Rozdział 1
Niejasne wspomnienia
Siedziałem w salonie. Czytałem pierwszą lepszą książkę z mojej biblioteczki. Po chwili mój wzrok jednak utkwił w drugim rogu pokoju.
Na półce leżał błyszczący pierścień. Sygnet rodzinny.
Był to pierścień niewielki aczkolwiek, jak na swój rozmiar, dość okazały.
Wykonany najprawdopodobniej ze szczerego złota. Bardzo misternie wygrawerowany. Sygnetówka wykonana z rubinu zawierała grawer pięciolistnej róży.
Grawer przedstawiał szeroko rozwinięte płatki róży, bardzo silnie nachodzące na siebie.
Wydawało mi się, że gdzieś już kiedyś widziałem dokładnie taką samą różę. Nie przypominałem sobie jednak, gdzie.
Nagle usłyszałem dźwięk dzwoniącego telefonu. Podniosłem się więc z fotela i zacząłem się kierować do kuchni, gdzie zostawiłem urządzenie. Spojrzałem na wyświetlacz. Okazało się, że dzwoniła moja przyjaciółka, Iris.
Niemal zawsze, kiedy do mnie dzwoniła to oznaczało to, że wpadła na jakiś pomysł. Postanowiłem więc odebrać i dowiedzieć się, co wymyśliła tym razem. Tak też zrobiłem
— Cześć, Iris. Podejrzewam, że skoro dzwonisz do mnie o tej porze to musi to znaczyć, że masz mi coś bardzo ważnego do powiedzenia… więc po prostu bez zbędnego przedłużania, słucham co masz mi do powiedzenia, moja droga przyjaciółko.
To powiedziawszy czekałem na odpowiedź. Nadeszła ona szybciej, niż się spodziewałem, bo już po chwili moja przyjaciółka odezwała się radośnie i bardzo ekspresyjnie
— Słuchaj, przyjacielu, no jasne, że mam do ciebie sprawę i to nie uwierzysz, jaką sprawę. Posłuchaj...niedługo wybieramy się do miejsca, które bardzo lubisz.‒ powiedziała Iris oczywiście cała podekscytowana
— Doprawdy? A gdzie planujecie się wybrać? Albo raczej powinienem powiedzieć „gdzie my planujemy się wybrać”, bo rozumiem, że zabieracie mnie ze sobą? — ciągnąłem temat z czystej ciekawości, co chodzi moim przyjaciołom po głowie.
— Do Polski a dokładniej do miejscowości Września. Co prawda nikt z nas nie wie, gdzie to dokładnie jest....ale myślę, że znajdziemy…
Ja tymczasem myślałem, gdzie może znajdować się ta miejscowość...ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Widocznie jeszcze tam nie koncertowałem...Chociaż miałem naprawdę wielki sentyment do Polski i bywałem tam doysć często z koncertami.
Życie artysty było autentycznie czymś, co kochałem całym swoim sercem. Zapytałem więc tylko
— No i świetnie, kiedy wylatujemy?
— Kiedy tylko zechcesz. Najlepiej jak najszybciej. A już w ogóle najlepiej to w tempie natychmiastowym… — powiedziała Iris. Spojrzałem na zegar, właśnie wybijał godzinę 17:00. Powiedziałem więc do przyjaciółki
— Spotkajmy się wszyscy na lotnisku za jakieś piętnaście, maksymalnie dwadzieścia minut.
— Tak jest, szefie! — powiedziała krótko, co wywołało śmiech naszej dwójki.
„No, to teraz już wiesz, jaki masz plan na najbliższe parę godzin.” powiedziałem sam do siebie w myślach, po czym poszedłem do szafy aby znaleźć moją kurtkę.
Nagle usłyszałem kroki. Odwróciłem się w stronę schodów prowadzących na piętro. Okazało się, że to moja córka zeszła do salonu.
Była ubrana w bluzkę na ramiączkach w kolorze pudrowo różowym i we fiołkową jeansową spódniczkę. Do tego były jeszcze szare trampki.
— Coś się stało, tato? z kim rozmawiałeś? — zapytała mnie patrząc, jak ubieram się w kurtkę
— Ciocia Iris dzwoniła. Lecimy do Polski...nie wiem jeszcze, po co.
— Czy mogę też lecieć z wami? — zapytała moja córka. Nie chciałem zostawiać jej samej w domu, więc przytaknąłem.
Skierowaliśmy się więc na lotnisko. Nie było to daleko, więc szybko znaleźliśmy się na miejscu.
Po chwili zobaczyłem niską, rudowłosą kobietę ubraną w bluzkę w kolorze żółtym ze ściągaczami przy dekolcie, rękawach i dole w nieco ciemniejszym odcieniu. Dodatkowo miała na sobie spodnie w kolorze miedzianym z podwiniętymi nogawkami, które od drugiej strony miały kolor marchewkowy. Ten sam kolor miały kieszenie, na każdej z nich był jeden złoty guzik. Wizerunku kobiety dopełniały bordowe balerinki. Tak, to właśnie Iris. Rozmawiała z resztą naszych przyjaciół. Po chwili jednak zauważyła, że i my się pojawiliśmy. Zawołała więc do nas
— Pascal! Bethany! Jak dobrze, że w końcu jesteście. Czyli jednak nie żartowaliście z tym dwudziestoma minutami.
— Iris, ty nasz kochany rudzielcu, też się cieszę, że cię widzę.‒ powiedziałem wywołując ogólny śmiech otoczenia oraz lekkie oburzenie swojej przyjaciółki. Niby nie lubiła, kiedy nazywałem ją „Kochanym rudzielcem”. Jednak za każdym razem, kiedy tak się z nią droczyłem, na jej piegowatej twarzy pojawiał się nieśmiały uśmieszek. Ale poza Iris stała tam też pozostała szóstka moich przyjaciół.
Wysoka, szczupła blondynka z włosami długimi do bioder i zielonymi oczami. Ubrana w bluzkę na ramiączkach w kolorze miętowym. Do tego doszły ogrodniczki w dwóch odcieniach niebieskiego z szarymi guzikami i białe trampki. Uśmiechnięta jak zwykle...to właśnie cała Shannon. Co prawda nie była aż taką gadułą jak Iris, jednak też miała swój charakterek...Następnie mój wzrok spoczął na reszcie moich przyjaciół.
Sky, mimo, że dwa lata starszy ode mnie, nie wyglądał jednak jak na swój wiek. Jego rude, nieco dłuższe acz zawsze schludnie ułożone, włosy nie przykryły się jeszcze siwizną w najmniejszym nawet stopniu. Jego zielone oczy jak zwykle były zapatrzone gdzieś daleko… uroki bycia swoistym introwertykiem…
Następnie moje oczy powędrowały w stronę Damiena. Blondyn z oczami w kolorze niebieskim, jednak dużo ciemniejszymi niż moje, wpakowywał właśnie ostatnie bagaże do samolotu.
Gregory, z niemalże pokerową twarzą, sprawdzał coś w telefonie. Jego piwne oczy cały czas śledziły jakiś tekst.
Marcus próbował zlokalizować na mapie cel naszej wyprawy. Jego ciemne oczy bardzo wyraźnie studiowały ową mapę obcego dla niego przecież kraju. Po chwili potrząsnął głową na znak zrezygnowania jakby niemo pytając „gdzie to jest?”. Przed moimi oczami po chwili przeleciała kolejna osóbka.
Burza kasztanoworudawych loków opadała jej aż za łopatki. Była ubrana w bluzkę w kolorze ciemnej czekolady z nieco jaśniejszymi frędzelkami przy dekolcie, rękawach i w talii. Do tego doszły spodnie w kolorze khaki i czarne botki. Ta rudowłosa piękność nazywała się Esmeralda, znałem ją od dziesięciu lat. Po chwili takiego biegania dziewczyna… po prostu na mnie wpadła. Jak można było się domyślać w efekcie oboje upadliśmy na ziemię; Wywołało to śmiech całego towarzystwa. W końcu nastał czas naszego wylotu. Wszyscy po przejściu odprawy udaliśmy się na pokład samolotu, zajęliśmy swoje miejsca i po niecałych 5 minutach wyruszyliśmy na spotkanie z nową przygodą.
Po chwili jednak uświadomiliśmy sobie, że...nikt z nas dalej nie wie, gdzie w zasadzie jest Września. Mieliśmy jednak nadzieję, że jakoś to się ułoży. W pewnym momencie w mojej kieszeni coś zabrzęczało.
— Co to był za dźwięk? — zapytała Iris. Wszyscy wzruszyliśmy ramionami ale ja postanowiłem sięgnąć do kieszeni kurtki aby zobaczyć, co to było.
Okazało się, że w kieszeni mojej kurtki, poza wieloma innymi rzeczami, leżał mój sygnet.
— Ale...co on tu robi? Och...musiał wpaść do mojej kieszeni, kiedy nie widziałem… — powiedziałem sam do siebie. Wydawało mi się jednak, że ten sygnet może mieć coś wspólnego z naszą nową przygodą, która może nas czekać właśnie w Polsce. W końcu wylądowaliśmy na lotnisku w Poznaniu.
Dalej jednak nie wiedzieliśmy, gdzie jest Września, czyli właściwy cel naszej podróży. Postanowiliśmy kogoś zapytać. Ale na lotnisku chyba nie było nikogo, kto mógłby znać odpowiedź na nasze pytanie. Postanowiliśmy więc wyjść na zewnątrz i rozejrzeć się trochę.
Nagle ja spostrzegłem, że nieopodal przy sklepowej witrynie stoi jakaś dziewczyna.
Była ubrana w różowy golf, zielone spodnie i trampki w odcieniu pudrowego różu. Na szyi miała zawieszony naszyjnik w kształcie kwiatka z niebieskimi płatkami. Postanowiłem ją zapytać o drogę, podszedłem więc i zacząłem swą wypowiedź w języku polskim, który znałem dość płynnie ale na codzień raczej się nim nie posługiwałem
— Witam, Panienko. Panienka pozwoli, że się przedstawię, Jestem Pascal. w każdym razie chciałem zapytać...Czy Panienka wie, jak dostaniemy się do miejscowości Września?
— Witam szanownego pana. Pan i pana towarzysze macie ogromne szczęście, ponieważ tak się składa, że jestem z Wrześni i akurat za chwilę miałam wracać do domu. Jeżeli Państwo chcecie to mogę was zabrać ze sobą. Powiedzcie mi tylko proszę, jeżeli oczywiście nie jest to tajemnicą, w jakim celu wybieracie się akurat w moje rodzinne strony? — zapytała zielonooka dziewczyna. Jej długie do pasa brązowe włosy, układające się w lekkie fale były lekko rozwiewane przez wiatr, kiedy kierowała się w stronę moich przyjaciół. Uśmiechnąłem się do niej nieco zakłopotany
— Cóż...to jest bardzo długa historia… Po prostu mam tam do załatwienia pewną, wydaję mi się, że bardzo ważną sprawę a przyjaciele zdecydowali się mi w tym pomóc.
Ona jednak po chwili spojrzała się na mnie w nieco dziwny sposób
— Och...przepraszam. Pytam, dlaczego zmierzacie w moje strony, proponuję wam pomoc… Wy mi się przedstawiliście. Jednak ja się nie przedstawiłam. Wybaczcie mi proszę tę gafę. Jestem Matylda.
— Enchanté. Znaczy… Miło Cię poznać.‒ uśmiechnąłem się do dziewczyny, co ona odwzajemniła.
Z racji, że nie chcieliśmy od razu wpraszać się Panience do drogi to postanowiłem po gentlemeńsku zaproponować naszej nowej, dość niespodziewanej znajomej z czystej, ludzkiej grzeczności i kurtuazji
— Ja wiem, że teoretycznie jestem dla Panienki całkowicie obcym facetem, dopiero co poznanym...Ale, jeżeli oczywiście Panienka się nie śpieszy, to mam nadzieję, że Panienka pozwoli zaprosić się na kawę ze mną i moimi przyjaciółmi abyśmy trochę porozmawiali i się poznali… Oczywiście to ja jestem Gentlemanem i nie pozwolę, by piękne panie płaciły za siebie więc to ja wszystkim stawiam kawę.
— Właściwie, nie spieszy mi się. Dobra, chodźmy na kawę. Ogólnie znam świetną kawiarnię w pobliżu.‒ odpowiedziała nasza nowa znajoma. Poszliśmy więc tam, gdzie ona nas zaprowadziła.
Rzeczywiście było to bardzo przytulne miejsce. Zamówiliśmy więc kawę i rozsiedliśmy się przy stoliku.
— Szczerze mówiąc, wydaję mi się, że Panienka zna skądś mnie i moich przyjaciół. Niech panienka pozwoli, że zapytam z czystej ludzkiej ciekawości...skąd w zasadzie Panienka o nas wie? I… od jak dawna? — zapytałem bardzo zaciekawiony. Ona uśmiechnęła się radośnie
— Co tu dużo mówić. To jest bardzo długa i, moim zdaniem, nudna historia. Powiedzcie mi lepiej, co dokładnie sprowadza do mojego miasta waszą grupę?. Bo nie spodziewałabym się, że takie osobistości zechcą odwiedzić taką małą, acz uroczą, mieścinkę jak Września.
Ja zastanawiałem się, jak zacząć tę historię, bo...sam dokładnie nie wiedziałem, co dokładnie nas tu sprowadza. Przypomniałem sobie o zawartości mojej kieszeni. Po chwili wyjąłem z niej sygnet, pokazując go dziewczynie.
— Ten sygnet jest moją własnością. Podarowała mi go moja babcia. Powiedziała ona tylko, iż jest to bardzo ważna pamiątka rodzinna i że kiedyś mi się przyda. Nie wiem tylko, skąd ona go miała. Za to w sygnetówce widnieje taki właśnie herb. Wydaję mi się, że to właśnie on jest kluczem do rozwiązania naszej zagadki… a przynajmniej jej części…
— Czy mogę zobaczyć ten sygnet z bliska? wydaję mi się, że znam odpowiedź na pytanie, co do tego co widnieje w tym właśnie herbie na sygnetówce.‒ zagadnęła dziewczyna nieśmiało. Spojrzałem na nią i podałem jej sygnet
— Och. Tak tak, oczywiście. Proszę bardzo, niech panienka śmiało ogląda.
Zielonooka wzięła więc ode mnie sygnet i zaczęła bardzo intensywnie mu się przypatrywać. W końcu po około godzinie intensywnego wpatrywania się w pierścień powiedziała
— Mój pociąg powrotny do Wrześni podjeżdża za jakieś 15 minut. Chodźmy już może na dworzec. Kiedy będziemy już na miejscu zaprowadzę was do mojego mieszkania lub jakiegoś hotelu gdzie, będziecie mogli się zatrzymać na czas rozwiązywania tej zagadki.
Poszliśmy więc na dworzec, zakupiliśmy bilety na pociąg i czekaliśmy. Ja w międzyczasie zagadnąłem naszą nową znajomą
— Czy Września jest daleko stąd? ile mniej więcej zajmuję dojazd pociągiem?
— Nie, nie, niedaleko. Pociągiem to jest może niecała godzinka drogi.‒ odparła radośnie. Nagle Esmeralda, czyli przyjaciółka, która jeszcze kilka godzin wcześniej wskutek radosnego biegania wpadła wprost na mnie na Montrealskim lotnisku, włączyła się do naszej rozmowy
— A może w międzyczasie jak będziemy wyjaśniać zagadkę sygnetu to Panienka pokaże nam trochę to miasto? Chyba możemy pozwiedzać, prawda?
Wszyscy się zgodziliśmy. W końcu nadjechał pociąg. Wyciągając rękę w kierunku pań w naszym towarzystwie powiedziałem
— Piękne damy pozwolą, że Gentlemani zajmą się ich bagażami. Przecież nie możecie same targać do i z pociągu tak ciężkich walizek.
Panie podały nam swoje bagaże. Po około 20 minutach w końcu wszyscy zapakowaliśmy się do pociągu i wyruszyliśmy w dalszą drogę do naszego celu podróży.
Po drodze postanowiliśmy jeszcze chwilę porozmawiać o różnych rzeczach.
— Matyldo. A opowiedz nam proszę, jak to się dokładnie stało, że poznałaś twórczość każdego z nas? I kiedy dokładnie to się wydarzyło? — zagadnąłem znowu ja, bo moi przyjaciele o dziwo nie byli zbyt skorzy do rozmowy. Matylda odpowiedziała niemalże natychmiast
— Oczywiście, że opowiem. Mam jednak jedną prośbę…
— Ależ oczywiście, Jakąż to prośbę masz do nas? — zapytałem patrząc na nią z zaciekawieniem. Ona tylko uśmiechnęła się, podała mi rękę i rzekła
— Proszę, nie mówcie do mnie per Matylda. Mówcie na mnie Tila, starczy w zupełności. Wszyscy moi przyjaciele właśnie tak mnie nazywają.
Wszyscy się na to zgodziliśmy. Tymczasem Tila rzekła do nas
— No. Jesteśmy już w połowie drogi do Wrześni. Za chwilę będziemy na miejscu.
No i rzeczywiście, już około kwadrans później wysiadaliśmy z pociągu na dworcu we Wrześni.
Tila zaproponowała nam, że zaprowadzi nas albo do swojego mieszkania albo do jakiegoś pobliskiego hotelu. Nie chcieliśmy się narzucać, więc wybraliśmy drugą opcję. Dziewczyna zaprowadziła nas więc do najbliższego hotelu. Usiedliśmy w holu hotelowym i zaczęliśmy rozmawiać
— Posłuchajcie, odnośnie tego sygnetu...co wy na to, abym pomogła wam rozwiązać tę zagadkę? Bo jak już wcześniej wspominałam, chyba wiem, od czego powinniśmy zacząć nasze poszukiwania. — zagadnęła do nas nastolatka. Po chwili wszyscy jednomyślnie spojrzeli na mnie, bo ten sygnet był przecież moją własnością. Ja tylko przytaknąłem po czym zapytałem naszą „przewodniczkę”
— No to słuchamy. W końcu ty najlepiej znasz miasto. Od czego więc, twoim zdaniem, powinniśmy zacząć?
Ona, uśmiechając się, szybko odpowiedziała na moje pytanie.
— Pierwszą i najważniejszą poszlaką będzie dla nas herb samego miasta. Chodźcie, pokażę wam. Znajdziecie go w tym mieście praktycznie wszędzie, ale według mnie najlepszy będzie podręcznik do Historii. W tym celu zapraszam do pobliskiej szkoły, a raczej do szkolnej biblioteki.
Rozdział 2
Śladami przeszłości
Tila pokierowała nas więc do najbliższej szkoły. Powiedziała ona do nas cicho, tonem pełnym nadziei i oczywiście po Polsku, a o dziwo i tak większość z nas zrozumiała przekaz.
— Do biblioteki prowadzą te schody. Trzeba po prostu wejść na samą górę budynku. Bibliotekarki mnie znają, bo w sumie niedawno skończyłam tę szkołę. Na pewno mają tu chociaż jedną sztukę podręcznika do Historii, który moglibyśmy pożyczyć chociażby na 5 minut…
Poszliśmy więc tam, gdzie młoda dziewczyna nas pokierowała. Wspinaczka była trochę długa i mozolna, bo mieliśmy do przejścia aż dwa piętra. W końcu jednak znaleźliśmy się w dość dużym, dobrze oświetlonym pomieszczeniu.
Wszędzie wokół nas stały regały. W pomieszczeniu były również dwa komputery. Zaraz obok znajdowało się kolejne pomieszczenie, do którego można było przejść bezpośrednio z głównej części biblioteki.
Drugie pomieszczenie było troszeczkę mniejsze, również dość dobrze oświetlone. Znajdowały się tam krzesła, fotele, pufy i stoliki. Innymi słowy wszystko, co było potrzebne w takim pomieszczeniu do tego, aby młodzi ludzie mogli tu spędzać swój czas w przyjemny i pożyteczny sposób.
Byłem ciekaw, czy rzeczywiście znajdziemy tutaj coś, co pomoże nam rozwiązać chociaż część naszej zagadki. A jeśli tak to na ile nam się coś wyjaśni. Byłem jednak dobrej myśli.
Ja cały czas rozglądałem się po pomieszczeniu a w tym samym czasie Matylda zaczęła rozmawiać z jedną z bibliotekarek. Moi przyjaciele również zaczęli rozglądać się po pomieszczeniu. W końcu Matylda odezwała się do nas, a raczej wykrzyczała
— Chodźcie tu, Mam ten podręcznik!
Podeszliśmy więc tam, gdzie nas zawołała. Kiedy już wszyscy się zebraliśmy to ona otworzyła ten podręcznik na określonej stronie. Naszym oczom rzeczywiście ukazał się identyczny herb jak ten z mojego sygnetu.
— No, cudownie...To coś już mamy. Ale dalej absolutnie nie wiem, co ten herb w zasadzie ma wspólnego z moją babcią i moją rodziną? — zapytałem zdezorientowany i jednocześnie zaciekawiony
— Tego jeszcze nie wiem… A jak się nazywała twoja szanowna babcia, jeżeli można spytać? — dziewczyna odpowiedziała mi pytaniem na pytanie
— Oriana. Ale w czym nam to niby pomoże? — odrzekłem, spokojnie czekając na odpowiedź. Odpowiedź na moje pytanie nadeszła szybko, bo już po chwili Matylda popatrzyła na mnie, na mój sygnet i podręcznik od historii. W końcu po dłuższej chwili rzekła tylko
— Wydaję mi się a nawet, nie boję się użyć tych słów, jestem niemalże pewna, że szanowna Babcia Oriana mogła pochodzić z Polski...być może nawet właśnie z naszej małej mieścinki, skoro to właśnie herb Wrześni widnieje na twoim sygnecie...Ale jedno mnie zastanawia.
— Tak? A co takiego cię zastanawia, Tila? — zapytałem zielonooką dziewczynę. Ona po chwili odpowiedziała mi
— Nie wiem, czy wiecie. Jeżeli nie, to opowiem wam. Herb naszego miasta wywodzi się z herbu Porajczyk, należącego do jednej z wielu starych rodzin szlacheckich w Polsce. Książęta z tego rodu byli pierwszymi właścicielami naszego miasta… Zastanawia mnie więc, co twoja babcia miała wspólnego z tym rodem szlacheckim…
Nie powiem, zdziwiło mnie to bardzo. Pytałem dalej
— Myślisz, że moja babcia mogła się wywodzić z tego rodu?
Patrzyłem na młodą dziewczynę, która zastanawiała się nad czymś intensywnie. Po chwili powiedziała do mnie
— Z którejś z jego gałęzi, być może, teraz tylko pozostaje pytanie: z której? Ród ten miał wiele gałęzi i powiązań z innymi rodami mieszczańskimi, szlacheckimi a nawet książęcymi i królewskimi
Na tę informację zrobiłem wielkie oczy ze zdziwienia… Moja babcia zmarła, kiedy miałem około 10 lat. A teraz miałbym się o niej dowiedzieć takich rzeczy? Nie...to na pewno zaszła jakaś pomyłka. Odezwałem się więc
— Przepraszam, Matyldo...ale śmiem twierdzić, że się mylisz.
— Tak? a dlaczegóż to śmiesz tak twierdzić? — zapytała mnie nasza nowa znajoma. Ja zatem pospieszyłem z odpowiedzią
— Moja babcia...nie zachowywała się jakoś bardzo wyniośle i elegancko, a właśnie to kojarzy mi się z kimś ze starego, szlachetnego i poważanego rodu. Poza tym moja babcia chyba nigdy nawet nie była w Polsce, a przynajmniej nigdy o tym nie mówiła jeżeli mnie pamięć nie myli…
Matylda popatrzyła na mnie tylko zaciekawionym wzrokiem, jakby coś analizując. Po chwili zapytała
— A czy kiedykolwiek opowiadała ci coś o swojej przeszłości?
— Nie… A przynajmniej na ten moment nie przypominam sobie żadnych takich opowieści. Ale dość często nuciła jedną melodię, którą bardzo dobrze pamiętam do tej pory mimo tego, że byłem jeszcze bardzo młody, kiedy ją usłyszałem po raz pierwszy...nie pamiętam, ile miałem wtedy lat, chyba trzy lub cztery.‒ odpowiedziałem. Czekałem chwilę na jakąkolwiek reakcję dziewczyny. Po chwili zapytała mnie
— Czy mógłbyś chociaż spróbować zanucić mi tę melodię? może pomogłabym ci się dowiedzieć, co to dokładnie była za pieśń?
Na prośbę Matyldy zanuciłem tę melodię tak, jak ją zapamiętałem. Ona przysłuchiwała się temu, aby w końcu rzec do nas
— Jestem na sto procent pewna, że ta melodia to melodia pieśni pod tytułem Warszawianka, we francuskim oryginale La Varsovienne. Polska Pieśń patriotyczna pochodząca z okresu I wojny światowej. — to rzekłszy dopytała mnie jeszcze chyba coraz to bardziej zaintrygowana — A powiedz mi jeszcze, jak wyglądała twoja babcia? masz może jakąś jej podobiznę, portrecik, zdjęcie, coś?
— Co to za pytanie. Oczywiście, że mam. Chodź, wróćmy do hotelu, wszystko, czego potrzebujemy jest w mojej walizce.‒ odpowiedziałem. Pożegnaliśmy się więc z bibliotekarkami po czym poszliśmy z powrotem do hotelu. Nie była to długa droga bo, jak się okazało, droga ze szkoły do hotelu trwała tylko trzy minuty, był on praktycznie naprzeciwko. Zaszliśmy więc do pokoju, w którym się zameldowaliśmy. Ja zacząłem gorączkowo szukać. Zajęło mi to dłuższą chwilkę, ale w końcu się udało.
Rozdział 3
Medalion prawdę ci powie
Tym, czego szukałem był niewielki, szczerozłoty wisiorek. Miał on okrągłą, dość dużą zawieszkę, którą można było spokojnie otworzyć. Kiedy to uczyniłem to naszym oczom ukazał się portret kobiety.
Na portrecie była ukazana piękna brunetka, jej włosy sięgały do ramion zaś jej stalowo szare oczy były nad wyraz przenikliwe. Nawet z portretu dało się wyczuć jej powagę, mimo tego, że dziewczyna na portrecie miała nie więcej niż trzynaście lat.
— Jejku… jaka piękna suknia. Iście królewska.‒ powiedziała Esmeralda
— Tak tak… a ja mam wrażenie, że gdzieś już kiedyś ją widziałam...Nie pamiętam tylko, gdzie. Wiesz co, Pascal? Wydaję mi się, że ułożenie tej układanki odnośnie twojej babci zajmie trochę więcej czasu niż myślałam. — powiedziała Tila lekko zamyślona.
— To jaki jest nasz następny cel podróży? — zapytała Shannon. Matylda pomyślała chwile po czym bez słowa zaczęła się gdzieś kierować. Nie bardzo mieliśmy wybór, więc zaczęliśmy iść za nią aby zobaczyć, gdzie nas zaprowadzi.
Po chwili doszliśmy...gdzieś. Nie znałem tego miejsca, ale wydawało mi się, że tu będzie jedna z wielu podpowiedzi kierująca nas coraz bliżej rozwiązania naszej zagadki. Po chwili Matylda odezwała się poważnie
— Myślę, że teraz moglibyśmy spróbować skierować się w trzy miejsca. Albo do ogólnej biblioteki miejskiej, albo do kościoła, bo tam powinny być dane wszystkich mieszkańców tego miasta od któregoś okresu aż do teraz...Albo do głównego archiwum w ratuszu. Tam na pewno znajdziemy kolejne wskazówki… A później się zobaczy gdzie nas to zaprowadzi.
— W porządku. Prowadź więc.‒ powiedzieliśmy w zasadzie jednogłośnie. Miejscem, do którego skierowaliśmy się w dalszej kolejności była biblioteka miejska.
Był to najprawdopodobniej bardzo stary budynek. Weszliśmy więc po schodach. Bibliotekarki najprawdopodobniej znały Matyldę, bo o nic nie pytały kiedy weszliśmy.
Tila zaprowadziła nas do odpowiedniego działu biblioteki, Zaczęliśmy więc szukać. Po godzinie znaleźliśmy jakieś opasłe tomiszcze książki historycznej. Matylda wyjęła je z półki. Na okładce tomiszcza widniał herb miasta i nazwisko Porajczyk.
— To jest to.‒ szepnęła do siebie Matylda uśmiechając się nieznacznie.
Położyła księgę na stoliku za sobą. Wszyscy tam usiedliśmy i zaczęliśmy uważnie studiować księgę. Po chwili Esmeralda wykrzyknęła do nas uważnie patrząc na jedno zdanie w księdze.
— Kochani przyjaciele. Patrzcie tutaj, chyba coś znalazłam!
Spojrzeliśmy więc tam, gdzie rudowłosa kobieta wskazała. I rzeczywiście coś tam widniało… Data. 1892.
— Tak, tak …1892 to rok urodzenia mojej babci… — powiedziałem widząc tę datę.
Jednak Imię osoby urodzonej w tymże roku było zamazane, więc nie wiedzieliśmy na pewno czy to babcię Orianę chodzi. Po chwili jednak zauważyliśmy coś jeszcze. Zaraz obok daty 1892 było inne imię i inna data. 1890 rok i imię Jacques.
—Cóż...czyli chyba jesteśmy w punkcie wyjścia, bo to nic nam nie wyjaśnia.‒ powiedziałem krótko. Szukaliśmy więc dalej.
Wyciągaliśmy z półek kolejne książki. Jednak w dalszym ciągu absolutnie nic nam to nie dawało. Zacząłem się bardzo martwić o to, że nic nie uda nam się znaleźć i zagadka mojego sygnetu pozostanie zagadką nierozwiązaną na jeszcze wiele, wiele, wiele lat.
Jednakże po kolejnej godzinie moja córka Bethany powiedziała do nas radośniejszym tonem.
— Podejdźcie tu szybko! Chyba ja również mam kolejny trop.
Tak też i zrobiliśmy. Bethany również znalazła jakąś starą księgę, o historii Katedry Notre Dame. Były tam imiona, Jacques i Oriana oraz data 1909 roku. Pod spodem widniał obrazek obrączek.
To by oznaczało, że wtedy nastąpił ślub tych dwóch person. To by oznaczało, że moja babcia, jeżeli to o nią chodziło, miała w dniu ślubu ledwo co skończone 17 lat zaś jej narzeczony a późniejszy mąż 19. To wszystko jeszcze bardziej komplikowało nam sprawę, czego nie omieszkałem uświadomić moim przyjaciołom. Powiedziałem więc do nich
— Ja absolutnie nic z tego nie rozumiem. Nie mam pojęcia, czy chodzi o moją babcię czy o kogokolwiek innego… Jakieś daty są ale Imię jest absolutnie zamazane. Daty chyba się zgadzają, przynajmniej tak mi się wydaję...ale mimo wszystko chyba w dalszym ciągu jesteśmy w punkcie wyjścia.
Nawet nie zauważyłem a podszedł do nas jakiś starszy mężczyzna, może osiemdziesięciolatek.
Wyglądał na zdrowego jak na ten wiek. Był bardzo elegancko ubrany i uczesany. Uśmiechał się, nie chodził o lasce lecz o własnych siłach. Miał przyjazne, ciemne, czarne wręcz, oczy.
Podał mi rękę, uśmiechnął się, spojrzał na mnie, patrzył mi przez chwilę głęboko w oczy po czym powiedział
— Witaj, młody człowieku. Przepraszam, że zawracam Ci głowę, ponieważ widzę, że jesteś aktualnie bardzo zajęty i co innego absorbuje twoje myśli, dodatkowo ty mnie nie znasz...Ale muszę ci powiedzieć, że przypominasz mi kogoś...Przyjaciółkę z dawnych lat… Gdybyś chciał porozmawiać i dotrzymać towarzystwa starszemu panu to proszę, przyjdź do mnie śmiało.
To powiedziawszy podał mi tylko jakąś karteczkę po czym odszedł. Wszystko to było absolutnie dziwne.
Nie wiedziałem, kim był ten człowiek, nigdy wcześniej nie widziałem go na oczy. Przez chwilę wpatrywałem się w miejsce, w którym jeszcze chwilę temu stał starszy Pan, po czym wróciłem do poszukiwania jakichkolwiek informacji o mojej babci.
Zagłębiłem się w księgę o Historii Notre Dame. Po chwili pomyślałem o tej pięknej świątyni. Została podniszczona kilka miesięcy temu przez pożar, który strawił całą jej iglicę i sprawił, że zawaliła się część dachu… Zacząłem się zastanawiać, czy cokolwiek związanego z Katedrą da nam jakąś jeszcze poszlakę co do tego, kim była moja babcia. Po chwili coś mnie olśniło. Poprosiłem przyjaciół o to, abyśmy jeszcze na chwilę wrócili do hotelu. Tak też zrobiliśmy.
Kiedy się tam znaleźliśmy ja sięgnąłem po sygnet, który zostawiłem na szafce nocnej przy łóżku.
Zacząłem bardzo dokładnie studiować zdobienia, żłobienia i grawery na obrączce sygnetu. Po chwili zobaczyłem coś bardzo charakterystycznego. Od razu poznałem rozetę z witrażami widniejącą w fasadzie Katedry. Jednak to...To wszystko się dalej praktycznie nie łączyło. Albo ja nie rozumiałem, w jaki sposób się łączyło.
Postanowiliśmy zajść jeszcze do miejscowego kościoła. Może również i tam są jakieś ślady mojej babci. Kościół znajdował się ponad dwadzieścia minut drogi od hotelu. Weszliśmy tam. Nie wiedzieliśmy tylko czego i gdzie szukać.
Jednak już po chwili nadarzyła się okazja, by się czegoś dowiedzieć, bowiem nieopodal przechodził jakiś tutejszy duchowny. Tila poszła więc z nim porozmawiać i zapytać, czy wie coś na temat, który nas interesuje. Po niecałych piętnastu minutach nastolatka wróciła do nas z zadowoloną miną, co musiało oznaczać, że albo się czegoś dowiedziała albo przynajmniej już wiedziała, gdzie możemy się czegoś dowiedzieć.
Po chwili, kiedy znów byliśmy w jednej grupce postanowiłem zapytać Matyldę
— No i jak? dowiedziałaś się czegoś? albo przynajmniej masz pojęcie, gdzie mamy się udać, aby się czegoś więcej dowiedzieć?
— I tak i nie...Niestety w księgach kościelnych nic z okresu który widniał na kartach książki w bibliotece się nie zachowało...ale ksiądz powiedział, abyśmy zobaczyli w pałacyku na Opieszynie. Mimo, że pałacyk od dawna jest przekształcony w restaurację to może jeszcze zachowały się tam jakieś książki albo strzępki wiedzy z okresu, kiedy Porajczykowie byli właścicielami miasta.
Skierowaliśmy się więc prosto za Matyldą, która zaprowadziła nas do rzeczonego Pałacyku.
Z kościoła do pałacyku był nieco ponad kwadrans drogi. Postanowiliśmy więc umilić sobie ten krótki spacer rozmową i podziwianiem okolicy.
Z racji, że byłem ciekaw historii miejsca do którego zmierzaliśmy, i podejrzewałem, że nie tylko ja jestem tego ciekaw, to postanowiłem zagadnąć do Matyldy i poprosić ją o to, aby opowiedziała nam co nieco o tym pałacyku. Zostałem jednak wyprzedzony.
— Tila, proszę, opowiedz nam historię pałacyku do którego się teraz udajemy.‒ poprosiła Esmeralda. Tila tylko spojrzała się na rudowłosą po czym rzekła
— Och, oczywiście kochana, już wam opowiadam. Przecież wiadomo, że miałam taki zamiar. Spojrzała na nas wzrokiem, który wyrażał „Tylko słuchajcie uważnie, bo dwa razy powtarzać się nie będę”. Kiedy już miała pewność, iż zamieniliśmy się wszyscy w słuch, zaczęła mówić
— Nasz Zespół pałacowy usytuowany jest na terenie dawnej wsi dworskiej Opieszyn, obecnie włączonej w granice miasta. Interesuje głównie ta część historii pałacyku, która mówi o tym w, że południowej części Opieszyna istniała rezydencja ówczesnych właścicieli Wrześni i okolic — możnego rodu Porajczyków, wzmiankowana po raz pierwszy około 1400 roku, czyli dawno temu.
Była to moim zdaniem potencjalnie bardzo ważna informacja, która mogła nam się przydać na potencjalnym kolejnym etapie poszukiwań prawdy na temat mojej babci i tegoż sygnetu, który to przekazała dawno temu w moje ręce. O ile oczywiście będzie coś takiego jak kolejny etap tychże poszukiwań.
Po chwili znaleźliśmy się już przed pałacykiem.
Był to piękny, okazały budynek. Mimo, że liczył sobie już tyle wieków to nie dało się tego poznać, bo podobno był regularnie odnawiany.
Skoro pałacyk, a przynajmniej teren na którym Pałacyk się znajdował, był swego czasu rezydencją rodu Porajczyków, a moja babcia najprawdopodobniej się z niego wywodziła to jest szansa, że tu mieszkała. A to znaczy, że być może gdzieś tutaj są jeszcze jakieś pamiątki po niej z tamtego okresu.
Nie wiedziałem tylko, gdzie ich szukać, skoro pałacyk został przekształcony na restaurację. Jednak liczyłem na to, że chociaż w piwnicy cokolwiek się zachowało. Po chwili jednak uświadomiłem sobie, że będzie z tym jeden dość ważny problem. Więc odwróciłem się do moich przyjaciół i rzekłem do nich
— Wiecie co...ale jak my znajdziemy tutaj cokolwiek, skoro nie wiemy nawet czy coś się zachowało a jeżeli się zachowało to i tak nie wiemy, gdzie tego szukać?
Czekałem chwilę na odpowiedź moich przyjaciół. Po chwili Tila powiedziała
— Znam dziewczynę, która tu pracuje. Poczekajcie chwilę, a ja z nią porozmawiam. Może dowie się więcej. Może odda nam klucze do piwnicy, bo jedyne miejsce w pałacu, w którym cokolwiek o Porajczykach mogło się zachować, to piwnica… a jeśli nie da nam klucza do piwnicy albo jeśli Niczego w tej piwnicy nie znajdziemy, to może chociaż będzie wiedziała, gdzie możemy szukać wskazówek.
Rozdział 4
Jakie tajemnice skrywa Pałacyk?
Zrobiliśmy więc tak, jak poprosiła nas Matylda. My zostaliśmy w korytarzu przy wejściu do pałacyku a ona poszła załatwiać jakieś źródło informacji.
Ja zacząłem się rozglądać po tym korytarzu, jednak nic szczególnego nie przykuło mojej uwagi. Zastanawiało mnie tylko, kim był ten tajemniczy mężczyzna, który podszedł do mnie w bibliotece. Coś jednak mi podpowiadało, że już niedługo uzyskam odpowiedzi na wszelkie dręczące mnie pytania. Tymczasem obserwowałem poczynania moich przyjaciół, którzy w zasadzie nie wiem kiedy zaczęli rozchodzić się w każdym możliwym kierunku po całym pałacyku i pobliskim ogrodzie. Prawie wszyscy poszli w innym kierunku.
Jedyną osobą poza mną, która postanowiła nigdzie się nie ruszać była Esmeralda. Patrzyła na mnie zagadkowym wzrokiem przez co ja nie do końca wiedziałem, o co jej chodzi. Postanowiłem ją zapytać
— Esmi, wszystko z tobą w porządku? Odkąd tu przyjechaliśmy parę godzin temu to jesteś jakaś cicha. Nie ukrywam, że mnie to dziwi, bo bardzo rzadko zdarza się, że milkniesz na tak długo.
Ona na chwilę odwróciła ode mnie wzrok jakby zastanawiając się nad odpowiedzią bardziej intensywnie niż było trzeba po czym znów spojrzała na mnie tym samym wzrokiem i odezwała się do mnie już nieco przytomniejszym tonem o ile mogłem to tak nazwać
— Co? Ach, tak. Nie martw się o mnie przyjacielu, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zastanawiam się tylko, kim był ten człowiek, który podszedł do nas w bibliotece i czy on ma coś wspólnego z twoją babcią albo czy dałby nam jakąkolwiek inną wskazówkę co do naszej zagadki…
W zasadzie uspokoiło mnie to trochę, jednak z drugiej strony dalej nie byłem pewien, czy mojej przyjaciółce chodzi tylko o to. Postanowiłem jednak nie drążyć. Po chwili wykrzyknąłem na całe gardło
— To jest właśnie to! Przecież ja jeszcze powinienem mieć w kieszeni… — to powiedziawszy zacząłem szybko przeszukiwać swoje kieszenie. W końcu znalazłem w kieszeni marynarki to, czego szukałem więc powiedziałem — Myślę, że ta karteczka może nam się niedługo przydać.
Na karteczce były zapisane tylko dwa słowa „Ulica bukowa”. Podejrzewałem, że na tej ulicy znajduję się dom spokojnej starości, w którym ten poczciwy staruszek mieszka.
Dosłownie w tej samej chwili wszyscy moi przyjaciele i Matylda wrócili na korytarzyk.
Byłem bardzo ciekaw, czy zielonookiej udało się uzyskać jakieś informacje albo cokolwiek, co mogłoby nam pomóc. Moja ciekawość bardzo szybko została rozwiana, bo już po chwili dziewczyna zapytała nas z jednej strony podekscytowana a z drugiej nieco zrezygnowana
— Mam dobre i złe wieści. Od których mam zacząć?
— No przecież to jest raczej jasna rzecz, że od tych lepszych wieści, no nie? — odparł Sky nieco kąśliwie.
To był naprawdę dobry chłopak jednak czasem potrafił być bardzo ironiczny.
— Rzeczywiście zachowały się jakieś szczątkowe pamiątki z tamtego okresu… i to jest ta lepsza wiadomość.‒ powiedziała Matylda, zaś rudowłosy nieco sceptycznie zapytał ją
— A jaka jest ta gorsza wiadomość?
— No nie ukrywam...Czeka nas albo przejażdżka samochodem albo spacerek, bo wszystkie rzeczy z piwnicy zostały podarowane ośrodkowi kultury w miejscowości oddalonej od Wrześni, samochodem to jest jakiś niecały kwadrans drogi a na piechotę spacerem to jest już jakieś dwie godziny. No, to w takim razie Co wybieracie? — powiedziała do nas wszystkich Matylda, na końcu kierując do nas pytanie.
Wszyscy spojrzeli w moją stronę jakby całkowicie zdając się na mnie. Z racji, że jakoś nie bardzo przeszkadzał mi długi dystans to wybrałem dłuższą opcję czyli spacerek na piechotę przez dwie godziny.
Moim towarzyszom było chyba wszystko jedno, bo nie usłyszałem ani odgłosów sprzeciwu ani tym bardziej odgłosów jakiegoś szczególnego entuzjazmu.
Wyruszyliśmy więc w podróż na piechotę do pobliskiej miejscowości. Po drodze postanowiliśmy wdać się w miłą pogawędkę. Dokładniej rzecz biorąc to ja zapoczątkowałem tę pogawędkę.
— Tila… w zasadzie my dalej nie do końca wiemy, jak w zasadzie odkryłaś naszą twórczość...Skoro teraz mamy trochę czasu to proszę, opowiedz nam o tym w szczegółach jeśli łaska.
— No cóż… Jak wam powiem, to nie uwierzycie. Jest to historia totalnie dziwna, poplątana i szalona… — powiedziała Tila uśmiechając się nieśmiało.
My spojrzeliśmy na nią z zaciekawieniem na twarzach i czekaliśmy aż raczy zacząć swoją opowieść.
W końcu dziewczyna zaczęła mówić
— W zasadzie to było tak, że już gdzieś wcześniej słyszałam o sztuce w której graliście, ale nie znałam jej całej. Znałam może z 2 piosenki z całego przedstawienia ale tylko w wersji Polskojęzycznej. Kiedyś, po około roku przerwy, chciałam odsłuchać ich jeszcze raz jednak tak jakoś się złożyło, że zamiast wersji Polskich po wpisaniu w internet tytułów wyszły mi te piosenki ale właśnie w waszym wykonaniu...No i jakoś tak się złożyło, że to było akurat 15 sierpnia czyli równo cztery miesiące po pożarze katedry Notre Dame… Dalej nie wiem, czy miało to jakieś znaczenie…
— Naprawdę? właśnie tak się o nas dowiedziałaś?! To jest naprawdę niesamowita i fascynująca historia.‒ odrzekła Shannon.
— Ta… wiem, i pewnie najbardziej niecodzienna, którą do tej pory słyszeliście, co nie? — zapytała Tila z rozbawieniem na twarzy. Na to Iris odpowiedziała, równie wesoło
— Tak, ale to dobrze bo niecodzienność i inność są potrzebne. W zasadzie często słyszymy, że ktoś zna nas już szmat czasu, nieraz od dziecka bo gdzieś kiedyś w przeszłości widział nasze przedstawienie muzyczne w teatrze. No i to jest oczywiście miłe, ale kiedy słyszysz to po raz 50 to zaczyna być już lekko przewidywalne. A kiedy dowiadujesz się, że ktoś z młodszego pokolenia, jak ty, dowiedział się o nas przypadkiem i w zasadzie z miejsca się zafascynował wcześniej nieznanymi sobie ludźmi to to jest na prawdę niecodzienne, niezwykłe i przez to jeszcze bardziej miłe.
Wszyscy się z nią zgodziliśmy bo w zasadzie to była najprawdziwsza prawda o tym zawodzie.
— Cóż...jeżeli nic nie znajdziemy w miejscu do którego teraz się kierujemy to ja już przynajmniej wiem, jaki będzie kolejny cel naszej podróży. — Powiedziałem, niechcący przerywając pięknym paniom pogawędkę.
— Tak? A niby jaki mamy następny cel podróży? w pogawędkę wtrącił się również Damien
— Dom spokojnej starości na ulicy bukowej.‒ Odparłem.
Jednak najpierw musieliśmy dojść do tego domu kultury w pobliskiej miejscowości. A nie byliśmy nawet jeszcze w połowie drogi. Nawet nie zauważyłem kiedy, ale zostałem troszkę w tyle, za resztą grupy.
Z braku lepszych alternatyw pogrążyłem się w swoich własnych myślach. Po chwili usłyszałem głos. Okazało się, że to Esmeralda.
— Dlaczego jesteś taki zamyślony? Czy coś jest nie tak? coś cię trapi? — zapytała mnie ze zmartwioną miną przyjaciółka. Ja w zasadzie sam nie wiedziałem, jak jej odpowiedzieć na te pytania więc odpowiedziałem w najbezpieczniejszy możliwy sposób, żeby jej nie niepokoić
— Nie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku… po prostu tak się zastanawiam… a co jeżeli to wszystko jest jedną wielką pomyłką i szukamy czegoś, co tak naprawdę nigdy nie istniało? Ale z drugiej strony myślę też, co się stanie, jeżeli to wszystko okaże się prawdą...Co, jeżeli moja babcia naprawdę pochodziła ze szlacheckiego rodu… Po prostu moją głowę zaprząta zbyt wiele pytań na które jeszcze póki co nie mam odpowiedzi.
W końcu jakoś się udało i po godzinie, która ciągnęła się w nieskończoność, byliśmy już w połowie drogi.
— Wiecie co? Nie chcę narzekać, ale nogi już odmawiają mi posłuszeństwa ze zmęczenia… odpocznijmy gdzieś chociaż przez chwilę a później wyruszymy w dalszą drogę.‒ odezwał się nagle Gregory.
W zasadzie wszyscy się z nim zgodziliśmy, więc znaleźliśmy jakieś w miarę przestronne miejsce, mnie rzucił się w oczy dość duży zielony teren przy drodze wyjazdowej z Wrześni, więc to właśnie tam postanowiliśmy na moment usiąść. Kiedy już odpoczęliśmy to wyruszyliśmy w dalszą drogę. Oczywiście znów nie obyło się bez pogawędki.
— Wiecie, co sobie teraz przypomniałam? — zagadnęła do nas Matylda.
— Nie, co takiego sobie przypomniałaś? — zapytała zaciekawiona Iris. Na to Matylda odparła trochę bardziej ożywionym tonem
— Ta sukienka, którą miała na portrecie babcia Pascala… Ja dokładnie taką samą sukienkę widziałam 3 lata temu na wystawie właśnie w miejscu, do którego teraz się kierujemy...Czyli jeżeli wszystko dobrze pójdzie to właśnie tam poznamy całą prawdę!
Rozdział 5
Co łączy piosenkarza, Szlachciców i…?
Szliśmy już tak okrągłe półtorej godziny. Nagle na horyzoncie zaczął nam się ukazywać dość duży budynek.
— Czy to tutaj, Tila? Czy to jest budynek, do którego mieliśmy dojść? — zapytałem z zaciekawieniem. Moja przyjaciółka, bo teraz chyba już mogłem tak o niej powiedzieć, tylko przytaknęła głową. Po chwili Shannon zapytała
— A ten dwór nie należał do słynnego polskiego pisarza?
— Tak. Do Warcisława Rejmenta. — odparła Tila.
Zgodnie z planem powinniśmy byli wejść do środka i znaleźć tę suknię. Ale my jednak zamiast od razu zacząć poszukiwania najpierw postanowiliśmy po prostu pozwiedzać najbliższą okolicę.
Całe miasteczko było chyba nieco mniejsze niż Września ale równie urokliwe. Ale w zasadzie zastanawiało mnie jedno...Matylda dalej nam nie powiedziała, jak w zasadzie nazywa się to miejsce.
Postanowiłem więc ją najzwyczajniej w świecie zapytać. Kiedy więc odwróciła się w moją stronę to ja bardzo delikatnie zacząłem pogawędkę mówiąc do naszej przewodniczki po mieście
— Słuchaj, Tila. To bardzo miło, że oprowadzasz nas po mieście i pomagasz nam dojść do prawdy, ale… Jak w zasadzie nazywa się to miasto?
Ona tylko uśmiechnęła się radośnie
— A tak… jaka ze mnie sklerotyczka, zapomniałabym. Witajcie w Kołaczkowie.
W końcu weszliśmy do pałacyku w Kołaczkowie. Był tylko jeden problem, mianowicie po raz kolejny nie wiedzieliśmy, gdzie zacząć poszukiwania. Znów więc zwróciłem się do nastolatki z pytaniem
— Tila, powiedz mi jeszcze tylko proszę...ile ten budynek ma pięter?
— Tylko dwa piętra.
Ucieszyłem się na tę wiadomość, bo to znaczyło, że poszukiwania powinny pójść szybko. Postanowiliśmy się rozdzielić na 2 grupy po 5 osób.
Jedna grupa miała przeszukać parter i ogród a druga miała przeszukać całe drugie piętro.
Akurat mnie w udziale przypadł ogród, toteż właśnie tam zacząłem się kierować. Kiedy w końcu tam dotarłem to w kącie ogrodu zobaczyłem rzeźbę. Przedstawiała ona trzy, bliżej nieznane mi postaci. Były to dwie postaci żeńskie i jedna męska. Postanowiłem zawołać do mnie resztę towarzystwa i zapytać Matyldę o te rzeźbę.
Kiedy już całe towarzystwo znalazło się w ogrodzie ja zapytałem
— Tila, proszę, powiedz nam, kogo przedstawia ta rzeźba w rogu ogrodu?
Tila nie odpowiedziała nam od razu, tylko patrzyła na posąg aby po chwili odrzec z pełną, i przy okazji dość zaskakującą jak na siedemnastolatkę, powagą
— Ta oto rzeźba przedstawia samego Rejmenta w towarzystwie dwóch bohaterek z jego największego dzieła.
— No i wszystko z pozoru świetnie, ale… jaki to ma związek z tym, czego szukamy? — zapytała zaciekawiona i chyba lekko zdezorientowana Shannon.
Za to ja zamknąłem oczy i nagle przez moje ciało przeszedł przyjemny dreszczyk, bo poczułem bardzo dobrze sobie znany zapach, który lubiłem mimo, że większość ludzi uznałaby to za dziwne… ten zapach był bardzo ostry, rażący i spirytusowy… Mój mózg jeszcze dobrze nie zdążył zakodować tego zapachu a ja już wykrzyknąłem na całe gardło
— Benzyna!
— Ale co „Benzyna”? O czym ty teraz człowieku mówisz? Ogólnie ja cię często nie rozumiem ale teraz to już chyba samego siebie przeszedłeś… — rzekła Iris. Ja tylko zaśmiałem się pod nosem po czym zacząłem przeszukiwać cały teren ogrodu.
Moi przyjaciele kompletnie nie wiedzieli, po co to wszystko robię ale z jakichś przyczyn postanowili pójść w ślad za mną i też zaczęli przeszukiwać ogród. W pewnym momencie ja zacząłem się nawet czołgać po trawie w poszukiwaniu...no właśnie...Nawet ja sam nie wiedziałem, czego dokładnie teraz szukam. Ale wiedziałem tylko, że zapach benzyny może być konkretną poszlaką.
Zacząłem więc iść za zapachem a moi przyjaciele zaczęli się kierować za mną. Co mało zaskakujące to ten zapach doprowadził nas na stację benzynową.
— No i wszystko fajnie,ale...co my tu niby znajdziemy co nam pomoże w rozwiązaniu zagadki pochodzenia babci Pascala? — zagadnęła Shannon. Na to odezwała się Iris
— Zanim poszliśmy za Pascalem to ja zdążyłam przeszukać parter tego uroczego zameczku. Gdzieś w kącie leżał kuferek. Niestety nie było tam kluczyka…
To było bardzo tajemnicze. Ale z drugiej strony musiało być na to jakieś logiczne wyjaśnienie. Zacząłem chodzić po całym terenie wokół stacji, jednak niestety nic szczególnego nie przykuło mojej uwagi. Po chwili zapytałem Matyldę z ciekawości
— Tila, czy wiesz może co znajdowało się na tym terenie zanim wybudowali tu tę stację paliw?
Dziewczyna zastanowiła się chwilę po czym wzruszyła ramionami
— Raczej najzwyklejsze szczere pole.
Nie wiedziałem, dlaczego w takim razie moja intuicja zawiodła nas wszystkich właśnie w to miejsce. Ale z drugiej strony przecież to było absolutnie niemożliwe, aby to był ślepy trop...nie chciałem wierzyć w to, że to był ślepy trop.
— No i… Jaki mamy teraz plan, jeżeli można wiedzieć? I jeżeli w ogóle jakiś mamy… — zapytał poirytowany Sky. Ja więc odparłem przyjacielowi
— Ja zaufam swojej intuicji, w końcu wiele razy wyprowadziła mnie z tarapatów…
— Nie dziwi mnie to wcale, jeśli mam być szczera. W końcu, jeśli dobrze pamiętam, to jesteś zodiakalnym rakiem a zodiakalne raki zawsze ufają swojej intuicji. — powiedziała do mnie Matylda. Ja po chwili w pewnym sensie jej się odgryzłem, choć oczywiście w dość uprzejmy sposób
— Tak? A jeżeli mi się dobrze wydaję to ty jesteś zodiakalnym strzelcem.
— A po czym zgadujesz, koleżko? — zagadnęła mnie Tila. Ja jednak z początku nic jej nie odparłem.
Chciałem, żeby sama spróbowała rozgryźć, jak udało mi się odgadnąć jej znak zodiaku nawet, jeżeli mi go nie zdradzała. Ale, że nie udało jej się nic wymyślić w tempie, w jakim myślałem, że odgadnie to po nieco dłuższej chwili powiedziałem do niej radosnym acz tajemniczym tonem
— Zodiakalne Strzelce Są stale w ruchu. Kochają podróże. Szybko się nudzą i szukają dodatkowych wrażeń. Zawsze spodziewać się ich można tam, gdzie coś się dzieje. I po prostu uwielbiają angażować się w niesamowite przygody. A czy to, czego teraz doświadczamy, nie jest właśnie niezwykłą przygodą?
— A tym bardziej, że zdecydowałaś się przeżywać tę „przygodę” z osobami praktycznie dla ciebie obcymi… — powiedział nieco ironicznie Sky.
— No cóż...Niech wam będzie...Ale, swoją drogą wiecie, na co teraz wpadłam? — powiedziała w końcu Tila. Byłem ciekawy, co zrodziło się w jej umyślę więc zapytałem zaintrygowanym tonem
— Na jakiż to intrygujący pomysł kochanieńka wpadłaś?
— Że to właśnie astrologia może nam pomóc rozwiązać naszą zagadkę. Potrzebuję tylko wiedzieć, spod jakiego znaku zodiaku była twoja babcia i może coś zacznie nam się układać dzięki temu… Wiem, że to jest szalona teoria, ale na razie jedyna…
Ja chwilę pomyślałem po czym nieco niepewnie rzekłem
— Moja babcia była zodiakalnym baranem.
Tila pokiwała głową na znak, że zrozumiała.
— A ja tak się tylko z ciekawości zapytam...Co niby nam da to, że znamy znak zodiaku babci Pascala? Czy astrologia w tym wypadku nas do czegoś doprowadzi?
— Oj, Sky. Czy ty zawsze musisz tak sceptycznie do wszystkiego podchodzić?,powinniśmy się cieszyć, że skoro my nie mamy żadnego pomysłu to Matylda wpadła na chociaż jakiś który, być może, rzeczywiście doprowadzi nas albo do rozwiązania zagadki albo do kolejnego tropu.‒ powiedział Marcus, lekko zdenerwowany postawą Skya. Za to Tila zaczęła coś analizować, po krótkiej chwili powiedziała do nas
— Musimy jeszcze na chwilę skoczyć do mojego mieszkania, bo zostawiłam tam notatki, odnośnie znaków zodiaku, które kiedyś robiłam, trochę dla zabawy, trochę z nudów a trochę w nadziei, że kiedyś na coś w końcu mi się przydadzą… I teraz nastąpił ich czas.
Poszliśmy z Tilą z powrotem do jej mieszkania.
Dziewczyna otworzyła swój pokój po czym zaczęła gorączkowo przeszukiwać wszystkie szuflady i szafki. Po chwili takiego przeszukiwania zapytała niby to nas niby sama siebie
— Tylko gdzie ja ostatnio kładłam te notatki?...Przecież one muszą gdzieś tu być…
— Tila, czy chcesz abyśmy pomogli ci znaleźć twoje notatki? jeżeli są takie ważne jak sądzisz i mogą nas do czegoś doprowadzić to trzeba je znaleźć jak najprędzej! — zaproponowała nagle Esmeralda. Wszyscy się z nią zgodziliśmy.
— Jejku...Naprawdę będziecie tak mili? Dziękuję wam bardzo, każda pomoc się przyda bo nie mam bladego pojęcia, gdzie schowałam te karteczki… — powiedziała Tila, a więc zaczęliśmy szukać owych bardzo pomocnych karteczek. Ja po niecałej chwili przekładania rzeczy w szufladzie komody, podawszy Matyldzie plik karteczek zapytałem ją z nadzieją
— Czy to tych karteczek szukamy?
— Tak. Dokładnie tych karteczek szukaliśmy. Teraz tylko muszę znaleźć konkretną karteczkę z informacjami o znaku zodiaku barana.
Tila więc wzięła ode mnie plik karteluszek po czym zaczęła bardzo dokładnie i skrupulatnie je przeszukiwać szepcząc pod nosem
—...Ryby...nie...wodnik...nie...koziorożec...nie...strzelec...nie...skorpion...nie...waga...nie...Panna...nie...Lew...nie...rak...nie… bliźnięta… też nie...byk...to też nie to...JEST! BARAN!
Więc kiedy już znalazła tę karteczkę to pokazała nam jej zawartość. Zawarte były tam bardzo różne informację, które rozumiałem mimo tego, że notatka była sporządzona w całości w języku Polskim
„Żywioł: ogień.
Szczęśliwe kolory: czerwony, biały, zielony, różowy.
Kraje: Polska, Niemcy, Anglia, Iran, Cypr, Irlandia
Szczęśliwe kamienie: rubin, diament, szmaragd, topaz.
Planeta rządząca: Mars, Wenus
Szczęśliwe rośliny: lilia tygrysia, pokrzywa, ostrokrzew, orzech włoski, mięta, migdałowiec, jabłoń, śliwa.”
— No… I co nam to daje? Bo chyba czegoś tutaj nie rozumiem… Wyjaśnij mi to ktoś mądry? — zapytał Sky, no i już po chwili do wyjaśniania mu tejże notatki przystąpiła Esmeralda, bo ona już od bardzo dawna interesowała się Astrologią, Astronomią i innymi takimi rzeczami, z resztą to była rzecz, która łączyła mnie i ją…
— W tym spisie mogą się znajdować również miejsca ważne dla poszczególnych znaków zodiaku, jak lasy, parki, jeziora i tym podobne...Jeżeli tu też jest coś takiego to to może być trop do jakiego następnego miejsca mamy się udać aby znaleźć kolejne informacje lub wskazówki.‒ Powiedziała Esmeralda uśmiechając się. Sky chyba dalej nic nie zrozumiał ale przynajmniej siedział cicho.
— No… a jakie są ważne miejsca dla zodiakalnych baranów? — Zapytał Damien.
— Dobre pytanie… — odpowiedziała Tila zrezygnowana. Ja jednak po chwili powiedziałem, trzymając się bardziej motywu szczęśliwych roślin niż konkretnych miejsc
— Babcia Oriana uważała, że ostrokrzew jest bardzo przydatny. Znała się troszkę na zielarstwie toteż powiedziała mi kiedyś, że napar z ostrokrzewu jest dobry na katar, zapalenie opłucnej oraz astmę, ospę wietrzną, stany gorączkowe i reumatyzm. Działa rozszerzająco na tętnice i lekko moczopędnie. Jagody za to działają wymiotnie i przeczyszczająco jednocześnie.
Na te moje słowa odezwał się Gregory, którego nastrój nieco się pogorszył kiedy tylko usłyszał słowo „Astma”, mówiąc do nas
— Tak, tak co do Astmy to się zgadzam, bo wiecie...Niestety moja młodsza wnuczka jest astmatyczką i jedyne co jej pomaga to właśnie napar z ostrokrzewu kolczastego, kiedy robi sobie inhalację właśnie tym naparem to objawy astmy przechodzą jak ręką odjął… Wada jest tylko jedna: ten konkretny gatunek ostrokrzewu w stanie dzikim występuje tylko w Europie, w tym w Polsce, oraz w Afryce. W Luksemburgu mimo, że to też kraj Europejski dostępność tego konkretnego gatunku jest bardzo nikła, wszystkie leki na jego bazie sprowadzane są najczęściej z Polski bo tutaj ta roślina ma najlepsze warunki rozwoju toteż jest wysokiej jakości.
W tym właśnie momencie odezwał się telefon Gregory’ego. Mój przyjaciel więc wyjął telefon z kieszeni, przeczytał wiadomość SMS, którą dostał po czym… opadł bezsilnie na łóżko Tili, po jego policzkach spływały łzy więc domyślaliśmy się, że musiało się stać coś bardzo, bardzo złego.
— Gregory, co się stało? Wyglądasz na zdenerwowanego i smutnego. Kto Ci napisał? Co to za wiadomość? — zapytał zmartwiony Damien. Na te słowa nasz przyjaciel odpowiedział krótko
— Właśnie napisała do mnie moja żona, spędza teraz czas w domu naszej córki. Stan naszej wnuczki związany z astmą podobno pogarsza się stopniowo od trzech dni, nagle w domu jakimś dziwnym cudem zabrakło naparu z ostrokrzewu mimo, że córka była przekonana, że kupowała go niedawno. A nie dość, że tego naparu nie ma w domu to podobno nie ma go też w ani jednej aptece w całym kraju z powodu nagłego, niewyjaśnionego wstrzymania dostaw.
Na te słowa Tila szybko wstała z miejsca mówiąc do naszego przyjaciela
— Gregory, nic się nie bój. Tak się składa, że z pewnych źródeł wiem, gdzie we Wrześni rośnie ostrokrzew kolczasty. Zrobimy ten napar samodzielnie, wyślemy do Luksemburga, bo akurat znam też kogoś, kto jeździ tam w celach zawodowych. Jeśli zaraz zbierzemy ostrokrzew to twoja wnuczka dostanie potrzebne lekarstwo najpóźniej jutro.
Tila poprowadziła nas w miejsce, gdzie rzeczywiście rósł ostrokrzew. Był on już dość mocno wysuszony ale Tila powiedziała, że to nawet lepiej. Narwaliśmy tyle ile potrzeba, ale tu pojawił się kolejny nasz problem. Po powrocie do domu Matyldy Sky zapytał po chwili
— No dobra, a… wie może któreś z was jak się w zasadzie robi taki napar z ostrokrzewu? Bo jeśli nie to w kropce jesteśmy…
Na te słowa Tila poszła do kuchni. Poszliśmy więc za nią ciekawi, co wymyśliła. Ona po chwili otworzyła szafkę i wyjęła z niej żeliwny kociołek, który był w stanie zmieścić mniej więcej jeden litr wody. Po chwili otworzyła inną szafkę i zaczęła z niej wyciągać rzeczy mówiąc
— Dobra...Moździerz mamy, trzeba więc zmielić dokładnie 4 łyżki liści ostrokrzewu. 5 liści podbiału też mamy, jeden korzeń prawoślazu też się przyda, trzy kwiaty czarnego bzu też się nadadzą do naparu, jedna czwarta korzenia imbiru, dwa kwiaty lipy, trzy ziela bratka polnego i litr wody. Wszystko mamy.
Tila przystąpiła sama do pracy. Na początek wstawiła kociołek na ogień i wlała tam litr wody.
Potem wrzuciła do wody rozgnieciony w moździerzu kawałek imbiru, dodała całość korzenia prawoślazu.
Kwiaty czarnego bzu i lipy przed dodaniem do mikstury rozgniotła w moździerzu. Liście ostrokrzewu również zmieliła w moździerzu, dokładnie cztery łyżki, które też oczywiście wsypała do mikstury.
Liście podbiału pokroiła nożem na drobne kawałki i też dodała do gotującego się powoli naparu. Następnie dodała trzy ziela bratka polnego.
Gotowała to wszystko łącznie 17 minut. Po tym czasie jeszcze ciepłą miksturę wlała do termosu i… zniknęła. Po chwili jednak wróciła i rzekła
— Nic się Gregory nie bój. Napar dotrze do twojej wnuczki albo jeszcze dziś albo jutro z samiuśkiego rana.
Ciekawiła mnie jedna rzecz, a więc po prostu zapytałem przyjaciółkę
— WOW, Tila. Skąd ty tyle wiesz o ziołach, ich właściwościach leczniczych, łączeniu poszczególnych ziół i w ogóle o zielarstwie?
Moja przyjaciółka zaśmiała się trochę radośnie a trochę niepewnie, chyba nie będąc do końca pewną, co mi odpowiedzieć po czym powiedziała do mnie, wzruszając lekko ramionami
— E, ja wiem? Jakoś wiedza o roślinach przechodziła w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie, choć nie w każdym chyba, dokładnie to z matki na córkę, jakoś tak naturalnie nam to wszystko przyszło, może miałam kiedyś w rodzinie jakąś zielarkę...ale tak szczerze to nie wiem…
Po chwili jednak Tila jakby sobie o czymś przypomniała bo pognała natychmiast do swojego pokoju i zaczęła przetrząsać swoją biblioteczkę w poszukiwaniu jakieś rzeczy. Najprawdopodobniej szukała jakieś książki, nie wiedziałem jednak jakiej...Ale wierzyłem w jej intuicję.
Po chwili chyba moja przyjaciółka znalazła to czego potrzebowała. Ja zaś dalej rozmyślałem o roślinach. Skoro ostrokrzew okazał się dla nas jakimś tropem to może jeszcze jakaś roślina się takowym okaże?
Rośliny wszak mogą bardzo dużo powiedzieć, dlatego coraz częściej wykorzystuje się je w wielu rożnych dziedzinach życia ludzkiego, nie tylko w ziołolecznictwie i zielarstwie. Zanurzyłem się na chwilę w swoich myślach. W tym czasie Tila dalej szukała jakiejś książki, która może nam pomóc.
I jak się okazało jej poszukiwania przyniosły efekt jako pierwsze.
— Jest...Mam to, czego szukałam. To już totalnie powinno nam pomóc! — wykrzyknęła w końcu triumfalnym tonem nasza przyjaciółka.
Wróciła do nas trzymając w ręku jakąś książkę.
— Mam dwa zasadnicze pytania. Po pierwsze co to jest? I po drugie czy nam to pomoże? — zapytał Damien, Matylda tylko spojrzała na niego po czym powiedziała szczerze rozbawiona
— Drogi koleżko, już ci odpowiadam. Na twoje pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: to jest książka o rodach szlacheckich i królewskich we Francji. Na drugie pytanie zaś odpowiedź brzmi: Powinno nam pomóc ale na ile nas przybliży do rozwiązania naszej zagadki to nie wiem.
Z technicznego punktu widzenia bardzo mnie to ucieszyło, jednak najpierw trzeba byłoby zobaczyć jak to się przełoży na praktykę w rozwiązywaniu tej wielkiej, wieloletniej tajemnicy. Skoro mimo wszystko istniał jednak chociaż cień szansy, iż ta właśnie książka jakoś nam pomoże to postanowiliśmy ją przestudiować. Z początku wydawało się, że to będzie ślepy trop bo absolutnie nic nie mogliśmy znaleźć. Jednak, nagle na jednej ze stron zauważyłem coś, co absolutnie musiało przykuć moją uwagę.
— Spójrzcie tylko co udało mi się znaleźć. Tutaj jest jakieś drzewo genealogiczne i w jednej z jego „gałęzi” widnieje imię Jacques i data 1890 rok. Dokładnie tak jak w tej księdze w bibliotece. Może jeżeli przewertujemy to całe drzewo genealogiczne od pierwszego do ostatniego nazwiska to dowiemy się czegoś więcej? — zaproponowałem.
Wszyscy moi przyjaciele się ze mną zgodzili, więc zaczęliśmy szukać.
W końcu udało nam się coś znaleźć. Obok imienia Jacques było zapisane imię „Oriana„ A pomiędzy imionami był znak..obrączek. Ja spojrzałem na moich przyjaciół i powiedziałem tylko zdziwionym tonem
— Ale...Czy to...czy to jest naprawdę możliwe?...czy to jest naprawdę ona?...czy to jest moja babcia?
Spojrzałem na portrety powyżej imion i...doznałem natychmiastowego szoku. Sięgnąłem ręką po swój medalion, który miałem w kieszeni spodni. Otworzyłem go ruchem dłoni. Kobieta z obu portretów wyglądała tak samo, więc to musiała być moja babcia
— A więc...czy to naprawdę jest możliwe? Na to wychodzi...ale… tak bardzo chciałbym dowiedzieć się więcej o tym wszystkim...I...kim był Jacques?… — wszystkie z tych pytań wyszeptałem niby to do swoich przyjaciół niby to do siebie.
Po raz kolejny nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć. Chyba musiałem mieć bardzo głupią minę, patrząc na tę książkę i na medalion bo po chwili Matylda zapytała mnie zmartwionym tonem głosu
— Pascal, wszystko z tobą dobrze? zrobiłeś się jakiś strasznie blady...Chcesz się napić wody?
Ja spojrzałem na nią po czym pokręciłem przecząco głową i powiedziałem tylko spokojnym tonem, aby jej nie martwić
— Tak, Tila, wszystko jest okej. Dziękuję za troskę. Muszę tylko zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, więc jeżeli pozwolisz to ja pójdę się przejść po mieście…
— No jasne. Jeśli potrzebujesz to idź. — odparła
— Czy mogłabym iść z tobą? — zapytała mnie Esmeralda.
W zasadzie nie miałem nic przeciwko, bo nie lubiłem spacerować sam więc powiedziałem tylko króciutko
— Jeśli masz ochotę.
Poszliśmy. Spacerowaliśmy dłuższą chwilę, w tym czasie Esmeralda zerkała na mnie ukradkowo. W końcu doszliśmy do alejki prowadzącej do miejscowej Galerii Handlowej. Była godzina 19:30.
— Może wejdziemy do środka? Bo wiesz, Tila mówiła, że bardzo ładne sukienki tam sprzedają. — zaproponowała mi moja towarzyszka. Ja tylko zaśmiałem się i zapytałem
— Czy to była taka „bardzo luźna” sugestia, iż ty chcesz sobie kupić jakąś nową sukienkę?
— Być może.‒ odpowiedziała mi moja towarzyszka. Nie miałem nic przeciwko temu, abyśmy weszli do galerii. Przed wejściem zapytałem ją tylko
— Wzięłaś z domu Matyldy swój portfel czy chcesz, żebym to ja ci pożyczył odpowiednią sumę pieniędzy?
Ona tylko zaśmiała się radośnie po czym powiedziała do mnie
— Spokojnie, mam swoje pieniądze. To może rozejdźmy się po sklepach i spotkajmy się przy wyjściu za godzinę, co?
Ja tylko przytaknąłem, więc ona poszła po sukienkę a ja włóczyłem się po galerii bez większego celu. W końcu po godzinie spotkaliśmy się z powrotem przy wyjściu z Galerii. Ja zaproponowałem luźno
— Może wrócilibyśmy przez park? Nad Wrześnicą są powieszone bardzo ładne światełka i Matylda mówiła, że wieczorową porą to daje bardzo uroczy efekt.
Ona chyba była zadowolona z mojego pomysłu bo powoli zaczęła się kierować w podanym przeze mnie kierunku. Poszedłem tuż za nią. W końcu dotarliśmy na jeden z mostów przechodzących przez rzekę.
Atmosfera tego miejsca, z pominięciem niektórych rzeczy, była naprawdę bajkowa. Światełka zawieszone na drzewach wzdłuż alejki i nad mostem świeciły pięknym, delikatnym, ciepłym, żółtawym światłem. Na moście były zawieszone doniczki a w nich bardzo ładne kwiaty w najprzeróżniejszych kolorach. Tworzyło to bardzo romantyczną atmosferę. Nagle Esmeralda odezwała się do mnie nieco niepewnym tonem
— Hej, Pascal?
— Coś się stało, Esmeraldo? — zapytałem, uśmiechając się niepewnie.
— Bo widzisz… — wypowiedziawszy te słowa moja przyjaciółka zacięła się na chwilę po czym kontynuowała lekko niepewna — Od dłuższego czasu patrzę na ciebie inaczej niż na zwykłego przyjaciela…
— Co masz na myśli? — zapytałem absolutnie zbity z tropu
— Kurczę, no… podobasz mi się.‒ moja towarzyszka podróży wręcz wykrzyczała do mnie te słowa ale już chwilę później w absolutnej ciszy czekała na moją odpowiedź
— Esmeralda, ja...nie wiem, czy czuję do ciebie to samo, co ty czujesz do mnie. W końcu przez tyle lat byliśmy tylko dobrymi przyjaciółmi… Oczywiście nie mówię „Nie”, ale mam nadzieję, że rozumiesz to, że ja muszę sobie teraz to wszystko przemyśleć...Ale obiecuję, że dam ci jasną deklarację co do moich uczuć do ciebie tak szybko jak tylko będę w stanie.‒ powiedziałem najgrzeczniej jak tylko potrafiłem. Nie chciałem jej zranić odpowiedzią. Po spojrzeniu w jej oczy od razu zauważyłem, że moje słowa niestety ją trochę zabolały. Ale już po chwili na jej twarzy pojawił się, pewnie w jakimś stopniu wymuszony, uśmiech.
Młoda kobieta powiedziała do mnie
— W porządku … Rozumiem wszystko, poczekam.‒ powiedziała to cicho, ale dalej z uśmiechem na twarzy‒ Teraz prawdopodobnie czas wracać do domu, ponieważ jest ciemniej i nasi przyjaciele mogą zacząć się o nas martwić.‒ kiedy wypowiedziała te słowa uśmiech na jej twarzy stał się nieco szerszy. Miałem szczerą nadzieję, że nie ma mi za złe tego, co powiedziałem… Odpowiedziałem jej tylko
— Ok, masz rację, rzeczywiście czas wracać do domu.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Szliśmy spacerkiem. Z pozoru wszystko było w porządku, jednak ja czułem, że po tym co powiedziałem chwilę wcześniej, atmosfera mimo wszystko zrobiła się nieco bardziej napięta.
Chciałem jakoś rozładować to napięcie, ale nie miałem pojęcia jak to zrobić, szliśmy więc w niezręcznej ciszy, ja cały czas rozmyślałem o tym roślinnym tropie. W końcu udało nam się dotrzeć do domu.
Kiedy tylko weszliśmy to moje myśli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uporządkowały się. Do mojej głowy napłynęły wspomnienia moich dziadków, ale jakby wyraźniejsze niż zwykle. Powiedziałem więc do przyjaciół w miarę radosnym tonem
— Wiecie, co? Kompletnie nie wiem dlaczego akurat teraz ani czy jest to jakiś trop...ale przypomniał mi się zapach ulubionych perfum babci i ulubionej wody kolońskiej dziadka… Woda kolońska dziadka miała bardzo charakterystyczny zapach, ostry i ziołowy...Taki...suchy, ciepły, drzewny...Chyba była to woda kolońska z piołunu. Ale nazwy tej wody kolońskiej ani firmy za nic nie pamiętam i za nic sobie nie przypomnę...Ale pamiętam też perfumy babci...Jej perfumy z kolei zawsze miały słodki, balsamiczny zapach… Jakby wanilii...Bo w ich składzie jeśli dobrze pamiętam była żywica z jakiegoś jednego konkretnego drzewa...ale nazwy tegoż drzewka też nie przypomnę sobie za żadne skarby świata…
W zasadzie czułem się źle z tym, co powiedziałem Esmeraldzie, ale z drugiej strony nie chciałem dawać jej złudnej nadziei na coś więcej…
Następnego dnia obudziły nas jakieś bliżej niezidentyfikowane hałasy z ulicy, na którą wybiegało okno w mieszkaniu Matyldy.
— Matko Boska, Co tam się wyrabia najlepszego? — zapytał Sky patrząc przez okno na tłum ludzi niosących różnorakie pudła i pudełka. Matylda chyba chciała mu odpowiedzieć, jednakże, sam nie wiem dlaczego, ubiegłem ją mówiąc po Polsku z mniejszym jednak niż zwykle trudem, co zaskoczyło wszystkich, w zasadzie łącznie ze mną
— W Polsce już za niecały tydzień będzie obchodzony bardzo ważny dzień, 11 listopada- Narodowe święto niepodległości.
Nasza przyjaciółka spojrzała się na mnie po czym odrzekła
— Wiesz, Pascal… Ogólnie w gruncie rzeczy to ty masz całkowitą rację, ale...Skąd to wiesz?
Ja tylko uśmiechnąłem się niepewnie do dziewczyny po czym powiedziałem do niej równie niepewnym tonem głosu, zaczynając coś sobie przypominać
— Właściwie to patrząc na te pudełka niesione przez tych ludzi tam na dole, przypomniało mi się, że zawsze w okolicach tej właśnie daty moja babcia była wręcz rozanielona. Kiedyś spytałem ją, co jest przyczyną tego stanu rzeczy...To właśnie wtedy odpowiedziała mi „Dziecko, tego właśnie dnia prawie 6 dekad temu moi rodacy wygrali bitwę...Bitwę o wolność, bitwę o życie...Bitwę o wszystko”.
Wszyscy, łącznie z moją córką Bethany, zdziwili się. Po chwili Beth powiedziała do mnie z lekkim wyrzutem
— Tato, łaskawie mi wyjaśnij, proszę, czemu wcześniej o tym nie mówiłeś?
— No, jakby ci to córeczko moja powiedzieć…”Skleroza nie boli”. — powiedziałem śmiejąc się nerwowo.
Po chwili pomiędzy nami wywiązała się bardzo ciekawa dysputa na temat nadchodzącego dnia niepodległości i na temat zagadki pochodzenia mojej babci.
Obserwowaliśmy z okna ludzi dalej noszących pudła w niewiadomym kierunku. Nagle Matylda wstała z miejsca dosłownie jak poparzona. Powiedziała do nas szybko
— Przepraszam was bardzo moi kochani, ale właśnie mi się przypomniało, że ja przecież miałam pomagać w przygotowaniach do festynu odbywającego się w mieście. I muszę już iść, bo już jestem spóźniona!
I już miała wyjść, ale postanowiłem ją zatrzymać i zaproponować
— Tila proszę, zostań tu jeszcze na momencik i posłuchaj mnie, wydaję mi się, że mam świetny pomysł.
— Dobrze, przyjacielu… Słucham więc, cóż to za genialny pomysł zrodził się w twojej głowie? — zapytała mnie nastolatka. Ja pospieszyłem z odpowiedzią
— A co ty na to, żebyśmy i my jakoś pomogli w przygotowaniach? Dla mnie to będzie naprawdę wielki zaszczyt móc zaangażować się w organizację obchodów święta, które tak kochała moja babcia.
— Nie tylko ty, Pascal, my wszyscy bardzo chętnie się zaangażujemy. Tylko musimy wiedzieć, co dokładnie mamy robić … — powiedziała Esmeralda. Matylda chyba przyjęła to dość entuzjastycznie. W pierwszej kolejności zwróciła się do dziewcząt
— Dziewczyny, A co powiecie na lekką metamorfozę? Bo jedną z części obchodów 11 listopada może być ubieranie się w stroje ludowe… A wy wyglądałybyście w tutejszych strojach ludowych bardzo ładnie.
Dziewczyny uśmiechnęły się po czym Bethany powiedziała do Matyldy
— Tak więc na co czekamy? Jeżeli masz jakieś stroje ludowe na stanie to przynoś je tu czym prędzej i pokazuj te cuda.
Matylda poszła po 5 sztuk strojów ludowych. Przyniosła do nas te ubrania. I tu musiałem przyznać jej rację, bo były prześliczne.
Wszystkie stroje były białe.
Składały się z płóciennej krótkiej koszulki z długimi rękawami i oszewką, zakładanej pod kaftan w taki sposób, by wystawały koronkowe lub haftowane brzegi rękawów, sznurówki ubieranej na koszulkę, długiej, szerokiej spódnicy, kaftanu z bufiastymi rękawami, dopasowanego w talii, zapinanego na haftki, dobranego odpowiednio do koloru spódnicy, długiego szerokiego fartucha płóciennego lub tiulowego z haftowanymi motywami roślinnymi, krez — podobnych gatunkowo i pod względem ozdób do fartuchów, zakładanych na wierzch koło szyi, naramiennych chustek krzyżowanych na piersiach i wiązanych w tyle.
Kiedy dziewczęta już się przebrały w te piękne stroje to Matylda stwierdziła, iż czegoś brakuje. Poszła do swojego pokoju po to „coś„ cokolwiek ona tam chciała.
Po chwili wróciła do nas niosąc w ręku… pięć wianków kwiatowych. W momencie, w którym dziewczęta już były w pełni przyodziane to Sky zapytał Matyldę z, typowym dla siebie, sceptycznym podejściem, ale uśmiechnięty
— No dobra, młoda damo, ale dalej nie wyjaśniłaś nam co dokładnie będzie się działo na tym waszym festynie.
Ona tylko uśmiechnęła się nieznacznie po czym wstała z miejsca i zaczęła się kierować ku drzwiom wyjściowym z mieszkania. Odczytałem ten ruch jako ”Jesteśmy już bardzo spóźnieni, chodźcie za mną, zaprowadzę was na miejsce i po drodze wszystko wam wyjaśnię”. Toteż zaczęliśmy się kierować w ślad za nią.
Wyszliśmy przed blok. Marcus zapytał Matyldę
— Gdzie teraz idziemy?
— My? Do miejscowego amfiteatru. — odpowiedziała Matylda po czym rzekła do nas z przejęciem w głosie i przepraszającym tonem — Ach...no tak, przepraszam was najmocniej, przecież ja wam nie powiedziałam, że mamy amfiteatr więc tym bardziej nie powiedziałam wam, gdzie on się znajduje...Chodźcie za mną. To jest tylko 30 minut drogi spacerkiem stąd.
Poszliśmy więc w ślad za Matyldą. Po drodze do Wrzesińskiego Amfiteatru postanowiliśmy wdać się w pogawędkę. Pierwszy o dziwo postanowił zagadać Damien
— Tego typu wydarzenia kulturalne często się tu odbywają?
— Tak, Tak...Mamy całkiem sporo powodów do tego, żeby być dumni z naszego miasta. Na przykład nasz miejscowy strajk Dzieci Wrzesińskich, albo dni miasta, co roku koncerty z okazji święta 1, 2 i 3 maja… Ogólnie mamy całkiem dużo okazji do świętowania więc u nas festyny wszelkiej maści to w zasadzie co chwile mają miejsce.
Następny postanowił się wtrącić Gregory.
— A jak będą wyglądały te obchody, jeśli mogę wiedzieć? I co należy do naszych zadań jeżeli chodzi o tę, niewątpliwie doniosłą, uroczystość?
— No...Normalnie będą wyglądały. Będzie uroczysty przemarsz z flagą przez miasto, na rynku będzie odśpiewany hymn, zapewne w miejscowych szkołach będą jakieś apele i przedstawienia z tej okazji… Jak co roku. A w Amfiteatrze do którego my się wybieramy będzie zorganizowany spektakl patriotyczny, gdzie wszyscy chętni będą śpiewać piosenki patriotyczne.‒ odpowiedziała Matylda. Na to od razu Shannon wyrwała się do pogadanki mówiąc
— Czy ktoś tu właśnie powiedział „Piosenki Patriotyczne” i „Śpiewanie”? No to idealnie trafiliśmy, bo to jest coś na czym się znamy i w co możemy się zaangażować Całym Serduchem.
Matylda spojrzała na nas po czym odrzekła, co dziwne, nieco sceptycznym tonem głosu
— Wiecie co? Ja...bardzo dziękuję, że chcecie się zaangażować w te obchody i oczywiście bardzo waszą chęć pomocy doceniam. Ale niestety bardzo wątpię w to, że nauczycie się tylu piosenek patriotycznych w obcym języku w jedynie 7 dni. Obawiam się, że to jest niewykonalne nawet pomimo waszych najszczerszych chęci…
— A ilu dokładnie piosenek powinniśmy się nauczyć? — zagadnął nieśmiało Sky. Na to Matylda odrzekła zrezygnowana
— No… Według moich ustaleń to będzie 21 utworów…
— Ja myślę, że jeżeli zaczniemy się ich uczyć już teraz to przez tydzień zdążymy jakoś to ogarnąć. Mam nadzieję, że zrobimy to w takim stopniu, żebyśmy mogli być z siebie dumni.‒ wtrąciła się Bethany.
— Też myślę, że powinniśmy chociaż spróbować. ‒dodałem nieśmiało. Po chwili wtrąciła się również Iris
— Według mojej wiedzy matematycznej, skoro do nauki mamy 21 utworów i 7 dni to wychodzi na to, iż musimy się uczyć 3 piosenek dziennie, a to jest wykonalne, a już zwłaszcza dla takich „Starych wyjadaczy” jak my.
Po chwili Tila powiedziała do nas już nieco bardziej radośnie
— A więc postanowione.
W końcu udało nam się dojść do parku, w którym to mieścił się Amfiteatr. Jak się okazało, amfiteatr znajdował się tylko sześć minut drogi od Pałacyku, w którym byliśmy kilka dni wcześniej. W parku spotkaliśmy kilka młodych dziewczyn, domyśliłem się, iż były to znajome Matyldy. Na początku podeszła do nas jedna z dziewczyn. Matylda chwilę z nią porozmawiała. Ta druga dziewczyna przekazała Matyldzie jakiś plik kartek po czym, wyraźnie się gdzieś spiesząc, uciekła w inne miejsce parku. Wtedy Matylda zwróciła się do nas, a w zasadzie odniosłem wrażenie, iż bardziej do mnie
— Mam do was prośbę, a do Pascala w sumie szczególną prośbę, przejrzyjcie proszę te karteczki i zastanówcie się, bo może gdzieś już kiedyś je słyszeliście...albo chociaż tytuły kojarzycie...Bo jeśli tak to to bardzo nam pracę ułatwi. — no i rzeczywiście, to powiedziawszy, w pierwszej kolejności to właśnie mnie podała te kartki.
Spojrzałem na nie. Było tam kolejno 21 tytułów jak np. „Mazurek Dąbrowskiego”, „Boże, coś Polskę”, ”Hej, hej ułani”, ”Rota”, ”O mój rozmarynie”, ”Pierwsza Kadrowa”, „Białe róże”, „Wojenko, wojenko”, ” Maszerują strzelcy”, ”Pierwsza Brygada”, „Żeby Polska była Polską” i inne tego typu.
Kiedy tylko zacząłem czytać te tytuły to zaczęły mi powracać wspomnienia z czasów bardzo wczesnego dzieciństwa, kiedy jeszcze babcia żyła. Przypominały mi się konkretne sytuację w których ona nuciła te wszystkie piosenki… A przynajmniej tak sądziłem, że to były one...Nie omieszkałem powiedzieć Matyldzie o moich spostrzeżeniach. Odezwałem się więc do przyjaciółki
— Ja… Ja znam te teksty. Moja babcia śpiewała lub nuciła wszystkie z nich przy różnych okazjach… A poza tym… — tu przerwałem na chwilę. Tak, jak się spodziewałem, Matylda chwilę później próbowała „pociągnąć mnie za język” pytając i przeszywając mnie wzrokiem niemalże do kości
— „A poza tym?” Czy jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć?
— Ona… Po prostu kochała białe róże, to były jej ulubione kwiaty. Od dnia jej pogrzebu co rok w rocznicę jej śmierci przynoszę na jej grób mały bukiecik białych róż.
Musieliśmy jednak przerwać chwilowo nasze rozmowy, bo przecież mieliśmy pomagać a nie stać bezczynnie. Tila stwierdziła więc, iż tekstów pouczymy się po powrocie do mieszkania. Póki co jednak zajęliśmy się rozwieszaniem flag, proporczyków i innych ozdób na terenie amfiteatru. Zeszło nam na tym dużo więcej czasu, niż myśleliśmy.
Kiedy w końcu wróciliśmy do domu Matyldy to nie mieliśmy już praktycznie energii więc postanowiliśmy obejrzeć coś w telewizji. Matylda włączyła telewizor na pierwszym lepszym kanale, nagle zaczął lecieć jakiś miły dla ucha utwór. Bez zastanowienia spytałem nastolatkę
— Co to za melodia? Bardzo miło się jej słucha.
Ona spojrzała na mnie i uśmiechnęła się po czym rzekła
— To? Intro jednego z bardziej popularnych w Polsce seriali komediowo-obyczajowych, który ja osobiścue również bardzo lubię. Chcecie obejrzeć ze mną?
— No, skoro już się zaczyna a ty mówisz, że jest taki fajny to z chęcią obejrzymy, ale powiedz nam jeszcze… Jaki jest tytuł tego serialu? — zapytałem, uśmiechając się. Dziewczyna pośpieszyła z odpowiedzią mówiąc tylko
— po Polsku tytuł to „Z Życia Dworku” a po francusku brzmiałoby to „De la vie du manoir”.
Z braku chęci robienia czegokolwiek innego, zaczęliśmy oglądać serial. Skończyło się to tak, że zamiast obejrzeć jeden odcinek i iść odpocząć, my zrobiliśmy sobie maraton. Jednak wydaję mi się, iż to miało jakieś znaczenie, bo w jednym z odcinków była scena zbiorowa, której najważniejszym elementem była… piosenka. Kiedy tylko zaczęły się pierwsze nuty melodii to od razu powiedziałem do Matyldy
— Przecież...to melodia Roty!
Rozdział 6
Melodia bliska Sercu
(Pascal)
Kiedy więc bohaterowie na ekranie telewizora zaczęli śpiewać, z marszu dołączyłem się do nich.
— „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród!
Nie damy pogrześć mowy.
Polski my naród,
polski lud,
Królewski szczep Piastowy.
Nie damy, by nas zgnębił wróg!
Tak nam dopomóż Bóg!
Tak nam dopomóż Bóg! […]
Nie damy miana Polski zgnieść.
Nie pójdziem żywo w trumnę.
Na Polski imię, na jej cześć.
Podnosim czoła dumne..
Odzyska ziemi dziadów wnuk!
Tak nam dopomóż Bóg!
Tak nam dopomóż Bóg!” — powtarzałem głośno i wyraźnie
— Je connais le nom de l’auteur de ces mots, c'était… Elle était...euh* — powiedział Sky, próbując sobie przypomnieć to nazwisko, jednak w końcu zrezygnował i rozczarowany spojrzał się w moją stronę jakby szukając u mnie jakiegokolwiek ratunku. Wtedy ja powiedziałem
— Marianna Konopacka?
— Exactement, c’est l’auteur que je voulais dire*‒ powiedział Sky rozradowany i wdzięczny za wyratowanie go z tak beznadziejnej sytuacji.
Nagle Matylda wtrąciła się w naszą rozmowę mówiąc do nas wszystkich bardzo radośnie
— Ale nie wiem, czy wiecie… że ona pochodziła stąd…
Wszyscy się zdziwiliśmy, ja zapytałem bardzo zaskoczony
— Naprawdę? Może to głupie, ale nie miałem pojęcia…
Tila przytaknęła tylko niemo na potwierdzenie swoich słów.
Z racji późnej pory położyliśmy się do łóżek. Ja jednak z jakichś powodów całą noc nie mogłem zmrużyć oka.
Postanowiłem jeszcze raz rzucić okiem na te teksty, których mieliśmy się nauczyć. Usiadłem na kanapie z tekstami w dłoniach, każdy z nich uważnie prześledziłem jeden raz, później drugi i trzeci…
W końcu spędziłem nad tym tyle czasu, że w międzyczasie zdążyła już nastać godzina czwarta nad ranem. W końcu powiedziałem niby to do siebie, ale tak naprawdę podświadomie kierując te słowa do mojej babci
— Obiecuję, jeszcze będziesz ze mnie dumna…
Pomimo tego, że już dawno nie było jej wśród żywych to ja czułem, że cały czas jest przy mnie, jakby czuwała nade mną zza grobu.
Nagle naszła mnie pewna myśl, którą wprost musiałem podzielić się z przyjaciółmi...ale oni jeszcze spali Nie chciałem ich budzić, postanowiłem więc zaczekać. No i nie czekałem długo. Pierwsza obudziła się Matylda.
— Widzę, że ranny ptaszek z ciebie.‒ zażartowałem lekko z dziewczyny. Ona jednak wiedziała, jak się odgryźć bo powiedziała do mnie
— Nie większy, niż z ciebie. Uwierz mi, widać po tobie, że co najmniej pół nocy nie spałeś…
— No dobra, masz rację, rzeczywiście nie spałem pół nocy, ale miałem bardzo ważny powód… — odpowiedziałem, kiedy Tila przysiadła się do mnie na kanapę.
— A jakiż to powód miałeś, jeśli mogę wiedzieć? — zapytała mnie dziewczyna, jeszcze lekko ziewając. Pospieszyłem się, aby jej odpowiedzieć
— No bo… Mi się wydaję, że ta nasza podróż i to, że to właśnie tu nas doprowadziła...nie było przypadkiem. Myślę, że babcia czuwa nade mną zza grobu. Myślę, że ona chciała mnie tu przyprowadzić bo chciała, żebym odkrył swoje pochodzenie…
Matylda na to stwierdzenie uśmiechnęła się. Więc widocznie ona również myślała w podobny sposób. Chociaż...może z drugiej strony uznała mnie teraz za kogoś szalonego i wierzącego w kompletne bzdety. Zagadnąłem więc do niej pół-żartem
— Prawdopodobnie w tej chwili myślisz, że jestem wariatem, co?
— W żadnym wypadku… jakim wariatem? Jesteś po prostu filozofem, a „wariat” i „filozof” to nie są synonimy — moja towarzyszka odpowiedziała mi całkiem poważnie. Po chwili rozmyślania powiedziałem do Matyldy rozmarzony
— Moja babcia nie była jedynaczką… miała młodszą siostrę, która jednak nie mieszkała w Kanadzie… zawsze kiedy pytałem o nią babcię to ona odpowiadała „Moja mała Konstancja… Tak dawno jej nie widziałam… Podczas tych strasznych czasów, w których się wychowywałyśmy… Ona została tam, daleko…”
— I co, myślisz, że ona lub jej dzieci, ewentualnie wnuki, jeszcze gdzieś tu mieszkają? — zapytała mnie zaciekawiona Tila. Ja odpowiedziałem jej śmiejąc się lekko
— Nie mam pojęcia...Ale myślę, że ty coś o tym wiesz, bo w końcu to ty na pewno znasz to miasto jak własną kieszeń…
Po tych słowach zielonooka zaczęła nad czymś intensywnie rozmyślać. Po nieco dłuższej chwili powiedziała do mnie nieco rozczarowana
— Niestety, obecnie nie przypominam sobie nikogo takiego...Ale to nie znaczy, że to jest stracony trop.
to powiedziawszy, dziewczyna znów zamilkła na chwilę po czym powiedziała do mnie z nieukrywanym zadowoleniem
— Ale wiesz, co? Odkąd poznałam twoją muzykę i zaczęłam jej słuchać w Internecie to obserwując twoje zachowanie, w pewnym momencie byłam wręcz przekonana, że masz w sobie coś z Polaka…
— Tak? A jak się tego „domyśliłaś”, jeżeli mogę spytać? — zapytałem z zainteresowaniem. Zielonooka odparła z nieukrywanym entuzjazmem w głosie
— Bo przy okazji oglądania różnych filmów video z twoim udziałem zauważyłam, że za każdym razem kultywujesz Polski zwyczaj, wśród młodszych pokoleń już niestety wymierający
— Całowanie kobiet w dłonie? — powiedziałem od niechcenia, ale wiedziałem, że to właśnie o to jej chodziło. Ona natychmiastowo odpowiedziała mi
— Tak. Dokładnie… Wybacz, że głupio zapytam,ale...to babcia cię tego nauczyła?
— Niedokładnie babcia...jej znajomi z Polonijnej rodziny, którzy mieszkali niedaleko. — odpowiedziałem radośnie. Nastolatka dalej drążyła temat.
— A jakie znasz jeszcze inne, typowo Polskie, obyczaje i tradycje? — zapytała mnie z malującym się na jej delikatnej twarzyczce, szczerym zainteresowaniem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą
— Czy ja wiem...Nie znam ich wcale aż tak dużo, jak mogłoby się wydawać. Tylko kilka, jakieś pojedyncze przykłady mogę podać, jak na przykład oblewanie dziewcząt wodą w poniedziałek wielkanocny, dzielenie się opłatkiem w wigilię...No i kilka Polskich tańców, między innymi Polonez…
— Naprawdę? A myślisz, że umiałbyś zatańczyć Poloneza? — zapytała mnie brązowowłosa. Ja jednak tylko pokręciłem głową na znak, że już chyba nie potrafię. Wtedy ona spytała
— Czy chciałbyś, abym nauczyła cię tańczyć Poloneza? Bo szczerze mówiąc to tradycyjne odtańczenie Poloneza miało być jednym z punktów obchodów Dnia Niepodległości u nas w mieście i myślę, że byłoby miło, gdybyś ty również wziął w tym udział
Ja ucieszyłem się bardzo na tę propozycję, toteż z miejsca na nią przystałem. Jednak po chwili zapytałem przyjaciółkę nieco przestraszony i speszony
— Czy na prawdę wierzysz w to, że nauczysz mnie tańczyć Poloneza, który jest jednak dość skomplikowanym tańcem jakby nie patrzeć, tylko w sześć dni?
Ona tylko roześmiała się na całe gardło, z początku nie bardzo zrozumiałem, o co jej chodzi więc odpowiedziała mi radośnie
— Proszę Cię...Nie takie rzeczy już robiłam. A poza tym akurat ty wyglądasz na całkiem pojętnego ucznia, więc myślę, że damy sobie radę w 6 dni a może nawet mniej.
Jak powiedziała tak zrobiła, bo już chwilę później chwyciła mnie za rękę, wyszliśmy z mieszkania i ona zaczęła mnie prowadzić drogą, którą już zdążyłem sobie zapamiętać.
Szliśmy do Amfiteatru. Po chwili, kiedy już tam byliśmy Matylda zapytała mnie niezdecydowanym tonem głosu.
— Wolisz zacząć od teorii, takiej jak podstawowy krok i figury Poloneza, czy wolisz zacząć od praktyki?
— Myślę, że moglibyśmy zacząć od teorii, ponieważ muszę przyznać, że w ogóle nie znam się na tańcu jako takim i tym bardziej nie mam doświadczenia w różnych typach tańca. Poloneza kojarzę ale tańczyłem go chyba maksymalnie dwa razy w życiu i nie wszystko już pamiętam. — odpowiedziałem. Moja towarzyszka chwilę myślała nad czymś po czym powiedziała niby to do mnie niby to do siebie drapiąc się po głowie.
— Tylko… Jakby ci tu wytłumaczyć jak się tańczy Poloneza… — to powiedziawszy westchnęła ciężko po czym zapytała‒ Naprawdę aż tak kiepsko znasz się na tańcu? Powiedz mi, jak często masz okazję tańczyć?
— Oj, niestety naprawdę bardzo rzadko. — odpowiedziałem
— No dobra, trudno. W takim razie musimy zacząć od tak zwanego „kroku podstawowego” w Polonezie — powiedziała Matylda. Po chwili zaczęła tłumaczyć — w kroku podstawowym Poloneza partnerzy ustawiają się bokiem do siebie. Partner ujmuje lewą dłoń partnerki i podtrzymuje ją. Wyciągają złączone ręce nieco do przodu. Prawą rękę oboje trzymają lekko cofniętą, skierowaną w dół.
Na „raz” partnerzy lekko uginają kolano i wysuwają do przodu prawą, jeśli mówimy o kobiecie lub lewą jeśli mowa o mężczyźnie, stopę. Pierwszy krok w takcie ma być najdłuższy, mocny, ze zdecydowanym przeniesieniem ciężaru ciała. Dwa pozostałe kroki, na „dwa” i na „trzy”, są krótsze, łagodniejsze.
Ja siedziałem i wsłuchiwałem się uważnie w każde słowo przyjaciółki. Po chwili zapytałem szczerze zainteresowany
— Wydaje się proste...Ale w Polonezie są również różne figury, które już są dość skomplikowane, prawda?
— A, tak tak, zapomniałabym. Do bardziej znanych figur poloneza należą: ustawienie czwórkami, taniec w kole, wąż, spirala, mijanka, tunel oraz korowód. Podczas nich pary taneczne rozdzielają się, łączą, chodzą wężykiem, mijają się w rzędach. Najlepiej rozpoznawalna jest figura tunelu, w której tancerze stojąc w korowodzie unoszą ręce do góry, a pary z początku pochylają się i przechodzą dołem. — powiedziała zielonooka próbując mi to wytłumaczyć najprościej, jak się da. Pokiwałem głową na znak, iż zrozumiałem. Po chwili dziewczyna powiedziała do mnie
— No dobra, skoro część teoretyczną mamy już ogarniętą to możemy przejść do części praktycznej, ale do tego celu musimy przenieść się w inne miejsce, bo potrzebujemy odtwarzacza płyt cd.
— To gdzie teraz zmierzamy w takim razie? — zapytałem. Ona odpowiedziała mi
— Do szkoły, w której już byliśmy przy okazji szukania książek o historii rodu Porajczyków. Ale tym razem musielibyśmy skierować się do Auli, która jest w innym skrzydle niż biblioteka, tak jakby po przekątnej
Zacząłem się kierować tam, gdzie powiedziała dziewczyna. W końcu udało nam się dojść do celu. Kiedy już byliśmy przed aulą to ona pociągnęła drzwi do siebie w celu otworzenia pomieszczenia, ale nic się nie stało. Powiedziała lekko zdenerwowana
— Ty tu na mnie poczekaj, ja idę szukać nauczyciela od historii bo on miał klucz od Auli a następnie pójdę pożyczyć od nauczycielki muzyki odtwarzacz CD i i płytę z melodią Poloneza.
Zrobiłem to, o co zostałem poproszony, czekałem.
*Ja wiem, jak się nazywała autorka tych słów, to była...Była...ee
*Dokładnie, Właśnie o tę autorkę mi chodziło
(Matylda)
Szłam korytarzem w lewo. Droga od Auli do sali historycznej nie była aż tak długa.
Drzwi były zamknięte chociaż sądząc po godzinie na zegarze pan Lucjan, nauczyciel od Historii, w tej chwili nie prowadził lekcji, więc postanowiłam zapukać. Po chwili do drzwi ktoś podszedł. Pan Lucjan otworzył mi, kiedy mnie zobaczył ucieszył się.
— Matylda, bardzo miło Cię widzieć. Proszę, wejdź. Co u ciebie słychać? Jak tam w liceum? — zapytał zapraszając mnie do sali ruchem ręki.
— Pana również bardzo miło widzieć, ale niestety nie mam czasu, ja przyszłam tylko na chwileczkę bo chciałam pożyczyć klucz od Auli.
— Ach, tak. Poczekaj chwileczkę, już ci daję ten kluczyk.‒ to powiedziawszy podszedł do biurka po czym wyjął z niego klucz. Wrócił do mnie z kluczem w dłoni po czym podał mi go. Podziękowałam i pożegnałam się. Teraz pozostało tylko znaleźć Panią Blankę.
Nie miałam pojęcia, gdzie nauczycielka może być. Postanowiłam poszukać na całym piętrze.
W końcu znalazłam ją na korytarzu piętro niżej. Ona pierwsza odezwała się do mnie radośnie.
— Tila, jakże mi miło, że Cię widzę. Powiedz, co cię sprowadza do twojej starej szkoły?
— Dzień dobry, proszę Pani. Ja jestem tutaj, bo pomagam przyjacielowi… I w zasadzie chciałam zapytać, czy pożyczyłaby nam Pani na chwilę magnetofon i płytę z muzyką do Poloneza…
— Jasne, oczywiście. Ale akurat i jedno i drugie zostawiłam w pokoju nauczycielskim. Poczekaj tu na mnie sekundkę, zaraz przyniosę.
Nie zostało mi nic innego niż czekać. Na całe szczęście jednak nie trwało to tak długo, jak myślałam, bo nauczycielka wróciła już po chwili.
Kiedy już pożyczyłam to, czego potrzebowałam to pożegnałam się i czym prędzej pognałam z powrotem do auli. Kiedy już byłam na miejscu to na początek postanowiłam porozmawiać z Pascalem.
— Widzę, że już masz wszystko, co potrzebne. — powiedział do mnie mój przyjaciel. Ja tyko przytaknęłam po czym powiedziałam
— Tak. I mam też 2 wiadomości, jedną dobrą, drugą trochę gorszą.
Ale w pierwszej kolejności zanim przekazałam mu wieści to poprosiłam aby zadzwonił do reszty ekipy i poprosił, aby się stawili w Auli za kwadrans. Tak też uczynił.
Po chwili nasi przyjaciele zjawili się. Ja powtórzyłam tylko
— Mam dla was dwie wiadomości odnośnie nauki Poloneza, jedną dobrą drugą niestety już nieco gorszą. Od której mam zacząć?
— Może od tej lepszej wiadomości.‒ powiedział Sky sceptycznym tonem
— No cóż...Nauczenie się tańczenia Poloneza w sześć dni jest całkiem realnie możliwe. — odpowiedziałam. No i to wywołało lekki uśmiech na twarzy moich przyjaciół. Jednak już po chwili Sky, po raz kolejny dość sceptycznie i nieco oschle zapytał
— No fajnie… A ta gorsza wiadomość jak brzmi?
Ja tylko przełknęłam ślinę i już miałam coś powiedzieć, jednak nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Po chwili jednak, lekko się jąkając, wydukałam z trudem
— No...Nauka trochę zajmie.16 godzin lekcji dziennie czyli to łącznie daje 96 godzin. A mamy do nauczenia się jeszcze bardzo dużo piosenek Patriotycznych. W sumie na nauczenie się wszystkiego mamy 144 godziny, z czego na naukę Poloneza już nam schodzi 96...czyli na nauczenie was piosenek patriotycznych zostaje tylko 48 godzin… A to się równa tylko całe 2 dni…
Damien powiedział do mnie tylko
— No, Tila. Zapuszczaj nam tutaj tę melodię Poloneza i tłumacz nam, my zamieniamy się w słuch i będziemy bardzo uważnie śledzić i powtarzać każdy twój ruch.
Powiedziałam tylko pewnym siebie tonem głosu
— No, to najpierw połączymy się w pary.
Jak powiedziałam tak też zrobiliśmy. Po chwili powstało pięć par.
Ja i Damien ustawiliśmy się jako pierwsza para. Pascal postanowił ustawić się obok Esmeraldy, Sky ustawił się tuż obok Iris, która o dziwo była jego totalnym przeciwieństwem. Gregory i Bethany ustawili się razem. Zaraz za nimi ustawili się Marcus i Shannon. No i zaczęły grać pierwsze takty poloneza z ekranizacji Polskiej epopei narodowej.
Pierwsza próba poszła...dość źle. A w zasadzie to nawet bardzo źle. Jednakże Ja postanowiłam się nie poddawać. Powiedziałam do moich przyjaciół
— No dobra, mimo, że pierwszy raz nam nie wyszło to nie ma co się poddawać. Próbujemy jeszcze raz.
Oni absolutnie nie protestowali. Wręcz przeciwnie, bardzo pozytywnie przyjęli moją propozycję dalszych prób. No więc próbowaliśmy dalej. Tego dnia odbyliśmy jeszcze cztery próby. Z każdą z nich szło nam odrobinę lepiej, niż przy poprzedniej, ale do efektu, który pragnęliśmy osiągnąć była jeszcze bardzo długa droga. Całą resztę dnia przeznaczyliśmy na dalszą naukę piosenek patriotycznych.
Położyliśmy się spać bardzo późno i nie spaliśmy zbyt długo, bo już parę godzin później wstaliśmy z łóżek, aby dalej ćwiczyć. W kuchni, przy porannej kawie Pascal zagadał do mnie
— Powiedz mi, bo chyba nie miałem jeszcze okazji zapytać, a znamy się od ponad półtora miesiąca, jaką muzykę lubisz?
— Poza naszą oczywiście, bo to, że lubisz naszą twórczość już wiemy… — zażartował lekko Sky.
Ja pomyślałam chwilę po czym odpowiedziałam nieco niepewnym tonem głosu
— Och, w sumie gustuję w przeróżnych gatunkach muzycznych.
— A lubisz Gospel lub muzykę rozrywkową o tematyce religijnej? — zapytał mnie mój towarzysz ze szczerym zainteresowaniem w głosie i w oczach. Ja odpowiedziałam ze sporą dawką entuzjazmu
— O tak, szczególnie przepadam za utworami” Amazing grace” i „You raise me up”.
Mój towarzysz zaśmiał się serdecznie po czym powiedział
— Cóż za zbieg okoliczności, w takim razie łączy nas więcej niż myślałem.
Roześmiałam się na te słowa. Rzeczywiście całkiem sporo nas łączyło i pod wieloma względami byliśmy podobni.
To było niesamowite, że dwóch zupełnie obcych sobie ludzi takich jak my złapało ze sobą tak dobry kontakt w tak krótkim czasie.
(Pascal)
Po porannej kawie znów udaliśmy się do auli szkolnej ćwiczyć Poloneza. Po godzinie zrobiliśmy sobie przerwę, aby pogawędzić. Damien odezwał się jako pierwszy
— Jeżeli mogę się zapytać, chociaż wiem, iż to pytanie będzie brzmiało pewnie dosyć dziwnie, skąd się wywodzicie?
Jako pierwsza na owe zapytanie odpowiedziała Iris.
— Moja prababcia i jej rodzina pochodzili z Norwegii.
Trochę zdziwiło to nas wszystkich, bo nigdy nie rozmawialiśmy o swoim pochodzeniu tak dokładnie i nie wiedziałem jaka krew płynie w żyłach moich przyjaciół poza Skyem i Shannon. Następnym, który zabrał głos był Gregory.
— Moja prababcia z kolei też pochodziła z Europy Wschodniej. Była Ukrainką.‒ powiedział nasz przyjaciel, czym wzbudził, podobnie zresztą jak Iris, zdziwienie większości z nas. Kolejnym, który postanowił się odezwać był Sky.
— Ja raczej zdziwienia nie wzbudzę, bo chyba wiecie, iż rodzina mojej matki pochodzi z Belgii i Francji, zaś rodzina mojego ojca z Armenii.
Następnie do odpowiedzi wręcz wyrwał się sam pomysłodawca tej dyskusji czyli Damien we własnej osobie. Blondyn powiedział do nas
— Może ja lekko was moi przyjaciele zaskoczę, ale ja mam korzenie rosyjskie, moi pradziadkowie pochodzili spod Moskwy.
No i rzeczywiście znów byliśmy troszeczkę zdziwieni. Nie pierwszy i nie ostatni raz. W dalszej kolejności odezwał się Marcus. On powiedział do nas z kolei
— Moi przodkowie pochodzą z Irlandii. Chociaż wiem, że trudno to stwierdzić po moim wyglądzie…
To również było dla nas lekkie zaskoczenie jednak nie tak wielkie, jak poprzednie. Teraz znów dla odmiany odezwać się postanowiła płeć piękna, a dokładniej Esmeralda
— Moja prababcia z kolei była Greczynką.
Kolejną przedstawicielką płci pięknej, która postanowiła udzielić się w naszej konwersacji była Shannon. Tu chyba wszyscy wiedzieli co w trawie piszczy.
— To, że mam korzenie Ormiańsko-Włoskie pewnie nie jest dla was, moi przyjaciele, niczym nowym. Od dawna przecież wiecie, że moja mama jest Ormianką a Tata ma włoskie pochodzenie.
(Matylda)
Ostatnim, który jeszcze nie wypowiedział się na temat swoich korzeni był Pascal. Swoją drogą było to bardzo ciekawe, iż temat ten wypłynął dopiero teraz bo już od bardzo dawna nurtowało mnie jedno pytanie związane z tematem pochodzenia Pascala i myślałam, że jeżeli kiedyś miałabym okazję go spotkać to zadam mu je. Ale teraz nie miało to już sensu skoro i tak o tym rozmawialiśmy. W końcu Pascal odezwał się nieco niepewnie
— Z jednej strony moje pochodzenie nie powinno być już dla was zbytnim zaskoczeniem, bo mam korzenie Francusko-Polskie...Ale to jednak nie jest koniec. Oprócz francusko-polskich korzeni ze strony mamy mam też Jordańskie korzenie po stronie ojca…
Kiedy uznaliśmy temat za wyczerpany ja odezwałam się do nich
— Słuchajcie mnie, mam dla was propozycję.
Kiedy to powiedziałam moi towarzysze spojrzeli się na mnie z zaciekawieniem w oczach. Zwrócili się w moją stronę. Poprosiłam ich aby usiedli w kole na podłodze naprzemiennie chłopaki i dziewczyny. Po chwili skierowałam do nich kolejne, choć tym razem retoryczne pytanie
— Wiecie, na czym polega gra w „prawda czy wyzwanie”?
Kiedy wszyscy mi przytaknęli na znak, że wiedzą to mogliśmy zacząć grę. Ja pierwsza zapytałam osobę siedzącą po mojej prawej stronie, czyli w tym przypadku Damiena
— Prawda czy wyzwanie?
— Niech będzie prawda.‒ odpowiedział mi przyjaciel więc ja chwilę się zastanowiłam po czym zapytałam go
— Czy lubisz swoje imię? Jeśli nie, to jakie chciałbyś mieć?
On bez najmniejszego zawahania odparł mi
— Oczywiście, że uwielbiam swoje imię.
W takim wypadku tym razem zapytałam osobę po mojej lewej, czyli Shannon
— Prawda czy wyzwanie?
— Może to mało oryginalne, ale niech będzie prawda.
— Jaki był twój dziecięcy pseudonim?
— Chingine. Niestety nie wiem jak przetłumaczyć to na język polski.
Następny na celowniku znalazł się Gregory
— Prawda czy wyzwanie?
— Prawda.
— Kto jest najśmieszniejszy z wszystkich graczy?
— Myślę, że chyba Iris.
Los chciał, że następna w kolejce była właśnie Iris.
— Prawda czy wyzwanie? — zapytałam po raz kolejny tego dnia
— Oczywiście, że prawda. Ja niewygodnych pytań się nie boję!
— Jaka jest Twoja wymarzona praca? — spojrzałam zaciekawiona na przyjaciółkę
— W sumie ciekawe, że właśnie o to pytasz… A co do mojej wymarzonej pracy...To ja już ją wykonuję i nigdy nie zmieniłabym jej na żadną inną. Kocham być piosenkarką, kocham śpiewać, kocham podróżować po najróżniejszych zakątkach świata, kocham spotykać tylu, tak przecież wyjątkowych, ludzi i, co najważniejsze, kocham dawać im uśmiech…
Kolejną osobą mającą znaleźć się „na świeczniku” był Marcus. Na początku zadałam mu standardowe pytanie
— Prawda czy wyzwanie?
— Prawda.‒ stwierdził ciemnoskóry mężczyzna zdecydowanym tonem głosu. Ja zapytałam go więc
— Czy potrafisz jeździć na deskorolce?
On zastanawiał się chwilę, co ma odpowiedzieć, w końcu Jednak odezwał się nieco niepewnym tonem głosu
— No niby trochę potrafię...ale jednak chyba to nie jest rzecz, która wychodzi mi najlepiej…
następną osobą w kolejności była Esmeralda. Zapytałam ją więc zaciekawiona
— Prawda czy wyzwanie?
— Prawda… w sumie zależnie od pytania, które mi zadasz, może być ciekawie…
— Czy poznałaś już taką osobę z którą wiesz, że chciałabyś spędzić resztę życia?
— Poznałam i to już kilka lat temu…
Kilka chwili później wypadło na Pascala. Zapytałam więc przyjaciela
— Prawda czy Wyzwanie?
— lubię być szczery, więc niech będzie Prawda — odpowiedział mi mój przyjaciel całkowicie pewny siebie o dziwo znowu bardzo płynnie po Polsku, co zaczęło mnie trochę zastanawiać. W domu rodzinnym mówił raczej po francusku więc byłam ciekawa jak udało mu się tak płynnie opanować nasz język, dla niego w końcu obcy. Ja zastanowiłam się więc po czym zapytałam go
— Wierzysz w duchy?
— Oczywiście, że tak. Wierzę w duchy, w przeznaczenie i ogólnie w dużo różnych takich rzeczy…
Rozdział 7
Tajemnice ze strychu
Już miałam wytypować kolejną osobę do odpytania. Ale nagle Pascal szepnął ledwo słyszalnie niby to do siebie niby to do nas
— strych.
My tylko popatrzyliśmy na niego zaciekawieni i bardzo zdziwieni. W końcu po jakimś czasie Bethany zapytała go
— Tato, co masz na myśli? Nasz strych? w naszym domu? czy jest tam coś ważnego?
On odpowiedział już nieco bardziej przytomnie
— Strych w domu twoich dziadków, Beth. Tam przecież powinny być jakieś jeszcze pamiątki po mojej babci…
— Dobrze. ale przecież nie wylecimy teraz, kiedy jedenasty listopada jest już za 4 dni.‒ wtrącił się sceptycznie Sky.
— Dobry Boże, Sky...Czy ty zawsze musisz być taki sceptyczny i marudny? 4 dni to wbrew pozorom jeszcze całkiem dużo czasu a mamy dopiero 13:00,jeżeli zostały jakieś wolne bilety na loty na dzisiaj to jeżeli zarezerwujemy je za 15 minut to do Montrealu dolecimy chwilę po 20:00 czasu Polskiego, w Montrealu będzie wtedy dopiero chwile po 14:00.‒ Shannon wzruszyła ramionami i przewróciła oczami słysząc sceptyczne słowa przyjaciela.
Sky dalej był okropnie sceptyczny, jednak na dobrą sprawę już po 10 minutach nikt nie zwracał na to uwagi, bo wszyscy chcieliśmy choć przybliżyć się rozwiązania zagadki babci Pascala.
Szybko kupiliśmy więc bilety w sieci i pojechaliśmy na lotnisko. Nie czekaliśmy na samolot zbyt długo. Teraz jednak czekała nas kilkugodzinna podróż.
Nie chciałam, żeby podróż minęła nam w milczeniu więc jako pierwsza odezwałam się do Sky’a z lekkim wyrzutem
— Czy ty możesz mi powiedzieć, dlaczego ty w każdej sprawie jesteś tak okropnie sceptyczny?
— A czy ty zawsze musisz być taka ciekawska? — rudowłosy wytknął na mnie język.
— Czy możecie łaskawie przestać zachowywać się jak dzieci? Sky, przestań być taki gburowaty. Chyba lecimy do Kanady w jakimś konkretnym celu, prawda? — odezwał się do nas nagle Gregory karcącym tonem głosu. Chcąc nie chcąc musieliśmy przyznać mu rację. Po chwili do dyskusji przyłączył się Marcus
— No fajnie, ale w ogóle to jaką mamy pewność, że to po co lecimy do Montrealu rzeczywiście będzie tam, gdzie my zamierzamy tego szukać?
W pierwszej chwili nie do końca dotarł do mnie sens jego wypowiedzi. Miał do mnie dotrzeć trochę później.
W końcu udało nam się dolecieć do Kanady. Szybko znaleźliśmy ten dom. Zapukaliśmy do drzwi, jednakże nikt nie otwierał. Pascal chwilę grzebał w kieszeni po czym wyjął z niej klucze i otworzył nam drzwi mówiąc
— Całe szczęście, że po wyprowadzce z domu rodzinnego zachowałem chociaż jedną parę dodatkowych kluczy.
Weszliśmy więc do środka. Okazało się, że dom był zupełnie pusty, więc rodzice Pascala najwidoczniej byli chwilowo nieobecni. Shannon odezwała się jako pierwsza
— To twój dom rodzinny, ty najlepiej znasz rozkład pomieszczeń więc w takim razie proszę pokaż nam, gdzie znajduję się wejście na strych.
Na to Pascal zaczął się gdzieś kierować i tylko powiedział do nas w przelocie
— W takim razie chodźcie za mną, zaprowadzę was. Wejście na strych jest w salonie.
Poszliśmy do salonu, nagle Pascal pociągnął sznureczek zwisający z sufitu a naszym oczom ukazała się klapa na suficie, która otworzyła się.
Po chwili mężczyzna pociągnął sznur jeszcze raz a na dół opadła drabina po której mogliśmy wejść na strych. Rozejrzeliśmy się tylko dookoła, na strychu było pełno rzeczy, ale uwagę Esmeraldy przykuł jeden obraz...Niestety nie było widać, co na nim jest gdyż był cały zakurzony, więc chciałam go przetrzeć.
Nagle obraz poruszył się, a zza ramy wyleciała… Koperta? Podniosłam ją.
— Co...Co to jest? I, co ważniejsze, skąd to się tu wzięło? — zapytała zmieszana Esmeralda. Ja odpowiedziałam kasztanowowłosej przy okazji próbując przyjrzeć się naszemu znalezisku, co było lekko utrudnione ze względu na panujący w pomieszczeniu półmrok. Jedyne światło padało z niewielkiego okienka znajdującego się wysoko nad nami.
— No… Jak widać jest to koperta. Chyba dość stara bo już dość mocno pożółkła. Ktoś musiał ją tu umieścić co najmniej 6 dekad temu…
— Ale… Jak?…Kto?…I… Po co? — zapytał zszokowany Pascal. Na to pytanie, o dziwo odpowiedział mu Sky
— Odpowiedź na przynajmniej jedno z tych pytań otrzymamy tylko wtedy, jeżeli ktoś z nas w końcu otworzy tę kopertę.
— No to na co my jeszcze czekamy? Tila, otwieraj natychmiast tą kopertę! — powiedział prędko Gregory.
Ja rozejrzałam się tylko wokoło po czym powiedziałam
— Czy możemy przejść do nieco lepiej oświetlonego miejsca? Ponieważ jest tu tak ciemno, że nawet jeśli otworzę kopertę, nie przeczytam jej zawartości.
— Pewnie. Chodźmy do jadalni. — powiedział Pascal po czym zaprowadził nas do jadalni. Tam było wystarczająco jasno. Kiedy usiedliśmy przy stole ja delikatnie otworzyłam tę kopertę. Wypadła z niej karteczka.
Rozwinęłam ją. Zwróciłam się w stronę moich przyjaciół, którzy oczekiwali na moją reakcję. Nagle Iris powiedziała do mnie
— No dalej! Czytaj co tam jest napisane!
Rozwinęłam więc karteczkę. Tak, jak się domyślaliśmy był na niej napis, wyglądający trochę na zagadkę, jednak o dziwo był on cały w języku Polskim.
— Słuchajcie, ja wam mogę przeczytać tę zagadkę ale nie gwarantuję, że coś z niej zrozumiecie bo nie wiem, na ile posługujecie się językiem Polskim a ta zagadka jest spisana cała w tym języku. — powiedziałam do przyjaciół. Oni spojrzeli na mnie, chyba chcąc mi uświadomić, że ja przecież cały czas mówiłam do nich właśnie w tym języku, a mnie dziwnym trafem rozumieli doskonale, więc ze zrozumieniem tej zagadki również problemu mieć nie powinni.
— Moja babcia kochała zagadki, gdy byłem dzieckiem często się tak ze mną bawiła i zawsze na końcu zabawy dostawałem nagrodę w postaci cukierka...Jeżeli zagadka jest po Polsku to jestem niemal pewien, że to moja babcia musiała ją tu zostawić na jakiś czas przed śmiercią… Znów chciała się pobawić w zagadki...Ale tym razem nagrodą za rozwiązanie zagadek, których wiem, że będzie dużo więcej, nie będzie cukierek, ale tropy, które w końcu doprowadzą nas do ostatecznego rozwiązania tajemnicy… — powiedział Pascal. Ja więc przeczytałam treść karteczki
„Żeby móc odkryć tajemnicę, ruszyć musisz swą mózgownicę. Zagadek czeka moc. Główkowania w nadmiarze, rozwiązanie pierwszej z tuzina historia ci wskaże. Zagadek treść głęboko skryta. Myśli sprowadzić trzeba w nadmiarze, tuzin tajemnic Ci rozwiązanie wskaże. Jedną z tajemnic Ci to miejsce wskaże, gdzie historia ze świata jest sprowadzana i w ogromnych halach przechowywana. Strychy drobne sekrety skrywają lecz to inne miejsca historię prawdziwą opowiadają.”
— Wielkie hale...Historia...Muzeum! — Wykrzyknął głośno Sky.
— Dobra...Ale gdzie w Montrealu jest najbliższe muzeum? — zaczęłam się głośno zastanawiać. Na to pytanie odpowiedział mi Pascal, o dziwo znowu całkiem płynnie po Polsku
— Najbliższe muzeum jest ponad godzinę jazdy samochodem stąd. Ale nie mamy niestety obecnie samochodu…
— Za to możemy pojechać autobusem.‒ powiedziałam. Tak też zrobiliśmy. W końcu po godzinnej wycieczce dotarliśmy do muzeum.
— Dobra. To gdzie szukamy kolejnej wskazówki i zagadki? — zapytał Pascal
— Zapewne gdzieś w eksponatach muzealnych...Ale to muzeum jest tak wielkie, że chyba będziemy musieli się rozdzielić aby dokładnie je przeszukać‒ powiedziałam. Po czym zaczęłam mówić — Dobra. Ja pójdę z Shannon na lewą stronę muzeum, postaramy się sprawdzić zaplecze. Iris, Sky, wy idziecie razem na prawo, widziałam, że wiszą tam jakieś stare obrazy. Posprawdzajcie w miarę możliwości wszystkie ramy. Damien i Gregory, wy idziecie na górne piętro. Jest tam chyba pomieszczenie mające być wierną repliką jakiegoś starego królewskiego gabinetu, może w szufladach biurka uda się wam coś znaleźć. Marcus i Bethany schodzą do piwnicy, tam powinny być eksponaty z poprzednich wystaw lub takie, które trzeba oddać do konserwacji, te przedmioty również należy posprawdzać. A Pascal i Esmeralda pójdą tam, do sali ekspozycyjnej obejrzeć dokładnie wszystkie obecne eksponaty. Może akurat coś znajdziecie. Spotykamy się z powrotem tutaj za 3 godziny, jeżeli któraś grupa znajdzie coś przed upływem tego czasu to natychmiast ma w jakiś sposób zawiadomić resztę.
Chyba wszyscy mnie zrozumieli bo rozeszli się w ekspresowym tempie w kierunkach, które wskazałam. Tak jak powiedziałam, ja i Shannon poszłyśmy w kierunku zaplecza. Blondynka
pociągnęła klamkę od drzwi po czym powiedziała ze zrezygnowaną miną
— Co za pech… Drzwi zamknięte na cztery spusty a klucza nie ma.
— No dobra… A mamy jakiś plan B? — zapytałam z nadzieją.
— Tak...Ale możesz nie być z niego do końca zadowolona… — odpowiedziała mi tajemniczo przyjaciółka.
Ja spojrzałam na nią pytającym wzrokiem po czym wyraziłam moje wątpliwości już drogą werbalną
— Wydaję mi się czy chodzi ci po głowie słowo „włamanie”?
Zielonooka przytaknęła. Z racji, że nie bardzo były jakiekolwiek alternatywy to zgodziłam się. Na to Shannon zaczęła gorączkowo szukać czegoś w swojej torebce. Moja przyjaciółka zaczęła coś mamrotać do siebie
—Szminka...Nie… Okulary przeciwsłoneczne...Nie… Klucze do auta...nie...Bilet lotniczy...nie…O, mam. Wsuwka! — to powiedziawszy włożyła rzeczoną wsuwkę do dziurki od klucza i zaczęła ją obracać.
Już po chwili drzwi otworzyły się przed nami. Blondynka powiedziała do mnie
— No to teraz wchodzimy...Ale musimy to zrobić bardzo cicho.
Tak też zrobiłyśmy. Zaplecze było niewielkie, ale było tam parę pootwieranych kartonów.
Zaczęłyśmy przeszukiwać je wszystkie po kolei jednakże nic tam nie znalazłyśmy. Ulotniłyśmy się więc szybko przywracając uprzednio pomieszczenie i drzwi do takiego stanu, jakby nigdy nas tam nie było.
Shannon powiedziała do mnie zasmucona
— Eh...mam nadzieję, że inni mają więcej szczęścia w poszukiwaniach niż my i że komuś uda się znaleźć kolejną karteczkę z zagadką.
— Ja też mam taką nadzieję, Shannon. Chodźmy, znajdźmy resztę i zapytajmy, czy oni znaleźli jakąś wskazówkę. — spojrzałam smętnie na przyjaciółkę.
Następnie poszłyśmy spróbować zlokalizować resztę naszej ekipy w nadziei, że ich poszukiwania były dużo bardziej owocne, niż nasze. W pierwszej kolejności poszłyśmy śladami Skya i Iris. Kiedy w końcu ich spotkałyśmy Shannon zapytała ich od razu
— Niestety, my nic nie znalazłyśmy. A wy? Macie jakąś wskazówkę?
Sky tylko przecząco pokręcił głową
— Niestety też nic. Ale pytajcie dalej, rozdzielenie się było dobrym planem, komuś musiało się udać coś znaleźć…
Za jego radą poszłyśmy dalej. Następnymi osobami na których poszukiwanie się udaliśmy byli Damien i Gregory.
Szybko weszłyśmy więc po schodach na górne piętro budynku muzeum. Znalazłyśmy szybko naszych przyjaciół i już chciałyśmy zapytać czy coś znaleźli, jednak oni ubiegli nas bo to Gregory zapytał nas pierwszy
— I co, dziewczyny? Macie jakiś trop lub cokolwiek co może nam pomóc?
Shannon znów pokręciła tylko przecząco głową i powiedziała
— Czyli wy też nic nie macie? My nie mamy, Sky i Iris też, wy tak samo… Obawiam się, że póki co nasze poszukiwania utknęły w martwym punkcie. Chyba, że Marcus i Bethany albo Pascal i Esmeralda cokolwiek znaleźli.
To niestety nie wróżyło dobrze. Damien i Gregory dołączyli do Skya i Iris, którzy zdążyli już wrócić do holu muzeum. My tym czasem udałyśmy się do piwnicy do Marcusa i Bethany, ale nasza nadzieja, że oni coś znaleźli, zaczynała przygasać.
Zeszłyśmy pośpiesznie po schodach aż do samej piwnicy muzeum. Natychmiast zauważyłam Marcusa więc podbiegłyśmy do niego co sił w nogach. Kiedy nas zobaczył chyba wiedział, o co chcemy go zapytać bo niemal od razu powiedział do nas
— Macie karteczkę z następną zagadką? bo tu niestety jej nie ma, a przetrząsnęliśmy piwnicę z góry do dołu co najmniej trzy razy.
Kiedy zaprzeczyłyśmy Marcus i Bethany również poszli do holu a my postanowiłyśmy jeszcze poszukać Pascala i Esmeraldy. W całym muzeum było kilka sal ekspozycyjnych. Nagle jednak mój telefon zawibrował. Okazało się, że to Pascal napisał mi SMS. Treść wiadomości brzmiała „Znaleźliśmy karteczkę z kolejną zagadką. Spotkajmy się wszyscy za 20 minut w sali ekspozycyjnej poświęconej nowym znaleziskom z terenu Francji pochodzących z przełomu XVII i XVIII wieku”.
Szybko znaleźliśmy odpowiednią salę i staraliśmy się odnaleźć naszych przyjaciół wśród zwiedzających. W końcu nam się to udało. Kiedy już zebraliśmy się wszyscy razem zapytałam Pascala
— No i co? Macie coś?
Na to on wskazał człowieka w drugim kącie sali i powiedział
— Widziałem jak tamten człowiek rozmawiał z właścicielem muzeum, że na tej ekspozycji powinien się znaleźć jeszcze jeden naszyjnik, ale właściciel uparcie nie chce tego naszyjnika przyjąć. Nie usłyszałem tylko, czemu. Ale ten wisiorek wydaję mi się znajomy… jakbym już gdzieś go widział… wydaję mi się, że da się go otworzyć a jeżeli to zrobimy to w środku na pewno będzie karteczka z zagadką…
— Kamień.‒ szepnęłam niby to do moich przyjaciół, niby to sama do siebie. Oni tylko spojrzeli na mnie jakbym była jakąś wariatką. Pascal po chwili zapytał
— Co „Kamień”? Wytłumacz nam, o co ci chodzi.
— Kiedy zwróciłeś mi uwagę na naszyjnik, ja przypatrzyłam mu się chwilę i rzucił mi się w oczy kamień wprawiony w ten naszyjnik… Już go gdzieś widziałam, ale na chwilę obecną nie pamiętam niestety, gdzie. Musiałabym przyjrzeć mu się dłużej i bliżej. I w zasadzie mam pewien plan, jak to zrobić, nie wiem tylko, czy mi się to uda.‒ rzekłam cicho.
— Co masz na myśli? — Zapytał Pascal i w tym właśnie momencie moi przyjaciele zaczęli przysłuchiwać mi się uważnie. Ja tylko zaśmiałam się radośnie i powiedziałam do nich
— Oj, wy moje głuptasy kochane, mam zamiar odkupić ten naszyjnik od tego człowieka.
Mówiąc to podeszłam do mężczyzny i z miejsca powiedziałam do niego.
— Witaj, dobry człowieku. Widzę, że próbujesz sprawić, aby ten naszyjnik znalazł się na wystawie w tym muzeum. Powiedz mi, dlaczego jest taki wyjątkowy?
Mężczyzna, jak się okazało, był Polakiem. Zrozumiał mnie więc bez problemu. Jednak tylko spojrzał na mnie z bezsilnością w oczach.
— Och. Moja droga, ten naszyjnik należał do Francuskiej rodziny królewskiej przez co najmniej sześć pokoleń.
— Mogę się przyjrzeć? — zapytałam z uśmiechem. Mężczyzna podał mi naszyjnik mówiąc
— Proszę bardzo, panienka patrzy do woli.
Patrzyłam na naszyjnik długo i zawzięcie, jednak dalej w głowie nie świtała mi nazwa kamienia, który był wprawiony w tę piękną ozdobę. Za to niemal ze stuprocentową pewnością byłam w stanie stwierdzić, że mam przed oczami najprawdziwszy diament. Chwilę się wahałam po czym zapytałam mężczyznę, który przyniósł wisior do muzeum.
— Co Pan na to, abym odkupiła od Pana ten naszyjnik?
— Cóż...Nie wiem, czy Panienka wie, ale ten naszyjnik jest naprawdę wartościowy. Mógłbym go sprzedać za naprawdę dużą sumę pieniędzy...Ale skoro, z niewiadomych mi powodów, aż tak panience na nim zależy...Niech stracę. Dam go Panience za darmo. Dam Panience tylko jedną radę...Niech kamienia Panienka gołymi rękoma nawet dotknąć nie próbuje. Dlaczego… Tego musi się Panienka na własną rękę dowiedzieć.
Podziękowałam, wzięłam naszyjnik w rękę dotykając go przez rękaw po czym oddaliliśmy się prędko.
— No cóż… Poszło łatwiej niż myślałam.‒ powiedziałam znów niby to do siebie niby to do moich przyjaciół.
Wyszliśmy z muzeum do pobliskiego parku. Ja próbowałam otworzyć naszyjnik dłonią szczelnie przykrytą przez rękaw. Po chwili mi się to udało. W środku rzeczywiście była karteczka. Powiedziałam do moich przyjaciół
— Dobra. Niby mamy już kolejną karteczkę z zagadką, ale wiecie, co? Ciekawi mnie niesamowicie ten klejnot...Chodźmy do biblioteki.
Oni za bardzo nie protestowali, więc poszliśmy. Najbliższa biblioteka była prawie pół godziny piechotą od muzeum. Udało nam się tam dotrzeć w miarę szybko.
Ja chwilę się męczyłam ze znalezieniem odpowiedniej książki, ale w końcu mi się udało. W jednej ręce trzymając naszyjnik, w drugiej zaś książkę, usiadłam przy jakimś stoliku w rogu biblioteki. Zaczęłam czytać a po dwóch godzinach powiedziałam do moich przyjaciół
— No dobra moi drodzy. Już wiem co i jak i mam w związku z tym dwie wiadomości. Dobrą i złą, od której zacząć?
— Może od tej dobrej… — powiedział niepewnie Pascal, a reszta mu przytaknęła. Ja powiedziałam więc
— Dobra wiadomość jest taka, że moja intuicja mnie nie myliła i już wiem, co mamy teraz w posiadaniu. Otóż tak, jak myślałam, jest to Diament Hope. Jego historia zaczyna się w XVII wieku w Indiach. Nie wiadomo do końca, czy został odnaleziony w kopalni, czy zrabowany z ze świątyni bogini Sity. Do tej pory miał on wielu właścicieli. Byli to między innymi Jean-Baptiste Tavernier, „Król Słońce” i kilku innych.
— No Dobra, Ale Dlaczego tak często zmieniał właścicieli? — zapytał mnie Sky któremu, po raz pierwszy odkąd się poznaliśmy, udało się wydukać z siebie coś konkretniejszego w języku Polskim.
— No… I tu akurat, kolego, przechodzimy do tej gorszej wiadomości… Wersja o tym, że kamień został zrabowany ze świątyni bogini Sity lepiej tłumaczyłaby legendę diamentu Hope, według której kamień jest… em… Jakby to powiedzieć...No….‒ plątałam się chwilę. To słowo po polsku za nic nie chciało mi przejść przez gardło, więc wypowiedziałam je po Francusku‒ anathème*. Znaczyło to dosłownie „Przeklęty”.
Kiedy wypowiedziałam to słowo, moi przyjaciele natychmiast spojrzeli się na mnie.
Pascal odezwał się pierwszy. Wiedziałam, że jest bardzo przesądnym człowiekiem więc pewnie przeraziła go wizja klątwy, w którą wierzył… Z resztą ja troszeczkę też w nią wierzyłam więc siłą rzeczy też byłam lekko przerażona.
Jednak jego ta klątwa przeraziła do tego stopnia, że Mój przyjaciel powiedział do nas praktycznie jednym ciągiem, już przy okazji calutki się trzęsąc i prawie płacząc
— Nie no, Świetnie, po prostu cudownie, trafił nam się przeklęty klejnot, przez który możemy się zabić, albo przynajmniej poważnie poranić bo do tej pory wszystkie osoby, które były w jego posiadaniu koniec końców lądowały na tamtym świecie. Jakbyśmy już nie mieli wystarczająco dużo problemów z tym moim nieszczęsnym sygnetem i innymi zagadkami… I jak niby ten przeklęty kamyczek ma nam pomóc w rozwiązaniu jakiegokolwiek problemu?! Wiecie, co? Nie wiem, jak wy, ale ja… Ja… Ja się Poddaję! Po prostu poddaję! — to powiedziawszy Pascal usiadł na podłodze i...Rozpłakał się z tej całej bezsilności. A w zasadzie lepszym słowem byłoby „Rozryczał się jak dziecko”.
Nikt z nas nie miał bladego pojęcie, co w tej sytuacji mamy zrobić. Z tej bezsilności również i ja usiadłam na podłodze. Myślałam, jak mam uspokoić przyjaciela.
— Tila. A będziesz tak miła i przeczytasz drugą zagadkę? Może jeżeli będziemy choć o krok bliżej rozwiązania zagadki Sygnetu to zarówno Pascal jak i my wszyscy poczujemy się trochę lepiej na psychice? — zapytała Iris.
Ja więc wyciągnęłam z kieszeni karteczkę z drugą zagadką i zaczęłam czytać wypisane tam słowa. Ta zagadka była jednak trochę krótsza od pierwszej, a brzmiała ona „Nadzieja wskaże Ci melodię”. My wszyscy myśleliśmy nad tymi słowami. Wszyscy… poza Pascalem. On powiedział tylko
— Eh...Dobre sobie,„Nadzieja”…Ja już nie mam nadziei…
No i w momencie, kiedy on wypowiedział te słowa, mnie nagle olśniło. Natychmiast wzięłam naszyjnik do rąk po czym powiedziałam do przyjaciół.
— Nie chodzi o Nadzieję jako taką...Chodzi o Diament, Przecież jego nazwa to „Diament Hope” a „Hope” to z Angielskiego znaczy „nadzieja”.
— Tila… Ty nasz geniuszu. Czyli kamień jednak może Dla nas nie będzie przeklęty...Może nam pomoże. Nie wiem tylko, o co chodzi z tym, że kamień ma nam wskazać melodię… — rzekł Sky. Wiedzieliśmy tylko, że ten naszyjnik musi skrywać coś jeszcze poza karteczką z zagadką. Obejrzeliśmy go raz jeszcze.
W końcu Esmeralda powiedziała do nas.
— Słuchajcie, znalazłam kolejny skrawek papieru, który wypadł z naszyjnika. Wygląda… Jak jakaś mapka…
Podeszliśmy do niej. Pascal przyjrzał się tej mapce. Po przyjrzeniu się kawałkowi papieru nasz przyjaciel powiedział do nas, już nieco spokojniej
— Wiecie, co? Ja… poznaję to miejsce zaznaczone tu na mapce krzyżykiem. Kiedyś stał tam opuszczony dom, do którego kilka lat temu, po swoim ślubie przeprowadziła się moja siostrzenica. Przecież tam też na pewno są jakieś pamiątki po mojej babci, bo Mélodie musiała coś ze sobą brać.
— Czyli co? Wygląda na to, że jesteśmy zmuszeni złożyć twojej siostrzenicy niezapowiedzianą wizytę… — powiedział Marcus.
Pascal zaczął więc nas prowadzić. Szliśmy bardzo długo. W końcu udało nam się tam dostać.
Był to dość duży, ładny, chyba niedawno remontowany dom jednorodzinny z wielkim ogrodem, w którym rosły naprawdę piękne kwiaty, na środku ogrodu była drewniana ławeczka, a po jego lewej stronie, pod wielkim dębem, znajdowała się huśtawka. Pascal zapukał więc do drzwi.
Chwilę czekaliśmy, aż ktoś raczy nam otworzyć. W końcu po 10 minutach czekania usłyszeliśmy, że ktoś kieruje się do drzwi. Po chwili drzwi otworzyły się, a naszym oczom ukazała się młoda, dwudziestoparoletnia, kobieta.
Była to piękna, wysoka, szczupła blondynka o jasnej, porcelanowej cerze i oczach w kolorze czekolady.
Miała na sobie granatową bluzkę, ciemne jeansy i buty sportowe.
Kiedy tylko nas zobaczyła to natychmiast podbiegła do Pascala i powiedziała do niego radośnie i, co dziwne, po Polsku.
— Wujaszku, jak ja się cieszę, że widzę ciebie i twoich przyjaciół.
— Mélodie, moja droga. Też bardzo się cieszę, że cię widzę. Czy możemy wejść do środka? — zapytał Pascal. Na to dziewczyna odpowiedziała radośnie
— O, jasne. Oczywiście, że tak. Ale powiedz mi, mój drogi wujaszku, co tak w zasadzie was tu sprowadza?
— Tak, jasne. Zaraz Ci wszystko wytłumaczymy...Ale może najpierw usiądziemy w salonie i napijemy się kawy albo herbaty?…Znaczy, jeżeli to nie będzie problem, bo oczywiście nie chcemy nadużywać twojej gościnności… — powiedział Pascal, więc Mélodie odsunęła się od drzwi, byśmy mogli wejść do domu. Kiedy już weszliśmy do środka powiedziała do nas radośnie, wskazując ręką w lewą stronę
— Salon jest po lewej, proszę bardzo, wy się rozgośćcie a ja w tym czasie zrobię kawę i później porozmawiamy o tym, co was tu sprowadza.
Tak też zrobiliśmy. My rozsiedliśmy się na kanapie w salonie a Mélodie poszła do kuchni przygotować kawę dla nas wszystkich. Wróciła po 10 minutach. Usiadła razem z nami po czym zapytała
— Co was tu dziś sprowadza? czy wydarzyło się coś, o czym powinnam wiedzieć?
Pascal pokrótce streścił jej całą sytuację od początku. Po chwili zapytał ją z zaciekawioną miną
— Ja chciałem cię o coś zapytać. Czy kiedy wyprowadzałaś się po ślubie z domu rodzinnego wzięłaś po sobie jakieś pamiątki po swojej prababci?
Ona zastanowiła się przez chwilę krążąc w kółko po pokoju. W końcu uśmiechnęła się radośnie mówiąc do nas
— Cóż. No tak, w dniu mojego ślubu 6 lat temu mama dała mi jakąś starą pozytywkę…
Pascal popatrzył na nią zaciekawiony by po chwili zapytać
— Czy kiedy twoja mama wręczyła Ci tą pozytywkę to powiedziała ci coś o niej?
Mélodie zamyśliła się, jakby próbując sobie przypomnieć każdy szczegół z dnia swojego ślubu. Po chwili powiedziała do nas nieco niepewnie
— Tak...Chyba coś mi o niej opowiadała...Ale dajcie mi chwilę, bo żeby wam pomóc muszę sobie dokładnie przypomnieć jej słowa…
My czekaliśmy, co młoda kobieta będzie w stanie nam powiedzieć o tej pozytywce. Po chwili blondynka odezwała się
— Jeżeli moja pamięć mnie nie zawodzi to mama mówiła tylko tyle, że ta pozytywka jest w rodzinie od pokoleń. I od samego początku przechodziła z matki na córkę w dniu ślubu. Mama dostała pozytywkę w dniu swojego ślubu od babci, a babcia od prababci, prababcia Oriana z kolei dostała ją w dniu ślubu od swojej mamy…
To była bardzo dobra wiadomość, bo mieliśmy już jakiś punkt zaczepienia. Po chwili Pascal zapytał siostrzenicę
— A pamiętasz może, gdzie schowałaś tę pozytywkę? O ile w ogóle nie zapomniałaś jej wziąć ze sobą przy przeprowadzce…
Na to dziewczyna… wyszła z pomieszczenia. Po chwili jednak wróciła trzymając w ręce średniej wielkości, bardzo misternie wykonane, drewniane pudełeczko ze złotymi zdobieniami nie gorszej roboty.
Na przedniej ściance pudełeczka znajdowało się żłobienie w kształcie serca, a w żłobieniu...Klejnot...niebieski klejnot w kształcie serca.
Kiedy przyjrzałam się bliżej okazało się, że był to...niebieski diament, dokładnie taki, jak diament Hope. Jednak jeszcze większe zdziwienie wywołało u mnie to, że kiedy wzięłam klejnot z naszyjnika do ręki, oczywiście zasłoniętej szczelnie rękawem, to okazało się, że...był on niekompletny.
Po lewej stronie klejnotu było wycięcie, które z początku wydawało się dość losowe i wykonane raczej naturalnie niż przez człowieka. Ale kiedy przyjrzałam się bliżej okazało się, że to „losowe” żłobienie było… w kształcie serca.
— Mélodie, czy nakręcałaś już wcześniej tą pozytywkę? — Pascal przeniósł swój wzrok z pozytywki na dziewczynę.
— tak, wygrywa ona piękną melodię ale nie wiem skąd pochodzi ta melodia.‒ dziewczyna powiedziała zamyślona.
Pascal wziął delikatnie pozytywkę w swoje ręce i zaczął się jej dokładnie przyglądać. Jego wzrok wędrował po całej pozytywce szukając jakiejś ukrytej skrytki.
Po chwili jego ręce powędrowały na korbkę. Zaczął ją powoli nakręcać uwalniając z niej piękną melodię, która coś mi przypominała.
Zaczęłam się głęboko zastanawiać gdzie słyszałam tą melodię. Uroczysta, podniosła melodia….nagle mnie olśniło. To była „Rota”! Polska pieśń patriotyczna. Zaczęłam przyglądać się pozytywce. Miała ona cztery szufladki na małe drobiazgi lub biżuterię. Zaczęłam mocno główkować. I w końcu doszłam do wniosku, że liczba szufladek odpowiada liczbie zwrotek w pieśni.
Podeszłam bliżej mężczyzny, który od razu przeniósł swój wzrok z pozytywki na mnie. Również spojrzałam w jego stronę ale szybko przeniosłam swój wzrok na pozytywkę.
— Pascal, mogę zobaczyć pozytywkę? — zapytałam nie spuszczając wzroku z pozytywki.
— Oczywiście. — mężczyzna wyciągnął do mnie rękę z przedmiotem, o który prosiłam.
Otworzyłam każdą z szufladek ale w nich nic nie było. Jednak dotykając dna jednej z nich poczułam, że ono się poruszyło. Delikatnie wyjęłam płytkę i ukazało mi się drugie dno na którym leżała złożona karteczka.
Wyjęłam ją i sprawdziłam resztę szuflad. Okazało się, że one również posiadają drugie dno, które skrywało małe, złożone karteczki.
Rozłożyliśmy każdą z kartek, każda z nich miała postrzępiony bok. Wyglądało to tak jakby były to puzzle.
Po ułożeniu ich dało się odczytać jak się okazało kolejną zagadkę. „razem z duchem czasu rusz, trzy godziny temu znajdziesz czwarty klucz.”
— „Trzy godziny temu znajdziesz czwarty klucz”? Przecież to sensu nie ma… Oświeć mnie ktoś, jak możemy znaleźć coś trzy godziny temu, bo ja tego nie rozumiem! — powiedziałam, zastanawiając się głośno o co chodzi w tej zagadce.
— Wydaję mi się, że w tej zagadce nie chodzi o upływ czasu, tylko raczej o coś, co wskazuje czas.‒ powiedział Pascal
Nagle do naszej rozmowy wtrąciła się Iris mówiąc radośnie
— Wiecie, co? Ja chyba wiem, o co chodzi w tej zagadce...Myślę, że chodzi o zegar.
— Iris… Mówiłem Ci już, że Cię kocham i że jesteś genialna? — zapytał Pascal zarzucając rudowłosej ręce na szyję i wręcz szaleńczo całując ją naprzemiennie w oba policzki niezliczoną ilość razy.
— Może...Ale mógłbyś częściej….‒ odpowiedziała Iris, wytykając na Pascala język
— Dobra… tylko powiedz mi ktoś, gdzie jest najbliższy zegar.‒ powiedziałam
— W pobliskim kościele jest wieża zegarowa z wielkim zegarem, może to o ten zegar chodzi.‒ powiedział Pascala, odrywając się w końcu od Iris.
Wybraliśmy się w drogę do kościoła, o którym mówił Pascal. Po drodze mężczyzna wyjaśnił jeszcze, że jest to kościół powstały na długo przed wojną a w trakcie wojny został opuszczony i taki stan rzeczy trwa do dziś dnia.
W końcu udało nam się dotrzeć pod kościółek. Naszą uwagę już na początku przykuła… tabliczka wmurowana w ścianę kościoła. Były na niej napisane słowa :
„Nie damy miana Polski zgnieść
Nie pójdziem żywo w trumnę
Na Polski imię, na jej cześć
Podnosim czoła dumne.
Odzyska ziemi dziadów wnuk!”
Była to… Ostatnia zwrotka Roty. Zaczęliśmy rozglądać się w poszukiwaniu wieży zegarowej, nie było to ciężkie bo wystarczyło tylko unieść głowy w górę.
Problem był jeden….wieża była wysoka na 2,5 metra. Nim zdążyłam coś powiedzieć Pascal zaczął wspinać się po ścianie. Staliśmy w szoku kiedy nagle odezwała się Shannon...Choć odezwała się to mało powiedziane. Ona po prostu zaczęła z całych sił krzyczeć do Pascala.
— Czy Ciebie coś pogrzało Pascal?! Złaź Stamtąd Natychmiast Ty Wariacie! Bo sobie coś zrobisz!
On nie zwracał na nią uwagi i wspinał się dalej. Kiedy dostał się do tarczy zegara, cofnął wskazówkę godzinową o trzy godziny. Po czym zaczął nam z góry machać jakimś zwiniętym rulonem. Pech chciał, że noga mu się osunęła i spadł na najbliższe drzewo. Niestety okazało się, że na drzewie osiedliły się pszczoły i ten zaczął panikować spadając z drzewa. Myśleliśmy, że spadnie
w najbliższe krzaki ale biedak trafił w pole pokrzyw.
— A nie mówiłam?! — powiedziała Shannon triumfalnym tonem
— Nic Ci nie jest? — zapytała zmartwiona Iris
— Nie, wszystko jest w porządku. Mam parę siniaków i poparzeń, ale żyję.‒ powiedział Pascal podnosząc się z ziemi. Mieliśmy już karteczkę z czwartą zagadką. Postanowiliśmy ją rozwinąć.
Treść kolejnej zagadki brzmiała „Kieruj się tam, gdzie uniwersalny język panuje, mimo, że komunikacją werbalną nikt się nie posługuje. Jeżeli sercu twemu bliska muzyka to ucho twoje odpowiedź wnet usłyszy.”
— Nikt nie posługuję się komunikacją werbalną...Panuje uniwersalny język...Muzyka...MUZYKA! To jest to. Chodźcie! ‒powiedział głośno Pascal po czym zaczął się kierować… Bóg wie gdzie...Dogoniliśmy go więc. Zapytałam przyjaciela zaciekawiona, no i nie ukrywajmy, że również lekko przerażona
— Dobra…To...Gdzie teraz idziemy?
— Do teatru, który znajduje się kilka kilometrów stąd.‒ odpowiedział Pascal. No więc poszliśmy za nim. Po drodze jednak zapytałam go
— No dobra….Ale czemu akurat do teatru?
— Bo w teatrze stoi stary fortepian.‒ odpowiedział mi spokojnie przyjaciel
— No dobra...Ale co to ma do naszej zagadki? W zagadce chodziło o muzykę, ale skąd wiesz, że chodziło dokładnie o fortepian? — dopytywałam zaciekawiona. Mój przyjaciel znów odparł spokojnie
— Takie mam przeczucie…
W końcu udało nam się dotrzeć do teatru. Weszliśmy tam, bo drzwi były otwarte.
— Moja babcia często zabierała mnie tu, kiedy byłem dzieckiem. Według informacji, które babcia mi przekazała, ten teatr też wybudowali jeszcze przed wojną, ale w przeciwieństwie do kościółka, teatr po wojnie nie został opuszczony. Moja babcia lubiła grać na fortepianie w jednej z sal, kiedy tylko miała wolną chwilę.
Teraz zostawało tylko znaleźć ten fortepian. W końcu po kilku minutach zawędrowaliśmy do jakiejś sali, w której takowy instrument się znajdował.
Co równie ciekawe, na miejscu do tego przeznaczonym leżały nuty, więc ktoś musiał tu być chwilę przed nami i je tam położyć. Podeszliśmy do fortepianu. Pascal skierował wzrok na nuty, aby po chwili powiedzieć do nas z zaciekawieniem w głosie
— Ale przecież to są nuty… Polskiego Hymnu. Co one tu robią? Kto w tym teatrze mógł odgrywać Polski Hymn na fortepianie?
— Tego nie wiem. Ale wiesz, co? — powiedziałam do przyjaciela. Na te słowa mężczyzna przeniósł wzrok z instrumentu na mnie więc mówiłam dalej‒Skoro masz nuty...to Ty spróbuj zagrać...Może to nas jakoś doprowadzi do kolejnej zagadki….
Niebieskooki usiadł do fortepianu i zaczął przesuwać palcami po klawiszach. Nagle jeden klawisz przestał stroić i… wypadł z fortepianu. Jak się okazało pod tym klawiszem była kolejna karteczka.
Wzięliśmy ją i czym prędzej rozwinęliśmy, aby odczytać jej treść. Usiedliśmy więc gdzieś przy stoliku nieopodal. Treść piątej zagadki brzmiała tak: „Aby odkryć klucz kolejny, długą podróż trzeba odbyć niestety. Lecz czy przyjezdnym wróżki zdradzą swe sekrety?”. My znów zastanawialiśmy się, o co chodzi w tej zagadce. Nagle głos postanowiła zabrać najbardziej sceptycznie podchodząca do wszystkiego osóbka z grupy, czyli Sky
— Wróżki? Nie no, przecież to są jakieś totalne brednie. Wróżki istnieją tylko w bajkach dla małych dzieci…
Pascal, najbardziej skłonny do głębszych rozmyślań, powiedział do rudowłosego mężczyzny
— Wiesz co, Sky? A ja twierdzę, że to ma sens, choć nie dokładnie taki, jak nam się wydaję na pierwszy rzut oka.
— Co masz na myśli, Pascal? — zapytał Sky zdziwiony wypowiedzią przyjaciela. Na to mężczyzna wziął do ręki telefon i zaczął coś wstukiwać w mapę internetową. Po chwili powiedział do nas
— Nie chodzi o wróżki same w sobie, ale o pewne miejsce w Kanadzie. Jest takie miejsce na Vancouver island, zwane „Fairy Lake” czyli właśnie „Jezioro wróżek”. Na tym jeziorze jest drzewo… I gdzieś w okolicach tego drzewa pewnie musi być kolejna zagadka. Moja babcia, kiedy była jeszcze całkiem młodą dziewczyną lubiła podróżować na tę wysepkę, siadać pod tym drzewem i rysować.
— No dobra… I to jest dobra wiadomość. Ale zgaduję, że na pewno jest też gorsza wiadomość… Jaka? — zapytałam, bo zgadywałam, że skoro w zagadce była mowa o długiej podróży to nie zajmie ona godziny, tylko znacznie więcej. Nagle Pascal odezwał się nieco speszonym tonem głosu
— No… Droga z Montrealu do Fairy Lake, do Vancouver Island, to jest Kolumbia Brytyjska.. czyli na drugą stronę kraju… zajmie trochę czasu...Dokładniej 53 godziny…
— Czarno to widzę...Nie zdążymy wrócić do Wrześni na obchody święta niepodległości… — powiedział oczywiście Sky.
My jednak zgodnie stwierdziliśmy, że święto niepodległości w takiej sytuacji powinno zejść na dalszy plan. Wybraliśmy się do domu Damiena, który na szczęście był tylko kilka ulic dalej od teatru, następnie wsiedliśmy w samochód i wyruszyliśmy w drogę. Niestety w połowie drogi...Niespodziewanie samochód się zepsuł.
— No i co teraz zrobimy, Geniuszu? Masz jakiś Plan B? — zapytał Sky z wyrzutami patrząc na Pascala
— Nawet jakiś mam… Tutaj niedaleko są trzy posesje, które nie wiem, do kogo należą...ale za nimi jest płot, który prowadzi chyba nieco bardziej na skróty… — odpowiedział szatyn.
I mimo, że nikomu z naszej grupy nie za bardzo podobała się wizja wpraszania się na czyjeś posesje, to aktualnie niestety chyba nie za bardzo mieliśmy jakąkolwiek alternatywę… Zaczęliśmy wspinać się na płot prowadzący do pierwszej posesji.
Wszystko szło gładko aż do momentu, kiedy usłyszeliśmy...Szczekanie? Odwróciliśmy się w stronę, z której dobiegał ów dźwięk.
Stała tam buda, a z budy po sekundzie wyszedł pies.
Był to ogromny pies, wydawało mi się, że rottweiler...Ale, co gorsze dla nas, chyba nie był przyjaźnie nastawiony do nieproszonych gości, bo już po chwili wybiegł z budy i, ujadając jeszcze głośniej, zaczął nas gonić.
Pobiegliśmy więc co sił w nogach do płotu i wspięliśmy się na niego zeskakując już na drugą posesję. Mieliśmy nadzieję, że będzie spokojniej. Jednak wcale tak nie było.
Na drugiej posesji też stała buda. Z niej również wyszedł pies. Ten był nieco mniejszy, ale chyba nie lepiej do nas nastawiony. Z tego, co powiedział Pascal, był to Kanadyjski pies eskimoski. Jedno tylko się nie zgadzało. Pascal powiedział, że te psy z natury są spokojne i przyjazne, a ten zdecydowanie taki nie był...Co gorsza pies z poprzedniej posesji przedarł się przez płot, który był z siatki… Teraz zamiast jednego wściekłego psa mieliśmy aż dwa.
— No już...spokojnie...Dobre pieski...No już...Cichutko… — próbowałam uspokoić naszych nieproszonych towarzyszy, ale to chyba niestety nie pomogło...Nie zostało nam więc nic innego jak spróbować przez płot dostać się na trzecią posesję, choć ja już spodziewałam się, jak to może się skończyć...No ale musieliśmy zaryzykować.
Wspięliśmy się więc na płot, który był wykonany z siatki i zeszliśmy z niego z drugiej strony. Miałam nadzieję, że chociaż tym razem nam się poszczęści...jednak moja nadzieja trwała krótko. Na trzeciej z posesji też była buda… Już zaczęłam się bać tego, co może nas spotkać. No i znów po chwili dało się słyszeć ujadanie, ale inne...Bardziej piskliwe.
Również i tym razem po chwili z budy wyszedł pies,ale...mniejszy. Dużo mniejszy. Moim zdaniem był to Yorkshire terrier. Choć nie bardzo miałam czas mu się przyjrzeć, bo psy z poprzednich dwóch posesji… Oczywiście uciekły przez płot na posesję trzecią. A pies z trzeciej posesji, mimo, że malutki to również zbyt pokojowo nastawiony do nas nie był… Taki to pech…
Znów czekała nas wspinaczka na płot i uciekanie czym prędzej, gdzie pieprz rośnie. Wróciliśmy więc do naszego zepsutego samochodu mając nadzieję, że uda nam się albo naprawić go samodzielnie, albo przynajmniej dopchać do najbliższego mechanika.
Na szczęście udało nam się bez pomocy sprawić, żeby samochód nadawał się do drogi przynajmniej do jutra rana. Wsiedliśmy i wyruszyliśmy w dalszą drogę. W końcu nastała noc. Nie mając innych alternatyw, przespaliśmy się w samochodzie.
Parę godzin później obudziły nas pierwsze promienie wschodzącego słońca. Był to znak, że trzeba wyruszać w dalszą drogę. No i przejechaliśmy kawałek drogi, nawet całkiem spory. Ale już chwilę później natknęliśmy się na kolejną przeszkodę...Las. Wielki, gęsty las.
Nie przejechalibyśmy tam autem, więc musieliśmy wysiąść i resztę drogi pokonać na piechotę. Z początku wydawało się, że to będzie trudna ale spokojna przeprawa. Ale jednak wcale się taką nie okazała. Chodziliśmy po tym lesie już parę ładnych godzin. Nagle Sky odezwał się
— Wiecie, co? Nie chcę nic mówić, ale...Chyba się zgubiliśmy w tym lesie bo przechodzimy obok tej sosny już czwarty raz.
No i niestety rudowłosy miał rację. Jednak po chwili okazało się, że to jeszcze nie koniec naszych problemów. Niedługo po tym, jak odezwał się Sky to tym razem Gregory powiedział do nas, uprzednio bardzo uważnie czegoś nasłuchując
— Słyszeliście to?
— Co masz na myśli, Gregory? — zapytała mężczyznę Esmeralda. Na to on dalej nasłuchiwał czegoś, po chwili znów mówiąc do nas, nieco bardziej spiętym tonem głosu
— Wydaję mi się, że mamy w pobliżu nieproszonych towarzyszy..i to chyba w postaci niedźwiedzi!
Ta wiadomość lekko przeraziła całą naszą grupę. Niedźwiedzie były ostatnim czego nam brakowało w tej podróży pełnej nieszczęść…
Teraz wszyscy staraliśmy się nasłuchiwać razem z Gregorym. I albo nagle wszyscy jednocześnie dostaliśmy zbiorowych omamów słuchowych...Albo nasi nieproszeni towarzysze byli coraz bliżej.
— Dobra… Ktoś ma jakiś plan jak uniknąć bliskiego spotkania z miśkami? — zapytał cicho Sky
Ja miałam jakiś plan więc powiedziałam
— Z jednej strony musimy tamtędy przejść, ale z drugiej strony musimy uniknąć niedźwiedzi...Najlepszym sposobem na to, żeby niedźwiedzie zostawiły nas w spokoju w razie czego jest położenie się na ziemi i udawanie martwego…
Spróbowaliśmy iść przed siebie unikając niedźwiedzi. Niestety miśki były o wiele sprytniejsze od nas, bo pojawiły się nie wiadomo skąd. Więc my już odruchowo padliśmy na ziemię...Jednak o dziwo to nie podziałało, bo miśki zaczęły nas trącać paszczami. Postanowiliśmy więc powoli się podnieść i postarać się jakoś okroczyć naszych „towarzyszy”. To jednak też nie podziałało.
Miśki niestety wpadły na pomysł, aby iść tuż za nami. Udało nam się je zgubić dopiero wtedy, kiedy zaczęła zapadać noc. Wtedy też udało nam się jakoś wyjść z tego lasu.
Wyruszyliśmy w dalszą drogę...Całkowicie na oślep. Dzień drugi naszej wyprawy skończył się.
— Niech ta cała nieszczęsna wyprawa już się kończy, bo zdążymy albo zginąć albo poważnie się poranić zanim dotrzemy do Fairy Lake… — powiedział Sky, siadając na ziemi i ciężko dysząc ze zmęczenia.
— Tu niedaleko jest jakaś droga, jeżeli uda nam się poprosić kogoś, aby nas podwiózł to jutro w samo południe powinniśmy już być przy Fairy Lake… — powiedział spokojnie Pascal. Ciekawiło mnie tylko, co w jego mniemaniu znaczyło „niedaleko”.
Przeszliśmy więc kilka kilometrów. No i rzeczywiście była tam jakaś droga, na której nawet co i raz przemykał jakiś samochód.
Usilnie próbowaliśmy zatrzymać któryś z pojazdów. Udało nam się to dopiero za trzecim razem.
Na szczęście kierowca okazał się bardzo ugodowy i zgodził się zabrać nas ze sobą, bo akurat sam wybierał się do domu, do Port Renfrew a Fairy Lake było niedaleko. Jechaliśmy wszyscy razem. Kiedy około godziny 10:00 dotarliśmy do miasteczka to nasz nowy znajomy powiedział do nas
— Dobra. Nie mogę was już dalej zabrać. Wasz cel jest jakieś 8 kilometrów stąd na wschód. Macie dwie możliwości, albo jechać drogą Parkinson Road do zjazdu na drogę Deering Road, na której końcu skręcicie w prawo w drogę Pacific Marine Road. Zaprowadzi was ona aż do samego jeziora. Małe drzewo będzie po prawej stronie, jakieś 400 metrów przed zjazdem na teren rekreacyjny jeziora Fairy Lake...Albo możecie tę samą drogę przebyć pieszo, co osobiście wam polecam bo spacer dobrze wam zrobi.
My podziękowaliśmy mu za okazaną pomoc i zaczęliśmy się kierować we wskazanym przez niego kierunku. Po drodze podziwialiśmy bardzo ładną okolicę. Droga do jeziora miała zająć prawie dwie kolejne godziny, ale mieliśmy nadzieję, że chociaż się opłaci i że nasza podróż z tyloma problemami nie pójdzie na marne. No i w końcu zobaczyliśmy… wodę.
— O Boże… W końcu to nieszczęsne jezioro. Chodźmy do tego nieszczęsnego drzewa, bo mam wrażenie, że właśnie gdzieś obok niego coś będzie… — powiedział Pascal. Jednak tym razem jego zapał lekko ostudziła Shannon pytając nieco nerwowo
— No...Geniuszu. Jezioro już mamy. To teraz wymyśl, jakim sposobem mamy się dostać na drugą stronę? Bo łódki żadnej nie widzę, a skrzydeł nie mamy więc nie przefruniemy…
No i niestety Shannon miała rację, bo nigdzie w pobliżu nie było żadnej łódki...Myślałam nad tym, jak dostaniemy się na drugą stronę jeziorka na „wysepkę„ z drzewem. Chociaż wysepka to było za dużo powiedziane. To była kłoda starego, umarłego drzewa, na której rosła maleńka jodła wonna.
— Jakoś na pewno idzie się tam dostać… Dajcie minutę, zaraz coś wymyślę… — powiedziałam
Rozejrzałam się wokoło. Nagle zobaczyłam… Kamienie, ułożone na jeziorze na kształt ścieżki. Zwróciłam się więc do moich przyjaciół mówiąc do nich z nadzieją, że teraz już będzie z górki.
— Słuchajcie mnie. Tam są jakieś kamienie, ułożone tak jakby w kształt ścieżki. Jeżeli przejdziemy przez nie to uda nam się dotrzeć pod samo drzewo.
— Tila...Co my byśmy bez ciebie zrobili? — zapytała Shannon a ja tylko wzruszyłam ramionami.
Skierowaliśmy się do kamieni i zaczęliśmy po nich iść. W końcu udało nam się dotrzeć na drugą stronę jeziora, wprost do kłody na której rosło drzewo.
Nagle w oczy rzuciło mi się to, że do tego drzewa coś było przywiązane...Był to jakiś niewielki arkusik. Powiedziałam więc do moich przyjaciół
— Chodźcie czym prędzej. Widzę, że tam na tym drzewie jest przywiązany jakiś arkusz papieru. To musi być 6 zagadka.
Moi przyjaciele podeszli do mnie. Kiedy już znaleźli się wystarczająco blisko ja pociągnęłam za sznurek, na którym był przywiązany pergamin, aby już po chwili mieć go w dłoni. Postanowiliśmy, że odczytamy szóstą zagadkę dopiero po powrocie do Montrealu.
Jednak tym razem zamiast robić sobie niekoniecznie bezpieczne wyprawy postanowiliśmy, jak normalni ludzie, znów poprosić o Podwózkę. Kiedy już załatwiliśmy sobie podwózkę do domu to czekały nas kolejne dwa i pół dnia podróży. Jednak o dziwo tym razem minęło to jakoś szybciej.
Kiedy już byliśmy w Montrealu to udaliśmy się do mieszkania Pascala. Kiedy już tam siedzieliśmy to postanowiliśmy otworzyć karteczkę z szóstą zagadką. Treść zagadki brzmiała
„Piękne, błyszczące, szlachetne lecz warte mniej niż dobroć serca”.
— Eh? Rozumie ktoś, o co w tym chodzi? — zapytał Marcus, chyba nie do końca rozumiejąc to, co właśnie usłyszał. Po chwili dołączył się do niego Damien
— Kurczę, Pascal. Czy twoja babcia musiała mówić i pisać jakiś tajnym szyfrem, który absurdalnie trudno złamać? Bo niektórych tych zagadek to nawet ja nie „łapię” a w szkole byłem mistrzem we wszelkich rebusach i szaradach…
Mężczyzna tylko spojrzał na karteczkę z zagadką, po czym...roześmiał się serdecznie, niemalże jak mały chłopczyk. Z początku absolutnie nikt z nas nie zrozumiał jego zachowania, więc kiedy niebieskooki w końcu opanował swój niekontrolowany wybuch śmiechu to odezwał się do nas radosnym, nawet trochę marzycielskim tonem.
— Doskonale pamiętam te słowa…
Kiedy my dalej nie rozumieliśmy mina mu trochę zrzedła. Po chwili jednak nasz przyjaciel powiedział do nas, już bardziej zrozumiałymi słowami
— Myślę, że w tej zagadce chodzi o to, że kolejną zagadkę znajdziemy w sklepie jubilerskim, bo w tej zagadce, którą mamy przed sobą na stole chodzi o kamienie szlachetne stosowane w biżuterii.
— No i fajnie, tylko co to ma wspólnego z twoją babcią? I dlaczego w takim razie powiedziałeś „doskonale pamiętam te słowa”? Jakie to były słowa? Chłopie, mówże jaśniej… — zapytał dość mocno skonfundowany Sky. Pascal tylko wsparł głowę o rękę i popatrzył rozmarzonym wzrokiem w sufit.
— A bo już po wojnie, koło 1920 istniał w Kanadzie, a dokładniej tutaj u nas w Quebec, kiedyś to była oddzielna mieścinka ale teraz to są mniej więcej obrzeża Montrealu, taki sklep Jubilerski, którego nazwy niestety nie pamiętam. Ale chyba był prowadzony przez Polaka, no i moja babcia zawsze kupowała sobie biżuterię tylko w tym jednym, konkretnym sklepie. Sklep, według mojej najlepszej wiedzy dalej istnieje i jest prowadzony przez wnuczkę założyciela.
Rudowłosy westchnął ciężko po czym przewrócił oczami
— Dobra… Uroczo, ale dalej nie wiem, jak mają się klejnoty i jubiler do tego, że po przeczytaniu zagadki powiedziałeś „doskonale pamiętam te słowa”. No mówże w końcu o co chodzi z tymi słowami, jakie to były słowa, kto je powiedział, czego dotyczyły… Mówże cokolwiek…
Na te słowa Pascal ponownie popatrzył rozmarzonym wzrokiem w sufit. Siedział tak kilka minut po czym powiedział do nas
— Treść tej zagadki brzmi „Piękne, błyszczące, szlachetne lecz warte mniej niż dobroć serca”…A moja babcia, kiedy byłem małym chłopczykiem często powtarzała mi „Dziecko, zapamiętaj jedną życiową prawdę. Możesz mieć najpiękniejsze, najdroższe, klejnoty świata lecz nic ci po nich, jeżeli serce będzie jak głaz. Bo ważniejsze od kamieni szlachetnych jest szlachetne serce”.
Kiedy niebieskooki wypowiedział te słowa znów spojrzał w górę i mruknął coś pod nosem uśmiechając się i posyłając buziaka w powietrze. Ja powiedziałam do niego
— Wiesz, Co? twoja babcia to mądra kobieta była
— No To przepraszam, skoro podejrzewasz, że w tym sklepie jubilerskim jest kolejna wskazówka no to Co my tu jeszcze robimy? Chodźmy tam natychmiast...Gdzie jest ten sklep? — zapytał Damien, jak zwykle niecierpliwiąc się. Pascal podniósł się z kanapy, zaciskając karteczkę w dłoni więc i my się podnieśliśmy.
Szatyn zaczął nas prowadzić przez całe miasto aż na obrzeża. No i rzeczywiście, był tam sklepik jubilerski, niewielki co prawda ale dalej prężnie działający. Weszliśmy tam.
Za ladą stała dość młodo wyglądająca kobieta. Pascal przywitał się z nią po czym opowiedział jej, co tu robimy. Kiedy skończył ona nagle powiedziała
— Ach… Tak, wiesz...Twoja babcia wiele lat temu przyszła tu do mojego dziadka i poprosiła o wykonanie jakiejś biżuterii na specjalne zamówienie i przechowanie jej do momentu, aż nadejdzie właściwy czas… Poprosiła też o dołączenie tam jakiejś karteczki, która może być waszą zagadką… Poczekajcie chwilę, pójdę poszukać bo na pewno ta biżuteria jest gdzieś na tyłach sklepu w starych kartonach po moim dziadku.
Dziewczyna po chwili wróciła trzymając w rękach jakieś Średniej wielkości, aksamitne pudełko o głębokim, ciemnofioletowym kolorze, ozdobione perłami.
—Co...Co jest w tym pięknym pudełku? — zapytał Pascal.
— Ach, przepraszam ale nie mam pojęcia, to wiedział tylko mój dziadek, który wykonał ten przedmiot dla twojej babci...Ale nigdy nikomu nie powiedział czego sobie zażyczyła. Ale cokolwiek by to nie było… Teraz należy do Ciebie. Więc aby się dowiedzieć, co jest w tym pudełku musisz je po prostu otworzyć.
Tak też się stało. Mój przyjaciel po prostu zdjął delikatnie pokrywkę pudełka.
Kiedy to zrobił to naszym oczom ukazała się… piękna tiara. Była to niewielka, subtelna, delikatna tiara wykonana z… różowego złota, co od początku mnie zadziwiło, bo myślałam, że połączenie złota z odrobiną miedzi jest wymysłem współczesnych czasów i że przed XXI wiekiem czegoś takiego się nie robiło.
To już sprawiło, że ta tiara była wyjątkowa. Przyglądaliśmy jej się jednak dalej odkrywając inne ciekawe detale. Diadem był w kilku miejscach wysadzany pięknymi, błyszczącymi kamieniami szlachetnymi...Były to głównie tanzanity, kamienie księżycowe, szafiry, ametysty i opale. Jednak na samym szczycie diademu był umieszczony rubin misternie oszlifowany w kształt serca.
— WOW, piękna robota. Ale gdzie jest następna zagadka? — zapytał Pascal, dalej patrząc na diadem jakby był w jakimś transie.
— Chyba tutaj. Była na samym dnie pudełka.‒ powiedziała Esmeralda wyciągając z pudełka zwiniętą karteczkę. Rozwinęliśmy ją, treść zagadki brzmiała następująco:" Kamień szlachetny nie tylko pierścień skrywa lecz do sukni go igła z nicią przyszywa. Jeśli chcesz do kolejnego klucza dojść to szlakiem materiałów do świata cudów dąż. Niech Cię jego niepozorny wygląd nie zmyli bo jego wnętrze nigdy się nie myli i tajemnicy rąbek uchyli”
— Och… I o co znów chodzi? Z każdym krokiem te zagadki sa coraz to trudniejsze… — zapytał Sky. Pascal chwilę siedział i zastanawiał się, aż w końcu powiedział do nas
— Chodźmy do mojego mieszkania. O ile się nie mylę to u mnie w albumie rodzinnym powinno być zdjęcie…
Sky tylko spojrzał na Pascala spod byka po czym autentycznie wybuchnął gniewem mówiąc, a raczej wykrzykując do niebieskookiego
— A weź ty mi wyjaśni, po co? Co niby nam to da?! Chłopie, my mieliśmy się z tym uwinąć w cztery dni, a w takim tempie to my się nawet w cztery miesiące nie uwiniemy! Przecież większość z tych zagadek jest bez najmniejszego sensu i naprawdę nie zdziwię się, jeżeli przez nie wpakujemy się w jakieś ogromne kłopoty, albo jeżeli zaprowadzą nas po prostu donikąd.
Pascala nie odzywał się, za to swoje trzy grosze postanowił wtrącić Gregory, czyli najbardziej opanowana osoba z naszej ekipy. Powiedział on do rudowłosego
— Sky, mój przyjacielu, Na miłość boską opanuj się. Wiem, że jesteś zmęczony, wszyscy jesteśmy bo nikt z nas nie spodziewał się, że rozwiązanie tajemnicy pochodzenia sygnetu Pascala będzie aż tak skomplikowane, ale to nie jest powód, żebyśmy teraz wrzeszczeli jeden na drugiego. Do tego trzeba podejść spokojnie. Jeżeli Pascal mówi, że on ma jakieś zdjęcie, które pomoże nam w rozwiązaniu siódmej zagadki to na pewno warto go posłuchać.
Sky nic nie odpowiedział, za to pokierował się razem z nami do mieszkania Pascala. Kiedy już tam byliśmy Pascal poszedł do swojej sypialni, aby po chwili wynieść z niej dość sporych rozmiarów karton z...mnóstwem albumów.
— To konkretne zdjęcie powinno być w albumie na samym dnie tego pudła… Zaraz je znajdę… — To powiedziawszy Pascal zaczął gorączkowo przerzucać zawartość pudełka.
Po około godzinie chyba w końcu znalazł to, co chciał bo wstał z klęczek i podszedł do nas, żeby usiąść na kanapie. Otworzył album na którejś z kolei stronie po czym wskazał na jedno ze zdjęć mówiąc
— Moja mama na tym zdjęciu miała około 20 lat. Pojechała wtedy do Ottawy na jeden ze sławnych Kanadyjskich festiwali tulipanów.
My uważnie słuchaliśmy jego słów. Ja jednak w końcu nie wytrzymałam i zapytałam.
— Okej, ale dlaczego w zasadzie pokazujesz nam to zdjęcie?
Pascal tylko uśmiechnął się do mnie po czym z lekka zmienił temat pytając mnie
— Słyszałaś kiedyś o Kanadyjskim Festiwalu Tulipanów?
— Och, tak. Jasne, że tak. Czytałam dużo w internecie na ten temat. Od dawna marzyłam o tym, żeby zobaczyć takie coś na żywo. To musi być takie przepiękne. 3 miliony rozkwitających kwiatów zebrane w jednym miejscu… — odpowiedziałam przyjacielowi. On jeszcze bardziej się wyszczerzył pokazując szereg białych zębów. Po chwili jednak jego mina zmieniła się i powiedział do mnie z lekką niepewnością
— Świetnie się składa...Bo podejrzewam, że będziesz miała całkiem realną szansę, aby spełnić swoje marzenie…
My wszyscy tylko spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Sky już miał zamiar się drzeć, jednak Gregory powstrzymał go gestem w ostatniej chwili, więc Sky milczał a my czekaliśmy na to, co powie nam Pascal. Niebieskooki jednak również milczał dłuższą chwilę. Nagle Pascal westchnął cicho po czym powiedział do nas niezbyt zadowolonym tonem głosu
— No bo… wiecie, co?…Ja… Lekko się obawiam, że będziemy zmuszeni zostać w Kanadzie aż do maja jak nie dłużej…
My wszyscy zdziwiliśmy się bardzo. Ja postanowiłam zapytać przyjaciela
— Możesz mi powiedzieć, co masz na myśli? Myślisz, że kolejna wskazówka będzie gdzieś na terenie Festiwalu tulipanów?
On tylko przytaknął w milczeniu. Po chwili jednak znów odezwał się do nas słowami
— W zagadce znalezionej u jubilera chodziło o krawca.Następna zagadka więc na pewno będzie przy jakimś przedmiocie związanym z krawcem, a ściślej mówiąc, przy jakimś wyrobie krawieckim. Jestem niemal pewny, że następna zagadka będzie przy sukience.…
Dalej niewiele nam to wyjaśniło. Po chwili Iris zapytała
— Ale jak łączy się z tym zdjęcie twojej mamy i Kanadyjski Festiwal tulipanów?
Pascal po chwili zastanowienia powiedział dość radosnym tonem głosu
— Wiecie, że Festiwal Tulipanów ma taką tradycję, że co roku wybiera się króla i królową festiwalu? Dziewczyna, która zostanie wybrana na królową festiwalu zawsze dostaje piękny wianek, a jakże, z tulipanów i równie piękną suknię, w której gorset jest wszyte dużo kryształów… I myślę, że to właśnie przy tej sukni będzie nasza kolejna zagadka!
To nam wiele rozjaśniło. Nagle Shannon powiedziała do nas patrząc na nas dość...ciekawym wzrokiem
— W takim razie chyba Pascal ma rację z tym, że trzeba wybrać się na ten festiwal i troszkę się tam zabawić.
Tymczasem nadszedł 11 listopada a my dalej tkwiliśmy w Kanadzie. Wyglądało na to, że spędzimy w okolicach Montrealu całkiem dużo czasu, więc postanowiliśmy umilać go sobie rozmową. Ja z ciekawości zapytałam moich przyjaciół
— Słuchajcie, Ja nie wiem nic o tradycjach świątecznych w krajach, z których pochodzicie, zakładam, że wy nie wiecie nic o Polskich więc...Może porozmawiamy o naszych ulubionych tradycjach. Co sądzicie?
— Z miłą chęcią.‒ odpowiedział mi Pascal uśmiechając się szeroko a reszta przytaknęła.
Usiedliśmy wiec na kanapie i popijając gorącą czekoladę zaczęliśmy rozmawiać, bo wszyscy byliśmy ciekawi tego, co reszta ma do powiedzenia. W głębi duszy cieszyłam się, że wpadłam na ten pomysł, bo była to wspaniała okazja do wymiany doświadczeń, poglądów i opinii. Jednak o dziwo przez pierwsze kilkanaście minut siedzieliśmy w absolutnej ciszy, jednak nie tej nieprzyjemnej i niezręcznej. To była ta miła cisza. W końcu jednak stwierdziliśmy, że trzeba byłoby przerwać to milczenie. Pierwszy odezwał się najstarszy z nas, czyli oczywiście Gregory, z pochodzenia Luksemburczyk. Uśmiechnąwszy się powiedział do nas
— To może ja zacznę?
Skoro był tak chętny to przytaknęliśmy. On zaczął mówić
— W Luksemburgu okres świąteczny rozpoczyna się w pierwszą niedzielę grudnia wielką paradą, która kończy się pod miejskim Ratuszem. Biorą w niej udział Klees`chen (Święty Mikołaj) i Houseker (Czarny Piotruś), którzy wszystkim napotkanym dzieciom rozdają słodycze. Także oni w nocy z 5 na 6 grudnia rozdają dzieciom prezenty, wkładając je do bucików wystawianych przed drzwi sypialni. W Wigilię Bożego Narodzenia, wczesnym wieczorem, rodziny zbierają się wokół choinki na wspólnych rozmowach. Podobnie jak w Niemczech, tak i tutaj przysmakiem bożonarodzeniowego stołu jest bakaliowe ciasto stollen. Do tradycji należy również podanie buche de Noël We Francji nazwalibyście to raczej glace de Noël. O północy wiele rodzin uczestniczy w pasterce. Prezenty pod choinkę przynosi Dzieciątko Jezus, a rozpakowuje się je dopiero w Boxing Day, pierwszy dzień świąt. W pierwszy dzień świąt podaje się „Czarny puding”, pieczeń z zająca lub dziczyznę, czasem nawet indyka, jak w Wielkiej Brytanii. Po obfitym posiłku jest czas na wspólny, rodzinny spacer.
Kolejną osobą, która postanowiła się odezwać był Damien, który pochodzi z Monako.
— W Monako Wigilia gromadzi całą rodzinę. Dzięki świątecznemu wystrojowi oświetlającemu całe Księstwo i oferowanym specjalistycznym potrawom jest to doskonała okazja do spędzenia ciepłych chwil z najbliższymi. Pan de Natale to jedna z najstarszych tradycji Monako, szczególnie konsekrowana podczas mszy bożonarodzeniowej. Okrągły, słodki chleb z czterema do siedmiu orzechów laskowych i gałązką oliwną ułożonymi w kształt krzyża to obowiązkowy element świątecznego stołu. Pan de Natale jest tradycyjnie błogosławiony przez głowę rodziny, a także podczas pasterki w katedrze w Wigilię Bożego Narodzenia. Na zakończenie Mszy św., podczas Ofiary, Arcybiskup Monako symbolicznie błogosławi wszystkie chleby, które zostaną podane przy rodzinnych stołach tego wieczoru lub podczas świątecznej kolacji. Podobnie jak wiele starożytnych tradycji, groziło jej „wyginięcie”.
Jednak Komitet Tradycji Monako stara się go ożywić we współpracy z lokalnymi piekarniami, sprzedając ten wyjątkowy słodki chleb na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Tradycja Pan de Natale jest jednym z głównych fundamentów tożsamości Monako, a goszcząc Pan de Natale w ratuszu, Rada Gminy odnawia swoje przywiązanie do tradycji Monako. Głównym deserem jest jednak „La Pompe”, rodzaj słodkiej focaccii przygotowywanej z mąki, oliwy z oliwek, cukru i esencji z kwiatu pomarańczy. Tradycyjnie nie jest cięty nożem, ale łamany ręcznie, tak jak Chrystus łamał swój chleb. Jeśli zrobi się to w inny sposób, mówi się, że w nadchodzącym roku należy spodziewać się ruiny finansowej.. — to powiedziawszy Damien przerwał na chwilę aby nabrać tchu. Ja za to wsłuchiwałam się w słowa moich przyjaciół z coraz to większym zaciekawieniem.
Wszystkim podobała się opowieść o smakołykach na tradycyjnym, monakijskim bożonarodzeniowym stole. Zastanawiałam się, kto następny zechce się podzielić jakimiś tradycjami. Nie musiałam długo czekać. Kolejną osobą, która się odezwała był Marcus. Powiedział on
— Jak wiecie, urodziłem się w Kamerunie. Mimo, że moja rodzina wyemigrowała stamtąd, kiedy miałem cztery latka to co drugi rok święta obchodzimy „po naszemu”. Są to jednak święta...bardzo różniące się od tych w Europie czy Ameryce. Boże Narodzenie na pewno nie kojarzy się Kameruńczykom ze śniegiem, bo go tam po prostu nie ma, raczej z chłodnymi porankami, gdyż w grudniu przypada środek pory suchej. Pojawia się też mgła. Tak więc pogodowo to mgła i chłód są w Kamerunie zwiastunami zbliżających się Świąt. Kameruńczycy obchodzą tylko jeden dzień Świąt. W Wigilię spożywają kolację, na której nie może zabraknąć kury i mięsa wieprzowego. Kolacja przygotowywana jest po Mszy św. wigilijnej, która odprawiana jest dość wcześnie, by wszyscy mogli zdążyć na transmisję Mszy św. z Watykanu. To było szczególne wydarzenie za pontyfikatu Jana Pawła II, papieża kochanego przez Kameruńczyków, który Kamerun — jako jedyny kraj afrykański — odwiedził dwukrotnie. Po Mszy św. rodzice dają dzieciom prezenty. Generalnie jest jednak mniej świątecznie i rodzinnie niż jest, na przykład, w Polsce. W Wigilię nie ma postu, na stole jest mięso i wino palmowe, pite na okrągło, nie tylko przy okazji świąt, ale z umiarem, białe, słodkie, smaczne. Kameruńczycy nie mają tradycyjnych potraw wigilijnych. Spożywane są potrawy świąteczne, takie same jak na przykład na weselach. Czasami w gazetach można przeczytać dość szokujące tytuły, np. „Wąż boa na Wigilię”. Afryka jest egzotyczna — rzeczywiście czasami je się mięso z boa, z antylop, są plemiona, które jedzą mięso z małpy czy krokodyla. Na Wigilię jednak takie potrawy występują bardzo rzadko, bo to nie jest czas na polowanie, łatwiej poluje się w porze deszczowej. Choinki, jeżeli są, to tylko plastikowe. Natomiast powszechnie dekorowane są palmy. Zwyczaj ten przyszedł z Niemiec, gdy Kamerun był kolonią niemiecką. Choinki dekorują wszyscy, nie tylko chrześcijanie. Jedno się nie zmienia — czy to pod plastikową choinką, czy to pod palmą można znaleźć cukierki. Kameruńczycy, jak cała Afryka, są rozśpiewani. Nie ma Kameruńczyka, który nie umiałby śpiewać lub tańczyć, nie tylko od święta. Mają to we krwi. Pieśń i taniec towarzyszy ich kulturze nieustannie. Jednak kolęd — takich samych czy podobnych do tych, jakie można spotkać np. w Polsce — nie znają. Mają natomiast pieśni o Bożym Narodzeniu.
Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że święta w Kamerunie wyglądają naprawdę dużo inaczej niż w innych częściach świata...Ale to właśnie czyniło je wyjątkowymi. Następną osobą chętną do opowiadania nam o świętach Bożego Narodzenia w swoim kraju był Sky. Ciekawiło mnie bardzo, jak wyglądają święta w Belgii. Rudowłosy zaczął mówić
— Na Bożonarodzeniowym stole w Belgii mogą się znaleźć zarówno ostrygi, homary, jak i indyk oraz baba z kremem mokka. Po pasterce jada się bouguettes, rodzaj kutii z pęczakiem. Mak jest tu karmą dla ptaków. Głównym daniem jest dziczyzna w sosie śliwkowym i sorbet. Belgowie nie jedzą ryb słodkowodnych, z wyjątkiem pstrągów. Pierwsze prezenty otrzymują już 6 grudnia. Tradycyjnie w święta odbywa się mnóstwo przedstawień i targów. W Belgii Boże Narodzenie spędza się w rodzimym gronie. Choinki ubiera się bardzo strojnie i zapala świece.
Nie było to może nic bardzo „egzotycznego” jednak było kilka ciekawych rzeczy. Kolejnymi osobami były Shannon i Iris, obie pochodziły z Francji a dokładnie to Iris z okolic Paryża a Shannon z okolic Tulon. Shannon zaczęła mówić
— Święta we Francji obchodzone są w gronie rodziny i przyjaciół tylko 25 grudnia. W Wigilię dzieci zostawiają swe buty przy kominku, wierząc, że Mikołaj wypełni je prezentami. Po uroczystej kolacji zostawia się na dworze płonące świeczki na wypadek gdyby przechodziła Matka Boska.
Na te słowa Iris natychmiast dodała od siebie
— We Francji choinka zdobi mieszkanie tylko dzień. Spośród świątecznych dań w Alzacji popularna jest pieczona gęś, w Burgundii — indyk, a w Paryżu, skąd pochodzę — ostrygi. Tradycją jest również wypiekanie trzynastu chlebów symbolizujących dwunastu apostołów i Jezusa.
Kolejnymi osobami, które miały opowiadać o swoich tradycjach świątecznych byli Pascal, Bethany i Esmeralda. Cała trójka pochodziła z okolic Montrealu, więc znów zaczęli mówić jedno przez drugie. Pascal zaczął całą wypowiedź mówiąc
— Kanada, podobnie, jak Stany Zjednoczone, to wielonarodowościowy kraj, w którym tradycje i kultury przenikają się wzajemnie. Ma to też wpływ na obrzędy związane ze Świętami Bożego Narodzenia.
Po tych słowach odezwała się Esmeralda. Rudowłosa powiedziała do nas
— Dodatkowo, jak wiecie, Kanada podzielona jest na część francuską, z której pochodzimy Ja, Pascal i Bethany, i angielską, co powoduje, że kultywowane są w nich inne tradycje i zwyczaje. W części francuskiej największą wagę przykłada się podczas świąt do wigilijnego wieczoru. Około północy, przed wyjściem do kościoła na świąteczną mszę, pod choinką umieszczany jest żłóbek — symbol narodzenia się Chrystusa.
— Po powrocie z kościoła rodzina zasiada do uroczystego posiłku, którego główną atrakcję kulinarną stanowi Tourtiere — mięsny placek. Na deser pojawia się Yule log — czekoladowe ciasto, mające kształt drewnianego kloca, symbolizującego brzozowe drewno, palone podczas wieczerzy w kominku, w czasach, nim do Kanady wkroczyli Francuzi.‒ Beth wtrąciła swoje trzy grosze. Potem dziewczyny znów oddały głos Pascalowi, który rzekł
— Tego wieczoru dzieci rozpakowują prezenty, schowane w wielkich skarpetach przez Świętego Mikołaja! Jednak największe upominki muszą poczekać na otwarcie do Nowego Roku…
Po chwili głos znów zabrała Esmeralda mówiąc do nas
— Kanadyjczycy zamieszkujący część angielską celebrują Boże Narodzenie w dniu następnym. Już od samego rana wszyscy są w radosnym nastroju — za sprawą prezentów, którymi się wymieniają. Następnie rodzina wybiera się na mszę, by po powrocie zasiąść do świątecznego obiadu. Zazwyczaj na stole pojawia się pieczony indyk lub wołowina, a także pudding.
Po sekundzie znów wtrąciła się Bethany opowiadając
— Do świątecznej tradycji należy wieszanie w domu gałązek jemioły, przyozdobionych dzwoneczkami. Jemioła symbolizuje pomyślność i szczęście, którymi zostaną obdarowani przez los zwłaszcza ci, którzy się pod nią całują!
Na zakończenie opowieści o Kanadyjskich tradycjach świątecznych Esmeralda powiedziała do nas
— Inną, prawie od stu lat obecną w Kanadzie, tradycją jest tzw. bostońska świąteczna choinka. Wszystko zaczęło się 6-go grudnia 1917 roku w mieście Halifax. W zatoce zderzyły się dwa statki i doszło do ogromnej eksplozji. W wyniku fali uderzeniowej po wypadku zniszczonych zostało 325 akrów ziemi na północnych krańcach miasta. Zginęło ponad 1900 osób, a 9000 innych zostało rannych. W odpowiedzi na tę tragedię, z Bostonu przysłano pomoc — lekarzy, pielęgniarki, jedzenie, sprzęt. W dowód wdzięczności co roku Kanadyjczycy wysyłają do Bostonu specjalne świąteczne drzewko.
Ostatnią osobą, która miała opowiadać o tradycjach świątecznych w swoim kraju byłam oczywiście ja. Jednak zanim przystąpiłam do opowiadania zapytałam Pascala
— A Ty? Pamiętasz, czy twoja babcia praktykowała jakieś Polskie tradycje świąteczne?
On tylko popatrzył na mnie nieco smętnym wzorkiem i powiedział rozczarowanym tonem głosu
— Niestety na chwilę obecną nie przypominam sobie niczego takiego poza dzieleniem się opłatkiem, o którym mówiłem już wcześniej. Dlatego tym bardziej jestem ciekaw większej ilości waszych...przepraszam, naszych, tradycji Świątecznych. Słowo „Naszych” wypowiedział z pewnym akcentem, jeszcze dość nieśmiałej ale jednak obecnej, dumy w głosie.
Mimowolnie ucieszyłam się, kiedy to powiedział. On widocznie czekał na moją reakcję, bo zamilkł i wpatrywał się we mnie tymi swoimi czarującymi niebieskimi oczami. Zaczęłam opowiadać
— Tradycyjnie na wigilijnym stole powinno znaleźć się dwanaście potraw. Skąd wzięła się akurat taka liczba? Dawniej ilość spożywanych podczas Wigilii dań była nieparzysta. W zależności od zasobności portfela było ich siedem, dziewięć lub jedenaście. Poza tym wierzono, że takie liczby przyniosą szczęście na cały rok. Obecnie na naszych wigilijnych stołach stawiamy dwanaście potraw, które symbolizują apostołów.
Kiedy wypowiedziałam te słowa moi przyjaciele uśmiechnęli się i skinęli na znak, że mogę opowiadać dalej. Powiedziałam więc znowu radosnym tonem głosu
— Kolejną polską tradycją wigilijną jest wkładanie sianka pod obrus, którym nakryto wigilijny stół. Symbolizuje ono betlejemską stajenkę, miejsce narodzin Jezusa. Chociaż powoli przestaje się tego pilnować, to dawniej nie wyobrażano sobie, aby na wigilijnym stole leżał obrus innego koloru niż biały. Jest to oczywiście symbol czystości Marii.
Moi przyjaciele tym razem zrobili bardzo zdziwione miny. Jednak po chwili zaśmiali się serdecznie i zachęcali, bym mówiła dalej, więc nabrałam trochę powietrza w płuca i kontynuowałam swą wypowiedź słowami
— Wolne nakrycie przy stole to ważna tradycja wigilijna, która każe nam pamiętać o wszystkich samotnych osobach. Oznacza to także, że jesteśmy gotowi zaprosić do stołu każdego, kto w ten wieczór zapuka do naszych drzwi. Puste nakrycie daje również wyraz pamięci o bliskich, którzy nie mogli z nami spędzić świąt lub na zawsze odeszli. Tutaj znowu przerwałam na chwilę, aby spojrzeć gdzieś daleko. Mój wzrok przez chwilę tkwił w jakimś punkcie niewidocznym kompletnie dla oczu moich przyjaciół. Po chwili wróciłam myślami w odpowiednie miejsce
— Do najważniejszych tradycji wigilijnych należy dzielenie się opłatkiem. Wbrew pozorom, nie chodzi tu jedynie o miły zwyczaj składania sobie życzeń. Opłatek jest symbolem pojednania i przebaczenia, a do wigilijnego stołu nie mogą zasiadać osoby, które są ze sobą skłócone. Niewielki z pozoru gest pokazuje, że ludzie darzą się uczuciem, nie żywią do siebie urazy i czują się ze sobą zjednoczeni. Wigilijnemu opłatkowi przypisywano także magiczne właściwości. Miał chronić obejście przed wpływem złych mocy, a domownikom zapewniać szczęście. Podanie opłatka zwierzętom gospodarskim chroniło je przed chorobą i rzuconym urokiem. Do tego celu służył specjalnie wypiekany kolorowy opłatek.
W wielu domach choinkę ubiera się właśnie w Wigilię. Chociaż to bardzo powszechny zwyczaj, to nie należy do polskich tradycji wigilijnych. W naszym kraju przyjął się dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku, ale jedynie w domach mieszczańskich i szlacheckich. W wiejskich domach, zamiast choinki ustawiano w domu snopy zboża lub gałązki drzewa. Przystrajanie choinki to zwyczaj niemiecki, swoimi korzeniami sięgający czasów pogańskich, symbolizuje nowe, odradzające się życie. Także ozdoby, które na niej zawieszamy mają konkretne znaczenie: gwiazda umieszczana na czubku oznacza gwiazdę betlejemską, bombki symbolizują rajskie owoce, a łańcuchy miały przypominać o grzechu i jednocześnie cementować rodzinne więzi.
Po chwili ja zapytałam przyjaciół zaciekawiona jedną rzeczą
— Posłuchajcie...Niedawno rozmawialiśmy o waszych korzeniach...Padło tam wiele ciekawych słów, więc ciekawi mnie, czy w waszym sposobie obchodzenia świąt Bożego Narodzenia przewija się również jakiś motyw waszych korzeni rozsianych po całym świecie…
Pierwszy odezwał się oczywiście Pascal mówiąc
— Jak już wiesz, mam korzenie Jordańskie...Choć przyznam się szczerze i bez bicia, że w Jordanii nie byłem jeszcze ani razu w życiu więc nie mam bladego pojęcia, jak wyglądają tam święta… zapewne bardzo inaczej niż gdziekolwiek indziej…
Cóż. Nie zdziwiło mnie to zbytnio. Przecież mimo tego, że miał takie korzenie i zapewne miał tam również jakąś dalszą rodzinę to nie musiał przecież wiedzieć, jak wygląda tam życie. O Polsce przecież też nie wszystko wiedział, mimo tego, że jego babcia niemal na sto procent pochodziła z tego kraju...Chwilę później do mojej pogawędki z Pascalem wtrącił się Sky, który miał Ormiańskie korzenie. Teraz to on zaczął opowiadać o tym, jak wyglądają święta w kraju jego ojca
— 6 stycznia we wszystkich ormiańskich kościołach odbywają się bożonarodzeniowe nabożeństwa. Najbardziej uroczysta liturgia odprawiana jest w Eczmidzynie przez zwierzchnika Kościoła ormiańskiego. Po mszy katolikos święci wodę na pamiątkę chrztu Jezusa w rzece Jordan. Wierni zabierają tę wodę do domów i traktują jako szczególny dar, wykorzystywany na przykład jako remedium dla chorych.
Shannon, mimo tego, iż również miała Ormiańskie korzenie, nie odezwała się. Jednak tak stan rzeczy nie trwał długo, bo już po chwili powiedziała do nas
— Ja mam korzenie Ormiańsko-Włoskie. Ale z racji tego, że o świętach w Armenii już wszystko zostało powiedziane, a w moim domu równie często świętowało się zarówno na sposób Ormiański jak i Włoski to ja może opowiem o tym drugim.
My tylko przytaknęliśmy, toteż Shannon zaczęła swoją opowieść mówiąc
— Świętowanie rozpoczyna się w wieczór wigilijny, podczas gdy cała rodzina zbiera się przy stole na uroczystej kolacji, po kolacji gra się w karty lub tombolę albo od razu przechodzi do wymiany prezentów, w niektórych rejonach bywa tak, że otwieranie otrzymanych prezentów następuje dopiero po pasterce. Po powrocie z kościoła wszyscy składają sobie wzajemnie życzenia, otwiera się przy tym butelkę szampana lub wina. Zarówno kolacja wigilijna jak i obiad 1 dnia świąt składa się z wykwintnych potraw przygotowywanych specjalnie na tą okazję — w wigilię je się potrawy postne, ryby i warzywa smażone lub duszone, a na drugi dzień jest uroczysty obiad również w gronie rodziny, obiad ten jest pożywny, ale już nie postny. We Włoszech kolacja wigilijna składa się z 13 dań, o jedno więcej niż w Polsce. Są one oparte na bazie rybnej i jak to wiadomo we Włoszech połączone z makaronami pod różnymi postaciami.
Każdy region Włoch wyróżnia się swoją typową kuchnią lokalną i w zależności od regionu mogą to być to spaghetti, lasagne, tortellini, ravioli, gnocchi i innego rodzaju kluski przyrządzone z rybami, także owocami morza, do tego podawane z sosami, serami typu parmezan. W drugi dzień na obiad często bywa podawany rosół oraz indyk. We Włoszech, tak jak prawdopodobnie i w innych krajach południa Europy do tych posiłków pije się wino, w okresie świąt powinno być jak najlepsze z możliwych, wznosi się toasty szampanem a także w niektórych przypadkach pija się wino grzane z przyprawami.
Podczas tych świąt nie może zabraknąć słodyczy, które uwielbiają nie tylko dzieci, czyli różnego rodzaju ciasta, najbardziej znane to Panettoni i Pandoro, typowe babki w kształcie walca, z bakaliami, podobne do wielkanocnych, Panpepato, pierniki, Torrone, nugaty z okolicy Wenecji, nadziewane migdałami jak również czekoladą lub orzechami, marcepany oraz czekoladki i cukierki. Postacią symboliczną związaną z okresem świąt Bożego Narodzenia jest Befana. Jest to ktoś w rodzaju wiedźmy, czarownicy, bardzo brzydkiej, starej, pomarszczonej, latającej na miotle. Jej zadaniem jest również podobnie jak w przypadku św. Mikołaja rozdawanie dzieciom prezentów. Jej dzień to 6 stycznia, w święto 3 Króli.
Jedną z kolejnych osób mających opowiedzieć nieco więcej o swoich rodzinnych świętach był Gregory.
— Ja nie obchodzę świąt na sposób Ukraiński już od dawna, ale kiedyś znalazłem pamiętnik prababci opowiadający o jej świętach, kiedy była dzieckiem. Prawosławne Boże Narodzenie, prawosławie jest na Ukrainie religią dominującą, świętowane jest trzynaście dni później niż w rodzinach katolickich. Centralnym punktem wigilijnego wieczoru jest uroczysta kolacja, obchodzona 6 stycznia. Z tej okazji ukraińskie stoły przyozdabia się siankiem na pamiątkę żłóbka w Betlejem, a kiedy dzieci wypatrzą na niebie pierwszą gwiazdkę, można rozpoczynać wieczerzę… W rodzinach trudniących się rolnictwem ojciec lub inny mężczyzna pełniący funkcję głowy rodziny przynosi kłos pszenicy o nazwie didukh, który symbolizuje obfite plony pszenicy i… związek z przodkami. Didukh oznacza dosłownie „duch dziadka”, więc nawiązuje do przodków rodziny i stanowi umowny, tradycyjny symbol więzi z bliskimi zmarłymi.
W wielu domach bliscy dzielą się ze sobą prosforą, czyli specjalnym chlebkiem, poświęconym wcześniej w cerkwi. Następnie odmawiana jest modlitwa i członkowie rodziny wymieniają między sobą świąteczne życzenia, którym towarzyszą często radosne. Jeśli chodzi o potrawy, jest ich — podobnie jak na Polskich stołach — 12. Wśród świątecznych smakołyków obowiązkowe pozycje stanowią: kutia, gołąbki z kaszą gryczaną, ryba przyrządzana na różne sposoby a także kompot z suszu.
Podczas wieczerzy często śpiewane są ukraińskie kolędy. Dawna ukraińska tradycja obejmuje także wesołe kolędowanie od domu do domu, organizowane przez grupy młodych ludzi i członków kościołów. Podczas kolędowania zbierane są datki. Większość rodzin podczas Świąt uczestniczy także w uroczystych mszach w kościele. Boże Narodzenie obchodzone jest 7 stycznia, zwykle w cichej i spokojnej atmosferze. Główne przesłanie tej uroczystości brzmi: „Pokój na Ziemi! Pokój dla ludzi dobrej woli!”Wreszcie postać Świętego Mikołaja… Ponieważ jest on stałą częścią Bożego Narodzenia wszystkich narodów, znajdziemy go także na Ukrainie. I także tutaj poczciwy dziadunio jest przede wszystkim symbolem hojności i pokoju. Mimo że ukraiński Święty Mikołaj nosi strój biskupa, podczas gdy amerykański Santa Claus jest wesołym starszym panem w czerwono-białym futrze, nie różnią się od siebie rolą, jaką odgrywają… Mikołaje, niezależenie od wyglądu, zawsze i wszędzie uszczęśliwiają miłymi drobiazgami.
Kiedy skończył mówić to Shannon zaproponowała
— Nie wiem, jak wy ale ja się już zrobiłam głodna przez te nasze opowieści o świątecznych smakołykach. Proponuję dokończyć nasze rozmowy przy jakiejś smacznej przekąsce.
Wszyscy się zgodziliśmy, więc Pascal poszedł do kuchni. Po chwili wrócił z jakimiś ciastkami. Zaczęliśmy więc jeść, po chwili odezwał się Marcus, zapewne w celu opowiedzenia o tym jak w Irlandii, gdzie żyli jacyś jego przodkowie i krewni, obchodzi się święta. Ciemnoskóry powiedział radośnie
— Boże Narodzenie w Irlandii rozpoczyna się późnowieczorną mszą wigilijną. Uroczystości świąteczne kończą się zaś 6-go stycznia, kiedy zdejmowane są dekoracje, które zazwyczaj umieszcza się na kominkach. Świątecznym zwyczajem jest zawieszanie przy drzwiach wejściowych gałązek jemioły, i całowanie się pod nią, naturalnie!. Dzieciom daje się Kalendarz Adwentowy, gdzie pod każdym dniem grudnia kryje się czekoladowy smakołyk. Miłym zwyczajem jest również wręczanie świątecznych kartek wraz z drobnym upominkiem choć zwykle są to pieniądze tym, dzięki którym życie staje się łatwiejsze i bardziej przyjemne — mleczarzowi, sprzątaczce, roznosicielowi gazet. W grudniu pieczone są ciasta, ciasteczka, specjalne paszteciki z siekanym mięsem oraz puddingi. Do świątecznych przygotowań obowiązkowo należy także solidne wysprzątanie całego domu. W przeszłości zwyczajem było także ich bielenie, w celu oczyszczenia. W wielu rejonach kraju zachował się zwyczaj zapalania w oknach świec w wigilijny wieczór, to wiązało się dawniej z symboliką oświetlania drogi Świętej Rodzinie oraz biednym wędrowcom, zbłąkanym w nocy. Świece są obecnie wypierane przez kolorowe elektryczne lampiony. Na wierzchołku świątecznej choinki umieszczana jest gwiazda lub aniołek. Dzieci zawieszają przy swoich łóżkach skarpety (lub poszewki na poduszki!), by Święty Mikołaj miał w co włożyć przyniesione prezenty. Uroczysty świąteczny posiłek rozpoczyna się popołudniem dnia następnego. Dawniej zazwyczaj serwowany był pieczony drób, wypchany specjalnym nadzieniem oraz smażone ziemniaki, polane sosem z pieczeni. Obecnie bardziej popularny jest indyk lub szynka oraz wołowina na ostro. Na deser jada się świąteczny pudding z rumowym sosem lub bitą śmietaną. Na stole są także obecne świąteczne herbatniki, zwane shortbread.
Tym razem odezwała się kolejna Pani. A dokładniej była to Iris. Turkusowooka, jak już było mi wiadomo, miała jakieś korzenie Norweskie. Powiedziała do nas
— Boże Narodzenie w Norwegii to czas poświęcony rodzinie i przyjaciołom, a także wspólnemu wypoczynkowi. Tradycyjnie rodzice razem z dziećmi pieką ciasteczka i robią choinkowe ozdoby — łańcuchy i koszyczki — do których wkładają słodycze, orzechy lub owoce. Przedsmak świąt daje adwent. Rodziny i przyjaciele zbierają się razem w każdą z czterech kolejnych niedziel, aż do Wigilii, aby zapalić następną świecę. W ten właśnie sposób świętuje się oczekiwanie na narodziny Jezusa. Wiele dzieci przez cały miesiąc chodzi do szkoły w mikołajowych czapkach z wielkim pomponem. Popularne jest także czytanie dzieciom przed snem opowieści wigilijnych. Krótsze i ciemniejsze dni zamieniają okres przedświąteczny w Norwegii w szczególnie przytulną porę roku, z dymem wydobywającym się z licznych kominów w całym kraju oraz świecami rozświetlającymi wnętrza domów w zimne, grudniowe wieczory.
13 grudnia to pierwszy dzień obchodów Bożego Narodzenia w Szwecji, Danii i Norwegii. Dzień ten znany jest również jako najkrótszy dzień w roku — tzw. przesilenie zimowe wg. starego kalendarza gregoriańskiego. Jest to jeden z niewielu dni świątecznych, przestrzeganych w Skandynawii. Dzień Świętej Łucji najczęściej obchodzi się w szkołach i przedszkolach, ale ostatnio został on włączony do liturgii Adwentu przez państwowy kościół Norwegii, dzięki czemu także w kościołach organizowane są tradycyjne dla tego dnia uroczyste procesje dziewcząt z płonącymi świecami.
À propos wieczorów...przez naszą ciągnącą się w nieskończoność pogawędkę nie zauważyliśmy, że takowy właśnie zapadł. I co gorsze, robiło się coraz to chłodniej. Pascal więc, aby nieco nas rozgrzać, rozpalił w kominku.
Bardzo się cieszyliśmy z tego, że znów usłyszeliśmy garść ciekawych informacji i z zapartym tchem czekaliśmy na kolejne. Jeszcze tylko 2 osoby nie powiedziały nic na ten temat. Byli to Damien i Esmeralda. Blondyn zaczął mówić
— Czasami zdarza mi się bywać na wigilii u Rosyjskich krewnych. Siostra mojej prababci w odróżnieniu od siostry postanowiła zostać w Rosji, a jej prawnuki żyją tam do dziś. Ostatni raz byłem tam trzy lata temu. Obchody Bożego Narodzenia rozpoczyna Сочeльник (Soczelnik), czyli wigilijna kolacja. Na stole, tak jak u katolików, powinno się znaleźć 12 postnych dań. Tradycyjnie są to kasze, dania z grzybami, sałatki warzywne, ciasta i pierniki, czasami także dania z ryb. Jako staropolskie danie postne znane w Rosji jest faramuszka, czyli zupa piwna. Głównym i obowiązkowym daniem wigilijnym jest oczywiście кутья (kutia), przyrządzana od wieków na ziemiach rosyjskich. Na wigilijnym stole nie może także zabraknąć poświęconego chlebka, czyli просфора (prosfory) oraz kompotu z suszu. Głównym daniem świątecznego obiadu, jedzonym w kolejnym dniu po wigilii, jest zwykle gęś z jabłkami. W czasie świąt Bożego Narodzenia dla dzieci urządzano zabawy. Rodzice przebierali je w różne kostiumy, czepki, kapelusiki, dżokejskie toczki, itp. Mężczyźni zaś odwiedzali znajomych i bliskich, składając sobie nawzajem życzenia. Popularne w tym okresie są też zabawy sylwestrowe na świeżym powietrzu. W Moskwie odbywają się one zazwyczaj na Placu Czerwonym, Placu Teatralnym i Placu Twerskim. Okres świąteczny w Rosji trwa do nocy z 13 na 14 stycznia, kiedy to obchodzony jest „stary” — według kalendarza juliańskiego — Nowy Rok. W Rosji żartuje się, że 1 stycznia kończy się… 13 stycznia. Duma Państwowa potraktowała to niemal dosłownie i zafundowała Rosjanom 10 dni wolnych od pracy — od 31 grudnia do 9 stycznia.
No cóż...to, co usłyszeliśmy było bardzo ciekawe biorąc pod uwagę to, że w Rosji czas jest liczony inaczej. Na zakończenie tej jakże ciekawej rozmowy została nam Esmeralda, w której płynęła egzotyczna, grecka krew. Kasztanowowłosa roześmiana powiedziała do nas
— W Grecji wieczór wigilijny nie zajmuje w tradycji tak ważnego miejsca. Nie występuje tutaj powszechnie zwyczaj rodzinnego gromadzenia się przy odświętnej wieczerzy. Najważniejszy jest sam dzień Bożego Narodzenia, który stanowi czas spotkań i wzajemnych odwiedzin. W dzień Bożego Narodzenia głowa rodziny dzieli się ze wszystkimi zgromadzonymi przy świątecznym stole Chlebem Chrystusa. Jego przygotowanie jest czynnością, której każda gospodyni oddaje się z wielkim szacunkiem. Bochenek jest zwykle okrągły, a na jego środku znajduje się zarysowany krzyż otoczony uformowanymi z ciasta ozdobami. Niejednokrotnie do wypieczenia Christópsomo wykorzystuje się tylko najlepsze składniki, najczystszą mąkę, wodę różaną, miód, sezam czy goździki. Chleb kroi się na tyle części, ile jest domowników. Nim przystąpią oni do dzielenia się, głowa rodziny, trzymając bochenek nad kominkiem, polewa chleb oliwą i winem. Na świątecznym stole dominują słodkości. Do najpopularniejszych w Grecji należą melomakarona, kruche, kuliste ciasteczka z dodatkiem miodu, polewane syropem i obsypywane orzechami, a także maślane, przyprószone cukrem pudrem kourambiedes. Powszechnie spotyka się również baklawę, przygotowywaną z ciasta filo przekładanego masą z miodu i orzechów, a następnie polewanego syropem. Z mięs natomiast, na stołach najczęściej pojawiają się jagnięcina i wieprzowina, ale także pieczony indyk. Bardzo żywa do dzisiaj pozostaje w Grecji tradycja kolędowania. Dzień przed Bożym Narodzeniem, Nowym Rokiem oraz świętem Objawienia Pańskiego dzieci wędrują od domu do domu i, przygrywając sobie na trójkątach, gitarze, akordeonie czy harmonijce, śpiewają greckie kalandy. Każdemu z tych świąt przypisane są inne utwory. Przybycie kolędników to dla domu rodzaj błogosławieństwa. Kiedyś za śpiew dziękowano dzieciom głównie słodyczami i suszonymi owocami. Dzisiaj częściej wręcza się im monety.
Kiedy już opowiedzieliśmy sobie nawzajem o swoich świątecznych tradycjach to Pascal wyszedł z dość… odważną inicjatywą
— Słuchajcie mnie, moi przyjaciele. Skoro i tak „utknęliśmy” tu ze sobą aż do maja to spędźmy święta razem, urządźmy sobie własną Wigilię łączącą w sobie wszystkie „nasze” tradycje, co? Co na to powiecie?
My wszyscy uśmiechnęliśmy się a Iris powiedziała, sądzę, że w imieniu nas wszystkich
— Nie no… Pascal… Ty to jednak geniuszem jesteś. Przecież to jest przeuroczy pomysł. Myślę, że wszyscy są za tym, żeby go zrealizować!
Wszyscy przytaknęliśmy, bo szczerze spodobała nam się ta inicjatywa.
Koniec końców to mogło wyjść przecież przezabawnie, patrząc na to, jak bardzo różniliśmy się od siebie nawzajem i jak bardzo różniły się nasze świąteczne tradycje. I właśnie ta różnorodność była tak piękna.
Szczerze pomyślałam, że Pascal proponując nam to rozwiązanie wyszedł z takiego samego założenia.
Rozdział 8
Wigilijny Kogel-Mogel i…
Nadeszła połowa listopada. Święta Bożego Narodzenia zbliżały się wielkimi krokami. Jednak nie była to jedyna okazja do świętowania w najbliższym czasie.
Obudziłem się jako pierwszy z całego towarzystwa, szybko zwlokłem się z łóżka, podszedłem do szafy i ubrałem się. Potem cicho wyszedłem ze swojego pokoju i skierowałem się w przeciwległym kierunku w celu obudzenia reszty moich przyjaciół. Na samym początku poszedłem obudzić Iris, Shannon, Bethany i Esmeraldę, które zajmowały pokój na końcu korytarza. Zapukałem więc do drzwi. O dziwo drzwi były lekko uchylone, więc po chwili wszedłem. Dziewczyny leżały dookoła łóżka i słodko spały. Postanowiłem je obudzić więc rzuciłem w Shannon poduszką, co skutecznie rozbudziło całą czwórkę. Dziewczęta jeszcze półprzytomne wymamrotały coś pod nosem, ja zaś powiedziałem do nich dość głośno
— No, moje kochane śpiące królewny… Budzimy się...Wstajemy. Mamy piękny, nowy dzień…
Dziewczyny powolnie wstały z podłogi i przebrały się z piżam w normalne, dzienne ubrania. Kiedy już dziewczyny z grubsza się ogarnęły to poszedłem obudzić męską część towarzystwa. To akurat poszło dużo łatwiej. Kiedy zeszliśmy do kuchni to Iris zapytała mnie zaciekawionym tonem głosu
— A Tila nie przyszła? Nikt jej nie obudził?
Ja tylko przecząco pokręciłem głową po czym powiedziałem do przyjaciół
— Tila to akurat niech śpi, muszę z wami omówić coś, czego ona nie powinna słyszeć. Bo nie wiem, czy wiecie, ale dokładnie za nieco ponad dwa tygodnie Tila będzie obchodzić osiemnaste urodziny. I pomyślałem, żebyśmy z tej okazji zrobili dla niej przyjęcie niespodziankę.
Wszyscy zaczęli się cieszyć, kiedy tylko o tym wspomniałem. Marcus natychmiast zapytał
— No dobra. To jaki masz plan na to przyjęcie-niespodziankę z okazji jej osiemnastych urodzin?
Na to pytanie jeszcze niestety nie miałem sprecyzowanej odpowiedzi, więc chcąc nie chcąc tylko wzruszyłem ramionami, na co moi przyjaciele wybuchnęli gromkim śmiechem. Po chwili odezwała się Shannon mówiąc do nas z radością w głosie i oczach
— Może po prostu zabierzemy ją na zwiedzanie wszystkich najpiękniejszych miejsc w Montrealu? W końcu to miasto jest takie piękne i wydaję mi się, że Tilę coś tutaj przyciągało już od bardzo dawna.
— Zasadniczo to jest nawet dobry pomysł, Shannon.‒ powiedziałem do blondynki. Omawialiśmy nasz plan przez następne dwie godziny.
W końcu usłyszeliśmy jakiś hałas z pokoju na piętrze. Oznaczało to, że Tila się obudziła więc wszyscy natychmiast zamilknęliśmy i zajęliśmy się wykonywaniem różnych innych czynności, aby tylko nie wzbudzać podejrzeń dziewczyny. Po chwili, tak jak się spodziewałem, nastolatka zeszła na dół.
Przywitałem się z nią najnaturalniej, jak w tym momencie potrafiłem mówiąc
— Tila. Jak miło cię widzieć. Wyspałaś się?
— Jasne, dzięki za troskę mój drogi przyjacielu. Wy już pewnie zjedliście śniadanie. Pozwólcie, że ja też zjem oraz wypiję kawę a następnie musimy pilnie wyjść… — powiedziała zielonooka
— Wyjść? Gdzie? — zapytał Damien. Na to Matylda tylko roześmiała się radośnie
— Do supermarketu, na zakupy. Przecież Wigilię mamy robić, a nie zrobimy jej z niczego. Trzeba kupić wszystkie składniki potrzebne do potraw i jeszcze kilka innych elementów bardziej ozdobnych w klimacie Świątecznym.
— Ach, no tak. Całkiem o tym zapomniałem. — kiedy blondyn to powiedział to wszyscy zaczęliśmy się histerycznie śmiać. Tila zjadła szybkie śniadanie i popiła je kawą. Następnie skierowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy do najbliższego supermarketu.
Każdy poszedł w inną alejkę, aby kupić potrzebne rzeczy. To były chyba jedne z najdłuższych zakupów w moim życiu. Kiedy już wróciliśmy do domu, było to w godzinach późno popołudniowych, postanowiliśmy porozmawiać o czymś, co nas łączy. Mianowicie o muzyce. A, że zbliżają się święta to tematem były kolędy i całościowo muzyka świąteczna i noworoczna w naszych krajach.
Pierwsza odezwała się oczywiście Matylda.
— Cóż. Jak widać mamy kolejną fantastyczną okazję do powymieniania się doświadczeniami, przemyśleniami i opiniami. A więc powiedzcie mi, kochani przyjaciele. Bez jakiej piosenki nie może się obyć wasza wigilia?
Myśmy wszyscy dość długą chwilę zastanawiali się nad odpowiedzią. Po chwili odezwał się Gregory.
— Zapewne spodziewasz się tego, że w większości usłyszysz tytuły francuskie bądź angielskie… — to powiedziawszy uśmiechnął się aby po chwili kontynuować‒W moim domu rodzinnym żadne święta nie mogły być udane bez odśpiewania „Il est né le divin enfant”.
Kiedy wypowiedział te słowa to znów zapanowała chwilowa cisza. Po chwili jednak mój przyjaciel zaczął nucić melodię wspomnianej przez siebie kolędy.
Niedługo później zaczął śpiewać również słowa. My wszyscy, nawet Tila, oczywiście znaliśmy tę kolędę więc przyłączyliśmy się do śpiewania. Wyśpiewaliśmy dwie pierwsze zwrotki i refren. Następny odezwał się Damien
— Z kolei moją ulubioną kolędą, bez której nie wyobrażam sobie Świąt Bożego Narodzenia, jest „Mon beau sapin”.
W tym momencie również Damien zaczął, całkowicie A cappella wyśpiewywać kolejne zwrotki tej jakże pięknej kolędy. Następną osobą, która postanowiła opowiedzieć o swoim ulubionym utworze Świątecznym był Sky. Rudowłosy usiadł przy pianinie i zaczął grać utwór. My od razu się uśmiechnęliśmy, bo chyba wszyscy w towarzystwie ten utwór znali. Sky więc powiedział do nas
— Moje święta nigdy nie są kompletne bez odśpiewania przy Wigilijnej Wieczerzy utworu „Vive le vent”. Mimo, że nie jest to typowa kolęda tylko raczej przyśpiewka świąteczna…
Również i tym razem zaśpiewaliśmy chyba połowę utworu. Mimo, że była to połowa listopada to wszędzie w Kanadzie zaczynał panować wesoły, świąteczny nastrój. Również i w naszym towarzystwie nie mogło więc go zabraknąć. Teraz Iris wesoło poderwała się z miejsca i, nie czekając aż ktoś dopuści ją do głosu, powiedziała radośnie
— Ja od dziecka uwielbiałam kolędy. Moja mama zawsze śpiewała „L’enfant au tambour”.
Po Iris do odpowiedzi wręcz wyrwał się Marcus. Powiedział on radośnie
— Mimo, że w Kamerunie, skąd pochodzę, nie ma tradycji kolędowania, mamy co prawda pieśni o Świętach ale to zdecydowanie nie jest to samo, więc kiedy przeprowadziliśmy się z rodzicami do Kanady to w każdą kolejną Wigilię śpiewaliśmy „We wish you a merry Christmas” zarówno po Angielsku jak i po francusku. Obie wersje językowe bardzo lubię.
Kiedy Marcus skończył mówić to również i tę piosenkę zaśpiewaliśmy dla umilenia sobie czasu.
Kolejną osobą z towarzystwa chcącą powspominać swoje dzieciństwo i ulubione kolędy i piosenki świąteczne okazała się Shannon.
— Jak wiecie byłam wychowywana we Francji, ale mój ojciec był Włochem. Naturalne jest więc, że kocham zarówno kolędy Francuskie jak i Włoskie. Co do tych pierwszych moją absolutnie ulubioną jest „Les anges dans nos campagnes” zaś Włoska część mojego serca kocha z całych sił kolędę „Tu Scendi Dalle Stelle” bo mój tata często mi ją śpiewał do snu w świąteczny wieczór kiedy byłam malutkim dzieckiem.
No i o ile pierwszą z kolęd zaśpiewaliśmy wszyscy razem tak drugą z wymienionych Shannon musiała już zaśpiewać sama bo my jej niestety nie znaliśmy. Ale mnie w zasadzie to nie przeszkadzało. Lubiłem słuchać, kiedy śpiewała sama, bo jej głos był bardzo piękny wręcz aksamitny.
Kolejna odezwała się moja kochana córeczka Bethany. Doskonale wiedziałem, co odpowie na to pytanie, bo to właśnie ja często śpiewałem jej tę kolędę.
— Moją najukochańszą na świecie piosenką świąteczną jest „Petit Garcon”. Tata często mi ją śpiewał jak byłam mała, i szczerze mówiąc, do tej pory śpiewa...Prawda Tato?
— Ależ oczywiście, dziecinko.‒ odpowiedziałem córce radośnie. Następnie, tak jak się spodziewałem, zostałem poproszony przez córkę o zaśpiewanie fragmentu wspomnianego utworu.
Zgodziłem się i zacząłem śpiewać a po chwili wszyscy przyjaciele przyłączyli się do mnie i znów śpiewaliśmy razem. Lubiłem śpiewać Bethany tę piosenkę bo sam ją lubiłem ale moją ulubioną piosenką na czas świąt była całkowicie inna piosenka…
Tymczasem odezwała się Esmeralda
— Ja raczej jestem tradycjonalistką, więc mój gust jeżeli chodzi o kolędy też nie jest jakiś absolutnie wyjątkowy. Ja wprost uwielbiam „Douce nuit, Sainte nuit”.
Kiedy z jej ust padły ostatnie słowa wszyscy skierowaliśmy na nią swoje spojrzenia w niemej prośbie o to, aby nam zaśpiewała. Esmeralda zasiadła więc do pianina i grając zaczęła śpiewać tę piękną kolędę, do czego oczywiście nie moglibyśmy się nie przyłączyć.
Tym razem wyśpiewaliśmy calutką kolędę od słowa do słowa. Teraz więc wyglądało na to, że nadeszła kolej na mnie. Odezwałem się więc dość nieśmiało
— Kiedy ja byłem dzieckiem w moim rodzinnym domu przewijało się naprawdę wiele kolęd zarówno angielskich jak i francuskich. Wszystkie te kolędy szalenie mi się podobały ale moją ulubioną od samego początku była „Le petit renne au nez rouge”. Kiedy moja mama zasiadała przy pianinie i śpiewała tę piosenkę to wszyscy się dołączaliśmy...to była prawdziwa magia…
W odróżnieniu od moich przyjaciół, mnie nie trzeba było zaganiać ani do pianina ani do śpiewania bo sam to zrobiłem z największą przyjemnością. Gdy zacząłem śpiewać moi przyjaciele dołączyli się wręcz natychmiast. Teraz pozostała tylko Matylda. Dziewczyna jednak w pierwszej kolejności zwróciła w moją stronę swoje zaciekawione oczy..
Po chwili wpatrywania się we mnie z zaciekawionym wyrazem twarzy Matylda zapytała mnie
— Cóż. Wiem już, że nie przypominasz sobie, aby w twoim domu były kultywowane jakieś Polskie tradycje świąteczne oprócz dzielenia się opłatkiem...Ale biorąc pod uwagę twoją dobrą pamięć do utworów i ogólnie muzycznie-artystyczną duszę to może pamiętasz chociaż, czy twoja babcia śpiewała kiedyś jakieś polskie kolędy?
—Och...szczerze, na prawdę mi przykro, ale niestety nie przypominam sobie, żebym znał jakąś Polską kolędę. Choć z drugiej strony pamięć ludzka bywa zawodna, więc może znam ale całkowicie o tym zapomniałem...Może jak mi jakąś zanucisz to mi się przypomni jakaś, którąś być może znam… A jeżeli się okażę, że nie znam żadnej to bardzo miło mi będzie jeśli zechcesz mnie kilku z nich pouczyć. — powiedziałem. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się.
Usiadła więc do pianina po czym powiedziała
— W porządku. Myślę, że jest cień szansy, że znasz jakąś naszą, polską kolędę. Jeśli nie od swojej babci, to z tego co wiem jest dość duże skupisko Polaków na emigracji w twoich okolicach. Możemy więc zacząć od klasyki i przy okazji mojej ulubionej kolędy. W moim domu zawsze przed tym, nim zasiądziemy do kolacji wigilijnej obowiązkowo trzeba odśpiewać kolędę” Wśród nocnej ciszy”.
To powiedziawszy zasiadła do pianina i zaczęła grać i śpiewać tekst kolędy. Ja wsłuchiwałem się bardzo uważnie w każde słowo tekstu i w każdą pojedynczą nutkę melodii. Nic to jednak nie dało. Matylda skończyła grać i spojrzała się na mnie zaciekawiona. Ja powiedziałem tylko smutno
— Bardzo mi przykro jednak mimo, że jest to, tak jak powiedziałaś, klasyka kolęd w Polsce to nic mi ona nie mówi…
Matylda przez chwilę wyglądała na smutną, ale wydawało mi się, że nie zamierza się poddawać. Nagle Odezwała się Bethany mówiąc radośnie
— Chodźmy pooglądać telewizję. Słyszę, że zaczyna się jakiś program Świąteczny. Może poleci jakiś fajny film.
Przesiedliśmy się więc na kanapę a Bethany włączyła telewizor. Akurat zaczynał się jakiś program świąteczny więc siedzieliśmy i słuchaliśmy. Jak się okazało był to program pod tytułem „kolędy z całego świata”
— Hm. Ten program nazywa się „Kolędy z całego świata” więc zapewne będą tu pokazane Polskie kolędy. Może skojarzę którąkolwiek inną z nich z dzieciństwa… Jeszcze nie wszystko stracone. To, że ja czegoś nie pamiętam to nie znaczy, że tego w ogóle nie znam. — powiedziałem do przyjaciół siadając przed telewizorem.
Po około półgodzinie w programie, który oglądaliśmy została wspomniana też i Polska. Było tam wymienionych 6 tytułów kolęd. Były to „Dzisiaj w Betlejem”, „Gdy się Chrystus rodzi”, ”Gdy śliczna Panna”, ”Mizerna, cicha”, ”Pójdźmy wszyscy do stajenki” oraz „Przybieżeli do Betlejem”. Tytuły niestety mówiły mi niewiele, więc postanowiłem zaczekać aż usłyszę tekst i melodię którejkolwiek z tych kolęd. Może wtedy w mojej pamięci coś się pojawi.
No i zaczęła się pierwsza kolęda w wykonaniu jakiegoś Polskiego Chóru. Słuchałem bardzo uważnie, jednak nie potrafiłem skojarzyć jej z żadną sytuacją z dzieciństwa… Odczekałem chwilę aż chór zacznie odśpiewywać drugą kolędę. Niestety to też nic mi nie powiedziało...Czekałem więc dalej. Ale ani kolejna, ani następna kolęda nic mi nie przywodziły na myśl.
Nagle zaczęła grać przedostatnia z przygotowanych kolęd, czyli „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.
I...nagle poczułem się, jakbym odpływał i zapadał w jakiś sen lub trans.
Zamrugałem parę razy. Znajdowałem się w dużym, szafranowym pokoju. Wyglądał jak salon, zacząłem się powoli rozglądać.
Na dywanie obok kominka, siedział na oko pięcioletni chłopiec. Przyglądałem mu się chwilę i wtedy spostrzegłem, że byłem to ja, tylko o wiele młodszy. Po chwili chłopiec podniósł się i pognał do innego pomieszczenia.
Podążając za nim odkryłem, że miejscem, do którego podążał była kuchnia. Chłopiec ukrywał się za blatem, obserwując pracującą po drugiej stronie staruszkę. Rozpoznałem ją, to była moja babcia.
Kobieta nuciła cicho pod nosem. Po chwili odwróciła się i zauważyła chłopca, który nadaremno próbował pozostać w ukryciu. Staruszka obeszła blat i stanęła nad chłopcem. Dziecko zauważając kobietę tylko uśmiechnęło się niewinnie.
— Co tutaj robisz, słoneczko? — zapytała uśmiechając się delikatnie.
— Babciu, zaśpiewaj mi piosenkę! — chłopczyk podniósł ręce do góry. Kobieta podniosła go i przytuliła.
— A co mam zaśpiewać mojemu słoneczku? — chłopcu zaświeciły się oczy.
— Tą co nuciłaś! Proszę! — chłopiec przytulił mocno swoją babcię, a ta tylko się zaśmiała i zaczęła śpiewać kolędę „Pójdźmy wszyscy do stajenki.
Moja wizja zaczęła się rozmazywać i wróciłem do rzeczywistości.
— Przypomniałem sobie!!! Moja Babcia mówiła… śpiewała… po….kolędy!!! — zacząłem mówić szybko, głośno i bez składu.
Moi towarzysze patrzyli na mnie jak na wariata. Nie byłem pewien czy to przez ton mojej wypowiedzi czy przez to, że jeszcze chwilę temu siedziałem spokojnie a teraz stałem przed nimi i wymachiwałem niespokojnie rękoma. Po chwili Gregory położył mi ręce na ramionach, zmuszając mnie do uspokojenia się.
— Pascal, uspokój się i zacznij może od początku. Na spokojnie, tak żeby każdy mógł zrozumieć.
Wziąłem głęboki oddech i zacząłem mówić jeszcze raz tym razem na spokojnie.
— Chodzi o to, że przypomniało mi się, że jak byłem mały to rozmawiałem z moją babcią po Polsku. Śpiewała mi nawet polskie kolędy kiedy ją prosiłem. Nie wiem czemu zapomniałem momenty, w których rozmawiałem z nią w języku polskim. Ale to tłumaczy czemu znam ten język tak płynnie nawet wtedy, kiedy nie pojawiam się w Polsce zawodowo i nie mam okazji go używać.
Patrzyłem na moich przyjaciół. Oni patrzyli na mnie jak bym spadł z księżyca. Ich miny mówiły mi wszystko. Czekałem tylko na moment, w którym któreś z nich zacznie na mnie krzyczeć.
— Ty Sklerotyku!!! Dopiero teraz Ci się to przypomniało!? Mogliśmy zaoszczędzić tyle czasu, ale nie...musiałeś nam sprawę utrudnić! — powiedziała Shannon, po czym dała mi pięścią w głowę, nie aż tak mocno aby został jakiś większy siniak ale na tyle mocno, że jednak to dość dobitnie poczułem. Zacząłem masować obolałe miejsce, w tym czasie reszta grupy zrobiła miny mówiące „serio?” „dopiero teraz?”, niektórzy kręcili tylko głowami a inni powstrzymywali śmiech. Ja próbowałem się obronić
— Nie moja wina, że chwilowo sklerozę miałem.
Kiedy to powiedziałem to… zrobiło się chyba jeszcze gorzej, bo Shannon spojrzała na mnie wzrokiem jakby zabić chciała po czym rzuciła w moją stronę
— Sklerozę?! Człowieku...Nie no. Jakkolwiek cię wprost kocham i uwielbiam to Ja cię kiedyś skrzywdzę… Ty się módl, żebyś ty rozwiązania tej swojej nieszczęsnej zagadki dożył...Chociaż jak tak dalej pójdzie to nie ręczę za siebie...No w takim momencie mieć sklerozę co do tak ważnej kwestii...Trzymajcie mnie...Chyba tylko ty tak potrafisz.
Już miałem zamilknąć aby jeszcze bardziej nie zdenerwować przyjaciółki. Ale w tym momencie Gregory powiedział do niej oraz do mnie
— Na Boga. Moi kochani przyjaciele, proszę, uspokójcie nerwy bo denerwowanie się teraz jeden na drugiego nic nie da. Rzeczywiście szkoda, że Pascal przypomniał sobie tak ważną informację na dość późnym etapie poszukiwań. Ale z drugiej strony chyba dobrze, że w ogóle sobie przypomniał, prawda?
— No tak, Gregory. Masz absolutną rację. Pascal, przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam… Wybaczysz? — Zapytała mnie zmartwiona Shannon. Ja tylko podszedłem do niej i ją z całych sił przytuliłem
— No jasne, że wybaczę. Pod warunkiem, że ty też wybaczysz mi moją sklerozę.‒ powiedziałem do niej śmiejąc się. Ona tylko przytaknęła co chyba oznaczało, że też mi wybaczy.
Nagle odezwał się Sky pytając nas
— No dobra… Jakiś punkt zaczepienia już mamy. A co teraz?
My spojrzeliśmy na niego ale tylko ja odezwałem się mówiąc nieco niespokojnie
— No, cóż mój przyjacielu… I to jest właśnie bardzo dobre pytanie.
Na to stwierdzenie wszyscy natychmiastowo wybuchnęliśmy gromkim śmiechem trwającym dobre dwadzieścia minut. Jednak po chwili uspokoiliśmy się i stwierdziliśmy, że tę nowo zdobytą wiedzę rzeczywiście przydałoby się jakoś wykorzystać aby być choć o krok bliżej rozwiązania tej absolutnie zawiłej zagadki… Kolejne dni mijały spokojnie.
W końcu nadszedł 30 listopada. Siedzieliśmy w kuchni w dziewięć osób, bo Matylda jeszcze spała. Zresztą nam było to nawet na rękę, bo w końcu dopinaliśmy na ostatni guzik przyjęcie niespodziankę z okazji jej jutrzejszych osiemnastych urodzin. Jako pierwszy głos zabrał Damien mówiąc
— No i dobra. Wiemy już, że będziemy zabierać Matyldę na zwiedzanie najpiękniejszych miejsc w Montrealu. A jakieś szczegóły od którego miejsca zaczynamy a na którym kończymy? ktoś coś?
— Pascal, jeśli się nie mylę to obok twojego domu jest takie piękne miejsce, prawda? — zagadnęła do mnie Iris. Ja tylko uśmiechnąłem się po czym zapytałem radośnie
—Ayer's Cliff masz na myśli?
Moja przyjaciółka tylko przytaknęła na znak, że właśnie o to miejsce jej chodziło.
Gregory spojrzał z uznaniem w stronę rudowłosej kobiety i uśmiechnął się. Czekałem chwilę na to, co powie mój przyjaciel.
Ale on tylko milczał cały czas się uśmiechając. W końcu nie wytrzymałem i zapytałem go
— Gregory, co sądzisz o pomyśle Iris?
Na to pytanie starszy mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej po czym rzekł radośnie
— Iris ma rację, to miejsce jest naprawdę piękne i myślę, że Matyldzie mogłoby się naprawdę spodobać...Ale tam zasadniczo moglibyśmy skończyć nasze zwiedzanie, bo jest tam piękny widok na zachód słońca. A Zimą robi to jeszcze większe wrażenie. W takim razie moje pytanie brzmi...Skoro już wiemy, gdzie skończymy naszą wycieczkę krajoznawczą...To gdzie ją zaczniemy?
Zastanawialiśmy się dość długo, aż w końcu Marcus powiedział radośnie
— No to może zaczniemy od Starego Portu w Montrealu?
Nam wszystkim spodobał się ten pomysł bo uznaliśmy, że to jest miejsce, które zdecydowanie warto pokazać Matyldzie. Po kilku minutach odezwał się Sky pytając
— Czy mogę mieć propozycję co do tego, jak ma wyglądać cała ta trasa naszej wycieczki krajoznawczej?
Wszyscy spojrzeliśmy w jego stronę. Jako pierwszy odezwał się Damien mówiąc z lekkim przekąsem
— Jasne… Uwierz mi, każda twoja wypowiedź, która nie jest marudzeniem, czepianiem się ani byciem sceptycznym jest na wagę złota, więc trzeba korzystać póki możemy.
Sky spojrzał na blondyna spod byka
— Haha...Bardzo śmieszne. A teraz tak na poważnie. Myślę, że zacząć naszą trasę można rzeczywiście w Starym Porcie tak jak powiedział Marcus. Później możemy skierować się spacerem do Starego Montrealu, z którego autem możemy pojechać do Mount Royal Observatory, skąd możemy się skierować do Mont-Orford National Park a stamtąd autem do Ayer’s Clif jest mniej niż pół godziny drogi. Ogólnie cała trasa powinna nam zająć coś koło 2—3 godzin.
— Sky, chłopie. Ty to jednak czasem masz dobre pomysły.‒ powiedziałem do przyjaciela podrywając się z miejsca. Po chwili powiedziałem do całej reszty
— Ekipo. Teraz proszę mnie słuchać uważnie, bo rozdysponowuję zadania.
Wszyscy natychmiast ustawili się na baczność i zamienili się w słuch. Ja więc powiedziałem najpierw kierując swoje słowa do Skya i Marcusa
— Chłopaki. Wy pojedziecie zaraz do klifów i ustawicie tam stół i krzesła na jutrzejsze przyjęcie.
Dwa razy nie musiałem im powtarzać bo moi przyjaciele już po chwili zniknęli mi z pola widzenia. Po chwili zwróciłem się do Gregory’ego i Damiena mówiąc
— Wy pójdziecie do najbliższej cukierni i załatwicie tort. Tylko pamiętajcie, są to osiemnaste urodziny Matyldy więc nie byle jaka okazja, także tort musi być odpowiednio widowiskowy…
Teraz musiałem jeszcze tylko rozdysponować zadania paniom. Na początku odezwałem się do Bethany i Esmeraldy mówiąc
— Dziewczęta, wasze zadanie możecie wypełnić jutro rano. Chcę, żebyście pojechały najpierw na zakupy i kupiły jakieś dekorację, które można umieścić gdzieś w okolicach klifów a później pojedziecie na klify i zawiesicie te dekoracje.
— Ma się rozumieć! — powiedziała do mnie Esmeralda. Bethany po chwili dodała
— To my może pojedziemy już teraz, żeby jutro mieć to z głowy.
Ja tylko wzruszyłem ramionami, bo było mi to obojętne. Dziewczyny więc pojechały.
Musiałem jeszcze rozdysponować zadanie dla Iris i Shannon. Powiedziałem więc do nich radośnie
— Dziewczyny. Wasze zadanie będzie proste. Chcę po prostu, żebyście jutro od rana wyciągnęły Matyldę z domu na zakupy sukienek, do fryzjera i kosmetyczki a później skierujcie się z nią do portu, gdzie my wszyscy już będziemy czekać i razem wyruszymy dalej.
Nagle odezwała się do mnie Shannon pytając z zaciekawieniem
— No...Wszystko fajnie, tylko wyjaśnij mi jedno…
— Oczywiście, Shannon. Cóż takiego mam ci wyjaśnić? — zapytałem przyjaciółkę. Ona po chwili milczenia zapytała mnie jeszcze bardziej zaciekawiona
— A jakie w tym wszystkim jest Twoje zadanie?
Ja tylko zaśmiałem się
— A ja pojadę…
Shannon spojrzała na mnie lekko zdziwiona
— Gdzie ty znowu chcesz pojechać?
— No jak to gdzie? Do Supermarketu po jakiś wspólny prezent od nas wszystkich i oczywiście po jakieś dobre wino.
Kiedy już Shannon dowiedziała się wszystkiego, czego chciała to poszła w bliżej nieokreślonym kierunku i takim sposobem zostałem w pomieszczeniu sam. Postanowiłem więc czym prędzej skierować się do najbliższego supermarketu po to, o czym mówiłem.
Kiedy już się tam znalazłem to… Miałem wielki problem. Krótko mówiąc kompletnie nie wiedziałem, jaki prezent na osiemnaste urodziny kupić naszej kochanej Matyldzie. Rozglądałem się po półkach ale nic mądrego nie mogłem wymyślić. Prezent na 18 urodziny naszej przyjaciółki musiał być przecież oryginalny,
— Do licha! Co ja robię...Przecież ja naprawdę nie mam bladego pojęcia, jaki prezent kupić Matyldzie… I teraz będę chodził po tym sklepie jak głupi przez najbliższe dwie godziny… — powiedziałem sam do siebie. Miałem jednak nadzieję, że jakoś uda mi się wybrnąć z tej nieszczęsnej sytuacji.
Myślałem przez dłuższą chwilę. W końcu postanowiłem kupić jej podręczne lusterko. Po pierwsze dlatego, że po prostu każdej kobiecie takie coś mogłoby się przydać. A po drugie wydawało mi się, że nie tylko Matyldzie ale i ogólnie nam wszystkim może się to w niedługiej przyszłości przydać.
Teraz pozostało mi do kupienia tylko jakieś wyjątkowo dobre wino. W tym celu skierowałem się do działu z Alkoholami.
— Hm… Jakie wino by wybrać… — zapytałem sam siebie w myślach kręcąc się pomiędzy półkami, na których leżały przeróżne rodzaje wina. Stałem tak dobry kwadrans aż w końcu stwierdziłem, że chyba wiem, jakie wino będzie najlepsze i zacząłem go szukać. Po dosłownie chwili znalazłem to, czego szukałem.
Lakeview- Cabernet Sauvignon. Nasze rodzime, Kanadyjskie wino lodowe. Pomyślałem, że skoro chłopakom „zleciłem” kupienie tortu to chociaż o symboliczne osiemnaście świeczek zatroszczę się sam. Tak też zrobiłem. Po chwili uznałem, że swoje „zadanie specjalne” mogę uznać za zakończone i skierowałem się w drogę powrotną do domu.
Kiedy wszedłem do domu, a było to około godziny drugiej po południu, zastałem tam...Matyldę. No tak, ja jako ostatni wyszedłem z domu około 9:30. Tila pewnie obudziła się niedługo później jak nikogo już nie było w pobliżu. Po chwili chyba dziewczyna uświadomiła sobie, że jestem w pomieszczeniu bo zapytała mnie zaciekawiona
— Hej. Odkąd wstałam to ani Ciebie ani nikogo innego nie zastałam w domu, gdzie wybyłeś? I, tak na dobrą sprawę, gdzie są inni?
— Byłem załatwić jedną sprawę na mieście. Nie wiem, gdzie jest reszta ale pewnie niedługo wrócą. A o której wstałaś, jeśli mogę spytać? — Odpowiedziałem przyjaciółce.
Co prawda w tym momencie zrobiłem coś, czego bardzo nie lubiłem, bo jakby nie patrzeć doskonale wiedziałem, gdzie jest reszta naszych przyjaciół a mówiąc, że tego nie wiem po prostu lekko Tilę okłamałem. Ale gdybym zrobił inaczej było by po naszej niespodziance…
A nam przecież na elemencie zaskoczenia zależało. Ale odpowiedzi na swoje pytanie nie uzyskałem.
(Sky)
Udało nam się jakoś dostać na te klify. Po chwili jednak Marcus zapytał mnie
— Dobra… A pamiętasz może, na którym klifie mieliśmy się rozstawiać?
Ja tylko zastanowiłem się chwilę, bo nie bardzo pamiętałem. Iris chyba nawet nie wskazała konkretnego miejsca w swojej wypowiedzi...Chociaż już po chwili sam wpadłem na pomysł i zacząłem się kierować tam, gdzie chciałem. Mój przyjaciel poszedł za mną, chyba nie bardzo wiedząc, co tak dokładnie robimy i gdzie idziemy.
W pierwszej kolejności poszliśmy po duży stół i krzesła. Kiedy już mieliśmy to wszystko podeszliśmy pod jeden z klifów. Nagle mój przyjaciel odezwał się protestującym tonem
— Ty...Koleżko...No chyba nie myślisz, że my teraz sami we dwoje wtargamy stół, który jednak swoje waży, i dziesięć krzeseł na ten klif. Przecież my będziemy musieli wchodzić i schodzić z tego klifu łącznie jakieś 6 razy. To nam zajmie jakieś co najmniej 2 godziny
Ja tylko spojrzałem na przyjaciela wzrokiem mówiącym „nie marudź„ po czym wziąłem w ręce jedną stronę stołu. Marcus podniósł stół z drugiej strony i zaczęliśmy wnosić go na klif. Poszło to w miarę szybko i sprawnie.
Kiedy już ustawiliśmy stół to zeszliśmy z klifu po pierwsze cztery krzesła. Kiedy już mieliśmy po dwa krzesła w rękach to zaczęliśmy po raz kolejny wdrapywać się na klif.
Ustawiliśmy pierwsze cztery krzesła po jednej stronie stołu i zeszliśmy po cztery kolejne. Kiedy już przy stole było ustawione 8 krzeseł a pod klifem zostały tylko dwa to powiedziałem do Marcusa
— Ty już wracaj do auta. Ja zaniosę i ustawię dwa ostatnie krzesła i zaraz wracam.
Toteż mój przyjaciel zszedł już z klifu i skierował swoje kroki do auta. Ja również zszedłem po dwa ostatnie krzesła, wniosłem je jakoś na ten klif, ustawiłem tam, gdzie miały stać po czym również powoli zacząłem kierować się w stronę auta.
Po dwóch godzinach pracy mogliśmy już wracać do domu ciesząc się, że dobrze wykonaliśmy powierzone nam zadanie. Po chwili poczułem, że mój telefon delikatnie zawibrował. Oznaczało to, że dostałem jakąś wiadomość tekstową. Jak się okazało była ona od Pascala.
Nie zdążyłem jej jednak przeczytać bo zaczął zapadać wieczór więc stwierdziliśmy, że im szybciej znajdziemy się w domu tym lepiej. Droga powrotna o dziwo minęła dość szybko. Kiedy weszliśmy do domu zastaliśmy tam...Matyldę, która widocznie nie spała już od dobrych kilku godzin.
Spojrzeliśmy na Pascala a jego wzrok powiedział nam „Cichosza...ani nawet nic nie mówić”. Skoro więc Matylda nawet nie próbowała pytać, gdzie byliśmy to my sami też nie poruszyliśmy tematu…
Tym lepiej dla nas i dla naszej niespodzianki.
(Gregory)
Zgodnie z zadaniem jakie miał dla nas Pascal, mimo późnej pory kierowaliśmy się do najbliższej cukierni.
— No dobra...Ale jaki właściwie tort bierzemy? Wiemy właściwie, co lubi Tila? — zapytał mnie zaciekawiony Damien
— Mój drogi przyjacielu, ty już się o to nie martw. Ja już wcześniej doskonale domyślałem się, że zadanie wybrania tortu przypadnie właśnie nam, więc nie dość, że wiedziałem, jakie smaki lubi Tila to jeszcze sam tort zamówiłem tydzień temu, o czym nawet sam Pascal nie wie. Teraz idziemy tylko ten tort odebrać z cukierni. — odpowiedziałem mu spokojnie. On tylko spojrzał na mnie po czym rzekł zdziwiony ale szczęśliwy
— Wow, szybki jesteś kolego. I bardzo przewidujący przy okazji…
— Tak. Wiem o tym. A teraz się pośpiesz bo dochodzi wpół do siódmej wieczór, a o dziewiętnastej trzydzieści zamykają cukiernię. — powiedziałem lekko pośpieszając przyjaciela. Więc oboje przyśpieszyliśmy kroku.
Po chwili znaleźliśmy się już pod drzwiami cukierni.
— Okej. No to wchodzimy, bierzemy tort, płacimy i tak myślę, żeby od razu zawieźć go do pensjonatu przy klifach, bo tam jest lodówka a tort musi przecież wytrzymać jakoś do jutrzejszego wieczora.‒ powiedziałem do przyjaciela. On tylko skinął głową na znak, że zrozumiał.
Weszliśmy więc do środka cukierni, w kącie już leżało dość pokaźnych rozmiarów pudło, w którym był ukryty oczywiście nasz tort. Przeczytałem po cichu notatkę przyklejoną do pudełka. Było tam napisane „Tort czekoladowy z musem miętowo-pistacjowym”. Po chwili powiedziałem sam do siebie
— No...Matylda będzie zachwycona… a przynajmniej taką mam nadzieję…
Ja poszedłem zapłacić a Damien w tym czasie czekał. Po chwili wzięliśmy karton w ręce i zanieśliśmy go do samochodu.
Teraz, zgodnie z tym, co powiedziałem wcześniej zamierzaliśmy skierować się do pensjonatu niedaleko klifów, gdzie miało odbywać się nasze przyjęcie niespodzianka dla Matyldy. Droga zajęła nieco ponad godzinę.
Kiedy byliśmy już w pensjonacie to przekazaliśmy tort obsłudze kuchni, my zaś skierowaliśmy się z powrotem w stronę domu, po drodze miło gawędząc na różne tematy i zastanawiając się, czy nasza niespodzianka ucieszy Matyldę.
(Bethany)
Ja i Esmeralda wyruszyłyśmy do sklepu z akcesoriami aby kupić dekoracje na imprezę dla Matyldy. Spojrzałyśmy na siebie po czym ona zapytała mnie
— Twój tata wydelegował nas do tego zadania… a zrobił nam chociaż jakąś listę zakupów? Czy mamy kupować dekoracje i gadżety według własnego gustu?
— Nie przypominam sobie, żebyśmy dostały jakąkolwiek listę zakupów więc najbardziej prawdopodobna wydaję mi się druga z wymienionych przez ciebie opcji. — odpowiedziałam jej nieco nerwowo. Żadnej z nas tak na dobrą sprawę nie podobało się to, że jesteśmy zdane na siebie, ale teraz było już za późno. Było już w okolicach godziny dwudziestej a sklep był otwarty jedynie do dwudziestej drugiej. Miałyśmy więc tylko dwie godziny na zakupy.
Esmeralda jednak wybawiła nas z tej patowej sytuacji, bo już po chwili zaczęła chwytać w ręce jakieś produkty. Wyglądało na to, że ona już ma plan i nawet, że te dekoracje będą całkiem spójne same ze sobą. Widziałam dużo odcieni koloru niebieskiego od bardzo jasnych błękitów po granat. Po chwili ja również wzorem przyjaciółki zaczęłam chwytać w ręce różne wstążki, confetti, brokaty i wszystko, co jeszcze wpadło mi do głowy.
Kiedy już dokonałyśmy zakupów trzeba było zabrać się na klify i zacząć ozdabiać miejsce imprezy. Zamówiłyśmy więc taksówkę. Zanim się zabrałyśmy z naszymi wielkimi torbami zakupów to minęło dobre kilka albo nawet kilkanaście minut. Sama droga do klifów to było kolejne półtorej godziny drogi. Kiedy już tam dotarłyśmy było pół godziny przed północą.
Co za tym idzie było ciemno i, jak na tę porę roku przystało, dosyć zimno bo aż siedem stopni poniżej zera. Jednak nie przeszkodziło nam to w wypełnieniu naszego zadania. Co nie oznaczało jednak, że nie napotkamy na pewne trudności. A trudnościami było to, że z racji ciemności, więc też i mimo wszystko bardzo mocno ograniczonej widoczności, co chwilę potykałyśmy się jedna o drugą. Ale z drugiej strony przyniosło nam to też całkiem dużo śmiechu.
Nawet się nie zorientowałyśmy, kiedy zaczęło...wschodzić słońce. Jak się okazało zdążyła wybić godzina czwarta nad ranem. Miało to swoje plusy, bo mogłyśmy zobaczyć efekty naszej pracy po omacku w świetle dziennym. I o dziwo to wszystko nie wyglądało tak źle, jak żeśmy się tego spodziewały. Toteż znów zamówiłyśmy taksówkę i czym prędzej udałyśmy się do domu. Ledwo udało nam się wpaść niespostrzeżenie przez drzwi, które o dziwo były otwarte.
Weszłyśmy więc bardzo cicho zamykając za sobą drzwi. Udałyśmy się do swoich pokoi z nadzieją, że uda nam się pospać tak co najmniej do dziesiątej. Nasze nadzieje w sumie nie były tak bardzo dalekie od prawdy, bowiem zostałyśmy obudzone dopiero o godzinie dziewiątej pięćdziesiąt.
Shannon po prostu bez zbędnych ceregieli weszła do pokoju, odsłoniła zasłony, zabrała nam kołdry i poduszki i kiedy byłyśmy jeszcze pół przytomne zwlekła nas z łóżek. Jak tylko zobaczyła nasz stan to zaczęła nas, nie do końca delikatnie, potrząsać za ramiona mówiąc z lekkim wyrzutem
— No dalej, dziewczyny! Nie ma spania, właśnie zaczął nam się pierwszy, bardzo piękny dzień grudnia a my mamy sporo rzeczy do roboty dziś, jakbyście nie pamiętały.
Po tych słowach obudziłyśmy się nieco bardziej. Jak się okazało Ja, Esmeralda, Ciocia Iris i Ciocia Shannon byłyśmy już na nogach, a Tila jeszcze spała. Nie miało to jednak trwać długo bo właśnie szłyśmy ją obudzić. Kiedy doszłyśmy do pokoju, który zajmowała to zapukałyśmy do drzwi.
Jak się okazało, Tila poprzedniej nocy ich nie domknęła więc mogłyśmy w miarę swobodnie wejść. Stanęłyśmy nad jej łóżkiem i ciocia Shannon powiedziała dość głośno
— Oj, wstawajże natychmiast, nasza ty Śpiąca królewno. Taki piękny dzień mamy a ty jeszcze śpisz, no kto to widział?
Tila kręciła się chwilę na łóżku słysząc nasze głosy. Kiedy jednak odsłoniłyśmy jej zasłony i kiedy na jej oczy padły pierwsze wyraźniejsze promienie słońca to obudziła się, jednak dalej nie wydawała się do końca zadowolona z tego faktu. Ciocia Iris powiedziała do niej szybko i radośnie, jak to miała w swoim zwyczaju
— No, ubieraj się, bo zaraz wychodzimy z domu.
Nasza solenizantka spojrzała na nią zaskoczona, ubierając się czym prędzej spytała
— Wychodzimy? Ale gdzie? po co? dlaczego? Ja nic nie wiem o żadnym naszym planowanym wyjściu.
Na to wszystkie zaśmiałyśmy się po czym to Esmeralda odezwała się mówiąc
— No to teraz już wiesz. Pośpiesz się. A gdzie i po co wychodzimy to się dowiesz w swoim czasie.
Kiedy już wszystkie byłyśmy gotowe do wyjścia to wyszłyśmy i w pierwszej kolejności skierowałyśmy się do fryzjera. Zielonooka była tym wyraźnie zdziwiona, ale nawet nie próbowała protestować i z zaciekawieniem siedziała w fotelu fryzjerskim.
Po około godzinie wszystko było skończone więc mogłyśmy iść dalej. Kolejnym naszym krokiem była kosmetyczka. Tutaj również wszystko poszło w miarę prosto i szybko.
Choć widziałam w oczach dziewczyny coraz większe zdziwienie i domyślałam się, że w jej głowie aż roi się od pytań o co w tym wszystkim chodzi.
Kiedy wyszłyśmy od kosmetyczki to tym razem o dziwo pierwsza głos zabrała właśnie Tila pytając nas z zaciekawieniem
— No, to słucham. Gdzie zabieracie mnie teraz? Bo jak sądzę to to jeszcze nie jest koniec atrakcji na dziś?
— No i dobrze sądzisz. A teraz zabieramy cię na zakupy. — odpowiedziała jej krótko i na temat ciocia Shannon. Poszłyśmy więc czym prędzej do najbliższego sklepu z ubraniami. Matylda zapytała natychmiastowo bardzo zaciekawiona
— Dziewczęta… Ogólnie bardzo fajnie, że poszłyśmy dziś do kosmetyczki i fryzjera a teraz idziemy na zakupy...Ale my właściwie jeszcze ani razu za nic nie zapłaciłyśmy… Wyjaśnicie mi to może?
My się wszystkie zaśmiałyśmy po czym to ciocia Iris powiedziała do Matyldy
— A bo wiesz...Bo ostatnio rozmawiałyśmy z Pascalem i on stwierdził, że my możemy sobie pójść na zakupy i kupić co chcemy a on za to wszystko zapłaci…
Ona po usłyszeniu tego tłumaczenia już o nic nie pytała a więc zaczęłyśmy wir zakupów. Po godzinie już miałyśmy zakupione sukienki. Postanowiłyśmy przejrzeć się w lustrach.
Ja postawiłam na dość prostą sukienkę w trzech odcieniach fioletu. Góra z bufiastymi rękawami była w odcieniu ametystowym, asymetryczna spódnica sięgająca przed kostkę w jaśniejszym, fiołkowym odcieniu fioletu. Przy rękawach, talii i dekolcie były delikatne wstążki w kolorze bakłażanowym. Do tego dobrałam sobie białe buty na dość wysokim obcasie.
Esmeralda postawiła na suknię krótszą, przed kolano. Suknia była wiązana na szyi i odcinana pod biustem. Była to suknia w różnych odcieniach czerwieni, pomarańczu i żółci, co podkreślało jej piękne, długie rude włosy. Do tego postawiła na brązowe balerinki.
Kolejna pokazała się Ciocia Shannon. Ona postawiła tak jak ja na suknię nieco bardziej balową. Jej suknia była w wielu odcieniach zieleni, co pięknie podkreślało jej oczy. Gorset sukni był w odcieniu limonkowym. Na dole, przy talii suknia była przepleciona piękną zielono-żółtą wstążką. Na górze przy dekolcie była koronka w kolorze nieco bardziej trawiastym. Rękawy sukni były umiejscowione nieco poniżej ramienia, Były one wykonane, prawdopodobnie jak cała reszta sukni, z aksamitu. Jednak same rękawy miały kolor ciemnej, butelkowej zieleni zaś koronka na końcu rękawów miała nieco jaśniejszy zielony kolor. Góra spódnicy była znowu w ciemniejszym odcieniu zieleni zaś cała reszta spódnicy była znowu dużo jaśniejsza. Do tego doszły balerinki w odcieniu jasnoszarym.
Suknia cioci Iris prezentowała się tak samo pięknie. Miała podobne rękawy do sukni cioci Shannon, ale mniej marszczone, w odcieniu mocno malinowym. Gorset sukni miał kolor łososiowy jednak nieco ciemniejszy i nieco bardziej przybrudzony. Dół sukni był z kolei w kolorze cukierkowego różu. Ciocia Iris postawiła do tego na srebrzyste, błyszczące się szpilki.
No i została nam, jeszcze niczego nieświadoma, bohaterka wieczoru, czyli Matylda oczywiście. Jej suknia była chyba najbardziej balowo-księżniczkowa ze wszystkich naszych kreacji. Długa do ziemi, średnio rozkloszowana. W pięknym miętowym odcieniu jednak z dodatkami innych kolorów. Podobnie jak ciocia Shannon, Matylda miała wstążki nieco ciemniejsze od całej reszty sukni przy dekolcie, przy bufiastych rękawach i przy talii. W tych miejscach miała również kokardy, przy rękawach i dekolcie granatowe, zaś przy talii nieco ciemniejszą od koloru sukni. Na środku gorsetu sukni był błękitny muślinowy fragment. Spódnica od samej góry była ciemnogranatowa zaś cała reszta była miętowa tak jak reszta sukni. Po środku spódnicy również był muślinowy fragment w kolorze chabrowym. Do tego Matylda postawiła na klasyczne, czarne szpilki.
Kiedy już wszystkie byłyśmy obkupione to Matylda, chyba już nie mogąc wytrzymać tego napięcia i tych wszystkich niespodzianek spytała nas zaciekawionym głosem
— Czy macie dla mnie coś jeszcze na dziś? czy to już koniec? I właściwie… Z jakiej okazji to wszystko robicie?
— To jeszcze nie koniec niespodzianek na dziś...Ale więcej szczegółów dowiesz się później… A teraz chodź. — odpowiedziała jej Esmeralda. Matyldę chyba wybiło to z rytmu bo znów zapytała
— Gdzie znowu „Chodź”?
— Do starego portu — odpowiedziałam tym razem Ja. Matylda nie dawała jednak za wygraną bo zapytała mnie
— Po co?
— Zobaczysz jak tam dotrzemy — odpowiedziałam.
Moja przyjaciółka chyba zrozumiała, że póki co nie uzyska więcej informacji bo przestała pytać o cokolwiek. Ruszyłyśmy więc. Od Galerii, w której byłyśmy do starego portu był niecały kwadrans drogi spacerem. Dochodziła dopiero godzina jedenasta.
Słońce powoli wspinało się na sam szczyt nieba. Mimo tego, że zazwyczaj o tej porze były praktycznie godziny szczytu, nie spotkałyśmy żywej duszy.
(Pascal)
Ja, Marcus, Sky, Gregory i Damien już z niecierpliwością oczekiwaliśmy dziewczyn w Starym Porcie. Kiedy Matylda nas zobaczyła to zapytała z nieukrywanym zdziwieniem
— Moi kochani przyjaciele. Co wy tu wszyscy robicie?
Ja tylko zaśmiałem się radośnie po czym powiedziałem do niej wesoło
— A stwierdziliśmy, że miło by było wybrać się na mały spacer — odpowiedziałem jej z uśmiechem.
— Ciekawie, a możemy do was dołączyć? — spytała Iris niby nieśmiało
— Ależ oczywiście moje panie — powiedziałem uśmiechając się jeszcze szerzej niż ostatnio.
Najpierw pokazaliśmy Matyldzie stary port a później skierowaliśmy się w głąb starego miasta. Matylda, tak jak się spodziewaliśmy była wprost zachwycona widokami, kiedy przechadzaliśmy się urokliwymi uliczkami Vieux-Montréal.
Ja tylko powiedziałem sam do siebie w myślach „A to jeszcze nie koniec widoków i niespodzianek na dziś…”
Następnie skierowałem przyjaciół na parking, gdzie stało moje auto, bo do następnego celu niestety na pieszo się nie uda...Wsiedliśmy więc w samochód. Matylda po chwili zapytała
— Hm… Spacer zamienił się w przejażdżkę autem, więc gdzie się teraz kierujemy?
Ja tylko spojrzałem na nią po czym powiedziałem
— Przekonasz się…
Pojechaliśmy kawałek drogi aby zaparkować przy Montrealskim obserwatorium. Wysiedliśmy z auta.
— No to zapraszam do środka przyjaciele. Panie przodem.
Weszliśmy więc do obserwatorium i zaczęliśmy kierować się schodami na samą jego górę. W końcu udało nam się wejść. Matylda natychmiast podeszła do okien, które zajmowały całe ściany. Patrzyła się chwilę aby po chwili powiedzieć
— O jejku… Jaki piękny widok… Widać stąd calutką panoramę miasta… Jaki Montreal jest piękny z tej wysokości…
Spędziliśmy w obserwatorium dobre półtorej godziny po czym, ku początkowemu niezadowoleniu Matyldy, wróciliśmy do samochodu i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Kolejny przystanek na naszej drodze był równie, jak nie bardziej urokliwy. Niestety droga do niego nie należała do najkrótszych a dochodziło już późne popołudnie, dokładniej godzina pierwsza po południu. Jazda do kolejnego celu zajęła nam sporo czasu. Na tyle długo, że było już wpół do drugiej po południu.
Kiedy tylko wysiedliśmy z auta to Matylda natychmiast ożywiła się i z zaciekawieniem oglądała wszystkie widoki. Ja tylko powiedziałem radośnie
— Witamy w Mont-Orford National Park!
Usiedliśmy na chwilę przy pobliskiej ławce i wdaliśmy się w miłą pogawędkę.
Po chwili jednak nasza rozmowa została przerwana przez… Wiewiórkę, która postanowiła zejść z pobliskiego drzewa i przespacerować się po naszej ławce. Nie trwało to jednak długo bo już po chwili zauważyliśmy, że nasz mały przyjaciel znika za kolejnym drzewem. Kontynuowaliśmy więc rozmowę. Kolejne parę chwil później usłyszeliśmy jakiś dźwięk. Ja dokładnie wiedziałem co to jest za dźwięk więc powiedziałem do Matyldy
— Patrz tam! — to powiedziawszy skierowałem jej wzrok na krzaki po drugiej stronie ławki kilka kroków dalej. Po chwili zza krzaków wychyliła się malutka sarenka.
W tym parku był to normalny widok, ale Matylda wydawała się bardzo podekscytowana. Po jej minie zacząłem sądzić, że w Polsce takie widoki należą raczej do rzadkości. Po chwili moja przyjaciółka odezwała się do nas słowami
— Jak tu jest cudownie...To miejsce jest takie urocze… Ta piękna przyroda i te wszystkie zwierzęta.
Nie ukrywam, Matylda miała dużo racji w swojej opinii.
— Już teraz Ci się podoba?...To poczekaj na to, co zobaczysz za chwilę, bo teraz już musimy ruszać dalej, do ostatniego przystanku w naszej podróży. — powiedziałem do niej z najszerszym uśmiechem na jaki było mnie tylko stać. Przy okazji chyba wprawiłem ją w niezłe osłupienie bo zapytała mnie
— Kolejny przystanek? To jeszcze nie jest koniec? Czym mnie jeszcze dzisiaj zaskoczycie? I przede wszystkim… Ja dalej nie wiem, po co urządziliście ten cały spacer...Bo coś mi się wydaję, że to nie jest spacer zupełnie bez celu tak jak próbowaliście mi wmówić na początku… Wy wszyscy coś wykombinowaliście… Tylko jeszcze nie wiem co…
Ja tylko zaśmiałem się, tym razem na całe gardło po czym powiedziałem
— Może kombinujemy...może nie, niedługo sama się przekonasz…
Po raz kolejny wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w stronę klifów. Słońce było jeszcze na niebie, ale już niedługo miała wybić godzina zachodu słońca. Po około półgodzinie byliśmy już na parkingu pensjonatu niedaleko klifów. Matylda kiedy to zobaczyła to natychmiast zapytała mnie
— Klify? Co my tu robimy?
— Teraz? Idziemy pod klif a później wchodzimy na jego samą górę. — odpowiedziałem, więc ruszyliśmy...Ale nie wszyscy bo Gregory i Damien zostali pod samochodem, czego Matylda nie zauważyła.
Chłopaki mieli dołączyć się do nas dopiero za kilkanaście minut. My już wspinaliśmy się na klif. Kiedy w końcu stanęliśmy na samej górze to Matylda dostrzegła Stół, krzesła i dekoracje.
— Dobra… Powie mi ktoś w końcu, co tu się wyrabia? — zapytała. Ja jednak czekałem jeszcze z odpowiedzią. Po chwili usłyszałem kroki Gregory’ego i Damiena. Dokładnie w tej samej chwili słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i właśnie obserwowaniem zachodu zajęła się Matylda.
Kiedy chłopaki już weszli na klif z tortem i winem w rękach to ja jako pierwsza osoba zacząłem odśpiewywać „Joyeux Anniversaire”, zaś cała reszta przyjaciół przyłączyła się do mnie niemal natychmiastowo. Matylda stanęła jak wryta.
W tym samym czasie zachód słońca trwał a nagle zaczął...padać śnieg. Pierwszy tej zimy. Matylda nie wiedziała na co patrzeć. W końcu to Iris wskazała na tort, na którym Gregory właśnie zapalił świeczki po czym powiedziała do Matyldy radośnie
— No dalej, pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki.
Ale tort był dość wysoki, więc Matylda początkowo nie wiedziała, jak zabrać się za zdmuchiwanie świeczek. Po chwili namysłu stwierdziłem, że trochę jej pomogę po czym… Podszedłem do niej od tyłu, wziąłem ją na ręce i podsadziłem do tego poziomu, aby mogła spokojnie zdmuchnąć świeczki.
Kiedy już znalazła się na odpowiedniej wysokości to zdmuchnęła symboliczne osiemnaście świeczek. Kiedy już je zdmuchnęła to Iris otworzyła kupione przeze mnie wino i rozlała je do kieliszków. My wszyscy wzięliśmy kieliszki do rąk.
Tymczasem dalej padał śnieg. Nadeszła więc pora na życzenia i prezenty. Jako pierwszy postanowił odezwać się Gregory mówiąc
— Życzę Ci wszystkiego najlepszego w tym wyjątkowym dniu.
Kolejną osobą, która zabrała głos był Sky, który rzekł
— Niech spełnią się wszystkie Twoje życzenia!
Kolejny do składania życzeń wyrwał się Damien radośnie wykrzykując słowa
— Radości w każdej sekundzie, uśmiechu w każdej minucie, pogody w każdej godzinie, szczęścia przez całe życie.
Kolejną osobą, która złożyła naszej solenizantce równie miłe życzenia był Marcus, który radośnie powiedział, patrząc na Matyldę
— Szczęśliwości, zdrowotności i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!
No i pomyślałem, że kolejny odezwę się ja. Powiedziałem najprościej ale jak najbardziej szczerze
— Spełnienia marzeń, życia w bogactwie, uśmiechu, dobrych ludzi dookoła, najlepszości po prostu!
Jeśli chodzi o Panów to odezwali się już wszyscy. Teraz z życzeniami wystartowały nasze piękne Panie. Pierwsza, już chyba tradycyjnie, odezwała się Shannon
— Trudno myśli ubrać w słowa, oddać piórem życzeń kwiat, wyrzec to, co serce chowa… Powiem krótko: żyj 100 lat!
Następnie odezwała się Iris mówiąc z wielkim uśmiechem na ustach
— Wszystko co piękne i wymarzone niech w Twym życiu będzie spełnione. Niech życie słodko płynie, a wszystko, co złe niech szybko minie.
Pozostały jeszcze tylko Bethany i Esmeralda. No i jak mogłem się spodziewać to pierwsza odezwała się moja córka.
— Niech dzień twoich urodzi będzie specjalny. Niech przełamie rutynę dnia codziennego i wprowadzi świeżość w twoje życie!
— Nie chcę się czepiać, moi drodzy, ale lotnisko lotniskiem...Ale jaki jest nasz następny cel podróży? Region Prowansja-alpy-lazurowe wybrzeże i departament Var z prefekturą w Tulon czy Górna Normandia i departament Sekwana Nadmorska z prefekturą w Rouen? — zapytał nas, jak zwykle zniecierpliwiony, Sky.
Na koniec odezwała się Esmeralda powiedziawszy
— Życie wynagradza odważne decyzje. Niech ta nagroda będzie twoja!
Matylda z tego wszystkiego bardzo się wzruszyła i ze łzami w oczach zwróciła się do nas
— Och. Przyjaciele… Wy jesteście naprawdę wspaniali. Dziękuję za tę piękną niespodziankę, udała się wam. Piękne miejsce, piękny zachód słońca połączony z pierwszym śniegiem tej zimy, tort na pewno też wspaniały ale przede wszystkim wspaniali przyjaciele wokół...To wszystko, o czym marzyłam. Jesteście najlepsi. Totalnie was wszystkich kocham!
Skoro już Matylda wspomniała o torcie to oczywiście zabraliśmy się do jedzenia. Po chwili postanowiłem, że to już pora, aby wręczyć jej prezent, który kupiłem w imieniu całej naszej paczki. Podszedłem więc do Matyldy i powiedziałem
— Proszę. To dla Ciebie, od nas wszystkich. Może nie jest to jakiś wyjątkowo wielki i nie wiem jak niesamowity prezent...Ale przynajmniej praktyczny. I wyszedłem z założenia, że może przyda się nie tylko tobie ale ogólnie nam wszystkim w dalszym rozwiązywaniu naszych zagadek…
To rzekłszy podarowałem jej wcześniej zakupione przez siebie podręczne lustereczko. Ona uśmiechnęła się, Stanęła na palcach na tyle na ile mogła i… pocałowała mnie w policzek. Kiedy to zrobiła to podeszła do innych z ekipy i zrobiła dokładnie to samo...No może już bez stawania na palcach. Kiedy już wszystkich obcałowała to powiedziała
— Dziękuję wam za prezent. I wiecie co? też mam przeczucie, że właśnie małe, poręczne lusterko może nam się już wkrótce przydać.
Posiedzieliśmy na klifach jeszcze chwilę po czym stwierdziliśmy, że to już pora zawijać się do domu. Kiedy wróciliśmy do domu dochodziła już godzina dziewiąta wieczorem. Wszyscy byliśmy zadowoleni z tego, jak minął nam dzisiejszy dzień i w dobrych humorach położyliśmy się do łóżek. Nazajutrz rano wstaliśmy dalej w niesamowicie dobrych humorach. Nagle Bethany zaproponowała
— Wiecie, co sobie uświadomiłam? Za jakiś czas Wigilia a my na naszych ostatnich zakupach nie zaopatrzyliśmy się w choinkę. Pojedźmy ją dziś kupić i najlepiej od razu zabierzmy się za jej dekorowanie.
Po krótkim czasie zorientowaliśmy się, że ma ona rację, bo rzeczywiście nie mieliśmy choinki.
Sky i Gregory zadeklarowali się więc, że to oni pojadą na poszukiwanie świątecznego drzewka. Po trzech godzinach wrócili z dość okazałym drzewkiem. Ja poszedłem poszukać dekoracji. Kiedy już wszystko mieliśmy to mogliśmy się zabrać za dekorowanie.
Oczywiście zgadywałem, że bez zabawnych wpadek i wygłupiania się nie może się obejść. Wkrótce okazało się, że miałem rację. Jako pierwsze miały na choince zawisnąć lampki. Za to zadanie wzięli się Sky i Damien.
Tak jak się spodziewałem już po kilku minutach moi koledzy napotkali „drobne problemy” w swoim zadaniu. Stało się tak, że zamiast na choince lampki...omyłkowo zawisły na Damienie. Wywołało to nasz histeryczny, niezwykle ciężki do opanowania wybuch śmiechu.
Jedynie główny zainteresowany wydawał się być Niepocieszony z tego powodu, bo już po chwili powiedział zirytowanym głosem
— No, dobra. Pośmialiście się już wystarczająco? To teraz łaskawie zdejmijcie to ze mnie, bo to nie ja miałem się świecić tylko świąteczne drzewko…
Złość w jego głosie mimo wszystko była pozorna, bo widziałem, że on też miał lekko uniesione kąciki ust. Ale skoro już tak ładnie nas poprosił to pomogliśmy mu wydostać się ze światełek, które tym razem zawisły już na właściwym miejscu.
Teraz przyszła kolej na bombki i inne wiszące ozdoby jak słynne czerwono-białe laseczki, suszone pomarańcze i wszystko inne co tylko wisiało na sznurku. Ten element akurat odbył się bez większych przeszkód. Co wcale nie znaczyło, że i reszta ubierania choinki pójdzie już jak z płatka...Nadeszła w końcu kolej na kolorowe łańcuchy na choince.
Tym postanowiły zająć się dziewczęta. No i mniej więcej do połowy zawieszania szło wszystko po naszej myśli. Jednak w pewnej chwili Iris potknęła się o bardzo długi łańcuch, który akurat niosła w rękach i wywinęła orła na podłodze przy okazji zaplątując w łańcuch obie nogi.
Narobiła przy tym dość sporo huku, ale nas oczywiście bardziej interesowało to, czy nic jej się nie stało. Podeszliśmy wszyscy natychmiast do nieszczęsnej rudowłosej, która teraz leżała twarzą do podłogi a plecami do nas, zauważyliśmy, że zdążyła zaprzeć się łokciami, więc przynajmniej nie upadła na twarz a jedynie na nogi i brzuch, przez co upadek zapewne był dużo mniej bolesny niż gdyby nie zdążyła tego zrobić.
Oczywiście najbardziej zmartwiony był Gregory, bo z racji, że był najstarszy to oczywiście uznawał, że jest za nas wszystkich w dużej mierze odpowiedzialny. Zapytał on więc Iris z troską w głosie
— Iris, wszystko ok? Zrobiłaś sobie coś? coś cię boli?
— E, nie. Nic nie boli. Tylko teraz niech ktoś będzie tak uprzejmy, żeby rozwiązać mi nogi z tego łańcucha choinkowego a następnie pomóc wstać.
Marcus rozplątał jej nogi z tej przypadkowej pułapki a ja podałem jej rękę, aby mogła się jakoś podnieść. Kiedy już podniosła się z podłogi to otrzepała się i delikatnie poruszając rękami i nogami sprawdziła, czy aby na pewno nic poważnego jej się nie stało.
Po chwili uśmiechnęła się szeroko, więc stwierdziliśmy iż znaczy to, że wszystko z nią w najlepszym porządku. Shannon pomogła jej zawiesić „winowajcę” całej tej sytuacji na choince. Teraz pozostała do zawieszenia tylko gwiazda na czubku choinki. Z racji, że było to zadanie poniekąd honorowe to pozwoliliśmy, aby zrobiła to Matylda. Jednak ona tylko spojrzała na nasze, prawie już gotowe, drzewko po czym stwierdziła
— Ej. Ta choinka jest dla mnie jednak trochę za wysoka...Chłopaki, który mnie podsadzi?
Z racji, że to ja byłem najwyższy z całej ekipy to znów ja wziąłem na siebie to zadanie. Z moją pomocą Matyldzie udało się umieścić gwiazdę na samej górze choinki.
Kiedy już nasze drzewko prezentowało się tak, jak powinno to Marcus zapytał nas radośnie
— Choinkę już mamy...Co teraz?
— Daj chwilkę...Niech pomyślę… W sumie..Niezależnie od kraju jedno nie zmienia się w Bożonarodzeniowej tradycji...To zawsze jest święto poświęcone rodzinie i przyjaciołom, więc… Zaprośmy kogoś do wspólnego świętowania.‒ powiedziała Matylda odpowiadając na pytanie ciemnookiego
— No fajnie. A kogo zapraszamy? — zapytał Sky z zainteresowaniem
— Cóż… Pascal, myślę, że powinniśmy zaprosić twoją siostrzenicę, Mélodie, w końcu pomogła nam w rozwiązaniu jednej z zagadek.‒ powiedziała Shannon.
— Jasne, oczywiście. W takim razie od razu do niej zadzwonię i ją zaproszę.‒ odrzekłem. Wyjąłem z kieszeni telefon po czym wybrałem numer do Mélodie. Chwilę czekałem aż w końcu w słuchawce odezwał się dobrze mi znany damski głos
— Halo, kto mówi?
— Cześć, Mélodie. Tu wujek Pascal, Bardzo przeszkadzam? — zapytałem radośnie.
— Ach, nie wujaszku, w ogóle nie przeszkadzasz. Bardzo mi miło, że zadzwoniłeś. Ale… Dlaczego w sumie dzwonisz? Coś się stało?
— Nie nie. Wszystko w najlepszym porządku. Chciałem tylko zapytać, czy już masz jakieś plany na Wigilię?
— W sumie nie, a dlaczego pytasz, wujaszku?
— W takim razie zapraszam Cię serdecznie z twoim mężem do mojego domu na Kolację wigilijną moimi z przyjaciółmi.
Czekałem chwilę na reakcję mojej siostrzenicy. Po chwili dziewczyna powiedziała
— Bardzo dziękuję za zaproszenie, drogi wujku. To bardzo miłe, że o nas pomyślałeś, Oczywiście, że możesz liczyć na naszą obecność.
To powiedziawszy dziewczyna rozłączyła się. Kiedy już ta sprawa była załatwiona to ja wróciłem do swoich przyjaciół.
— Mélodie na pewno się pojawi. To kogo jeszcze zapraszamy do wspólnego świętowania? — zapytałem zaciekawiony. Moi przyjaciele myśleli chwilę. Nagle radosnym tonem odezwała się Iris
— A może zaprosilibyśmy Ophélie? Ona zawsze każde przyjęcie potrafi rozkręcić i nikt się w jej towarzystwie nie nudzi…
Zasadniczo wszyscy uznaliśmy, że jest to świetny pomysł, bo Ophélie większość z nas znała już od bardzo dawna i wszyscy zgodnie mogliśmy powiedzieć, że to co powiedziała Iris było stuprocentową prawdą.
Także już miałem dzwonić, jednak po chwili Sky zrobił nieco niemrawą minę. Rudowłosy powiedział do nas dość zmartwionym tonem głosu
— Z jednej strony to jest świetny pomysł...Ale z drugiej strony podróż z Bretanii do Paryża zajmuje cztery godziny i kwadrans a z Paryża do Montrealu prawie 7 i pół godziny. Więc po podróży, która łącznie zajęłaby prawie 12 godzin Ophélie będzie na pewno strasznie zmęczona. Nie wiem, czy takie podróże przed Wigilią mają sens.
Jednakże Shannon zaproponowała spokojnie
— Wiecie, co? A ja myślę, że warto chociaż spróbować ją zaprosić, na pewno będzie jej miło, że chociaż o niej pomyśleliśmy a jak nie będzie pasowało to najwyżej odmówi.
Wszyscy zgodziliśmy się z Shannon więc ja wyszedłem na podwórko aby móc w spokoju zadzwonić do przyjaciółki.
Znów musiałem poświęcić chwilę na wyszukanie odpowiedniego numeru. Kiedy już go znalazłem to natychmiast spróbowałem się połączyć. Niestety nie udało mi się to za pierwszym razem. Po chwili spróbowałem jednak jeszcze raz. I już tym razem się udało bo już chwilę później w słuchawce usłyszałem damski głos, doskonale mi znany.
— Hej. Co się stało, że dzwonisz o tak późnej porze? — zapytała mnie kobieta po drugiej stronie słuchawki
— Cześć, Ophélie. Mam nadzieję, że wybaczysz mi to, że nie pozwoliłem Ci jeszcze zasnąć. Po prostu chciałem Cię o jedną rzecz zapytać. — powiedziałem do przyjaciółki. W końcu rzeczywiście całkowicie zapomniałem o tym, że mimo tego, iż w Montrealu była dopiero godzina wpół do piątej po południu to we Francji była już godzina wpół do jedenastej w nocy. Po chwili jednak kobieta odezwała się jak najbardziej przytomnym tonem
— Co? A, nie. Jasne, że nie. W sumie i tak jeszcze nie spałam. Zamieniam się w słuch, o co takiego chciałeś mnie zapytać?
— Słuchaj, nie miałabyś ochoty spędzić z nami Wigilii? Będę ja, Sky, Gregory, Marcus, Damien, Shannon, Iris, Bethany, Esmeralda a do tego moja nowa przyjaciółka Matylda i moja siostrzenica z mężem. A dobrze wiemy, że ty każdego do zabawy potrafisz zachęcić.
Kobieta z początku nie odpowiedziała. Jednak Już po chwili usłyszałem radosną odpowiedź
— Naprawdę? Jejku, dziękuję, że o mnie pomyśleliście, to dla mnie niezwykle miłe i możesz być pewien, że przyjemnością spędzę z wami tegoroczną Wigilię!
— Nie ma problemu. Cała przyjemność po naszej stronie.‒ odparłem.
Porozmawialiśmy jeszcze chwilkę po czym pożegnałem się z przyjaciółką, życząc jej dobrej nocy. Zaczynało robić się chłodno, więc uznałem, że nie będę marznąć na dworze i wróciłem do środka, aby ogrzać się w salonie przy kominku.
Po chwili moi przyjaciele spojrzeli na mnie zaciekawieni a Iris zapytała wprost
— No i co? Ophélie się pojawi?
— Tak tak, nawet nie wiecie, jaka była szczęśliwa jak ją do nas zapraszałem.‒ odpowiedziałem przyjaciołom radośnie. Wszyscy się cieszyliśmy.
No i o ile moi przyjaciele stwierdzili, że będzie nas idealna liczba do świętowania to ja po chwili powiedziałem do nich dość przerażonym tonem głosu, bo od początku w tej liczbie coś mi nie pasowało…
— Em… A może zaprosilibyśmy kogoś jeszcze?
Moi przyjaciele po chwili spojrzeli na mnie nieco dziwnie
— Dobra… Dwa zasadnicze pytania… Kogo ty jeszcze chcesz zapraszać i dlaczego niby? — zapytała po namyśle Shannon
— No bo...No...No...Bo inaczej będzie nas trzynastu… A trzynastka przynosi pecha… — odpowiedziałem ze specyficzną miną
Moi przyjaciele niemal natychmiast zaczęli się ze mnie… śmiać. Ich wybuch śmiechu trwał dobre kilkadziesiąt minut. Kiedy się uspokoili Shannon powiedziała do mnie spokojnie
— Eh, ty nasz ekspercie od przesądów wszelkiej maści. Posłuchaj, trzynastka to liczba jak każda inna, nie przynosi pecha więc jestem pewna, że jeżeli zostaniemy na wigilii w trzynastu to nic złego się nie stanie… A nawet jestem w stanie się z tobą założyć, że stanie się coś dobrego.
Kiedy Shannon to powiedziała to już postanowiłem zamilknąć, chociaż mógłbym spróbować polemizować...Ale jednak nie chciałem ryzykować.
Takim oto sposobem minął nam kolejny dzień grudnia.
Kolejne dni mijały nam na sprzątaniu i dopinaniu wszystkiego na ostatni guzik. Nawet nie spostrzegliśmy, a nadszedł już dwudziesty grudnia.
— Wow. Patrzcie, jak ten czas szybko zleciał. Przed chwilą Matylda kończyła 18 lat i robiliśmy jej przyjęcie-niespodziankę a tu już za 4 dni Wigilia. — powiedziała radośnie Iris. Matylda tylko przytaknęła głową na słowa rudowłosej a Esmeralda zapytała
— To co właściwie dziś robimy?
— Panowie ogólnie doglądają czy wszystko już jest zapięte na ostatni guzik a nas, drogie panie, zapraszam do kuchni, bo w końcu mamy sporo gotowania! — odrzekła jej Matylda z uśmiechem.
Toteż damy udały się do kuchni a my, gentlemani, sprawdziliśmy, czy wszystko jest tak, jak sobie to zaplanowaliśmy na samym początku.
(Matylda)
Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy. Skierowałyśmy się do kuchni w celu rozpoczęcia przygotowywania smakołyków na wigilię,
— Dobra. To zaczynamy od potrawy z Luksemburga. Bakaliowe ciasto.‒ powiedziała Shannon
— Mam tylko jedno "ale"...Ma ktoś przepis? — wtrąciła się Iris z zaciekawieniem. Na to Esmeralda odparła jej
— Nie...ale można przecież spytać Gregory’ego.
No i Esmeralda poszła spytać. Wróciła po chwili mówiąc
— Dobra. Mam przepis i to nie jeden i nie tylko od Gregory’ego bo od razu zapytałam też Sky’a i Damiena. Ale może zacznijmy od Gregory’ego. Niech któraś od razu zapisze na kartce.
Kiedy Iris wzięła do ręki kartkę to Esmeralda natychmiast zaczęła dokładnie dyktować.
— Myślę, że podczas ostatnich zakupów Gregory zadbał o to, abyśmy wszystkich potrzebnych produktów miały tyle ile potrzeba.‒ odezwała się Bethany.
I miała rację, bo w kuchni wszystkich produktów było wystarczająco dużo a nawet i więcej, jakby Gregory przewidział, że będzie nas w towarzystwie też odpowiednio więcej bo przecież zakupy robiliśmy jeszcze zanim ktokolwiek wpadł na to aby zaprosić innych do wspólnego świętowania tegorocznej wigilii. Uśmiechnęłam się w duchu, bo coś mi mówiło od początku, że Gregory to ma jednak łeb na karku.
W końcu po paru godzinach pracy jedna z wielu potraw była gotowa. Następnie wzięłyśmy się kolejno za przygotowywanie buche de Noël, Czarnego puddingu, pieczeni z zająca, Pan de Natale oraz foie gras. To też trochę nam zajęło.
— Dobra. Jaką kolejną potrawę przygotowujemy? — zapytałam zaciekawiona
— Ja bym teraz zaproponowała nugat z orzechów laskowych.‒ zaproponowała Bethany.
Stwierdziliśmy, że właśnie to teraz zrobimy.
Na szczęście wszystkie ze składników miałyśmy. No i wzięłyśmy się za przygotowywanie smakołyku. Nawet się nie spostrzegłyśmy a wybiła już godzina dwudziesta. Nagle do kuchni wszedł nikt inny jak Pascal oczywiście.
— No witam nasze piękne panie. Widzę, że od kilkunastu godzin uwijacie się w tej kuchni jak mróweczki i tak pomyślałem, że wam pomogę albo chociaż spróbuję przekonać do pójścia spać i dokończenia pracy jutro bo myślę, że jesteście już solidnie zmęczone. — powiedział błękitnooki z uśmiechem
— Ach. Wiesz, dzięki, że chcesz pomóc ale na prawdę nie trzeba. A zmęczone co prawda jesteśmy, ale zostało nam do zrobienia jeszcze tylko dziewięć potraw więc nie ma co przekładać na jutro, lepiej zrobić od razu za jednym zamachem.‒ odparła Iris za nas wszystkie. Pascal nawet nie próbował dyskutować i sobie poszedł. My za to zabrałyśmy się do dalszej pracy.
Zostały nam do przygotowania ”La Pompe”, ostrygi, homary, babka z kremem mokka, bouguettes, dziczyzna w sosie śliwkowym i sorbet, Tourtiere oraz Yule log. Czym prędzej wzięłyśmy się do dalszej pracy. Zajęło nam to bardzo dużo czasu.
Kiedy tylko skończyłyśmy ostatnią potrawę to zorientowałyśmy się, że nastała godzina...dziewiąta trzydzieści rano.
— Heh?...To myśmy całą noc tu spędziły? — zapytała Iris ziewając. Przy okazji sprawiła, że my wszystkie ziewnęłyśmy.
— Na to wygląda. I teraz z tej okazji moje pytanie...Czy mamy coś jeszcze do zrobienia? czy możemy sobie pozwolić na odpoczynek? — zapytała Bethany
— Hmmm...myślę, że mogłybyśmy jeszcze upiec pierniczki… A tak poza tym to Panów trzeba później zabrać na zakupy, bo przecież święta nie mogą się odbyć bez prezentów, które trzeba najpierw kupić a potem zapakować…
— Czyli tak...Trzeba upiec i udekorować pierniczki, kupić i zapakować świąteczne prezenty. Chłopaki już udekorowali dom na święta z tego, co widziałam, myślę że poza zwykłymi pierniczkami można upiec jeszcze domek z piernika…
Zajęłyśmy się pieczeniem i dekorowaniem pierniczków i robieniem domku z piernika. Zajęło to jakie 2 i pół godziny.
Kiedy wybijało wpół do pierwszej po południu to poszłyśmy do salonu, gdzie siedzieli nasi kochani panowie.
— Moje drogie panie...Naprawdę nie spałyście całą noc? — zapytał nas zmartwiony Pascal. Przytaknęłyśmy tylko a po chwili Iris powiedziała
— Ale to jeszcze nie jest koniec, bo teraz idziemy na zakupy… A wy idziecie z nami. Bo musimy kupić sobie nawzajem jakieś prezenty…
Panowie nawet nie protestowali. Po chwili byliśmy już pod galerią handlową. Pascal zapytał nas
— No dobra...Czyli rozumiem, że skoro mamy nie wiedzieć jakie mamy prezenty dla siebie nawzajem to teraz się rozdzielamy?
My tylko przytaknęłyśmy, więc rozdzieliliśmy się i każdy poszedł w inną stronę centrum handlowego. Na zakupach zeszło nam jakieś kolejne 4—5 godzin. Chyba wszyscy mieliśmy nadzieję, że innym spodobają się prezenty.
W końcu koło godziny siódmej wieczór dotarliśmy do domu i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Ta noc minęła wyjątkowo spokojnie… aż za spokojnie jak na nas. Jednak byłam świadoma tego, że to się może szybko skończyć.
Nastał następny dzień. 22 grudnia. Chyba wszystkie obowiązki już wykonaliśmy, więc zostały nam dwa dni dla siebie nawzajem. W pewnym momencie odezwała się Iris
— Teraz mam pytanie do damskiej części towarzystwa...Dziewczyny, czy my w zasadzie mamy się w co ubrać na wigilię i późniejszą imprezę sylwestrową?
— Ja mam w szafie jakieś fajne sukienki, które mogą się nadać i na święta i na Sylwestra. — powiedziała Bethany. Poszłyśmy więc wszystkie do jej pokoju, a ona zaczęła wyciągać z szafy jedna po drugiej dziesięć pięknych sukienek.
— Beth, nie obrazisz się, jeżeli każda z nas pożyczy sobie po dwie sukienki? jedną na wigilię a drugą na Sylwestra? — zapytała Iris z nadzieją
— Jasne, że nie, kochana ciociu Iris. Bierzcie tyle sukienek ile tylko chcecie i takie jakie chcecie.
Więc zaczęłyśmy przeglądać te wszystkie cudne kreacje. W końcu jakimś cudem z tych dziesięciu sukienek każda z nas wybrała coś dla siebie. Każda z nas po kolei przymierzała tę kreację, którą dla siebie wybrała na wigilię.
No i tak pierwsza była ciocia Shannon.
Jej sukienka była dość prosta w kroju z dekoltem wyciętym w łódkę. Góra, która bardziej przypominała sweterek, była w odcieniu czekolady ze ściągaczami przy rękawach w nieco bardziej rudawym kolorze. Przez środek talii przechodziła kokardka w kolorze ciemnego różu. Spódnica zaś była biała w pionowe czerwone paski jakby naśladując cukrową laseczkę wieszaną na choince. Do tego dobrała balerinki w kolorze podobnym do ściągaczy przy rękawkach sukni.
Iris wybrała sobie sukienkę bez rękawków ani ramiączek. Góra była w odcieniu dosyć głębokiego fioletu. W talii miała pasek, którego koraliki przypominały kwiaty stokrotek z białymi listkami i żółtymi środkami. Dół sukni stanowiła leciutko rozkloszowana spódnica z błękitnego, nieco połyskującego materiału. Do tego rudowłosa dobrała sobie białe szpilki.
Ja postawiłam na coś nieco bardziej klasycznego. Elegancka bluzka w kolorze chabrowym a na to miętowa garsonka, czarna, ołówkowa spódnica i czarne, klasyczne szpilki.
Esmeralda wybrała sobie też dość prosta w kroju, różową kreację do kostek przez środek której przechodziła błękitna wstążka. Rękawki były z lekkiego, delikatnie prześwitującego materiału w kolorze liliowym. Do tego dobrała ona sobie buty na obcasie w kolorze pudrowego różu. Matylda wybrała sobie kreację już nieco bardziej skomplikowaną, ale dalej skromną i elegancką. Góra sukni była na ramiączkach. Miała ona kolor brudnego różu z wyhaftowanymi drobnymi czerwonymi serduszkami. Poniżej przechodził pasek zrobiony ze sztucznych, błękitnych perełek. Spódnica była dość mocno rozkloszowana. Była w odcieniu czerwieni i miała na sobie całkiem duży wzór różyczek. Jednak przy jednym rogu sukni różyczki zaczęły przechodzić z czerwonego w odcienie fioletu, różu a nawet srebra i złota. Do tego doszły szare szpilki.
To wszystko prezentowało się wręcz przepięknie.
Postanowiłyśmy zaprezentować się Panom. Weszłyśmy więc do salonu, gdzie siedzieli. Jako pierwszy, standardowo odezwał się Pascal
— No, moi panowie. Jakież to piękne Panie przyszły nam towarzyszyć. My to mamy szczęście.
Tym sposobem zwrócił oczy pozostałej czwórki w naszą stronę.
— O rany...Dziewczęta, wyglądacie bajecznie! — powiedział Gregory jednym tchem.
— Naprawdę zjawiskowo! — dorzucił Sky z zachwytem
— Rewelacyjnie… — dopowiedział Damien
— Po prostu kapitalnie! — zakończył Marcus z uśmiechem
— Dziękujemy za piękne komplementy nasi cudowni panowie… — powiedziała Esmeralda w imieniu nas wszystkich
Naszą przemiłą pogawędkę przerwał dźwięk telefonu Pascala. Odebrał on po czym zniknął na chwilę w innym pomieszczeniu. Po jakimś czasie jednak wrócił. Okazało się, że to Ophélie już przyleciała do Montrealu i czeka na lotnisku.
Pascal pojechał więc ją stamtąd odebrać i przywieźć od razu do nas, żeby nie musiała spać po hotelach przez te jedyne dwa dni do świąt.
Kolejne dwa dni minęły w zasadzie spokojnie. W końcu jednak nastała wyczekiwana przez wszystkich Wigilia. Wszyscy wstaliśmy bardzo wcześnie rano. Bethany przez chwilę po przebudzeniu intensywnie wpatrywała się w okno aby po chwili krzyknąć gwałtownie
— Jejku… Popatrzcie, posłuchajcie… Jak pięknie… Śnieg Pada!
My również spojrzeliśmy za okno i… Okazało się, że Bethany miała rację. Na dworze sypał śnieg.
— Wow, zaraz na dworze zrobi się zupełnie całkowicie biało przez ten śnieg.‒ powiedziała Iris.
Staliśmy przy oknie jeszcze dobre kilka minut.
Następnie udaliśmy się do kuchni aby wypić poranną kawę i coś porobić w oczekiwaniu na wieczorne przybycie siostrzenicy Pascala i jej męża.
— Kocham widoki takie jak ten dzisiejszy… Ogólnie lubię zimę i okres świąt. Często właśnie w okresie około-świątecznym czytam „Opowieść Wigilijną”, To moja ulubiona książka na długie zimowe wieczory. — powiedziałam nagle, Pascal po usłyszeniu tego uśmiechnął się szeroko mówiąc
— Tak? Co za przypadek. Ja też uwielbiam tę książkę. A czytanie jej w długie zimowe wieczory sprawia, że jeszcze bardziej czuję jej klimat.
To powiedziawszy mężczyzna podszedł do biblioteczki i zaczął w niej czegoś szukać. Po chwili szukania powiedział niby to do mnie niby do siebie
— O, właśnie. Mam to!
Po czym odszedł od półki trzymając coś w dłoniach. Okazało się, że to książka „Opowieść Wigilijna” w oryginale. Po chwili wysoki szatyn odezwał się do mnie słowami
— A może skoro oboje lubimy tę książkę to poczytamy ją razem wieczorem? Albo może wszyscy wspólnie obejrzymy film na jej podstawie?
— W porządku. Lubię zarówno dobre książki jak i dobre filmy, a jak jeszcze mam to połączyć z dobrym towarzystwem to już w ogóle nic innego do szczęścia nie potrzebuję… A towarzystwo moich kochanych przyjaciół to zdecydowanie dobre towarzystwo. — odpowiedziałam na jego propozycję z radością.
Jednak po chwili mój rozmówca zamilkł i stanął jak wryty wpatrując się w jakiś jeden punkt, choć prawdę mówiąc byłam pewna, że myślami to on jest gdzieś daleko stąd.
Kiedy był w tym swoim „transie” wypowiedział, znów niby to do nas niby to do siebie, tylko jedno słowo „Livres” czyli „Książki”. Póki co nikt z nas nie domyślał się, o co może mu chodzić a on po wypowiedzeniu tego słowa ponownie zamilkł.
Kiedy Pascal trwał w tym swoim transie to Sky zapytał nas
— Czy on naprawdę musiał znów wpaść w ten swój trans parę godzin przed kolacją Wigilijną? Czy coś nam to da? Czy te transy są związane z naszymi zagadkami? Pomogą w ich rozwiązaniu? I o co mu znowu chodzi z tymi książkami?
Na te słowa natychmiast zareagował Gregory mówiąc
— Drogi przyjacielu, odpowiadając na pierwsze z twoich pytań: Tak, widocznie musiał zapaść w ten trans właśnie teraz. Odpowiadając na pytanie czy te jego nagłe transy mają nam pomóc w rozwiązaniu naszych zagadek: Być może mają, bo nie wiem, czy pamiętasz ale ostatnim razem pomogło. Odpowiadając zaś na resztę twoich pytań: Nie wiem, ale nie wykluczam, że wkrótce poznamy odpowiedzi.
Sky tylko parsknął. Więc na chwilę obecną niestety nie pozostawało nam nic innego jak tylko czekać na to, aż nasz przyjaciel się obudzi ze swojego transu i nam wyjaśni, o co chodzi.
Mijały jednak kolejne minuty, a Pascal nie odzywał się. W końcu jednak po około półgodzinie nagle wykrzyczał on
— Babcia...Testament...Książki...Kryształy...Kwiaty...Garaż.
My tylko spojrzeliśmy na siebie a potem na niego ze zdziwieniem. Oczywiście pierwsza osobą, która się odezwała, był nasz grupowy maruda, czyli Sky. Powiedział on do Pascala
— Boże...Chłopie… Znowu mówisz zupełnie bez ładu i składu, więc proszę ciebie z łaski swojej, póki jestem spokojny i nie mam ochoty wytłumaczyć Ci siłą… Weź powtórz wszystko jeszcze raz, ale spokojnie, składnie i tak z dziesięć razy wolniej…
Pascal, chyba pod groźbą użycia argumentów innych niż spokojne i logiczne, usiadł i wziął kilka głębokich wdechów w celu uspokojenia myśli.
Znów milczał przez kilka chwil po czym powiedział do nas
— Jak mówiłem, babcia zmarła, gdy miałem 10 lat. Oczywiście napisała testament. Odziedziczyłem po niej wiele książek. Ale ponieważ nie bardzo się nimi interesowałem, gdy miałem dziesięć lat, rodzice gdzieś je pochowali. Kiedy dorosłem i opuściłem rodzinny dom, mama dała mi pudełko z tymi książkami, przy okazji przypominając mi o ich istnieniu. A jak się tu wprowadziłem to wstawiłem to pudełko do garażu bo po prostu nie miałem czasu rozpakować tych książek, nie mówiąc już o czytaniu…
— Dobra… a jak mają się do tego kryształy i kwiaty, o których też coś tam gadałeś przed chwilą? — zapytał Sky. Pascal odparł niemal natychmiastowo
— Jeżeli się nie mylę, to w stosie tych książek były książki o znaczeniu poszczególnych klejnotów oraz kwiatów w kulturze Kanadyjskich Indian...Jeżeli poprzednia zagadka była w tiarze ozdobionej konkretnymi klejnotami kolejna zagadka ma się znajdować akurat na festiwalu tulipanów to myślę, że musimy się dowiedzieć, jakie znaczenie mają konkretne kamienie oraz jakie znaczenie ma w sobie tulipan.
— Dobra… Powiedzmy, że to twoje pokraczne tłumaczenie ma jakiś sens...Ale skoro mówisz, że tych książek tam sporo jest to powiedz ty mi, ile czasu zajmie nam poszukanie tych dwóch konkretnych o których mówisz? Zdążymy przed przybyciem gości? Bo zegar niedługo wybiję pierwszą po południu a twoja siostrzenica z mężem z tego, co mówiłeś mieli się pojawić koło piątej… — powiedział Sky.
— Sky. Jest nas 10,więc jeżeli łaskawie przestaniesz marudzić i jeżeli natychmiast zabierzemy się za przeszukiwanie tego pudła z książkami, o którym mówi Pascal to jestem pewien, że zdążymy znaleźć te dwie książki nawet jeszcze zanim zegar wybije godzinę trzecią po południu.‒ tym razem te słowa do rudowłosego skierował Damien.
Poszliśmy więc czym prędzej do Garażu. Pascal wyciągnął z jednego kąta wielkie, zaklejone taśmą klejącą, kartonowe pudło, już lekko zakurzone. Pascal zerwał z pudła taśmę klejącą i otworzył je. Z początku naszym oczom ukazał się jedynie wielki obłok kurzu. Jednak kiedy ten już opadł zobaczyliśmy… Książki. Dużo książek, chyba co najmniej setka ich tam była.
— Cóż, widzę, że twoja babcia chyba naprawdę uwielbiała czytać… ‒powiedziałam po zobaczeniu tego widoku.
Pascal tylko milcząco przytaknął. Zaczęliśmy więc przeszukiwanie zawartości pudła. Z początku nie szło nam to jednak zbyt dobrze. Co chwilę słyszałam tylko ciężkie westchnienia moich przyjaciół. Mężczyzna wydawał się najbardziej zawiedziony. Wsłuchiwałam się tylko w jego słowa
— Książka kucharska… Nie… Krzyżówki… Nie… Biblia… też nie… Jest! „Symbolika kamieni szlachetnych w kulturze Kanadyjskich Indian”. W takim razie gdzieś musi być też… Och, mam to! „Znaczenie i symbolika kwiatów w wierzeniach Indian Kanadyjskich”. — Słowa, które wykrzyknął jako ostatnie oczywiście ucieszyły mnie najbardziej.
No i, tak jak przewidywał Damien, poszukiwania, na szczęście zajęły nam tylko 45 minut. Teraz musieliśmy jeszcze tylko przeszukać te książki w poszukiwaniu symboliki konkretnych kamieni szlachetnych oraz w poszukiwaniu symboliki tulipana.
Niestety to mogło nam zająć chyba chwilę dłużej.
— Wy widzicie, jakie te książki są grube?! Przecież przeczytanie tego i znalezienie odpowiednich znaczeń i symboliki danych kamieni i kwiatu zajmie nam co najmniej kolejne sześć-siedem godzin jak nie więcej! — zaczął protestować Sky. Jednak kiedy Shannon go usłyszała zrobiła zażenowaną minę po czym zapytała rudowłosego
— Mój ty drogi, wszechwiedzący kolego...Czy twój jakże wielki, genialny i przenikliwy umysł zapomniał o tym, że książki są wyposażone w tak cudowny i inteligenty wynalazek, jakim z pewnością jest Spis treści?
Kiedy Sky usłyszał te słowa jego twarz przybrała kolor wręcz pomidorowy...Chyba rzeczywiście zapomniał, że aby znaleźć konkretne informacje to nie musimy czytać całych tych ksiąg, tylko zajrzeć w spis treści i zobaczyć, na której stronie znajdziemy informacje, które nas interesują.
Na pierwszy ogień poszedł Tanzanit. Sprawdziliśmy spis treści i zajrzeliśmy na odpowiednią stronę. Rzeczywiście były tam wszystkie potrzebne informacje o tym kamieniu.
Po moim szybkim przetłumaczeniu ich z francuskiego na polski wynikło, że „Tanzanit w biżuterii i jubilerstwie symbolizuje indywidualizm, elegancję i energię. Klejnot pomaga także odnaleźć prawdziwą miłość i powołanie.”
Esmeralda więc zanotowała to w jakimś znalezionym kajeciku.
Kolejnym klejnotem, którego symbolikę powinniśmy sprawdzić był Kamień księżycowy. Przewróciliśmy więc strony książki w poszukiwaniu informacji o nim.
Już niecałą chwilę później udało nam się wyczytać, że „kamień księżycowy To KLEJNOT INTUICJI, która pomaga podążać drogą przeznaczenia. Ten niezwykły minerał pomaga zachować równowagę uczuciową w momentach życia, w których dominują silne emocje.”
Kolejnym klejnotem, którego szukaliśmy był szafir. Po chwili udało nam się znaleźć jego symbolikę. Według książki Pascala Szafir jest uznawany za symbol miłości, czystości i prawdy.
Esmeralda cały czas wytrwale notowała kolejne informacje o kolejnych kamieniach. Następny w kolejności był Ametyst. Przenieśliśmy się więc z powrotem na sam początek książki, bo kamienie w niej były opisane w kolejności alfabetycznej. Z informacji zawartych w opisie wynikało, co następuje „Ametyst symbolizuje szczęście, idealną harmonię i ochronę przed złem. Od wieków zachwycał kobiety, władców i duchownych, którzy upatrywali w nim pozytywnego przesłania dla przyszłych mam. Co więcej, ametyst to jeden z niewielu kamieni szlachetnych, który pojawia się w Biblii.” Shannon przez chwilę intensywnie wpatrywała się w ostatnie zdanie.
Po chwili namysłu blondynka zaciekawiona zagadnęła do Pascala słowami
— Pascala, ty powiedziałeś, że zanim znalazłeś te książki to znalazłeś też biblię… A może babcia dała Ci ją nie przez przypadek. Może wiedziała, że w poszukiwaniu symboliki ametystu również i do Pisma Świętego będziesz musiał zajrzeć?
— Hm...Być może to co mówisz, ma całkiem duży sens, Shannon. Zobaczmy! — Powiedział Pascal po czym podał mi biblię.
Ja natychmiast zaczęłam szukać aż w końcu natknęłam się na Słowa „STARY TESTAMENT, Księga Wyjścia. Wykonanie szat kapłańskich”. Coś mi się kojarzyło, że to będzie tu, przeczytałam więc na głos słowa zawarte w tym testamencie.
— O. Nie dość, że jest coś o Ametyście to jeszcze jest coś o Opalu, który jest następny na liście. Czyli teraz szukamy symboliki Opalu. — powiedziała Iris.
A więc z Biblii przerzuciliśmy się z powrotem na książkę o kamieniach. No i po chwili również o pięknym Opalu informację się znalazły. Był to szczegółowy i przejrzysty opis.
No i tak pełny i wartościowy opis bardzo nam się podobał. Jednak mimo to dalej nie wiedzieliśmy, jak to wszystko połączyć, nie traciliśmy jednak nadziei na to, że jakoś sobie to wszystko w głowach poukładamy.
Tymczasem ostatnim kamieniem, którego symbolikę musieliśmy odszukać był rubin. Nie zajęło to długo. Już po chwili znaleźliśmy informację, które mówiły
„Rubin symbolizuje płomienną miłość, pożądanie i władzę. Według legend rubin posiada także moc przemiany złych nastrojów w pozytywną energię, chroni przed pożarami i kaprysami losu. Już w starożytnym świecie wierzono, że kamienie te mogą pomóc przewidzieć przyszłość”.
Znów Shannon z uwagą wsłuchiwała się się w ostatnie słowa, które wyczytałam. Po chwili powiedziała, a raczej dosłownie wykrzyczała w naszą stronę cała rozpromieniona
— Słyszałeś, Pascal? Rubin to źródło mocy dla Baranów a mówiłeś, że twoja babcia była zodiakalnym baranem, a ty jesteś zodiakalnym rakiem więc to jest też twój kamień… A Sygnetówka w twoim sygnecie jest wykonana właśnie z rubinu!
— Myślisz, że to może być jakiś znak? — Pascal zapytał zielonooką na co ona odpowiedziała radośnie
— Założę się, że tak właśnie jest.
— Okej, okej. Później się założycie o co tam chcecie. A tymczasem nam została do sprawdzenia tylko symbolika tulipanu i trzy godziny do przybycia siostrzenicy Pascala i jej męża… — powiedział Sky, niecierpliwiąc się strasznie. Po chwili jednak głos zabrał Damien mówiąc
— A mnie się wydaję, że poza sprawdzeniem Symboliki tulipana powinniśmy jeszcze, tak na wszelki wypadek, sprawdzić symbolikę Kwiatu lilii, Irysa i róży.
Sky zrobił minę w stylu „Róbcie co chcecie”. Toteż jego opinią za bardzo się nie przejmowaliśmy i zaczęliśmy sprawdzać symbolikę tych czterech kwiatów, oczywiście zaczynając od tulipana. Znaleźliśmy taką informację
„Tulipan-to symbol wiosny, nadziei, zaufania, marzeń, dostatku i bogactwa, postrzegane są jako symbol nowych możliwości i zmiany. Występują w wielu kolorach, z których każdy to inna symbolika.”
— O Jezu… I jeszcze zaraz będziemy zmuszeni sprawdzić symbolikę pięciuset kolorów… — powiedział Sky z niezadowoloną miną.
My jednak nie zwróciliśmy na jego marudzenie zbytniej uwagi i sprawdzaliśmy symbolikę kolejnego kwiatu, którym była lilia. W książce Pascala widniała informacja o tym, że „Lilie białe symbolizują długotrwały związek, dziewictwo, skromność, optymizm, pokój, szczęście, pomarańczowe symbolizują pasję, żółte radość. Białe lilie w wieńcach i wiązankach pogrzebowych są symbolem religijnym.”
Następnie postanowiliśmy sprawdzić symbolikę Irysa. W książce Pascala była taka notatka na temat tego kwiatu „kwiaty występują w wielu kolorach. Biały kojarzony jest z czystością, fiolet to symbol mądrości, niebieski to wiara i nadzieja, żółty to pasja. Różnokolorowy bukiet irysów to symbol przyjaźni, lojalności, miłości.”
No to zostały nam do sprawdzenia tylko róże i te nieszczęsne kolory.
Iris natychmiast znalazła notatkę o różach i na głos przeczytała „Białe róże to symbol szczęśliwej miłości, czystości i szacunku, czerwone to symbol miłości, piękna i odwagi, herbaciane symbol podziwu, żółte zazdrości.”
Dalej nie bardzo poukładało nam to cokolwiek w głowach, ale nie traciliśmy nadziei.
Zostało nam sprawdzić symbolikę kolorów. I tak
„Czerwony — klasyczna czerwień to miłość, romantyzm, namiętność, najgłębsze uczucia.
Biały — to kolor wiązanek ślubnych, kolor niewinności, wspólnych sekretów, czystości.
Pomarańczowy — kolor przekazuje energię, pasję, optymistyczny nastrój, radość, ciepło i blask słońca.
Róż — wyraża podziw, wdzięk, delikatne emocje, subtelną elegancję.
Zieleń — radość, obfitość, żyzność, tęsknota i spokój
Brzoskwiniowy — wyraża indywidualne samopoczucie, wrażliwość, subtelność.
Lawendowy — to „zapach”, elegancja, wdzięk, wyciszenie, miłość od pierwszego wejrzenia.
Fiolet — bogactwo, elegancja, radość.
Żółty — wesoły, ciepły kolor, wyzwala uczucie sympatii, przyjaźni, radości życia.
Jasnożółty to fałsz, zawiść.”
Kiedy już to sprawdziliśmy to ja nagle odezwałam się do przyjaciół słowami
— Posłuchajcie...Naszło mnie, żeby jeszcze coś sprawdzić...Sky, zamordujesz mnie za to. Cofnijmy się jeszcze do książki o kamieniach szlachetnych i sprawdźmy symbolikę diamentu, a dokładniej Niebieskiego diamentu…
Jak poprosiłam tak zrobiliśmy. Bethany otworzyła książkę o symbolice kamieni szlachetnych na stronie poświęconej diamentom.
Wyczytałam tam „Diamenty powszechnie uznawane są za najpiękniejsze z kamieni szlachetnych. Występują najczęściej w kształcie ośmiokąta rzadziej spotykane te w formie sześciokąta. Najbardziej ceni się przezroczyste, ale spotykane są również te o kolorowym zabarwieniu. Paleta odcieni diamentów jest szeroka, mogą posiadać one kolor:
*żółty
*różowy
*niebieski
*zielony
*brązowy
*czarny
— No i wszystko fajnie..Ale dalej absolutnie nie rozumiem co właściwie nam to daje.‒ powiedział oburzony Sky.
Cóż...Ciężko to przyznać ale my też jeszcze do końca tego nie wiedziałyśmy...Ale miałyśmy nadzieję, że to będą jakieś tropy, które doprowadzą nas do czegokolwiek ważnego w którymś momencie. Ani się nie spostrzegliśmy a zostało niecałe półtorej godziny do przybycia Mélodie i jej męża. Także my szybko skoczyłyśmy przebrać się w nasze wigilijne kreacje. Po chwili usłyszeliśmy pukanie do drzwi.
— Hm? Myślałem, że mamy jeszcze półtora godziny. Czyżby Mélodie postanowiła jednak pojawić się wcześniej?
(Pascal)
Kiedy tylko moja siostrzenica przekroczyła próg mojego mieszkania to zaraz za nią wszedł wysoki ale dość szczupły, młody mężczyzna. Natychmiast powiedziałem do dziewczyny radosnym tonem
— Mélodie, moja droga. Jakże miło Mi cię widzieć. Bardzo się cieszę, że przyjęłaś moje zaproszenie na Kolację Wigilijną!
Ona niemal od razu z uśmiechem rzuciła mi się na szyję mówiąc
— Wujku, ja też cieszę się niezmiernie, że znowu Cię widzę. To ja bardzo dziękuję za zaproszenie.‒ po chwili dodała patrząc na swojego towarzysza‒Mam nadzieję, że jeszcze pamiętasz mojego męża, Gabriela.
Gabriel przywitał się ze mną podając mi dłoń. Ja odpowiedziałem szczerze
— No oczywiście, że pamiętam. Bardzo miło cię widzieć, Gabrielu… Was obojga miło widzieć. Proszę, wejdźcie, rozgośćcie się!
Mélodie i Gabriel weszli do salonu, gdzie przywitali się ze wszystkimi. Zgodnie z tradycją chcieliśmy zasiąść do kolacji Wigilijnej, kiedy na niebie pojawi się pierwsza gwiazdka, a że była dopiero 15:30 to niebo było jeszcze bezgwiezdne.
Postanowiliśmy więc spędzić trochę czasu na pogawędce o wszystkim i o niczym. Po chwili Mélodie zapytała mnie
— A powiedz mi, wujku...Dzwoniła do ciebie ostatnio moja mama? Bo wiem, że macie zwyczaj dzwonić do siebie zawsze przy końcu miesiąca i opowiadać co się u was przez ten miesiąc stało.
— Hm, no właśnie nie. Nie dzwoniła do mnie w ogóle… Może więc skoro ty tu jesteś to powiesz mi, co słychać u twojej mamy?
Na to pytanie Mélodie zaśmiała się tylko. Zdziwiło mnie to nieco.
Postanowiłem więc poczekać aż uzyskam od siostrzenicy jakąkolwiek konkretną odpowiedź na zadane przeze mnie pytanie. No i odpowiedź nadeszła, jednak nie taka, jakiej się spodziewałem. Mélodie powiedziała bowiem
— No...Może powiem… A może nie powiem…
To powiedziawszy znów tajemniczo się zaśmiała. Budziło to we mnie coraz więcej podejrzeń, więc postanowiłem pobawić się w tę „Grę”. Spytałem więc ponownie
— Młoda damo, czy ty próbujesz coś przede mną ukryć?
— Nie… Wcale… — odpowiedziała mi siostrzenica robiąc minę niewiniątka, ale w kąciku jej ust zauważyłem uśmieszek
— No Nie! To jak ty byłaś jeszcze malutka to bawiłem się w niańkę, wydurniałem za trzech a ty teraz ukochanemu wujkowi kłamiesz? Oj oj, nieładnie z twojej strony, Mélodie, bardzo, bardzo nieładnie… — to powiedziawszy zacząłem kiwać palcem wskazującym co… Wprawiło w śmiech nie tylko Mélodie ale i całe towarzystwo. A nie taki miał być skutek.
Młoda kobieta śmiała się przez chwilę po czym powiedziała
— Ach. No dobrze, masz mnie. Rzeczywiście coś ukrywam przed moim totalnie ukochanym wujkiem, wiem, nieładnie postępuję. Po kolacji wigilijnej się wszystkiego dowiesz, Wujku, obiecuję.
Póki co ta odpowiedź była wystarczająco satysfakcjonująca. W międzyczasie mojego przekomarzania się z Mélodie zdążyła wybić już godzina 16:00. Słońce już zaszło więc podeszliśmy do okna w celu poszukiwania na niebie pierwszej gwiazdki. Po niecałym kwadransie udało nam się to i mogliśmy zasiąść do Wigilijnej kolacji, oczywiście uprzednio odśpiewując po jednym fragmencie z naszych ulubionych kolęd. Zjedliśmy, przy okazji dalej gawędząc o rzeczach mało ważnych. Aż do pewnego momentu…
Po kilku minutach Mélodie wstała z dotychczas zajmowanego przez siebie miejsca, aby skierować się w moją stronę. Powiedziałem do niej
— A no właśnie… Ktoś miał mi coś wyjaśnić.
— Wiem, wiem. Już wyjaśniam...Ale najpierw powiedz mi, wujaszku...Jesteś przesądny, prawda? — siostrzenica odpowiedziała mi pytaniem na pytanie
— No tak...Jestem przesądny...Ale...Co to właściwie ma do rzeczy? — nie ukrywam, tym pytaniem Mélodie wprowadziła mnie w lekką konsternację
— Cóż, w takim razie pewnie zauważyłeś, że jest nas tu trzynastu, prawda? — zapytała mnie znów siostrzenica
— Cóż, zauważyłem, ale nadal nie wiem, co to ma do rzeczy, więc droga Melodie, przestań mówić szyfrem i mówże w końcu po ludzku. — powiedziałem w końcu zrezygnowany, naprawdę już nie wiedząc, o co chodzi tej dziewczynie. Ona tylko delikatnie zaśmiała się po czym powiedziała
— Bo...to, że nas tu jest trzynastu...to tak w teorii tylko. Bo tak po prawdzie...to nas tu jest w sumie czternastu.
— Moja najdroższa kochana siostrzenico… Czy ty właśnie próbujesz mi powiedzieć, to co myślę, że próbujesz?
Moja siostrzenica na te słowa zaśmiała się tylko, po czym z entuzjazmem rzekła
— Tak. Moja mama, a de facto twoja jedyna siostra, zostanie babcią. Dlatego zapytałam, czy dzwoniła do ciebie. Sama poprosiłam ją, żeby nie dzwoniła, bo bałam się, że się wygada. A ponieważ, jak mówisz, kiedy byłam mała, wydurniałeś się dla mnie za trzech i ogólnie byliśmy bardzo blisko, kiedy zadzwoniłeś, żeby zaprosić mnie i Gabriela na Wigilię, stwierdziłam, że to dobra okazja, by powiedzieć Ci osobiście…
Kiedy to usłyszałem to...Co tu dużo mówić, stanąłem jak wryty… Przez to Mélodie zaśmiała się ze mnie i powiedziała
— Cóż, mam nadzieję, że udał mi się prezent świąteczny dla mojego ulubionego wujka.
— Ale… Co… Jak… Kiedy… Co w sensie… Nie tak dawno sama byłaś jeszcze dzieckiem… Kiedy ten czas tak poleciał? — wypaliłem na praktycznie jednym wdechu… Miałem ochotę zadać Mélodie bardzo wiele pytań, ale z drugiej strony obawiałem się, że będę niedyskretny. Siostrzenica jednak ubiegła mnie, bo sama powiedziała do mnie
— To już siódmy tydzień, prawdopodobnie dziewczynka. A przynajmniej mam takie przeczucie… A mamy takie rzeczy wiedzą… Chcielibyśmy nazwać ją Eliana, lub w skrócie Eli.*
— Nie no, to świetny prezent na święta dostałem… Czuję się jeszcze bardziej staro niż wcześniej! — powiedziałem do przyjaciół po czym to tym razem ja zacząłem śmiać się pierwszy a reszta się do mnie przyłączyła. Potem przytuliłem Mélodie.
Po usłyszeniu tych jakże cudnych wieści musiałem usiąść i chwilę ochłonąć. Jednakże nie było mi to dane, bo już po chwili Matylda powiedziała radośnie
— Dokładnie, odnośnie prezentów. Zobaczmy, co czeka pod choinką!
Podeszliśmy do choinki. No i większość z nas nie dostała niczego wyjątkowego. Niestety w tym roku nasza oryginalność w sprawach prezentowych padła i nie zdążyła się podnieść na czas. Ale Matyldzie został do odpakowania ostatni prezent. Był to jakiś kwadratowy kształt zawinięty w czerwony papier z wzorem bałwanków.
— Akurat ten prezent jest ode mnie. — powiedział Sky widząc, że Matylda wzięła tę paczkę w ręce. Dziewczyna więc zaczęła odpakowywać paczuszkę. Po chwili jej oczom ukazała się… książka. Nasze zdziwienie było jeszcze większe, gdy Tila przeczytała tytuł „Sherlock Holmes. Księga Wszystkich Dokonań”
My wszyscy z wielkim zaciekawieniem spojrzeliśmy na Skya, który był ostatnią osobą po której spodziewalibyśmy się takiego prezentu, czekając na jakieś wyjaśnienie czemu wybrał akurat tę książkę, jako prezent dla Matyldy. Rudowłosy jednak z początku tylko wzruszył obojętnie ramionami aby po chwili, równie obojętnym tonem, powiedzieć do nas
— Po prostu postanowiłem pójść waszą logiką i zdecydowałem, że książka o genialnym detektywie Sherlocku pomoże nam rozwiązać resztę naszych zagadek, ponieważ może jeśli weźmiemy z niego przykład i spróbujemy zastosować jego metody, będzie nam łatwiej…
— Jak to „Reszty zagadek”? to wy jeszcze ich wszystkich nie rozwiązaliście? Ile wam jeszcze zostało? — zapytała Mélodie bardzo zdziwionym tonem
— A no widzisz, Mélodie, no jeszcze nie rozwiązaliśmy… Została nam chyba jeszcze połowa zagadek… A kolejna z nich jest dołączona, a przynajmniej mnie się tak wydaję, do sukni, którą dostaje królowa wybrana na Festiwalu Tulipanów… A tenże odbywa się przecież dopiero w maju… — odpowiedziałem siostrzenicy z dość niemrawą miną.
Po bardzo udanej Kolacji wigilijnej wszyscy udaliśmy się do łóżek. Ta noc minęła spokojnie. Nazajutrz z samego rana Ophélie musiała już wracać do Francji, więc odwieźliśmy ją na lotnisko, gdzie też pożegnaliśmy się z nią. Mélodie z racji na swój stan też niestety z przykrością odmówiła nam swojej obecności na zabawie sylwestrowej. Wynikało więc z tego, że Sylwestra spędzimy w swoim własnym, kameralnym ale oczywiście bardzo wesołym gronie. Dni dzielące Wigilię i Sylwester mijały dość spokojnie i nawet lekko monotonnie. W końcu jednak nastał dzień 31 grudnia.
Od rana nic nie zapowiadało jakichś niezwykłych, niestandardowych zdarzeń. Myślałem więc, że to będzie dzień jakich wiele ostatnimi czasy. Od rana panowała wrzawa i pozytywne, Sylwestrowe szaleństwo. Dziewczęta od samiuśkiej pobudki robiły się na bóstwo. A my...No cóż. W zasadzie założyliśmy jakieś ładne, eleganckie ale w miarę luźne koszule i spodnie i już byliśmy gotowi. Panie zaś nawzajem się czesały i malowały aby w końcu łaskawie zejść do kuchni, zjeść jakieś śniadanie i wypić poranną kawę. W kreacje sylwestrowe postanowiły wskoczyć dopiero późnym wieczorem, więc mieliśmy cały dzień na rozmowy. Usiedliśmy więc w salonie i, jak to my, zaczęliśmy rozmawiać o głupotach. W końcu jednak po kilkunastu dobrych minutach to Matylda nadała naszej rozmowie jakiś jeden, konkretny kierunek pytając mnie z zaciekawieniem w głosie
— Pascal, z tego, co wiem to wy tu w Quebecu macie jakąś ładną, noworoczną przyśpiewkę. Prawda? Mógłbyś nam ją zaśpiewać?
— O, ależ oczywiście. Życzenie moich przyjaciół jest dla mnie rozkazem.‒ powiedziałem z uśmiechem po czym wziąłem w ręce gitarę stojącą w rogu salonu.
Brzdąkając na gitarze zacząłem śpiewać przyśpiewkę pod tytułem „La destinée, la rose au bois”, do której jednak tradycyjnie przygrywa się nie na gitarze a na drewnianych łyżkach. Moi przyjaciele po chwili dołączyli się do mnie i wszyscy śpiewaliśmy na cały głos przy okazji świetnie się bawiąc. Kiedy już skończyliśmy to zapytałem Matyldę
— A czy w Polsce też są jakieś popularne przyśpiewki noworoczne?
— Nie...Nie przypominam sobie… — odpowiedziała mi dziewczyna obojętnym tonem głosu.
Z muzyki przeskoczyliśmy na jakiś zupełnie inny, odleglejszy temat. Ani się nie spostrzegliśmy, a zegar wybił godzinę piątą po południu.
Dziewczęta stwierdziły, że to już najwyższa pora poprzebierać się w piękne, sylwestrowe kreacje. Także zniknęły za drzwiami pokoju Bethany. Jednak wróciły po godzinie.
Jako pierwsza zza drzwi wychyliła się Shannon.
Jej suknia była dość krótka, sięgała jej nieco poniżej bioder i ud. Była to sukienka wykonana z żółtego, połyskującego materiału, zakładana na jedno ramię.
Na przednim łączeniu ramiączka z resztą sukni była przewiązana czerwona, równiez połyskująca, kokardka.
Do tego doszły złotawe buty na dość wysokim obcasie.
Kolejna zaprezentowała nam się Iris.
Jej suknia była nieco dłuższa, bowiem sięgała przed kolano.
Była to suknia wiązana na szyi i odcinana pod biustem srebrną kokardą.
Sama suknia była w dwóch odcieniach zieleni.
Górna część była miętowa, zaś część poniżej kokardy miała kolor morski.
Oczywiście obowiązkowo wszystko było z połyskującego materiału.
Do tego rudowłosa postawiła na szpilki, dość wysokie, w kolorze klasycznej czerni.
Kolejna z pokoju wyszła Bethany.
Jej suknia była bardziej klasyczna i mniej błyszcząca.
Góra sukni wyposażona w dwa ramiączka i dekolt w kształcie litery „V” była w kolorze fiołkowym. Poniżej był niebieski paseczek z koralików.
Spódnica była w nieco ciemniejszym odcieniu fioletu i sięgała prawie że do ziemi.
Do tego doszły szpilki w odcieniu pudrowego różu.
Kolejną „Modelką” przechadzającą się po „wybiegu” została Esmeralda.
Jej suknia miała krój nieco bardziej skomplikowany.
Dekolt w łódkę był połączony z ramiączkami sukni ciemnozielonym, oczywiście połyskującym, plisowanym materiałem.
Główna część sukni była w nieco jaśniejszym odcieniu, też połyskująca. Dość dobrze przylegała do ciała rudowłosej.
Poniżej znajdował się ciemnozielony, połyskujący pasek ze złota klamrą.
Spódnica była prosta, długa aż do stóp, matowa w miętowym odcieniu.
Do tego wszystkiego Rudowłosa dobrała szpilki w odcieniu koralowym.
Ostatnią, która wyszła nam zaprezentować swoją kreację była Matylda.
Jej kreacja zdecydowanie nie należała ani do tych prostszych ani do tych skromniejszych, a raczej zdecydowanie należała do tych bardziej wystrzałowych.
Góra sukni była w głębokim, jagodowym odcieniu, wykonana z delikatnego, matowego materiału. Suknia nie posiadała ramiączek za to była w pasie spleciona ozdobnym gorsetem w odcieniach pomarańczu i żółci.
Spódnica sięgała Matyldzie do stóp i była trójwarstwowa.
Pierwsza warstwa sięgała Matyldzie tylko do bioder i była w odcieniu lawendy, tym razem wykonana z bardzo połyskującego materiału, zgadywałem, że był to tiul.
Druga warstwa również była połyskująca ale tym razem sięgała Matyldzie aż do łydek, też była wykonana z połyskującego tiulu jednak tym razem materiał był w odcieniu lekko wrzosowym. Ostatnia, spodnia warstwa tym razem nie błyszczała, ale też wydawało mi się, że jest wykonana z tiulu. Była to warstwa w odcieniu niezapominajki. Do tego doszły równie lekko fiołkowe szpilki.
My wszyscy aż oniemieliśmy z wrażenia. W końcu Gregory zapytał w naszym imieniu
— Moje drogie Panie… Powiedzcie wy nam… Jak wy to robicie, że za każdym razem wyglądacie tak zjawiskowo?
— Po raz kolejny pięknie dziękujemy za komplementy, kochani panowie. A co do waszego pytania… Cóż, po prostu robimy to, co zwykle. Nie mamy żadnej tajemnicy. — odparła Shannon.
— Hej, wiecie co? Mam świetny pomysł. Zamiast w Sylwestra siedzieć i nudzić się domu to chodźmy na Plac Główny w Montrealu. Przecież tam co roku w Sylwestra o północy jest taki piękny pokaz fajerwerków! — powiedziała Iris. Wszyscy stwierdziliśmy, że to jest świetny pomysł. Wyszliśmy więc całą naszą „jakże wielką” grupą z mojego mieszkania i zaczęliśmy kierować się na Montrealski rynek..
Rynek był umiejscowiony tylko kilka ulic od mojego mieszkania więc stwierdziliśmy, że nie ma potrzeby jechać tam samochodem. Postanowiliśmy zrobić sobie miły spacer. Dotarcie od mojego mieszkania na rynek miejski miało nam zająć nawet nie 25 minut. Wyszliśmy z mieszkania i zaczęliśmy wesoło gawędzić umilając sobie drogę. W końcu doszliśmy na rynek o godzinie 19:22.
— No i dobra… I co mamy zamiar robić na tym rynku przez prawie 5 godzin? — zapytał Sky. Wszyscy tylko wzruszyliśmy ramionami bo chyba nikt z nas nie miał jakichś konkretnych planów.
Z tego, co wiedzieliśmy to fajerwerki puszczane będą zarówno w centrum miasta jak i w starym porcie. Tymczasem my szwendaliśmy się po rynku bez większego celu. Śnieg cały czas przepięknie padał.
W końcu nastała godzina 23:50. Iris zawołała nas mówiąc
— Kochani, chodźcie tu. Zaraz zacznie się odliczanie do północy.
Wszyscy obecni na rynku zaczęli liczyć od 10 wstecz aż w końcu wśród huku fajerwerków wybiła północ. Matylda złożyła nam życzenia mówiąc
— Oby ten nowy rok przyniósł nam w końcu rozwiązanie naszej zagadki.
Rozdział 9
Szczęście, Pech i Talizmany (Pascal)
W końcu nastał tak bardzo przez nas wyczekiwany pierwszy dzień maja. Wstaliśmy bardzo wcześnie bo już o piątej nad ranem. Festiwal zaczynał się o 10:00.
Mimo tego, że główna część odbywała się w Ottawie to w Montrealu też co roku organizowano nieco mniejszą wersję festiwalu, z wyborami królowej z regionu. Nasze kochane panie oczywiście zawczasu znalazły sobie stroje na tę okazję.
Wszystkie sukienki miały ten sam krój. Góry we wszystkich pięciu były zielone, za to spódnice, przypominające swoim kształtem kwiat tulipana różniły się kolorami.
I tak spódnica sukni Shannon była intensywnie żółta, Iris- czerwona, Bethany- różowa, Esmeraldy- płomienno-pomarańczowa a Matyldy fioletowa.
Wyglądały w tych sukniach, jak małe, słodkie wróżki. Powiedziałem do moich przyjaciół
— Mam nadzieję, że wszystko pójdzie po naszej myśli...Ale z drugiej strony totalnie obawiam się, że może nam doskwierać pech…
— Ach, no tak. Zapomniałam. Przecież ty w pecha wierzysz. Ale mogę Cię zapewnić, że żaden pech nas nie spotka. — powiedziała Iris.
Jednak ja byłem przekonany, że dzisiejszy dzień będzie dla nas pechowy. No i kiedy tylko wyszliśmy to przez drogę już przebiegł nam...czarny kot.
— No nie… Już się zaczyna. Czarny kot to Pierwszy zwiastun naszego dzisiejszego pecha! — powiedziałem patrząc z przerażeniem na zwierzę, które w tym czasie było już pół ulicy dalej.
A moi przyjaciele, jak zwykle, nie zważali absolutnie na moje słowa i szli dalej. Po chwili na naszej drodze stanął kolejny symbol pecha-drabina. Jednak reszta towarzystwa nic sobie z niej nie zrobiła, a Matylda nawet przeszła bezpośrednio pod drabiną jakby nigdy nic.
— Em...Czy uważasz, że przechodzenie pod drabiną naprawdę jest rozsądne? — zapytałem przyjaciółkę. Ona tylko spojrzała na mnie dziwnie po czym powiedziała
— Tak, naturalnie!
— Dlaczego? — zapytałem znowu. Ona po chwili odpowiedziała mi neutralnie
— Bo w przeciwieństwie do niektórych nie wierzę w przesądy.
Kiedy tak szliśmy to zobaczyliśmy srokę i kruka przelatujące po naszej lewej stronie… Według mojej najlepszej wiedzy zobaczenie sroki w jakiejkolwiek okoliczności zwiastowało nieszczęście, a zobaczenie kruka po swojej lewej stronie zwiastowało śmierć lub zły urok.
Zastanawiałem się, co jeszcze złego może nas dziś spotkać. No i już po chwili stało się kolejne nieszczęście. Przez chwilę naszej nieuwagi stało się tak, że Iris wpadła na...Lustro, które ktoś ustawił na samym środku chodnika… A lustro się rozbiło.
— No nie… Kolejne nieszczęście… Tym razem 7 lat nieszczęścia… — powiedziałem sam do siebie. Na to Shannon zaczęła na mnie krzyczeć
— Ej! „Panie nieszczęście”, zamiast zbitym lustrem to ty może zająłbyś się Iris, co? No nawet się nie spytał, czy dziewczyna sobie nic nie zrobiła…
No...Co by nie mówić, musiałem przyznać Shannon rację. Moje zachowanie w tym momencie było bardzo głupie. Spojrzałem na Iris przepraszającym wzrokiem. Ona po chwili podeszła i mnie przytuliła, więc miałem nadzieję, że się na mnie za bardzo nie gniewała.
W końcu udało nam się dojść na miejsce festiwalu około godziny 8:00.
— Matylda chciała pozwiedzać ten festiwal, więc myślę, że po prostu się trochę pokręcimy po terenie i spotkamy się znów na środku placu o 10:00. — powiedziałem. Tak też zrobiliśmy. Każdy z nas rozbiegł się w inną stronę.
Matylda biegała w tę i we w tę, nie wiedząc na co patrzeć.
— Oj, Tila… Żeby zobaczyć wszystko, co chcesz to chyba musiałabyś się rozdwoić, co? — zagadnąłem do przyjaciółki. Ona jednak chyba nie usłyszała mnie.
W końcu wybiła godzina 10:00 i ludzie zaczęli schodzić się na plac. Oznaczało to, że festiwal tulipanów właśnie się zaczynał. Pierwszą częścią był swoisty konkurs taneczny. Ludzie obecni na festiwalu dobierali się w pary po czym tańczyli do aktualnie puszczanej piosenki. Było to miłe rozpoczęcie festiwalu. Kolejnym elementem był konkurs piękności. Nasze kochane dziewczyny postanowiły spróbować swoich sił.
Festiwal obejmował również pokaz talentów i różne inne zabawy. Królowa festiwalu miała zostać wyłoniona dopiero o godzinie 20:00, na zakończenie festiwalu. Oczywiście w międzyczasie wszystkich atrakcji można było od razu oddawać głos na swoją faworytkę. O 20:00 wszystkie głosy miały być zliczane. Czekaliśmy więc niecierpliwie na godzinę 20:00 i na informację, czy to którejś z naszych dziewczyn się poszczęściło.
To oczekiwanie było bardzo długie. W końcu jednak nastała godzina 20:00 i… Mieliśmy ogromne szczęście, gdy okazało się, że Esmeralda wywarła na wszystkich tak wielkie wrażenie, iż… Wygrała. Została wywołana na niewielką scenę. Dostała, tak jak się spodziewałem, suknię, wianek, szarfę oraz bukiecik, a jakże, z tulipanów. Około 22:00 wracaliśmy już do domu.
— No… Teraz trzeba obejrzeć tę suknię, skoro to właśnie przy niej ma być kolejna zagadka… — powiedziała Esmeralda. Zaczęliśmy więc bardzo dokładnie oglądać suknię. W pierwszym momencie jednak nic a nic nie udało nam się znaleźć.
Byłem bardzo niepocieszony z tego powodu. W końcu usiadłem na krześle i lekko załamany zapytałem sam siebie
— Czyżbym jednak się pomylił?…
Nagle jednak moje rozmyślania przerwała Iris, która wykrzyknęła do nas radośnie, podskakując przy tym niemalże jak dziecko
— Mam! przy spodniej warstwie spódnicy była jakaś kartka. To jest nasza zagadka!
Na te słowa natychmiast poderwałem się z miejsca i wziąłem od rudowłosej karteczkę, aby ją przeczytać. Po chwili jednak zdziwiłem się bardzo…
— Kurczę...Czy to jest zapisane jakimś szyfrem? Nic a nic z tego nie rozumiem… — powiedziałem sam do siebie. Na to natychmiast Matylda wyrwała mi kartkę z rąk po czym powiedziała
— Oj, Pascal, ty to czasem jednak nie myślisz. To nie jest żaden kod...To jest po prostu zapisane w odbiciu lustrzanym. Żeby poprawnie to rozczytać potrzebujemy użyć lustra. Pamiętasz, że kupiłeś mi podręczne lustereczko na urodziny? Mówiłeś wtedy, że sądzisz, że niedługo może nam się przydać a ja się z tobą zgodziłam… I myślę, że to jest właśnie ten moment!
Matylda wzięła z torebki lusterko, które podarowałem jej na urodziny. Otworzyła je i podniosła karteczkę tak, aby treść zagadki znalazła się w lustrze. Następnie odczytała głośno treść zagadki
— „Te piękne zwierzęta, silne niesłychanie, mogą ciągnąć wozy, bryczki i sanie.”
— Coś mi się widzi, że ta zagadka mówi o koniach. Czyli naszym kolejnym celem podróży najpewniej będzie jakaś stadnina albo stajnia.‒ powiedziałem. Na to Marcus powiedział
— Pytanie tylko, czy chodzi o Stajnię w Kanadzie czy w Polsce…
Kiedy tylko usłyszałem te słowa to osunąłem się na ziemię i… znów zapadłem w trans.
Tym razem znów zobaczyłem swoją babcię, jednak… młodszą. Sporo młodszą. Miała maksymalnie dwadzieścia siedem lat. Nie poznawałem jedynie miejsca, w którym się znajdowała. Słyszałem jedynie… rżenie koni, więc zgadywałem, że to musi być stajnia.
Po chwili do mojej babci podszedł jakiś mężczyzna, którego nie znałem. Jednak ona wydawała się znać go bardzo dobrze, bo na jego widok uśmiechnęła się. Po chwili przytuliła mężczyznę jak starego przyjaciela.
On również wydawał się szczęśliwy, że ją widział.
W końcu starszy mężczyzna odezwał się do mojej babci słowami
— Oriana! Dziękuję, że przyszłaś. Bardzo się cieszę, że tak uzdolniona amazonka jak ty zechciała zaszczycić naszą malutką stadninę swoją obecnością.
— Dziękuję za komplement, Tobiaszu. Jednak nie jestem wielką amazonką… Dawno już nie dosiadałam konia. Boję się nawet, że zapomniałam jak to się robi! — powiedziała do mężczyzny moja babcia. On tylko uśmiechnął się po czym powiedział
— Proszę cię, Oriano. Przecież nie znam cię od wczoraj, praktycznie wychowywaliśmy się razem. I ja pamiętam, że tam, w dworku twojego ojca byłaś najlepszą amazonką mimo swojego młodego wieku. Byłaś zdecydowanie lepsza niż rówieśniczki.
— Oj, Tobiaszu, Tobiaszu...To było dwanaście lat temu. Odkąd musiałam opuścić kraj to nie jeździłam ani razu. Chciałam się odciąć choć od części przeszłości i zacząć nowe życie jak wszyscy tutaj…
— I łudzisz się, że nikt się nie dowie o twojej przeszłości? A jak doczekasz się wnuków? Co im wtedy powiesz?… — zapytał starszy mężczyzna.
„Dworek… A więc...Czy to prawda?...Ja...Hm...Musimy rozwiązać pozostałe zagadki. Potrzebuję więcej dowodów…” Powiedziałem do siebie w myślach. Chodź coraz więcej rzeczy zaczynało się układać w logiczną całość to ja dalej nie byłem pewien, co myśleć o tym wszystkim.
Czekałem więc, co Tobiaszowi odpowie moja babcia...Nie odpowiedziała jednak nic… Jakby nigdy nic zmieniła temat pytając mężczyznę nieco oschłym i chłodnym tonem, który ja nieczęsto u niej słyszałem.
Przeważnie babcia była kobietą bardzo miłą i radosną. Nigdy dla nikogo nie była zgryźliwa, do wszystkich odnosiła się z niesamowitym szacunkiem i to samo wpoiła mnie.
— To gdzie ten koń, którego miałam dziś dosiadać?
— Tam, w tym boksie na samym końcu po lewej stronie.‒ odpowiedział mężczyzna.
Skierowali się tam a ja poszedłem za nimi. I rzeczywiście, w boksie o którym mówił mężczyzna, stał koń.
Był to piękny, dostojny mustang maści ciemno gniadej, grzywę miał praktycznie czarną. Po dokładniejszemu przyjrzeniu się zwierzęciu byłem w stanie na 99% stwierdzić, że był to ogier. Po chwili spojrzałem na tabliczkę wywieszoną z boku boksu.
Była to niewielka, metalowa tabliczka na której było napisane „Shadow,3 années.”
Domyśliłem się, że Shadow to było imię zwierzęcia. Z tabliczki wynikało również, że koń miał wtedy trzy lata. Po chwili koń został wyprowadzony z boksu.
Chciałem wiedzieć więcej, jednak właśnie w tym momencie moja wizja...Skończyła się jakby nigdy nic. Kiedy odzyskiwałem przytomność to słyszałem głos Gregory’ego, który powiedział
— Oj, mój przyjacielu. Wygląda na to, że znów na chwilę wyłączyło cię z rzeczywistości…
Przytaknąłem tylko, jeszcze nie do końca przytomny. Po chwili przyjaciele pomogli mi podnieść się z podłogi, a ja powiedziałem do nich z nadzwyczajną pewnością
— Jestem w stu procentach pewien, że teraz musimy skierować się do stajni na wschodnich obrzeżach miasta.
Moi przyjaciele chyba nie wiedzieli, czemu akurat tam mamy się kierować, ale nie kłócili się ze mną. Wyruszyliśmy więc.
To była dość długa droga, jednak końcu dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy.
— Okej, no to jesteśmy w stadninie… a gdzie mamy teraz szukać tej zagadki? — zapytał Sky
— Właściwie, drogi przyjacielu...To jest bardzo dobre pytanie.‒ odpowiedziałem.
Mieliśmy kilka możliwości.
Zagadka mogła być w którymś z kilku boksów, na padoku, w ujeżdżalni lub w siodlarni. Postanowiliśmy się rozdzielić. Jakie więc było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że… w całej stajni nie ma ani jednej zagadki.
— Nie no...Czyżby moja intuicja zaczęła mnie zawodzić? Ale… Ja przecież w tym swoim transie wyraźnie widziałem...Moja babcia była właśnie w tej stajni… — powiedziałem do moich przyjaciół
— Och, ależ nie pomylił się pan. Pańska babcia rzeczywiście była tu kilka dekad temu. Wygrała w tej stadninie konkurs organizowany co roku na początku czerwca od założenia stadniny w roku 1933. Kiedy wygrała nie wzięła jednak ze sobą pucharu, czyli nagrody głównej. Ale podobno przywiązała do pucharu jakąś karteczkę. Być może to jest wasza zagadka, żeby jednak ją w takim razie zdobyć musicie najpierw wygrać nasz konkurs.‒ powiedziała jakaś kobieta, która akurat w tej chwili przechodziła obok nas i chyba słyszała naszą rozmowę, a w zasadzie to chyba bardziej mój monolog.
— Hm...Ale...Skąd Pani to wie? i właściwie...kim Pani jest? — zapytałem kobietę. Ona podeszła do nas bliżej a po chwili przedstawiła się słowami
— Jestem Agnes, wnuczka Tobiasza, założyciela tej stadniny. Mój dziadek był dobrym przyjacielem twojej babci.
To powiedziawszy, kobieta już poszła. Jednak powiedziała, że gdybyśmy chcieli zapisać się na zawody to będzie w biurze po lewej stronie dziedzińca.
— Dobra...To teraz mam świetne pytanie… Ktoś z was potrafi jeździć konno? — zapytał Sky
— Pascal, Ty kiedyś mówiłeś, że lubisz jeździć i nieźle Ci to wychodzi. Może ty byś spróbował wystartować w tych zawodach? — zapytała mnie Iris. Ja jednak tylko wzruszyłem ramionami i odpowiedziałem
— No mówiłem. Ale ja uprawiam jazdę konną hobbystycznie. Nie wiem, czy dałbym radę wygrać w tak wymagającym konkursie...Ale może Matylda da radę?
Matylda, kiedy tylko to usłyszała pokręciła przecząco głową po czym powiedziała do mnie
— Nie! To zdecydowanie musisz być ty. Skoro twoja babcia zostawiła zagadkę na pucharze, i nikt do tej pory jej nie wziął to znaczy, że los czekał właśnie na ciebie.
— W sumie..To jest zastanawiające, że ten konkurs odbywa się już tyle lat a tej karteczki, przywiązanej przez moją babcię do pucharu, nikt przez te wszystkie lata nie ruszył. Więc może to ma sens? może masz rację? Może ta wygrana rzeczywiście czeka na mnie? — powiedziałem do przyjaciółki po czym rzekłem już do wszystkich‒Poczekajcie tu na mnie, rzeczywiście pójdę się zapisać na te zawody.
Jak powiedziałem tak też zrobiłem. Skierowałem się do biura obecnej właścicielki stadniny. Kiedy już formalności były dopełnione to kobieta zapytała mnie
— Dobra...Ma pan własnego konia, czy może startuje pan z jakimś koniem z naszej stadniny?
— Niestety nie jestem właścicielem konia.‒ odparłem nieco zażenowany
— W porządku. W takim razie weźmie pan którego pan chce z naszej stadniny.‒ powiedziała kobieta uśmiechając się
Ja skorzystałem z okazji aby zapytać
— Dobrze… A jak właściwie będzie wyglądać ten cały konkurs? Opowie Mi Pani o szczegółach? Bo nie ukrywam, nigdy nie brałem udziału w czymś takim.
Kobieta uśmiechnęła się po czym powiedziała
— Ach, właściwie to nie jest nic bardzo trudnego. Jeżeli zna pan chodź podstawy jazdy konnej to pan sobie poradzi. Na sam początek jest Próba ujeżdżenia. Polega na wykonaniu odpowiednich figur na tzw. dużym czworoboku. Jeden do trzech sędziów ocenia precyzję i elegancję wykonania figur w skali od 0—10, posłuszeństwo konia, jego sposób poruszania się w stępie, kłusie i galopie, a także dosiad i działanie pomocy jeźdźca.
Słuchałem jej uważnie, Kiedy spojrzała na mnie aby upewnić się, czy wszystko zrozumiałem, przytaknąłem.
Ona kontynuowała więc
— Kolejna jest Próba terenowa, zwana crossem, jest to bieg rozgrywany w urozmaiconym terenie z przeszkodami stałymi. Próba ta ma na celu sprawdzenie szybkości, wytrzymałości i możliwości skokowych konia. Długość trasy, tempo jej pokonania i ilość przeszkód zależą od klasy zawodów. Przeszkody dzielą się na przeszkody terenowe pojedyncze, przeszkody złożone z kilku członów lub przeszkody z alternatywami (możliwe jest pokonanie łatwiejszej przeszkody, lecz w dłuższym czasie). Każdy skok jest oceniany przez sędziów, a czas przebiegu jest mierzony. Upadek jeźdźca lub konia, trzecie nieposłuszeństwo konia powodują eliminację.
Z lekka mnie przeraziła tymi słowami. Nie dałem jednak tego po sobie poznać. „Oj, Stary… Będziesz musiał postarać się trzymać się w tym siodle i przy okazji panować nad koniem” — pomyślałem sobie, kiedy usłyszałem ostatnie zdanie. Tymczasem właścicielka stadniny mówiła dalej
— Ostatnia z prób to Próba skoków przez przeszkody. Próba ta jest podobna do konkursów w dyscyplinie skoków przez przeszkody, lecz jej celem jest zdobycie punktów mających wpływ na wynik całych zawodów. Rodzaj toru i wysokość przeszkód zależą od klasy zawodów. Zrzutki na przeszkodach karane są punktami karnymi, lecz szybszy czas przebiegu nie jest istotny, pod warunkiem, że nie zostanie przekroczona norma. Konkurs na parkurze jest sprawdzianem kondycji konia po próbie wytrzymałości.
Cóż, nie brzmiało to jakoś bardzo przerażająco...Ale z drugiej strony najłatwiejsze raczej też nie było. Ale konkurs odbywał się w pierwszy dzień czerwca, więc miałem prawie cały miesiąc na ćwiczenia. Miałem szczerą nadzieję, że to wystarczy.
— Cóż...Ale jednak na sam początek to dobrze byłoby jednak mieć jakiegokolwiek konia.‒ powiedziałem do właścicielki stadniny i już wychodziłem z jej gabinetu. Ona tylko przez próg zawołała do mnie krótko ”bonne chance!” co znaczyło najzwyczajniej w świecie „powodzenia”.
Podziękowałem więc po czym poszedłem szukać dla siebie jakiegoś konia. Kręciłem się chwilę po całej stadninie. W końcu dotarłem pod jakiś absolutnie losowy boks.
Zajrzałem tam przez otwór znajdujący się w drzwiach. Znajdował się tam koń.
Całkiem pokaźny koń, na moje oko mógł on mierzyć jakieś 170 centymetrów, może minimalnie więcej. Zwierzę było maści Jeleniej. Z początku myślałem, że zwierzę jest maści bułanej...Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłem, że kolor sierści był zdecydowanie bardziej żółtawo-beżowy, a nogi, grzywa i ogon czarne. Koń miał też jasne tęczówki i kopyta, co w przypadku maści bułanej nie jest spotykane.
Na głowie zwierzę miało odmianę, czyli plamę białej sierści w kształcie gwiazdki. Na prawym przednim kopycie zwierzę nie miało nic, tak samo na prawym tylnym i lewym przednim kopycie, Na lewym tylnym kopycie zwierzę zaś miało białą „skarpetkę”.
Po chwili zdałem sobie sprawę, że najpewniej była to klacz. Nie mogłem jedynie odgadnąć rasy, choć stawiałem na mustanga. Otworzyłem boks i wyprowadziłem z niego klacz. Na moje oko mogła mieć z 7 może 8 lat.
— Dobry konik. Wygląda na to, że będziemy współpracować. Ale jak ty się właściwie nazywasz? — powiedziałem do zwierzęcia nie mogąc nigdzie znaleźć tabliczki z jej imieniem.
Po chwili właścicielka ośrodka przyszła sprawdzić jak sobie radzę. Zobaczyła, że prowadzę na lince klacz. Kiedy byliśmy wystarczająco blisko to przystanęliśmy na chwilę a ona, jakby zdziwiona, że klacz w ogóle zechciała wyjść z boksu, odezwała się do mnie słowami
— O. Widzę, że już wybrałeś konia.
Kiedy jednak bliżej przyjrzała się zwierzęciu wyglądała na zmartwioną
— Wygląda Pani na zmartwioną. Czy z tym koniem jest coś nie tak? — zapytałem. Ona po chwili westchnęła i powiedziała
— To jest Wildfire, ma 8 lat i jest zdrową klaczą z dobrym rodowodem. ale...Jest najbardziej narowistą klaczą w całej stadninie, przez 5 lat nikt nie zdołał jej poskromić więc bardzo wątpię, że tobie uda się to w miesiąc.
Bardzo zdziwiły mnie te słowa. Mnie bez problemu udało się wyciągnąć tę klacz z boksu więc myślałem, że wygranie z nią konkursu będzie łatwą sprawą.
— Czy to pierwszy taki przypadek w tej stajni? — zapytałem bardzo zaciekawiony. Agnes natychmiast powiedziała do mnie
— Nie nie, był jeszcze Shadow. Piękny, ogromny, majestatyczny ogier, również mustang. Zresztą był on dziadkiem Wildfire. On pozostawał nieujarzmiony przez dwa lata, dopóki twojej babci się to nie udało. Shadow ufał tylko jej… Więc w sumie może jednak jest szansa, że Wildfire zaufa tobie! Być może jesteście w jakiś sposób połączeni…
W sumie to było jednocześnie dziwne i nadzwyczaj normalne, tak tajemnicze a zarazem tak proste. Po chwili Agnes odezwała się do mnie raz jeszcze
— Myślę, że to nie ty wybrałeś Wildfire, myślę, że to ona wybrała Ciebie… Tak jak wiele lat temu Shadow wybrał właśnie twoją babcię.
To powiedziawszy Agnes zniknęła za rogiem a ja i Wildfire zostaliśmy sami. Podszedłem do klaczy i bardzo delikatnie przejechałem swoją dłonią od jej grzywy aż do chrap.
— To co? Zostaniemy przyjaciółmi? — zapytałem cicho. Niektórzy by pewnie w tym momencie pomyśleli, że czekam aż koń łaskawie odpowie ludzkim głosem. Jednakże usłyszałem cichutkie rżenie a już po chwili klacz jeszcze mocniej wtuliła pysk w moje dłonie
— Cóż, Wildfire, mam szczerą nadzieję, że mogę uznać to za „Tak”! — powiedziałem, uśmiechając się do klaczy.
Teraz postanowiłem iść z nową przyjaciółką po cały sprzęt potrzebny nam do ćwiczeń. Sądziłem, że wszystko, czego potrzebowałem znajdę w siodlarni.
I nie pomyliłem się...Jednak coś mi powiedziało, żeby nie brać żadnej rzeczy, które tam wisiały. Zapuściłem się dalej, nieco w głąb pomieszczenia.
Stała tam...Skrzynka, na której było wyryte imię „SHADOW”. Na skrzynce zaś była karteczka z napisem „W razie potrzeby użyj zawartości tej skrzynki”.
Otworzyłem skrzynię i...Moim oczom ukazały się: Uzda, siodło, czaprak oraz wodze. Nie wiem, dlaczego ale coś mi podpowiadało, że to babcia kiedyś zostawiła tu to wszystko, bo wiedziała, że tu przyjdę. Bez najmniejszych przeszkód więc postanowiłem to i owo ze skrzyni pożyczyć.
Kiedy już się zaopatrzyłem to podszedłem znów spokojnie do klaczy i stanąłem przy jej lewym boku. Zauważyłem jednak, że nie mogę założyć jej siodła bo nie była porządnie oporządzona, a założenie jej siodła i całej reszty w takim stanie mogłoby skutkować ogólnymi obtarciami i odparzeniami. A to sprawiło by jej ból.
Podszedłem więc do szafy aby wziąć z niej zgrzebło, miękką szczotkę, kopystkę, gąbkę do wrażliwych części ciała konia, szczotkę do grzywy i ogona, szczotkę do kopyt oraz rękawicę do odpylania koni.
Po chwili spojrzałem klaczy w oczy i zapytałem ją cicho i spokojnie
— Pozwolisz mi, żebym cię wyczyścił?
Zacząłem ją bardzo delikatnie czyścić. Ani drgnęła, cały czas stała spokojnie. Po godzinie była już czysta. Teraz więc mogłem zacząć ją siodłać.
Na początku założyłem jej ochraniacze na kopyta. Dalej ani drgnęła. Nadeszła pora na całą resztę więc znów odezwałem się do klaczy szeptem pytając
— Pozwolisz mi na to, żebym założył Ci ogłowie?
Klacz w odpowiedzi na moje pytanie znów zarżała cichutko. Kiedy zakładałem jej ogłowie cały czas stała spokojnie i nie wyrywała się. Kiedy już założyłem jej ogłowie to pogłaskałem ją po chrapach i powiedziałem
— Kochany z ciebie koń, Wildfire.
Teraz przyszedł czas na czaprak. Poszło to bezproblemowo. Wildfire bardzo chętnie ze mną współpracowała. Teraz pozostało tylko założyć jej siodło.
Nie ukrywam, tego mimo wszystko bałem się najbardziej. Przecież jej spokój mógł być tylko i wyłącznie pozorny i dopiero przy próbie założenia siodła mogłaby pokazać swój prawdziwy charakterek. Mimo strachu chwyciłem siodło w lewą dłoń i spokojnie acz stanowczo zapytałem klacz
— Wildfire, Czy ufasz mi na tyle, aby pozwolić mi na to, abym założył Ci siodło?
Na dźwięk swojego imienia klacz o dziwo podeszła do mnie i absolutnie bezproblemowo pozwoliła się osiodłać.
— Grzeczna z ciebie klacz. Nie wiem, czemu Agnes mówiła, że jesteś strasznie narowista… A może ty mi rzeczywiście ufasz tak, jak twój dziadek zaufał mojej babci, co? Może rzeczywiście jesteśmy w jakiś sposób połączeni jakąś niesamowitą więzią? — zapytałem znów klacz, która w odpowiedzi tylko zarżała radośnie. Ja również mimowolnie cichutko się zaśmiałem.
Po chwili znów skierowałem do mojej nowej, parzystokopytnej przyjaciółki pytanie
— Powiedz mi, Wildfire, wolałabyś dziś poćwiczyć ujeżdżanie, skoki przez przeszkody, czy cross?
Na to pytanie klacz zaczęła gdzieś iść...Nie wiedziałem, co począć więc skierowałem swe kroki za nią.
Wyszliśmy z budynku stajni a później klacz skierowała się w lewą stronę, więc i ja obrałem ten sam kierunek. Nagle zobaczyłem tabliczkę, która głosiła „Parcours pour pratiquer le cross. Essayez de le parcourir dans les plus brefs délais” czyli „Trasa do ćwiczenia crossu. Spróbuj ją przebiec w jak najkrótszym czasie”.
— No to co, Wildfire, próbujemy? — zapytałem klacz. Ona na te słowa tylko podeszła bliżej mnie. O dziwo pozwoliła mi na to, abym ją dosiadł i ani razu nie próbowała mnie zrzucić.
— No to ruszajmy. — powiedziałem, a klacz ruszyła.
Z początku wydawało mi się, że jest nieco za wolna...Jednak już po chwili blada klacz zaczęła sama z siebie galopować przez trasę. W tym momencie zacząłem się lekko obawiać, więc krzyknąłem tylko
— Wildfire, proszę, zwolnij!
Na szczęście klacz usłuchała mnie i dzięki temu cudem uniknęliśmy wpadnięcia na pobliskie drzewo.
— Posłuchaj, Wildfire. Dobry z ciebie koń ale nie możesz przyspieszać tak sama z siebie bo albo ty albo ja zrobimy sobie krzywdę. Mieliśmy współpracować, pamiętasz? Ty słuchasz mnie a ja słucham ciebie. — powiedziałem do niej. Poczułem, że w tym momencie trochę się spięła więc delikatnie pogłaskałem ją po szyi mówiąc — Eh, no już dobrze. Przecież nie jestem na ciebie zły. Ale musisz być ostrożna. Jedźmy dalej, ale tym razem ostrożniej i nieco wolniej.
Klacz po chwili uspokoiła się i mogliśmy jechać dalej tą trasą. Jakieś dwadzieścia minut później trasa dobiegła końca.
— O, już koniec drogi do ćwiczeń? No to wracamy do stadniny.‒ powiedziałem. Po jakimś kwadransie udało nam się wrócić do stadniny. O dziwo na początku trasy czekała na nas Agnes. Po chwili odezwała się do mnie
— No, no. Brawo, czterdzieści pięć minut. Dobra robota, prawie pobiłeś rekord ustanowiony przez twoją babcię.
Uśmiechnąłem się tylko. Po chwili, kiedy Agnes już poszła, odezwałem się do Wildfire pytając
— No dobra, moja droga Wildfire, to gdzie mnie teraz poprowadzisz?
Na te słowa klacz zaczęła iść powolnym krokiem w prawo. Szliśmy tak dłuższą chwilę, aż w końcu doszliśmy do padoku. Był on ogrodzony płotem. Za padokiem zaś była furtka, która wychodziła na inny, większy teren.
— To pewnie musi być miejsce do ćwiczenia skoków przez przeszkody. Czy to oznacza, że teraz chciałabyś poćwiczyć skoki, moja droga Wildfire? — zapytałem klacz, która w odpowiedzi znów tylko zarżała radośnie. Furtka o dziwo była otwarta, więc mogliśmy wejść. Ustawiliśmy się więc przed pierwszą przeszkodą a ja ponownie szepnąłem do klaczy
— Wildfire, teraz musisz słuchać bardzo dokładnie. Kiedy ci powiem, że skaczemy to ty skaczesz, jasne?
Kiedy mieliśmy przeskoczyć pierwszą przeszkodę to klacz posłuchała mnie. Tak samo przy kilku kolejnych. Jednak kiedy dotarliśmy do kolejnej przeszkody, którą był dość spory rów, który mieliśmy przeskoczyć, to Wildfire nagle zaczęła szaleć, głośno rżeć aż w końcu stanęła dęba i zrzuciła mnie z grzbietu.