E-book
11.03
drukowana A5
36.92
Szmaragdowy pierścień

Bezpłatny fragment - Szmaragdowy pierścień


Objętość:
175 str.
ISBN:
978-83-8245-463-5
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 36.92

Rozdział I

— Szefie, interesantka, która dzwoniła przed chwilą była bardzo zdenerwowana. Nalegała na bezzwłoczny kontakt z panem — powiedziała Celia spoglądając na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który właśnie wszedł do gabinetu.

Celia Stanton, sekretarka w agencji detektywistycznej, była niezwykle spostrzegawczą i niezawodną osobą, na której można było polegać w każdej sytuacji.

— Ta pani nie zamierza złożyć wizyty w naszym biurze?

— Po sposobie w jaki przedstawiła sprawę, sądzę że ta klientka nie zgłosi się do biura — raczej poprosi pana aby przyszedł pan do niej… O, może to ona — dodała Celia gdy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę:

— Biuro detektywistyczne

— Dzwoniłam parę minut temu. Chciałabym rozmawiać z panem Markiem Calley.

— Oczywiście. Właśnie wrócił — Celia przekazała słuchawkę szefowi.

— Mark Calley przy telefonie — powiedział detektyw.

— Dzień dobry panie Calley — odezwał się zdeterminowany głos — proszę wybaczyć, że nie przedstawiam się teraz, ale wolałbym nie wymieniać mojego nazwiska przez telefon. Czy mógłby pan przyjść do mnie dziś wieczorem?

— Oczywiście, proszę mi podać adres.

Znał tę dzielnicę, był tam kilka razy w związku ze sprawą, którą zajmował się kilka lat temu.

— Czy 17-ta godzina odpowiada panu?

— Będę punktualnie.

— Dziękuję panu. A więc — do widzenia.


Celia Stanton spojrzała na kartkę, na której Mark zanotował adres.

— To jest gdzieś w okolicy Knightsbridge.

— Mam wrażenie, że ten przypadek będzie interesujący. W każdym razie jakaś odmiana po sprawie Darneyów. Nie była to przyjemna historia.

— Ale odnalazł pan jego żonę.

— Mieszkała już z narzeczonym i zdążyła wnieść sprawę o rozwód. Nic niezwykłego. Ale już czas na mnie. Jeśli ktoś będzie do mnie dzwonił, proszę powiedzieć, że wrócę do biura około dwudziestej, ewentualnie podać mu numer mojej komórki.


Wszystkie okna były ciemne gdy Mark zatrzymał samochód przed domem swojej klientki. Tylko w jednym pokoju — przypuszczalnie salonie — paliło się światło. Drzwi frontowe otworzyły się prawie natychmiast, gdy tylko nacisnął dzwonek. Dziewczyna stojąca w progu wyglądała na około 22 lata, miała ciemne długie włosy i prawie czarne oczy.

— Dobry wieczór, jestem Mark Calley.

Dziewczyna cofnęła się o krok, zapraszając go do środka. Mark wszedł do dużego hallu, który wydłużał się w salon urządzony z niezwykłą prostotą, zważywszy, że architektura domu sprawiała wrażenie zamożności. Jedynym wygodnym meblem była miękka kanapa, którą dziewczyna wskazała mu ruchem ręki i w której prawie utonął.

— Przepraszam, że nie przedstawiłam się przez telefon, ale wolałabym, aby moje nazwisko było zachowane w tajemnicy. Jeżeli musi je pan zanotować w kartotece klientów, proszę wpisać tam jakieś inne, fikcyjne nazwisko.

— Jak pani sobie życzy.

— Dziękuję panu. A więc… jestem Sara Dersen.

Sara Dersen. Znał to nazwisko bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, trudno było go nie znać. Wiele lat temu Martin Dersen odkrył żyłę złota w Kanadzie i zaczął ją eksploatować wraz z dwoma przyjaciółmi. Wkrótce potem jego działalność zyskała rozgłos. Przed dokonaniem odkrycia nie wiodło mu się zbyt dobrze, gdyż będąc lekarzem przeprowadzał jednocześnie rozmaite kosztowne eksperymenty, zaś praca badawcza pochłaniała lwią część jego honorarium. Wydobywając złoto zaczął żyć na wielką skalę i imię jego jeszcze bardziej zasłynęło z powodu licznych skandali, jak i założenia kilku nowoczesnych szpitali, które przydały mu blasku milionera, zanim wreszcie spotkał dziewczynę swego życia, ożenił się i ustatkował. Jego nagła, niewyjaśniona śmierć wznieciła różne domysły, tym bardziej że ciało zniknęło tuż przed pogrzebem i nigdy nie zostało odnalezione. Niektórzy uważali, że popełnił samobójstwo, inni domyślali się morderstwa. Jego nazwisko jeszcze przez długi czas ukazywało się na pierwszych stronach gazet, był również Mark bardzo zaintrygowany tą zagadką. A teraz — córka wielkiego niegdyś Martina Dersena siedziała naprzeciw niego, przypatrując mu się z niepokojem w ciemnych oczach.

— Moja przyjaciółka, Alma Rasbee, zarekomendowała mi pana. Świetnie poprowadził pan jej sprawę.

Mark pamiętał ten przypadek. Alma Rasbee, samotna wdowa, mieszkała w pięknej willi, czasami tylko przyjmując wizyty małego grona przyjaciół. Wkrótce po śmierci jej męża zaczęły ją nękać tajemnicze nocne telefony i dziwaczne listy.

— A w jaki sposób mogę pomóc pani?

— Widzi pan ten pierścień? — Sara wyciągnęła rękę w kierunku Marka, aby mógł się dobrze przyjrzeć klejnotowi. Pierścień był szmaragdowy, otoczony maleńkimi diamencikami.

— Wspaniały.

— Tak. Jest jeszcze naszyjnik pasujący do pierścionka; został zrobiony specjalnie na zamówienie… ale nie wiem, co się z nim stało — Sara westchnęła, cofając rękę. — Ten komplet kosztował fortunę. Dostałam go na moje szesnaste urodziny i… — przerwała.

— Chciałaby pani abym odnalazł ten naszyjnik? Moim zdaniem — to raczej sprawa policji.

Sara gwałtownie potrząsnęła głową.

— Nie chcę, żeby mieszała się do tego policja. Poza tym martwię się raczej o mojego stryja. Nie wiem czy słyszał pan, że mój ojciec miał kuzyna, z którym stracił kontakt wiele lat temu. Nazywa się Harold Starlit. Moja matka umarła osiem lat temu, a wkrótce po jej śmierci pojawił się nieoczekiwanie mój stryj i zaopiekował się mną.

— Fakt, że się troszczy o panią dobrze o nim świadczy.

— Owszem. Ale pewnej nocy ktoś się włamał do mojego domu. Niestety, ja nie mam sejfu, na szczęście nie skradziono naszyjnika. Stryj zainstalował sejf w swoim mieszkaniu i zaofiarował się go tam ukryć. Ale on mieszka stale za granicą. Wyjechał niedawno do Nowego Jorku w sprawach służbowych, oprócz maila przysłał mi list, w którym napisał, że wkrótce wraca, i to była ostatnia wiadomość, jaką od niego dostałam.

— Powinna pani napisać do niego.

— Wysłałam kilka maili. Nie otrzymałam odpowiedzi.

— Mógł mieć do załatwienia jakąś pilną sprawę i nagle wyjechał. Może wrócić lada dzień.

Dziewczyna pokręciła głową.

— Pojechałam tam, panie Calley. W zeszłym tygodniu.

— I co?

— Nie ma go. Zniknął.

— Jak to — zniknął?

— Nikt go tam nie widział. Jego nazwisko nie figuruje w księdze gości, ani w tym, ani w żadnym innym hotelu. Pokazywałam nawet recepcjonistom jego fotografię. Nikt go sobie nie przypomina. A jeżeli on szybko nie wróci… ja nie mogę czekać. Muszę odzyskać ten naszyjnik przed końcem tygodnia.

— Mam wrażenie, że kolia jest dla pani ważniejsza od zniknięcia stryja. Mówi pani takim tonem, jak gdyby pani życie od tego zależało. Chyba że… jeżeli pani coś ukrywa…

— Proszę pana — Sara przerwała mu ostro. — Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Przynajmniej nie w tej chwili.

— Zdaje sobie pani oczywiście sprawę, że jeżeli mam w czymś pomóc, muszę znać wszystkie fakty.

— Naturalnie, ale proszę mi wierzyć, to nie ma żadnego związku ze sprawą.

— Każda informacja może mieć duże znaczenie, mimo, że pani może nawet nie podejrzewać związku.

— Wiem dobrze co mówię. Wszystko zależy od znalezienia mojego stryja.

— W, którym hotelu się zatrzymał?

— Hotel Orion. Podałam w recepcji numer pokoju i datę przyjazdu.

— Co dokładnie powiedziano pani?

— Przez dwa dni ten pokój był wolny, ale zatrzymało się tam norweskie małżeństwo.

— Chyba stryj nie podał fikcyjnego nazwiska?

— Na pewno nie.

— Czy ma pani list wysłany z hotelu?

— Tak, oczywiście. Chce go pan zobaczyć?

Wstała z fotela i wyjęła list z szuflady biurka stojącego pod oknem. Podała go Markowi. W rogu koperty widniał nadruk nazwy hotelu wytłaczany złotymi literami. Taki sam nadruk był na papierze listowym.

— Czy pokazała pani ten list w recepcji?

— Oczywiście, ale recepcjonista zaprzeczył jakoby miał widzieć mego stryja. A jeśli chodzi o papier listowy, powiedział że stryj prawdopodobnie odwiedził kogoś w tym hotelu i zabrał kilka kartek w trakcie wizyty.

— Czy stryj telefonował do pani w międzyczasie?

— Nie, przysłał tylko ten list.

Mark zastanowił się przez chwilę.

— Interesujące. A więc dobrze, panno Dersen. Zobaczę co da się zrobić.

— Zajmie się pan tą sprawą, prawda? Jeśli chodzi o koszty, oto jest dwa tysiące funtów — wręczyła mu kilka banknotów. — Nie lubię wypisywać czeków. Pokryję także wszystkie inne wydatki.

— Może pani na mnie liczyć. Zatrzymam na razie ten list, może okazać się potrzebny. Czy ma pani fotografię stryja?

Sara otworzyła torebkę i wyjęła z portfelika małe zdjęcie. Przedstawiało wytwornego, potężnie zbudowanego mężczyznę o przenikliwych oczach i krzaczastych brwiach.

— Skontaktuję się z panią, jak tylko będę coś wiedział — powiedział Mark, wsuwając list i fotografię do portfela.

— Dziękuję panu — odrzekła Sara, gdy detektyw wstał, szykując się do wyjścia. Stała w progu domu, patrząc jak jego samochód odjeżdża i znika za zakrętem ulicy, potem zamknęła drzwi i osunęła się na kanapę.


***


Mark Calley odleciał do Nowego Jorku wczesnym rankiem następnego dnia. Miał nadzieję, że znajdzie wolny pokój w hotelu mimo że nie dokonał rezerwacji; sezon letni już minął.

Hotel wyglądał luksusowo. Tłumy ludzi robiły zakupy lub oglądały wystawy w kilku małych sklepikach hotelowych. Mark skierował się prosto do recepcji.

— Dobry wieczór.

Recepcjonista skinął głową, na jego twarzy pojawił się grzecznościowy uśmiech.

— Dzień dobry. Czym mogę służyć?

— Chciałbym jednoosobowy pokój z łazienką.

— Czy ma pan rezerwację?

— Nie. Sądziłem, że w tak wielkim hotelu będą jakieś wolne pokoje.

— Owszem. Jest kilka.

— Czy numer 428 jest wolny? Słyszałem, że jest bardzo ładny.

Recepcjonista obrzucił Marka tak zagadkowym spojrzeniem, że detektyw zdziwił się.

— 428 — powtórzył urzędnik. — Czy… na pewno ten pokój pan życzy?

— Tak. Można go wynająć?

— Owszem, proszę pana. — Recepcjonista wciąż przypatrywał mu się w tak dziwny sposób, że Mark był zmuszony zapytać:

— Czy coś jest nie w porządku?

Recepcjonista opanował się w ułamku sekundy, na jego twarz powrócił uprzejmy, obojętny uśmiech.

— Zrobił pan dobry wybór. Pokój jest piękny. Przypuszczam, że mieszkał pan już w nim poprzednio.

— Nie ja. Mój kolega. Był zachwycony zarówno pokojem, jak i widokiem z tej strony hotelu.

— Ach, tak. Rozumiem — odparł chłodno recepcjonista, podając Markowi klucz.

Pokój był ogromny, jak na jednoosobowy apartament. Okno wychodziło na ruchliwą ulicę i Mark miał stąd świetny widok na wejście do hotelu. Harold Starlit, stryj Sary, miał zajmować sąsiedni pokój.

Gdy tylko boy hotelowy wniósł jego bagaż i wyszedł, Mark opuścił swój pokój i delikatnie zapukał do drzwi sąsiedniego numeru 427. Nie było odpowiedzi. Ponowne pukanie nie przyniosło rezultatu, drzwi były zamknięte na klucz. Mark zastanawiał się przez chwilę, co robić. Pokój mógł być wolny, albo sąsiad wyszedł. Ale przecież Starlit napisał w swym liście do bratanicy, że zajmował ten właśnie pokój i zamierzał pozostać tutaj przez następny miesiąc.

Gdy po kilku godzinach oczekiwania stryj Sary Dersen nie pojawił się, Mark zszedł na dół do recepcji. Tym razem za kontuarem stał inny urzędnik, wyszukiwał w komputerze nazwiska nowo przybyłych gości i Mark musiał cierpliwie poczekać kilka minut.

— Czy pan Starlit zwolnił już pokój? — zapytał, gdy tylko grupa turystów skierowała się w stronę windy

— Starlit?

— Mieszka pod numerem 427.

— Proszę chwilę zaczekać. Zaraz sprawdzę.

Mark czekał niecierpliwie patrząc jak na ekranie komputera przesuwała się długa lista nazwisk, lecz po chwili urzędnik potrząsnął głową.

— Niestety, proszę pana. Pan Starlit nie mieszka w naszym hotelu.

— To niemożliwe. Wyznaczył mi spotkanie na godzinę szóstą wieczorem. Nie zjawił się, a jest zwykle bardzo punktualny. Zastanawiałem się czy coś mu się nie przydarzyło. Czy może pan sprawdzić jeszcze raz?

— Bardzo mi przykro, ale nikt o takim nazwisku nie figuruje w rejestrze.

Mark wyjął z portfela list Starlita wraz z jego fotografią.

— Proszę spojrzeć na to. Otrzymałem od niego ten list kilka dni temu.

To jest nadruk waszego hotelu, prawda?

Recepcjonista przyjrzał się uważnie kopercie i przytaknął.

— Przysłał mi także swoją ostatnią fotografię — niech pan na nią spojrzy.

Recepcjonista utkwił wzrok w zdjęciu, próbując sobie coś przypomnieć, lecz z wyrazu jego twarzy Mark wywnioskował, że jego wysiłki są daremne.

— Ten pan nigdy nie mieszkał w naszym hotelu — rzekł urzędnik oddając fotografię.

— Jest pan tego pewien?

— Najzupełniej.

— No cóż, może podał inne nazwisko, a zdjęcie nie jest najlepsze, i nie może pan go rozpoznać. W takim razie poczekam na niego w holu.

— Pokój 427 jest wolny, proszę pana.

Mark zatrzymał się w pół kroku do najbliższego fotela.

— Naprawdę?

— W tej chwili tak. Ale jest zarezerwowany.

— Dla kogo?

— Niestety, nie możemy udzielać takich informacji.

— Rozumiem. Dziękuję panu.

A więc tak się sprawa przedstawiała. Wyglądało na to, że Harold Starlit po prostu rozpłynął się w powietrzu. Nie było go w hotelu, nikt go tu nie widział. W takim razie gdzie był? Został zamordowany przez kogoś, kto połakomił się na kosztowny naszyjnik i w celu uniknięcia skandalu personelowi kategorycznie zakazano cokolwiek ujawniać? Wszystko było możliwe. Ale jeżeli pokój nie był teraz zajęty, mógł zaryzykować i sprawdzić go.

Mark wrócił do swego pokoju i wyszedł na balkon. W dole samochody pędziły ulicą z zawrotną szybkością. Piętro było wysokie, balkony nie były połączone, rozdzielał je szeroki parapet. Odległość była duża. A jednak musiał dostać się do tamtego pokoju i przeszukać go. Tak, było bardzo prawdopodobne, że Starlitowi stało się coś poważnego, a personelowi przykazano milczenie na ten temat. Ale w pokoju mogło zostać coś, co naprowadziłoby go na jakiś ślad. Nie było najmniejszej nadziei na pokonanie dystansu między balkonami. Mark cofnął się do pokoju, otworzył walizkę i wyjął z bocznej kieszeni wytrych. Wsunął do kieszeni marynarki latarkę i wyszedł na korytarz.

Jakiś starszy mężczyzna przeszedł koło niego i zatrzymał się trochę dalej, przy swoim pokoju. Mark zamykał drzwi bardzo wolno, czekając aż mężczyzna wejdzie do środka, następnie szybko skierował się do sąsiedniego numeru. Otworzenie drzwi było fraszką — kilka chwil później był wewnątrz.

Światło latarki omiotło pokój. Na pierwszy rzut oka Mark nie dostrzegł nic interesującego, lecz jeśli Starlit był tutaj, pomimo zaprzeczeń personelu, mógł pozostawić jakiś ślad swojego pobytu.

Przetrząsanie łazienki także nie przyniosło rezultatu, a pokój był tak nienagannie czysty jak gdyby nikt w nim nigdy nie mieszkał. Szafa i szuflady nocnego stolika były całkowicie puste.

Bardziej z nawyku niż z przekonania, że coś znajdzie Mark zajrzał pod łóżko. Przy nodze łóżka, koło ściany, przytulone do listwy podłogi tak, że było prawie niewidoczne, leżało coś błyszczącego. Detektyw wsunął się pod mebel i wyciągnął mały przedmiot. Była to złota bransoletka. Obracając ją w dłoni zauważył na zapięciu wygrawerowany monogram: B.D. Bransoletka mogła zostać wyrzucona przez nieuwagę i spaść pod łóżko lub zapomniana w pośpiechu. Jednakże, jeśli Harold Starlit zajmował ten pokój, jakim sposobem znalazła się tutaj bransoletka? Może miał tu spotkanie z kobietą, w takim razie kim ona jest? I gdzie obecnie przebywał Starlit?

Ostrożnie, tak, aby nikt go nie zauważył, Mark wyszedł z pokoju i postanowił jeszcze raz zejść na dół do recepcji. Za kontuarem stał jakiś inny, młody recepcjonista. Mark zdecydował się zaryzykować.

— Czy pan Starlit zostawił dla mnie jakąś wiadomość?

— Niestety nie.

— Jest pan tego pewien? Jest prawie północ. Oczekiwałem go o szóstej wieczorem.

— Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę.

— Podobno wyprowadził się już z hotelu. W takim razie chciałbym się przenieść do jego pokoju — to znaczy do numeru 427.

— Ten pokój jest zarezerwowany.

— Naprawdę? — Mark miał nadzieję, że jego zdziwienie jest dobrze udane.

— Tak, proszę pana.

— Nikt go teraz nie zajmuje. Chciałbym go wziąć na dwa, trzy dni.

— To niemożliwe.

— Od kiedy będzie zajęty?

— Nie wiadomo. Mogą przyjechać jeszcze dzisiaj, jutro rano albo za tydzień.

— Tym sposobem hotel ponosi straty.

— Pokój został opłacony z góry.

— Ach, tak, rozumiem. Widzę, że ten pan jest tutaj częstym gościem.

— Raczej nie. Był tutaj chyba dwa razy, to znaczy od czasu gdy ja tutaj pracuję.

— Czy mógłby mi pan podać nazwisko tego lokatora?

Recepcjonista wyglądał na około 19 lat. Może właśnie dlatego powiedział Markowi tak dużo. Ale tym razem był nieugięty.

— To wbrew przepisom. Nie wolno mam tego robić.

Detektyw uciekł się do najstarszego, najbardziej wypróbowanego sposobu otrzymywania potrzebnych informacji. Wyjął 50-dolarowy banknot i zaczął się nim bawić. Recepcjonista zerknął na niego, lecz nie ustępował.

— Te nazwisko jest mi bardzo potrzebne — Mark ukradkiem wyjął z portfela następne 50 dolarów.

— Wyrzucą mnie z pracy, jeśli ktoś mnie przyłapie — recepcjonista mówił ściszonym głosem, rozglądając się dokoła z obawą.

— Nikt nie patrzy w naszą stronę. A ja jestem ostatnią osobą, która mogłaby pana wydać.

— Niech pan chwilę poczeka — szepnął chłopak. Zaczął przeszukiwać dane w komputerze.

— Chciałbym opłacić pokój z góry — powiedział Mark głośno. — Proszę o rachunek.

Karteczka z nazwiskiem i adresem lokatora numeru 427 wsunęła się do jego ręki. 100 dolarów wraz z należnością za hotel zniknęło za kontuarem.

— Dziękuję panu. Dobranoc — rzekł Mark.

Recepcjonista skłonił się lekko.

Po powrocie do swego pokoju Mark przeczytał karteczkę — „Barry Dryton, Atlanta, 40 East Drive”.

Czy Dryton był w jakiś sposób związany z Haroldem Starlitem? Czy go znał? Dlaczego zarezerwował pokój na ten sam okres kiedy Starlit przypuszczalnie go zajmował?

Mark postanowił zarezerwować miejsce w samolocie odlatującym następnego dnia do Atlanty, potem zatelefonował do Sary Dersen.

— Czy dowiedział się pan czegoś? — zapytała dziewczyna gdy tylko usłyszała jego głos.

— Niewiele. Stryja pani nikt nie widział w tym hotelu.

— Ależ to niemożliwe. Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Przecież pisał do mnie stamtąd.

— I to właśnie muszę sprawdzić, aby wyjaśnić wątpliwości i rozwikłać tę sprawę. Chciałbym panią jeszcze o coś zapytać — czy zna pani, albo może słyszała kiedyś nazwisko Dryton?

Sara zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

— Dryton? Chyba nie, nie przypominam sobie… a dlaczego pan pyta? Kto to jest?

— W ten chwili to nieważne. A propos, czy pan Starlit często jeździ do Atlanty?

— O ile mi wiadomo, nigdy tam nie był. Chociaż… przez wiele lat mieszkał poza Anglią i wrócił dopiero po śmierci mojego ojca, więc niewiele wiem o jego podróżach.

— Czy ma tam przyjaciół?

— Nie jestem pewna… dużo mi opowiadał o swoich kolegach, lecz nie wspominał o nikim z Atlanty.

— Rozumiem. W porządku, panno Dersen. Zadzwonię do pani za kilka dni.

— Bardzo proszę, niech pan się postara załatwić to jak najszybciej. Strasznie się niepokoję. Miałam bardzo zły sen ostatniej nocy… naprawdę nie wiem co robić… czuję się zupełnie zagubiona

— Zrobię co w mojej mocy, niech pani będzie spokojna. Proszę się tak nie zamartwiać.

— Dobrze. Będę czekać — odpowiedziała Sara, żałosnym tonem.

Mark odłożył słuchawkę, mając wrażenie, że dziewczyna jednak nie powiedziała mu wszystkiego. Prześladowało go jakieś niejasne przeczucie, ale nie umiał go sprecyzować.

Następnego ranka wstał wcześnie. Samolot odlatywał dopiero o 11-tej, miał więc jeszcze trochę czasu. Z korytarza dochodził głośny szum odkurzacza. Sprzątanie zaczynało się tutaj prawie o świcie.

Wyszedł z pokoju i zamykając drzwi na klucz usłyszał jak coś upadło na podłogę. Odwrócił głowę, aby zobaczyć co się stało. Sprzątaczka stała nieruchomo, jak skamieniała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, rączka odkurzacza leżała u jej stóp.

— Co się dzieje? — zapytał Mark ze zdumieniem.

Kobieta wzdrygnęła się.

— N...nic, przepraszam pana, naprawdę nic…

— Wygląda pani na przestraszoną.

— Po prostu ...myślałam, że to ona…

— Co za „ona”? O kim pani mówi?

Sprzątaczka rozłożyła bezradnie ręce, jak gdyby chciała odpędzić od siebie jakieś niemiłe wspomnienia.

— Pan mieszka w tym pokoju?

— Tak. Od wczoraj. Ale — zaczęła pani o kimś mówić…

— Sama nie wiem. To była młoda dziewczyna. Miała jakieś 20 lat. Znaleziono ją… — kobieta przerwała.

— Słucham panią.

Sprzątaczka podniosła z podłogi rączkę odkurzacza.

— To nie ma znaczenia.

— Wydaje mi się, że to jednak ważna sprawa. Wyglądała pani bardzo dziwnie — była pani wręcz przerażona, gdy zobaczyła mnie pani wychodzącego z pokoju. Z jakiego powodu?

— Ten pokój… jest zawsze wolny.

— Jak to — zawsze? Dlaczego?

— Nikt nie chce w nim mieszkać. To znaczy, stali goście, którzy zwykle zatrzymują się w tym hotelu. Inni, którzy przyjeżdżają tu po raz pierwszy, nic nie wiedzą… biorą go… i przenoszą się do innego.

— Ja jednak zamieszkałem w tym pokoju, więc chciałbym wiedzieć, co w nim jest takiego niezwykłego.

Kobieta spojrzała na Marka z zaniepokojeniem i milczała przez chwilę.

— Niczego pan nie zauważył?

— O czym pani mówi?

— Nic. Miał pan szczęście — mruknęła kobieta.

— Proszę mi powiedzieć. Mam zamiar zatrzymać się tutaj w powrotnej drodze, więc wolałbym się dowiedzieć o co chodzi A ponieważ pani już zaczęła o tym mówić…

Sprzątaczka popatrzyła na niego uważnie i zawahała się.

— Ale… nie powtórzy pan tego nikomu?

— Zapewniam panią, że nie.

— Podobno w tym pokoju dzieje się coś niezwykłego. Często dochodzą stamtąd jakieś dziwne dźwięki, nawet jeśli nikogo w nim nie ma. Ja też słyszałam jakieś hałasy, nawet wiele razy. Mieszkała tam młoda dziewczyna, jak już panu mówiłam, i pewnego dnia znaleziono ją martwą. Krążyły pogłoski, że popełniła samobójstwo, ale ja w to nie wierzę. Ona by tego nie zrobiła.

— Skąd ta pewność?

— Miała się tu spotkać z narzeczonym i dlatego prosiła mnie dzień wcześniej, żebym bardzo starannie sprzątnęła pokój. Była bardzo przejęta.

— Może jej narzeczony zerwał z nią?

— O, nie. Telefonował do niej akurat gdy sprzątałam i słyszałam całą rozmowę. Mieli się wkrótce spotkać. To było morderstwo, proszę pana, jestem o tym przekonana, czuję to…

— Nie czytałem o tym.

— Gazety nic o tym nie pisały. Właściciel hotelu zrobił wszystko, aby zatuszować sprawę. Bał się, że straci gości. I dlatego oficjalny werdykt głosił, że to było samobójstwo.

— A co z mordercą?

— Przeprowadzono ciche śledztwo, ale bez rezultatu. W każdym razie od tamtej pory, od jej śmierci nikt nie chce w tym pokoju mieszkać. Wszyscy mówią, że ktoś tam buszuje po nocach.

— Tak, to rzeczywiście nieprzyjemna sprawa. Właściwie chciałem wziąć tamten pokój — powiedział Mark, wskazując drzwi numeru 427, ale powiedziano mi, że jest zarezerwowany.

— To prawda. Tamten jest zawsze zarezerwowany.

— Zawsze?

— Od ponad roku. Wciąż zatrzymuje się w nim ta sama para małżeńska.– Ten hotel musi im odpowiadać.

— Raczej tylko mężowi tej kobiety, bo jej się tutaj zupełnie nie podoba.

— Naprawdę?

— Nieraz słyszałam jak narzekała, że muszą tu mieszkać, a on bez przerwy na nią krzyczał. Poza tym ona była okropna, nieuprzejma, opryskliwa. Głównie wobec mnie, ale dla innych także. Kiedyś sprzątałam łazienkę, a ona wrzasnęła na mnie, abym się wyniosła, i to z taką furią, że nawet jej mąż powiedział jej: „Uspokój, się, Barbara”.

— Barbara?

— Tak się nazywała. I była bardzo nieporządna — ciągnęła sprzątaczka jednym tchem, jakby zadowolona, że ma się komu wyżalić. Mark słuchał ze wzrastającym zainteresowaniem.

— Bardzo nieporządna — powtórzyła kobieta. — Czy wie pan, co ona pewnego dnia wyrzuciła do kosza na śmieci? Złotą papierośnicę.

— Może była tylko pozłacana. Nikt nie wyrzucałby złota do śmieci.

— Nie, jestem pewna, że to było złoto. Papierośnica była dość ciężka. Poza tym ta dama miała niezwykle gwałtowny charakter. I nic dziwnego. Sądząc po jej wyglądzie, pochodziła z jakiegoś południowego kraju, może była Włoszką. On był zupełnie inny, był jej przeciwieństwem.

— Taki spokojny?

— Nie to miałam na myśli. Ona była brunetką, a on blondynem, miał jas-ne falujące włosy i ciemne oczy. Ładna para, gdyby się tylko tak nie kłócili…

Po schodach na górę szła jakaś kobieta. Sprzątaczka przerwała swe wywody w pół słowa. — Przepraszam, muszę wracać do pracy.

Weszła do jednego z pokojów, podczas gdy Mark zszedł na dół do restauracji. Zamówił śniadanie i zaczął się zastanawiać. Jeśli Harold Starlit był w tym hotelu, dlaczego wszyscy temu zaprzeczali? I kim była ta para małżeńska, która zajmowała jego pokój? Mark rozejrzał się po sali, aby zobaczyć czy któryś z gości siedzących przy innych stolikach przypomina Starlita, ale żaden z nich nie był do niego podobny. Wyjął z portfela fotografię i przyjrzał się jej jeszcze raz. Kelnerka przyniosła śniadanie i nakryła do stołu, lecz zamiast odejść, zatrzymała się przy jego krześle.

— Przepraszam pana.

— Tak, słucham? — Mark spojrzał na nią zirytowany, niezadowolony, że przerywa tok jego rozważań. — A, rzeczywiście, tu jest należność za śniadanie — przesunął w jej kierunku kilka monet przygotowanych zawczasu.

— Dziękuję. Proszę wybaczyć, że o to pytam, ale… czy jest pan może znajomym pana Starlita?

Mark obrzucił ją przenikliwym spojrzeniem.

— Owszem. Jak pani zgadła?

— Trzyma pan jego fotografię — dziewczyna wskazała zdjęcie.

— Pani go zna?

— Zwykle siadał przy stolikach, które obsługiwałam.

— Miałem się z nim tu spotkać, ale wyjechał.

— I chyba nie wróci szybko — powiedziała kelnerka. — Wyjeżdżał w wielkim pośpiechu.

— Kiedy to było?

— Przed tygodniem. Prosił mnie jeszcze, abym mu przygotowała kilka kanapek na drogę i przez roztargnienie zostawił portfel na stoliku. Jeśli pan jest jego przyjacielem…

— Oddam mu ten portfel osobiście — zapewnił ją Mark.

— Bardzo panu dziękuję. Zastanawiałam się, co z nim zrobić, a… wolałam nie oddawać go do recepcji.

— Nie ma o czym mówić. Czy pamięta pani jak długo mój kolega przebywał w tym hotelu?

— Kilka dni. Chętnie ze mną rozmawiał, miałam wrażenie, że zamierza przedłużyć swój pobyt, ale wzywały go sprawy zawodowe.

— Mówił dokąd się wybiera?

— Do Montrealu.

— Dziękuję pani za przekazanie mi portfela. Inna sprawa, że jeśli Harold jest taki zapominalski, mógł zostawić coś w pokoju. Pamięta pani może, który pokój zajmował?

— Tego nie wiem, ale recepcjonista pana poinformuje.

— Ma pani rację.

Dziewczyna odeszła. Mark zaczął jeść śniadanie automatycznie, nie zwracając uwagi na to, co ma na talerzu. Mimo wszystko to był jakiś ślad, dowód na to, że Starlit jednak tu był. Musiał być, inaczej kelnerka nie zapamiętałaby go. Detektyw nie chciał więcej wywierać presji na recepcjonistę. Jeżeli ten chłopak zaprzeczał oczywistym faktom, jego dalsze pytania mogły obudzić zbędną czujność. Odłożył na chwilę widelec i zajrzał ostrożnie do portfela. Kelnerka mówiła prawdę. Poza sporą sumą pieniędzy nie było tam nic godnego uwagi. W rogu, za plastikowym okienkiem widniało nazwisko właściciela, lecz adresu nigdzie nie było widać. Wsunął portfel do kieszeni marynarki. Musiał się teraz skontaktować z Drytonem.

Może on będzie mógł rzucić trochę światła na tę sprawę.

Recepcja była pusta gdy Mark wracał na górę do pokoju po swoją walizkę. Poddało mu to pewien pomysł. Zwolnił kroku i zatrzymał się przy kontuarze, rozglądając się dookoła z pozorną obojętnością. Nikt go nie obserwował. Sięgnął lewą ręką po księgę gości, aby odnaleźć zapis z poprzedniego miesiąca. Wrzesień 15., tak, to była ta data. Szybko przejrzał kolumnę nazwisk. Harold Starlit na niej nie figurował.

Wzrok Marka zatrzymał się nagle w samym środku kartki. „Barry Dryton” — nazwisko to było wpisane trochę innym odcieniem długopisu w porównaniu z innymi. Detektyw pochylił się trochę nad księgą; teraz widział to bardzo wyraźnie — po dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec, że nazwisko było napisane jedno na drugim. Spod spodu prześwitywały jakieś litery. Mark patrzył na nie wytężonym wzrokiem. Udało mu się odróżnić kilka liter: H… o… t… i… Wyglądało na to, że poprzednie nazwisko wpisane do księgi zostało wytarte i nazwisko Drytona wpisane w to miejsce.

— Czym mogę służyć?

Mark podniósł nagle głowę. Recepcjonista właśnie zbliżał się do kontuaru. Detektyw błyskawicznie zamknął księgę, odsunął ją na miejsce i cofnął rękę zanim recepcjonista mógł spostrzec ruch. Z wyrazu jego twarzy Mark nie zdołał odgadnąć czy urzędnik cokolwiek zauważył.

— Wyjeżdżam. Uregulowałem już rachunek.

— Czy mam wezwać taksówkę?

— Bardzo proszę.


***


40 East Drive. Była 4-ta po południu, gdy Mark dotarł na miejsce. Drzwi otworzył mu korpulentny jasnowłosy mężczyzna, który świetnie pasował do rysopisu podanego przez hotelową sprzątaczkę.

— Dzień dobry. Chciałbym się zobaczyć z panem Drytonem.

— To ja.

— Nazywam się Mark Calley. Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut?

Dryton zaprosił go do środka i zaprowadził do salonu.

— Napije się pan czegoś?

— Nie, dziękuję.

— Ale chyba nie zrobi panu różnicy, jeśli ja pozwolę sobie na mały kieliszek — Dryton podszedł do barku stojącego przy kominku i otworzył karafkę. Chwilę później usiadł w fotelu przy długim, niskim stoliku, naprzeciwko Marka.

— Sherry rozjaśnia mi umysł — powiedział. — Pomaga mi trzeźwo myśleć. A więc, w jakiej sprawie chciał się pan ze mną widzieć?

— Nie zajmę panu wiele czasu. Szukam pana znajomego, Harolda Starlita. Powiedziano mi, że pan może mnie poinformować gdzie mogę go znaleźć.

Ręka Drytona podnosząca kieliszek do ust zawisła w powietrzu.

— Harold? Czy on… jest pańskim przyjacielem?

W pierwszej chwili Mark zamierzał potwierdzić, ale zmienił zamiar. Badawcze, przenikliwe spojrzenie siedzącego naprzeciwko niego mężczyzny przeszywało go na wylot, zdawało się go ostrzegać, że umie natychmiast wykryć każde kłamstwo.

— Niezupełnie. To krewny mojej znajomej. Chciała się z nim bezzwłocznie skontaktować w pewnej, bardzo pilnej dla niej sprawie, a ponieważ i tak miałem sprawę w tym mieście… nie mogłem jej odmówić.

Dryton wychylił kieliszek jednym haustem i postawił go wolno na stoliku.

— Jest pan wyjątkowo uczynny.

— Przyszedłem do właściwej osoby, prawda?

— Owszem. Harold rzeczywiście zatrzymał się u mnie na kilka dni.

— Doskonale. Mogę się więc z nim zobaczyć?

— W tej chwili nie ma go w domu. Wyszedł do lekarza.

— Jest chory?

— Miał niedawno wypadek. Na szczęście to chyba nic groźnego. Opowie panu wszystko sam, gdy wróci. Powinien zjawić się za jakieś dwie godziny. Gabinet lekarski jest daleko stąd.

— W takim razie powinien zgłosić się do szpitala.

— O, nie. Zranienie nie było aż tak poważne.

— Co właściwie się stało?

— Sam dobrze tego nie wiem. Nie opowiadał mi szczegółów. I tak niedługo wróci.

Zerknął na zegarek.

— Przepraszam pana, ale ja także muszę już wyjść. O 5-tej mam umówione spotkanie. Czy… zamierza pan poczekać tutaj?

Ton głosu nie wyrażał zachęty. Mark wstał z fotela.

— Nie, ja także pójdę do miasta. Mam jeszcze coś do załatwienia. Wrócę o 7-mej.

— Jak pan woli.

Mark opuścił dom, zaintrygowany rezultatem rozmowy. Zgodnie z informacjami uzyskanymi od kelnerki w hotelowej restauracji, Harold Starlit powinien być teraz w Montrealu. Co wpłynęło na tak nieoczekiwaną zmianę jego planów? A jeżeli obecnie przebywał w tym domu, to z jakiego powodu jego nazwisko zostało wytarte z listy gości i nazwisko Drytona wpisane w to miejsce? Czy Dryton miał nad Starlitem jakąś władzę? A może trzymał go w szachu?

Wrócił punktualnie o 7-mej. Tym razem drzwi otworzył krępy, ciemnowłosy mężczyzna w okularach, z ręką na temblaku.

— Pan Calley, prawda? — zapytał, zanim Mark zdążył cokolwiek powiedzieć. Gdy Mark potwierdził, gospodarz zaprosił go do domu tak serdecznie, jak gdyby znał go od lat.

— Barry powiedział mi, że chciał się pan ze mną widzieć w jakiejś rodzinnej sprawie — jego głos był trochę zachrypnięty.

— To prawda. Trudno mi było pana odnaleźć.

— Odnaleźć? Myślałem, że jest pan znajomym któregoś z mych krewnych.

— Pańskiej bratanicy, ale nie jestem jej znajomym. Jestem detektywem.

— Pan? Detektywem? Wydawało mi się — tak mówił Barry — że jest pan tu tylko przejazdem.

— Nie czułem się upoważniony, aby naświetlać sprawę komukolwiek oprócz pana. To byłoby wbrew woli mojej klientki.

— Widzę, że jest pan człowiekiem godnym zaufania.

— To cecha naszego zawodu. Pańska bratanica martwi się o pana.

— Czyżby? Nie ma absolutnie żadnego powodu, aby się martwić.

— Kilka tygodni temu Sara wysłała panu dwa maile, na które pan nie odpowiedział, a ja nie mogłem znaleźć pana w hotelu.

— Ach, o to chodzi.

— Potem powiedziano mi, że planował pan pojechać do Montrealu.

Starlit żachnął się nagle.

— Rzeczywiście, miałem taki zamiar, ale moje plany zostały w ostatniej chwili pokrzyżowane. Nie mówmy o tym więcej. Proszę usiąść — powiedział z lekką irytacją, sadowiąc się w fotelu koło wysokiej, stojącej lampy, ocienionej wielkim brązowym abażurem, tak, że jego twarz była częściowo pogrążona w półmroku.

— Dlaczego podał pan swej bratanicy adres hotelu jako adres kontaktowy, jeśli nie zamierzał pan przedłużyć tam swojego pobytu?

— Ależ miałam taki zamiar! Początkowo czułem się tam doskonale. Ale miałem ważny powód, aby go opuścić. A Sara nie powinna była wynajmować detektywa, żeby mnie szukać. Ona jest szalona. Poza tym to nieprawda, że nie kontaktowałem się z nią. Była u mnie tu, w tym domu, i to w zeszłym tygodniu. Przyjechała zobaczyć się ze mną zupełnie nieoczekiwanie, wtedy gdy absolutnie nie spodziewałem się jej wizyty.

Mark przyglądał się mężczyźnie z niedowierzaniem. Starlit zauważył jego nieufne spojrzenie.

— Niech pan się tak nie dziwi. Czasem zachowanie tej dziewczyny mnie zastanawia. Ona jest zupełnie nieobliczalna. Mówi, że planuje jakąś dalszą podróż i nagle zjawia się tutaj, paplając o sprawach, o, których nigdy przedtem nie rozmawialiśmy, a które podobno powinienem dobrze znać. Ona jest naprawdę szalona.

Wstał z fotela, podszedł do okna i otworzył je szeroko. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

— Nie odniosłem takiego wrażenia — zaprzeczył Mark.

— Oczywiście. Musi pan strzec interesów swojej klientki. Poza tym jest śliczna. Te niewinne czarne oczy mogłyby zaprowadzić do samego piekła mniej rozważnego człowieka.

— Sądzę, że naprawdę rozsądnych ludzi jest niewielu.

— To prawda, ale jeśli wyjdzie za mąż za młodego człowieka, wtedy oboje źle skończą.

— Wszystko zależy od tego, w kim się zakocha.

— Chłopak, którego wybrała, nie jest dla niej odpowiednim kandydatem. Powtarzałem jej to wiele razy.

— Kto to jest?

— To… a, zresztą, i tak nic pan nie wie na ten temat. Przepraszam pana, uniosłem się. Próbuję dyskutować z panem o sprawach, które pana nie dotyczą. Jest pan tylko detektywem.

Uwaga ta uraziła zawodową ambicję Marka. Nie miał najmniejszego zamiaru zagłębiać się w prywatne problemy Był najwyższy czas załatwić sprawę, która go sprowadziła pod ten adres.

— Czy ma pan przy sobie naszyjnik? — zapytał z pozornym spokojem, przechodząc do rzeczy.

— O, którym naszyjniku pan mówi?

— Chodzi mi o szmaragdowy.

— Ach, ten. Tak, jest tutaj.

— Czy są jakieś inne?

— Dała mi dwa. Szmaragdowy i trochę mniejszy, z szafirów. Dlaczego pan pyta?

— Sara pilnie potrzebuje naszyjnika ze szmaragdów.

— Akurat teraz? Z jakiego powodu?

— Nie zadaję moim klientem takich pytań. To nie moja sprawa.

— Tak, tak. Oczywiście. Ma pan rację. No cóż, obie kolie są w bankowym sejfie. Nie chciałem trzymać go w domu po tej aferze w hotelu.

— Miał pan kłopoty?

— Kłopoty?! Przeżyłem piekło! Widzi pan ten temblak? Ktoś napadł na mnie gdy wracałem do pokoju. Może myślał, że mam klejnot przy sobie.

Nie byłbym takim głupcem.

— Nie domyśla się pan kim był napastnik?

— Zaatakował mnie od tyłu, tuż po wyjściu z windy. Akurat korytarz na moim piętrze był pusty. Może nie przywiązywałbym do tego wagi, gdyby podobna sytuacja nie zdarzyła się w poprzednim hotelu. Tylko, że wtedy zostałem napadnięty w moim własnym pokoju, gdy już otworzyłem drzwi i chciałem zapalić światło. Więc muszę wyznać, że się naprawdę przestraszyłem. Przekupiłem recepcjonistę, aby wykasował w komputerze moje nazwisko z księgi gości, a ponieważ Barry miał wkrótce tam przyjechać, aby omówić ze mną pewne kwestie, zarezerwowałem dla niego ten sam pokój. Chciałem zatrzeć za sobą ślad. Później, ponieważ przyjaźnię się z Barrym od lat i wiem, że mogę mu ufać, postanowiłem przenieść się na pewien czas do jego domu.

— Informował pan policję o tych napadach?

— Po co? I tak by nie znaleźli tego człowieka.

— Nie docenia pan ich możliwości.

Starlit machnął ręką lekceważąco.

— Nie zdołałbym nawet podać rysopisu tego zbira. Zresztą to już i tak nieważne.

— Nie byłbym tego taki pewny — powiedział Mark — ale to już pana decyzja. Uważam, że teraz powinien pan wrócić da Londynu i zobaczyć się z bratanicą. Ona bardzo niecierpliwie oczekuje na wiadomości od pana.

— To ciekawe. Nie wydawała się zniecierpliwiona w zeszłym tygodniu. No trudno, tym razem spełnię jej życzenie. Dzisiaj jest piątek, prawda? Polecę do Londynu w poniedziałek.

— Odkłada pan wyjazd? Bratanica mówiła, że sprawa jest bardzo pilna.

— Zatelefonuję do niej i wszystko wyjaśnię. Muszę jeszcze wyjąć naszyjnik z bankowego sejfu. Dzisiaj już nie zdążę, a jutro jest to niemożliwe. Ponadto mam jeszcze umówione spotkanie w interesach. To zajmie tylko jeden dzień, a potem — będę mógł jechać do Londynu.

— Pojedzie pan prosto do Sary?

— Zatrzymam się na krótko w Nowym Jorku — a tuż po tym pojadę do niej. A propos… czy… ma pan zarezerwowany pokój w hotelu Orion? Trudno tam dostać coś bez rezerwacji.

— Nie miałem z tym najmniejszego kłopotu. Poza tym, jestem przewidujący, zarezerwowałem pokój obok tego, który pan zajmował. Chyba zdążę jeszcze na samolot do Nowego Jorku — odrzekł Mark, spoglądając na zegarek. — A więc, oczekuję pana w poniedziałek. A tak na marginesie — oto pana portfel — dodał, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki. — Zostawił go pan w restauracji hotelowej.

— Pańska twarz musi wzbudzać zaufanie, jeśli oddano go panu.

— Urodziłem się w czepku. Żegnam pana.

— Życzę dobrej podróży.

Dochodziła północ gdy samolot Marka zaczął podchodzić do lądowania. Następnego dnia wczesnym rankiem zatelefonował do Sary Dersen. Jej głos był przepełniony entuzjazmem gdy usłyszała nowinę. Zwłoka w dostarczeniu naszyjnika nie martwiła jej już tak bardzo, w świetle faktu, że detektyw odnalazł jej stryja.

Mark uśmiechnął się. W poprzednich latach podejmował się wielokrotnie poważniejszych spraw, w których czasami ryzykował życiem: to zadanie natomiast było stosunkowo łatwe i wydawało się, że doprowadził je de pomyślnego zakończenia i to w krótkim czasie.

— Nie musi pan już do mnie dzwonić, gdy pan wróci do Londynu. Prosto z lotniska proszę przyjechać do mojego domu — nalegała Sara.

Obiecał jej ze tak zrobi. Później poszedł do łazienki wziąć prysznic. Spływające na niego strugi wody zagłuszały wszystkie inne dźwięki więc mężczyzna nie usłyszał jak drzwi do jego pokoju otworzyły się. Ktoś stanął w progu nie wchodząc nawet do środka. Mark nie zamknął drzwi łazienki; jego sylwetka odcinała się wyraźnie na tle jasnej glazury i półprzezroczystej zasłony prysznica. Ręka intruza, trzymająca mały fosforyzujący przedmiot, uniosła się na wysokość głowy detektywa. Mark nagle odniósł wrażenie ze dynamit rozsadza mu czaszkę rozrywając ją na setki kawałków. Tracąc przytomność osunął się z wolna na podłogę łazienki pod strumieniami wody tryskającej z prysznica…

Rozdział II

Monotonny warkot silników samolotu był torturą, sprawiał nieznośny ból. W mózgu Marka stukały tysiące młoteczków. Mimo wszystko miał niesamowite szczęście. Gdyby pokojówka nie znalazła go nieprzytomnego w ostatniej chwili, na pewno by już nie żył. Opuścił szpital na własne życzenie pomimo surowych zakazów i protestów lekarzy, gdy odzyskał przytomność po czterech dniach. Jego napastnik był niebywale silny.

Był o kilka dni spóźniony na umówione spotkanie ze swoją klientką. Miał nadzieję, że zastanie Sarę Dersen w domu. Gdy tylko jego samolot wylądował, Mark postanowił jednak zatelefonować do Sary, aby powiadomić ją o swoim przybyciu, ale jej numer był wciąż zajęty. W tej sytuacji postanowił zatrzymać taksówkę i pojechać prosto do jej domu.

Otworzyła drzwi prawie natychmiast i Mark, mówiąc krótkie „cześć”, wszedł do salonu bez zaproszenia. W głowie mu się kręciło. Przez chwilę żałował, że jednak nie został w szpitalu.

— Dobry wieczór — powiedział, gdy przedmioty przestały wirować mu przed oczami — i przepraszam za spóźnienie.

— Spóźnienie? — dziewczyna wciąż stała przy drzwiach, patrząc na niego ze zdumieniem.

— Bardzo mi przykro z tego powodu, ale to naprawdę nie wynikło z mojej winy.

— Co pan właściwie tutaj robi? Po co pan przyszedł? Proszę wyjść.

— Co za niemiłe powitanie. Zaraz wszystko wyjaśnię i zapewniam, że nie ma pani powodu, aby się tak irytować. Załatwienie tej sprawy zajęło mi trochę więcej czasu niż początkowo planowałem, jednakże mam nadzieję, że ten człowiek skontaktował się z panią. Rozumiem, że w tej sytuacji dla pani liczy się każdy dzień, ale, jak już powiedziałem…

Dziewczyna wyglądała na coraz bardziej rozgniewaną.

— O jakiej sprawie pan mówi? — zapytała podniesionym tonem. — Kto miał się ze mną skontaktować? I kim pan właściwie jest?!

— Kim… jestem?

— Nie przedstawił się pan. Jeśli miał pan do mnie jakąś sprawę, mógł pan zatelefonować zamiast wdzierać się tutaj.

Mark zaczął odnosić wrażenie, że wszedł do domu wariatów.

— Przecież sama mi pani powiedziała, żebym prosto z lotniska przyjechał do pani do domu.

— Ja to panu powiedziałam?

— Tak! Pani! Przed tygodniem!

Mark spojrzał na dziewczynę z wściekłością, ale jego złość minęła, gdy zobaczył wyraz jej twarzy. Jej zdumienie nie było udawane. Czyżby straciła nagle pamięć?

— Pan się myli — zaprotestowała dziewczyna. — Przed tygodniem w ogóle mnie tutaj nie było. Nigdy przedtem pana nie widziałam.

Mark jęknął.

— W porządku. Jeśli pani twierdzi, że mnie pani nie zna, zacznijmy od początku. Jestem Mark Calley, prywatny detektyw. Zaangażowała mnie pani w celu załatwienia pewnej sprawy rodzinnej. Czy teraz pani sobie mnie przypomina?

— Nie.

— Pani nazwisko zostało wciągnięte do kartoteki, o, przepraszam, nie pani prawdziwe nazwisko. Prosiła pani, abym wpisał fikcyjne dane.

— Panie Calley — rzekła dziewczyna, zamykając frontowe drzwi i podchodząc do kanapy, na której siedział detektyw. — O jakiej sprawie pan mówi?

— Czy to znaczy, że pani wciąż utrzymuje, że mnie pani nie zna?

— Widzę pana po raz pierwszy w życiu.

Młoteczki w głowie Marka zaczęły stukać z podwójną szybkością Detektyw z wysiłkiem podniósł się z kanapy i postąpił kilka kroków w kierunku wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się.

— W takim razie wykreślę pani nazwisko z kartoteki, panno Dersen — spojrzał na jej rękę. — Widzę, że nie nosi już pani szmaragdowego pierścionka. Szkoda. Był naprawdę piękny.

Otworzył drzwi, ale tym razem dziewczyna pobiegła do niego i zatrzasnęła je.

— Niech pan poczeka.

— Zmieniła pani zdanie? Czyżby wreszcie pani sobie mnie przypomniała, panno Dersen?

— Nie jestem Sarą Dersen.

Kłamała w żywe oczy. Cierpliwość Marka wyczerpała się. Otworzył drzwi.

— Żegnam panią.

Dziewczyna chwyciła go za rękaw marynarki.

— Niech pan zaczeka, bardzo proszę.

— Jeśli pani nie jest Sarą Dersen, nie potrzebuje pani mojej pomocy. Poza tym, cywilizowani ludzie nie robią takich kawałów.

— To naprawdę nie jest żart, niech mnie pan wysłucha. Powiedział pan, że jestem pana klientką.

— Rzeczywiście.

— Proszę mi wybaczyć, że tak pana potraktowałam, ale… ja także się niepokoję.

— Zauważyłem to.

— Niech pan nie będzie cyniczny. Dopiero teraz, gdy wymienił pan jej nazwisko, zaczęłam rozumieć… bałam się podstępu. Powiedziałam, że nigdy przedtem pana nie spotkałam i to jest prawda. Ja nie jestem Sarą Dersen. Nazywam się Nora McRee. Sara Dersen jest moją siostrą.

— Co?!

— Bliźniaczką. Jesteśmy nie do odróżnienia. Nic dziwnego, że pan nas pomylił. Właśnie czekam na nią.

— Czy może pani to udowodnić?

— Oczywiście — otworzyła małą torebkę leżącą na komodzie, wyjęła z niej paszport i podała mu. Mark przejrzał paszport bardzo dokładnie. Rzeczywiście, mówiła prawdę. Koło fotografii dziewczyny widniało nazwisko: Nora McRee. Miejsce zamieszkania — stan Ohio.

— A pani mąż? Nie przyjechał z panią?

— Jestem rozwiedziona.

Mark potarł czoło. Poczuł się nagle tak słabo, że o mało nie zemdlał. Był bardzo blady.

— Co się panu stało? Proszę, niech pan usiądzie — poprowadziła go z powrotem na kanapę.

Detektyw opadł ciężko na miękki plusz kanapy, oddychając z trudem.

— Mam wrażenie jakbym miał balon zamiast głowy. Balon wypełniony materiałem wybuchowym. Powinienem zostać w szpitalu.

— Pan był w szpitalu? Dlaczego? Co się wydarzyło?

— Ktoś zaatakował mnie w hotelu — to znaczy w moim pokoju.

— Kto?

— Nie mam pojęcia. Nie natrafili na jego ślad — albo — jej. Chyba jednak był to mężczyzna. Kobieta nie miałaby aż tyle siły.

— Dam panu zimny kompres na czoło. Niech pan tylko siedzi spokojnie.

— Dziękuję pani.

Nora przyniosła z kuchni miseczkę z zimną wodą i kilkoma kostkami lodu oraz dużą chustkę i przyłożyła ją do rozpalonej głowy Marka. Kompres złagodził trochę ból.

— Co dokładnie stało się w tym hotelu?

— Pokojówka znalazła mnie nieprzytomnego i wezwała pogotowie. Odzyskałem przytomność dopiero po kilku dniach. Lekarz powiedział, że gdyby przywieziono mnie do szpitala 10 minut później, nie zdołaliby mnie uratować.

— Ależ to koszmarne.

— Ktokolwiek to był, nie pozbędzie się mnie tak szybko. A gdzie jest pani siostra? Wspomniała pani, że czeka tu pani na nią.

— Nie wiem, gdzie ona jest. Zadzwoniła do mnie kilka dni temu i prosiła, żebym natychmiast przyjechała. Chciała ze mną omówić jakąś bardzo ważną sprawę. Przyjechałam najszybciej jak mogłam, ale nie zastałam jej.

Twarz Nory wykrzywił nagle straszny grymas. Dziewczyna wydała rozpaczliwy jęk upadła na podłogę i objęła rękami szyję, jak gdyby broniła się przed kimś niewidzialnym albo chciała coś z niej zerwać. Mark patrzył z przerażeniem jak Nora potoczyła się po podłodze. Zsunął się z fotela i próbował pomóc jej wstać, ale dziewczyna wyślizgiwała mu się z rąk. Jej zęby były zaciśnięte, oddychała z trudem. Potem, w jednej chwili osłabła w jego ramionach, jej głowa opadła w dół.

— Pani McRee!

Nora otworzyła oczy. Mark pomógł jej usiąść na dywanie. Jej blada twarz zaczęła nabierać koloru, ale wciąż wyglądała na przerażoną i oddychała z trudem.

— Boże, to było okropne — wykrztusiła słabym głosem.

— Owszem. Nie wiedziałem, że pani jest chora. Chyba częściowo ponoszę za to winę. Zdaje mi się, że zdenerwowałem panią.

— Nie musi pan siebie za nic winić. Poza tym cieszę się doskonałym zdrowiem.

— Chyba pani przesadza.

— Nie jestem epileptyczka, jeśli to miał pan na myśli. Tu chodzi o moją siostrę. Coś złego musiało jej się stać.

— Nie wie pani nawet, gdzie ona jest.

— To prawda, ale jestem przekonana, że przydarzyło jej się coś strasznego.

— Nigdy nie lekceważę kobiecej intuicji, ale w tej chwili nie wiemy, co się z nią dzieje.

— Niech pan nie zapomina, że jesteśmy bliźniaczkami. Mamy identyczne reakcje. W dzieciństwie, gdy Sara się kiedyś poparzyła, ja też odczuwałam straszny ból. A przed chwilą miałam uczucie, że ktoś chciał ją zabić, udusić…

— Skąd może to pani wiedzieć?

— Właśnie dlatego, że ja odniosłam takie wrażenie!… to było tak, jak gdyby ktoś chciał udusić mnie! Poczułam dotknięcie silnych rąk na mojej szyi, później coś jakby… sznur… zacisnął się wokół niej… i wtedy nagle ucisk zelżał… nie wierzy mi pan?! — krzyknęła, zauważywszy, że Mark przygląda jej się z niedowierzaniem. — Myśli pan, że oszalałam, prawda?

— Co dokładnie powiedziała siostra, gdy dzwoniła do pani? — zapytał detektyw, ignorując jej wybuch gniewu — ale najpierw niech pani lepiej usiądzie na kanapie — dodał, pomagając jej podnieść się z podłogi. On sam czuł się już dużo lepiej — i proszę mi odpowiedzieć na kilka pytań.

— Sara nie powiedziała mi nic ważnego. Zatelefonowała tylko i prosiła, żebym przyjechała, to wszystko.

— Kiedy dzwoniła?

— W sobotę wieczorem.

Sobota wieczór. O tej porze Mark był w drodze do Nowego Jorku. — Nie powiedziała z jakiego powodu chciała się z panią zobaczyć?

— Mówiła tylko, że sprawa jest bardzo pilna, ale wolała nie omawiać jej przez telefon.

— Co zrobiła pani potem?

— Wsiadłam w pierwszy samolot lecący do Londynu, ale Sary nie było w domu.

— W jaki sposób dostała się pani do środka?

— Mam własny komplet kluczy. Często ją odwiedzam.

— Zostawiła jakąś wiadomość?

— Nie, żadnej.

— W takim razie chyba przypuszczała, że wróci do domu przed pani przyjazdem.

Nora uniosła rękę i zaczęła delikatnie dotykać szyję.

— Boli? — zapytał Mark.

— Trochę, ale to już mija… panie Marku?… — zamilkła, zastanawiając się przez chwilę.

— Słucham?

— Jaką sprawę zleciła panu Sara?

— To siostra mnie zaangażowała — w tej sytuacji wolałbym nie dyskutować na ten temat.

— Niech pan posłucha. To moja siostra, i ona zaginęła. A ja czuję — po prostu wiem — że stało się jej coś złego, że jest w niebezpieczeństwie. Pan musi mi wszystko opowiedzieć — rzekła Nora stanowczym tonem, z desperacją.

— Możliwe, że pani ma rację — Mark po namyśle przyznał niechętnie… — a więc dobrze, chyba mogę ujawnić kilka szczegółów. Panna Dersen zobowiązała mnie, abym odnalazł Harolda Starlita; miałem się z nim skontaktować w sprawie szmaragdowego naszyjnika, który jest w jego posiadaniu, a którego pani siostra pilnie potrzebowała.

— Powiedział pan — Harold Starlit? i że to Sara prosiła pana o odnalezienie go?

— Tak, pani stryja.

— Mego… stryja?

— Właśnie.

Nora wpatrywała się w niego oszołomiona, siedząc nieruchomo jak posąg. — I… znalazł go pan?

— Znalazłem.

— Gdzie?

— Tam, gdzie jest w tej chwili. Zatrzymał się w domu swego kolegi, w Atlancie. Ale nie rozumiem jednej rzeczy…

— Tak?

— Sara mówiła, że od dawna nie miała wiadomości od stryja, podczas gdy on stanowczo temu zaprzeczył. Twierdzi, że spotkał się z nią przed tygodniem.

— Ponieważ to nie z Sarą się widział — rzekła Nora. Marka zaskoczył wyraz jej twarzy. Jej oczy, poprzednio jasnobrązowe, były teraz prawie czarne, gdy przyglądała mu się z uwagą, jak gdyby chciała przeniknąć jego myśli — to byłam ja — oznajmiła, cedząc powoli słowa. — To ja pojechałam zobaczyć się z nim.

— Ależ… chyba nie mówi pani tego poważnie. Zresztą, on był przekonany…

— To prawda. On sądził, że rozmawia z Sarą. A ja… wolałam nie wyprowadzać go z błędu.

— Pani McRee, jeżeli wplątała się pani w jakąś podejrzaną sprawę, ostrzegam panią, że igra pani z ogniem. Takie zabawy mogą się źle skończyć, mogą panią narazić na niebezpieczeństwo.

— Doskonale o tym wiem, ale tym razem musiałam udawać, że jestem Sarą. Nie mogłam postąpić inaczej.

— Co też pani przyszło do głowy? Z jakiego powodu pani się tak zachowała?

— W tej chwili nie mogę panu nic wyjaśnić — po prostu dlatego, że sama jeszcze nie wiem czy mam rację… czy moje wątpliwości nie są bezpodstawne… Ale jeżeli Sara zniknęła, jeśli coś jej się stało, w takim razie moje życie także jest w niebezpieczeństwie. Czy wie pan, że bliźniaczki prawie zawsze umierają o tej samej porze? A więc, w przypadku gdyby ona wpadła w jakieś poważne tarapaty, ten sam los dosięgnie także i mnie. Pomagając jej wyplątać się z kłopotów odsuwam niebezpieczeństwo także od siebie. A jeżeli Sara jest teraz w krytycznej sytuacji, bez oparcia, ja muszę działać za nas obie. Och… — twarz Nory znowu wykrzywiła się z bólu, jej ręka wykręciła się silnie, i opadła na poręcz kanapy.

— Moje palce… — jęknęła dziewczyna.

Jej palce chwycił skurcz. Mark próbował rozmasować jej rękę, ale jego zabiegi tylko wzmogły ból. W chwilę później, ku jego wielkiej uldze, twarz dziewczyny zaczęła się powoli odprężać, kurcz ustąpił i Nora opadła na oparcie kanapy.

— Panie Calley mam uczucie jakby moja siostra przechodziła teraz piekła. Co się z nią dzieje? Gdzie ona jest?

— Harold Starlit miał przyjechać tu w ciągu dwóch dni. Mógł się tu zjawić, gdy ja byłem w szpitalu — odrzekł Mark, unikając bezpośredniej odpowiedzi.

— I zabrał Sarę z sobą? Dlaczego nie poczekali na pana?

— Możliwe, że czas ich naglił. Zarezerwuję dwa miejsca w samolocie lecącym wieczorem do Atlanty. Mam nadzieję, że zastaniemy ich w domu Drytona.

Mark zarezerwował miejsca w samolocie startującym za trzy godziny.

Nora wzięła z sobą tylko małą walizeczkę; w godzinę później wyruszyli.


***


Dochodziła dziesiąta wieczorem, gdy w dole, z oddali zobaczyli światła miasta. Prosto z lotniska pojechali do willi.

Drzwi otworzył niewysoki, starszy mężczyzna, wyglądający na około osiemdziesiąt lat. Prezentował się trochę dziwnie w znoszonym szlafroku i równie zdartych rannych pantoflach.

— Dobry wieczór — rzekł Mark. — Przepraszam, że nachodzimy pana o tak późnej porze, ale sprawa jest bardzo pilna. Czy zastaliśmy pana Drytona?

— Kogo?

— Barry Drytona.

— To jakaś pomyłka. Nie znam nikogo o takim nazwisku.

— Ależ… rozmawiałem z nim tu, w tym domu, kilka dni temu.

— To niemożliwe. Oprócz mnie nikt tu nie mieszka. Przepraszam pana, ale jest mi zimno. To nie jest odpowiednia pora na wizyty — mężczyzna rozgniewał się nagle i zamierzał zamknąć drzwi. Mark i Nora wymienili spojrzenia.

— A… pan Starlit? Czy ewentualnie moglibyśmy się zobaczyć z Ha- roldem?

— Powtarzam, że nie ma tu nikogo poza mną. Mieszkam w tym domu zupełnie sam i nikt się u mnie nie zatrzymał. Zresztą… proszę zapytać sąsiadów. Może oni będą coś wiedzieli.

— No cóż, spróbujemy — powiedział Mark z rezygnacją. — Przepraszam za najście. Obawiam się, że wyrwaliśmy pana ze snu.

— W porządku, nic nie szkodzi — mężczyzna ujął łańcuch, zamierzając założyć go na drzwi, gdy nagle na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia i jakby z niedowierzaniem utkwił wzrok w dziewczynie stojącej tuż za Markiem. Detektyw odwrócił się.

Twarz Nory była blada jak płótno, jej ramię wykręcone do tyłu w dziwny sposób. W chwilę później osunęła się na ziemię, oddychając ciężko.

— Co się stało tej dziewczynie?

— Chyba jest epileptyczką — rzekł Mark. — Ma następny atak.

— Następny?

— Miała już dwa dziś rano.

— Tak mi przykro, nigdy bym nie przypuszczał… niech pan ją wniesie do środka, młody człowieku, niech się pan pospieszy… — puścił łańcuch i otworzył szeroko drzwi. Mark wszedł do holu niosąc w ramionach półprzytomną Norę.

— Niech pan położy ją tutaj, na tej sofie. Będzie jej tu wygodnie — powiedział gospodarz, prowadząc ich do salonu. Sam szybko pobiegł do kuchni i po chwili ocierał czoło Nory wilgotną chusteczką, próbując jednocześnie wsunąć jakiś metalowy przedmiot między jej zęby.

— Nie, dziękuję, już się trochę… lepiej czuję… — szepnęła dziewczyna ledwie dosłyszalnym głosem.

— Nie wydaje mi się, żeby pani już się dobrze czuła — powiedział staruszek. — Muszę panią zbadać.

— Jest pan lekarzem?

— Tak, chociaż powinienem raczej powiedzieć — byłem. Już nie przyjmuję pacjentów. Zamknąłem gabinet lekarski w zeszłym roku, ale pomimo tego kilku moich dawnych pacjentów czasem jeszcze przychodzi do mnie. Nie zauważył pan tabliczki koło drzwi frontowych?

— Tam nie ma żadnej tabliczki — stwierdził zaskoczony Mark.

— Jest. Musieliście ją przeoczyć.

— Możliwe — przyznał detektyw bez przekonania. Doskonale pamiętał, że gdy przed tygodniem przyszedł zobaczyć się ze Starlitem na ścianie przy drzwiach nie zauważył niczego. Jednakże postanowił to sprawdzić ponownie i podczas gdy doktor badał Norę, Mark pod błahym pretekstem wyszedł przed dom, aby się upewnić. Miał rację. Ani przy drzwiach, ani nigdzie na tej ścianie domu nie było żadnej tabliczki. Tylko nieco dalej w pewnej odległości od drzwi widniała na murze jaśniejsza plama prostokąta, wyglądająca na jedyną pozostałość po tabliczce.

Gdy wrócił do salonu, doktor siedział na krześle naprzeciwko Nory, przyglądając się jej ze zdziwieniem.

— Nie widzę u tej pacjentki żadnej fizycznej dolegliwości, panie…

— Calley.

— A więc, panie Calley, pod względem fizycznym pańskiej przyjaciółce nic nie dolega. Ten atak został najprawdopodobniej wywołany jej stanem psychicznym. Tak, moim zdaniem wystąpiły tu zaburzenia tego typu.

— Ależ ona nie jest psychicznie chora, doktorze.

— Nie zrozumiał mnie pan. Chciałem tylko powiedzieć, że jest niezwykle wrażliwa. Przykro mi, że początkowo tak szorstko was potraktowałem — dodał, podając Norze środek na uspokojenie — ale byłem przekonany, że i wy będziecie mnie namawiać abym sprzedał dom.

— Absolutnie nie mieliśmy takiego zamiaru. Poza tym mieszkamy w Anglii i nie planowaliśmy przeprowadzki do Stanów.

— Teraz to wiem, ale po prostu chciałem się zaasekurować i postanowiłem nie wpuszczać do mojego domu nikogo nieznajomego. Chyba nie macie mi tego za złe. Kto raz się sparzy, na zimne dmucha.

— Jak się domyślam, miał pan jakieś niemiłe przejścia — zauważył Mark ostrożnie, zastanawiając się co się stało z Barry Drytonem i Haroldem Starlitem.

— To prawda, miałem straszną przygodę i to całkiem niedawno. Niektórzy ludzie są naprawdę zbyt zuchwali — lekarz potrząsnął gniewnie głową.

— Czy to znaczy, że ktoś próbował kupić ten dom wbrew pana woli?

— Prawdę mówiąc, w zeszłym roku zastanawiałem się nad jego sprzedażą, ale później zmieniłem zdanie. Widzi pan, po przejściu na emeryturę planowałem przenieść się do syna, do Nowego Jorku — moja żona nie żyje od lat, nie mam krewnych w tych stronach, więc… ale potem rozmyśliłem się. Mój syn mieszka przy głównej arterii miasta, przyjmuje często gości z racji swego zawodu, wydaje przyjęcia, a ja wolę ciszę i spokój, więc postanowiłem zostać tutaj i oto, kilka miesięcy temu zjawił się u mnie jakiś wyjątkowo uparty człowiek. Chciał kupić ten dom za wszelką cenę i absolutnie nie przyjmował mojej odmowy do wiadomości. Musiałem wyprosić go. Ale nawet to go nie zraziło i dwa miesiące temu przyszedł znowu — przyszedł do mnie, czy może pan sobie to wyobrazić? — mimo, że na tej samej ulicy, kilka domów dalej, jest wystawiona na sprzedaż piękna willa. Ale on powiedział mi, że upatrzył sobie właśnie mój dom. Mówił, że wymarzył sobie właśnie taki.

— Odmówił pan ponownie?

— Oczywiście. Ale jego bezczelność przekroczyła wszelkie dopuszczalne granice. Zastałem go tutaj kilka dni temu, gdy wróciłem z podróży, i to naprawdę wyprowadziło mnie z równowagi.

— Ten człowiek był tutaj? Tak po prostu? — zdziwiła się Nora.

— Widzę, że moja pacjentka szybko dochodzi do siebie — doktor był wyraźnie zadowolony. — Powinna pani teraz zasnąć i dobrze wypocząć.

— Nie jestem śpiąca. I czuję się już dużo lepiej. Wolałabym posłuchać pana opowieści. To bardzo ciekawa historia.

— Co ciekawego może być w relacji o szaleńcu włamującym się do cudzego domu i traktującym go jak własny?

— O ile to nie był złodziej — zauważył Mark.

— Z pewnością nie. Sprawdziłem cały dom. Niczego nie brakuje.

— Powiedział pan, że zastał pan tego człowieka w swojej willi po powrocie z podróży. Jak to się mogło stać?

— Nie mam pojęcia w jaki sposób dostał się do środka. Zapewniał mnie, że drzwi frontowe nie były zamknięte na klucz, a ja jestem przekonany, że zamknąłem wszystkie drzwi i okratowałem okna.

— Ale chyba nie mieszkał w pana domu podczas pańskiej nieobecności?

— Tego nie wiem, zupełnie się nie orientuję, jak długo tu był. Podróżowałem cztery miesiące. Najpierw pojechałem nad morze, przy okazji odwiedziłem krewnych, potem spędziłem trochę czasu z moim bratem i jego żoną, i gdy wróciłem, zamiast odpocząć po długiej podróży, zastaję w domu nieproszonego gościa. Natychmiast wyrzuciłbym go za drzwi, gdyby nie jego dziewczyna.

— Jaka dziewczyna? — zapytali jednocześnie.

— Była chora. Miała poranioną głowę i szyję i cały czas jęczała z bólu.

— Leczył ją pan?

— Próbowałem, ale nawet nie pozwolił mi się do niej zbliżyć. Przypuszczam, że miała wysoką temperaturę. Pewnego dnia, gdy chciałem zmierzyć jej puls, on wszedł do pokoju i kazał mi natychmiast zostawić ją w spokoju. Nie prosił — rozkazał mi! żebym trzymał się od niej z daleka! Zostawić chorą osobę! I to w moim własnym domu! Nie miałem najmniejszej szansy, aby jej pomóc. On powiedział, że zabierze ją do szpitala. Była zawinięta w koce, jak mumia; żeby trzymać ją w cieple — jak mówił. Nawet jej twarz była ledwie widoczna spod bandaży.

— Powinien pan przemówić mu do rozsądku i skłonić go, aby pozwolił ją zbadać — rzekł Mark.

— Niestety — westchnął lekarz. — Nie miałem żadnej szansy, aby mu się przeciwstawić. Był bardzo potężnie zbudowany, a przy tym niezwykle nieustępliwy.

— Był blondynem czy brunetem?

— Dlaczego pan pyta?

— Z czystej ciekawości. Podobno blondyni są bardziej wrażliwi na cierpienia innych ludzi — rzekł Mark wymijająco.

— W przypadku tego typa było wprost przeciwnie. Rudawy, krępy, niebieskie oczy, ale to był drań spod najciemniejszej gwiazdy. Nigdy bym nie pozwolił temu potworowi kupić mego domu, za żadną cenę.

— To pana dom rodzinny?

— Nie, kupiłem go kilka lat temu po okazyjnej cenie.

— Rozumiem, że poprzedni właściciel opuszczał miasto na stałe i postanowił sprzedać go taniej?

— Nie, w tym domu umarła córka właściciela i cała rodzina chciała jak najszybciej się stąd wyprowadzić, zmienić otoczenie, dlatego sprzedali go za pół ceny. Co prawda, poprzedni lokatorzy niezbyt o niego dbali, dom był w kiepskim stanie, ale mnie się od razu spodobał, więc odnowiłem go, wyremontowałem. Ale… niech mi pan powie, kim jest ten znajomy, do którego przyszliście? Czy to może… ten…

— To nie jest nasz znajomy — zaprotestował Mark pospiesznie, spostrzegając, że niejasne podejrzenie, które jego pytania mogły wywołać, obudziły nagle czujność lekarza — po prostu kuzyn prosił mnie o przekazanie jego koledze pewnej drobnej rzeczy, ponieważ i tak przyjechałem tu w interesach. Chyba pomyliłem po ciemku numer domu. Żarówka przy drzwiach frontowych się nie pali.

— A, tak. Przepaliła się — mruknął doktor, trochę uspokojony — zupełnie o niej zapomniałem.

— Doktorze…

— Nazywam się Warren — powiedział lekarz. — Nie przedstawiłem się wam.

— A więc, doktorze Warren — ciągnął Mark — moim zdaniem ta historia nie może tak po prostu ujść bezkarnie. Przecież ten człowiek dosłownie włamał się do pańskiego domu. Dlaczego nie zadzwonił pan na policję? Uniknąłby pan dalszych kłopotów z jego strony.

— Chciałem to zrobić gdy tylko zdałem sobie sprawę, że wdarł się tu siłą, a co gorsza nie zamierzał się tak szybko wyprowadzić, ale on zrobił absolutnie wszystko, aby uniemożliwić mi wezwanie policji. Pilnował mnie bezustannie, nawet w nocy. Nie pozwolił mi otworzyć drzwi ani zatelefonować. A potem, trzy dni później, gdy wreszcie opuścił dom wraz z chorą dziewczyną, postanowiłem zapomnieć o całej sprawie. To był niesamowity człowiek, ale już chyba nie zaryzykuje ponownego przyjścia. A poza tym nie pamiętam nawet jego nazwiska ani adresu. Chociaż nie… chwileczkę… chyba nazywał się Brian. Gol… Golden… Goldsmith… coś w tym rodzaju, ale nie, nie mogę sobie przypomnieć. Czasami pamięć mnie zawodzi, więc widzicie sami, nawet gdybym chciał, nie mógłbym powiadomić o tym policji. — Pośrednik agencji nieruchomości mógłby pamiętać.

— Nie zgłosiłem się do agencji, załatwiałem to zupełnie sam, wystawiłem przed dom tablicę z napisem: „Na sprzedaż”.

— To komplikuję sprawę.

— To prawda, ale teraz już nic na to nie poradzę. Pani musi iść spać i dobrze wypocząć.

— Ma pan rację. Przykro mi, że sprawiliśmy panu tyle kłopotu. Musimy już wracać do hotelu.

— A ja chciałbym wiedzieć, jak moja pacjentka będzie czuła się rano. Chyba nie będziecie specjalnie fatygować mnie do hotelu — doktor Warren uśmiechnął się.

— Nie chcielibyśmy panu przeszkadzać, doktorze.

— Nie ma o czym mówić. Na piętrze są cztery wolne sypialnie, łóżka posłane. Łazienka jest przy schodach. Możecie spać spokojnie. Dobranoc — powiedział Warren, kierując się da swego gabinetu.

— Dziękuję doktorze. Jesteśmy panu bardzo wdzięczni — zakończył rozmowę Mark, pomagając Norze wstać z sofy. Poprowadził dziewczynę na górę po schodach do najbliższego pokoju, sam zajął sąsiednią sypialnię. Warren krzątał się jeszcze przez chwilę w salonie i gabinecie, potem odgłos jego kroków ucichł. Nora była mu niezwykle wdzięczna, mimo, że niewiele im pomógł w ich poszukiwaniach. Czuła się zupełnie wyczerpana, ale niepokój nie pozwalał jej zasnąć. Martwiła się o Sarę. Jednocześnie odczuwała ulgę na myśl, że nie musi już jechać do hotelu i może trochę odpocząć po wrażeniach i trudach tego dnia. W godzinę później, gdy w całym domu zapanowała cisza, Nora zasnęła prawie natychmiast.

Ból, który ją obudził, przekraczał granicę ludzkiej wytrzymałości. Lewe ramię bolało ją tak strasznie, jak gdyby było wyszarpywane ze stawu wolno i starannie. Gardło miała ściśnięte, nie mogła nawet krzyknąć — nie była w stanie wydać żadnego dźwięku. Miała wrażenie, że sufit pływa nad jej głową. Po długiej chwili, która wydawała się wiecznością, ból zaczął ustępować.

Nora zwlokła się z łóżka, narzuciła na siebie lekki szlafrok i skierowała się do pokoju Marka, w przystępie desperacji. Zapukała do drzwi — nie było odpowiedzi. Weszła do środka. Pokój był pusty, łóżko wciąż zasłane. Przerażona pobiegła do swego pokoju i potem znów wyszła na korytarz. Gdzie był Mark?

Usłyszała przytłumiony głos dochodzący z holu. Ktoś prowadził cichą rozmowę, co chwila przerywając zdanie, ale nie mogła dosłyszeć odpowiedzi. Zaczęła schodzić po schodach na dół. Nareszcie? Mark Calley siedział przy stoliku, rozmawiając przez telefon i zakrywał słuchawkę dłonią.

— Dziś wieczorem — odpowiedział swemu rozmówcy.

— …

— Nie jestem pewien. To jeszcze może potrwać kilka dni, w każdym razie chciałbym, żebyś sprawdziła te informacje… Pospieszcie się. Nie mamy czasu do stracenia. Naprawdę? Co pisze?

— …

— Otwórz. To może być ważna wiadomość.

— …

— Gdzie?

— …

— Pojedziemy tam. Tylko nie zapomnij sprawdzić wszystkiego. Zadzwonię za kilka dni.

Odłożył słuchawkę na widełki, wstał z krzesła i odwrócił się.

Teraz dopiero zauważył Norę stojącą na podeście schodów.

— Pani McRee! Co pani tutaj robi? Powinna pani być w łóżku.

— Przed chwilą miałam następny atak. Musimy za wszelką cenę znaleźć Sarę i to możliwie szybko.

— Skontaktujemy się z nią. Proszę się nie martwić.

— Do kogo pan telefonował?

— Do mojej sekretarki, Celii Stanton. Mam nadzieję, że nie wyrwałem ze snu doktora Warrena. Nie byłby zachwycony moim zamorskim połączeniem. Rano zwrócę mu należność za tę rozmowę. Musiałem zadzwonić ze stacjonarnego, bo moja komórka się wyczerpała. Niech pani teraz wraca do pokoju i postara się zasnąć. Wyjeżdżamy bardzo wcześnie.

— Nie wiemy, dokąd jechać.

— Ależ tak, wiemy. Do Montrealu. Celia przeczytała mi maila od pani stryja — przysłał go na adres mojego biura, i chce się ze mną zobaczyć.

— Czy Sara jest z nim?

— Nie wspomniał o niej. Poza tym, rano musimy popytać sąsiadów czy orientują się kto przebywał w tym domu podczas nieobecności Warrena. Może oni będą mogli wyjaśnić tę sprawę.

— A jeśli to doktorowi nie można ufać? Mówił pan przecież, że spotkał pan tutaj ich obu — zarówno mojego stryja jak i jego kolegę.

— W tym przypadku musimy wierzyć w to, co nam opowiadał. Sprawdziłem w książce telefonicznej nazwisko i adres. Ten dom jest rzeczywiście własnością doktora Warrena.


***


Dochodziła 4 rano gdy dźwięk przypominający trzaskanie niedomkniętych drzwi wyrwał Marka ze snu. Hałas był tak uporczywy, że detektyw wstał z łóżka i zszedł na dół.

Drzwi frontowe, pchnięte porywem wiatru, otworzyły się na moment i zatrzasnęły z hukiem. Mark przytrzymał klamkę i przekręcił klucz w zamku. Czyżby doktor nie zaryglował drzwi na noc?

Odniósł nagle wrażenie, że spostrzegł promień światła przedzierający się z małej sypialni obok gabinetu. Czy Warren już się obudził? W każdym razie, jeżeli nie spał, Mark równie dobrze mógł mu powiedzieć teraz, że postanowili wyjechać o dużo wcześniejszej godzinie niż planowali poprzedniego wieczoru. O 7-mej doktor prawdopodobnie będzie spał a byłoby wysoce niestosowne budzić go albo wyjeżdżać bez pożegnania.

Drzwi były uchylone, jednak gdy tylko Mark zbliżył się do nich, światło zgasło. Detektyw zatrzymał się w progu pokoju, wahając się czy wejść do środka. Zapukał delikatnie do drzwi, nikt się nie odezwał. No trudno, jego postępowanie zaprzeczało zasadom dobrego wychowania, ale ponieważ jeszcze przed chwilą światło się paliło… Mark otworzył szeroko drzwi i wszedł do sypialni Warrena.

— Panie doktorze, przepraszam, że o tej porze zakłócam panu spokój… — przerwał w pół słowa, nie usłyszawszy żadnego dźwięku. Stał w progu, rozglądając się dookoła aż jego oczy przywykły do ciemności. Przyszło mu nagle do głowy, że to co robi jest naruszeniem prywatności. Cofnął się o krok zamierzając wyjść z pokoju, gdy nagle poczuł, że nadepnął na coś miękkiego. Schylił się i przesunął ręką po parkiecie aby sprawdzić na co natrafił,

Na podłodze, tuż koło framugi, leżał puszysty szal. Mark podniósł go i przerzucił przez oparcie krzesła. Szal zahaczył o coś i zsunął się z powrotem na podłogę, pociągając za sobą jakiś ciężki metalowy przedmiot.

— Bardzo przepraszam, doktorze — powiedział Mark półgłosem.

Nie usłyszał żadnego dźwięku ani ruchu — zaintrygowany postanowił zapalić lampę.

Łóżko było w nieładzie, kołdra leżała na podłodze, poduszka na środku łóżka.

— Doktorze?

Nie było odpowiedzi. Mark podszedł do okna i wyjrzał do ogrodu, potem cofnął się w głąb pokoju. Zdziwiony podniósł poduszkę, rzucił ją z powrotem na miejsce i uniósł kołdrę chcąc położyć ją na łóżko. Coś czarnego wypadło na podłogę, gdy ją rozłożył — czarne, kręcone włosy, przymocowane do siatki. Była to część peruki.

— Doktorze? — zapytał trochę głośniej, rozglądając się po pokoju.

Usłyszał jakiś hałas na korytarzu. W mgnieniu oka wypadł do holu i skierował się do kuchni pogrążonej w ciemnościach, skąd dochodził dźwięk. W szybie okna odbijała się zarys ciemnej postaci stojącej koło kranu.

Zapalił światło. Nora McRee zmrużyła oczy w nieoczekiwanej powodzi światła, trzymając w ręku szklankę wody.

— Co pani tutaj robi?

— Przestraszył mnie pan.

— Przepraszam, ale nie wiedziałem, że pani tu jest.

— Chciało mi się pić, więc zeszłam na dół do kuchni.

— Czy wie pani może, gdzie jest doktor?

Nora umyła szklankę, wytarła ją i odstawiła na półkę.

— Przypuszczam, że w swoim pokoju. Gdzie mógłby być o tej porze? Niedługo będzie świtać.

— Nie ma go w pokoju. Zajrzałem tam, bo chciałem się z nim pożegnać przed wyjazdem.

— Może wezwano go do chorego pacjenta. Wspominał przecież, że mimo przejścia na emeryturę niektórzy z nich wciąż zasięgają jego porady. Nie ma się czym martwić.

— Może ma pani rację. A teraz proszę wracać do łóżka i zdrzemnąć się jeszcze trochę, zanim opuścimy ten dom.

Nora podeszła do niego i uśmiechnęła się.

— Jest pan bardzo opiekuńczy jak na detektywa.

— Mogę być zarówno, aniołem stróżem jak i nożownikiem, wszystko zależy od okoliczności. O 8-mej rano musimy być na lotnisku, niech pani o tym pamięta.

— Dobrze.

Minęła go i poszła na górę do swego pokoju. Mark obserwował ją dopóki nie zamknęła za sobą drzwi, potem zgasił światło w kuchni. Gdy podszedł do podestu schodów i położył rękę na poręczy zatrzymał się nagle. Nie był pewien, co wywołało to wrażenie, ale jego instynkt ostrzegł go, że coś jest nie w porządku. Ponownie rozejrzał się po holu.

Drzwi dużej szafy stojącej we wnęce pod schodami były zamknięte, ale jakieś niejasne przeczucie, niewytłumaczalna siła przyciągały go do niej jak magnes. Poszedł za głosem impulsu.

Otworzył drzwiczki i odskoczył nagle w tył, aby uniknąć znokautowania przez ciało, które wytoczyło się z szafy wprosi na niego.

Nie — to nie było martwe ciało — doktor Warren jeszcze oddychał. Mark podszedł szybko do telefonu, aby wezwać karetkę pogotowia, potem spojrzał uważnie na górę na drzwi do pokoju Nory. Nie dobiegł go stamtąd żaden dźwięk.

Otworzył drzwi frontowe i stojąc w progu, wdychając świeże powietrze, czekał na przyjazd karetki. Ulica była całkowicie opustoszała, niebo stawało się szafirowe gwiazdy i księżyc bladły.

Przypadkiem spojrzał na mur domu tuż koło drzwi i zamarł z papierosem, który przed chwilą zapalił, uniesionym w pół drogi do ust.

Metalowa tabliczka z nazwiskiem Warrena jednak tam była, przymocowana w miejscu jaśniejszej plamy prostokąta, który widział kilka godzin temu…

Rozdział III

„Ponieważ nie miałem możliwości skontaktować się z panem, postanowiłem wysłać ten list na adres pańskiego biura. Aby uniknąć jakichkolwiek komplikacji czy nieporozumień, informuję, że piszę także w imieniu mej bratanicy, która z powodu swej choroby nie może skomunikować się z panem osobiście.

Chciałbym poza tym zawiadomić pana, że sprawa została już pomyślnie załatwiona. Żałuję, że nasze planowane spotkanie nie doszło do skutku, ale nie mogliśmy czekać na pana. W załączeniu przesyłam czek, który — mam nadzieję — pokryje wszystkie dodatkowe koszty jakie pan poniósł, łącznie z honorarium. Jesteśmy bardzo, zobowiązani za wysiłek jaki pan włożył w wyjaśnienie tej sprawy”.

Mark przeczytał list jeszcze raz. Był on napisany w uprzejmej formie, lecz detektyw odniósł wrażenie, że nadawca potraktował go z góry, mimo, że pozbył się jego usług w bardzo grzeczny sposób. Czek opiewał na sumę o wiele wyższą niż honorarium, które zwykle pobierał, nie mówiąc o „dodatkowych kosztach”. Został wynagrodzony po królewsku. Czy ta przesyłka mogła stanowić pretekst do spotkania z Sarą lub Starlitem?

Oprócz tego wciąż pozostała niewyjaśniona kwestia niedawnych wypadków. Sprawa ta nie dawała mu spokoju. Zamach na jego życie w hotelu Orion, napad na doktora Warrena, tożsamość intruzów, którzy przebywali w domu lekarza podczas jego nieobecności. Jaką rolę odgrywał Dryton w tej aferze? Wszystkie te przypadki powinny zostać wyjaśnione. Nie były to już prywatne sprawy jego klientki — Mark był absolutnie przekonany, że miały one ścisły związek z powierzoną mu sprawą i był zdecydowany dotrzeć do sedna, wyjaśnić całkowicie wszystkie wątpliwości. Rzucił okiem na drugi list, który nadszedł razem z czekiem od Starlita i wsunął obie koperty do portfela.

— Gratuluję, Mark — powiedział do siebie. — Czy nie przeceniasz swoich możliwości? Wchodzisz do jaskini lwa. Może tam być gorąco.

Wyszedł na korytarz hotelu i zapukał do drzwi sąsiedniego pokoju.

Nora McRee otworzyła drzwi ubrana do wyjścia mimo wczesnej godziny.

— Ranny ptaszek z pana — uśmiechnęła się, wpuszczając go do środka.

— Stryj pani przysłał mi list wraz z czekiem. Jest bardzo hojny.

Nora uważnie przeczytała list i oddała go Markowi.

— Zamierza pan zakończyć tę sprawę?

— Wszystko wydaje się być w porządku — odrzekł Mark z pozorną obojętnością siadając w fotelu.

— Panie Calley, wczoraj wieczorem miałam następny atak.

— Czy mam rozumieć, że chciałaby pani zobaczyć się z siostrą?

— Odpowiedź jest chyba oczywista. Nie powinien pan zadawać mi takich pytań.

Mark wstał z fotela i wsunął portfel do wewnętrznej kieszeni marynarki.

— Doskonale. A więc, jeżeli pani chce mi towarzyszyć, musimy zdążyć na samolot odlatujący w południe.

— Ależ… dokąd?

— Do Nowego Jorku.

— Przecież stryj jest tutaj, w Montrealu. Mamy się z nim spotkać za dwie godziny.

— To prawda. Byliśmy umówieni. Ale pani stryj jest najwidoczniej urodzonym podróżnikiem. Wciąż jest w drodze. Jak pani prawdopodobnie zauważyła, adres zwrotny prowadzi nas do Nowego Jorku. Przypuszczam jednakże, że on raczej nie spodziewa się naszej wizyty. A propos, gdy już znajdziemy się na miejscu, czy będzie pani chciała porozmawiać także ze stryjem?

— Chcę zobaczyć się z siostrą. Bez świadków.

— I jak sądzę, bez wiedzy stryja?

— Zrobi pan to dla mnie? — zapytała błagalnym tonem.

— Spróbuję — gdy już tam dotrzemy.


***


— Czy Harold oczekuje pana?

Mężczyzna, który otworzył drzwi, zmierzył Marka wzrokiem. Wyraz jego twarzy nie był zbyt przyjazny.

— Oczywiście.

— Niestety, nie ma go teraz w domu.

— Czy mogę poczekać? Mam do niego bardzo pilną sprawę.

Mężczyzna wpuścił Marka do holu i poprowadził do dużego salonu, którego okna wychodziły na piękny ogród. Jaskrawe promienie słońca odbijały się w szybach oszklonego barku, rozpraszając się wśród różnokolorowych butelek. Mark usiadł na poręczy głębokiego skórzanego fotela, jednego z pięciu otaczających długi mahoniowy stolik.

— Napije się pan brandy, a może whisky? — zapytał mężczyzna stojący wciąż w progu pokoju.

— Dziękuję, jestem samochodem, poza tym mam jeszcze kilka spraw na mieście a w godzinach pracy unikam drinków.

— Jak pan woli. Harold powinien wkrótce wrócić. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, zostawię pana samego.

— Nigdy nie nudzę się we własnym towarzystwie.

Mężczyzna wyszedł, zostawiając drzwi salonu lekko uchylone.

Mark sięgnął po jeden z magazynów lezących na etażerce, reklamujących najnowsze modele samochodów i zaczął go przeglądać. Nadejście Starlita dziesięć minut później oderwało jego uwagę od wspaniałego srebrzystego Cadillaca, który właśnie podziwiał.

— Dzień dobry, panie Calley. Miło mi pana znowu widzieć. Czyżbym zapomniał o jakiejś ważnej sprawie, którą mieliśmy załatwić? — tym razem głos Starlita nie był już taki ochrypły i brzmiał trochę inaczej niż przy pierwszym spotkaniu. Przy dziennym świetle wydawał się także dużo wyższy niż poprzednio.

— Dlaczego pan tak sądzi?

— No cóż, pańska wizyta jest raczej nieoczekiwana… Och — Starlit uniósł rękę jakby chciał powstrzymać następne pytania czy wyjaśnienia ze strony Marka — proszę nie zrozumieć mnie źle, chciałem tylko powiedzieć, że nie mam zbyt wiele czasu. Jestem bardzo zajęty. Wyjeżdżam dziś wieczorem załatwić kilka spraw mojej firmy.

— Wraz z bratanicą?

— Nie, ona zostaje tutaj. Taka podróż byłaby dla niej zbyt męcząca, szczególnie po jej niedawnej chorobie… wybaczy pan, że o to pytam, ale — jaki jest cel pańskiej wizyty?

— Przede wszystkim chciałbym wyjaśnić kwestię honorarium…

— Wysłałem panu czek — przerwał Starlit.

— Na sumę, która wielokrotnie przekracza wartość moich usług. Moją dewizą jest uczciwość. Nie powinienem przyjmować aż tak wysokiego honorarium, na które, w tym przypadku, moim zdaniem, nie zasługuję. Poza tym, kilka dni temu wysłałem do Sary Dersen list na adres podany w poprzednim mailu. Mam nadzieję, że otrzymała go.

— Oczywiście. A co do spraw finansowych — nie ma potrzeby niczego zwracać. Niech pan zatrzyma całą sumę.

— Jest pan bardzo hojny.

— Moja bratanica zaangażowała pana, ponieważ niepokoiła się o mnie. Doskonale wywiązał się pan ze swego zadania i został pan wynagrodzony stosownie do tego. Chciałbym panu podziękować raz jeszcze i proszę już zapomnieć o całej sprawie — Starlit uśmiechnął się i wyciągnął rękę do Marka, chcąc go pożegnać. Detektyw udał, że nie zauważył gestu.

— Przypuszczam, że pański napastnik nie został jeszcze odnaleziony? — zapytał.

— Napastnik?

— Wspominał pan o incydentach w hotelu. Nie było na ten temat żadnej wzmianki w gazetach.

Starlit roześmiał się głośno, jakby z lekceważeniem.

— Ach, mówi pan o tamtej aferze? Nie, nie natrafiono na ślad tego człowieka, ale to już nieważne. W tym domu jestem całkowicie zabezpieczony przed chciwością wszystkich złodziei świata. Proszę spojrzeć — podszedł do drzwi i nacisnął miniaturowy przycisk, którego Mark przedtem nie zauważył. Ze szpary biegnącej przez całą długość sufitu wysunęła się niewidoczna do tej pory metalowa, gruba kotara, błyskawicznie spuściła się w dół aż do podłogi i wczepiła się w potężne haki osadzone w parkiecie tuż przy przeciwległych ścianach pokoju. Jednocześnie nad framugą drzwi prowadzących da ogrodu zaświeciła się maleńka żółta lampka.

— Widzi pan — lampa wskazuje, że wszystkie drzwi są zablokowane. Automatyczne mechanizmy. Zostały zainstalowane w całym domu, niezależnie od systemu alarmowego. Jestem tu tak bezpieczny jak w twierdzy.

— Nie sądzi pan, że klejnoty i inne cenne rzeczy należałoby raczej ukryć w sejfie? Ten system jest chyba bardzo kosztowny.

— Możliwe. Ale mój sejf został obrabowany już dwa razy pomimo wszelkich zabezpieczeń. Przecież nawet do banku można się włamać. A więc uważam, że w tych okolicznościach mój system zabezpieczenia jest korzystniejszy. Żaden intruz nie dostanie się tak łatwo do tego domu.

— Jest pan rzeczywiście bardzo zapobiegliwy. A… jeszcze jedno. Chciałbym zobaczyć się z pana bratanicą.

— Po co? Działam w jej imieniu. Jest jeszcze za słaba, aby się z kimkolwiek widzieć.

Mark skinął głową ze zrozumieniem.

— Szanuję pana uczucia rodzinne i troskę o Sarę. Jednakże muszę z nią porozmawiać. Zawsze załatwiam powierzone mi sprawy bezpośrednio z zainteresowanymi osobami, które zleciły mi konkretny przypadek, nigdy nie uzgadniam niczego przez pośredników. Jeśli panna Dersen jest naprawdę tak osłabiona po chorobie, może pan będzie uprzejmy zaprowadzić mnie do jej pokoju.

Jeżeli Starlit był zirytowany żądaniem detektywa, to przynajmniej tego nie okazał.

— Proszę tu poczekać. Sprawdzę czy może się z panem zobaczyć. Możliwe, że śpi.

Minęło 10 minut zanim Mark usłyszał lekkie kroki w korytarzu i Sara Dersen weszła do salonu. Była trochę blada, ale poza tym nie było widać, aby cokolwiek jej dolegało. Odniósł wrażenie, że oczekiwała go, mimo, że przywitała się z nim raczej oficjalnie

— Dzień dobry, Saro — rzekł Mark, podchodząc do fotela na, którym usiadła. — Cieszę się, że czuje się pani lepiej.

— Owszem — jej głos był cichy, spojrzenie utkwione gdzieś ponad jego głową, wzrok jej przesunął się wzdłuż ściany i po całym pokoju zanim wreszcie spoczął na jego twarzy. Sprawiała wrażenie zamyślonej, w jej oczach dostrzegł jakby lekki niepokój, mimo to wpatrywała się w niego bardzo uważnie. Przez chwilę miał uczucie, że chce mu coś powiedzieć, ale w końcu zmieniła zdanie. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się.

— Dziękuję za wszystko co pan dla mnie zrobił. Stryj powiedział, że nie docenia pan swoich możliwości. Jest pan prawdziwym geniuszem. Moja przyjaciółka miała rację polecając mi pana.

— Panno Dersen, zawsze robię absolutnie wszystko co w mojej mocy, ale wymagam także, aby mój klient był ze mną szczery. Powinna pani zawiadomić mnie, że sprawa została już załatwiona i rezygnuje pani z moich usług. Wystarczyłoby gdyby pani zadzwoniła do mojego biura. Rozumiem, że bardzo panią ucieszył powrót stryja i że to właśnie z tego powodu zapomniała pani zostawić dla mnie jakąkolwiek wiadomość, nawet SMS-a.

— Przecież zostawiłam! Ponieważ miał pan przyjechać do mnie prosto z lotniska, napisałam list i wsunęłam kopertę w drzwi, tuż nad zamkiem, gdy wychodziłam z domu. Wysłałam także fax do hotelu, w którym pan się zatrzymał.

— Niczego nie otrzymałem.

— Poza tym zadzwoniłam jeszcze do recepcji, gdyż pana telefon nie odpowiadał, powiedziałam, że sprawa jest bardzo pilna, ale ponieważ nie było pana w pokoju, recepcjonista przyrzekł mi, że dostarczy panu fax, gdy pan tylko nadejdzie.

— No cóż, nie oddał mi go. Trudno, nie mówmy już o tym. Czy odzyskała pani swój naszyjnik?

— Oczywiście. Stryj przywiózł mi go, gdy tylko jego obowiązki pozwoliły mu przyjechać do mnie. Gdyby to tylko mogło pomóc w tej sytuacji — dodała cichym tonem, jakby do siebie.

— Słucham? Co pani ma na myśli?

Sara wolno wstała z fotela i zaczęła układać kwiaty stojące w wazonie na stoliku. Wyjęła spośród nich jedną z róż i podała Markowi.

— To dla pana, za to, że naraziłam pana na wiele kłopotów.

— Pani siostra martwi się o panią — powiedział Mark, biorąc kwiat.

Sara zwróciła się ku niemu błyskawicznym ruchem.

— Moja… siostra?

— Nora Mc…

— Panie Calley — Sara przerwała mu ostrym tonem — nie wiem o czym pan mówi. Ja nie mam siostry.

Reakcja dziewczyny wprawiła Marka w zdumienie. Jasnobrązowe oczy dosłownie wpiły się w jego twarz i pociemniały gwałtownie, aż stały się prawie zupełnie czarne.

— Ja nie mam siostry — powtórzyła Sara, kładąc nacisk na każde słowo. — To jakaś pomyłka.

— To wykluczone, panno Dersen. Nie ma mowy o pomyłce. Pani siostra przyjechała tu razem ze mną i mieszka w tym samym hotelu. Szukamy pani już od kilku dni.

— Najwidoczniej ktoś próbuje zastawić na pana pułapkę, panie Calley, chociaż nie rozumiem w jakim celu. Jakaś oszustka podaje się za osobę, o której nigdy nie słyszałam i nie znam. Zapewniam pana, że nie mam siostry i nigdy nie miałam.

Jedna z róż wypadła na podłogę. Sara podniosła ją i włożyła z powrotem do wazonu; przy tym ruchu długi rękaw jej sukni zsunął się aż do łokcia, odsłaniając szeroką sino-czerwoną pręgę biegnącą od łokcia aż do przegubu. Mark przytrzymał jej rękę nie pozwalając opuścić rękawa, aby przyjrzeć się sińcowi.

— Pani bransoletka była chyba za ciasna. Czy to nie boli? — dotknął delikatnie pręgi. Dziewczyna zacisnęła usta.

— Teraz już nie boli — powiedziała niechętnie. — Poza tym to nie bransoletka mnie zraniła. Zaplątałam się w liny wyskakując do ogrodu przez okno. To tylko obtarcie.

— Dziwny sposób wychodzenia z domu w przypadku takiej damy jak pani.

— Chyba niewiele pan wie o damach. Przychodzą im czasem do głowy niecodzienne pomysły, gdy się nudzą.

— Nie wygląda pani na znudzoną. Sprawia pani raczej wrażenie zmęczonej. Czy dobrze pani spała w ciągu ostatnich dwu nocy?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.03
drukowana A5
za 36.92