1
Trudne dobrego początki, czyli co ja tu robię
Pada. Ciągle tylko deszcz i deszcz. Siedzę na parapecie, rozmyślając i paląc papierosa za papierosem. Co do diaska poszło nie tak? Dlaczego akurat ja mam takiego pecha? Dlaczego zawsze cokolwiek dobrego wydarzy się w moim życiu, okraszone jest to jakąś osobistą tragedią? Najpierw matka, toksyczna i nadopiekuńcza. Tak, ja wiem, że to wszystko z miłości, ale to chora miłość. Rozbijała mi landrynki tłuczkiem do mięsa, bo bała się, żebym nie udławiła się cukierkiem. Dzięki Bogu mamy koleżanek o tym nie wiedziały i częstowały mnie cukierkami w jednym kawałku. Nie mogłam zrobić herbaty ani sobie, ani komuś, kto do mnie przychodził. Piętnaście lat miałam, kiedy wpadła do mnie moja przyszła bratowa, nie zrobiłam jej kawy, tłumacząc, że woda za gorąca i mogę się oparzyć. Popatrzyła na mnie i nic nie powiedziała. Chleba ukroić nie mogłam, bo nóż ostry, naczyń myć, bo potłukę i się skaleczę… szkoda gadać. Wtedy jeszcze słuchałam się matki. Zakazy, nakazy, wieczna kontrola, brak jakiejkolwiek prywatności i możliwości posiadania własnego zdania. Ja zakompleksiona do granic bólu, nieśmiała, strasznie bałam się odezwać. Potem przyszło dojrzewanie i miłość, jedna, druga, dziesiąta. Oczywiście wbrew i na przekór matce robiłam różne dzikie rzeczy, z których dumna nie jestem. Śmiało mogę powiedzieć, że szaleństwa młodych lat obce mi nie są, a moja rodzicielka do dziś świadoma nie jest, jaką lawinę nieodpowiedzialnych działań wywołało jej krótkie trzymanie mnie. Popełniwszy wszystkie możliwe głupstwa i cudem tylko uniknąwszy tych, których udało mi się nie popełnić, z rozmachem weszłam w wiek dorosły. Praca, studia, zabawa. Wyprowadzka z domu do wynajmowanego mieszkania miała mnie nauczyć odpowiedzialności. Chciałam oderwać się od toksycznego domu, ale zawsze, ilekroć podwinęła mi się noga, wracałam z opuszczoną głową, wstydem na karku i wśród szyderczych spojrzeń najbliższej rodziny, wujków, cioć, którzy swoje dzieci dobrze wychowali i nie musieli przeżywać ich powrotów. I tak żyłam sobie od uniesień do czarnej rozpaczy, wśród uciech cielesnych, złamanych serc i mnóstwa alkoholu. Pasował mi wizerunek czarnej owcy, nie musiałam nic nikomu udowadniać. I tak żyjąc wśród przekonania, że mi się nic nie uda, że jestem strasznym leniem, skończyłam studia jedne i drugie, pracując w międzyczasie i utrzymując siebie oraz córkę. Z łatwością przeskakiwałam ze związku w związek, aż w końcu się zakochałam. Bardzo. Tak bardzo, że postanowiłam odwiesić na kołku moje feministyczne przekonania, że sama wszystkiemu podołam, że facet na stałe to tylko kłopot i po co on mi w ogóle do szczęścia. Jednak się przydał. Okazało się, że nie jestem tak bardzo bezwartościowa, jak o sobie do tej pory myślałam, że jestem inteligentna, dowcipna, szybko się uczę, mam talent organizacyjny i świetnie kieruję zespołem. Ośmieliłam się nawet powrócić do marzeń z dzieciństwa — malowania obrazów. Po kilku latach bycia w związku z cudownym człowiekiem i podbudowaniu własnej wartości w swoich oczach otworzyłam galerię ze swoimi dziełami. Tak więc moje życie zaczęło być znośne, bardziej stabilne, może nawet szczęśliwe. Zaczęłam planować ślub i kolejne dziecko. Jednak życie jak zwykle miało swój, odmienny od mojego, plan. Żałoba trwała krótko, ale na tyle długo, żebym zdążyła popaść w czarną otchłań, popalić mosty i mieć możliwość zaczęcia wszystkiego od nowa. Uznałam, że dobrym pomysłem będzie wyprowadzka jak najdalej. Niektórzy powiedzą „ucieczka” i może faktycznie tak było. Córka zmieniała szkołę z podstawowej na średnią, a ja zawsze chciałam mieszkać w górach. No i siedzę na oknie, w swoim nowym domu i patrzę, jak pada….
No i co dalej?
Siedzę na parapecie, palę papierosa jednego za drugim i czuję, że zaraz wpadnę w panikę. Kurwa i co dalej? Mój śliczny domek w górach jest w stanie do natychmiastowego remontu. Córa obrażona na mnie okrutnie za przeprowadzkę na drugi koniec Polski, oderwanie jej od znajomych i rodziny. Przez to ledwo się do mnie odzywa. A ja nie mam grosza przy duszy, nie mam pracy i siły, żeby przed obrażonym młodym człowiekiem trzymać gardę.
Kiedy decydowałam się na wyprowadzkę, wyobrażałam sobie miejsce, w którym się osiedlę. Chciałam, żeby był to stary dom, o którym mówi się ten z „duszą”. Już jako dziecko uwielbiałam przebywać w mieszkaniach swoich leciwych ciotek, wujków czy przyjaciół rodziny. Bardzo lubiłam słuchać historii, legend i tajemniczych opowieści związanych z takim miejscem. Fascynowały mnie perypetie ludzi, którzy tam mieszkali. Godzinami mogłam słuchać opowieści, które pewnie mocno były koloryzowane, ale i tak do czerwoności rozpalały moją wyobraźnię.
Zawsze uderzał mnie charakterystyczny zapach starych domostw, śmiałam się, że tak pachnie historia. Mój nowy dom miał być właśnie taki, opowiadający historie życia ludzi, którzy w nim mieszkali. Wierzę głęboko, że miejsca mają swoją aurę, coś na kształt wibracji pozytywnych lub takich, że czasami od razu wiesz, wchodząc do jakiegoś domu, że dobrze się tu będziesz czuł, lub wręcz odwrotnie. Marzyłam o tym, że mój śliczny mały domek będzie położony w urokliwym miejscu, z dala od cywilizacji gdzieś, gdzie można zaprzyjaźnić się z przyrodą, z okna będzie romantyczny widok na ośnieżone szczyty gór, a za domem cicho szemrała będzie wijąca się wśród kamieni górskich rzeczka. Ten idylliczny obraz tak mocno utkwił w mojej głowie, że trudno było mi się od niego oderwać, rzeczywistość jednak pokazała zupełnie inne oblicze moich marzeń. Szukając domu, obejrzałam setki wystawionych na sprzedaż nieruchomości, jedne w lepszym inne w gorszym stanie, ale ciągle to nie było to. Po wielotygodniowych poszukiwaniach gwoździem do trumny okazała się posiadłość romantycznie reklamowana przez sprzedającego pośrednika jako urokliwy domek na wzgórzu. Pojechałam więc obejrzeć to cudo. Na miejscu przywitał mnie elokwentny młodzian, przecudnej urody, z blond kędziorkami, zielonymi oczami i sportowej sylwetce. Obejrzawszy pośrednika, dom niemal kupiłam w ciemno … Poszliśmy jednak oglądać to sprzedawane cudo. Młodzian roztaczał cudowne wizje mojego przyszłego życia po zakupie domu marzeń, tak malowniczo, że już sama widziałam się na bosaka z kubkiem aromatycznej kawy przed domem, rozkoszując się nieziemskim widokiem…
Mój entuzjazm jednak zmalał, kiedy ujrzałam na oczy ten ósmy cud świata, o którym opowiadał z taką werwą agent nieruchomości. Dom owszem był niezbyt duży budowany z kamienia i cegły z drewnianymi okiennicami i pięknymi kamiennymi schodami prowadzącymi do wejścia, jednak tabliczki przyczepione na murze o treści „Dom przeznaczony do rozbiórki” oraz „Nie wchodzić, budynek grozi zawaleniem.” nieco zbiły mnie z tropu… Zachęcana przez agenta weszłam jednak do środka. Po oględzinach całości patrzyłam na młodzieńca z ogromnym podziwem… Jakiejże trzeba kreatywności i wyobraźni, żeby dom bez stropów, podłóg i z wielką dziurą w ścianie, przez którą bez przeszkód do środka wchodzili okoliczni smakosze win, oddając się degustacji i wielogodzinnym dysputom, nazwać urokliwym domkiem na wzgórzu. Sąsiedztwo też było bardzo romantyczne. Kilka metrów od wejścia do owej rudery, sąsiad prowadził mały zakład blacharsko-lakierniczy zaś powyżej domu biegła linia kolejowa, która zapewne dostarczała niezapomnianych wrażeń akustycznych… Nie kupiłam tego domu, ale pana agenta długo będę wspominać. Nawet zapisałam sobie jego numer telefonu w razie, gdybym chciała coś sprzedać, córkę za mąż wydać, kampanię wyborczą poprowadzić albo zwyczajnie humor sobie poprawić.
Zniechęcona poszukiwaniami, postanowiłam pojechać w jeszcze jedno miejsce, już bez spiny tak dla formalności i bez większych nadziei. Dom jednak okazał się całkiem przyzwoity, zwłaszcza w porównaniu z poprzednim, miał dach, podłogi, wodę bieżącą i uwaga nawet elektryczne przyłącze… no cud w cenie porównywalnej z poprzednią ruderą… co więcej miejsce było całkiem znośne, może nie odludzie, ale gdzieś w oddali szumiał strumyk, a i szczyty gór z okna podziwiać było można.
Ufff… znalazłam.
Ciekawa okazała się również historia poprzedniego właściciela domostwa, co dla mnie było szczególnie ważne. Po wojnie dom został zasiedlony przez człowieka, który uchodził w wiosce za wielkiego dziwaka i samotnika. Unikał ludzi, nie wchodził w żadne bliższe relacje z sąsiadami, nigdzie nie pracował, ale całe dnie nie było go w domu. Nie lubił odwiedzin, często nie otwierał drzwi, udając, że go nie ma. Po jego śmierci, kiedy pracownik domu pogrzebowego mył ciało, zauważył, że pod pachą miał wytatuowaną swoją grupę krwi tak, jak w zwyczaju mieli robić SS-mani. Plotka obiegła lotem błyskawicy całą wieś, a wszelkie spekulacje nagle wysypały się jak z rozprutego worka. Sąsiedzi zaczęli gadać, że ów delikwent był Niemcem, który został tutaj po wojnie, aby pilnować ukrytego przez Niemców skarbu. Podobno, wynoszący się z ziem Dolnego Śląska Niemcy poukrywali to, co mieli cennego raz dlatego, bo nie mogli, uciekając zabrać wszystkich cennych rzeczy ze sobą, a dwa dlatego, że liczyli, że bardzo szybko wrócą tu z powrotem. Najstarszy bank świata, tak zwany „ziemny” wchłonął niezliczone bogactwa. Coraz częściej słyszy się, że gdzieś podczas robót ziemnych, prac w polu czy budowy nowego domu odkryto zakop. Takie znaleziska pozostawione były przez zwykłych ludzi, którzy ukrywali to, co mieli w danym momencie najcenniejszego. Często była to biżuteria, ale również przetwory, koce, pościel czy zastawa stołowa. Strażnicy jednak pilnowali skarbów o wiele większej wartości. Historie przekazywane ustnie przez ludzi zamieszkujących Dolny Śląsk wskazują, że Niemcy chowali nie tylko ogromne ilości złota, ale również dzieła sztuki czy receptury wynalazków medycznych i technicznych. Wedle przekazów ustnych, pod pieczą strażników znajdują się również pomieszczenia pełne nowoczesnej broni oraz fabryki, w których ta tajna broń powstawała. Słyszałam historie opowiadane z przejęciem przez tak zwanych „lokalsów” o odnalezionych skarbach i legendy o tym, gdzie jeszcze mogłyby być one ukryte. Nie powiem, rozpalało to moją wyobraźnię, mimo iż te rewelacje traktowałam z dużą pobłażliwością. Tym chętniej zdecydowałam się na zakup domu, wiedząc o tym, jaką legendą owiany był jego poprzedni właściciel.
Zakup domu to jednak tylko preludium. Wydawało mi się, że po przeprowadzce tutaj znajdę dość szybko dobrą pracę i będę miała pieniądze na remont. Pracy jednak dla mnie nie ma… choć systematycznie szukam. Czasami nawet wynikają z tych moich poszukiwać dość dziwne sytuacje. Niedawno zatrudniono mnie w parku miniatur … praca ciekawa, ludzie mili, płaca kiepska, ale zawsze… niestety szef „zapomniał” podpisać ze mną umowę oraz nie wywiązywał się z zobowiązań finansowych, więc z ulgą pracę porzuciłam, a pracodawcę, robiącego koło tak zwanego pióra, zgłaszając sprawę do PIP-u. Dla mnie pożytek żaden, ale dla nieuczciwego przedsiębiorcy jakaś lekcja pokory i nauka szanowania drugiego człowieka. Tak czy tak, nadal etatowej pracy nie mam, za to sporo maluję. Sprzedaję swoje obrazy, jednak nie jest to zarobek w pełni mnie satysfakcjonujący, aczkolwiek na jedzenie, opłaty i fajki starcza. Reszta na razie musi poczekać. Ponieważ jednak jestem kobietą pracującą i żadnej pracy się nie boję, postanowiłam część remontu, wykonać samodzielnie przy pomocy wszystko wiedzącego fachowca: wujka Google. Tak więc w przerwach między malowaniem portretów, wynoszę rupiecie ze strychu, wbijam gwoździe, tapetuję, kafelki kładę. I wbrew pozorom ta ciężka fizyczna praca naprzemienna z artystyczną, uszczęśliwia mnie i sprawia, że na chwilkę zapominam, w jak czarnej dupie jestem…
Rozdział 2
Radość bycia razem.
Mam wrażenie, że z upływem czasu moje dziecię przekonuje się do miejsca, które dla nas wybrałam na ciąg dalszy naszego życia. Może nie jest jeszcze pełna entuzjazmu, ale dostrzega plusy naszego położenia. Świeże powietrze, łąki, lasy, góry, strumyk przed domem i rozgwieżdżone nocne niebo zaczynają być nieodłącznymi elementami naszego życia, takimi, bez których już trudno wyobrazić sobie codzienności. Dlatego też coraz częściej przesiadujemy na ławce przed domem, jemy tam posiłki, pijemy kawę, czytamy i rysujemy… A wieczorami lubimy, popijając ulubione napoje, prowadzić żywe dysputy o rzeczach bardzo ważnych, a czasem rozmawiając o przysłowiowej dupie Maryni zaśmiewać się do łez. Przy jednym z takich roześmianych wieczorów zastała nas sąsiadka. Wpadła z bułeczkami, przywitać się i poznać lepiej. Strasznie się ucieszyłam, bo w natłoku codziennych zajęć całkiem nie pomyślałam o tym, żeby zacieśnić relacje z sąsiadami. Zresztą nie czułam też takiej potrzeby. Swoją samotność oswoiłam już jakiś czas temu. To nie znaczy, że nie lubię ludzi. Nie. Jednak cenię sobie spokój i swoją przestrzeń, w którą, po burzliwych przejściach, raczej szybko nikogo nie wpuszczę. Krysia jednak okazała się przesympatyczna.
— Witam miłe sąsiadki — już z daleka wołała — piękny wieczór dzisiaj, tak sobie pomyślałam, że jesteście na polu, słychać wasze głosy u mnie pod domem, więc przyszłam i przyniosłam wam ciepłe jeszcze bułeczki… sama robiłam… poczęstujcie się, proszę — wesoło gadała, podsuwając nam pod nos talerz pełen gorących wypieków i nie przestając mówić, rozsiadła się na ławce obok…
— Słyszałam, że jesteś malarką? — zapytała i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej — Tak to już u nas jest, że wieści szybko się rozchodzą. Niby nikt nic nie wie, ale wszyscy wszystko wiedzą — zaśmiała się ciepło — takie uroki życia na wsi. Przyzwyczaicie się. Podobno malujesz golasów? — Spojrzała na mnie rozbawiona — Tak zwane te… akty…? Tu wyżej w naszej wsi mieszkała taka malarka, jak ona pięknie malowała, krajobrazy, wodę, zwierzęta, tak pięknie, że aż ciarki przechodziły. Każdy listek był wymalowany. Miała kilka wystaw u nas, w domu kultury, ale potem wyprowadziła się do syna, do Wrocławia. Podobno już nie maluje, wiesz, coś jej się w głowie poprzestawiało. Mówią, że od tej wrażliwości artystycznej jakieś takie coś jej się zrobiło, że zaczęła się leczyć u lekarza od głowy… no ale tobie to chyba nie grozi — zaśmiała się nerwowo i puściła Gabi oko, po czym zjadła kęs bułeczki, dając mi tym samym możliwość skomentowani jej wywodu.
— Tak, jestem malarką — powiedziałam szybko, widząc, że Krysia stara się przełknąć bułkę — ale nie maluję samych aktów, obecnie królują portrety. Jeśli chcesz, to zapraszam Cię w ciągu dnia, pokażę ci swoje prace, bo teraz, przy sztucznym świetle dużo nie zobaczysz.
— Super — przerwała Krysia — wpadnę jutro. Przyprowadzę swojego męża, to się poznacie. Niech chłopina trochę sztuki liźnie, bo tu nie ma za dużo rozrywek, a mój Tomuś taki wrażliwy. Już rok będzie, jak byliśmy u córki nad morzem, spaliłam się wtedy na słońcu tak, że skóra schodziła mi płatami z całych pleców. Tam właśnie byliśmy w takiej galerii, gdzie można było same obrazy z morzem i statkami oglądać. Tomuś się wzruszył wtedy i nawet kupił jeden taki obrazek, wisi u nas na ścianie w gościnnym. A ty dziecko, do jakiej szkoły chodzisz? — zapytała znienacka Gabrysię i zamilkła…
Gabrysia znużona jej wcześniejszym potokiem słów zajęła się konsumpcją czwartej bułeczki i to pytanie zastało ją z pełnymi ustami. Spojrzała na mnie błagalnie, a ja jak rasowy dyplomata zaczęłam.
— Gabi jeszcze się nie zdecydowała, dobrze zdała egzaminy, więc będzie mogła…
Krysia wpadła mi w słowo.
— Mądra dziewczyna, jasne, ma czas, coś wymyśli, wybierze. Na pewno dobrze wybierze. A podoba ci się tutaj? — zapytała i nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej. — Pewnie, tu ładnie, góry piękne, przyroda, a wiecie, że nad waszym domem jesienią jest rykowisko? — retorycznie zapytała, wstając z ławy. — Można później poroża znaleźć w miejscu, gdzie walczą ze sobą samce… tylko spać trudno, bo krzyczą okropnie, ale same zobaczycie i usłyszycie. Tak pięknie, tu pięknie — mówiła, uśmiechając się do nas i powoli podnosząc się z ławy. — No to ja lecę — peorowała niestrudzenie dalej, zabierając ze stołu pusty talerz — bo Tomuś nie lubi sam zostawać. Bardzo dbam o to, żeby on miał ciągle jakieś zajęcie, bo jak chłop się nudzi, to mu głupie pomysły do głowy przychodzą. Jednak, dzięki Bogu w ogrodzie zawsze jest co do roboty, a to sadzenie, a to plewienie, a to podlewanie i w kółko to samo. No to ja lecę, trzymajcie się do zobaczenia, do jutra. Pa — powiedziała, machnęła ręką i nie czekając na nasze „pa”, poszła sobie szybkim krokiem.
Popatrzyłyśmy się z Gabrysią na siebie, wybuchając tłumionym śmiechem… W końcu Krysia była nie tak daleko a my nie chciałyśmy jej urazić. Już wtedy czułyśmy obie, że z Krysią na pewno będziemy się przyjaźnić. Buchała od niej pozytywna energia, a jej gadulstwo było po prostu urocze. Dobrze jest być wśród takich osób.
— Mamo — zaczęła Gabrysia, kiedy uspokoiłyśmy już salwy śmiechu — fajne jest to miejsce, ten dom, ale masz pomysł, co dalej? Co z twoją pracą? Z czego będziemy żyły? Jak sobie poradzimy? — pytała wyraźnie zaniepokojona.
— Nie wiem córciu, jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Nie martw się, w najgorszym razie wrócimy do naszego poprzedniego życia — odpowiedziałam dziecku uspokajająco, ale sama spokojna nie byłam…
Rozdział 3
Spanie na sianie
Zwykle każdy swój dzień zaczynam od kubka kawy, to taki mój rytuał, z którego nijak zrezygnować nie potrafię. Przy czym w zależności od pory roku pijam ją inaczej. Zimą uwielbiam siadać w fotelu przed kominkiem, owinięta w cieplutki koc, patrzeć jak języki ognia oplatają polana, słuchać dudniącego pomruku płonących drew. Wpatrywanie się w ogień jest magiczne, niesie poczucie bezpieczeństwa, ciszę i spokój. Ja to tak odczuwam. Dlatego właśnie poranki zimowe działają na mnie kojąco. Zupełnie inaczej ma się sprawa, kiedy na dworze jest już nieco cieplej. Wówczas z niezwykłą rozkoszą, dzierżąc w dłoni kubek gorącego, aromatycznego napoju, zwykłam wychodzić bez butów na podwórze, ale za to z kocem, żeby na ławce przed domem otulić mokre od rosy stopy i zatracić się w słuchaniu ptasich, porannych treli.
Hmm kominek… Boże jak mi go brakuje — powiedziałam na głos, zalewając sobie fusiastą kawę, całkiem nieświadoma tego, że w kuchni siedzi już moje dziecię, pałaszuje kanapki i wnikliwie mi się przygląda. Często w zadumie gadam sama do siebie, najpewniej teraz też zatopiona we wspomnieniach mruczałam coś pod nosem nieświadoma, że mam widownię.
— Cześć mamo — odezwała się nagle córka.
Wzdrygnęłam się gwałtownie, słysząc jej głos. Wrzątek z czajnika malowniczo rozlał się po stole
— O kurwa — zaklęłam wściekle.
— Jak miło — ironicznie mruknęła córka.
— Nie bądź taka dowcipna — syknęłam, zajmując się wycieraniem gorącej plamy. — Co ty o tej porze robisz w kuchni? Spać nie możesz? — spojrzałam na nią badawczo.
Córka była sową. Uwielbiała wylegiwać się w łóżku do południa, aby potem do późnych godzin nocnych oddawać się swoim aktywnościom.
Gabi ze stoickim spokojem ugryzła kanapkę.
— Umówiłam się, zaraz wychodzę — powiedziała.
Popatrzyłam na nią jak na wariatkę.
— O szóstej rano się umówiłaś? Z kim? O tej oporze to chyba jedynie z kościelnym?
Dziecię me spojrzało na mnie z politowaniem.
— Z sąsiadką. Obiecała, że pokaże mi Skały Pasterskie. Podobno to miejsce, w którym spotykają się zakochani. Lokalna legenda głosi, że jeśli tam młodzi się pocałują po raz pierwszy, spędzą z sobą resztę życia. Krysia mi to opowiedziała — radośnie poinformowała mnie córa.
— Nie wiedziałam, że jesteś taka romantyczna — stwierdziłam zgryźliwie. — Ale dlaczego o szóstej? — zapytałam.
— Ojej — zirytowała się — bo o tej porze jest najlepsze światło. A ja jak widzisz, biorę aparat. — Gabi dumnie pomachała mi przed nosem swoją nową lustrzanką. — Mam zamiar ustrzelić piękne widoczki. A poza tym Krysia później nie może — dodała szybko, po czym popatrzyła na zegarek, zerwała się i już spod drzwi krzyknęła. — Paaaa!
— Pa — odpowiedziałam, popijając kawę.
— Hmm nie wdała się we mnie — mruknęłam do siebie pod nosem — ja o szóstej nie wstałabym, żeby robić zdjęcia, no, chyba że razem z młodym, przystojnym kościelnym…
Dopijając zimną kawę, zastanawiałam się co dzisiaj przede mną… Mam portret na sztaludze do dokończenia, zamówioną karykaturę i być może przyjedzie klient w sprawie aktu. Zawsze z dużą dozą nieufności podchodzę do mężczyzn, którzy zamawiają u mnie swój akt i to nie ze zdjęcia a malowany z natury. Zdarzało mi się wcześniej trafiać na różnych wariatów, seksualnych maniaków czy po prostu takich, którzy szukali rozrywki i podniety. Niekoniecznie chcieli obcować ze sztuką, woleli ze mną. Dziś mam mieć pierwsze spotkanie z mężczyzną w sprawie aktu, więc muszę być gotowa na różne scenariusze. Nie tak dawno miałam podobną sytuację. Pan, który zamawiał u mnie akt, podczas konwersacji na messengerze wydawał się całkiem normalny. Rozmawialiśmy o nurtach w sztuce, formach wyrazu artystycznego, ulubionych artystach. Mój przyszły klient wykazał się dużą wiedzą na ten temat oraz miłością do dzieł Tamary Łempickiej. Podczas spotkania był bardzo miły, interesował się rodzajami farb, które w dużej ilości zalegały w mojej pracowni, blejtramami, dopytywał o fakturę, grunt, sposoby nakładania farb i inne aspekty mojej artystycznej pracy. Miło przestało być wówczas, kiedy wróciwszy z kawą do pracowni, zastałam pana nago, przeżywającego, za pomocą moich pędzli z naturalnym włosiem, dość intensywne chwile ekstazy, zapewne wywołane obcowaniem z moją twórczością. Akt wówczas nie powstał, a ja nabawiłam się pewnej nieufności. Cóż, od tamtej pory nie zostawiam klientów samych w pracowni i nie chodzi tylko o zniszczone pędzle…
Zamyślona uśmiechałam się do własnych wspomnień, całkowicie ignorując zewnętrze. Jednak kolejny już, natarczywy dzwonek do drzwi przywrócił mnie światu.
— Dzień dobry — powitał mnie przystojny, szpakowaty pan, stojący na progu.
— Dzień dobry — powiedziałam z uśmiechem. — To pan? — zapytałam niezbyt inteligentnie.
— To ja — odpowiedział on, uśmiechając się przy tym rozbrajająco. — Andrzej — przedstawił się, całując moją dłoń.
Wyglądał na jakieś 40 lat, miał atletyczną sylwetkę, piękne zęby, jasne włosy i ciepłe, śmiejące się oczy. Był niezwykle apetyczny. Zaprosiłam gościa do mojej pracowni. Tam kulturalnie zabawiając go rozmową, pokazywałam swoje prace i wcześniej malowane akty. Opowiadałam, jak nasze spotkania będą wyglądały. Ogólnie przygotowywałam grunt pod początek współpracy. Andrzej okazał się przemiłym człowiekiem o wysublimowanym poczuciu humoru. Natychmiast złapaliśmy wspólny język. Okazało się, że łączy nas wiele, podobne poglądy społeczno-polityczne, zainteresowanie malarstwem i muzyką, ba nawet gust kulinarny mieliśmy podobny. Miła pogawędka rozluźniła sytuację. Płótno zaczęło pokrywać się plamami barw, a ja całkiem odpłynęłam w swój artystyczny świat. Po kilku godzinach i kilku krótkich przerwach stwierdziliśmy, że przyda nam się dłuższy oddech, zwłaszcza że Andrzej nieco ścierpł od tego bezruchu. Zaproponowałam kawę i wbrew wcześniejszemu postanowieniu zostawiłam go samego w pracowni.
Przygotowując aromatyczne napoje i krojąc ciasto, z trudem odrywałam myśli od atletycznej sylwetki i muskularnych ud mojego modela. Kiedy wracałam z tacą pełną słodkości tuż przed drzwiami pracowni, przystanęłam zdziwiona, ponieważ ze środka dobiegł mnie damski głos… i to znajomy głos. Niemożliwe… Otwierałam drzwi łokciem, uważając, żeby nie rozlać kaw, a jednocześnie pchana ciekawością zrobiłam to z większym rozmachem, niż planowałam. Drzwi uskoczyły szybko pod naporem mojego ciała, z hukiem odbijając się o stojące za nimi krzesło, a ja straciwszy równowagę od tego impetu, za wszelką cenę nie chcąc rozlać kawy, zachwiałam się, zrobiłam obrót na jednej nodze i balansując tacą w półprzysiadzie, oparłam się ramieniem o ścianę. W pracowni zaległa dojmująca cisza. Andrzej i Krysia — bo to jej głos słyszałam — wpatrywali się we mnie zdumieni. Pierwsza ocknęłam się z tego bezruchu. Przyjmując wyprostowaną postawę, przywitałam się z sąsiadką, nie kryjąc lekkiego zdziwienia z jej obecności, delikatnie mówiąc nieco krępującej mojego modela, który splecionymi dłońmi próbował zakryć swoją męskość przed przenikliwym wzrokiem Krysi.
— Dzień dobry, Aniu — odpowiedziała — bo wiesz, rano byłam z Gabrysią na skałkach, pogadałyśmy sobie. Mówiła Ci? — zapytała retorycznie. — A ja po tej rozmowie z nią wpadłam na świetny pomysł i od razu przybiegłam, żeby ci powiedzieć. Szukałam cię na dole, ale twoja córka powiedziała, że jesteś tu, to przyszłam — dodała zadowolona. Widząc jednak moje pełne wyrzutu spojrzenie, dodała. — Nie martw się o tego golasa — wskazała na Andrzeja, mówiąc tak, jakby go tu w ogóle nie było — przecież jak zamawia goły obraz to chyba po to, żeby go oglądać. A swoją drogą całkiem normalne to nie jest — skwitowała z niesmakiem.
Andrzej poruszył się niespokojnie, nie wiedząc, jak się zachować. Uznał jednak, że nie będzie się wdawał w polemikę, którą w tej sytuacji zapewne i tak by przegrał, więc z rezygnacją słuchał dalej. Niczym niezrażona Krysia kontynuowała swój wywód. — Wiesz, przyszłam ci powiedzieć, bo rozmawiałam z twoją córką i ona powiedziała, że martwi się, że nie masz pracy ani żadnego zajęcia tylko jakieś drobne zlecenia malarskie. — Rzuciła okiem na dłonie mojego modela splecione pod brzuchem. — Bo ja ma pomysł — powiedziała. — A swoją drogą nawet nie wiesz, jak było pięknie dziś rano, jakie widoki — zmieniła nagle temat. — Spłoszyłyśmy z Gabi ogromne stado saren. Zwierzęta nie są przyzwyczajone do turystów o tej porze, bo miastowi to zwykle chcą się wyspać. Mówią, jak tu przyjadą, że to powietrze jest zupełnie inne, że śpi się lepiej, no i ta cisza…
Nawet nie próbowałam przerwać potoku słów Krysi, z doświadczenia wiedząc, że i tak mi się to nie uda, odstawiłam tacę na biurko, domyślając się, że to jeszcze chwilę potrwa.
— Ale wracając do mojego pomysłu, bo wiesz, ty mówiłaś o agroturystyce, więc tak sobie pomyślałam, że przecież mogłabyś ją otworzyć. — Zamilkła nagle, patrząc na mnie z miną taką, jakby właśnie odkryła inny kontynent…
Zaskoczona nagłą ciszą stałam jak wryta, patrząc na szalenie z siebie zadowoloną sąsiadkę, zastanawiając się jakie leki tak fajnie działają. Andrzej poruszył się niespokojnie, widać było, że mu niewygodnie, ale najwyraźniej nie miał tyle śmiałości, żeby wtrącić się w naszą rozmowę, a jednocześnie widziałam, że rozgląda się na boki, zapewne w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się okryć i ukryć przed świdrującym spojrzeniem Krysi.
— No tak — powiedziałam ostrożnie, jednocześnie szukając wzrokiem koca, który gdzieś tu być musiał, a który ewidentnie bardzo by się teraz przydał. Niestety w pracowni był mały rozgardiasz i bez odstawiania blejtramów trudno go było zlokalizować. — Jak zrobię remont, to mam zamiar otworzyć agroturystykę. Sama widzisz, że teraz tu się nie bardzo da, mamy tylko dwie sypialnie i wspólną łazienkę, która w dodatku jest do remontu…
— Ale ja nie mówię wcale, że tu — odparła zadowolona z siebie Krysia i wbrew swojemu zwyczajowi zamilkła.
— No to gdzie w takim razie? — spytałam, odrywając na moment wzrok od kocowych poszukiwań.
— A w stodole — odrzekła Krysia, nie ukrywając radości
Mój dom był budowany w taki sposób, że stodoła bezpośrednio przylegała do domu. Faktycznie, miałam taki pomysł, aby tam właśnie przygotować pokoje do wynajęcia, gdyż była to duża przestrzeń. Ponadto goście byliby w zasadzie oddzielnie od części zamieszkiwanej przeze mnie, co dawałoby mi prywatność, którą tak bardzo cenię. Pomysł świetny, ale przecież nie mam pieniędzy na remont. W tym momencie w stodole znajduje się wielka góra siana i mnóstwo niepotrzebnych gratów.
— Krysiu — zaczęłam spokojnie, bo wiem, że wariatów drażnić nie można — ale ja na razie nie mam pieniędzy na remont. A w stodole to chwilowo mam dziury, bezpańskie koty i wielką stertę siana… — dokończyłam szybko, bo właśnie dostrzegłam wystający róg koca. Andrzej dziękował mi spojrzeniem, okrywając wstydliwie swe boskie ciało.
— No i właśnie o to chodzi — powiedziała bardzo zadowolona z siebie Krysia.
Osłupiałam.
— Jak to o to chodzi?
— Bo wiesz, był u mnie lokator taki, miastowy. Przyjechał wypasionym autem, w garniturze, z taką aktóweczką pod pachą. Wszystko poprzywoził swoje, koce, pościel, ręczniki, no wszystko niemalże, nawet własne kapcie ze skóry przywiózł. Nie powiem, bardzo ładne. Zapytałam go gdzie takie kupić, bo Tomuś niedługo ma urodziny, a jego laczki już pasowałaby wymienić na nowe. Jednak jak mi powiedział, że to z super delikatnej skóry, zrobione na prywatne zamówienie, to już o cenę bałam się zapytać. On taki trochę dziwny był. My z Tomusiem to się zastanawialiśmy nawet, po co on do nas na wywczasy przyjechał, toż było widać na oko, że krowę tylko na zdjęciach oglądał. Jednak teraz podobno taka moda, że ci miastowi to zamiast pod palmy, to na wieś jadą. Podobno potem chwalą się miedzy sobą, kto gdzie gorsze warunki miał i kto w większej głuszy urlop spędzał. W tych ich korporacjach to teraz taka tendencja do powrotu do prostego życia. Kiedy oni tak się przy tych swoich komputerach nasiedzą, tych kaw z ekspresu opiją i tego luksusu nachapią, to chcą pojechać na jakieś bezludzie, łapać łączność z naturą, przodkami, czy innym wszechświatem. Ponoć gadają do drzew, jakieś medytacje robią, trawę wcinają w sałatkach i mówią, że to taki eko-odpoczynek. Ja tam się nie znam, ale może gdybyś ty ogłosiła, że oferujesz spanie na sianie bez luksusów, to może jakiś korporacyjny wariat by się znalazł. Tylko musisz cenę dać wysoką, bo ten nasz lokator to mówił, że inaczej to nikt się nie skusi…
Słuchałam w milczeniu raz po raz, spoglądając na Andrzeja, który okryty kocem przyglądał się z wielkim zainteresowaniem rozentuzjazmowanej własnym pomysłem kobiecie. Krysia skończyła mówić, popatrzyła na nasze miny i powiedziała.
— Przemyśl to kochana. Może to jest dla ciebie jakieś rozwiązanie na początek. Jakby co to we wszystkim ci z Tomusiem pomożemy. Wiadomo, że jakieś wyżywienie gościom zapewnić będziesz musiała, bo nawet ci, co tak się z tą naturą chcą bratać to jednak ani polować nie umieją, chyba że w Lidlu na promocje, ani też stać przy garach nie chcą. Ech młodzi… Kiedyś było inaczej — westchnęła Krysia i z sobie właściwą werwą wyściskała mnie na pożegnanie, Andrzejowi machnęła ręka i poszła do domu.
Usiałam z ulgą na krześle, podając zimnawą już kawę mojemu „golasowi”.
Rozdział 4
Lokator
Może Krysia ma rację. Co mi szkodzi spróbować? — pomyślałam i usiadłam do komputera. Napisałam zgrabne ogłoszenie i puściłam w internetową otchłań.
— Niech się dzieje wola nieba — mruknęłam do siebie. I, mimo że nie bardzo wierzyłam w powodzenie tego pomysłu, to niczym zasadniczo nie ryzykowałam, no może tylko tym, że grono moich znajomych poszerzy się o korporacyjnych wariatów.
Poszłam do kuchni, zaparzyłam kawę i usiadłam, zagapiając się w telefon. Pukanie do drzwi oderwało mnie od bezmyślnego przewijania stron na Facebook’u.
— Dzień dobry. — W progu stał wysoki mężczyzna, w sportowym stroju i z plecakiem na plecach.
— Dzień dobry — odpowiedziałam grzecznie.
— Ja szukam noclegu — powiedział pan po polsku, ale z jakimś dziwnym, twardym akcentem.
Wow, dwadzieścia minut temu dałam ogłoszenie o spaniu na sianie i proszę, pierwszy zainteresowany — pomyślałam ironicznie. Jednak na głos powiedziałam co innego.
— Pan się pewnie pomylił, tu w okolicy jest dużo agroturystyki. Pewnie gdzieś pan zarezerwował nocleg? Ja niestety nie mam odpowiednich warunków, u mnie można przespać się tylko na sianie w stodole — dodałam z przepraszającym uśmiechem.
— Nein, nein — zaprzeczył przybysz. — Ja nie mam rezerwacja gdzieś tam. Ich bin von hier. Moja rodzina mieszkała tu. — Wskazał na mój dom. — Ja chcę być tu, powspominać, popatrzeć — tłumaczył łamaną polszczyzną przeszywaną niemieckimi wstawkami.
— Pana rodzina tu mieszkała, przed wojną? — zapytałam ucieszona. — Super. Zapraszam do środka, opowie mi pan o tym, ale niestety nie zmienia to faktu, że noclegu panu zaoferować nie mogę. Nie mam na to warunków — powiedziałam, otwierając szeroko drzwi i zapraszając gościa do środka.
Przybysz śmiało wszedł, zachłannie rozglądając się we wnętrzu.
— Nic to, nic to, ja śpię w namiot. Mnie potrzeba tylko wody i miejsca, żeby jeść. Czy pani mi pomóc? — zapytał, uśmiechając się rozbrajająco. — Mein Großvater ist tot. Moja dziadek przed śmiercią opowiedział mi o tym miejscu i bardzo chciałem zobaczyć. Ja bardzo dziadka kochałem — kontynuował gość.
Usiedliśmy w kuchni, zaparzyłam dobrej kawy. Mimo trudności komunikacyjnych całkiem miło nam się rozmawiało. Dowiedziałam się, że Edwin, bo tak miał na imię mój gość, Edwin Radschuna konkretnie, był bardzo zżyty z dziadkiem. Dziadek jednak nigdy wcześniej nie wspominał o swojej przeszłości, zwykle pytania o to, co było, zbywał jakimiś ogólnikami. Mówił, że nie chce wracać do trudnych chwil. Rodzina szanowała decyzję i nikt więcej dziadka nie wypytywał. Jednak, kiedy senior czuł zbliżający się koniec, nabrał ochoty do zwierzeń, a ponieważ wnuczek chciał słuchać, to on stał się powiernikiem historii dziadka. W pewnym sensie wizyta Edwina była wypełnieniem ostatniej woli nestora. Oczywiście słysząc to, nie mogłam nie zgodzić się na pobyt cudzoziemca, zwłaszcza że wydawał się samowystarczalny, a kuchnię i miejsce do mycia bez trudu mogłam mu udostępnić.
Tym sposobem, Edwin stał się moim pierwszym lokatorem.
Rozdział 5
Przybysze
— Mamo!!! — głos mojej córki odciągnął mnie od sztalug — jakiś wariat biega po naszym podwórzu w gaciach!
— Jak to w gaciach biega? — spytałam przerażona, całkowicie zapominając, że przecież od wczoraj mamy na podwórku lokatora. Podeszłam do okna i od razu przypomniałam sobie o Edwinie.
— Sorki, zapomniałam ci powiedzieć. To nasz lokator. Rozbił sobie namiot na podwórku i będzie korzystał z łazienki i kuchni. Jego rodzina przed wojną mieszkała w naszym domu. Gość wydaje się sympatyczny. Jak przyjdzie na śniadanie, to ci go przedstawię.
— Serio mamo, czy ty naprawdę musisz zawsze jakichś wariatów do domu sprowadzać?
— O co ci chodzi? Jakich wariatów? — zapytałam urażona.
— No to popatrz na tego swojego lokatora, na to, co on robi. Wydaje ci się, że on ma wszystko poukładane pod sufitem?
Popatrzyłam przez okno. Edwin w samej bieliźnie z jakimiś papierami w dłoni chodził po podwórku w prawo i w lewo, przy czym kroki stawiał tak zamaszyste, jakby ćwiczył jakiś taniec robotów. Po paru takich seriach podrapał się w głowę, popatrzył w papiery, coś tam zapisał i zanurkował w rozbitym obok namiocie.
— No dobra, faktycznie dziwnie się zachowuje — powiedziałam do córki — ale póki jest nieszkodliwy i płaci za gościnę, niech uprawia do bólu te swoje dziwactwa… co nam to szkodzi?
Spojrzałam w okno, bo Edwin znowu pojawił się przed namiotem. Tym razem wyciągnął coś długiego z torby, jakiś kolorowy powróz i rozkładał na trawie, po czym zwijał i rozkładał w innym miejscu. Zafascynowana patrzyłam na jego działania. Wczoraj nie przyszło mi do głowy zapytać, jakiego jest wyznania. Może po prostu czci jakieś bóstwo i to, co widzimy dzisiaj to jakiś rytualny obrządek. Albo uprawia jakąś nową, nieznaną formę aktywności fizycznej, odmiana jogi czy coś. Albo jest artystą i przygotowuje performence… ale żeby od razu wariat…
Gabi patrzyła na mnie zniesmaczona.
— Widzę, że nasz lokator ma nowego fana. Ja w każdym razie wolę się trzymać z daleka — skwitowało me dziecię i poszło do swojego pokoju, energicznie zamknąwszy za sobą drzwi.
Natarczywe pukanie oderwało mnie od podglądania Edwina, które to zajęcie porzuciłam z nieukrywanym żalem. W drzwiach stało trzech mężczyzn z plecakami na plecach i w wojskowych kurtkach.
— Dzień dobry, szukamy noclegu — powiedział jeden z nich.
Poczułam się jak w ukrytej kamerze. Co się dzieje? Niemożliwe przecież, żeby nagle, wszyscy wariaci świata chcieli u mnie na podwórku spać w namiocie.
— Czyżby wasz dziadek mieszkał tu przed wojną? — zapytałam niepewnie.
Panowie popatrzyli na mnie, jak na stukniętą, ale zaraz wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że chcieli nocować u Krysi, a ta powiedziała im, że ma komplet, wysyłając ich do mnie, wcześniej jednak uprzedzając o warunkach, jakie mam do zaoferowania. Złota kobieta z tej sąsiadki. Tak więc panowie zamieszkali u mnie w stodole, przy czym sprawiali wrażenie, że takie siermiężne warunki wcale im nie przeszkadzają. Co prawda na pracowników korporacji nie wyglądali, ale kto wie.
Kiedy już goście rozłożyli sobie śpiwory na sianie, zaprosiłam ich do domu na posiłek i pogaduchy. Fajnie było mieć kogoś z kim można wspólnie zjeść, wina się napić, ciekawych historii posłuchać. Dowiedziałam się wówczas, że moi lokatorzy mają niespotykane hobby, mianowicie chodzą po lasach z wykrywaczami metalu i szukają skarbów. W miarę jak ubywało alkoholu, rozmowy stawały się bardziej wylewne. Goście zaczęli śmielej opowiadać o różnych znaleziskach, o poszukiwaniach i związanych z tym przygodach. Oczywiście na wstępie poinformowali mnie, że w Polsce od jakiegoś czasu poszukiwania są nielegalne. To znaczy szukać można, ale nie można nic znaleźć. Jeżeli policja albo straż leśna przydybie takiego gagatka z wykrywaczem w ręku, to jeśli nie ma nic znalezionego przy sobie, może tłumaczyć się tym, że szuka meteorytów. To w Polsce jest dozwolone. Jeśli ma coś wykopanego, powinien szybko i dyskretnie się tego pozbyć, inaczej będzie miał duże kłopoty. Podobno zmiana przepisów miała chronić znalezione artefakty, ukrócić niszczenie dóbr kultury, a także chronić miejsca ważne archeologicznie. W praktyce jednak ustawa ta nie zmieniła wiele na plus, bo poszukiwacze nadal szukają, czarny rynek kwitnie, a te przedmioty, które trudno spieniężyć albo przedstawiają wartość jedynie historyczną, są niszczone lub przetrzymywane na strychach. Teoretycznie można oddać coś takiego do muzeum, ale oczywiście pod warunkiem, że na wszystkie świętości zaklnie się, że to w spadku po babci, dziadku albo dawno niewidzianej cioci. Wielu poszukiwaczy jednak nie przekazuje takich artefaktów ze strachu, że może się wydać ich nielegalny proceder.
Ja podzieliłam się historią poprzedniego właściciela mojego domu, tego, który zamieszkał tu po wysiedleniu dziadka Edwina. Opowiedziałam o tatuażu pod pachą i plotkach krążących po wsi, co wzbudziło wśród moich gości duże poruszenie. Osoba lokatora też zainteresowała moich gości, którzy koniecznie chcieli go poznać, pogadać i więcej o jego dziadku się dowiedzieć.
Okazało się, że moi lokatorzy, z którymi natychmiast przeszłam na „Ty”, mieszkają na co dzień w Warszawie, ale Dolny Śląsk znają jak własną kieszeń. Od lat bowiem przyjeżdżają tutaj z wykrywaczami metalu.
Przyjrzałam się swoim gościom. Jeden z nich, najwyższy i zdecydowanie przystojny o atletycznej sylwetce, poruszał się jak sportowiec. Pod obcisłym t-shirtem widać było mięśnie drgające przy najmniejszym nawet ruchu. Twarz miał bardzo męską, z mocno zarysowaną szczęką, ciemnym, jednodniowym zarostem, a krótko przystrzyżone włosy były tłem dla pięknych, zielonych oczu i olśniewająco białego uśmiechu. Nazywał się Krzysiek, ale wszyscy zwracali się do niego Hamer. Dopiero po jakimś czasie wyjaśniono mi tajemnicę jego przezwiska. Otóż Krzysztof znany był z tego, że nie grzeszył delikatnością w każdej niemalże sprawie. Zarówno wtedy kiedy naprawiał auto, przepychał zlew, jak i zrywał kwiaty czy rozkręcał zegarek. Zwykł wówczas mawiać, że nic na siłę, ale wszystko młotkiem… stąd ten Hamer. Podobno w sprawach miłosnych również podobną zasadę stosował, cokolwiek to miało znaczyć. Przezornie o szczegóły wolałam nie dopytywać. Hamer był także pasjonatem historii. Godzinami potrafił opowiadać o zawiłościach operacji wojskowych, militariach, politycznych zależnościach oraz snuć różne dywagacje co by było, gdyby… Na przykład co by było, gdyby Polska podczas II wojny światowej wywiesiła białą flagę, gdzie dziś bylibyśmy cywilizacyjnie, jak mogłyby potoczyć się losy Polaków. Kiedy poznaliśmy się lepiej, prowadziliśmy takie burzliwe rozmowy, które rozgrzewały nas do czerwoności. Bywało, że nasze wzburzone głosy niosły się daleko, zwłaszcza że rozmowy takie odbywały się zwykle przy ognisku i po paru głębszych. Jednak anielsko cierpliwi sąsiedzi nigdy protestów nie wnosili i dzielnie nasze libacje tolerowali.
Bruno to wysoki, szczupły blondyn o niebieskich oczach i szelmowskim uśmiechu, który w zasadzie nie znikał z jego twarzy. Był bardzo pozytywną osobą taką, której po poznaniu trudno nie polubić. Podobnie jak Krzysiek, lubił historię i był gawędziarzem, choć i tak najwięcej opowiadał o swoich przygodach. Nic to, że część z nich była szyta grubymi nićmi, przyjemnie się tego słuchało. Śmialiśmy się, że ma zadatki na aktora, bo uwielbiał być w centrum zainteresowania, lubił być słuchany i podziwiany. Zasadniczo każdy facet lubi być w centrum uwagi, jednak niektórzy potrzebują nieco więcej atencji niż inni. Bruno potrzebował.
Mały Wojtek jak sama ksywka wskazuje, do wysokich się nie zaliczał. Raczej takich metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Małomówny, z zaciętym wyrazem twarzy. Kiedy go poznałam, odniosłam wrażenie, że zwyczajnie jest bardzo na coś zły. Dopiero potem uświadomiłam sobie, że Mały Wojtek w stanie wściekłego wkurwu tkwi cały czas. Pytając go o cokolwiek, trzeba było liczyć się z tym, że odpowie… albo i nie. Przy czym nigdy nie było wiadomo, co wpływa na chęć udzielenia odpowiedzi. Pogoda, dobre poranne wypróżnienie czy spożyty smakowity posiłek. Jego małomówność jednak była wprost proporcjonalna do energii z jaką podejmował działania. Zwykle wszędzie go było pełno. Zawsze znajdował coś pożytecznego do zrobienia, mimo że przecież nikt go o to nie prosił. Niemniej jego czujne oko wychwytywało momenty, kiedy zwyczajnie potrzebowałam wsparcia złotej rączki. Co ciekawe Mały Wojtek uwielbiał towarzystwo ludzi, oczywiście nie po to, aby się wygadać. Zwykle był i słuchał w milczeniu. Zdarzało się, że kiedy piłam poranną kawę wcześnie rano, a inni jeszcze spali snem sprawiedliwego on przychodził do kuchni, robił w milczeniu sobie herbatę i siadał koło mnie. Tak razem trwaliśmy w ciszy, póki napoje nam się nie skończyły i trzeba było udać się do codziennych obowiązków. Po kilku takich wspólnych, milczących porankach, zaczęłam odczuwać coś w rodzaju fascynacji tym człowiekiem, która z upływem czasu przerodziła się w piękną, dojrzałą przyjaźń.
Cieszyłam się, że poznałam tak ciekawych ludzi. Wówczas wiedzieć nie mogłam, że zawarta w tak nietypowy sposób znajomość, przetrwa wiele lat, a panowie staną się dla mnie drugą rodziną.
Rozdział 6
Panzerfaust
Wieczór był niezwykle udany, ale poranek do najprzyjemniejszych się nie zaliczał. Mój organizm nieprzyzwyczajony do takich ilości alkoholu, boleśnie przypominał mi, że lata beztroskiego imprezowania bezpowrotnie minęły. Jednak wchłonięcie wielkiej ilości wody i łyknięcie kilku witamin C, pomogło mi dojść do siebie. Moi goście jakoś łatwiej poradzili sobie z pokonaniem „wspomnień” wczorajszego, długiego wieczoru. Wstali rano, zjedli śniadanie, dokonali szybkich czynności higienicznych i wybyli na wyprawę. Bruno przed wyjściem szepnął mi, że mają dobry cynk i liczą na grube znalezisko. Obiecałam trzymać kciuki za powodzenie poszukiwań.
Kiedy ekipa już sobie poszła, ja zaczęłam przygotowywać się do odwiedzin Andrzeja. Bardzo cieszyły mnie te spotkania, to były chwile, kiedy mogłam oddać się temu, co tak bardzo kochałam. Malowanie to był czas tylko dla mnie, a to, że Andrzej był przemiłym i interesującym mężczyzną, sprawiało, że z jeszcze większą niecierpliwością oczekiwałam naszych spotkań. Jego towarzystwo przypominało mi o uciechach, które chwilowo nie były moim udziałem. Co prawda lubiłam swoją niezależność, ale jednak tęskniłam nieco za bliskością z drugim człowiekiem. Widziałam, że podobam się Andrzejowi, a mnie podobało się, jak patrzył na mnie. Iskrzyło między nami, czuliśmy to oboje. Mnie to napięcie motywowało do zdwojonej pracy nad aktem. Miałam wrażenie, że Andrzej oprócz wcześniejszej chęci posiadania własnego wizerunku na płótnie, chętnie spotyka się ze mną nie tylko jak z artystką, ale przede wszystkim jak z kobietą, która mu się podoba. Mnie ten stan rzeczy nie przeszkadzał. Wręcz działał mocno motywująco. Prace nad obrazem postępowały, a ja byłam szalenie zadowolona nie tylko z efektów widocznych na podobraziu, ale również z emocji, które towarzyszyły moim działaniom twórczym. Spotkania te działały na mnie jak pobyt w spa.
Czas spędzony przy sztaludze mijał szybko. Głośne śmiechy dochodzące z kuchni przywołały nas do rzeczywistości. Znak, że poszukiwacze wrócili. Kiedy zeszliśmy z Andrzejem z góry, panowie z przejęciem pałaszowali kanapki i żywo o czymś dyskutowali. Jednak na widok mojego modela rozmowy przycichły. Widać było, że jego obecność mocno krępuje moich lokatorów. Domyśliłam się, że temat tak głośno poruszany dotyczył poszukiwań. Ponaglana ciekawością, sprawnie pożegnałam swojego gościa i wróciłam do poszukiwaczy. Panowie bardzo podekscytowani, upewniwszy się, czy Edwin nie nadchodzi, położyli delikatnie na stole owinięty szczelnie materiałem pakunek. Mały Wojtek z wielką delikatnością odsłonił materiał. Oczom moim ukazał się jakiś całkowicie pokryty rdzą przedmiot. Dla mnie wyglądał jak zwykły złom, nie widziałam w nim nic szczególnego i nie rozumiałam zachwyconych twarzy wpatrujących się w to żelastwo. Panowie ewidentnie czekali na moją reakcję. Więc delikatnie bąknęłam.
— Super, super. A co to jest?
— No jak to co, nie widzisz?
— Hmm noo — bąkałam zawstydzona, że jakoś docenić tego cuda nie potrafię.
— To Panzerfaust — powiedział Bruno dumnie. — Trochę zardzewiały, ale zobacz, jaki piękny — zachwycał się. — Pierwsze egzemplarze Panzerfaustów trafiły na front już w połowie 1943 roku. Świetny sprzęt, sprawdził się w akcji.
— Piękny — potwierdziłam.
Z trudem w tym złomie dostrzegłam wspomnianego Pancerfausta. Jednak już rozumiałam zachwyt.
— Co z nim zrobicie? — zapytałam.
— Zrobimy elektrolizę — powiedział Tomek.
— Co zrobicie?
— Elektrolizę, to znaczy, wrzucimy go do takiego roztworu z solą i podłączymy do prądu. Wtedy odpadną największe zabrudzenia i rdza. Jednak najpierw trzeba to rozbroić, proch wysypać, no takie tam…
— Acha — powiedziałam ze zrozumieniem — a potem co? Do muzeum oddacie, sprzedacie czy jak?
Panowie popatrzyli na siebie.
— Nie, no co ty. — Krzysiek wydawał się zdegustowany moim durnym pomysłem. — Jak się przyznamy, że mamy coś takiego, to jest duża szansa, że ktoś nadgorliwy zechce sprawdzić, czy w domach nie mamy więcej takiego żelastwa… a jak sprawdzą, to wszyscy jak tu siedzimy, świat w kratkę oglądać będziemy…
— Rozumiem, to co, na strych, żeby zostało dla potomności? — dopytywałam.
— Pewnie na strych dla potomności. Póki prawo tak wygląda, jak wygląda… może za jakiś czas to się zmieni i muzea pozyskają wiele fajnych eksponatów. Na razie się nie wychylamy.
— Słabe to — skwitowałam. — Może powinniście wy, poszukiwacze, złożyć projekt obywatelski … przecież zmiana tych przepisów byłaby z korzyścią dla każdego. Gdyby na przykład wprowadzić zasadę, że każdy znaleziony artefakt państwo odkupi od znalazcy… za rozsądną cenę, wcale nie za wysoką. Przecież każdy chciałby iść na taki układ, nazwisko znalazcy byłoby umieszczone obok znalezionego przedmiotu, można byłoby opisać okoliczności i miejsce, gdzie odkopano artefakt…
— No tak, już były takie pomysły, jakieś stowarzyszenie podobno zaczęło rozmowy w tej sprawie. Pomysłem było, aby w Polsce przepisy zbliżyć do tych angielskich. Według nich, jeśli chcesz szukać na cudzej ziemi, musisz zapytać o zgodę właściciela, a jak coś znajdziesz, dzielisz się tym z posiadaczem gruntów, przy czym British Muzeum ma prawo pierwokupu znalezionych przedmiotów. Między innymi dlatego ich zasoby muzealne są tak bogate — wyjaśnił Hamer — ale w Polsce, póki co nie ma chęci do przeprowadzenia takich zmian.
Panowie smutno pokiwali głowami. Jeszcze chwilę pogadaliśmy, narzekając na bierność władzy w tym zakresie. Idąc za ciosem, zaczęły się utyskiwania na służbę zdrowia, system prawniczy, bezrobocie i jednocześnie brak chętnych do pracy, wyzysk człowieka przez człowieka, globalne ocieplenie, które miało być, a go nie ma… Nasze narzekania przerwał Edwin, który najwyraźniej zgłodniał. Rzucił zdziwione spojrzenie na owiniętego w szmaty Panzerfausta, który w dalszym ciągu leżał na stole i wesoło zapytał.
— Dobry wieczór, ja być ciekaw, czy dziś też tak długo krzyczeć będą? — zapytał z życzliwym uśmiechem, mając najwyraźniej na myśli nasze wczorajsze alkoholowe pogawędki. — Ja chciał też przywitać gości nowych. — Wskazał na panów Edwin, po czym zza pazuchy wyciągnął pół litra wódki.
Twarze poszukiwaczy rozpromieniły się w gościnnych uśmiechach i już za chwilę na stole stały popitka, zakąska, i szkło… Ja pomna na mój dzisiejszy poranny ból głowy grzecznie z panami się pożegnałam i spiesznie umknęłam do swojego pokoju, zostawiając Edwina w najlepszych rękach.
Rozdział 7
Drobna awaria
Dźwięk budzika przerwał mi wyjątkowo miły sen. Kiedy otworzyłam oczy, nie pamiętałam wprawdzie, co mi się śniło, ale miałam takie poczucie błogości i głębokiego odprężenia… Leżałam jeszcze chwilę, rozkoszując się tym stanem, kiedy do mojego pokoju gwałtownie wtargnęła moja córa, owinięta jedynie w ręcznik z pianą na włosach. Sam fakt, że o tej porze moje dziecko zwykle śpiące do południa zażywało kąpieli, był już dla mnie niezwykle zaskakujący.
— Mamo? O jak dobrze, że nie śpisz… Słuchaj, nie ma ciepłej wody, zasadniczo w ogóle wody nie ma.
— Jak to nie ma, przecież się kapałaś. — Wskazałam ręką na jej zapienione włosy. — Chyba trochę niedokładnie spłukałaś pianę.
— Nie niedokładnie spłukałam pianę, tylko wody zabrakło… i nie mam jak tej piany spłukać… — z rozpaczą w głosie powiedziała córa. — Ty wiesz, jak ja się ludziom pokażę, moje włosy… przecież nie mogę zostać z tym na głowie. Czy możesz to jakoś naprawić?
— Jak to zabrakło? Co się mogło stać? — myślałam zdenerwowana, ubierając się w pośpiechu.
— Nie wiem — powiedziałam wkurzona, bo brak wody ewidentnie mi dzisiaj nie był rękę. Korzystałam ze studni głębinowej, w której była pompa wtłaczająca wodę do domu. — Może ta pompa jakoś się popsuła. Jeszcze tego mi brakuje. Dom pełen ludzi, każdy będzie chciał się wykąpać, napić herbaty o innych sprawach nawet nie wspomnę, a tu dupa, wody nie ma. Żebym ja jeszcze oferowała super warunki, a tu nie dość, że śpią w stodole bez cienia wygód, a jedynym luksusem jest bieżąca woda, ciepła łazienka i trzy posiłki dziennie, to teraz nawet tego nie dostaną… — mruczałam do siebie gniewnie pod nosem.
Zeszłyśmy na dół, a Gabi dygocąc z zimna demonstrowała brak wody. To znaczy ze złością odkręciła kran, z którego pokapała cienka strużka i nic więcej.
— Hmm — zasępiłam się.
Odkręciłam kran w kuchni oraz ten na zewnątrz, ale niestety rezultat był podobny. Gabi miała łzy w oczach.
— Mamo, co ja zrobię z włosami? Czy w tym domu wszystko musi się zawsze psuć i to zawsze wtedy, kiedy ja potrzebuję coś zrobić?! — wściekała się.
— Spokojnie, dzięki Bogu mieszkamy obok rzeki, zaraz pójdziemy spłukać ci włosy, ja ci pomogę. Zrobimy tak, jak kiedyś nasze babki, kiedy jeszcze nie było takich luksusów jak bieżąca woda — ciągnęłam moralizatorsko. — Wszystkie kobiety myły się wówczas w strumieniu, ale nie tylko, prały…