Rozdział 1
Na sali znajdowało się osiem łóżek. Osiem identycznych łóżek, stojących w jednym rzędzie przy białej, pustej ścianie. A przynajmniej wydawało mi się, że było ich osiem. Może siedem. Nie byłem pewien. Wszystkie z nich były zajęte. Pacjenci leżeli na nich niemalże w bezruchu. Tylko co jakiś czas dało się słyszeć krótki, niekoniecznie przyjemny dla uszu dźwięk. Czasami był to jęk, czasami słabe kaszlnięcie, a czasami jakiś dziwny odgłos przypominający wołanie o pomoc. To właśnie te dźwięki co jakiś czas wybudzały mnie ze snu. Wiem tylko, że zamykałem oczy, zapadałem w sen, a potem wybudzałem się pod wpływem jakiegoś bodźca z zewnątrz. I tak w nieskończoność. Nie wiem, jak długo to trwało. Godzinę, dzień, tydzień, a może jeszcze dłużej. Byłem zbyt słaby, aby o tym myśleć.
Wokół panowała cisza. Cisza, którą przerywało jedynie monotonne pikanie dobiegające z aparatów, które dzień i noc monitorowały nasze czynności życiowe. Skoro mój aparat też pikał, to znaczy, że żyłem. Za każdym razem, kiedy wybudzałem się ze snu, nasłuchiwałem. Nasłuchiwałem, czy pikanie przypadkiem nie ustało. Kiedy w końcu je usłyszałem, robiłem się spokojniejszy. Rzadko kiedy tak prosta rzecz była w stanie mnie uspokoić.
Po raz kolejny otworzyłem oczy i z trudem rozchyliłem usta. Starałem się złapać kilka głębszych wdechów, ale ucisk w klatce piersiowej był nie do wytrzymania.
Trafiłem do szpitala. Po wypadku. Czasami miałem wrażenie, że wszystko pamiętałem, ale innym razem zastanawiałem się, co w ogóle tutaj robiłem. Obraz nie był jasny. Pamięć zawodziła.
Co jakiś czas do mojego łóżka podchodziła pielęgniarka. Zazwyczaj siedziała przy swoim stanowisku znajdującym się tuż przy wejściu, ale kiedy któryś z pacjentów się obudził, reagowała natychmiast. Również i tym razem siedziała i obserwowała nas zza dużych, okrągłych szkieł okularów. Ona obserwowała nas, a ja obserwowałem ją. Na tyle, na ile byłem w stanie. Czułem się słabo i miałem świadomość, że wzrok mógł mnie zawodzić. Ale z tego, co zauważyłem, była to kobieta niska, zmizerniała, wręcz o kościstej budowie ciała. Włosy miała krótkie, kręcone, lekko przerzedzone, pomalowane na dyskretny, chłodny blond. Wyglądała na ponad pięćdziesiąt lat. Kto wie, może nawet zbliżała się do sześćdziesiątki. Poruszała się szybko i chyba równie szybko reagowała w sytuacjach kryzysowych. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kogoś, komu można było ufać. Chociaż…
Już nie raz przekonałem się, że kobietom ufać nie wolno. To się po prostu nie opłacało. One wszystkie tylko sprawiały wrażenie, że można było im ufać, a potem rzeczywistość okazywała się inna. Na samo wspomnienie o tym odczuwałem ból. Chciałem uciec od tych myśli. I to jak najszybciej. Ponownie skupiłem uwagę na pielęgniarce i na tym, jak wyglądała.
Miała wąskie usta. Tak wąskie, że prawie niewidoczne. Szczególnie kiedy je zaciskała. Nie widziałem, aby się uśmiechała. Mógłbym się założyć, że w ciągu całej swojej kariery zawodowej nigdy nie spóźniła się do pracy i cały swój czas poświęcała pacjentom. Nie wyglądała na kogoś, kto lubił intrygi. Widziałem, że nie wchodziła w zażyłe relacje z innymi pielęgniarkami, które od czasu do czasu kręciły się po sali. Nie plotkowała. Wolała skupić się na ośmiu stękających pacjentach. Albo na siedmiu. Dalej nie byłem pewien.
Gdy tylko zobaczyła, że otworzyłem oczy i zacząłem rozglądać się po sali, nie spuszczała ze mnie wzroku. Bacznie obserwowała każdy mój ruch. Czułem się skrępowany. Nie lubiłem, kiedy ktoś na mnie patrzył w ten sposób. A już tym bardziej, kiedy tym kimś była kobieta. Chyba zorientowała się, że oddychałem powoli, z wysiłkiem, a oczami niepewnie wodziłem po sali. Zastanawiałem się, o czym myślała. Czy widziała we mnie schorowanego pacjenta w stanie godnym pożałowania, czy oceniała mnie również jako mężczyznę. Przyzwyczaiłem się, że kobiety zawsze mnie oceniały. Najpierw to, jak wyglądałem, a potem całą resztę. Podobno przy bliższym poznaniu nie zyskiwałem, ale one też nie były idealne. Nie wiedziałem, co myśleć, mając przed sobą pielęgniarkę wpatrującą się we mnie tak, jak gdyby sprawdzała, czy jeszcze żyłem.
Chcąc nie chcąc, zacząłem zastanawiać się nad tym, jak wyglądałem. Czy prezentowałem się dobrze w pozycji pół siedzącej, pośród białej pościeli, podłączony do miliona krótszych i dłuższych kabli. Bo na co dzień nie wyglądałem źle. Jestem wysoki. Podobno to wystarczy, aby kobiety uznały mężczyznę za przystojnego. Mam krótkie, proste, czarne włosy. Podobno cerę mam świeżą i młodą, ale teraz pewnie wyglądała na zmęczoną, zaniedbaną. Nie mam nadwagi, a mój organizm wydaje się być w dobrym stanie. Kto wie, być może właśnie dlatego przeżyłem. Teraz jednak leżałem przykuty do łóżka. Wycieńczony. Obolały. Z trudem przełykałem ślinę. Usztywniona przez gips noga sprawiała, że nie mogłem się poruszyć. Na pewno wyglądałem źle. Szybko rzuciłem okiem na paznokcie. Były czyste. Kiedyś ciotka zwróciła mi uwagę, że miałem brudne paznokcie i że to kobietom bardzo się nie podoba. Od tamtej pory zacząłem o nie dbać.
Pielęgniarka obserwowała każdy mój grymas, każdy ruch i każdą oznakę mojego cierpienia. To nie było przyjemne uczucie. Czułem się jak ryba zamknięta w akwarium. Zadrżałem, kiedy po raz kolejny wstała z krzesła i zaczęła iść w moim kierunku. Widziała, że na nią patrzyłem. Moje zmęczone oczy skierowane były wprost na nią.
— Czy pan mnie słyszy? — zapytała, gdy tylko znalazła się wystarczająco blisko.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły.
— Czy pan mnie słyszy? — powtórzyła.
I znów bez reakcji z mojej strony.
— Znajduje się pan na oddziale intensywnej terapii Szpitala Juárez w Meksyku. Kilka godzin temu przywiozła pana karetka. Czy pan rozumie moje słowa? Czy pan zrozumiał, co przed chwilą powiedziałam?
Nie odpowiedziałem, ale opuściłem powieki na znak, że zrozumiałem. Było mi ciężko mówić. Widząc jednak, że zareagowałem na pytanie, postanowiła przystąpić do kolejnego etapu.
— Jak się pan nazywa? — zapytała.
Nie zareagowałem. Wziąłem głębszy oddech i z trudem wypuściłem powietrze. Niczego nie mogłem sobie przypomnieć. Ale wcześniej pamiętałem… Tak… Poprzednim razem, kiedy się obudziłem, pamiętałem… Tyle tylko, że od razu potem zasnąłem. Ale dlaczego nie pamiętałem teraz? Co się ze mną działo?
— Czy zna pan swoje imię i nazwisko?
Przymrużyłem oczy. Za wszelką cenę starałem sobie coś przypomnieć, ale po chwili poddałem się. Wysiłek był zbyt duży.
— Nie pamięta pan? — dopytywała pielęgniarka.
Zamknąłem powieki i przecząco poruszyłem głową.
— Niedługo przyjdzie do pana lekarz — odparła.
Chyba nie chciała mnie dłużej męczyć. Całe szczęście. Wiedziała, że zadawanie kolejnych pytań nie miało sensu. Nie teraz. Jedyne, co mogła zrobić, to poprawić mi poduszkę i upewnić się, czy wszystkie parametry życiowe były w normie. Zaraz potem oddaliła się od łóżka i wróciła do siebie.
Wiedziała, że lada moment pojawi się lekarz. I faktycznie, niedługo potem do sali wszedł wysoki, szczupły mężczyzna, niekiedy chwiejący się podczas stania, a czasami nawet podczas chodzenia.
„Niepewnie stąpa po ziemi”, pomyślałem.
Chcąc nie chcąc, od razu zrodziły się we mnie pytania co do jego życiowej zaradności. Z tego, co zdołałem zaobserwować podczas krótkiej rozmowy, jaką właśnie przeprowadzał z pielęgniarką, los nie obdarował go zbyt wieloma cechami, które kobiety określiłyby jako atrakcyjne. Oprócz tego, że się chwiał, miał kilka tików nerwowych, które na dłuższą metę mogły okazać się irytujące: pociągał nosem, wzrok uciekał mu do góry, a kiedy nic nie mówił, lewy kącik jego ust automatycznie przesuwał się w lewo. Wyglądało to tak, jak gdyby nieustannie puszczał do kogoś oczko. Ponadto, jego skóra była bardzo blada. Sprawiał wrażenie słabego i chorego. Do sali jednak wszedł szybko i żwawo, pomimo że w tym czasie w dziwny sposób pochylał się na boki.
— Czy są jakieś zmiany u pacjentów, siostro? — zapytał.
Jego głos był donośny. Nad tym chyba też nie potrafił zapanować. Nawet znajdując się w sali o mocno przytłumionym świetle, w której większość pacjentów po prostu spała, mówił w taki sposób, jak gdyby znajdował się w parku południową porą. Pielęgniarka nie zwróciła mu uwagi. Pewnie stwierdziła, że nie było to w jej interesie. Skoro w tym wieku nie potrafił mówić ciszej, żadne komentarze go tego nie oduczą. Ona jednak zwracała się do niego przyciszonym głosem.
— Obudził się — poinformowała.
Lekarz chwycił leżące na stole dokumenty i szybko przeczytał kilka zapisanych stron.
— To ten po wypadku — powiedział głośno.
Zadrżałem ponownie. Wiedziałem, że to o mnie rozmawiali.
— Nie pamięta, jak się nazywa — zauważyła pielęgniarka. — Nie odpowiada. Powiekami daje znać, że rozumie, co się do niego mówi, ale nic poza tym. Budzi się średnio co pół godziny. Za każdym razem próbuję z nim rozmawiać, ale jest zbyt słaby. Uznałam za niestosowne, aby dalej go męczyć. Powinniśmy jeszcze poczekać.
Lekarz rzucił na stół trzymane w ręku kartki i zaczął iść w moją stronę. Nie zadając żadnych pytań, przyglądał mi się uważnie. Zbadał mi oczy, ostrożnie poruszył moją głową w lewo i w prawo, następnie dotknął kark, ramiona, a na końcu skontrolował założony na dolne kończyny gips.
— Czy jest pan w stanie teraz coś powiedzieć? — zapytał po skończonym badaniu.
Rozchyliłem usta i próbowałem wydobyć z siebie jakieś słowa. Jednak zamiast słów, słychać było jedynie świsty.
— Czy Pablo to pana imię? — zapytał lekarz.
Kiedy usłyszałem jego słowa, coś we mnie drgnęło. Tak… To przecież ja. Pablo to moje imię.
— Jeśli nie jest pan w stanie odpowiedzieć, proszę kiwnąć głową.
Zamknąłem oczy i przytaknąłem. Było to przytaknięcie pełne ulgi. W końcu wiedziałem, kim jestem. I cieszyłem się, że lekarz też to wiedział.
— Pablo Ignacio Montoya?
Na dźwięk tych słów drgnąłem. Tak… To byłem ja. Ponownie kiwnąłem głową na znak potwierdzenia.
— Czy wie pan, że jest pan w szpitalu?
Ponownie skinąłem głową.
— Czy pamięta pan, że miał pan wypadek?
Potwierdziłem.
— Czy pamięta pan, jak do tego wypadku doszło i co dokładnie się stało?
Zaprzeczyłem. Nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Ale poprzednim razem, kiedy się obudziłem, pamiętałem. I to pamiętałem dosyć dobrze. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że mój stan zaczął się pogarszać. Bo nie dość, że miałem zaniki pamięci, to na dodatek nie byłem w stanie nic powiedzieć.
— Nazywam się Javier García i jestem pańskim lekarzem — powiedział po chwili.
Te słowa usłyszeli zapewne nie tylko wszyscy pacjenci znajdujący się na sali, ale również lekarze i pacjenci znajdujący się w tym czasie na korytarzu.
Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślałem, było to, że doktor Javier García, kiedy przedstawiał się komuś po raz pierwszy, mówił jeszcze głośniej niż zwykle.
— Jest pan pod naszą opieką tutaj, na oddziale intensywnej terapii. Obecnie pana stan jest stabilny i nie ma zagrożenia życia. Założyliśmy gips, ponieważ lewa dolna kończyna została złamana. Są też drobne urazy kończyn górnych, głównie stłuczenia i obdrapania. Może pan odczuwać problem z poruszaniem się. Obrażenia są świeże. Być może zostały też naciągnięte niektóre mięśnie, ale o tym przekonamy się później. Teraz proszę odpoczywać. Jutro spróbujemy wrócić do rozmowy. Czy zrozumiał pan, co powiedziałem?
Skinąłem głową na znak potwierdzenia. Ulżyło mi, że nie będą pytać mnie o nic więcej. Byłem zmęczony. Chciałem spać.
Lekarz rzucił jeszcze okiem na monitor wskazujący parametry życiowe, po czym oddalił się od łóżka i wrócił do stanowiska pielęgniarek.
— Ustalenie, czy doszło do uszkodzenia mózgu, jest priorytetowe. W ciągu najbliższych dni przekonamy się, czy zaburzenia mowy są trwałe, czy tymczasowe. To samo, jeśli chodzi o pamięć. Teraz jest zbyt wcześnie, aby stwierdzić cokolwiek. Pacjent pamięta wypadek. Potem sprawdzimy, co jeszcze. Na razie nie wymiotuje, a górne kończyny są sprawne. Pozostaje nam monitorowanie jego stanu świadomości i ogólnego samopoczucia. Zawroty głowy, nudności, zaburzenia równowagi i mowy mogą nastąpić dopiero po pewnym czasie. Nie teraz. Nie od razu. Na chwilę obecną najważniejsze jest to, że w ogóle się obudził. Zostanie u nas przez jakiś czas.
— Claro, doctor — potwierdziła pielęgniarka.
— Czy ktoś poinformował jego rodzinę?
— Tak, doktorze. Zrobiłam to osobiście. W telefonie miał zapisany numer telefonu do matki. Jest już w drodze.
— Proszę mnie poinformować, kiedy przyjedzie.
— Dobrze.
— Pozostali w normie?
— W normie. To spokojna noc.
Javier García przytaknął, po czym opuścił salę, chwiejąc się w lewą stronę.
Ja natomiast wzdrygnąłem na samą myśl o tym, że moja matka była w drodze do szpitala. Kogo jak kogo, ale jej zapomnieć się nie dało. Nie rozumiałem, dlaczego nie byłem w stanie przypomnieć sobie własnego imienia i nazwiska, a ją pamiętałem w każdym szczególe. Emocje wzięły nade mną górę. Zmęczenie odeszło, a poziom adrenaliny wyraźnie się podniósł.
Byłem niespokojny. Leżałem w bezruchu i nasłuchiwałem dźwięków dochodzącyh z korytarza. Wiedziałem, że prędzej czy później się pojawi. Do wyjścia zakładała buty na wysokim obcasie. Niezmiennie, odkąd pamiętam. Ich stukot zawsze doprowadzał mnie do szału. Podobnie jak duszące perfumy, których nigdy nie chciała wymienić na inne. Oczami wyobraźni widziałem, jak przekraczała próg sali i drwiąco spoglądała na pielęgniarkę. Zawsze na wszystkich patrzyła drwiąco. Na mnie też. A może na mnie przede wszystkim.
Ubierała się elegancko. Miała tuzin długich, czarnych spódnic, które miały dokładnie ten sam fason, a różniły się od siebie jedynie paskiem. Uwielbiała spódnice. Podobnie jak uwielbiała bluzki z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Często nosiła apaszkę. Do tego te duszące perfumy…
Była bardzo dystyngowaną kobietą. Zadbaną. Z klasą. Miała grube, czarne, siegające do szyi włosy. I, jako że miała ich naprawdę dużo, robiła sobie trwałą. Była zawsze wzorowo ubrana i uczesana. Nakładała też makijaż. Na szczęście niezbyt mocny. Nosiła długie, rzucające się w oczy kolczyki. Były duże i wszystkie miały kształty owadów.
— Są wygodne, ale kiedy mocniej zawieje wiatr, odnoszę wrażenie, że ćmy latają mi koło uszu — mawiała.
Zawsze chodziła z podniesioną głową. Uważała się za kobietę doskonałą i, co gorsza, przez tyle lat nikt nie zdołał wyprowadzić jej z błędu. A liczyła sobie sześćdziesiąt dziewięć lat. Urodziła mnie, kiedy miała dwadzieścia pięć i wtedy rozpoczęła się jej walka o wszystko.
Dziwne, że aż tyle rzeczy o niej pamiętałem. O sobie natomiast pamiętałem niewiele. A może byłem tak mało interesujący, że wolałem o wszystkim zapomnieć. Czasami lepiej wymazać z pamięci pewne fakty. W niektórych sytuacjach wypadek może okazać się prawdziwym błogosławieństwem.
Czując odrobinę więcej sił, chciałem w końcu zastanowić się nad samym sobą. Kim byłem, co robiłem, gdzie mieszkałem i czy poza matką ktoś jeszcze na mnie czekał. Jeśli chodziło o sam wypadek, miałem w pamięci totalną dziurę. Nie pamiętałem nic. Zupełnie tak, jakby w ogóle się nie wydarzył. Stwierdziłem, że zanim odtworzę co, kiedy i dlaczego się wydarzyło, najpierw spróbuję przypomnieć sobie, kim byłem ja sam.
Kiedy w myślach wypowiedziałem swoje imię i nazwisko, w drzwiach sali pojawił się doktor Javier García z moją matką u boku. Spojrzałem na nią, a ona na mnie. Wróciły wszystkie wspomnienia. O niej. I o mnie. I po raz pierwszy zacząłem żałować, że w ogóle przeżyłem.
Rozdział 2
Kiedy otworzyłem oczy po raz kolejny, pierwszym obrazem, jaki mi się ukazał, była gęsta mgła. Mgła, która powoli, bardzo powoli stawała się coraz rzadsza, a z każdą mijającą sekundą odsłaniała coraz więcej i więcej. Przy kolejnym mrugnięciu zobaczyłem zarys ludzkiej postaci, a jeszcze przy kolejnym nie miałem już wątpliwości. To była ona — moja matka. Siedziała przy łóżku w sposób, w jaki tylko ona mogła siedzieć — sztywno i dystyngowanie. Nawet w takim miejscu jak szpital nie potrafiła odpuścić.
Mrugnąłem po raz kolejny i wtedy już obraz stał się ostrzejszy. Był na tyle wyraźny, że mogłem zobaczyć matkę w całej okazałości — jej duże, brązowe, wnikliwie spoglądające na mnie oczy, lekko wystające kości policzkowe oraz duże, pomalowane na lekki róż usta. Usta, które drżały. Ale drżały nie z przejęcia czy troski. Drżały ze złości.
Matka zawsze była niecierpliwa. Pomimo że od dawna nie pracowała i prowadziła spokojny tryb życia, miała w sobie to specyficzne, nigdy nieprzemijające zdenerwowanie, które za każdym razem udzielało się również i mnie.
— W końcu się obudziłeś — powiedziała. — Siedzę tu od pół godziny.
Te słowa wystarczyły, abym poczuł uderzenie gorąca. Gorąca, które w jednej chwili rozlało się po całym moim ciele, doprowadzając je do skrajnej utraty sił.
— Podobno nie możesz mówić — kontynuowała. — Tak przynajmniej twierdzi lekarz. Ale z tobą nigdy nic nie wiadomo. W domu też udajesz. Zawsze, kiedy chcesz wymigać się od obowiązków, udajesz, że nie słyszysz albo że usłyszałeś coś innego. Ja już znam te twoje sztuczki. Tutaj wszyscy przy tobie skaczą. Widziałam, jak pielęgniarka poprawiała ci poduszkę. Zawsze byłeś leniwy. Najlepiej więc udawać obłożnie chorego i czekać, aż wszystko za ciebie zrobią. Ale ja ci zawsze powtarzam… Masz czterdzieści cztery lata i najwyższy czas się ogarnąć. W kamienicy też jest co robić. Mamy trzech nowych lokatorów, a ty nawet ich na oczy nie widziałeś. Wzięłam od nich pieniądze za pierwszy miesiąc, ale ktoś to wszystko musi nadzorować. Chyba nie sądzisz, że to ja będę wysłuchiwała historii o cieknącym kranie i odpadającym tynku. Bierz się za siebie i wracaj do domu. Nie ma czasu na spanie i stękanie w łóżku. W końcu to tylko wypadek. Jak widzisz, przeżyłeś. A cała reszta szybko wróci do normy. Swoją drogą, to na pewno była twoja wina. Tyle razy ci mówiłam, że nie potrafisz prowadzić. Jedziesz zbyt blisko środkowej linii. O mały włos, a ocierałbyś się o samochody jadące z naprzeciwka. Ale za każdym razem, kiedy ci to mówię, dostajesz szału. Teraz przynajmniej widzisz, że miałam rację. Gdybyś mnie słuchał, nie leżałbyś przykuty do łóżka. Ale cóż… Stało się. I teraz trzeba wrócić do normalnego życia.
Oddychałem. Jeszcze oddychałem. Podbródek mi drżał, a palce odruchowo zwijały się w pięść. Gdybym tylko mógł, ryknąłbym niczym lew. Ale nie mogłem. Nie byłem w stanie. Każde słowo matki wbijało się we mnie niczym sztylet i odbierało mi resztki sił. Starałem się jednak skupić na tym, co mówiła i przynajmniej sprawdzić, co z tego byłem w stanie sobie przypomnieć.
Wspomniała o kamienicy… Tak… Mamy kamienicę. Naszą własną. Czteropiętrową. Wynajmujemy mieszkania ludziom, którzy ich potrzebują. Kamienica jest w dobrym stanie, ale mieszkania są małe. Wynajmują je od nas ludzie o ograniczonych możliwościach finansowych. Tych mieszkań jest jednak dużo. Zaraz zaraz… Niech sobie przypomnę. Sześć na każdym piętrze. Razem trzydzieści dwa mieszkania. Nie nie, co ja mówię… Dwadzieścia cztery. A na parterze znajduje się jedno i ono przeznaczone jest dla dozorcy. Czyli dwadzieścia pięć. Ale jaka była moja rola w tej kamienicy? Nie pamiętam. Cieknące krany, tynki… Czy tylko to nadzorowałem, czy też naprawiałem? Dios mio, nie wiem… Kim ja właściwie jestem?
— Dzwonił Santiago — kontynuowała matka. — Chciał wiedzieć, dlaczego nie dojechałeś do Monterrey. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że miałeś wypadek, więc powiedziałam mu, że nie wiem. Twoje decyzje przysparzają wszystkim trosk. On teraz pewnie siedzi i się zamartwia, bo przecież wyjechał po ciebie na lotnisko, a tu nic… Do domu też nie wróciłeś. I ja wychodziłam z siebie, i on. Jak tylko wyjdę ze szpitala, dam mu znać, że chwilowo nie jesteś na chodzie. Do Monterrey pojedziesz sobie kiedy indziej, ale najpierw ogarniesz sprawy kamienicy.
Wstrzymywałem oddech. Tyle informacji… I to w takim tempie. A ból się nasilał. Nie byłem w stanie analizować wszystkiego wystarczająco szybko. Wiele rzeczy mi umykało. Santiago, Santiago… Kto to jest? Czy to ktoś z rodziny? A może przyjaciel? Teraz, kiedy moja matka wspomniała o Monterrey, przypomniałem sobie coś istotnego. Jechałem na lotnisko. Tak… Jechałem na lotnisko samochodem. Samochód miałem zostawić na parkingu, by potem polecieć do Monterrey. Tylko w jakim celu? Pamiętam swój bilet. Podróż miała trwać trzy dni. Krótko. To był chyba wyjazd na weekend. I w Monterrey czekał na mnie Santiago. Ale kim był Santiago? Nie wiedziałem.
— Jest jeszcze Amanda — kontynuowała matka. — Ją też muszę poinformować o twoim stanie. Dzwoniła już kilka razy. Wściekła się, że nie zabrałeś jej do Monterrey. Podobno mieliście jakąś poważną kłótnię. Dziewczyna jest zrozpaczona, a ty jak zwykle przesadzasz. Spotykacie się zaledwie od kilku miesięcy, a ty się obrażasz tylko dlatego, że niefortunnie dobrała słowa. Tyle razy mówiłam ci, że jesteś przewrażliwiony. Jak tak dalej pójdzie, ona też cię rzuci. Dziewczyna nie jest głupia. Umie sprzątać, gotować i ma dobrą pracę. Jak tylko zorientuje się, jakim leniem jesteś, nie będzie oglądać się za siebie. Dlatego przynajmniej stwarzaj pozory. Przejmij inicjatywę. Daj jej do zrozumienia, że ci zależy. Nawet jeśli ci nie zależy. Bo jeśli nie zależy ci teraz, to potem tym bardziej nie będzie. A warto, żebyś w końcu się ustatkował. Ile można włóczyć się bez celu, bez rodziny… A ona też nie jest młoda. Ma czterdziestkę na karku. Przynajmniej tak mi się wydaje. Za każdym razem, kiedy cię pytam, odmawiasz odpowiedzi. Ale ja swoje oczy mam i wiem, że musicie się spieszyć. Widzisz… Teraz jesteś w szpitalu i nawet kubka z herbatą nie ma ci kto podać. Jesteś zdany na łaskę pielęgniarek. Gdybyś miał przy sobie żonę, jak Bóg przykazał, opiekę miałbyś zapewnioną. Powiem Amandzie, żeby tu przyszła. A ty zachowaj się jak mężczyzna i przeproś. Pamiętaj, że należy przepraszać. Szczególnie wtedy, kiedy jesteś winny.
Słuchałem tego wszystkiego z przerażeniem. Pamiętam, jak poznałem Amandę. Poznaliśmy się przez przypadek w butiku z męskimi garniturami. Ja musiałem kupić garnitur, a ona w tym czasie przyszła na plotki do koleżanki — ekspedientki. Wziąłem ją za jedną z pracownic i poprosiłem o pomoc w doborze garnituru. Ucieszyła się. Wybrała mi garnitur zawieszony na najbardziej koślawym manekinie w sklepie. Kiedy chciałem zapłacić, przyznała, że nie jest ekspedientką, ale że za pomoc w wyborze garnituru mogłem zrewanżować się, zapraszając ją na ciasto i kawę. Byłem zaskoczony. Nie przywykłem do tego, aby to kobiety przejmowały inicjatywę. A ona przejęła, więc w nagrodę zabrałem ją do kawiarni. Zasugerowałem jednak, aby ograniczyła się tylko do kawy, ponieważ zauważyłem, że te ciasta odkładały się jej w biodrach. Wzięła więc tylko kawę. Ja nie wziąłem nic, ponieważ przed wyjściem z domu umyłem zęby. Zapamiętałem ten dzień bardzo dobrze, ale fakt, że spotykaliśmy sie przez kilka kolejnych miesięcy i że był między nami jakiś konflikt, był mi zupełnie obcy. Miałem ogromną lukę w pamięci.
Matka otworzyła usta, żeby podzielić się kolejnymi przemyśleniami, ale w tym samym czasie podeszła do nas pielęgniarka.
— Przepraszam, ale musi pani już iść — powiedziała.
— Tak szybko? — zapytała matka.
— Jest noc — wyjaśniła. — To nie są godziny wizyt. Lekarz pozwolił pani wejść w drodze wyjątku. Proszę przyjść jutro.
— No cóż, chyba nie mam wyboru — odburknęła. — A mój syn kiedy wyjdzie?
— O tym zdecyduje lekarz — rzekła pielęgniarka. — Raczej nieprędko.
— Mój syn to twarda sztuka. Ma to po mnie. Siła tkwi w naszych genach. Proszę za bardzo przy nim nie skakać. A jeśli będzie się skarżył, proszę doprowadzić go do porządku. Nie jesteśmy w przedszkolu. A on nie jest dzieckiem, tylko dorosłym człowiekiem. Jeśli chce, potrafi zadbać o siebie. Trzeba tylko być stanowczym.
— Ładne ma pani kolczyki — wtrąciła pielęgniarka, pokazując matce drogę do drzwi.
— Są wygodne, ale kiedy mocniej zawieje wiatr, odnoszę wrażenie, że ćmy latają mi koło uszu — odparła.
Chwilę później obie opuściły salę i kontynuowały rozmowę na korytarzu. Przez jakiś czas dało się jeszcze słyszeć ich przytłumione głosy, ale zaraz potem nastała cisza. Pielęgniarka wróciła na swoje miejsce, a ja ze swoimi myślami zostałem zupełnie sam. Nie wiedząc kiedy, zasnąłem. Kiedy obudziłem się ponownie, na zewnątrz było jeszcze ciemno. Noc trwała. To znaczy, że nie spałem zbyt długo. Czułem się jednak lepiej. Ból w klatce piersiowej nadal mi dokuczał, ale oddychałem swobodniej. Głowę też miałem lżejszą. Ostrożnie przetarłem ręką oczy i rozejrzałem się po sali.
Wszyscy pacjenci spali. A przynajmniej takie miałem wrażenie. Jeden z nich, leżący w samym rogu sali, pomimo że miał zamknięte oczy, coś szeptał. Nie wiedziałem, czy mówił przez sen, czy może nie spał i z zamkniętymi oczami rozmawiał sam ze sobą. Może potrzebował pomocy. Dziwne, że pielęgniarka nie zjawiła się natychmiast. Odruchowo spojrzałem na jej stanowisko. Było puste.
Czy to możliwe? Zdenerwowany faktem, że na sali nie było nikogo z personelu, zacząłem wydobywać z siebie dziwne dźwięki. Och… Dźwięki… Nareszcie… Tym razem nie były to już tylko świsty… Jest postęp. Ale do wyraźnych słów brakowało im jeszcze wiele. Mój niepokój wzmagał się, gdyż nawet nie byłem w stanie wezwać pomocy. Przerażenie jednak sięgnęło szczytu, kiedy nagle poczułem na swym ramieniu czyjąś dłoń.
— Aaaaa! — zawołałem.
Gwałtownie odwróciłem głowę, co w jednej sekundzie wywołało nieziemski ból.
— Aaaaaa — jęczałem. — Moja szyja…
Cudza dłoń natychmiast przesunęła się na mój kark i zaczęła go masować. Ból nadal był silny, przeszywający, ale czułem, że powoli zaczynał ustępować. Kark stawał się coraz gorętszy, a szyja zaczynała się rozluźniać. Niedługo potem ból ustąpił. Gwałtownie chwyciłem dłoń, która zaczęła przesuwać się w kierunku głowy. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że tuż obok mojego łóżka stała kobieta. Kobieta o długich, ciemnych włosach, z białym czepkiem na głowie, ubrana w biały, starannie wyprasowany fartuch.
„To pielęgniarka”, pomyślałem.
Czułem jej dłoń w swojej dłoni. Była zimna. Zimna jak lód.
Potem poczułem, jak druga dłoń delikatnie przytrzymywała moją głowę od tyłu, kładąc ją z powrotem na poduszkę. Nie wiedząc, co się działo, powoli zamknąłem oczy. Jedyne, czego pragnąłem, to zapamiętać tę delikatną i jakże bladą twarz, która troskliwie pochylała się nad moją.
Rozdział 3
Na sali było jasno. Promienie słońca przedostawały się do środka przez duże, ciągnące się od podłogi niemalże do sufitu okna. Nastał dzień. Wszędzie panował spokój, chociaż część pacjentów już się obudziła. Coraz częściej ktoś chrząkał, przewracał się na bok albo po prostu próbował zmienić pozycję.
Kiedy o tym pomyślałem, zdałem sobie sprawę, że ja mojej pozycji nie zmieniłem ani razu. Cały czas albo na wpół siedziałem, albo na wpół leżałem. Mogli mi tylko podnosić lub opuszczać górną część łóżka. To na pewno przez ten gips. I przez to, że byłem taki słaby. Chociaż teraz czułem się odrobinę lepiej. Dzień wskazywał na to, że spałem dosyć długo. Kto wie… Być może nawet kilka godzin. Ostatnim razem, kiedy się przebudziłem, była jeszcze noc. Wtedy to…
Mój Boże… Na samą myśl o tym poczułem ciarki na plecach. Zacząłem się pocić. Zaraz potem poczułem zimny dreszcz przechodzący przez moje ciało. Ta dłoń… Ta lodowata dłoń, która dotknęła mnie tak niespodziewanie… Odruchowo chwyciłem się za szyję. Nie bolała. Kark też był w porządku. Ale gdzie jest ona…
Nerwowo rozejrzałem się po sali. Nad łóżkiem jednego z pacjentów pochylała się ta sama pielęgniarka, która w nocy rozmawiała z lekarzem i która czuwała nade mną wcześniej. Najwyraźniej jej zmiana jeszcze się nie skończyła. Ale w takim razie dlaczego w nocy przy moim łóżku był ktoś inny. Skoro inna pielęgniarka zajmowała się mną, zanim nastał dzień, teraz też powinna tutaj być. Powinny być tu obie. A tymczasem jest tylko ta jedna.
Niczego nie rozumiałem. Być może ta druga pojawiła się tylko na chwilę. W zastępstwie. Ale jeśli faktycznie tak było, to znaczy, że jej zmiana też jeszcze trwała. Tak… Ta druga pielęgniarka musiała być gdzieś niedaleko. Chciałem zobaczyć ją jeszcze raz. W nocy nie miałem okazji przyjrzeć się jej dobrze. Było ciemno. A ona stała tuż obok. Pamiętam tylko dotyk jej dłoni.
Widząc, jak bardzo byłem niespokojny, przechodząca od pacjenta do pacjenta pielęgniarka, którą już znałem, natychmiast podeszła do mnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała.
Przełknąłem ślinę, wziąłem głębszy oddech i wypowiedziałem cicho:
— Lepiej.
Kobieta otworzyła szerzej oczy. Była zdziwiona.
— W końcu pan mówi — zauważyła. — To bardzo dobry znak.
Faktycznie… Sam nie zwróciłem na to uwagi. Zamiast świstów i dźwięków, dziś byłem w stanie wydobyć z siebie chociaż jedno słowo.
— Czy da pan radę powiedzieć coś więcej? — dopytywała.
W międzyczasie poprawiała mi poduszkę i sprawdzała, czy kroplówka schodziła prawidłowo.
— Chcę wiedzieć — zacząłem powoli — gdzie jest ta pielęgniarka.
Ucisk w klatce piersiowej nadal mi przeszkadzał. Czułem go wyraźnie i chyba to on blokował mnie najbardziej. Jednak w porównaniu z dniem wczorajszym, nastąpiła poprawa.
— Jaka pielęgniarka? — zapytała zdziwiona.
— Pani koleżanka — odparłem cicho.
Męczyłem się. Mówienie sprawiało mi trudność. Oczuwałem przy nim ból. Wypowiadane przeze mnie słowa chyba też nie były wyraźne.
— Była tu w nocy — dodałem.
— Panie Montoya — rzekła pielęgniarka — w nocy byłam tu tylko ja. Nie było tu nikogo innego.
— Była tu inna pielęgniarka — wyjaśniłem.
Znów oddychałem z trudnością. Czułem też suchość w gardle. Pielęgniarka zauważyła to i natychmiast pobiegła po szklankę wody.
— Proszę się napić — rzekła, podając mi szklankę. — Tylko powoli. Bardzo powoli. Niech pan zrobi dwa-trzy łyki. Nie więcej.
Zrobiłem tak, jak powiedziała. Smak wody w ustach był wspaniały. Od razu poczułem się lepiej.
— Była tu inna pielęgniarka — powtórzyłem. — Miała ciemne włosy. I takie wątłe, zimne dłonie — dodałem. — Masowała mi kark.
Stojąca przy mnie kobieta ponownie otworzyła szerzej oczy. Jednak tym razem, oprócz zdziwienia, na jej twarzy pojawiło się coś jeszcze. Być może wprawiłem ją w zakłopotanie. Być może wzbudziłem niepokój. Sam nie wiem. W każdym razie, chyba poruszyłem jakąś drażliwą strunę.
— To na pewno był przypadek — odparła po chwili. — Może któraś z koleżanek weszła na salę i zaraz potem wyszła.
— Nie — powiedziałem stanowczo. — Pani nie było na sali. Ale była ona.
Kobieta zbladła.
— Panie Montoya — rzekła po chwili. — Proszę się tym nie zamartwiać. W szpitalu jest wiele pielęgniarek i każda z nich mogła się tu pojawić. Nie wiem, kogo ma pan na myśli. To mógł być każdy.
Już chciałem powiedzieć, że nie wszystkie pielęgniarki w szpitalu są młode, szczupłe, mają długie, ciemne włosy, białą jak śnieg skórę i delikatne dłonie. Nie zdążyłem jednak wypowiedzieć ani słowa, ponieważ w tej właśnie chwili w drzwiach wejściowych do sali ukazała się ona. Amanda.
Stanęła tuż obok stanowiska pielęgniarek. Patrzyła na mnie, a ja patrzyłem na nią. Nawet przy tej odległości wyczułem, że była speszona. Prawdopodobnie dlatego, że przyglądałem się jej wyjątkowo uważnie. Nie dlatego, żeby ją oceniać, ale dlatego, żeby przypomnieć sobie, co tak naprawdę mnie w niej urzekło.
Amanda była niska. Znacznie niższa ode mnie. Miała szerokie biodra, szerokie ramiona i stosunkowo krótkie nogi. Jej twarz była podłużna, usta małe, spięte, a włosy, które prostowała, elektryzowały się i sterczały na czubku głowy niczym pióra.
— To do pana? — zapytała pielęgniarka.
Nie musiałem odpowiadać, ponieważ Amanda już zaczęła iść w naszym kierunku. Gdy tylko znalazła się przy łóżku, pielęgniarka odeszła bez słowa.
Ja natomiast próbowałem nieco się wyprostować. Wyglądać lepiej. Zdrowiej. Chciałem przynajmniej stworzyć pozory, że nie byłem tylko przykutą do łóżka ofermą, ale że drzemały we mnie jeszcze jakieś pokłady męskości. Szybko jednak zrozumiałem, że moje starania nie zdały się na nic — chwilę później Amanda znalazła się przy moim łóżku i pierwsze, co powiedziała, to:
— Wyglądasz fatalnie.
Westchnąłem. Na nic innego nie było mnie stać. Wyglądałem źle i równie źle się czułem. Ale musiałem przyznać, że nawet jeśli ona czuła się dobrze, to też nie wyglądała najlepiej. Nie wiem, jakim cudem byliśmy razem. Nie pamiętam, czy przed wypadkiem cokolwiek do niej czułem. Wiedziałem tylko, że teraz nie czułem nic. Zupełnie tak, jakbym miał przed sobą obcą osobę. Kogoś, o kim słyszałem, kogo być może wcześniej widziałem, ale do kogo miałem zupełnie obojętny stosunek. Przerażała mnie jakakolwiek bliskość. Sama myśl o tym, że ktoś mógłby mnie teraz dotknąć, przepełniała mnie strachem.
— Odzyskałeś już pamięć? — zapytała, siadając na stojącym przy łóżku stołku.
— Nie do końca — odparłem.
Czułem się niezręcznie. Odpowiadałem na pytania kogoś, kogo nie do końca pamiętałem. Zupełnie tak, jakby przesłuchiwał mnie ktoś obcy. Nie miałem ochoty rozmawiać z kimś, z kim w żaden sposób nie czułem się związany.
— Może już niedługo cię wypuszczą — rzekła, kładąc swoją dłoń na mojej.
Zadrżałem. Poczułem, jakby ktoś brutalnie wtargnął w moją prywatną strefę. Natychmiast odsunąłem dłoń. Amanda spojrzała na mnie zdziwiona.
— Co się dzieje? — zapytała.
Jej usta wykrzywiły się, wyrażając oburzenie.
— Nic się nie zmieniłeś — dodała. — Jesteś zimny, oschły i nieprzyjemny. W ogóle nie powinnam była tu przychodzić. Wiedziałam, że tak to się skończy. Nawet po wypadku twoja gburowatość została nienaruszona.
Zamarłem. Nie spodziewałem się usłyszeć czegoś takiego.
— Myślałam, że teraz będzie inaczej. Że po naszej kłótni poszedłeś po rozum do głowy i że jakoś zdołamy się porozumieć. Widzę jednak, że nic się zmieniło. Myślisz tylko o sobie. Nie masz za grosz uczuć. Twoja matka miała rację. Nie nadajesz się do żadnego związku. Do diabła z tobą, Pablo Ignacio Montoya.
Patrzyłem na nią w bezruchu. Patrzyłem, słuchałem i byłem przerażony. Amanda wyglądała jak agresywny ptak, który siedział przy moim łóżku i dziobał mnie z każdej strony. Jej słowa mnie zabolały. I to bardzo. Czy faktycznie byłem aż takim potworem? — Nigdy nie dałeś mi tego, czego potrzebowałam. Skupiałeś uwagę wyłącznie na swoich sprawach. Nie miałeś czasu rozmawiać o nas, o naszych uczuciach. Traktowałeś mnie jak powietrze. A jedyne, czego ja pragnęłam, to założyć z tobą rodzinę i dać ci szczęście. Ale ciebie to nie interesowało. Zawsze byłeś zajęty czymś innym. A kiedy już znalazłeś chwilę, żeby porozmawiać, wytykałeś mi wszystkie moje wady. Miałam nadzieję, że to się zmieni. Że jakoś ułożymy sobie życie. Szczególnie teraz, po twoim wypadku. Teraz potrzebujesz mnie bardziej niż kiedykolwiek. Powinieneś nieco złagodnieć, stać się bardziej dostępny. Tymczasem dalej jesteś oschły. Gburowaty. Pozbawiony jakichkolwiek uczuć.
Zaczynałem się denerwować. Czułem, że narastała we mnie złość. Nie byłem gotów na to, aby obca kobieta rzucała we mnie obelgami, przed którymi nie umiałem się bronić. Nie mogłem walczyć z czymś, czego nie pamiętałem. A ona nakręcała się coraz bardziej. Jej usta drżały, a ciało przyjęło postawę atakującą. Potok słów był coraz szybszy, a mowa ciała stawała się coraz bardziej agresywna.
— Wyjdź proszę — powiedziałem krótko.
Natychmiast zamilkła, ale jej usta nadal pozostały otwarte. Chyba pod wpływem szoku, którego doznała, nie była w stanie dokończyć słowa.
— Chcę, żebyś sobie poszła — powtórzyłem.
— Słucham? — zapytała oburzona.
— Wyraziłem się jasno. Wyjdź i więcej nie przychodź.
Siedziała w bezruchu z szeroko otwartymi oczami i ustami, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
— Jesteś najgorszym typem, jakiego kiedykolwiek poznałam — powiedziała w końcu. Położyłem głowę na poduszce, zamknąłem oczy i już więcej nie zwracałem na nią uwagi. Chciałem odpocząć. W ciszy. Spokoju.
— Między nami koniec — usłyszałem. — Leż sobie w tym łóżku i zapomnij, że w ogóle istnieję. Do diabła z tobą.
Później już tylko usłyszałem oddalające się kroki. I nic więcej. Leżąc z zamkniętymi oczami raz jeszcze analizowałem wszystko to, co powiedziała. Jej słowa były bolesne. Czy faktycznie zachowywałem się tak, jak opisywała? Czy byłem kimś pozbawionym uczuć? Kimś samolubnym? Czy to tylko jej wymysł? Nie myślałem, że zaniki pamięci były związane również z tym, że przestajemy pamiętać, kim jesteśmy. Jacy jesteśmy. I jak postrzegają nas inni. Myśląc o tym intensywnie, zasnąłem.
Śniły mi się dziwne rzeczy. Biegłem tunelem. Długim, ciemnym tunelem, przepełnionym wodą i błotem. Potykałem się niemalże o wszystko, co leżało na ziemi. O wystające patyki, kamienie, porzucone przez kogoś rzeczy. Biegłem w miarę szybko, ale wyjątkowo niezgrabnie. Bieg był męczący. Dyszałem i wymachiwałem rękami. Zupełnie tak, jakbym chciał się czegoś złapać. Za mną biegła Amanda. Nie wiem, w jakim celu, ale byłem przekonany, że uciekałem przed nią. Wyglądała jak bocian. Miała długi, czerwony dziób, którym klekotała tuż nad moim uchem. Wymachiwała ramionami tak, jak ptak wymachuje skrzydłami. Wyglądała dziwnie i przerażająco.
Za nią biegła moja matka. Ona z kolei przypominała rybę. Dużą, agresywną rybę, nerwowo poruszającą ustami. Czasami odwracałem się, aby na nie spojrzeć, i za każdym razem odczuwałem to samo — potworny strach. Biegłem tak szybko, jak tylko mogłem. Dyszałem. Brakowało mi powietrza. Rozglądałem się nerwowo, szukając ratunku. Jakiegokolwiek ratunku.
Tunel wydawał się nie mieć końca. Opadałem z sił. Chciałem się zatrzymać, ale wiedziałem, że gdy tylko przestanę biec, zostanę zjedzony przez dwa ścigające mnie potwory. Kiedy znalazłem się w stanie całkowitej rozpaczy, ujrzałem przed sobą dłoń. Jasną, delikatną dłoń, którą ktoś wyciągnął w moim kierunku. Dłoń unosiła się przede mną i zachęcała, abym ją chwycił. Wiedziałem, że to była moja jedyna szansa. Teraz albo nigdy.
Przyspieszyłem, pragnąc zostawić biegnącą za mną Amandę i matkę w tyle. Zaraz potem skoczyłem przed siebie i uniosłem ramię, aby chwycić powiewającą przede mną dłoń. Udało się! Gdy tylko ją poczułem, tunel zaczął się zapadać, a ja zostałem wyciągnięty na powierzchnię. Amanda i matka przepadły. Już ich nie widziałem. Ja natomiast znalazłem się na mokrej, świeżo ściętej trawie. Leżałem na plecach i z całych sił trzymałem dłoń, która mnie ocaliła. Trząsłem się. Było mi zimno. Zamknąłem oczy i poczułem, jakby wszystko wokół zawirowało. Jakbym w ciągu sekundy przeniósł się z jednego miejsca w drugie. Dostałem dreszczy. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, znalazłem się na szpitalnej sali. Było już ciemno.
„Boże, to tylko sen”, pomyślałem.
Prześcieradło było mokre. Kołdra i poduszka też. Byłem zlany potem. Czując zimno i próbując chwycić cokolwiek, żeby się okryć, zdałem sobie sprawę, że moja prawa dłoń nadal była zajęta. Ściskałem w niej bowiem… Cudzą dłoń!
Natychmiast oprzytomniałem. Wiedziałem, że była to ta sama dłoń, która zeszłej nocy masowała mój kark.
Gwałtownie odwróciłem głowę i spojrzałem na kobietę, która stała tuż obok mnie. To ona… To pielęgniarka, na którą tak bardzo czekałem. Widząc, że sięgała po leżącą na stole strzykawkę, mocniej chwyciłem jej dłoń i przyciągnąłem ją bliżej siebie.
— Nie usypiaj mnie — powiedziałem. — Nie chcę spać.
Chciałem być przytomny. Tak przytomny, jak nigdy wcześniej. Nie mogłem znowu zasnąć. Nie teraz. Chciałem się jej przyjrzeć. To była szansa, której nie mogłem zmarnować.
Mocno trzymałem dłoń, aby przypadkiem nie wysunęła się z mojej. Przyciągnąłem ją do siebie jeszcze bardziej i tym samym zmusiłem pielęgniarkę, aby usiadła na brzegu łóżka. Kiedy znalazła się naprzeciw mnie, mogłem przyjrzeć się jej uważnie.
Wyglądała zjawiskowo. Długie, czarne włosy okalały jej śnieżnobiałą twarz. Twarz, która była tak jasna i tak delikatna, że choćby przypadkowy dotyk mógłby zostawić na niej ślad. Kobieta była młoda. O wiele młodsza ode mnie. Miała duże, czarne oczy, mały, zgrabny nos i delikatne usta o nieco sinym kolorze. Była wątła, szczupła i nieskazitelna. W każdym tego słowa znaczeniu. Ubrana była w biały, pachnący, idealnie wyprasowany fartuch, a na głowie miała pielęgniarski czepek. Mogłem na nią patrzeć bez końca.
— Była tu pani zeszłej nocy — powiedziałem.
Uśmiechnęła się i lekko przytaknęła głową.
— Dziękuję za pomoc. Ból karku minął. Czuję się lepiej. O wiele lepiej. Tylko teraz jest mi strasznie zimno — dodałem i zacząłem zgrzytać zębami.
Miałem wrażenie, jakbym siedział w przeciągu. Jakby lodowate powietrze przechodziło przez całe moje ciało. Lał się ze mnie pot. Pościel była mokra, zimna. Czułem, jakbym zamarzał.
— Proszę odpoczywać — rzekła pielęgniarka, kładąc moją głowę na poduszce. — Zaraz zmienimy pościel.
— Nie chcę spać — zaprotestowałem.
Czułem jednak, że oczy same mi się zamykały.
— Jak ma pani na imię? — zapytałem.
— Proszę spać — szeptała.
— Jak ma pani na imię? — nalegałem, uporczywie trzymając jej dłoń i próbując utrzymać oczy otwarte. — Proszę nie odchodzić. Proszę powiedzieć, jak ma pani na imię.
Kobieta nachyliła się nade mną i szepnęła mi do ucha.
— Eulalia.
Uśmiechnąłem się. Uznałem to za sukces. Poznałem jej imię. Zgrzytając zębami i trzęsąc się jak galareta pozwoliłem, aby Eulalia wysunęła swoją dłoń z mojej, pogładziła mnie po czole, a następnie oddaliła się i znikła gdzieś na końcu sali.
Rozdział 4
Drażniące odgłosy dobiegały z każdej strony. Stukanie, pukanie, szuranie, zgrzytanie… Wszystko, co tylko możliwe. Myślałem, że za chwilę zwariuję. Odruchowo złapałem się za głowę, aby sprawdzić, w jakim była stanie. Dotyk sprawił, że poczułem ból. Zupełnie tak, jakby ktoś wbijał we mnie tysiące szpilek. Zacząłem jęczeć, ale na tyle cicho, że sam ledwo słyszałem swój głos. Chciałem, aby ból minął.
Dochodzące ze wszystkich stron dźwięki niewiele mi jednak pomagały. Wręcz przeciwnie. Każdy odgłos wywoływał w moim ciele wibrację, a ta z kolei wzbudzała we mnie złość. Agresję. Miałem ochotę krzyknąć i zagłuszyć wszystko i wszystkich. Niech w końcu nastanie cisza! Ale cisza nie nastawała.
Otworzyłem oczy, jednocześnie zasłaniając je ręką — dobiegające z zawieszonych na suficie lamp światło oślepiało mnie niemiłosiernie.
„Co za idiota włączył te lampy”, pomyślałem.
Kiedy moje oczy powoli przystosowały się do otoczenia, byłem w stanie unieść głowę i sprawdzić, co działo się wokół.
Byłem w innym miejscu. Na dużej, pustej sali, po której krzątało się kilka osób. Dwie z nich to salowe — ustawiały szafki, przesuwały stołki, zamykały okno i wykonywały wiele innych czynności w tempie, które trudno opisać. Tuż obok nich stała niska, otyła pielęgniarka, energicznie poruszająca rękami i zapewne tłumacząca im coś bardzo ważnego. Stała odwrócona do mnie plecami. Miała długie, kręcone, jasne włosy, które zakrywały całe jej plecy. Nogi jej były krótkie, łydki pulchne, a stopy szerokie. Głos miała skrzeczący. Podobnie jak Amanda. W pewnym momencie odwróciła się. Zobaczywszy, że już nie spałem, uśmiechnęła się.
Musiałem przyznać, że jej uśmiech był piękny. Serdeczny. Miała równe, białe zęby, zmysłowe usta i młodą, zadbaną cerę. Aż trudno uwierzyć, że ktoś o tak zachwycającej twarzy posiadał tak nieatrakcyjne ciało. Fałdy tłuszczu wyraźnie odznaczały się na fartuchu, zarówno z boków, jak i z przodu. Nie wyglądało to dobrze.
— Dzień dobry panie Montoya — zaczęła przyjaźnie. — Został pan przeniesiony na inną salę. Pana życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo, dlatego doktor García wypisał pana z oddziału intensywnej terapii. Obecnie znajduje się pan na oddziale ortopedycznym, na którym będzie pan również pod obserwacją neurologa.
— Dios mio — powiedziałem. — Aż tylu lekarzy?
Pielęgniarka zaśmiała się. Miała piękny, zaraźliwy śmiech. Od razu poczułem się lepiej.
— Jest pan wymagającym pacjentem — skomentowała żartobliwie. — Ja mam na imię Verónica i jestem tu oddziałową. Będziemy się często widywać.
— Verónica — powtórzyłem. — Zawsze marzyłem, aby moja przyszła żona miała tak na imię.
Pielęgniarka znowu się zaśmiała.
— A jest pan żonaty?
— Nie — odparłem.
I myśląc o Amandzie, nie miałem wątpliwości, że nieprędko się to zmieni.
— Więc wszystko przed panem — stwierdziła, podchodząc do łóżka. — Zmieniłyśmy panu pościel. Ostatniej nocy bardzo się pan spocił. To chyba po tej nowej tabletce, którą przepisał panu lekarz. Zobaczymy, jak będzie dzisiaj. Jeśli dalej będzie się pan tak pocił, lekarz może zmniejszy dawkę.
— To raczej nie od leków — stwierdziłem. — Zeszłej nocy miałem koszmary. Śniła mi się moja narzeczona.
Pielęgniarka oderwała się od swoich czynności i skierowała wzrok na mnie.
— Nieważne — odparłem. — Ale chciałbym o coś zapytać.
— Proszę pytać — rzekła zachęcająco.
— Czy to jest sala jednoosobowa?
— Nie, panie Montoya. Docelowo jest ona dla dwóch pacjentów, ale na chwilę obecną będzie pan tutaj sam. Podejrzewam, że w niedługim czasie ktoś do pana dołączy. Czy to jakiś problem?
— To nie ma znaczenia — odparłem. — Ale mam jeszcze jedno pytanie… Czy pielęgniarka o imieniu Eulalia też pracuje na tym oddziale?
Verónica spojrzała na mnie w taki sposób, jakbym przybył z innej planety. Znieruchomiała. Jej usta rozchyliły się ze zdziwienia, a powieki nawet nie drgnęły.
— Eulalia? — dopytała.
— Tak, Eulalia — potwierdziłem. — Młoda, szczupła pielęgniarka o ciemnych włosach. Opiekowała się mną dwie noce z rzędu. Chciałbym wiedzieć, czy tutaj też będzie przychodzić.
— Panie Montoya — zaczęła Verónica. — Eulalia nie ma stałych dyżurów. Pracuje od czasu do czasu. Zazwyczaj na nocnej zmianie. Wspiera inne pielęgniarki.
— Ale chyba ma stały grafik? — dopytywałem.
— Nie ma — odparła Verónica. — Właśnie w tym problem, że nie ma. Trudno powiedzieć, kiedy pracuje, a kiedy nie.
— Interesante — stwierdziłem. — Nie wiedziałem, że pielęgniarki mogą pracować dorywczo.
— Teraz wyjdziemy, żeby mógł pan odpocząć — rzekła.
Wyprosiła z sali koleżanki po fachu, po czym sama wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Zostałem sam. Sam ze swoimi myślami i całą górą wątpliwości. Przede wszystkim, chciałem przypomnieć sobie każdy szczegół z wczorajszej nocy. Zarówno ten dziwny sen, jak i krótką rozmowę, którą przeprowadziłem z Eulalią. Czułem ogromną potrzebę, aby komuś o tym opowiedzieć. I tak naprawdę nie wiem, czy dlatego, że potrzebowałem czyjejś opinii, czy może dlatego, że po prostu chciałem o niej z kimś porozmawiać.
Nie wiedziałem nawet, czy miałem przyjaciół. Jeśli tak, to żadnego z nich nie pamiętałem. Jak więc mogłem zwierzyć się komuś, z kim nie wiązały mnie żadne wspomnienia. Być może Santiago, o którym wspomniała matka, był moim dobrym przyjacielem. Ale nawet jeśli tak, on był przecież w Monterrey… Poza tym, nie wiedziałem o nim nic. Nawet tego, jak wyglądał. Brak pamięci był frustrujący.
Chwilę później niemalże podskoczyłem na łóżku. Drzwi do sali, na której leżałem, otworzyły się gwałtownie. Zupełnie tak, jak gdyby otworzył je jakiś huragan pędzący od strony korytarza. Wkrótce jednak okazało się, że nie był to żaden huragan, tylko doktor García we własnej osobie. Był tak samo wysoki, tak samo chudy i tak samo niezgrabny, jak go zapamiętałem z oddziału intensywnej terapii.
— Panie Montoya — powiedział, stawiając długie kroki i zbliżając się do mojego łóżka w tempie błyskawicy. — Przenieśliśmy pana. Od teraz będzie pan leżał tutaj. Zagrożenie życia minęło. Nie ma sensu zajmować łóżka tam, gdzie inni potrzebują go bardziej.
— Rozumiem — odparłem.
Lekarz mówił krótko, zwięźle i na temat. Lubiłem taki styl. Prawie żołnierski. Uścisk dłoni pewnie też miał silny, konkretny.
— Kiedy zdejmiecie mi ten gips? — zapytałem.
— Oj, nieprędko — powiedział. — Cztery tygodnie albo dłużej. Zależy, jak szybko zrosną się kości. Powinien się pan cieszyć, że nie trzeba było operować.
— Jak długo będziecie mnie tu trzymać?
— Panie Montoya — ton jego głosu stał się poważny — trafił pan do nas po bardzo poważnym wypadku. Doznał pan urazu głowy. Naszym zadaniem jest ustalenie, jakiego typu ten uraz jest. A do tego potrzebujemy czasu.
Skrzywiłem się. Na samą myśl o leżeniu w izolatce i byciu pod obserwacją kilku lekarzy i kilku pielęgniarek, robiło mi się słabo.
— Aż tak źle pana traktujemy, że chce pan już uciekać do domu? — zapytał.
Otworzyłem szerzej oczy i aż wyprostowałem się na łóżku. To było bardzo istotne pytanie. Pytanie, nad którym do tej pory się nie zastanawiałem, a na które odpowiedź miała ogromne znaczenie.
— Nie wyobrażam sobie, abym mógł być gdzie indziej — odparłem.
Powiedziałem to spontanicznie. Taka bowiem była prawda. Na samą myśl o tym, że miałbym wrócić do domu i mieszkać z matką oraz znosić ciągłe wizyty Amandy, ogarnęło mnie przerażenie.
— Trzymajcie mnie najdłużej, jak się da — dodałem.
— To ciekawe — przyznał lekarz.
W jego oczach dostrzegłem żywe zainteresowanie.
— Czyżby wspomnienia, które wracają, nie były sprzyjające?
Trafił w sedno. Nie mógł ująć tego lepiej.
— W rzeczy samej — przyznałem. — A jeśli chcecie mi wyświadczyć przysługę, to zabrońcie odwiedzania mnie komukolwiek. Nie życzę sobie żadnych wizyt.
— To brzmi poważnie — skomentował lekarz. — Czyżby chodziło o kobietę?
Spojrzałem na niego zdziwiony. To było ostatnie pytanie, jakiego się spodziewałem. Tym bardziej ze strony lekarza. Pomimo swojej niezgrabności i wielu drażniących tików, wydał mi się dość sympatyczny. Roześmiałem się w głos.
— Nawet o dwie — powiedziałem rozbawiony. — Ale kto wie, może kiedy w pełni odzyskam pamięć, okaże się, że jest ich więcej. W każdym razie, nie wpuszczajcie tu żadnej z nich.
Lekarz uśmiechnął się.
— Cieszy mnie, że powoli odzyskuje pan pamięć.
— Czasami myślę, że lepiej byłoby, gdybym jej nie odzyskał — przyznałem. — Przynajmniej miałbym czystą kartę. Mógłbym zacząć wszystko od nowa.
— Ale nie pamiętałby pan tego, co dobre. I ważne. A w życiu każdego z nas są momenty, które naznaczają naszą przyszłość. Wskazują nam kierunek. Nie ma pan dwudziestu lat. Rozpoczęcie życia na nowo w tym wieku byłoby dosyć trudne. Proponowałbym zaakceptowanie przeszłości w takiej postaci, w jakiej ją pan zastanie, a potem ewentualnie sugeruję przejść do podejmowania nowych decyzji. Takich, które mogą zmienić przyszłość.
Uśmiałem się serdecznie,
— Pan chyba pomylił profesje, doktorze. W roli terapeuty odnalazłby się pan znakomicie.
— Tutaj musimy być wszystkimi po trochu, amigo — odparł.
I na jego twarzy też pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy zobaczyłem jego zęby w całej okazałości. Były duże. I niekoniecznie proste. Czwórki ewidentnie zbyt małe w porównaniu do pozostałych. Jedynki z kolei nieco dłuższe. Pomyślałem, że jednak nieczęsto wcielał się w dentystę. Gdyby to robił, już dawno skorygowałby, co trzeba. Kobiety zwracają uwagę na zęby. Zęby mężczyzny powinny być zadbane. Czyste. Białe. A jeszcze lepiej, gdyby świeciły się jak umywalka. Poza tym, powinny być proste. Nie ulega wątpliwości, że doktor García miał nad czym pracować.
— Jest pan żonaty, doktorze? — zapytałem.
— Nie — odpowiedział krótko.
Trudno było wyczuć, czy chciał zgłębiać ten temat. Ja w sumie miałem ochotę zapytać, czy po prostu nie wyszło mu z wieloma kobietami i koniec końców dał sobie spokój, czy może został zraniony raz, a porządnie, jednak ciągle rozpamiętywał dawną miłość i nie był gotowy na nowe wyzwania. Postanowiłem jednak nie zgłębiać tematu. Przynajmniej nie teraz.
— Czy przypomniał pan sobie jakieś szczegóły z wypadku? — zapytał nagle.
— Nie bardzo — przyznałem. — Jedyne, co pamiętam, to to, że jechałem na lotnisko. Miałem lecieć do Monterrey, żeby odwiedzić przyjaciela. Matka stwierdziła, że wcześniej pokłóciłem się z narzeczoną, ale tego sobie nie przypominam. Nie pamiętam też nic na temat mojego przyjaciela. Mam jakieś przebłyski, rozpoznaję matkę i narzeczoną, kojarzę pewne fakty z mojego życia, ale ogólnie mam pustkę w głowie. Nie wiem do końca, kim jestem i trochę boję się to odkryć.
— Rozumiem — odparł lekarz. — Będziemy na bieżąco monitorować sytuację. Jest jednak nadzieja, że powoli pamięć będzie wracała.
— Tak pan myśli?
— Wszystko na to wskazuje. Nie mamy jednak gwarancji, że tak właśnie się stanie. Musimy poczekać.
— Mnie się nie spieszy — przyznałem. — Tutaj przynajmniej mam spokój. Leżę przykuty do łóżka, ale nikt mnie nie drażni ani nie ocenia. A mam wrażenie, że w moim codziennym życiu cały czas podlegałem jakiejś ocenie. Poczułem to, kiedy rozmawiałem z matką, a potem z narzeczoną. Obudziły się we mnie jakieś demony. Boję się, że kiedy odzyskam pamięć, nie będę chciał wracać tam, skąd przyszedłem.
Doktor García słuchał i przyglądał mi się z namysłem.
— Być może ma pan zaniki pamięci, panie Montoya, ale emocje, jakie pan odczuwa, na pewno nie wzięły się znikąd. Skoro ma pan tyle obaw związanych z powrotem do przeszłości, coś musi być na rzeczy.
Zaniemówiłem. Słowa lekarza głośnym echem odbiły się w mojej głowie. Od początku wiedziałem, że coś było nie tak. Strach, jaki odczuwałem, musiał mieć gdzieś swoje podłoże. Czy chodziło o matkę? Amandę? A może jeszcze o kogoś innego?
— Doktorze… — powiedziałem, bo nagle coś zaświtało mi w głowie. — Czy podczas wypadku miałem przy sobie telefon?
— Tak — odparł lekarz. — Komórkę.
— Gdzie ona jest? — zapytałem uniesiony.
— W szafce, przy pana łóżku — odparł. — Jest tam też portfel i wszystkie rzeczy, które miał pan przy sobie.
Natychmiast sięgnąłem ręką do małych, metalowych drzwiczek i otworzyłem je. Nie mogłem zbytnio się nachylać, ale szybko wyszukałem dłonią leżący w szufladzie telefon.
— Jest… — powiedziałem, przyglądając mu się uważnie. — Rozładowany!
Doktor García przykucnął i sięgnął ręką głębiej do szafki. Po chwili wyjął z niej ładowarkę.
— Była w samochodzie razem z telefonem. To normalne… Zamierzał pan spędzić kilka dni w Monterrey. Bez ładowarki byłoby trudno.
Zaraz potem odwrócił się i zaczął iść w kierunku drzwi.
— Doktorze! — zawołałem.
Zatrzymał się i spojrzał na mnie.
— Czy mógłby pan poprosić, aby pielęgniarka o imieniu Eulalia przyszła do mnie na chwilę?
Doktor García uniósł brwi ze zdziwienia.
— Panie Montoya — zaczął poważnie. — Proszę się trzymać od tej pielęgniarki z daleka.
Zaraz potem odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi.
Rozdział 5
Zegar na ścianie pokazywał pięć minut po północy. Kolację i wieczorne leki dostałem już jakiś czas temu. Potem miałem spać. A przynajmniej tego oczekiwały ode mnie pielęgniarki. Każdy porządny pacjent jeszcze przed północą powinien leżeć w łóżku z zamkniętymi oczami i nie zawracać nikomu głowy. Ja jednak nie mogłem spać. Nie mogłem nawet zmrużyć oka. Byłem niespokojny. Pobudzony. Zły. Być może po rozmowie z Santiago. Nie wiem, co dokładnie mnie podkusiło, aby do niego zadzwonić. Czułem jednak, że był jedyną osobą, która mogła rzucić nieco więcej światła na moje życie i uświadomić mi to, kim naprawdę byłem.
„Santiago? To ja, Pablo. Dzwonię ze szpitala. Mam w głowie pustkę. Niewiele pamiętam. Mówią, że jesteś moim przyjacielem. Powiedz mi, co takiego powinienem wiedzieć o swojej przeszłości i teraźniejszości?”
Właśnie tak zacząłem naszą rozmowę. Santiago był bardzo przejęty. Od razu przyznał, że miał wyrzuty sumienia. Do wypadku doszło akurat wtedy, kiedy byłem w drodze na lotnisko, a on nie mógł sobie tego wybaczyć. Po długich zapewnieniach, że mój wypadek i podróż do Monterrey to dwie osobne kwestie, a jedna nie miała nic wspólnego z drugą, uspokoił się nieco. Być może dlatego, że po moim głosie wyczuł, iż miałem się całkiem dobrze. Potem przeszliśmy do tematów, które interesowały mnie najbardziej. Do mojego życia.
Z Santiago znaliśmy się od dawna. Praktycznie od dziecka. Kiedy miałem dwadzieścia lat, mój ojciec zmarł na zawał serca. Podobno zawsze chciał, abym został lekarzem. Ja nie chciałem o tym słyszeć i dlatego nasze relacje nie były najlepsze. Matka z kolei nalegała, abym wstąpił do seminarium duchownego i poświęcił swe życie Bogu. Każde z nich miało zupełnie inną wizję na temat mojej przyszłości, a ja nie chciałem zaakceptować ani jednej, ani drugiej. Ukończyłem co prawda inżynierię lotniczą, ale z zawodem nigdy nie miałem nic wspólnego. Podobnie jak nie miałem nic wspólnego z czymś, co można było nazwać sukcesem.
Matka była wściekła. Wstydziła się tego, na kogo mnie wychowała. Nalegała, abym przynajmniej się ożenił i założył rodzinę. Do tego jednak też mi się nie spieszyło. Miałem kilka krótkich związków, ale ze wszystkich rezygnowałem. Podobno byłem trudny. Wymagałem zbyt wiele i nie pozwalałem sobą manipulować tak, jak oczekiwały tego kobiety. Z Amandą wytrzymałem najdłużej. Albo to ona wytrzymała ze mną. I prawdopodobnie nie dlatego, że to ja zmieniłem swoje nastawienie, ale dlatego, że to jej zależało na tym związku bardziej niż mnie. Podobno akceptowała mój charakter i starała się do niego dostosować. Mnie jednak tak czy inaczej drażniła i według Santiago zakończenie tego związku było jedynie kwestią czasu. W to akurat mogłem uwierzyć. Ogólny obraz był jednak taki, że moje życie nie należało do łatwych. Głównie dlatego, że to ja nie potrafiłem się nigdzie odnaleźć. Ani w życiu zawodowym, ani osobistym. Wszystko okazało się jedną wielką porażką. Przestałem nawet szukać celu. Podporządkowałem się rzeczywistości i płynąłem z prądem. Jak zdechła ryba. A teraz… Leżałem w szpitalu przykuty do łóżka i wiedziałem, że na zewnątrz nie czekało na mnie nic lepszego. Byłem zły. Rozdrażniony. Zawiedziony światem, w jakim przyszło mi żyć. Zawiedziony osobami, które mnie otaczały oraz nicością, która miała być częścią mojej codziennej egzystencji.
Próbując uspokoić rozbiegane myśli, rozglądałem się po sali. Szukałem czegoś, na czym mogłem zawiesić wzrok. Czegoś, co chociaż przez moment dałoby mi ukojenie i pozwoliło oderwać się od fali emocji, jaka przeze mnie przepływała. Pośród otaczającej mnie ciemności jedynym punktem, jaki był w stanie przykuć moją uwagę, okazała się szpara pod drzwiami. Wąska szpara, która przepuszczała odrobinę światła dobiegającego z korytarza. Przyglądałem się jej uważnie. Dokładanie odzwierciedlała moją rzeczywistość. Cisza, ciemność, osamotnienie i jedynie niewielki promień światła, który nie wiadomo, co oznaczał. Czy była dla mnie jeszcze jakaś nadzieja? Czy powrót do świata, który zastanę poza murami szpitala, okaże się mniej bolesny niż sam szpital? Czy może jednak znajdę jeszcze w sobie siłę, aby przejrzeć na oczy i zaznać odrobiny szczęścia?
Nagle wzdrygnąłem, ponieważ strumień światła zaczął się powiększać. Powiększył się do tego stopnia, że po chwili połowa sali, na której leżałem, stała się całkowicie jasna. Ktoś otworzył drzwi… Mrużąc oczy, starałem się dostrzec osobę, której dłoń spoczywała na klamce i która popychała drzwi coraz bardziej w kierunku ściany.
— Kto to? — zapytałem.
Brak odpowiedzi.
Do mojej sali wszedł mężczyzna. Miał na sobie długie, dresowe spodnie, jasny T-shirt, a w prawej dłoni trzymał stojak, do którego przyczepiona była kroplówka. Mężczyzna poruszał się powoli, z wysiłkiem. Niewątpliwie był to pacjent.
— Pomylił pan salę — powiedziałem głośno.
Mężczyzna udawał, że mnie nie słyszy. Usiadł na łóżku stojącym obok okna i zaczął sapać. Był młody — miał najwyżej trzydzieści lat. Szczupły. Wysportowany. Wycierał dłonie o spodnie. Zupełnie tak, jakby chciał je wysuszyć.
— Todo bien? — zapytałem.
Nastała cisza. Dopiero po chwili odparł:
— Wiedziałem, że cię tu znajdę.
Zdziwiłem się. Mężczyzna ani razu na mnie nie spojrzał. Byłem pewien, że pomylił salę.
— Wszędzie cię szukałem –wyszeptał.
Zacząłem się denerwować. Nie wiedziałem, co się działo. Nie wiedziałem, kim był ten człowiek ani co robił w mojej sali. Widziałem tylko, że cierpiał. Postękiwał. Co jakiś czas dotykał rurkę doprowadzającą kroplówkę do żył.
— Wezwać pomoc? — zapytałem.
— Julia… — powiedział. — To ty, prawda?
— Tu nie ma Julii — odparłem. — Pomylił pan salę.
W tym czasie z korytarza dobiegały coraz wyraźniejsze odgłosy szybko przemierzanych kroków i po chwili w drzwiach ukazała się pielęgniarka.
— Tutaj jest! — zawołała.
Chwilę później do sali weszła jeszcze inna pielęgniarka i obie podeszły do siedzącego na łóżku pacjenta.
— Wstajemy, panie Lima — powiedziała jedna z nich, chwytając mężczyznę pod ramię.
Druga pielęgniarka uczyniła to samo, pchając również stojak z kroplówką. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, cała trójka wyszła, pozostawiając otwarte drzwi.
Nie przeszkadzało mi to. Wręcz przeciwnie. I tak nie mogłem zasnąć. Dobiegające z zewnątrz światło oraz odgłosy przemieszczających się pielęgniarek świadczyły przynajmniej o tym, że poza drzwiami istniało jakieś życie. Nasłuchiwałem więc. Była to jedyna rozrywka, jaką mogłem znaleźć tej nocy. Rozrywka, która przynajmniej na chwilę pozwalała mi zapomnieć o moim życiu i jego beznadziei. Gdzieś w głębi duszy cieszyłem się, że tajemniczy pacjent o nazwisku Lima pomylił salę i przez przypadek trafił do mnie. Lubiłem być sam, ale obecność tego człowieka nieco pobudziła mnie do życia. Nie czułem się taki osamotniony. Dziwiło mnie, że chwilowa obecność kogoś nieznajomego sprawiała mi większą radość niż wizyta mojej matki czy Amandy. Może jeszcze nie byłem do końca zepsuty, skoro drugi człowiek był w stanie wywołać we mnie jakąś pozytywną reakcję. To samo odczucie miałem wczoraj, kiedy do sali przyszedł doktor García. Rozmowa z nim mnie rozbawiła. Jeszcze wcześniej bardzo krótkie spotkanie z oddziałową. Ten jej zaraźliwy śmiech.
„Mili ludzie”, pomyślałem.
Może mój ojciec miał rację, kiedy mówił, abym został lekarzem. Ciekawe, dlaczego go wtedy nie posłuchałem. Teraz ten pomysł wydawał mi się całkiem dobry. Im dłużej przebywałem w tym miejscu, tym większą miałem potrzebę pozostania w nim. Wyobrażając sobie siebie jako lekarza, zacząłem się uśmiechać. Na chwilę wyprostowałem się, przeczesałem palcami włosy i poprawiłem okulary.
— Doktor Pablo Ignacio Montoya — powiedziałem sam do siebie.
Musiałem wyglądać dziwnie. Nadal jednak uśmiechałem się, wyginałem ciało i przyjmowałem pozy godne prawdziwego lekarza. Chrząkałem, wypinałem pierś i głośno powtarzałem swoje imię z tytułem doktora na przedzie. Czułem się dobrze. Czynności te sprawiały mi radość, jakkolwiek niedorzeczne mogły się wydawać.
Nagle jednak zamarłem w bezruchu. Do sali niespodziewanie weszła pielęgniarka i przyglądała mi się ze zdziwieniem. Fala wstydu oblała każdy milimetr mojego ciała. Nie wiedziałem, jak się zachować. Co powiedzieć. Jak wytłumaczyć swoje zachowanie. Kiedy pielęgniarka zrobiła kilka kroków naprzód i zapaliła niewielkie światło umiejscowione w drugim końcu sali, zamarłem jeszcze bardziej. To była ona… Eulalia…
Boże, jak to możliwe, że nie poznałem jej od razu… Chciałem zapaść się pod ziemię. Na pewno widziała wszystkie moje dziwactwa. Ze wstydu nie byłem w stanie powiedzieć ani słowa. Ona jednak najzwyczajniej w świecie podeszła do mojego łóżka i zaczęła poprawiać mi poduszkę. Zaraz potem zmierzyła mi temperaturę, ciśnienie, a następnie podała leki.