E-book
7.88
drukowana A5
37
Ta nie ta Wiślica

Bezpłatny fragment - Ta nie ta Wiślica


Objętość:
160 str.
ISBN:
978-83-8384-852-5
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 37

Prolog

Czy możliwe jest dziedziczenie pamięci? Utrwalonych w niej przeżyć? Wspominanie jak swoich? Czy możemy dziedziczyć po przodkach zakodowane w genach przeżycia, podobnie jak kolor włosów i oczu, sposób mówienia lub chodzenia i wiele innych cech? Brzmi absurdalnie? Czyż jednak wiele zjawisk nie wydawało się absurdalne, zanim zostały udowodnione? Może odziedziczona pamięć tkwi w każdym z nas i nieraz wspominamy zdarzenia, których sami nigdy nie przeżyliśmy i które wydają nam się igraszką wyobraźni. Może nieraz jakiś impuls albo okoliczności sprawiają, że z głębin nieświadomości przybywają na jawie bądź kiedy zamykamy oczy, kładąc się spać. Wtedy przez chwilę snujemy refleksje, czym było to, co właśnie przeżyliśmy. Czasem wystarczy nam gotowe tłumaczenie: déjà vu. Uśmiechamy się w duchu. Nie traktujemy tego poważnie. Nie wierzymy przecież w coś, co wydaje się niemożliwe, nieracjonalne.



1

Pukanie do drzwi zupełnie mnie zaskoczyło. Ktoś do mnie? W pierwszej chwili pomyślałem o gospodarzach, u których wynajmowałem pokój. Nie mogło być inaczej. Byłem obcy w obcym mieście, a wszelkie uczucie, że z Wiślicą łączy mnie coś więcej ponad to, że jest miejscem urodzenia mojego ojca, wynikało z irracjonalnych przyczyn, niezrozumiałych dla mnie samego. A może to mój „stróż”? Człowiek, który łaził za mną od jakiegoś czasu, bo sobie coś ubzdurał?

Tego dnia rano obudziłem się dość późno jak na moje nawyki, było sporo po siódmej. Czy wpłynęła na to atmosfera Wiślicy? Zwykle budzę się przed szóstą, taki rytm mojego organizmu. Po przebudzeniu długo leżałem, wpatrzony w niebyt, czekając, aż szare komórki wejdą na właściwe obroty. Zbyt szybkie wstawanie może skutkować tym, że ciało i umysł będą przez cały dzień w konflikcie, lepiej więc odczekać, aż wszystko odbędzie się po kolei, najpierw komórki, potem ciało.

Słońce, które było już dość wysoko, pokrywało wszystko złotym blaskiem. Zapowiadał się ładny dzień, choć trudno przewidzieć, jaki będzie. Poprzedni też zapowiadał się nieźle, a dwukrotnie uciekałem przed deszczem. Raz bez powodzenia, przemokłem do suchej nitki. Lepiej więc nie chwalić dnia przed zachodem słońca, jak mówi przysłowie.

Dochodziła ósma, gdy wreszcie podniosłem się z łóżka. Otworzyłem na oścież duże balkonowe okno, wpuszczając do pokoju świeże powietrze poranka. Zapach kwiecia pobliskiej jabłoni wypełnił moje nozdrza. Radośnie świergotało ptactwo, w powietrzu szybowała jaskółka. Raj.

Dzień zacząłem zgodnie z tradycją — od kawy. Potem był prysznic. Poprzedniego dnia poprzestałem jedynie na ściągnięciu z siebie ubrania i bez wieczornych ablucji przytuliłem się do poduszki. Usnąłem w jednej chwili, co nie zdarzało mi się często. Noc minęła bez snów, co w moim przypadku również należało do rzadkości. Przeważnie każdej nocy o czymś śniłem. Zresztą lubiłem śnić, niezależnie od tego, czy sny były przyjemne, czy nie. Noc bez snów to według mnie noc stracona. Sny to jak drugie życie, powtarzałem zawsze, gdy była o nich mowa.

Wyszedłszy spod prysznica, zająłem się śniadaniem. Biały twarożek, bułka z masłem, banan. Szybkie jedzenie bez ceregieli. Wszystko popiłem szklanką gazowanej mineralnej. Chyba niezbyt zdrowo.

Nie mając planu na spędzenie kolejnego dnia pobytu, włączyłem telewizor, by poznać wieści ze świata. Spiker mówił długo o politycznych przepychankach w kraju, o jakiejś tam, którejś już z kolei aferze, nic nowego. W dalszej części wiadomości o wojnie na Wschodzie, ofiarach wśród cywilów, powodzi, która zniszczyła plony w jakimś azjatyckim kraju, zamieszkach religijnych na Bliskim Wschodzie. Na koniec zapowiedział pogodę. Dzień miał być bezchmurny i ciepły. W taki dzień nie siedzi się w czterech ścianach, jeśli jest się wolnym człowiekiem. Zgasiłem telewizor, rozwiesiłem na balkonie przemoczone poprzedniego dnia ubranie. Szykowałem się do wyjścia, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

2

Do Wiślicy przyjechałem — mogę śmiało tak stwierdzić, choć zabrzmi to górnolotnie — w celach biznesowych. Nie w związku z własnym biznesem, bo takiego nigdy nie prowadziłem, ale na prośbę przyjaciela, któremu zapadły w pamięci wypowiedziane kiedyś przeze mnie słowa, a przypomniał je sobie w związku ze swoją profesją agenta nieruchomości.

Zadzwonił do mnie pewnego popołudnia, gdy siedziałem w fotelu pochłonięty lekturą książki. Leżąca na stole komórka zatańczyła w rytm wibracji. Imię „Adam” wyświetliło się do góry nogami.

— Słuchaj, Tomek, ty kiedyś wspominałeś coś o Wiślicy — stwierdził czy zapytał, właściwie jedno z drugim naraz.

— Mój ojciec się tam urodził — potwierdziłem.

— Chciałbyś tam pojechać? — Zaskoczył mnie na całego.

— Ja? Po co?

— Trafił mi się klient, który chce tam kupić dom. Starszy facet, który tam się urodził, mieszkał za młodu i chce wrócić na starość.

— Złożyć kości? — wszedłem mu w słowo.

— Chyba o to chodzi. Zamierza się tam przenieść z córką. Chce, bym mu czegoś poszukał, najlepiej jakiegoś domu z ogródkiem. Sam nie mogę w tej chwili jechać, pomyślałem więc o tobie. Zwiedzisz przy okazji rodzinne strony.

— Nie moje. Ojciec się tam urodził. Ja w Łodzi — wtrąciłem.

— To prawie jak twoje — przekonywał.

— Co miałbym tam robić?

— Pojedziesz, rozejrzysz się, poszukasz czegoś, porobisz fotki. Będziemy w kontakcie. Oczywiście wszystko na mój koszt. Musisz tylko załatwić sobie jakieś lokum.

— Brzmi to zachęcająco. Skoro wszystko opłacasz.

— Wszystkie atrakcje. Alkohole, żarcie, potańcówki, niczego sobie nie żałuj — zaśmiał się.

— Zachęcaj dalej…

— Panienki…

— Te mogłyby cię sporo kosztować. Poza tym nie zapominaj, że jestem żonaty.

— To jak? Pojedziesz?

Adam nie musiał mnie specjalnie namawiać. Od dłuższego czasu marzyłem o wypadzie za miasto, najlepiej daleko i na długo. Do tego możliwość poznania rodzinnej miejscowości ojca była dla mnie nie lada zachętą. Właściwie jak to się stało, że nigdy wcześniej nie byłem w Wiślicy? Podjąłem decyzję bez wahania:

— Z chęcią — odparłem.

Odłożyłem książkę na bok i sięgnąłem po laptop, by poczytać o Wiślicy w Internecie. Ojciec zmarł, jak byłem nastolatkiem, z tego, co mi o niej opowiadał, niewiele w głowie pozostało, prawie nic. Jedynie coś o stolicy Wiślan. Naprędce przyswoiłem kilka najważniejszych informacji. Miasto w województwie świętokrzyskim, w powiecie buskim, położone nad Nidą. Prawa miejskie uzyskane w tysiąc trzysta dwudziestym szóstym, utracone w tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym. W dwa tysiące osiemnastym ponownie odzyskane. Jedno z najmniejszych w Polsce. Nazwa miasta od założyciela pradawnej osady, Wiślimira, który został ochrzczony prawie sto lat przed Mieszkiem. Włączone do państwa Piastów. Obok Krakowa i Sandomierza jedno z najważniejszych ośrodków administracyjnych w ówczesnym państwie. Odwiedzane przez królów. Bazylika kolegiacka, ufundowana przez Kazimierza Wielkiego. Statuty wiślickie. Legenda o Łokietku. Psia Górka. Fundacje Długosza…

Gdy obejrzałem zamieszczone w sieci zdjęcia, odniosłem wrażenie, że Wiślica jest mi znana. Czy ja tam kiedyś byłem? Zdjęcia kościoła, dzwonnicy, domu Długosza, miejscowych rozlewisk, wijącej się rzeki — to wszystko nie było mi obce. Czyżby z pamięci zniknął jakiś urywek mojego życia? Czy mój mózg usunął z niej jakąś część, którą uznał za nieistotną?

Po chwili rozmyślań zabrałem się za poszukiwanie kwatery, jakiegoś hotelu, pensjonatu czy po prostu pokoju do wynajęcia od najbliższej soboty. Okazało się, że w Wiślicy nie było wyboru. Był tylko jeden dom, w którym właściciele wynajmowali pokoje. Zadzwoniłem, niepewny, czy uda mi się jakiś zarezerwować, pogoda sprzyjała turystyce, mogły być problemy. Udało się. Zaklepałem pobyt na pięć dni. Z załatwieniem urlopu w firmie, w której pracowałem, zresztą na mało ważnym stanowisku, też nie powinno być problemu. Nie należałem do pracowników, przez brak których firmowy świat mógłby się zawalić. Poza tym szef od dłuższego czasu wysyłał mnie na zaległy urlop. Zwlekałem, jak mogłem, do czasu, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Nadeszła.

O rozmowie z Adamem opowiedziałem Emi. Emi, czyli Emilia, to moja żona.

— Wiślica? Co to jest? — zapytała zaciekawiona.

— Takie małe miasteczko na południu Polski. Koło Buska-Zdroju.

— Gdzie Busko, to wiem.

— Mój ojciec urodził się w Wiślicy.

— W Wiślicy?

— Nie mówiłem?

— Może umknęło.

— Jak oglądałem zdjęcia w Internecie, to miałem wrażenie, jakbym tam już był.

— Miałeś déjà vu?

— Coś tak właśnie.

— Też mam czasem déjà vu. Zdaje mi się, że przeżywam coś powtórnie. A może byłeś tam, tylko nie pamiętasz.

— Nie wiem. Nie przypominam sobie. Chyba że jako dziecko. Ale czy mógłbym wtedy cokolwiek zapamiętać?

— Masz tam jakąś rodzinę?

— Raczej nikogo. Dziadkowie zmarli, zanim się urodziłem. Ojciec miał brata, ale nic o nim nie wiem. Popytam miejscowych, może ktoś pamięta Mleczków.

— Może ten brat jeszcze żyje i tam mieszka?

— Wątpię. Musiałby mieć dobrze ponad setkę.

— Kto wie? Bywają ludzie długowieczni. Sto lat w dzisiejszych czasach to wcale nie rzadkość. Wiesz, kiedy się urodził?

— Ten brat? Nie wiem. W ogóle nic o nim nie wiem. Ojciec tylko mówił, że miał brata.

— Mówił, że miał czy ma? Bo to różnica.

— Tego nie pamiętam. Minęło czterdzieści lat od śmierci ojca.

— A twój ojciec, w którym roku się urodził?

— W tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim. Zmarł w osiemdziesiątym czwartym, jak miał sześćdziesiąt dwa lata. Dość młodo. Matka, choć dużo młodsza od niego, aż o dwanaście lat, przeżyła go o sześć. Zostałem sam na świecie, mając dwadzieścia lat.

— To późno został ojcem, zważywszy na to, że ty urodziłeś się w siedemdziesiątym.

— Późno. W ogóle miałem podstarzałych rodziców. Jak się urodziłem, ojciec miał czterdzieści osiem, matka trzydzieści sześć. Niektórzy w tym wieku zostają dziadkami.

— A może masz rodzeństwo, o którym nie wiesz? — Emi rozłożyła ręce w geście żartobliwego powątpiewania.

— Co? Raczej niemożliwe. Ale któż to raczy wiedzieć? Ale nawet jeśli, to pewnie się tego nigdy nie dowiem.

— Zabierz ze sobą zdjęcia ojca, może ktoś go rozpozna.

— Mam gdzieś takie z czasów, gdy był młodym chłopakiem.

— Właśnie. Gdy był młody. Starsi mieszkańcy mogą pamiętać.

— Wątpię, czy są tam jeszcze tacy.

Sporo czasu tego dnia spędziłem na czytaniu o Wiślicy. Emi, widząc mnie z nosem w laptopie, zażartowała:

— Przygotowujesz się jak do egzaminu.

— Wiślica to ciekawe miejsce. Aż dziw, że tak mało znane. Wiesz, że sto lat przed Mieszkiem odbył się tam chrzest?

— Historia to nie moja bajka. Wolę myślenie o przyszłości.

— Albo Psia Górka. Gniewosz z Dalewic musiał wejść pod stół i odszczekać pomówienie królowej Jadwigi o niewierność. Kara za kłamstwa.

— Dotkliwa. Jak skłamiesz, to będziesz szczekał.

— Albo legenda o królu Łokietku.

— Są tam jakieś zabytki?

— Sporo. Średniowieczny kościół. Właściwie bazylika. Wykopaliska archeologiczne. Płyta orantów.

— Co to?

— Zabytkowa posadzka z dwunastego wieku z wizerunkami modlących się.

— Mają jakieś muzeum?

— Tak, ponoć nowoczesne bardzo. Będzie co zwiedzać.

— Nie zapominaj, po co tam jedziesz.

— Da się pogodzić jedno z drugim. Ostatecznie jadę na kilka dni. Muszę się dowiedzieć czegoś o rodzinie.

Dowiedzieć się czegoś o rodzinie…

…w myślach zobaczyłem chłopca w szerokich spodenkach do kolan. Biegnie boso przez zabłocony plac, przeskakując kałuże wody. Przewraca się, podnosi, ubrudzony błotem, i biegnie dalej. Jakiś człowiek batem pogania konia ciągnącego wóz załadowany drewnem…

…dom. W środku dwie izby. W pierwszej piec do gotowania, kredens, stół, krzesła. W drugiej łóżka, duża szafa pod ścianą, na środku okrągły stół z krzesłami. W izbach domownicy. Kobieta krzątająca się po kuchni, mężczyzna coś robiący przy stole…

…w małej trumnie leży dziewczynka. Przy niej wiązanki kwiatów. Klęcząca przy trumnie kobieta modli się, płacząc. Ktoś zbliża się do dziewczynki, głaszcze ją po główce, po policzkach…

…tłum ludzi wypełnia plac. Stoją w grupach, dorośli i dzieci, matki z niemowlętami na rękach. Każdy trzyma przy sobie jakiś pakunek, walizkę, torbę, plecak. Ubrani w palta, kurtki, na głowach czapki, kapelusze. Z różnych stron dochodzą nowi. Na placu robi się coraz ciaśniej. Słychać gwar zgromadzonych, wszyscy coś do siebie mówią, przekrzykują się, zawodzą, niektórzy płaczą. Dzieci kręcą się wokół dorosłych. Bawią się, nie rozumiejąc, co się dzieje. Jest dużo żołnierzy. Pada strzał. Wszyscy na chwilę milkną. Ktoś przemawia. Po chwili gwar wznieca się ponownie, jest większy niż poprzednio. Dziecko płacze, uczepione nogi matki, ta bierze je na ręce i próbuje uspokoić. Ktoś idzie w moim kierunku, ktoś, kogo dobrze znam. Żołnierz staje mu na drodze, pokrzykuje na niego, nie pozwoli podejść. Stojący obok mnie w bramie chłopak coś do mnie mówi. Stoję wpatrzony w tłum. Chłopak odciąga mnie na bok. Coś tłumaczy, pukając mnie w ramię…

Emi puka mnie w ramię. Coś do mnie mówi, ale nie rozumiem znaczenia słów.

— Co?

— Powracamy.

— Zamyśliłem się.

— Widziałam. Wzrokiem prawie wypaliłeś dziurę w ścianie.

W wyobraźni ujrzałem dziwne sceny. Jakby przybyły z odległych obszarów pamięci. Albo były igraszkami mojego umysłu, wywołanymi nadmiarem przeczytanych książek i emocji związanych z Wiślicą.

Następnego dnia udałem się do szefa po urlop. Siedział za biurkiem nad stertą różnokolorowych teczek z dokumentami. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Jak zawsze miał jowialny wyraz twarzy, który wzbudzał zaufanie i dodawał odwagi. Ucieszył się, gdy powiedziałem, z czym przychodzę.

— Nareszcie. Rozumiem, że bierzesz cały zaległy.

— Całe dziesięć. Od poniedziałku.

— Nie rozumiem, jak można mieć tyle zaległego urlopu. Nigdy nigdzie nie wyjeżdżasz? — Z rozbawieniem wyraził sztuczne zdziwienie. Sam chomikował urlop i w jego słowach wyraźnie wybrzmiewała autoironia.

— Właśnie nadarzyła się okazja.

— Pewnie jakaś Chorwacja albo Grecja, przyznaj się.

— Wiślica.

— Co?

— Takie małe miasteczko dwieście kilometrów od Łodzi.

— Aaa…

Nie wiem, co miało znaczyć: aaa.. Słyszał o Wiślicy czy udawał? Skoro nie pytał o nic więcej, nie śpieszyłem z tłumaczeniem.

— To udanego urlopu. Widzimy się za dwa tygodnie — dodał, wyciągając dłoń w moją stronę.

— Dzięki. Za dwa tygodnie będę w z powrotem — potwierdziłem, podając mu swoją.

Małe przesłuchanko ze strony Lucjana było grzecznościowe. Jako kierownik był równym gościem, wszyscy go lubili. Pewnie dlatego, że nie trzymał sztywnego dystansu wobec podwładnych, skracał go lekko poufałymi pogawędkami i żartami. No i miał dystans do siebie, o czym świadczyła umiejętność śmiałej autoironii. Potrafił się śmiać sam z siebie. Lucjan nie miał w sobie nic z bonzy, przed którym należałoby drżeć.

Wróciłem na swoje stanowisko pracy. Przed zniknięciem na dwa tygodnie postanowiłem zrobić porządek na biurku, na którym zazwyczaj zalegało mnóstwo potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy. Jak wrócę, przynajmniej będę wiedział, gdzie czego szukać. Inaczej mogło być różnie. Nigdy nie wiadomo, co może zniknąć w „niewyjaśnionych okolicznościach”.

Po wyjściu z pracy chwyciłem za komórkę i stojąc przy samochodzie, zadzwoniłem do Adama.

— Cześć. Jutro rano startuję do Wiślicy — pochwaliłem się decyzją.

— To wspaniale. Temu gościowi, co chce kupić dom, jakoś tak pilno. Napalił się strasznie. Jak wrócisz, to się rozliczymy. Niczego sobie nie żałuj.

— Żadnych rozliczeń. Jadę tam, bo chcę.

— To wypijemy dobrą wódę.

— Na to mogę przystać.

— Wiem, co lubisz. Jak wrócisz, to popłyniemy falami dobrej czystej.

— Trzymam za słowo. — Rozłączyłem się i wsunąłem telefon do kieszeni.

Podjechałem samochodem do pobliskiego marketu na drobne zakupy związane z wyjazdem. Gdy wróciłem do domu, zapakowałem niezbędne ubrania, ręczniki, kosmetyki i zakupione wcześniej artykuły do podróżnej torby, by nazajutrz nie tracić czasu. Rano po przebudzeniu tylko mała czarna, potem lekkie śniadanie, higiena i w drogę. Planowałem zajechać do Wiślicy przed południem. W zachowanych po rodzicach szpargałach wyszukałem kilka pamiątkowych zdjęć ojca. Wybrałem to, na którym był uwieczniony jako młody, może osiemnastoletni chłopak. Zdjęcie było dobrej jakości, ukazywało szczupłego młodzieńca stojącego na tle jakiegoś domu. Był nienagannie ubrany w trzyczęściowy garnitur, w białej koszuli i krawacie. Na odwrocie widniało: Jerzy Mleczko.

— Przystojny młodzian — oceniła Emi, oglądając zdjęcie. — Gęste włosy, stanowcze spojrzenie. Taki człowiek z charakterem. Był brunetem?

— Szatynem. Ale ja pamiętam go siwego i na wpół łysego.

— Ile tu miał lat?

— Nie wiem, może osiemnaście, dwadzieścia.

— Kim był z zawodu?

— Krawcem. Krawcem z zamiłowaniem do książek. Ojciec był oczytanym człowiekiem. W domu zawsze było pełno książek, jak w bibliotece albo antykwariacie. Pełne regały. Matka narzekała, że gdzie się nie ruszyć, tam książka. Ale pewnie wolała to niż na przykład skłonności do alkoholu, jak u jego niektórych znajomych. Czasem zjawiał się jakiś z flaszką. Ojciec wypijał jednego i dziękował. Do alkoholu nigdy nie miał ciągotek.

— Czytanie masz więc po tatuśku.

— I pewnie niejedno jeszcze.

Schowałem zdjęcie do portfela. Może w Wiślicy żyje jeszcze ktoś, kto go rozpozna. Nie omieszkam popytać. Tak, jak nie omieszkam dowiedzieć się jak najwięcej o rodzinie, gdzie mieszkali, czym się zajmowali.

Gdy wieczorem przed snem leżałem w łóżku, pod powiekami ujrzałem dziewczynę. Coś do mnie mówiła, uśmiechając się. W ręku trzymała różę, którą muskała nosem, kręcone, ciemne włosy sięgały jej do ramion. Biały kołnierzyk zasłaniał szyję. Ujęła moją dłoń. Szliśmy razem po zielonej łące. Czarny ptak kołował wysoko na niebie.

Kim jesteś, dziewczyno?

A może to już był sen?

3

W sobotni majowy poranek słońce królowało bezkompromisowo. Jak okiem sięgnąć na niebie żadnej chmurki, która mogłaby mu zagrozić i przysłonić jego oblicze. Gdy przed ósmą wsiadałem do samochodu, termometr wskazywał dwadzieścia dwa stopnie. Pogoda wymarzona. Ustawiłem klimatyzację, włączyłem muzykę i ruszyłem. Przed wyjazdem z miasta jeszcze tankowanie do pełna, później już tylko trasa, może z niewielką przerwą, jeśli zajdzie taka potrzeba. Pokonanie dwustu paru kilometrów dzielących Łódź od Wiślicy nie powinno zająć więcej niż trzy, może trzy i pół godziny. Oczywiście zakładając, że po drodze nie będzie większych niespodzianek. Do Piotrkowa nie było żadnych. Trwająca dobre piętnaście minut trafiła się na odcinku przed Sulejowem. Wlokąc się dwadzieścia, a momentami dziesięć na godzinę, wybrałem numer do Adama i ustawiłem telefon na głośnomówiący. Właśnie do głowy przyszło mi ważne pytanie. Coś, o co zapomniałem zapytać go wcześniej. Może z braku profesjonalizmu? W kwestii, z którą wiązał się mój wyjazd, byłem przecież amatorem. Nigdy wcześniej nie kupowałem domu. Odebrał po pierwszym sygnale, musiał akurat trzymać telefon w dłoni.

— No jak tam? Jesteś w drodze? Daleko? — zaczął pierwszy, dociskając mnie pytaniami.

— Wlokę się do Sulejowa.

— To znaczy?

— Korek. Coś spowalnia. Adam, mam pytanie w związku z moją misją.

— Tak?

— Ten dom to ma być od razu do zamieszkania czy do remontu? O gotowca może być trudno.

— To zależy. Pewnie nie obejdzie się bez przeróbek i remontów. Obiecałem klientowi wszystkim się zająć, jak zajdzie potrzeba. Zobaczymy, jakie będą oferty, czy będzie w czym wybierać. Przysyłaj zdjęcia i dzwoń, jak potrzeba.

— A jakieś inne wymogi?

— Przynajmniej dwa pokoje. On tam przenosi się z córką, która już też ma swoje lata. No i wiadomo, kuchnia, łazienka, podstawowe wygody.

— Rozumiem. Będę szukał.

— A, jeszcze jedno — zaczął mówić dalej, gdy miałem już zakończyć rozmowę — ogródek. Facet wymarzył sobie ogródek, więc to też weź pod uwagę.

— Pod warunkiem, że będą oferty z ogródkiem.

— Wiadomo.

— To na razie.

Spowalniaczem okazał się koński zaprzęg, raczej unikat na dzisiejszych drogach, ale jednak. Gdy zjechał w polną drogę, kolumna przede mną ruszyła. Wszyscy zapewne, podobnie jak ja, odetchnęli z ulgą. Woźnica pewnie też, bo musiał czuć na plecach ciskane w jego kierunku przekleństwa. Straconego czasu nie dało się nadrobić. Ograniczenia na wąskiej jednopasmówce nie pozwalały na rozpędzenie, a tym bardziej na wyprzedzanie. Trochę szybciej pognałem za Sulejowem, ale też nie zanadto. Tereny zabudowane co kilka kilometrów, więc noga z gazu. Nie należałem do łamaczy przepisów. Przejechanie przez Kielce również zajęło mi sporo czasu. Duże miasto, dużo samochodów, zatwardzenie na drogach. Dla mnie, mieszkańca Łodzi, nic nowego. Zmagam się z tym niemalże na co dzień. Za Kielcami, a dokładnie kilka kilometrów za Wolą Morawicką, zatrzymałem się na stacji BP. Odwiedziłem toaletę, wypiłem kawę, rozprostowałem nogi. I w drogę.

4

Cóż za uczucie… Stajesz w obcym mieście i wszystko zdaje ci się bliskie. Jakbyś znalazł się w rodzinnym gnieździe.


Dochodziła dwunasta, gdy zbliżałem się do Wiślicy. Dwieście kilometrów w cztery godziny, zważywszy na ograniczenia i utrudnienia, to chyba dobry czas. Gdy wydostałem się z Lasu Chocholskiego (nazwę poznałem później), z daleka ujrzałem czerwony dach wiślickiego kościoła, który znałem ze zdjęć. W blasku słońca był dobrze widoczny, nawet z dużej odległości. Jadąc z dopuszczalną prędkością, po prawej stronie minąłem restaurację z tarasem i rozłożonym parasolem z reklamą piwa. Nie doczytałem nazwy, jakby Zajazd… Pomyślałem o jedzeniu i że się tu wybiorę. Do miasta wjechałem obwodnicą od południowej strony. Nawigacja podawała namiary. Kilka zakrętów dobrze utrzymanymi asfaltowymi drogami i znalazłem się przed bramą okazałego piętrowego domu. Zastanawiałem się, w którym z licznych — na pierwszy rzut oka — pokoi zamieszkam. Zgasiłem silnik swojego wysłużonego forda, wysiadłem i podszedłem do bramy, przy której raptem zjawiły się dwa pieski. Jeden spaniel, drugi mieszaniec. Łasiły się, jakby szczęśliwe z odwiedzin gościa. Miałem nacisnąć na dzwonek przy furtce, gdy otworzyły się drzwi i z domu wyszedł starszy mężczyzna średniego wzrostu. Z wyglądu był dobrze po siedemdziesiątce. Zmierzał w moim kierunku.

— Dzień dobry. Nazywam się Mleczko. Wynająłem u państwa pokój — odezwałem się pierwszy.

— Dzień dobry — odpowiedział nieco przyciszonym głosem.

Otworzył szeroką bramę.

— Niech pan wjedzie tam dalej. — Pokazał ręką, wskazując miejsce za domem, gdzie w głębi stała drewniana altana w kształcie wielokąta. Wjechałem i zaparkowałem samochód obok altany, pod drzewem kwitnącej jabłoni. Wysiadłem. Mężczyzna zamknął bramę i szedł w moim kierunku. Ubrany był w robocze spodnie i flanelową, kraciastą koszulę. Przybiegły też pieski, merdając ogonkami, najwyraźniej chcąc się przywitać. Niepewny zachowania zwierzaków, nie miałem odwagi ich pogłaskać. Mężczyzna wyciągnął rękę na przywitanie.

— Kańczyk — wymówił swoje nazwisko.

— Mleczko — powtórzyłem swoje, już raz wypowiedziane przy bramie.

Zastanowił się przez chwilę, jakby szukając czegoś w pamięci. Może moje nazwisko wydało mu się znajome?

— Pokażę panu pokój. — Gestem nakierował mnie w stronę piętrowego budynku, w którym spodziewałem się zamieszkać.

Poprowadził mnie przez ganek schodami na piętro. Pokazał mi pokój. Było to dość przytulne pomieszczenie z balkonem. Przy wejściu stała wąska, dwudrzwiowa szafa na ubrania, pod ścianą obok znajdowała się jednoosobowy tapczan, a przy nim podręczna szafka. Bliżej balkonowego okna stał fotel uszak, koło niego zaś okrągły kawowy stolik. Na ścianie naprzeciw fotela zamontowany był telewizor. Ot, skromny, przytulny pokoik dla pojedynczego gościa. Zrobił na mnie dobre wrażenie. Było czysto, w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki, w powietrzu unosił się zapach lawendy. Odkryłem, że jego źródłem był stojący na szafie odświeżacz powietrza.

— Obok jest kuchnia. — Pan Kańczyk wskazał pomieszczenie przez ścianę. — I trochę dalej toaleta. — Machnął ręka, jakby przeskakując kuchnię. — Wejście z korytarza. Wspólna — dodał. — Ale jest pan na razie sam.

Przyniosłem podróżną torbę z samochodu. Postawiłem ją przy łóżku, po czym sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Emi, by ją uspokoić, że szczęśliwie dojechałem. Krótka wymiana paru słów. Nie należałem do amatorów długich rozmów przez telefon. Gadający godzinami wzbudzali we mnie irytację.

— Będę dzwonił, do usłyszenia — obiecałem na koniec.

— Pa — rzuciła w odpowiedzi.

Z torby wyjąłem kawę, którą kupiłem dzień wcześniej. Zielony Jacobs, taka, jaką lubię najbardziej. Jest lekko kwaskowa. Piję bez cukru. Udałem się do kuchni. Wybrałem odpowiedni kubek spośród różnorakich stojących na suszarce, większych, mniejszych, bardziej lub mniej pękatych. Elektryczny imbryk zagotował wodę. Zaparzyłem. Aromat kawy wypełnił pomieszczenie. Najlepszy jest ze świeżo otwartej paczki.

Wyszedłem z kawą na balkon. Błękit nieba wciąż zachwycał, słońce dogrzewało, pachniało wiosną. Krótko przystrzyżona trawa wygładzała myśli. Kwitnące gałęzie rosnącej blisko jabłoni sięgały przez barierkę, jakby chciały wejść do pokoju. Muskałem nosem pachnące kwiatki, delektując się ich wonią.

Lubię te pierwsze chwile, gdy gdzieś przyjadę. Kiedy wszystko jest jeszcze przede mną. Niewiadome. Czekające na odkrycie. Na powolne odsłanianie. Minuta po minucie. Odkrywanie tego, co być może już jest, ale za zasłoną przyszłości. Starałem się doświadczyć każdej chwili, by żadna mi nie umknęła, przeżywać je intensywnie, tak jak to tylko możliwe. Czuć istnienie. Tak, jak stojąc teraz na balkonie, czuję zapach kwiatów jabłoni, czuję smak kawy i ciepło słońca. Czuć byt.

Po kawie ruszyłem w drogę. Postanowiłem wstępnie zapoznać się z miastem i udać się do restauracji, którą minąłem, jadąc. Mój żołądek wyraźnie domagał się jedzenia. Kawa tylko nasiliła uczucie głodu.

5

Wszystko tu jest inaczej, błysnęła w mojej głowie myśl, gdy znalazłem się na placu, który nazywał się Solny. Skąd taka myśl? Déjà vu? Skutek oglądanych zdjęć w Internecie? Chemia w mózgu? Nie wiem, jak plac wyglądał dawniej, ale taka myśl mimowolnie przemknęła mi przez głowę. Centrum placu wypełniał duży skwer, przecięty przekątnie esem alejki, w której stały ławki. Na jednej z nich siedział starszy pan z bródką, w oliwkowym kapeluszu. Nasze oczy się spotkały, gdy go mijałem. Skwer był wyjątkowo zadbany, co było widać na pierwszy rzut oka. Rosły na nim młode, chyba niezbyt dawno posadzone klony. Krzewy pięciorników wzdłuż alejki zostały starannie przycięte. Trawa przystrzyżona, jakby zrobił to ktoś tuż przed moim przybyciem. Wszystko zdawało się przemyślane. Miły dla oczu porządek. Brak śmieci, puszek po piwie, foliowych torebek, do widoku których byłem przyzwyczajony. Otaczała go asfaltowa droga z wydzielonym parkingiem dla samochodów i chodnikami. Wokół placu znajdowały się zabudowania, niektóre zapewne wiekowe. Prosta architektura. Odnowione elewacje, czerwone dachówki. Pomiędzy nimi wypatrzyłem jeden na sprzedaż, co głosił duży napis białą farbą na frontowej ścianie. Był to prostokątny, parterowy budynek z mansardą, zbudowany z pustaków, pokryty dachówką. Sięgnąłem po smartfon, by zrobić kilka fotek dla Adama. Najpierw takich z odległości, ujmując część skweru, co mogło stanowić dodatkowy atut dla kupującego. Z bliska sfotografowałem stan okien i drzwi, rzeczy równie ważne przy zakupie. Przypuszczałem też, że od tylnej strony do domu przylega ogródek, ale tego nie dało się stwierdzić, stojąc przed frontem, nie było też jak podejrzeć. W razie czego telefon do sprzedającego rozstrzygnie tę kwestię. Tak czy owak, gdybym miał kupować dla siebie, to poważnie rozważyłbym ową ofertę. Oczywiście dużo jeszcze zależy od wnętrza. Dom jednak nie wyglądał na bardzo stary, więc i w środku może być wszystko w porządku.

Usiadłem na wolnej ławce na skwerze i posłałem zrobione zdjęcia Adamowi. Pewnie będzie zaskoczony. Ledwie przyjechałem, pierwsze wyjście, pierwszy strzał i może być trafiony. Oddzwonił do mnie po kilku minutach.

— Szybko działasz. — Nie pomyliłem się co do zaskoczenia. W tonie jego głosu usłyszałem też zadowolenie.

— Jak to widzisz? — zapytałem.

— Wygląda nieźle.

— Od tyłu chyba jest ogród.

— Godne rozważenia, ale zobaczymy, co tam w tej Wiślicy jest jeszcze. Rozglądaj się dalej. Zapisz numer telefonu z tej oferty, jak coś, to będziemy dzwonić do właściciela.

— Jest na ścianie.

— Okej. I nie zapominaj o dobrej zabawie.

— Dzięki. Ale nie wiem, czy jest się tu gdzie bawić.

— Do zabawy niewiele potrzeba.

— Myślisz o tym, co ja?

— Oczywiście, że tak. Wszystko dla ludzi. Oczywiście z rozsądkiem i w normie.

— Normy lubią być elastyczne i granice się przesuwać — stwierdziłem tonem memento mori.

— Dlatego ważny jest rozsądek. Ale dość moralizowania. Po prostu staraj się dobrze spędzić czas.

— Zamierzam też poszukać śladów po ojcu. Może znajdę dom, w którym mieszkał?

— Na pewno. Poza tym zawsze możesz popytać w tamtejszej gminie.

— A w ogóle to mam wrażenie, jakbym tu już kiedyś był.

— Déjà vu? Masz déjà vu? Sam tak nieraz mam. Jestem gdzieś i wydaje mi się, że już w tym miejscu byłem, choć dałbym głowę, że nie byłem, albo coś się zdarza i mam wrażenie, że to już kiedyś się zdarzyło. To taka mózgowa chemia, nic innego.

— Jakbym słyszał Emi. Mówiła to samo.

— Co?

— Nieustanne déjà vu.

— A może byłeś tam kiedyś?

— Chyba w innym życiu.

Mówiąc to, nie miałem bladego pojęcia, że już niebawem przyjdzie mi się mierzyć z iście metafizycznymi zagadnieniami, łamać sobie głowę nad czymś, co zawsze wydawało mi się nierealne. W życiu zawsze byłem sceptykiem, niedowiarkiem, realistą etc.… Gdybym nie był, może łatwiej byłoby mi zaakceptować pewne irracjonalne doznania, zamiast tłumaczyć je sobie w karkołomny sposób, momentami powątpiewając we własne zdrowie psychiczne. To ostatnie stanowiło chyba główny hamulec, który powstrzymywał mnie przed zwierzeniami z tego, co mi się przytrafiło w Wiślicy. Obawiałem się, że każdy rozmówca nabierze względem mnie podejrzeń. Sam musiałem sobie poradzić z własnymi doświadczeniami. Nikt by mi nie uwierzył w to, co przeżyłem. Nawet gdyby przy mnie udawał, że to, co mówię, traktuje bardzo poważnie, za moimi plecami pukałby się pewnie w czoło i na przyszłość zrezygnował z mojego towarzystwa. Emi była jedyną osobą, z którą dzieliłem się przeżyciami. Po powrocie do Łodzi postanowiłem zawrzeć je w opowiadaniu. Zawsze można uznać, że opowiadanie jest utworem fantasy. Wilk syty i owca cała. Kto chce, niech wierzy.

— A, jeszcze jedno. — Adam przypomniał sobie przed rozłączeniem. — Ten facet nazywa się Brackiewicz.

— Ten od domu?

— Tak. Prosił, by popytać miejscowych, czy ktoś pamięta jego rodzinę.

— Popytam.

— To trzymaj się.

Schowałem telefon do kieszeni. Chwilę siedziałem, zamyślony po rozmowie z Adamem. Że też facetowi chce się przenosić na starość taki kawał drogi. Jakiś sentyment musiał decydować.

Przede mną znajdowało się muzeum archeologiczne. Nad muzeum górował gotycki kościół z kamiennych bloków, od jakiegoś czasu bazylika mniejsza. Obok był dom Długosza. Przyjechałem do Wiślicy trochę przygotowany, jeśli chodzi o historię i zabytki. Przed przyjazdem dużo czasu spędziłem przy laptopie, wyczytując wszystkie dostępne ciekawostki na jej temat i to z pilnością, która rozbawiła Emi. To, czego się dowiedziałem, zamierzałem przypieczętować zwiedzaniem.

Po paru minutach spędzonych na ławce ruszyłem w kierunku muzeum. Próbowałem zajrzeć do środka, ale przez przyciemnione szyby z trudem można było cokolwiek zobaczyć. Jedynie zarysy murów. Pomysłowo wkomponowanymi w płaski, parterowy budynek muzeum schodami wspiąłem się na plac przykościelny. Trafiłem na wycieczkę. Spora grupa ludzi w różnym wieku zatrzymała się przed zabytkowymi drzwiami kościoła. Podziwiali płaskorzeźbę nad ostrołukiem wejścia. To ta zabytkowa płyta, którą ufundował Długosz i o której czytałem. Przedstawia króla polskiego Kazimierza Wielkiego w obecności krakowskiego biskupa ofiarowującego makietę wiślickiego kościoła Matce Boskiej. Aż dziw, że przetrwała tyle wieków, zważywszy na katastrofy, jakich doświadczał budynek kościoła. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem rozmowę w obcym języku. Niektórzy zaopatrzeni w aparaty fotograficzne robili pamiątkowe zdjęcia. Część natomiast smartfonami. Młody mężczyzna, coś tłumacząc i żywo gestykulując, ustawiał grupę przed wejściem, by wykonać pamiątkową fotografię. Miał profesjonalny aparat z długim obiektywem. Przeczekałem ten moment, by móc podejść i z bliska obejrzeć płaskorzeźbę. Wcześniej nie wiedziałem, że Długosz, o którym dawno temu trochę uczono mnie w szkole na lekcjach historii, był tak zasłużony dla Wiślicy, miasta, o którym w szkole chyba w ogóle nie wspominano, a przynajmniej sobie tego nie przypominam. Może pamięć mnie zawodzi? Płaskorzeźba to tylko jedna z wielu fundacji, które po sobie zostawił. Wpatrując się w nią i w zabytkowe drzwi wejściowe do kościoła, za plecami miałem dom, który również ufundował. Dzwonnica przy kościele to także fundacja Długosza. Miałem w planach zwiedzić kościół, dom Długosza i muzeum archeologiczne, ale jak na razie rządził mną żołądek.

Wyszedłem poza mury ogradzające kościół i znalazłem się na wiślickim rynku. Rynek to centrum miasta, a zarazem nazwa ulicy. Nieustannie całym sobą odczuwałem, że wszystko wokół jest mi bliskie. To uczucie towarzyszyło mi od przyjazdu, chwilami było intensywne, jak wcześniej na placu Solnym. W centrum rynku był park, wysokie wiekowe drzewa, lipy, kasztany. Dookoła domy, jeden przy drugim, parterowe i piętrowe. Skręciłem w prawo. Minąłem dzwonnicę, przeciąłem ulicę Kościelną i poszedłem wzdłuż wschodniej pierzei budynków. Skręciłem w ulicę Targową i doszedłem do ulicy Batalionów Chłopskich, później w lewo. Wewnętrzny kompas mnie nie zawodził. Batalionów Chłopskich doszedłem do drogi, którą jechałem. W odległości kilkuset metrów wypatrzyłem restaurację, którą wtedy minąłem. „Zajazd Kasztelański"  brzmiała pełna jej nazwa.

Duży taras z kilkoma stolikami i parasolem wyglądał zachęcająco. Zająłem stolik w cieniu. Naprzeciw miałem panoramę Wiślicy na żywo. Smaczkiem był widok kościoła i dzwonnicy. Zbudowane na wzniesieniu stanowiły wisienkę na torcie panoramy, magnes, który przyciągał wzrok. Po krótkim czasie oczekiwania pojawiła się młoda dziewczyna z obsługi i z uśmiechem podała mi spis potraw. Wybrałem karczek w sosie z frytkami i surówkami, do tego szklankę piwa. Piwo przyniosła po chwili. Gdy czekałem na posiłek, przy stoliku przede mną przysiadła grupka młodych, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Wszyscy około trzydziestki. Jedna z dziewczyn, krótko ostrzyżony chudzielec, pozbawiona damskich atrybutów, wpatrywała się w smartfon, jakby świat obok nie istniał. Ubrana była w jasnoszary komplet typu dres, według mnie zbyt gruby na dzisiejszy upalny dzień. Na dodatek siedziała w słońcu. Sam odrzuciłem marynarkę na sąsiednie krzesło i siedziałem w koszulce. Ale może była typem zmarzlaka? Miała pociągłą twarz, niezdrową cerę i sępi nos. Chłopak obok, brunet z kilkudniowym zarostem coś do niej mówił. Uniosła dłoń w geście, by nie przeszkadzał. Wyglądali na partnerów. Druga z dziewczyn, brunetka z włosami spiętymi w kucyk, poprawiała urodę przed podręcznym lusterkiem, które wydobyła z małego plecaczka. Miała smagłą cerę, przyczerwienione pomadką usta i niemal nienaturalnie białe zęby, które odsłaniała przy każdym uśmiechu. Obok niej siedział łysiejący chłopak. Resztki ciemnych włosów pozostały mu nad uszami i z tyłu głowy. Siedział tyłem do mnie. Kelnerka przyniosła im karty potraw i zajęli się ich przeglądaniem. Zapatrzony w telefon chudzielec odłożył kartę na bok.

— Zamawiasz coś? — zapytał ją brunet, siedzący obok.

— Tylko wodę.

Najwyraźniej nadal chciała być chuda. Starałem się nie patrzeć w ich stronę. Pewnie to byli turyści. Ale raczej nie zmotoryzowani, bo na stole przed nimi pojawiło się sporo piwa. Chyba że kierowcą był chudzielec.

Czekając wciąż na posiłek, patrzyłem w próżnię. Miałem chwilę pustki w głowie, nie myślałem o niczym. Ogarnęła mnie błoga jałowość, uczucie, jakbym zawisł w próżni, a cały świat popędził naprzód. Z tej przyjemnej beztroski wyrwał mnie awanturniczy głos chudzielca.

— Wiślimir? Ha, ha, ha. Ochrzczony sto lat przed Mieszkiem, zgoda. Ale co to znaczy „ochrzczony”? Dostał propozycję nie do odrzucenia. Albo się ochrzci, albo go ochrzczą i wtedy dostanie za swoje. Tak to się odbywało.

— Tak głosi legenda — przytaknął siedzący naprzeciw niej łysiejący chłopak.

— I zapewne głosi prawdę. W chrześcijaństwie nie było zrozumienia dla innowierców. Albo byłeś chrześcijaninem, albo ginąłeś. Jeśli nie byłeś chrześcijaninem, to byłeś poganinem. Taka była logika — dopowiedział chudzielec.

Przyznam, że zaskoczył mnie wywód dziewczyny, którą postrzegałem jako szarą myszkę. A tu masz. Cicha woda porwała brzeg. Z charakterystycznym „ha, ha, ha”, które wybrzmiewało później dość często. Nie wiem, co miało oznaczać to „ha, ha, ha”. Pewność siebie? Odkrywczość? Brzmiało głupio.

Kelnerka przyniosła mi wyczekiwany talerz. Zająłem się pochłanianiem jego zawartości. Towarzystwo obok rozgadało się, każdy coś mówił, chwilami wchodzili sobie w słowo.

— Alu, jesteś ateistką? — padło pytanie, a ja przy okazji poznałem imię chudzielca.

— A czy z moich słów to wynika? — odgryzła się pytaniem, tym razem bez swojego „ha, ha, ha”.

— Masz wrogi stosunek do chrześcijaństwa.

— Nie jestem ateistką.

— A chrześcijanką? — odezwała się brunetka.

— Zostałam ochrzczona. Nie miałam wyboru, ha, ha, ha.

— A więc jesteś chrześcijanką.

— Jestem. Tak jak wy wszyscy tutaj. Czy ktoś z was jest innej wiary? Wszyscy zostaliście ochrzczeni i tym samym wcieleni do obozu chrześcijan, czy wam się to podoba, czy nie.

— Wcieleni. Trafne słowo.

— Chciałem przytoczyć, że Mieszko przyjął chrześcijaństwo, bo inaczej Dobrawa nie wpuściłaby go do łóżka. Tak pisał sławny Gall Anonim. To też forma propozycji nie do odrzucenia — odezwał się chłopak z zarostem.

— Dużo w tym myślenia na skróty. Zawsze wiara przeplatała się z władzą, ekonomią i polityką.

— Dobrawa nawróciła grzesznika. Nie różnił się dużo od Wiślimira. Podobno miał siedem żon.

— I warto mu było to tracić dla jednej?

— Przez kobiety zawsze się sporo działo.

— Jan Chrzciciel został skrócony o głowę, którą kobiecie przyniesiono na tacy.

— Henryk VIII przez kobietę zmienił w Anglii wiarę.

— W każdej legendzie jest coś z prawdy.

— A ty, Marek, co zrobiłeś przez Alę? — Poznałem imię partnera Ali.

— Przyjechałem do Wiślicy. Ala lubi zwiedzać i poznawać historyczne ciekawostki. A ty?

— Z pewnością w życiu niejedno.

— Tylko nie mów, że czegokolwiek żałujesz. — Brunetka żartobliwie pogroziła łyskowi palcem. Miała w sobie coś filuternego. Czekałem, aż ktoś wymieni jej imię.

— Moi mili, ha, ha, ha, odbiegliśmy od tematu. Mówiłam, że w chrześcijaństwie nie było tolerancji wyznaniowej.

— Tolerancja była w antycznym Rzymie, można było wierzyć w różnych bogów. Ale niestety chrześcijaństwo ma antyk na sumieniu.

— Można było, ale pod warunkiem że czciło się Jowisza.

— W dawnych czasach różnie bywało z tolerancją, jeśli chodzi o wiarę, ale to nie dotyczyło tylko chrześcijaństwa. Każda wiara narzucana siłą przeczyła tolerancji.

— A dzisiaj? Uważacie, że chrześcijaństwo jest dzisiaj wiarą tolerancyjną?

— W każdym razie nie płoną już stosy z heretykami.

— Gdyby nie chrześcijaństwo, losy świata z pewnością potoczyłyby się inaczej, ale też wcale nie wiadomo, czy lepiej, czy gorzej.

— Bylibyśmy o tysiąc lat do przodu. Chrześcijaństwo hamowało rozwój. Jeszcze dzisiaj są tacy, którzy chcieliby, by ludzie myśleli, że Ziemia jest płaska, na górze niebo z Panem Bogiem i zastępami aniołów, a pod ziemią szatan i jego czarcie królestwo, ha, ha, ha. — spuentował chudzielec. To jej „ha, ha, ha” mocno mnie wkurzało. Zadufana w sobie, przemądrzała brzydula.

— Nie do końca się z tym zgadzam, Alu. To, co powiedziałaś, to spadek po myślicielach oświecenia. Prawda wyglądała inaczej. Choć, owszem, nie można zaprzeczyć, że wiele odkryć miało zrazu pod górkę, bo podważało kanony wiary. Jednak mówienie, że Kościół pielęgnował ciemnotę, to chyba przesada. — Łysawy mówił spokojnym, wyważonym tonem, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę wypowiadanych słów.

— Nie zaprzeczymy jednak, że historia chrześcijaństwa to historia krucjat, mordów, stosów, tortur i tak dalej, sporo by wymieniać — dodał Marek, partner Ali.

— Postawmy też sprawę inaczej. Gdyby nie chrześcijaństwo, to wojen i mordów mogło być na świecie o wiele więcej.

— My na pewno tego nie rozstrzygniemy, Marcin. — Brunetka zwróciła się do swojego partnera po imieniu, co nie umknęło mojej uwadze. A więc chuda to Ala, jej partner to Marek, łysek to Marcin. Imię brunetki dane mi było poznać w następnej chwili.

— Iwonka ma rację. Dajmy już spokój tym rozważaniom. — Marek machnął ręką i sięgnął po piwo.

W tej samej chwili do ich stolika podeszła kelnerka z talerzami pełnymi jedzenia. Towarzystwo zajęło się spożywaniem i raczej milczało. Ala wpatrywała się w telefon. Po posiłku dyskusja odżyła. Ala nie odpuszczała.

— Powracając do rozmowy, Kościół ma bardzo dużo za uszami i temu się nie da zaprzeczyć.

— Mówisz o instytucji. Co innego instytucja, co innego wiara –odepchnął jej argument Marcin.

— Ta instytucja od początku swojego istnienia w imię wiary niszczyła inne kultury. Hipokryzja i Kościół to jedno.

— Według mnie należy oddzielić instytucję od wiary w Boga. Czy winiąc instytucję za zło, jakie wyrządziła w imię wiary, chcesz tym samym zaprzeczyć istnieniu Boga? Nie chcesz. Bóg to Bóg, a instytucja to instytucja. Zresztą wszystkie instytucje, które mają wpływ na rządzenie ludźmi, kipią hipokryzją. Nie mówiąc już o politykach. Ci z hipokryzji wręcz słyną.

— Nie, nie chcę zaprzeczyć istnieniu Boga. Powtarzam, nie jestem ateistką. Ale też nie rozmawiamy o tym, czy Bóg istnieje, czy nie. Rozmawiamy o konsekwencjach przymuszania do wiary w niego. To dwie różne rzeczy.

— Zgoda. Ale dzisiaj nikt nie przymusza. W każdej chwili możesz zmienić wyznanie. Na przykład przejść na islam.

— No to mamy wspólny język. — Błysnęły białe zęby Iwonki.

Mimowolnie się uśmiechnąłem. Kąciki moich ust się poruszyły. W tym momencie odezwał się Marek:

— Pozostaje pytanie, kim albo czym jest Bóg? Każda wiara głosi podobnie i zarazem inaczej.

— Bóg jest jeden. Tylko różni ludzie różnie go widzą i wyznają. I nieraz też wykorzystują wiarę w Boga do własnych celów, często niecnych — wyjaśnił Marcin.

— W jakiego Boga ty, Marcinie, wierzysz? — zapytała Ala.

— Wierzę, że u podstaw bytu, wszystkiego, co jest, co nas otacza, kosmosu, życia na Ziemi i zapewne też na innych planetach, stoi jakaś logika. My ludzie nigdy tej logiki nie poznamy. Nauka poznaje tylko fragmenty i przedwcześnie się chełpi, bo często musi przeczyć swoim wcześniejszym odkryciom. Używam słowa „logika”, ale nie wiem, czy jest odpowiednie. Może powinienem po prostu powiedzieć „coś”. Nazywanie to zamykanie w skończone ramy, ograniczanie tego. Staram się unikać nazywania tej mocy sprawczej, personifikacji czy antropomorfizacji. To właśnie czynią ludzie. Od zawsze tę logikę, która stoi za wszystkim, starają się nazwać i przedstawić za pomocą obrazu czy posągu. Tę logikę albo to „coś” nazywają Bogiem i przypisują mu określone cechy. I tu się zaczyna wiara w Boga takiego czy innego. Potrzebą człowieka jest wiedzieć, w co wierzy, wręcz widzieć to, dlatego uosabia Boga, przedstawia go na obrazach, w postaci rzeźb i przypisuje różne, chociaż podobne w różnych wyznaniach i na przestrzeni dziejów cechy. Więc umownie nazywamy tę siłę sprawczą wszystkiego Bogiem. Niech tak będzie. Ale próżny nasz wysiłek, by Boga poznać. To przekracza możliwości ludzkiego rozumu. Pozostaje wiara, że Bóg po prostu jest. W starych księgach mówi o sobie: „Jestem, który jestem”. Ludzki rozum nie jest w stanie go przeniknąć. Więc wierzę, że za wszystkim stoi ta logika, to coś, co nazywamy Bogiem. Czy ktoś mógłby mi zarzucić, że jestem ateistą? Nie. Nie jestem ateistą. Inaczej widzę wiarę w Boga. Ktoś, kto mówi, że Boga nie ma, to dla mnie głupiec. Skąd to wie? Na podstawie czego? To przyjmowanie tylko takiej zadufanej pozy. Nikt tak nie może stwierdzić. Są rzeczy, zjawiska, których nigdy nie poznamy, których w swoich ciasnych ludzkich umysłach nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Również na temat życia pozagrobowego nie można stwierdzić, czy istnieje, czy nie. Przecież nie wiemy do końca, czy jesteśmy tylko kruchym zlepkiem materii, który po śmierci się rozpada, czy jednak istnieje w nas coś, co znowu umownie nazywamy duszą. Może naprawdę w każdym z nas istnieje dusza, która po śmierci człowieka zamieszkuje jakiś inny świat? A może wędruje z jednego ciała do innego i raz jesteśmy tym człowiekiem, później innym i rację mają ci, co wierzą w reinkarnację? — Tutaj Marcin się uśmiechnął, jakby dystansując od swych ostatnich słów. Skończył wypowiedź i sięgnął po piwo. Duszkiem dopił do dna i odstawił szklankę. Pozostali mieli już puste. Nikt nie komentował jego wypowiedzi.

Po chwil ciszy pierwsza odezwała się Iwonka:

— W reinkarnację wierzy Ala.

— Hinduizm to bardzo mądra religia. Karma decyduje o naszym losie po śmierci, rachunek dobrych i złych uczynków — przytaknęła druga z dziewczyn.

— Co z tymi, co czynią źle?

— Wcielają się w niższe formy życia, ha, ha, ha.

— Na przykład zwierzęta?

— Albo rośliny?

— Ciekawe, kim albo czym teraz są Hitler, Stalin i tym podobni?

— Prymitywnymi jednokomórkowcami — zawyrokował Marcin.

— Niektórzy potrafią wrócić do swoich poprzednich wcieleń — oświadczyła z przekonaniem Ala.

— Mówisz o hipnozie? Nigdy nie brałem tego na poważnie — wtrącił Marek.

— Znane są przypadki, które tego dowodzą, i to bynajmniej nie w hipnozie. Są ludzie, którzy pamiętają miejsca, w których żyli, i zdarzenia, których byli świadkami albo uczestnikami. — Chudzielec nie dawał za wygraną.

— Osobiście skłaniałbym się ku przekonaniu, że dziedziczą wspomnienia po przodkach. Nauka dochodzi pomału do coraz to nowych odkryć, jeśli chodzi o dziedziczenie. Po przodkach możemy mieć nie tylko kolor włosów czy oczu.

— Tak jak powiedziałem wcześniej: nasza wiedza jest jeszcze niedostateczna, by rozstrzygnąć pewne kwestie. I nie wiem, czy kiedykolwiek będzie na tyle dostateczna, by je rozstrzygnąć. Cały czas żyjemy w bańce określonych przekonań i wyobrażeń. Nie wiemy, co jest na zewnątrz tej bańki, pozostaje tylko wiara — oświadczył Marcin.

Podsumował dyskusję, jakby dając tym samym do zrozumienia, że dalej nie ma co dywagować na pewne tematy, bo i tak do niczego się nie dojdzie. Wyglądało na to, że wszyscy się z nim zgadzają.

— Czas na nas, panie i panowie. Dość trudnych tematów. Idziemy dalej zwiedzać. Gdzie jest ta Psia Górka, ktoś wie? — podjęła decyzję Ala.

Dużo do myślenia może dać przypadkowo podsłuchana dyskusja. Marcin wygłaszając swoją teorię na temat wiary, jednak niczego nowego nie odkrywał. Moje osobiste poglądy na ten temat były podobne.

Młodzi zapłacili za posiłek, podsunęli krzesła i odeszli. Na mnie też już była pora. Spojrzałem na zegarek. Od mojego przyjazdu minęły prawie trzy godziny. Uregulowałem rachunek przy barze i poszedłem realizować swoje plany, czyli zwiedzać Wiślicę, wypatrując przy okazji nieruchomości na sprzedaż. Szedłem chodnikiem biegnącym wzdłuż obwodnicy, którą wcześniej jechałem. Po prawej, w nieodległej miejscowości, dostrzegłem biały kościół wśród drzew. Wyglądał niczym zamek z bajki. Na mapie Google sprawdziłem nazwę miejscowości. Jurków — brzmiała nazwa. Gdzieś w mojej głowie odbrzmiało echo. Ta nazwa również nie była mi obca.

Idąc dalej, znalazłem się na wysokości żydowskiego cmentarza, ciągnącego się wzdłuż drogi, co poznałem po charakterystycznym ogrodzeniu z metalowych elementów i gwiazdach Dawida. Gdyby nie te szczegóły, nigdy bym nie pomyślał, że znajduje się tu żydowski cmentarz. Po prostu mały przydrożny lasek na wzniesieniu, pełen rosłych drzew, porośnięty wysoką trawą i plątaniną krzewów. Nie widać było macew. Doszedłem do wąskiego asfaltowego przesmyku odbiegającego w lewo. Podążyłem nim, cały czas mając obok cmentarz. Doszedłem do tablicy upamiętniającej miejsce. Tablica była w kształcie żydowskiego nagrobka z gwiazdą Dawida i z napisem w trzech językach. Wczytałem się w ten po polsku. Ogrodzenie nie zamykało całego obszaru cmentarza. Stanowiło raczej symboliczne oznaczenie miejsca, w którym znajdują się mogiły. Poszedłem dalej. Przeczytałem nazwę ulicy. Złota. Doszedłem do biegnącej w prawo Okopowej. Skręciłem w nią i po chwili ponownie znalazłem się na rynku. Cały czas towarzyszyło mi uczucie, że jestem w miejscu, w którym już kiedyś byłem. Minąłem kwiaciarnię, sklep chemiczny, bar z lodami… Dalej natrafiłem na modernistyczny, prostokątny budynek, zapewne z okresu socrealizmu, do którego przylegała pozbawiona schodów pochyła rampa. Na ścianie przy wejściu wisiała tablica z informacją, że jest to Dom Kultury, wybudowany dzięki wysiłkom miejscowej ludności. Za budynkiem było rozwidlenie drogi. Od Okopowej odbiegał nieco w dół brukowany kostką zaułek pomiędzy domostwami. Doszedłem nim do porośniętego wysoką trawą placu.

Pusty plac…

…dom otoczony drewnianym płotem. Białe ściany, dach kryty czerwoną dachówką, komin, z którego cienką smużką ulatuje dym. W pobliżu gospodarcze budynki. Przy ścianie domu, na ławce siedzi mężczyzna. Ma posiwiałe włosy i krótki wąsik. Ubrany jest w białą koszulę i szare spodnie. Wyjmuje z kieszeni spodni papierosy. Wkłada jednego do ust. Szuka zapałek. Zapala, puszczając chmurkę dymu, którą rozwiewa wiatr. Z domu wychodzi kobieta w ciemnej sukni. Na głowie ma chustkę w kolorowe kwiaty. Siedzę na stercie poukładanych desek. Z oddali słychać narastające buczenie. Mężczyzna podnosi się z ławki i robiąc daszek z dłoni, patrzy w niebo. Buczenie narasta, zamienia się w warkot. Ja również wpatruję się w stronę, skąd dochodzi dźwięk. Nadlatują samoloty. Jest ich mnóstwo.

— Lecą na wschód — mówi mężczyzna.

Gdy samoloty są nad nami, widać czarne krzyże na skrzydłach. Warkot sprawia, że zatykam uszy, wszystko wokoło zdaje się drżeć.

— Na Ruskich! — przekrzykuję hałas.

Trwa długo, zanim przelatują. Warkot stopniowo cichnie. Maszyny zmieniają się w drobne punkty i znikają za horyzontem. Mężczyzna na powrót siada na ławce.

— Ruski potęga, łatwo się nie da — mówi.

— Niemcy też potęga.

 Ale ludzi mniej niż Ruskich. Ludzie wygrywają wojny.

— Jak są dobrze uzbrojeni i mają dobrych dowódców.

— Stalin nie jest głupi.

— W dwudziestym było nas mniej i wygraliśmy.

— Lepiej, żeby Hitler ze Stalinem przegrał. Inaczej cały świat będzie Hitlera. I nas zniszczą do reszty. — Mężczyzna zaciąga się głęboko papierosem, wypuszczając dym nosem. Wiatr robi swoje.

Zapiszczały zawiasy furtki. Pisk sprawia, że się mimowolnie uśmiecham. Jest niczym koci miauk. Alarmuje, że ktoś nadchodzi. Żwawym krokiem idzie w naszym kierunku chłopak. Jest szczupły, wysoki, ma zaczesane do góry włosy. Ubrany jest w skórzaną marynarkę, nieco przyluźną, szare bryczesy i wysokie, skórzane buty wyglancowane na połysk. Pali papierosa. Podchodzi blisko, rzuca niedopałek na ziemię i przygniata butem.

— Przynoszę najświeższe wieści — mówi z powagą w głosie. — Ruski wieje przed szkopami, aż się kurzy. Posłuchałem trochę radia.

— To nie są dobre wieści — odzywa się siedzący przy ścianie domu mężczyzna. W jego głosie słychać zawód.

— Nie są, tatku — przyznaje nowo przybyły chłopak.

Wpatruję się w niego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 37