Przedmowa
28 stycznia 2025
Niniejsza publikacja jest moim świadectwem wiary, nawrócenia i odnalezienia bliskiej relacji z Bogiem. Są to początki mojego głębokiego życia duchowego. Poniższe wpisy nie zawierają jednak wydarzeń chronologicznych. Stanowią kadry z mojej przeszłości — niektóre zawierają przybliżone lata wydarzeń, lecz także i moje wnioski na dzień dzisiejszy. Jest to także pewnego rodzaju podsumowanie mojej kościelno-boskiej drogi do odnalezienia bliskiej relacji z Bogiem. Przedstawiane w tej książce wydarzenia zdarzyły się naprawdę — jest to reportaż ukazujący fakty z mojego życia duchowego. To szczere sprawozdanie zawiera także wiele moich emocji i szkiców wydarzeń życiowych, których nie opisałam tutaj w szczegółach ze względu na osoby, których one dotyczą — relacja z tego względu może się wydawać niepełna. Jest to historia o mnie oraz o Moim Przyjacielu, choć czuję do Niego o wiele więcej niż sympatię. Historia o naszej drodze do bliskości duchowej, ale i także tej całkiem ludzkiej i świeckiej.
Nie odpowiadam za wszelkie oczekiwania ludzkie, roszczenia i osądy względem mnie czy mojej historii duchowego rozwoju. Jeśli ktoś weźmie z tego coś dobrego i sercem zwróci się dzięki temu ku Bogu, cudownie — taka jest rola tego świadectwa.
Każdy z nas ma swoją osobistą drogę ku Bogu i nie należy jej nikomu narzucać oraz kształtować. Można tylko wskazywać kierunek. Reszta należy do Boga oraz do wolnej Duszy, którą On miłuje. Nie oceniajmy, bo nie wiemy, kto jaki bagaż z sobą niesie i jaką drogę przygotował dla niego Bóg. Ta droga czasem widać musi wieść na manowce, aby w ciemności Dusza mogła dostrzec Jego Święte Światło.
Jestem osobą święcką, posiadam wolną wolę i świadomość moich słów. Zatem świadoma tego, co piszę, składam moje świadectwo na ręce Czytelnika, mając nadzieję, że zamiast patrzeć na moje upadki i wzloty, odkryje w tym wszystkim autentyczne działanie Boga — Jego obecność w tym, co napisałam.
Eleanor Amore
1.W Oazie byłam inna
Jako dziewczynka chodząca do gimnazjum, chodziłam na Oazę. Jeśli ktoś nie wie co to jest? Już tłumaczę… To takie spotkania co sobotę i piątek, czasem co niedzielę. Taka trochę „ministrantka” dla dziewczyn. Śpiew, modlitwa, spotkania, Msza z śpiewem, czytania na Mszy, „Namiot Spotkania”. Chodzi o to, aby poczuć Boga w swoim życiu, nie tylko od niedzieli. Śpiewałam więc na piątkowych Mszach, przy akompaniamencie gitary, razem z innymi dziewczynami. Robiłam sobie w domu takie małe spotkania z Bogiem, tak jak w Starym Testamencie — kiedy ktoś chciał porozmawiać z Bogiem, udawał się do swojego osobistego namiotu i tam rozmawiał z Nim. Ja czytałam fragment z Pisma Świętego, a potem to rozważałam.
Kiedyś mieliśmy czuwanie w kościele, cała grupa i ksiądz. Było całkiem ciemno. My zebrani przed ołtarzem, jedna świeca i cichy głos kapłana. Wydał nam parę rozporządzeń co mamy, a czego mamy nie robić. Kiedy zaczęła się modlitwa serca i duszy, taka prawdziwa, nie z formułki, poczułam coś niesamowitego. Nie pamiętam już, co to dokładnie było, ale to było jak dotyk miłości. Wracając do salki katechetycznej, mieliśmy zachować ciszę, nic nie mówić. Ale ja… nie potrafiłam przestać się cieszyć tym dotykiem w sam środek duszy i serca — Jego dotykiem. Mówiłam: „To było niesamowite!” Czy tylko ja coś poczułam? Dlaczego tylko ja się cieszyłam?
Właściwie zawsze coś czułam, tam w mojej duszy. Tylko że z czasem zaczęło dziać się ze mną coś strasznego. Im byłam starsza, tym większe nosiłam w sobie poczucie winy, że żyję. Ksiądz z ambony obwiniał mnie (tak jak wszystkich zebranych), że moje grzechy zabiły Jezusa, który tak strasznie cierpiał na krzyżu. Byłam winna Jego śmierci, nie zasługiwałam na życie wcale, nie powinnam się była urodzić. Tak zaczęła się moja droga krzyżowa. Odgrodzona od Boga innymi ludźmi, których spotykałam na swojej drodze, i niedobrymi słowami kapłanów, czułam się coraz gorzej. Nie powiem, żeby wszyscy kapłani jakich spotkałam w swoim życiu byli źli. Byli też dobrzy. Ale słowa tych złych kapłanów odciągały mnie od Boga, raniły i skazywały na męki duszy upadłej, która nie powinna żyć. Tak to się zaczęło, ale potem było jeszcze gorzej…
2.Gdzieś w połowie drogi
Okres dojrzewania bywa u nastolatków trudny, a kiedy wchodzi się w niego z przeświadczeniem, że skoro nie kocha mnie chłopak, w którym się zakochałam, to znaczy, że nie można mnie pokochać wcale, to staje się nie do zniesienia. Jeśli to stanie się raz, w porządku, można przeżyć. Ale żeby wiele razy pod rząd zakochać się bez wzajemności? Niegodna miłości — żadnej. Do tego poczucie winy, depresja i przeświadczenie, że nie powinnam żyć. Byłam niepotrzebnym ciężarem dla tego świata. Potem pojawiło się myślenie o przespaniu całego życia, żeby na koniec obudzić się i umrzeć. Jak wiele jest w stanie wymyślić ktoś, kto ma życia po dziurki w nosie? Wszystko byle już nie czuć tego bólu: niekochania.
W liceum było najtrudniej. Kiedy nie ma się złudzeń, że ktoś cię pokocha, bo kocha kogoś innego, to można to jeszcze jakoś znieść. Ale jeśli ktoś zabawił się twoim kosztem, a potem widzisz go z inną osobą, to już jest cios w samo serce. Obwiniałam Boga o to, że tak się stało. Popełniłam nawet bluźnierstwo… I to tylko dlatego, że ktoś zabawiał się moimi uczuciami. Odrzucić Boga z powodu kogoś tak mało wartościowego, z powodu oszusta… Idiotyzm.
Jeszcze tego samego dnia żałowałam i przepraszałam. Ale rozpacz pewnego dnia zagnała mnie do kościoła. Uklękłam przed zamkniętymi kratami, które odgradzały mnie od Boga i tam płakałam. Bo nie kochał mnie oszust. Błagałam, żeby Bóg mi pomógł, ale On był zamknięty w kościele, za tymi kratami. Tak daleki i obcy.
A potem były rekolekcje dla licealistów. Poszłam na nie, przecież mieszkałam w internacie przy kościele. Prowadził je nasz ksiądz katecheta. To on mówił wtedy kazania. Napisałam potem świadectwo wiary w moim zeszycie, za które dostałam pięć z plusem. Moja najlepsza ocena w liceum, i to tylko dlatego, że powiedziałam prawdę. Obok oceny napisane było „Dziękuję za świadectwo wiary”.
Co właściwie się takiego stało?
Ulotka, niewielki karteluszek z programem rekolekcji. I jeden obrazek, który przełamał moje skamieniałe bólem serce na pół, aby do środka wpłynęła jedna kropla Jego Miłości. Jezus, trzymający młodego człowieka, który bezwładnie spoczywa w jego ramionach — obolały, stracony, umierający. I On, tak silnie trzymający go swoimi ramionami, jakby był gotów nieść go tak do końca życia. Jezus, który tak mnie kocha, że jest gotów nieść mnie, przygwożdżoną do śmierci, ledwie żywą duszę. On chciał mnie uratować. On ratuje mnie do dziś. Jemu naprawdę na mnie zależy, tak jak zależy na każdym nastolatku, licealiście lub licealistce.
Czy poprzez odrzucenie moich uczuć w stosunku do pewnego chłopaka, Bóg chciał pokazać mi, gdzie mam szukać miłości? Najpierw doświadczył mnie tym zawodem, dopuścił do mnie cierpienie, a potem pokazał mi, gdzie mam znaleźć tę miłość — u Niego. Gdybym pojęła to już wtedy, jak wówczas potoczyłoby się moje życie?
3.Piekło depresji i lęku
Zmiany hormonalne, stres w szkole, prześladowanie, brak oparcia w wierze, kompleksy… nie wiem co jeszcze — przyczyniło się do tego, że jako bardzo młoda osoba zachorowałam na depresję, która trwała potem kilkanaście lat. Paraliżował mnie lęk, który atakował mnie na każdym kroku, gdziekolwiek szłam. Nie mogłam przez to chodzić do kościoła, a przecież tak nakazywali kapłani. Biłam się z tym długo, walczyłam sama z sobą, żeby przełamywać lęk przed pójściem do szkoły, kościoła, sklepu, przed podróżą czy wizytami u lekarza — bo bardzo często chorowałam. Takie życie to nie jest życie — myśli się tylko o tym, aby ta męka się skończyła.
W liceum miałam myśli samobójcze, chodziłam do psychiatry. Ale żadne tabletki czy nawet psychoterapia nie były mi w stanie pomóc. Coś tam niby podtrzymywały mnie pozornie przy życiu, ale ja miałam inny powód do tego, żeby żyć. Tylko wiara tak naprawdę mi pomagała, ale nie jakieś tam wielkie doświadczenia duchowe — te były daleko ode mnie, jakby za ścianą. To strach przed piekłem, że Bóg mnie odrzuci, jeśli się zabiję — to mnie trzymało przy życiu.
On zawsze był gdzieś obecny w moim życiu, ale jakby na zapleczu. Czekał na ten właściwy dzień, aby się ujawnić. Co jakiś czas podsyłał mi dobrych ludzi, którzy dodawali mi nadziei słowem i czynem. Kiedy byłam w liceum, chodziłam do kościoła, ale nie wtedy, kiedy wszyscy. Tylko wtedy, kiedy kościół był pusty, a ja mogłam być sam na sam, ale nie z Nim, lecz z Matką Bożą.
Cicha, ciemna izdebka w nawie bocznej. Duży, zawieszony za metalową kratą obraz Matki Bożej i ja… na kolanach, na zimnej posadzce. Czasem dzień w dzień. Była moją nadzieją na spełnienie marzeń o miłości, moją przewodniczką w ciemnościach, była ze mną na każdym kroku. I wskazywała mi swojego Syna. Zawsze nosiłam przy sobie jej oblicze, na poświęconym obrazku.
Gdy na pierwszym roku studiów chodziłam na terapię grupową, był taki dzień, kiedy byłam już blisko wskoczenia pod rozpędzony pociąg. Coś pchało mnie pod koła tego wielkiego, żelaznego potwora. Ale jednocześnie coś innego mnie trzymało. Nie wiem co. Na drugi dzień dostałam od koleżanki obrazek Matki Bożej — gdzieś jeszcze powinnam go mieć…
Ona zawsze była gdzieś na moich drogach i wskazywała mi Chrystusa. Cicha, nienarzucająca się, łagodna, dobra. Ale głębsze duchowe doświadczenia miały dopiero nadejść…
4.Miłosierdzie Boże nade mną
Czym ono właściwie jest? Od dziecka widywałam obraz Miłosiernego Chrystusa, który spoglądał na mnie z miłością. W liceum mieszkałam w bursie sióstr zakonnych. Codziennie rano przed wyjściem do szkoły mijałam jeden z takich obrazów. Duży, naturalnych wielkości. Kiedy patrzyłam na uśmiechniętą twarz Jezusa, wszystko szło mi potem w szkole dobrze. Kiedy zaś wydawała mi się smutna, szło mi źle. Na koniec szkoły, na pożegnanie dostałam taki mniejszy obrazek od sióstr zakonnych. Trzymam go w pokoju, blisko mojego łóżka.
„Jezu, ufam Tobie. Ufam Tobie, Jezu”. Takie proste słowa, lecz czy aby to wystarczająco długa modlitwa, aby być skuteczną?
Lęk, jak już wspomniałam wcześniej, towarzyszył mi na każdym kroku. Nic nie pomagało, żadne terapie czy środki medyczne. Ja po prostu byłam przerażona życiem, bałam się ludzi — przecież tak wiele złego spotykało mnie od dzieciństwa od obcych. I potem nagle, kiedy widać byłam już gotowa na poznanie siły tych prostych i niezwykłych słów, znalazłam w Internecie stronkę ze świadectwem. Jakaś dziewczyna pisała o niej, że ta modlitwa jest niezwykle skuteczna. Ale do słów „Ufam Tobie, Jezu” doszedł jeszcze drugi człon „Ty się tym zajmij”. Pierwsze słowa pochodzą od siostry Faustyny, z jej Dzienniczka. Drugie zaś od księdza Dolindo. Razem tworzą niesamowitą mieszankę zaufania i oddania problemów i zmartwień w ręce Jezusa. Dlaczego by nie oddać więc lęków w Jego ręce?
Czytałam Dzienniczek siostry Faustyny, a kiedy tak czytałam dotarło do mnie parę ważnych przekazów. I ta prosta modlitwa. Ona zaczęła działać w moim życiu, we mnie. Całkowite i pełne zaufanie Jezusowi. Oddawałam lęki w ręce samego Boga. Dziś lęk prawie znikł. Właściwie mogę stwierdzić, że jestem od niego wolna. Wyzwolił mnie z niego Jezus.
Miłosierdzie Boże zawsze miało dla mnie niezwykłą moc przyciągania. Lecz pojęłam je w całości dopiero wtedy, gdy miałam już 30 lat. Tak długo musiałam uczyć się, jak je rozumieć. A kiedy już odkryłam jego niezwykłą moc, zaczęłam je czcić. „Koronka do Miłosierdzia Bożego” i godzina 15:00 — moment śmierci Jezusa i Jego zwycięstwa nad śmiercią. Ta godzina jest mi tak bardzo bliska, wtedy jednoczę się z Nim, rozmawiam z Nim i doświadczam Jego działania. Modlę się za bliskich, polecam trudne sprawy, oddaję mu moje lęki i słabości, oddaję w Jego ręce moich wrogów…
Ile razy sięgałam szczerym sercem ku źródłom Miłosierdzia Bożego, tego najwyższego stopnia miłości Boga do człowieka, zawsze odnosiłam zwycięstwo nad złem i wrogami. Nigdy nie odchodziłam niepocieszona, a słowa Jezusa w moim sercu, słowa Jego Ojca, one dodawały mi sił do życia i chęci, aby żyć dalej, wypełniać każdy następny dzień — mimo trudności, mimo bólu. Kiedy się modlę, światło, które wypływa z serca i duszy Jezusa, tak jak na tym wyjątkowym obrazie, pada wówczas na mnie, na moje serce, ciało, umysł i duszę. Wypełnia mnie, dosięga wszystkich moich spraw. Wówczas czuję, że jest mi dobrze, a moje życie nie jest takie złe. Jestem w Nim szczęśliwa, ukojona i zaspokojona, bo On jest we mnie.
Dlatego jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie, co ma zrobić w trudnej sytuacji, najpierw nauczę go ufnie oddawać sprawy w ręce Jezusa, a potem poślę go, aby o godzinie 15:00 zjednoczył się z Chrystusem. Nie ma większej ochłody dla dusz, dla serc i ciał, jak właśnie ta: Miłosierdzie Boże.
5.Ratuj mnie, bo zaraz umrę
Jeśli mówię, że Bóg uratował mnie od śmierci, to naprawdę tak jest. Początkowo tylko ze strachu przed Nim bałam się zabić, potem pojęłam, że skoro żyję, to musi być jakiś tego powód… Ale było jeszcze takie jedno zdarzenie, przełomowy moment, kiedy naprawdę, z głębi czeluści mojej duszy zawołałam Boga, błagając, aby mnie ratował. Zdarzyło się to dwa razy i wtedy poczułam Jego obecność w sobie…
Wakacje — za dwa miesiące studia. Lęk, który mnie wykańczał i nie dawał spokoju. Chciałam umrzeć, żeby ta męka się już skończyła. Jeden z ataków był tak bezlitosny, że zaczęłam w głębi duszy krzyczeć do Niego, aby mnie ratował, skoro mam tutaj zostać. Chciałam też, aby mnie zabrał do siebie. A co On zrobił? Przerwał atak lęku, który przybrał wielkość paniki, i przemówił do mnie w głębi serca. Chciał, abym mu zaufała i poszła z Nim do mojego pokoju. Tam, cała w szoku, zdumiona tym, że ktoś do mnie z duszy mówi, słuchałam i powoli zaczynałam wspierać się na ramieniu Silniejszego. Mój Ojciec, Mój Tatuś, wziął mnie wtedy w obronę. Lęk odszedł, jakby to nie było tylko uczucie i psychosomatyka, to było jakby atak stada demonów na mnie — chciały mnie wykończyć, zabić mnie moimi własnymi rękoma. Wtedy pojęłam, że depresja to jest choroba duszy. Dlatego nigdy nie działały żadne psychoterapie i tabletki, nawet zioła. To demony chciały zgładzić moją duszę.