcy. Gość miał być najedzony, napity i chętny do zwierzeń.
Izraelczyk przyjechał do restauracji pierwszy, kelner zaprowadził go do zarezerwowanego stolika. Taras był niemal pusty, choć pogoda dopisywała. Od morza wiał delikatny wiatr, upał jeszcze nie doskwierał. Szef Red Lion czuł rosnącą adrenalinę. Zupełnie jak na akcji bojowej w Libanie.
Owszem, Izraelczyk ryzykował dekonspirację spotykając się z celem. Przecież był szefem agencji, a nie zwykłym operatorem. Od pracy w terenie miał wykwalifikowanych ludzi. Jednak dzięki osobistemu zaangażowaniu czuł, że żyje. Zapach napalmu o świcie — tego potrzebował Kamenetzky.
Złoty zegarek ciążył na nadgarstku Aviego. Mężczyzna poprawił bransoletę i mankiet koszuli. Na co dzień nie nosił równie ostentacyjnych i niepraktycznych dodatków. Teraz musiał jednak idealnie odegrać swoją rolę. Powstrzymał się od sprawdzenia czy sztuczne wąsy dobrze trzymają się pod nosem.
— Dzień dobry panie Yuval — szpakowaty mężczyzna w letnim garniturze mówił po angielsku z silnym francuskim akcentem, który dodawał mu uroku. Uścisnęli sobie dłonie i zamówili lekki lunch z butelką zacnego wina.
Avi grał rolę Yuvala Cohena, izraelskiego biznesmena, który planuje zainwestować miliony euro we Francji. Na wcześniejszym spotkaniu przedstawił Francuzowi swoich chińskich partnerów. Zrobili znakomite wrażenie. Były oficer Mosadu już dawno zauważył, że obecność inwestorów z Chin otwiera wiele drzwi w Europie. Skośnoocy biznesmeni uchodzili za ludzi, którzy wprost marzą o szybkim wydaniu pieniędzy, które wypełniają im walizki.
Oczywiście Chińczycy w rzeczywistości byli wypróbowanymi współpracownikami Red Lion, a nie egzotycznymi przedsiębiorcami. Tego Francuz nie wiedział. Obiecał, że porozmawia ze wspólnikami i za kilka dni przedstawi swoją ofertę.
— Dziękuję za szybkie podjęcie tematu, mówię to również w imieniu moich chińskich partnerów — stwierdził Izraelczyk.
Kolejny kwadrans wypełniły opowieści o biznesowych przygodach Francuza. Mężczyzna miał niewątpliwy talent gawędziarski oraz przydatną umiejętność omijania z daleka raf niewygodnych tematów. Nawet nie zająknął się na temat swojego zatargu z amerykańskim funduszem inwestycyjnym GrandInVesto. Szef Red Lion nie miał mu tego za złe.
Izraelczyk dolał wina do kieliszka rozmówcy. Skończyli jeść i Avi postanowił przeprowadzić szturm generalny.
— Proszę wybaczyć ciekawość, ale uznaję, że najlepiej o wszystko pytać i nie pozostawiać niedomówień — zaczął przepraszającym tonem.
— Śmiało, chętnie odpowiem — policzki Francuza były już zaczerwienione od alkoholu. Nabita na widelec krewetka powędrowała do jego ust.
— Moi chińscy partnerzy przeczytali artykuły na temat pana sporu z GrandInVesto. Zastanawiają się czy to wpłynie na nasze wspólne interesy. Oczywiście tylko hipotetycznie — Avi uniósł dłonie.
Szerszy niż zwykle uśmiech zagościł na twarzy Francuza.
— Proszę się nie martwić. Wszystko jest na dobrej drodze — stwierdził. Zakręcił winem w kieliszku: — Wyrok zapadnie 2 listopada i mam pewność, że będą musieli wypłacić mi odszkodowanie, pełne 350 milionów euro. To wszystko było spiskiem, od początku chcieli wykorzystać moją wiedzę i kontakty nie płacąc ani eurocenta.
Były oficer wywiadu pokiwał głową. Avi doskonale znał kulisy sprawy. Francuz miał reprezentować giganta zza oceanu w Europie, jednak Amerykanie zaoferowali mu połowę obiecanej kwoty, a on odebrał to jako zerwanie umowy. Zażądał, bagatela, 1,5 miliarda euro za dotychczasowe usługi. Sprawa trafiła do sądu.
— Jednak z sądami jest tak, że nie zawsze wygrywa ten, kto ma rację — westchnął Izraelczyk.
— Drogi panie Yuvalu, są sposoby, żeby sprawiedliwości stało się zadość — powiedział Francuz, wyciągnął przed siebie dłoń i potarł kciukiem o wskazujący i środkowy palec. Były oficer Mosadu uniósł brwi.
— To już wszystko rozumiem — powiedział klepiąc się w uda. Udał, że coś rozważa w myślach i wreszcie pochylił się do przodu. — Z czystej ciekawości, ile będzie to pana kosztowało?
Avi Kamenetzky poznał francuskiego biznesmena dwa miesiące temu. Zjedli obiad, porozmawiali, przedstawił mu pomysł na zarobienie dobrych pieniędzy. Kolejne spotkanie odbyło się w Tel Avivie, w obecności chińskich inwestorów. W rzeczywistości Azjaci pracowali dla Red Lion i byli częścią misternie przygotowanej mistyfikacji. Francuz wynajął wywiadownię gospodarczą, żeby ich prześwietlić. Niezłą, ale nie aż tak dobrą, żeby odkryła prawdę o skośnookich biznesmenach.
Obwąchiwanie zakończyło się pełnym sukcesem. Francuz połknął przynętę. Teraz Avi kręcił kołowrotkiem, żeby wyciągnąć zdobycz z wody.
Szef Red Lion przez sekundę bał się, że przeszarżował zadając tak bezpośrednie pytanie. Jednak Francuz zrobił minę dzieciaka, któremu udał się fajny psikus, wyjął notes i wyrwał z niego stronę. Coś na niej zanotował i podsunął rozmówcy.
— Tego nie wie nawet moja żona — uśmiechnął się.
Avi spojrzał na karteczkę. 10 proc. zapisane niebieskim tuszem.
— Od tego, co mi przyzna sąd — wyjaśnił biznesmen. Rozparł się w krześle i spoglądał z zadowoleniem na Izraelczyka.
Avi pokiwał głową z podziwem. Francuz wyjął mu z dłoni skrawek papieru, zmiął i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Doprosili kolejną butelkę wina. Rozmowa toczyła się dalej, w jeszcze luźniejszej atmosferze. Wreszcie mężczyźni umówili się na kolejne spotkanie, być może z podpisaniem umowy finalizujące dil.
Francuz wyszedł z restauracji, a Avi poszedł do toalety. Stanął przed lustrem i umył dłonie. Popatrzył na odbicie górnego guzika koszuli, który skrywał kamerę. Nie miał wątpliwości, że cała rozmowa świetnie się nagrała. Obejrzy ją i odsłucha w hotelowym pokoju.
Szefowie GrandInVesto dostaną mocny materiał, który dowiedzie skorumpowania sądu przez francuskiego przedsiębiorcę.
Były oficer Mosadu odetchnął głęboko i poprawił kołnierzyk koszuli. Właśnie dla takich chwil wciąż kochał działanie w terenie.
10
— Tomek, powiem szczerze, nie chce mi się z tobą gadać — stwierdził naczelny “Nowego Czasu”. Stał na balkonie i palił papierosa. Tytoniowy dym zamiast rozwiać się w powietrzu, złośliwie wpływał do gabinetu i drażnił nos Walza. Dziennikarz siedział przy biurku i wbijał wzrok w plecy szefa.
Dziennikarz spodziewał się najgorszego. Czyli dyscyplinarki. Żadnego stukania kotka za pomocą młotka, tylko krótka piłka, tak jak lubił Ludojad. Miało to dobre strony — Tomek od razu zacznie szukać roboty w jakiejś agencji public relations lub na kasie w sklepie.
Czy interwencja senatora mogła w czymś pomóc? A może przeciwnie, rozwścieczyła naczelnego? Tomasz zakasłał.
— Wiesz, że miałem niewątpliwą przyjemność rozmawiać z bohaterem twojego reportażu śledczego? — Kacper Minkle zakiepował papierosa na ścianie budynku i wrzucił do kolekcji niedopałków pływających w słoiku stojącym na balkonie. Podszedł do biurka, spojrzał na wyświetlacz smartfona i odłożył go na blat.
— Słyszałem — powiedział Tomek.
— O proszę, a skąd?
— Od senatora.
— To wiesz też o czym gawędziliśmy, co nie?
Tomek kiwnął głową.
— Prosił mnie, żebym nie robił ci kuku — Minkle zawiesił głos. Wpatrywał się w dziennikarza z kamienną twarzą. Tomasz miał wrażenie, nie pierwszy raz, że naczelny czerpał przyjemność ze świdrowania wzrokiem podwładnych. Ludojad to ludojad.
Wreszcie Minkle odsunął krzesło na kółkach usiadł na nim. Podrapał się po głowie i wycelował pożółkły od tytoniu palec w dziennikarza.
— Zrobimy tak — zaczął. — Dałeś dupy, wprost koszmarnie dałeś dupy. Masz jednak potencjał. Jaja ci urosły, ale niestety matka natura zapomniała zupełnie o twoim mózgu.
Minkle zakaszlał, sucho i nieprzyjemnie.
— Jest jednak szansa, nie założę się czy duża, bo bym przegrał, że w końcu nabierzesz rozumu. Dlatego zostawiam cię w redakcji — powiedział.
Dziennikarz odetchnął głęboko. Tak się pewnie czuli skazańcy, kiedy królewski akt łaski powstrzymywał topór wiszący nad ich szyją.
— Dziękuję… — wyjąkał.
Minkle pokręcił głową.
— Jednak nie będzie tak łatwo — rzucił zanim Tomasz pogrążył się w błogostanie. — Muszę wysłać cię na urlop, niech reszta załogi zobaczy, że trzymam pion.
Tomasz skwapliwie pokiwał głową. Tak naprawdę, to sam miał ochotę zniknąć z redakcji na tydzień lub dwa. Trochę wolnego mu się przyda.
— Miesiąc, nie mniej — stwierdził Minkle. — Jeśli nie masz tyle zaległego, to weźmiesz bezpłatny.
Dziennikarz zagryzł wargę. Naczelny wyjął z szuflady świeżą paczkę papierosów i rozerwał folijkę. Uśmiechnął się krzywo.
— Za miesiąc pogadamy o twoim powrocie. I nie widzę tutaj pola do negocjacji. Przecież muszę zapracować sobie na ksywkę Ludojad, co nie?
11
Powoli, bardzo powoli wypchnął sztangę znad klatki piersiowej. To już ostatnie, czwarte powtórzenie. 95 kilo. Mięśnie paliły Tomka żywym ogniem.
— Dajesz, dajesz!
Dziennikarz z głośnym sapnięciem wyprostował ręce, a pochylony nad ławeczką brodaty mężczyzna przechwycił sztangę i odłożył na stojak.
— Nieźle jak na starca zza biurka — zaśmiał się brodacz.
Tomek usiadł na ławce, odetchnął i sięgnął po wodę.
— Brejdak, nie chcę ci przypominać, ale to ty pierwszy dojdziesz do 40-tki i raczej nic tego nie zmieni — powiedział pociągając solidny łyk z bidonu.
Robert Walz, właściciel Ego Fitness, pogładził brodę i rozejrzał się po siłowni. Na sali trenowało może dziesięciu klientów, w tym dwie dziewczyny na ustawionych pod ścianą stepperach. Nie było to poniedziałkowe popołudnie, kiedy klub pękał w szwach, a do ławeczek ze sztangami stały kolejki. No, ale jak na tą porę dnia było nieźle.
— Mam przesrane w robocie, Ludojad niemal mnie wywalił — powiedział Tomasz. Przetarł twarz ręcznikiem. Robert kiwnął głową. Zabrali się za zdejmowanie talerzy z gryfa.
— Tym razem za co?
— Nie czytałeś na portalach?
— Nie tykam tego, mam na siłce urwanie głowy, wracam do domu i dosłownie lecę z nóg — powiedział Robert.
— Kilka dni temu pomyliłem dwóch facetów. Oskarżyłem takiego jednego senatora, że kradł akcesoria do telefonu w hipermarkecie.
Robert spojrzał na brata i pokręcił głową.
— Akcesoria do telefonu, serio?
Dziennikarz dokończył wodę i zakręcił bidon.
— Więc czujesz tą żenadę.
— Czekaj, zaraz mi dokończysz.
Szli w kierunku szatni. Robert przystanął przy chłopaku, na oko w wieku licealnym, który próbował ćwiczyć biceps 18-kilogramowymi hantlami.
— Spróbuj o tak, mięsień masz mieć napięty, przytrzymaj przez sekundę, świetnie. Czujesz różnicę? — instruował Robert.
Twarz młodego już przypominała flagę Chińskiej Republiki Ludowej. Teraz stała się niemal purpurowa.
— I weź mniejszy ciężar — Robert klepnął licealistę w plecy.
Tomek pamiętał jak jego brat wciągnął się w kulturystykę. To było na początku studiów. Koledzy szybko poszli w sterydy, Robert zaparł się, że będzie trenował na sucho. Mięśnie rosły wolniej, ale rosły. Nie musiał udawać, że jest pro, bo łyka pigułki. Ze starej ekipy sporo gości wykruszyło się, wielu wyjechała do Anglii i tam zostało. Robert przepracował swoje w Londynie, zarobił kasę, wrócił i otworzył własną siłkę. Z ich dwóch, to on był bardziej zdolny do założenia i utrzymania biznesu.
— Tak się, kurwa, spełniają marzenia, młody — mówił Robert na imprezie z okazji otwarcia siłowni. Cieszył się jak dziecko, a Tomek nie pamiętał, żeby widział go kiedyś równie szczęśliwego.
Młodszy z Walzów dostał w prezencie karnet do Ego Fitness i nie miał już wymówki, żeby unikać treningów. Zaczął cisnąć ciężary pod doświadczonym okiem brata. No i szybko zauważył efekt. Spalił kilka kilogramów tłuszczu i nabrał muskulatury.
— Jak zbliżasz się do 30-stki na liczniku, to musisz zadbać o formę. Widzisz ziomków w swoim wieku? Już zaczynają hodować brzuszki. Bo to co uchodziło bezkarnie w wieku 23 lat, teraz kosztuje — pouczał Robert, kiedy siedzieli przy świątecznym stole na którym lądowały kolejne półmiski z wędlinami. Miał rację.
Nim doszli do szatni, Robert przybił piątki jeszcze z dwoma czy trzema znajomymi, którzy przyszli na trening.
— Idź się Tomek przebierz, a ja zrobię szejka. Białko z czekoladą, jak zwykle?
Dziennikarz kiwnął głową i zniknął w szatni. Prysznic brał w domu, więc tylko zdjął buty, stanął na wadze, a potem przebrał się. Wrócił do holu siłowni, na barku czekała odżywka w dużej szklance.
— Pij, niech ci w bicka pójdzie. No i gadaj, co z tym senatorem.
Dziennikarz pociągnął solidny łyk i otarł kącik ust. Usiadł na krześle barowym. Jeszcze raz umoczył usta w płynnej odżywce i opowiedział bratu historię powstania artykułu.
— Co ten senatorek taki łaskawy?
— Dobre pytanie. To lepszy cwaniak, polityka nie jest dla Matek Teres — odparł Tomasz.
Robert podrapał się po zarośniętej brodzie. Sympatyczna, drobna brunetka, studentka psychologii, która pracowała na recepcji siłowni podała mu szklankę ze specyfikiem w kolorze majtkowego różu.
— Może po prostu liczy, że kiedyś się Młody przydasz — powiedział starszy Walz.
— Całkiem możliwe, to najprostsze czyli najlepsze wytłumaczenie — dziennikarz kiwnął głową.
— A co z twoim szefem, bardzo wkurwiony?
Tomek wzruszył ramionami
— Ludojad? On zawsze jest wkurwiony lub takiego udaje. Na pewno krew go zalała jak się dowiedział, co puściłem. Sam bym tak miał. Teraz to nie wiem… Generalnie myślałem, że mi zrobi jesień średniowiecza z tyłka. I miałby rację.
— Eee, spuściłby ze schodów takiego gwiazdora jak ty?
— Było Robert o włos, o włos. Może rzeczywiście prośba tego senatora przeważyła szalę.
— To masz teraz miesiąc wolnego. Gdzie jedziesz?
Tomek dopił szejka i odstawił szklankę. Przejęła ją recepcjonistka.
— Nigdzie. Niby mam urlop, ale wpadł mi niegłupi temat. Będę miał czas przy nim porobić. Odpocznę od redakcyjnej bieżączki — powiedział dziennikarz.
— Gadaj o co chodzi.
Tomasz opowiedział bratu o spotkaniu z tajemniczą kobietą, która przekazała mu materiały o Red Lion, izraelskiej prywatnej agencji wywiadowczej buszującej w Polsce.
— Fajna ta panna? — Robert uśmiechnął się szelmowsko.
— Nie dała mi numeru telefonu — odparł Tomek.
— Ech młody, dużo muszę cię jeszcze nauczyć… Wygląda to trochę jak z jakiegoś serialu, nie wiem “Homeland” czy innego o szpiegach.
— Trochę tak to wygląda.
Zamilkli. Robert musiał zająć się klientem, wytatuowanym dryblasem, który zgubił karnet. Tomek czuł jak ogarnia go błogie, potreningowe zmęczenie. Swoje zrobiło też napięcie przed spotkaniem z Ludojadem, a potem sama rozmowa, która do przyjemnych pogawędek nie należała.
Dziennikarz spojrzał na telefon. Zbliżała się 19. Wróci do domu, może spojrzy na Netflixa i położy się wcześniej spać. Od rana zabierze się za Red Lion.
Robert pogroził palcem bratu.
— Tylko jak pogrążysz się Tomasz w tropieniu tajnych agentów, to przypadkiem nie zapomnij o siłce — powiedział.
12
Temat prywatnej agencji wywiadowczej z Izraela wyglądał bardzo obiecująco. Jednak już pierwszy, pobieżny risercz, wskazał, że Tomka czeka solidna robota. Jeśli w ogóle coś napisze.
Owszem, wygrzebał z neta całkiem sporo o Red Lion. O agencji pisały największe tytuły: “Times”, “Guardian” czy inny “New York Times”. Jej działania odnotowały również internetowe serwisy poświęcone wojskowości, wywiadowi i bezpieczeństwu. Problem polegał na czym innym.
Wszystko, co znalazł Tomek nadawało się na solidny background. I świetnie. Tyle, że nie miał żadnego punktu zaczepienia jeśli chodzi o działania Red Lion w Polsce. Nic, najdrobniejszej wskazówki.
Tomek czuł zawód. Nie był w stanie połączyć nazwisk, które dostał od kobiety z żadną osobą lub firmą działająca w Polsce. Jasne, musiał kopać głębiej. Jednak pierwsza euforia szybko się ulotniła.
— Mogłaś dać coś więcej, pani tajemnicza — mruknął do siebie, kiedy kolejna fraza wpisana w pasek wyszukiwarki nie dało żadnych wartościowych wyników.