Es ist ein unendlich Kreuz ein gutes Glas zu machen
Konradowi
w podzięce
„Omnia mutantur, nihil interit”
Owidiusz
Jestem wnuczką hutników szkła z dziada pradziada. Wprawdzie jeszcze dziesięć lat temu moja wiedza na temat losów przodków sięgała Rokitna Wołyńskiego, gdzie dziadkowie osiedlili się dopiero w 1925 roku, ale z czasem nadrobiłam zaległości z nawiązką. I z absolutnego zauroczenia historią społeczności szklarskiej wzięła się ta opowieść.
Bohaterami jej są zwykli ludzie parający się niezwykłym, choć tak bardzo kruchym wynalazkiem ludzkości, jakim jest szkło. W XIX stuleciu — „wieku pary i atomu” — jego produkcja przeżywała na naszych terenach swoisty renesans, a potem całkowite przeobrażenie związane z rewolucją przemysłową. Polskie rody szklarskie okresu porozbiorowego, mające w większości obce, z racji najbliższego sąsiedztwa niemieckie lub czeskie korzenie, to bardzo ciekawa i egzotyczna grupa społeczna na tle innych zawodowych środowisk minionego już bezpowrotnie świata. Losy uprawiających profesję „vitrifikowania” (od łac. vitrum — szkło) z dawien dawna odbiegały od egzystencji przeciętnych zjadaczy chleba wzdychających za bezpieczną małą stabilizacją, dla których zmiana miejsca i warunków życia to przeważnie poważny problem. Dla szklarzy (bo tak nazywano długo hutników szkła, co widać chociażby w metrykaliach), przemierzających wzdłuż i wszerz własny kraj i przekraczających wielokrotnie jego granice, życie ciągle się zmieniało, a nawet najbliższa przyszłość była nieprzewidywalną zagadką. Trudy bycia rzemieślnikami kunsztu szklarskiego, którzy nieustannie zmagają się nie tylko ze swoim rzemiosłem, ale także zmuszeni są przystosowywać się do wciąż zmieniającego się otoczenia, nie zawsze przyjaznego, niestereotypowo ukształtowały ich charaktery i stosunek do świata, a i w kolejnych pokoleniach pozostawiły ślady nie do zatarcia. Duży potencjał umysłowy, artystyczny, duchowy widoczny w ich twórczej pracy i codziennym wspólnotowym życiu jest zjawiskiem niezwykłym na tle rzemiosł XIX wieku. Może dlatego świat szklarzy wydaje się taki ciekawy, a odtwarzanie obrazów z ich przeszłości staje się w miarę odkrywania kolejnych kart coraz bardziej frapujące…
Wczesną historię hutników zatrudnianych w polskich szklarniach vel sklarniach (tak po staropolsku nazywano huty szkła, zanim hodowla roślin zawłaszczyła ten starszy termin „szklarniany”) skrywają mroki przeszłości. Szkło przywędrowało na nasze ziemie dość wcześnie, bo już w okresie 700—550 r. p.n.e., najpierw w postaci ozdób, potem dopiero — produktów użytkowych. Rodzima wytwórczość szklarska rozpoczęła się o wiele później: badania archeologiczne wskazują na X wiek. Niestety, dokumenty na ten temat istnieją dopiero od XIV w. Renesans szklarstwa przeżywała cała Europa w przeciągu XVII i XVIII stulecia, Polska właściwie dopiero w końcówce owego okresu. Wtedy też ściągnęli z sąsiednich do naszego kraju liczni przedstawiciele tego wciąż okrytego tajemnicą i cieszącego się dużą estymą rzemiosła. Ogromny XIX-wieczny skok cywilizacyjny całkowicie odmienił ich losy. Od poszukiwanych, dobrze płatnych mistrzów kunsztu szklarskiego, którzy mogli dzięki swym umiejętnościom dochrapać się nawet szlachectwa (nie mówiąc o fortunie), stali się robotnikami kapitalistycznego systemu. Tak jak inni uzależnieni od bezdusznego kapitału, poszukujący choćby lichych zarobków w dobie klęsk i kryzysów, również wtedy zachowywali jako grupa zawodowa swój specyficzny charakter, dający im więcej możliwości (co odzwierciedlają choćby robotnicze huty szkła — ewenement na światowym rynku pracy).
Samodzielność, zaradność, solidarność, umiejętność życia i pracy w zespole — te cechy były w rodach szklarskich obecne od pokoleń. I bez względu na warunki zewnętrzne pozostawała w nich dusza dawnego szklarza wędrowca, którego istotą egzystencji były niezależność i zmiana. Stąd u jego potomków wyssane z mlekiem matki zdolności przystosowywania się do każdych warunków bytu, dystans do spraw tego świata przy jednoczesnej jego pogodnej akceptacji, umiejętność radzenia sobie w trudnościach, wiara w coś więcej niż materialne dobra. „Huta szkła to kopalnia złota, ale bardzo szybko i niespodziewanie może stać się przepaścią i grobem” — twierdził za swoimi przodkami znawca szklarskiego rzemiosła sprzed wojny, dyrektor techniczny Sosnowieckiej Fabryki Szkła, inż. Feliks Kropf, wywodzący się ze starej hutniczej rodziny. Przekonanie owo, świadczące o ryzyku tkwiącym w tym trudnym zawodzie, pomagało żyć nietuzinkowo i doceniać wartość każdego dnia.
Ale żeby nie narazić się tą charakterystyką na zarzut „familijnej” megalomanii, na miejscu będzie przytoczyć słowa Piotra Haberki, człowieka wiele lat pracującego wśród hutników szkła, choć bez rodzinnych z nimi powiązań. We wspomnieniach „Moje huty szkła” pisze: „Podobały mi się stosunki międzyludzkie w tym środowisku, gdzie ani narodowość, ani wyznanie nie odgrywały tej roli, co wspólna praca i współczucie oraz pomoc w razie wypadku, choroby, śmierci lub utraty pracy. Wszyscy ludzie w tym środowisku czuli się braćmi i wszyscy wzajem spieszyli sobie z pomocą”. A Piotr Jermakowicz w swej pracy „Tożsamość mieszkańców osiedla robotniczego Czechy” przytacza wypowiedź jednego z współczesnych czechowian: „Rozmawiałem ostatnio z ludźmi, którzy podziwiali naszą więź hucką. Stwierdzili, że mieliśmy dobrych rodziców, skoro tak do tej pory jesteśmy wszyscy mieszkańcy ze sobą związani”. Bardzo wymownym znakiem tej więzi jest łańcuch szklarski spleciony z pierścieni wycinanych z płaskiego szkła — symbol zawodu towarzyszący szklarzom od pokoleń, uwieczniony na renesansowej rycinie „Der Glasser” w książce „Eygentliche Beschreibung aller Stände auff Erden” Hansa Sachsa, opisującej istniejące w XVI wieku zawody (1568):
Oczywiście, jak w każdej społeczności, i w tej były dobre i gorsze chwile, sukcesy i błędy. Wszystkie są obrazem kruchej ludzkiej kondycji czy zrządzeń Opatrzności nie do końca zrozumiałych dla nas w trakcie życiowych zmagań. Zawsze jednak było coś wspólnego w bliższych i dalszych potomkach szklarzy. Coś, co sprawiało, że poczucie więzi nie zacierało się mimo odległości, wieku, różnicy status quo. Coś, co budziło zawodową i rodową dumę, inspirowało niejednokrotnie członków poszczególnych familii do zbierania dokumentów o swoich przodkach i ich historii. Warto to w sobie odnaleźć i pielęgnować. To coś — na wzór rodzinnego klejnotu — z czym wszystko wydaje się wartościowsze i łatwiej wędruje się przez życie.
Johann Kunckel (1630—1703) w swoim dziele o sztuce szklarskiej napisał, że będzie ona ostatnią ze sztuk na świecie, ponieważ kiedy Bóg siłą ognia będzie niszczył to, co na nim istnieje, „wszystko zamieni się w szkło”. Pozostaje więc nam poznać jej fenomen, nim to nastąpi…
Śladami metryk i archiwalnych dokumentów
Moja opowieść o hutnikach szkła oparta została w dużej mierze o dokumenty, a przede wszystkim o akta metrykalne. Stare metryki to najważniejsze źródło informacji o przodkach. Mają one dość bogatą historię. Już Sobór Trydencki w roku 1563 nakazał rejestrowanie urodzin i zaślubin w każdej katolickiej parafii. Synod piotrkowski w 1607 roku potwierdził ten obowiązek, wprowadzając także rejestry bierzmowanych i przyjmujących wielkanocną komunię. Kolejny, w 1631 roku, nakazał rejestrowanie zmarłych. Od 1826 roku na mocy Kodeksu Cywilnego Królestwa Polskiego metryki kościelne stały się jednocześnie aktami stanu cywilnego, a proboszczowie parafii — urzędnikami stanu cywilnego, którzy mieli obowiązek odprowadzać spisane księgi do urzędu Sędziego Pokoju. Księgi metrykalne do 1808 roku spisywane były w języku łacińskim w dwóch egzemplarzach (unikat i duplikat), potem po polsku, zaś mniej więcej od 1866 roku do II RP (w ramach ostrego kursu rusyfikacji po powstaniu styczniowym) po rosyjsku. Sama procedura sporządzania akt i prowadzenia ksiąg zmieniała się z czasem, ale działo się to dość wolno. Najbardziej lakoniczne są kościelne metryki łacińskie: podawały daty i miejsce zdarzenia (urodzenia, ślubu, zgonu), podstawowe personalia, z reguły (choć nie zawsze) wiek osób zaślubionych i zmarłych, rzadziej dodatkowe informacje, np. o profesji odnotowanych osób, przyczynie zejścia ze świata itp. Przestrzegano natomiast, by noty zawierały uwagi dotyczące statusu społecznego zapisywanych. Używano w tym celu określonych terminów, których znaczenie jednak w różnych okresach nieco się zmieniało. Z grubsza można by przyjąć następujący podział: laboriosus — pracowity (określenie dotyczyło chłopów); famatus — sławetny (dot. rzemieślnika cechowego, miejskiego); honestus — uczciwy, szlachetny (dot. rzemieślnika poza miastem); nobilis — osławiony, szlachecki, generosus — wielmożny (dot. szlachcica, właściciela co najmniej części wsi), magnificus — szlachetnie urodzony (dot. szlachty bogatszej, właścicieli posiadłości miejskich i wiejskich). Używano też terminów: patrician (patrycjusz), civis (obywatel, mieszczanin mający prawo do głosowania), pleban (plebejusz), cmetho (kmieć), famulus (komornik). Kodeks Cywilny Księstwa Warszawskiego (oparty o Kodeks Napoleona), który wszedł w życie 1 maja 1808 roku, rozbudował strukturę polskich metryk cywilnych i wprowadził ściśle określony wzór dla każdego dokumentu. Akt spisywano odtąd na podstawie oświadczeń zawiadamiających o zdarzeniu („stawiających się”) oraz świadków (obowiązkowo płci męskiej, powyżej 21 lat). Wszystkie zawierały takie informacje jak: miejsce, data i godzina przyjęcia oświadczenia; personalia osób obecnych przy spisaniu aktu (nazwisko, imiona, wiek, profesja, miejsce zamieszkania). Potem w zależności od charakteru zdarzenia — w wypadku urodzenia: dokładny czas urodzin, ich miejsce, płeć, nadane na chrzcie imiona dziecięcia, imię, nazwisko panieńskie i wiek matki, ew. personalia chrzestnych; w wypadku zaślubin: dokładne dane państwa młodych (personalia z nazwiskami żyjących lub nieżyjących rodziców, określeniem wykonywanego zajęcia, miejscem urodzenia i zamieszkania) oraz adnotacje na temat zapowiedzi, intercyzy małżeńskiej, udzielonych indultów (czyli zezwoleń władzy kościelnej na ominięcie przepisów prawa kanonicznego); w wypadku zgonu: personalia zmarłego z imionami rodziców i miejscem urodzenia (o ile dało się to ustalić). Dodawano też czasem uwagi o zawodzie, o „pozostającej” żonie (mężu), z rzadka o dzieciach. Dużą wartość poznawczą mają alegaty do akt ślubu (np. kopie metryki urodzenia, orzeczenia Konsystorza lub Breve Apostolskiego o udzielonych narzeczonym indultach, zgoda przełożonych na ożenek dla żołnierzy czy przedstawicieli innych służb „mundurowych”, akt zgonu poprzedniego małżonka). Wśród nich bardzo ciekawe są „akta znania” spisywane przez odpowiedniego Sędziego Pokoju w przypadku braku metryki urodzenia, sporządzane na podstawie zeznań świadków (po prawdzie nie zawsze zgodne ze stanem faktycznym).
Niektóre metryki były jeszcze bogatsze (chwała ich autorom!) — dziś można z nich czerpać bezcenne informacje o rodzinnych koneksjach, stosunkach społecznych, zanikłych już zawodach, zwyczajach. Odnotowane w aktach informacje typu: brat rodzony, szwagier, stryj, babka, pozostający przy synu/córce, ułatwiają identyfikację osób, którą bardzo komplikuje zwyczaj przekazywania imion po mieczu i kądzieli. Akta urodzenia ilustrują obyczaje i przesądy związane z imieniem i wyborem chrzestnych: „ma za chrzestnego dziada kościelnego” (co miało przynosić szczęście); „Jaśnie Wielmożną hrabinę” (co nobilitowało i także dobrze wróżyło na przyszłość). Wiele metryk zapisuje asystujących przy chrzcie (co podkreślało wagę zdarzenia). Uwagi o tym, że urodzenie zgłasza akuszerka, bo ojciec dziecięcia wyjechał „w interesie fabryki”, albo zmogła go choroba; lub też, że chrzest opóźnił się znacząco z powodu „oczekiwania na kumów”, budząc naszą wyobraźnię, ożywiają pewne momenty z życia przodków. Tytuły typu: „urodzony”, „szlachetny”, „sławetny”, JP, WP, poświadczają wyższą rangę społeczną. Dzięki spisanym zapowiedziom czy aktom ślubu dowiadujemy się o usankcjonowanej prawnie formalności przedślubnego składania „aktu uszanowania” (jako prośby o zgodę na zawarcie małżeństwa) i aktu pozwolenia rodziców czy rady familijnej na ślub; o zwyczaju ogłaszania zapowiedzi przed drzwiami gminnymi w niedzielne południe; ówczesnym sposobie ewidencji ludności itp. Niestety, zdarzają się też często akta spisane niedbale, bez wymaganych adnotacji, z pomyłkami dotyczącymi nawet imion i nazwisk, nie mówiąc o wieku świadków i zainteresowanych (którym np. z wiekiem ubywa lat). Dokumenty metrykalne z czasów Kongresówki miały być podpisane przez wszystkie osoby obecne przy ich sporządzeniu (czytelnym podpisem lub trzema krzyżykami, jeśli delikwent był niepiśmienny). Ale kiedy oświadczenie „stawiających się” spisywano najpierw na brudno, w księgach podpisów owych nie było. Wtedy „załatwiano” to wygodną regułką tłumaczącą, że stawiający i świadkowie pisać nie umieją — co prowadziło do paradoksów typu niepiśmienny pisarz (tak zdarzyło się w wypadku Franciszka czy Ignacego Talmów pełniących funkcję pisarza huty).
Metrykalia są również kopalnią wiadomości z zakresu onomastyki. Dzięki nim można śledzić proces kształtowania się nazw miejscowych, imion i nazwisk. Jak wiadomo, dopiero wiek XIX przyniósł stabilizację w zakresie nazewnictwa własnego — a ciekawostki związane z formą nazwiska, przyswajaniem obcych nazwisk do naszego systemu językowego, zwyczajami i modą w zakresie nadawania imion, przezwiskami itp. to niezwykle zajmujący temat nie tylko rodzinnych historii. Socjolog i etnograf też by się nim nie znudzili.
Drugim ważnym źródłem informacji o przodkach są akta notariuszy. Dzięki nim możemy wniknąć w istotę dziedziczenia dóbr materialnych, określić status majątkowy rodzin (także szklarskich), odtworzyć stan posiadania, zobaczyć, czym człowiek otaczał się w codziennym życiu na przestrzeni dziejów. Spisy notarialne były bowiem bardzo dokładne; inwentarze pośmiertne na przykład odnotowały niemal wszystkie posiadane przez zmarłego dobra — od pałacu, poprzez inwentarz żywy, do kołnierza i złamanej łyżeczki (np.: przedstawiony w dalszej części książki wykaz majątku Macieja Wyszyńskiego, właściciela hut w Radogoszczy i Rogach; AP Łódź). W przypadku majętności ziemskich do akt notarialnych dołączano w razie potrzeby mapki robione przez geodetów (np.: mapka dóbr Grzmiąca 1870; AP Radom).
Bezcennym materiałem historycznym stały się z upływem wieków archiwa prywatne, lustracje parafii, „wizje albo opisy stanu dóbr”, księgi podatków, spisy ludności stałej i niestałej, księgi sądowe, w których odbija się jak w lustrze mentalność i obyczajowość czy wreszcie język naszych przodków z zasobem dawno zapomnianych form i słów. Niestety, zachowały się one w skąpych ilościach, a brak fachowych opracowań utrudnia zwykłemu śmiertelnikowi korzystanie z tych źródeł. Benedyktyńska praca genealogów, dygitalizujących i udostępniających w Internecie nieosiągalne dotąd zasoby archiwów kościelnych i państwowych, jest więc nie do przecenienia. To dzięki niej również obraz dawnej społeczności szklarskiej nie przepadnie w mrokach zapomnienia.
O szkle, szklarstwie i szklarzach słów mało wiele
O szkle, jego istocie, historii i pięknie powstało już wiele opracowań — tak z zakresu nauk ścisłych, jak i humanistycznych. Józef Torzewski, autor pierwszej polskiej rozprawy z zakresu szklarstwa pt.: „Rozmowa o sztukach robienia szkła”, wymienia aż dwadzieścia sześć jego właściwości. Wyliczanka ta jest tak wyśmienita, że nie mogę się oprzeć pokusie zacytowania przynajmniej niektórych fragmentów (w transkrypcji ułatwiającej zrozumienie):
— Jest to masa, z piasku lub kamienia, pod pewną proporcją złożona;
— Przez sztukę przysposobiona;
— Głos ma taki jaki wydaje szklanka, lub inne naczynie, […] w nią krzyknąć, w kawałki się rozpadnie, o której praktyce można czytać w księdze nazwanej Magister natura artis;
— Ta masa gdyby najdłużej była w ogniu nigdy jej nie ubędzie;
— Wyciągnione jak włos daje się giąć ale nie bardzo;
— Gorące w zimnej wodzie zahartowane […] najkruchszym staje się ciałem, nad wszystkie, co się oczywiście pokazuje z hartowanych kropel szkła, które się nazywają łzami szklannemi (Lachryme vitri);
— Młotem go ciągnąć nie można, ale tylko dąć, kiedy jest gorące, tak jak mydlane bańki;
— Żaden w nim likwor swego smaku i zapachu nie odmieni;
— Do topiących się metalów wrzucone, pomaga że się prędzej topią i stają się gibkiemi czyli giętemi, o czym życzę pamiętać;
— Żadnego smaku w siebie nie wciąga i nigdy nie rdzewieje;
— Żadnego ciała najdrobniejszego nie przepuszcza prócz światła i ciepła.
Dla Torzewskiego — nie tylko twórcy traktatu, ale i praktyka obeznanego z pracą w hucie — szkło, łączące w sobie w cudowny sposób wszystkie cztery żywioły świata, było rzeczą niezwykłą, która „najzacniejszych rozum trudzi”. Dziś spowszedniało tak bardzo, że zwracamy na nie baczniejszą uwagę dopiero wtedy, gdy rozpryskuje się na tysiące kawałeczków. Natomiast kiedyś stanowiło materię drogocenną. Para szklanych butów, jedyna zachowana dla potomności a wydobyta na światło dzienne z rzymskiego grobowca przez rabusiów (nb. produkt kolońskiego warsztatu z III wieku), miała świadczyć o potędze zmarłego i na tamtym świecie. Ada Polak w książce „Szkło i jego historia” zachwala najpiękniejsze ze szklanych wyrobów, twierdząc że „były uważane za bardzo cenne przedmioty, godne miejsca w skarbcach bogaczy i możnych, na równi z egzotyczną porcelaną, pięknie kutym złotem i srebrem oraz drogocenną biżuterią i drogimi kamieniami”. Władysław Łoziński zaś, opisując życie polskie w dawnych wiekach, wspomina „szkła tak drogocenne, że je przed najazdem szwedzkim wraz z najdroższymi klejnotami zakopywano do ziemi”. Zgodnie z ceremoniałem toast z najcenniejszego w dziejach polskich pucharu królewskiego zwanego „Iwanem”, wydobywanego ze skarbca Zygmunta Starego tylko na specjalne okazje, honorowany był biciem z armat. Możnowładcy robili sobie „szklanne” prezenty, a za niektóre wytwory pracy mistrza szklarskiego płacono kwotą, za którą można było kupić wieś. W literaturze wspomina się bardzo bogate kompozycje szklane robione na zamówienia magnatów, jak na przykład zapisany w inwentarzu z 1772 roku „ogród zwierciadlany” hetmana Jana Klemensa Branickiego, „ogromna ozdoba stołu, składająca się z kilkudziesięciu tafli lustrzanych, 23 głównych i 40 pobocznych, okolonych posrebrzanym mosiądzem, zastawiona z 200 różnorodnych szklanych detali, takich jak 20 wielkich i małych postumentów, 28 różnej wielkości filarów […], z 24 portalami […], z 4 całymi boginiami i 8 półboginiami, z różnej wielkości prawie 100 wazami, wazkami i dzbanuszkami na kwiaty i 36 dużymi i małymi muszelkami” […] Sama struktura składała się z takich części, jaki gmach reprezentowała: jeżeli ogród, to drzewa rozstawione łączyły się zielonymi girlandami, jeżeli ulice, to widać było kamienice, pałace, zamki, bramy tryumfalne, kolumny, mury ościenne albo sztakiety [sztachety; przyp. aut.] białe z zielonymi kapitelami i tymi podobne ozdoby” (Kasprzak A. J., „O szkle na pańskim stole”, s. 12). „Jeszcze w XIX wieku wspominano aranżację stołu podczas imienin hetmana, gdzie przepływał w kryształowym łożysku strumień tokaju. A na tym strumieniu czy kanale pływała flotylla złożona z 24 okrętów napełnionych cukrami i suchymi konfiturami” (tamże, s. 13). Nawet trudno wyobrazić sobie takie niesamowite kompozycje, a co dopiero stworzyć je ze zwykłej, jak się nam dziś wydaje, masy szklanej, prymitywnymi narzędziami.
Nie darmo więc w czasach świetności szklarstwa transportom wyrobów szklanych towarzyszyła nieraz obstawa zbrojna, a same huty były otaczane murami czy palisadami (jak Huta Kryształowa pod Lubaczowem) i pilnie strzeżone — nie tylko z powodu zagrożenia pożarem.
Ale chociaż to jedyne w swoim rodzaju, bo w pełni odnawialne, tworzywo chemiczne towarzyszy człowiekowi od przeszło sześciu tysięcy lat, nadal jeszcze skrywa nieodgadnione tajemnice. To samo dotyczy istnienia i funkcjonowania hut, mimo że historycy i archeolodzy nie ustają w wysiłkach, by opisać najważniejsze fakty z dziejów szklarstwa. Jednakże nadal brakuje w piśmiennictwie opracowań, które przybliżyłyby historię szklarzy, mających największy wpływ na ten niezwykły wynalazek ludzkości, a jednocześnie jakby przez niego uformowanych.
Dziś, w dobie mechanizacji i komputeryzacji, produkcja szkła nie jest jakimś wyjątkowym zajęciem, lecz w dawnych wiekach bardzo różniła się od innych rodzajów wytwórczości i wymagała od mistrzów szklarskich oraz ich pomocników umiejętności, postaw i zachowań naówczas niezwykłych. Jeszcze dla początkujących w zawodzie pracowników piotrkowskiej „Hortensji” była czymś imponującym: „Chłopcy patrzyli jak zauroczeni na tych jedynych w swoim rodzaju artystów, którzy jakby od niechcenia popisywali się niesamowitą żonglerką, przerzucając nad głowami rozpalone do białości porcje szkła. To zjawisko, godne miana sztuki cyrkowej, miało przecież swój praktyczny wymiar w postaci cacek o bajecznych kolorach i kształtach, o polerowanych płaszczyznach, które tworzyły oszałamiającą grę świateł.[…] Czarną magią było to całe szklarstwo. O ile wytwarzanie szklanych wyrobów wydawało się sztuką cyrkową, jeśli nie czarodziejską, o tyle wytworzenie płynnej masy szklanej było na pewno sztuką tajemną w pełnym tego słowa znaczeniu” (Dajcz W., „Odłamki czasu”, s. 57, 65). Ale i dzisiaj szkło, jak się okazuje dzięki kontaktom z jego twórcami, skrywa jeszcze tajemnice godne odkrywania, a praca przy nim fascynuje. Tak mówi o tym projektantka szklanej biżuterii z Gdyni, Marta Misiuro: „Szkło wytapiam właściwie gołymi rękami, z prętów szklanych [...] jest bardzo czyste, bardzo szlachetne, jedynie stosowana przeze mnie metoda daje taką przeźroczystość. Uczyłam się jej wiele lat. Teraz nie mogę bez tego żyć!”
Przez długie stulecia sztuka robienia szkła — niemal jak alchemia — była wiedzą skrywaną przed światem. Z drugiej strony powiązania między nauką a owym rzemiosłem stały się w miarę upływu czasu znaczne i znaczące. „Filozofowie” i „chimicy” (Torzewski) pobudzali szklarzy do eksperymentów, ale i szklarze oczekiwali od uczonych ważnych dla nich rozwiązań. To dzięki soczewkom z Murano Galileusz dokonał swoich odkryć, a Newton w oparciu o szlifowane szkło sformułował teorię o świetle i barwach. Szklarze natomiast zawdzięczają chemikom opracowanie całego zestawu związków i substancji o dużej czystości potrzebnych do produkcji różnych gatunków szkła, zaś fizykom i mechanikom — wynalezienie ulepszonych wariantów pieców hutniczych, wanien wytopowych, kół szlifierskich, a w późniejszym okresie: mechanicznych pras poruszanych parą, automatów rysujących na szkle i wielu innych urządzeń aż do obecnych laserowych włącznie.
Ada Polak określa sztukę szklarską mianem „ekskluzywnego rzemiosła”, nie dla wszystkich dostępnego, opierającego się na „pewnych ważnych sekretach technicznych dotyczących konstrukcji pieców, składu zestawu surowców, operowaniu narzędziami itp.” (s. 31). Zachował się tekst przysięgi, którą w średniowieczu składali synowie szklarzy z Lotaryngii przystępujący w wieku dwunastu lat do rzemiosła. Zobowiązywali się oni „na potępienie duszy i utratę raju” nikogo spoza rodziny „nie uczyć, nie pokazywać, nie instruować bezpośrednio lub pośrednio wspomnianej szlachetnej sztuki, stosowania i wiedzy wytwarzania szkła” (s. 32). Na szczęście, nie zawsze i nie wszędzie panowały tak drastyczne przepisy i dzięki temu rzemiosło szklarskie mogło się rozprzestrzeniać.
„Magister vitri”, vitrearius — to pierwotnie zajęcie odkrywców. Wytwarzanie szkła z produktów naturalnych oparte było przede wszystkim o doświadczenie szklarzy, którzy doskonalili dziedziczoną z ojca na syna profesję metodą własnych prób i błędów. Przez długi okres uważano, że składniki „nie mogą być ściśle określone przez ważenie lub pomiar, lecz muszą być całkowicie pozostawione oku, sądowi, próbie i doświadczeniu szklarza” — tak Antonio Neri z Florencji pisał w swej sławnej książce „L’Arte Vetraria” (1612). Jako domena rodziny szklarstwo funkcjonowało bardzo długo, dopiero okres renesansu, przynosząc wynalazek druku, umożliwił pojawienie się książek upowszechniających wiedzę na temat technologii szkła. W Polsce pierwszy podręcznik o tym traktujący, autorstwa wspomnianego już Józefa Torzewskiego, został wydany „dla pożytku krajowego” dopiero w 1785 roku. Ponadto niespotykany rozwój szklarstwa w XVII i XVIII wieku, sięgający niemal wszystkich zakątków Europy, wywołał rozsadzanie rodzinnej struktury i „wyciekanie” tajemnic zawodowych poza nią. Ciekawość świata, chęć przygód, usamodzielnienia się, szybkiego dorobku, uzyskania wysokiej pozycji społecznej spowodowała wówczas dużą migrację fachowców, kuszonych przez agentów przedsiębiorstw szklarskich pieniężnymi gratyfikacjami i wizją kariery zawodowej w miejscu, gdzie sztuka robienia szkła uchodziła za rzecz nader pożądaną i nobilitowała jej mistrzów. Zanim nadeszły czasy powszechnego dzierżawienia hut, zakładający manufaktury możnowładcy i właściciele ziemscy płacili „magistrowi fabryki szklannej” spore pieniądze — najpierw za urządzenie i rozruch warsztatu, potem za przyuczenie miejscowych podwładnych do zawodu, bo mistrzowie zagraniczni byli zbyt kosztowni.
Ranga rzemiosła i jego specyfika sprawiała, że szklarze (nazwani przez Adę Polak „arystokracją rzemieślniczą”) cenili swoje umiejętności, i starali się dobrze je wykorzystywać, by podnieść jakość swojego życia. To oni dysponowali wiedzą decydującą o pomyślności hutniczego przedsięwzięcia, której z reguły nie posiadali ich plenipotenci. To ich umiejętności rzutowały na jakość wytwarzanych wyrobów i możliwości zarobienia na nich. Prosta kalkulacja opłacalności powodowała, że właściciele majątków, chcąc założyć hutę, podpisywali z rodzinami szklarskimi wieloletnie umowy dzierżawne, dzięki którym hutnik posesor w zamian za czynsz i określoną ilość wyrobów szklanych miał wolną rękę w kwestii prowadzenia warsztatu i zapewnienia pracownikom huty godziwych warunków życia. Otrzymywał w tym celu liczne przywileje na korzystanie z ziemi, lasu, rzeki, jeziora; mógł samodzielnie założyć osadę, młyn (napędzający przy okazji hucie wodę), karczmę (która bywała też punktem handlu szkłem). Miał prawo decydowania o organizacji pracy w hucie i życia w osadzie, w przypadku sołtysowania w większych osadach — także sądzenia mieszkańców w sprawach mniejszej wagi niż „gardłowe”. W pewnym okresie wśród szklarzy zapanowała, jak określa Ada Polak, wręcz „mania” zakładania własnych przedsiębiorstw, bo przynosiły większą samodzielność (nie mówiąc o możliwości awansu społecznego). Czy więc można się dziwić poczuciu niezależności, które do dziś tkwi głęboko w sercach ich potomków?
Praca w hucie wymagała zgodnego trudu całego zespołu ludzi, którzy mogli efektywnie wypełniać swe role tylko wtedy, jeśli uzupełniali się nawzajem jak trybiki w maszynie — co było zjawiskiem niecodziennym w długiej historii rękodzielnictwa, działającego przeważnie według powiedzenia: „Każdy sobie rzepkę skrobie”. Z drugiej strony zajęcie angażujące całą, z reguły liczną rodzinę gwarantowało bardzo długo wystarczające środki utrzymania, było źródłem jej dobrobytu, nierzadko nawet bogactwa. Z tych względów grupa zawodowa hutników szkła stała się społecznością specyficzną, o złożonym charakterze: po części zamkniętą, przekazującą kolejnym pokoleniom nie tylko umiejętności, ale i dumę z uprawianego zawodu, kultywującą własny styl życia i zwyczaje, mającą dystans do dóbr materialnych i łatwość adaptacji do różnych warunków bytu, a jednocześnie charakteryzującą się ogromną ludzką solidarnością, zaradnością, uderzającą pracowitością, wysokim morale. I tak też była odbierana w społecznym odczuciu — na dowód czego przytaczam fragmenty artykułu „Fabryka szkła i kryształów zwana Czechy […]” zamieszczonego w Tygodniku Ilustrowanym z 1868 roku:
Dziwny to ród ci hutnicy. Żyjąc w pośrodku lasów, zajęci bezprzestannie swoją robotą, bo piecom ani na chwilę nie należy dać wystygnąć, muszą bowiem ciągle, jak piekło Dantejskie, wyrzucać z siebie dym i płomienie — hutnicy stanowią jakby jedną oddzielną rodzinę. I rodziną są oni rzeczywiście, umiejętność bowiem w ciężkim rzemiośle i nawyknienie do niego przechodzi z ojca na syna; dziecko, które niepewne zaledwie stawić kroki zdoła, przepędza dnie całe w hucie, przypatrując się robocie ojca i pomagając mu nawet w miarę sił swoich; starzec, złamany latami i trudem bezprzestannym, pozostaje jak żołnierz na placu boju, chory już i znękany przywlecze się do pieca, żeby głosem i radą zachęcać młodszych i silniejszych. […] Ludzie ci wiedzą bowiem, że w dobre czy złe czasy robota iść musi, a zapłata ich nie minie, że stanie zawsze chleba na podeszłe lata, że dziecko nawet znajdzie zarobek, chociażby pośredni tylko, przy dopomaganiu rodzicom. […] Nie widzieliśmy tam nędzy, przykład bowiem jednych działa na drugich zbawiennie, a leniwy i nałogowy robotnik znalazłby w towarzyszach pracy natychmiastowe potępienie. […] Moralność głównie miewaną tam bywa na względzie, uważana bowiem jako zasada pracy, staje się ona rzeczywistą jej dźwignią.
Pochodzenie i nazwiska tych, co z niejednego pieca szkło wyrabiali
Nazwisko to „wynalazek” dość późnej proweniencji. Do XII wieku identyfikowano poszczególnych ludzi przy pomocy jednego słowa — było to nazwanie, które przynależało tylko jednemu osobnikowi i nie było dziedziczone. Określano je terminami: miano, przezwisko; pytano „Jak cię zwą?”. Jeszcze w metrykalnych skorowidzach z 1810 roku z parafii Kazimierz rubryka dotycząca personaliów zawiera tytuł: „Imię i przezwisko”. Termin „nazwisko” oznaczał natomiast tyle co „nazwa” (w skorowidzu: „Nazwisko miasteczka i wsiów”). W obecnym znaczeniu wszedł na dobre w użycie dopiero przed połową XIX stulecia.
Zalążki nazwisk pojawiać się zaczęły w wieku XII, kiedy do imienia dodawano drugie słowo określające dodatkowo danego osobnika, a oparte o: imię ojca czy brata, nazwę miejsca pochodzenia lub zajęcia, oznaczenie charakterystycznej cechy wyglądu czy charakteru — słowem określnik, który pozwoliłby odróżnić od siebie i łatwo zidentyfikować mieszkających w jednej osadzie Jaśków, Maciejów czy Zosie. W XIV wieku określanie człowieka nazwą co najmniej dwuczłonową jest już bardzo powszechne. Jednak proces ustalania się w Polsce nazwisk w dzisiejszym rozumieniu przebiegał powoli dopiero od XVI wieku, najpierw wśród wyższych warstw społecznych (u szlachty pojawiają się wówczas przydomki, które wyróżniają z rozrastającej się rodziny daną linię rodową i są przekazywane z ojca na syna). Zakończył się on dopiero w okresie zaborów, kiedy administracja państw zaborczych ustaliła nazwiska chłopskie i żydowskie. W związku z szybkim wzrostem ludności i jej wzmożoną migracją było to konieczne posunięcie, zwłaszcza jeśli chciało się kontrolować niezbyt uległy naród.
Zapisy metrykalne istniejące od czasów porenesansowego odnawiania się szklarstwa na naszych ziemiach świadczą o tym, że większość polskich rodów hutniczych ma obce korzenie. Nic w tym dziwnego: XVIII wiek po okresie zniszczeń (spowodowanych walkami wewnętrznymi, wojnami przetaczającymi się przez kraj, wreszcie zawieruchą związaną z zaborami) przyniósł z powodu gwałtownego wzrostu ilości zakładów hutniczych duży napływ szklarzy zza granicy: najpierw z saksońskich ośrodków (za sprawą Augusta II Sasa i możnowładców wzorem króla zakładających huty), potem, w okresie Księstwa Warszawskiego i początków Kongresówki, także z innych licznych szklarni niemieckich (w tym śląskich i pruskich) oraz czeskich. Poza tym hutnictwo szkła w krajach ościennych stało na wyższym poziomie, więc obcokrajowców ceniono bardziej niż nielicznych hutników rodzimych (wywodzących się zresztą w dużej mierze także z obcych rodzin szklarskich spolszczonych zupełnie przez okres średniowiecza i renesansu). Fachowców zagranicznych przyciągnęły do Królestwa Polskiego przywileje wprowadzone dla przemysłowców postanowieniem namiestnika Zajączka z 1816 roku (m.in. zwolnienie od ciężarów i opłat publicznych na 16 lat, zwolnienie od służby wojskowej, korzystne pożyczki na rozwój działalności). Stanisław Plater w swojej „Geografii wschodniej części Europy […]” z 1825 roku podaje jeszcze jedną przyczynę opanowania przemysłu i handlu przez cudzoziemców: „opłakany wstręt Polaków” do tego typu zajęć.
Właściwie bardzo długo brać szklarska stanowiła międzynarodową mieszaninę fachowców wędrujących za pracą po całej Europie. Jeszcze Haberko tak ją zapamiętał, a wspomina on przecież hutników z początku XX wieku. Przedstawiając rozruch huty w Dąbrowie Narodowej (potem: Górniczej) w 1920 roku, pisze: „Zaczęli się zjeżdżać tafelnicy i nabieracze. Słychać było gwar różnojęzyczny, gdyż zjechali się fachowcy z różnych krajów: z Niemiec, Austrii, Czech i Jugosławii. Było też wśród nich wielu Polaków, ale i te obieżyświaty mówiły już łamanym językiem” (s. 27).
Tak więc „magister officina vitraria” był nie tylko eksperymentatorem i wynalazcą, ale i globtroterem. Jak każdy dawny rzemieślnik, zanim został mistrzem, zaprawiał się do fachu w trakcie obowiązkowej trzyletniej wędrówki po różnych warsztatach, by nabyć doświadczenia. A jeśli był ciekawy świata, mógł ją potem kontynuować, bo dobrzy mistrzowie w całej Europie długo byli na wagę złota. Zabiegali o nich potajemnie wysyłani do hut ajenci przedsiębiorstw szklarskich zakładanych przez możnowładców, starostów, ówczesnych „biznesmenów”. Poza tym z powodu krótkiego żywota leśnych hut — a tych było najwięcej — grupy hutników, dobranych tak, by tworzyć samodzielny warsztat, wciąż z konieczności wędrowały (zwykle wraz z rodzinami) w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia. Moja babcia, wspominając liczne miejsca zamieszkiwania, w tym zagraniczne, powtarzała popularne powiedzonko swoich ojców i dziadów: „Ty bierz pierzynkę, a ja barszczownik i pójdziemy dalej” (barszczownik to naczynie do kiszenia barszczu). Zakładów działających przez długie lata w jednym miejscu było bardzo mało, bo transport surowców był drogi — z reguły po wyczerpaniu okolicznych zasobów naturalnych, koniecznych do produkcji szkła, fabrykę „szklanną” bez sentymentów likwidowano. A i z racji swej specyfiki i położenia narażona ona była w dużej mierze na pożary czy podtopy, które albo wstrzymywały produkcję na długo, albo też kończyły żywot szklarskiego „interesu”. Czasem zmianę miejsca pracy powodowała zaraza dziesiątkująca ludzi (a było ich jeszcze w XIX wieku sporo, co widać w księgach metrykalnych jak na dłoni). Zachowana relacja o cholerze w Szymonkowie w rejencji opolskiej w 1852 roku (Czapliński M. P., „Epidemie cholery […]” s. 160) mówi o drastycznym odizolowaniu mieszkańców miejscowej huty i 25 śmiertelnych ofiarach. Było to prawdopodobnie przyczyną upadku zakładu. Trzeba było „iść dalej”, gdzie indziej szukać pracy (niektórych szymonkowskich szklarzy odnalazłam w późniejszych polskich metrykach). Trudne warunki zewnętrzne: kiepskie drogi, prymitywne środki komunikacji, niebezpieczne lasy i pustkowia, motywowały do grupowego przemieszczania się. Na szczęście powoli zmieniały się one na lepsze — przybywało utwardzanych, bitych traktów, potem ruszyła kolej. To wprowadzało odmianę i w życie ruchliwej społeczności szklarzy, przynosiło więcej możliwości, a więc i większą migrację. W odleglejsze rejony, także za granice kraju. Młodzi na własną rękę wyruszali za pracą, chcąc się usamodzielnić — zwłaszcza po zdobyciu tytułu mistrza lub po ożenku. Ale nawet jeśli młoda para pragnęła uwić swoje gniazdko z dala od ojcowskiego domu, to i tak przeważnie osiedlała się w sąsiedztwie jakichś swoich kuzynów, pociotków, bliższych czy dalszych krewnych lub powinowatych zamieszkujących okolice czynnych akurat hut. Jeszcze w XIX wieku „szklarz przechodni” to instytucja wciąż żywotna — zgon takowego (19-letniego Jana Karolesika z Komitetu Lipto na Węgrzech) uwiecznił zapis w księgach wielkokobielskich z 1866 roku. Hutników legitymujących się obcymi paszportami i przedłużającymi swój pobyt w Królestwie Polskim odnotowały akta metrykalne całkiem sporo (choćby księgi parafii Klonowa).
Nie omijali ziem polskich potomkowie najsłynniejszych europejskich rodów szklarskich. Dokładne określenie ich pochodzenia nastręcza ogromne trudności, zważywszy na fakt, że wędrujące po Europie rodziny „z niejednego pieca szkło wyrabiając” i wchodząc w związki małżeńskie z osobami różnej narodowości, same miały czasem trudności z określeniem swego statusu — np. potomkowie niemieckich szklarzy urodzeni w Bohemii z czasem uważali się (i byli uważani) za czeski ród szklarski. Konstanty Franciszek Fremel, hutnik szkła luksusowego, rozchwytywany przez najznamienitszych władców XVIII-wiecznej Europy (sprowadzony przez Augusta Mocnego do huty królewskiej na Bielanach) — syn Niemca i Włoszki — podawał się za francuskiego szlachcica. Z grupy najbardziej znanych rodów szklarskich można wymienić pracujących u nas od XVIII wieku przedstawicieli Kuncklów (z których najważniejszy to Johann, słynny technolog szkła i autor traktatu o sztuce szklarskiej „Vollsteandige Glasmachernkunst”; łac. „Ars vitraria experimantalis „[…]” z 1679 roku). Swych reprezentantów mieli w Polsce Gondelachowie, sławni dzięki Franzowi, nadwornemu grawerowi z Kassel (Hesja), któremu szklarstwo i Europa zawdzięczają udoskonalenie i rozkwit sztuki gliptycznego zdobienia szkła (rzeźbienia, rytowania). Pracowali u nas Winterowie, których rozsławili dwaj bracia z północnych Czech, słynni szlifierze metodą wypukłego reliefu; prace Friedricha były „źródłem wielkiej dumy” właściciela szklarskiego królestwa w Kotlinie Jeleniogórskiej, księcia Schaffgotscha (Polak, s.143).
Niezwykle liczni w Polsce i świecie byli Greinerowie mający w swym rodzie wynalazcę bombek choinkowych. Pracowali u nas przedstawiciele rodu Schneiderów (Christian Gottfried Schneider, czołowy mistrz dekoratorów szkła w Cieplicach, pozostawił po sobie szkice piórkiem i węglem, zachowane do dziś) oraz Riedlów z Falknova (którym huta Jablonec zawdzięczała szkło na słynną biżuterię), na czele z Jozefem Riedlem o przydomku „król szkła Gór Izerskich”. Rohrbachowie (w Polsce „zmieniani” na Orbachów) to zarządcy największych i najdłużej pracujących hut śląskich. Zapuścił także u nas korzenie ród Wentzlów wędrujący z upodobaniem po całej Europie łącznie z Norwegią (najstarszy ze znanych, Franz Wentzel, pochodził z Turyngii 1652). Zadomowili się Röslerowie, z których pierwszy na polskich ziemiach to vitreator Nicolas, odnotowany w księgach miejskich Wrocławia z 1377 roku. Nejnert, Filinger, Opitz, Zylich — to pracujący w wielu polskich hutach szlifierze szkła, którzy przyszli do nas z Bohemii (Czech) lub z pruskiej części Śląska i z czasem spolonizowali się całkowicie.
Metrykalia w pewnym stopniu pozwalają oznaczyć wędrówkę szklarzy (w tym przybyszów zza kordonów granicznych: z Saksonii, Brandenburgii, Hesji, Bawarii, którzy poprzez Wielkie Księstwo Poznańskie, Górny Śląsk i Prusy Wschodnie docierali do hut polskich). Jednak nie jest to łatwe zadanie, bo po pierwsze uwagi o pochodzeniu „bohaterów” ksiąg metrykalnych nie są zbyt pieczołowicie odnotowywane. Po wtóre częstokroć bariera językowa utrudniała spisującym właściwe zrozumienie i zapisanie nieznanych nazw geograficznych, więc nie zawsze dają się one obecnie rozszyfrować.
Akta metrykalne hutników-wędrowników to także wspaniałe źródło do studiów nad adaptowaniem nazwisk obcego pochodzenia do systemów językowych narodów, wśród których dłużej lub krócej przyszło właścicielom tychże pracować. Większość z nich przechodziła metamorfozę, czasem wielostopniową, co spowodowało, że jedno nazwisko zyskało w przeciągu kilku wieków wiele obocznych postaci, jak np. polska forma Libert, która prawdopodobnie wywodzi się z niem. Lebhardt, a „po drodze” miała kilka niemieckich i polskich wariantów: Liphard (1537, 1591), Liphardt (1557), Liphart (1565), Liebert (1678), Lippert (1711), Lipert (1821), przejściowo nawet Kochanowski (1827, 1855, 1876). W wypadku hutników osiadających na naszych ziemiach a pochodzących z niemieckiego obszaru językowego zmiany dotyczyły kilku płaszczyzn: graficznej, fonetycznej, fleksyjnej, semantycznej. Trudno w niniejszej opowieści dokonywać dokładnej analizy owego zjawiska. Ponieważ jednak wiele z nazwisk do dziś w Polsce funkcjonuje, warto przedstawić najważniejsze i najczęstsze zmiany:
Część nazwisk uległa skróceniu lub uproszczeniu (Hammer — Amer, Thalmann — Talm, Raun — Rau, Wildfort — Wilfort, Hoffmann — Hoff, Schürer/Schierer — Szyjer, Sier, Sir, Buchinger — Buchiner, Buchner).
Część zachowała oryginalne brzmienie, natomiast zmieniła pisownię (Fuks to pierwotnie: Fuchs, Barcz to Bartsch, Szulc — Schulz/Schultz, Wencel, Węcel — Wentzel, Miler — Müller, Majzner — Meisner, Resler — Rӧssler, Bajer — Beier, Beyer, Kajzer — Keiser) lub zachowując brzmienie, z powodu niedbałej wymowy uległa uproszczeniu: Nachman — pierwotnie: Nachtmann.
Swoiste przeobrażenie przechodziły m.in. takie nazwiska jak: Rohrbach (Rorbach, Orbach, Urbach); Lang, Ling (Leng, Link, Lenk, Lęk); Langhammer (Langhamer, Langkamer, Lankamer); Filitz (Filic, Filc, Felc); Künzel (Kuziel); Stumpe (Stumph, Stumpk, Stumpke, Sztompke, Sztompka, Sztumbka, Sztąpka); Laun (Lau, Lao, Leo); Kürzwald (Kurcwal, Kurcwajl, Kurcwel); Gondelach (Gundelach, Gondlach, Gundlach); Schlichting (Szlichtyng, Szlichtink, Szlichtynek); Zillich (Cylich, Celich); Kunckel (Kunkiel, Konkiel, Kąkiel); Seit (Zajt, Sayt, Cajt); Seidlitz (Zajdlitz, Zajdlicz). Zmieniały się także imiona: Friedrich stawał się Fryderykiem, Traugott i Gottlieb — Bogumiłem lub Bogusławem, Lorentz — Wawrzyńcem, Charlotta — Karoliną, Loviza (Łowiza) — Luizą lub Ludwiką.
Wśród nazwisk hutników pochodzenia niemieckiego wyróżnić można osobną grupę tychże o znaczeniu wprost wskazującym na zajęcie związane ze szklarstwem: Glejzer (Glasser, Glaser — szklarz), Aszenbrener (Aschenbrenner — popielarz, wypalacz popiołu), Zange (Zange — cęgi, obcęgi szklarskie), Sznajder (Glasschneider — diament szklarski), Sztrekier (Strecker — prostowacz, sztrekier), Szyier, Szierer (Schürer — szularz, palacz), Esse (essy — lichtarze, świeczniki przyścienne), Krantz — kółko (szlifierskie), Sztompke (Stampfe — kieliszek lub tłuczek, ubijak).
Nazwiska mogą też wskazywać na miejsce pochodzenia hutników: Bӧhm/Behm (Czech), Biszoft (huta w Bischofsgrün w Górach Smreczanach), Bernsdorff (Bernsdorf — huta w Saksonii), Lang (Langenbach — huta w Turyngii), Rohrbach (popularna miejscowość niemiecka — w Hesji, Bawarii lub Saarze, gdzie działały huty).
U podłoża przeobrażenia nazwisk obcego pochodzenia leżą nie tylko zjawiska lingwistyczne, ale również pomyłki w zapisach metrykalnych. Wierność zapisu w stosunku do oryginalnego, obcego dla ucha brzmienia zależała często od dociekliwości spisującego akt, jego urzędniczej staranności. A z tym bywało różnie. Przeglądając setki metryk, natrafiłam na wiele nazwisk o obocznej postaci, m.in. takich, które nie da się uzasadnić inaczej, jak błędem: Architek/Archatek, Kiliszek/Kuliszek, Lang/Ling. Oryginalność i skomplikowane dla nieobytego ucha brzmienie nazwiska, niewiedza, nieznajomość obcego języka, jego ortografii i systemu morfologicznego powodowały te pomyłki. Niekiedy w jednej metryce zdarzają się dwie odmienne formy tego samego nazwiska. Dowolność tę ukróciły z czasem odpowiednie przepisy, sprawiające że zobowiązujący stawał się zapis w metryce urodzenia, ale XIX wiek to jeszcze stulecie ogromnego „bałaganu nazewniczego”.
Osobną, wcale nie tak małą, grupę nazwisk hutników obcego pochodzenia stanowią nazwiska pozornie polskie, a w rzeczywistości zmienione na wzór polskich, mające pierwotnie zupełnie inną postać: Michalewicz/Michałowicz/Michałowski — to pierwotnie Michael, Widmański/Witmański — Wiedmann/Wittman, Hartowicz/Artowicz — Hert/Hart/Hartmann, Widnerowicz — Widner. Dążenie do spolszczenia obcego nazwiska widać też w takich formach okresowo występujących, jak: Blaszka (Blasche), Barszcz (Bartsch), Kąkol (Kunckel/Konkel), Kufel (Kauffeld), Filc (Filitz), Majnerowicz (Meiner), Bolim (Bolheym, Botheimel), czy mający hybrydową postać: Blaskoski, Michaeliski, Popielaski.
W grupie zmieniających się nazwisk obcojęzycznych istnieją formy oparte na tłumaczeniach, w tym kalki językowe. Piasecki to potomek szklarzy o nazwisku Sandig(er) (niem. piasek), Wróblewski to pierwotnie Sperling (niem. wróbel), Nowyrok — Neujahr (niem. neu Jahr — nowy rok), Wilczyński — Wolf (niem. wilk), Szybiński/Szybilski — Scheiber (niem. Scheibe — szyba), Popiel — Aschenbrenner (niem. popielarz), Dworzyński — Hoff (niem. dwór). Drzewoski wywodzi się od Behm (wymowa regionalnie tożsama z Bäume — niem. drzewa, stąd zapewne ta hybrydowa postać nazwiska oznaczającego pierwotnie czeskie pochodzenie — niezgodna z polską regułą słowotwórczą). Nim utrwaliły się formy tłumaczone, właściciele tych nazwisk używali naprzemiennie obu postaci (niemieckiej i polskiej), dlatego możliwa była ich identyfikacja. Niektóre zapisy metrykalne, choć sporadyczne (ale bezcenne z lingwistycznego punktu widzenia), zachowały obie formy nazewnicze w jednym akcie (pierwotną i wtórną): „Białkowski vel Weisner” (od „weiss” — niem. biały; oba nazwiska są w użyciu potomków), „z Kochanoskich v. Liebertów” (niem. lieben — kochać), „Arent po polsku zwany Kłos”.
Zdarzało się też, że obcokrajowiec całkowicie zmieniał swe nazwisko na polskie — tą drogą popularny w Niemczech Schmidt z huty skarżyńskiej stał się równie popularnym w Polsce Kowalskim (obie formy są zapisane w metrykach).
Oczywiście, jest też w metrykach naszych przodków dużo nazwisk polskich, ich właściciele tworzą w XVIII wieku nową generację szklarzy. Gembicki (Gębicki), Brzeziński (Brzoziński), Majewski (Majowski), Stemplewski (Stemplowski, Stępniewski), Wyszyński, Cybulski, Dytkowski, Jaroszewski, Trzaskowski, Kosiński, Szczypiorski, Kozłowski, Pasikowski, Wiązowski, Olszewski, Sawicki, Szadkowski, Trawiński (i wielu innych) — pracują wspólnie z hutnikami obcego pochodzenia, trzymają do chrztu ich dzieci, żenią się z ich córkami. Mieszkają obok siebie w dwojakach czy czworakach. Ale i te nazwiska o polskim rodowodzie w metrykach mają oboczne formy: np. Zwadziński miesza się ze Zwodzińskim, Tarczyński z Turczyńskim, Morawski z Murawskim, Wiernicki staje się okresowo Dwernickim. Dlatego przypuszczam, że są wśród ich właścicieli także obcokrajowcy, którzy w tak diametralny sposób (może pod wpływem żon Polek) pozbyli się skomplikowanego, obco brzmiącego nazwiska i zatarli ślad swoich korzeni — tym bardziej, że we wczesnych metrykach wielu z nich odnotowano jako „Germani” bądź: „acat.” (akatolik), ewangelik, „luter”. Nazwisko polskie, trudne do wymówienia przez cudzoziemców mogło też ulec zniekształceniu w środowisku wielojęzycznym, przybierając postać łatwiejszą w wymowie dla obcojęzycznego otoczenia (Kierzyński — Kiziński).
Niektóre z polskich nazwisk podpowiadają, że i szlachta parała się szklarstwem — o ile nie zdobyła swego szlachectwa dzięki niemu (ale o tym będzie mowa w dalszej części opowieści). Pamiętajmy jednak, że w społeczności szklarskiej nie liczyło się pochodzenie narodowe, a jedynie zawodowe umiejętności, pracowitość, uczciwość, otwartość na potrzeby drugiego człowieka. Jak pisze o jej przedstawicielach Haberko: „schodzili szmat ziemi i mówili gwarą pomieszaną z kilku języków”, ale „ani współpraca w hucie, ani stosunki sąsiedzkie nie cierpiały na tym, ba, mogły służyć za wzór dla grup jednolitej narodowości”. Przed wojną to międzynarodowe towarzystwo hutników szkła nazywano cyganami albo włóczęgami ze względu na ich „wędrujący” tryb życia. A oni odwzajemniali się nie-szklarzom przydomkiem „mazury” lub „chamy” (ale raczej nie w dzisiejszym rozumieniu, a w znaczeniu: „człowiek o niższej pozycji społecznej”). Niejeden z nich, wdając się „w dyskusję z włóczęgą”, mógł się przekonać, że duma z bycia szklarzem to nie bajka, a cybuch (w Woli Uhruskiej szklarzy nazywano „cybuchami” z powodu skojarzenia piszczeli z fajką) nie jest tak kruchy jak szkło.
Praca, praca i jeszcze raz praca…
Tak mógł powiedzieć z czystym sumieniem szklarz o swoim rzemiośle. Kochał je, mimo że tak naprawdę był jego zniewolonym sługą. Podobnie przedstawiciela hutniczego fachu określa rosyjski inspektor fabryczny W. Światłowski w swej opinii z lat 80. XIX w. (Badziak K., Puś W., Pytlas S., „Szklana Hortensja”), nazywając go „niewolnikiem przedmiotu, nad którym pracuje” (s. 32). Bo to nie on decydował o swojej pracy, ale wymogi materii, którą się zajmował: proces przygotowania szkła i wytwarzania produktów szklanych narzucał wszelkie formy zachowań zawodowych (a i pozazawodowych). „W zależności od czasu topienia szklanej masy, „sen, jedzenie, spoczynek i sama praca odbywają się we wszystkich godzinach dnia i nocy i przy tym zawsze w różnych” (s. 32) — pisze inspektor. W hutach nie pracowano w powszechnie przyjętym rytmie dobowym, bowiem to szkło i jego kaprysy doraźnie decydowały o czasie i tempie pracy. Fabrykanci mieszkali z reguły w specjalnie pobudowanych dla nich domach blisko huty, by być na zawołanie — zaczynali obróbkę masy szklanej wtedy, gdy pozwoliło na to powstające w donicach czy wannach tworzywo. Oczywiście, w małych warsztatach sami je doglądali, często więc wysiadywali w hucie godzinami. Do pracy (czasem jeszcze w nocy) zwoływał szklarzy człowiek zwany „budzikiem”. Jak pisze Haberko: „Chodził on drogą obok domów zamieszkanych przez szklarzy i wołał: — Do roboooty! Jeśli w oknie zaraz nie pokazało się światło, dochodził do drzwi i mocno stukał” (s. 30). W niektórych większych hutach instalowano w tym celu dzwon (zachował się takowy do dziś w schronisku Orle założonym w dawnym budynku huty Carlsthal). Jeszcze regulamin huty w Wołominie z 1907 roku zawiera ciekawy przepis na ten temat: „Czas rozpoczęcia i zakończenia prac dniówkowych oraz przerw […] ogłaszany jest pracownikom za pośrednictwem dzwonka, a hutnikom, także i palaczom, przez gońców wysyłanych do mieszkania”. Kończono pracę, kiedy wyczerpał się zapas masy (też niezależnie od pory dnia). Po ewentualnym ozdabianiu produkty przygotowano do sprzedaży, czasem samodzielnie trzeba było je rozprowadzić.
Następnie należało zatroszczyć się o stan pieców, donic i form, o sporządzenie komponentów do nowego cyklu produkcyjnego, przygotowanie opału. Dlatego we wczesnych, leśnych hutach przerwy w wytwarzaniu szkła były niekiedy spore, nawet kilkumiesięczne (zima też nie sprzyjała ani pracy w leśnych ostępach, ani transportowaniu szkła na duże odległości). Zmieniało się to powoli wraz z powiększaniem się zakładów, rosnącą specjalizacją w zawodzie, przydzielaniem do hut wielu pomocników, rozpowszechnianiem gotowych składników niezbędnych w procesie wytwarzania szkła, w końcu z pojawieniem się w hutach półautomatów i automatów (ale w Polsce to już właściwie kwestia XX wieku). W małych warsztatach w produkcji szkła brała przeważnie udział cała rodzina — dlatego też w metrykach spotyka się sformułowanie: „małżonkowie X, fabrykanci szkła”. Ojcowie przygotowywali masę szklaną i wyrabiali z niej przedmioty; pomagali im w tym dorastający synowie, wprawiając się jednocześnie do roli przyszłych glasmacherów. Zapisane w metrykach określenia: szklarka, hutniczka, posesorka huty, świadczą o zaangażowaniu w pracę zawodową także przedstawicielek płci pięknej (w innych rzemiosłach z reguły mogły się one jedynie dochrapać tytułu „majstrowej”). Termin „szklarka” określający „kobietę trudniącą się szklarstwem” został odnotowany w „Słowniku języka polskiego” (zw. Słownikiem wileńskim) z 1861 roku. Natknęłam się także na „glasmachera” płci pięknej — tak określono w akcie zgonu Albertynę Nachtman z huty osińskiej (1867). Póki szklarze mogli sami utrzymać rodzinę, matki pracowały w hucie raczej okazjonalnie — miały one i tak ogrom zajęć domowych związanych z gromadką dzieci, przygotowywaniem i dostarczeniem posiłków dla pracujących w hucie domowników, prowadzeniem całego, długi czas samowystarczalnego gospodarstwa. Niezamężne córki wykładały słomą formy, odnosiły większe wyroby do odprężenia w „kilofku”, sortowały i pakowały wytworzone produkty, czasem je zdobiły. Ale nie tylko, skoro XIX-wieczna rycina ze Słowenii (j. w.) uwieczniła na tle huty kobietę-dymarza. Historia odnotowała także tak wyśmienite twórczynie szkła, jak: Maria Barovier — córka słynnego w XV wieku szklarza z Murano, która wyrabiała cudeńka ze szklanych prętów będących podstawą trudnej techniki millefiori; Arminia Vivarini z XVI-wiecznej Wenecji, autorka przepięknych naczyń ozdobnych w kształcie łodzi, wykonywanych nad palnikiem oliwnym; siostry Visscher z Amsterdamu ozdabiające wyroby szklane przy pomocy diamentu, trzy córki Georga Schwanhardta z Norymbergii, rzeźbiarki szkła (XVII w.), upiększające wyroby ojca. Nieliczne ich arcydzieła można jeszcze podziwiać w muzeach i na wystawach.
Do przenoszenia drobnych wytworów, posługiwania, sprzątania, doraźnej pomocy wykorzystywano dzieci. Już bardzo wczesne ryciny umieszczone w dziele Georgiusa Agricoli („De re metallica”) uwieczniły ich obecność w hucie — na pierwszym planie obrazu szklarni z XVI wieku widać hutnika z dzieckiem na ręku. Mój dziadek urodzony w 1873 roku opowiadał, że ojciec nosił go na barana do huty już jako siedmioletniego brzdąca. Ludwik Pietrusiński, opisując zakład w Sztabinie („Krasnybór czyli Sztabin […]”), pozostawił na ten temat taki obrazek: „[…] dziatwa, w koszuli i boso, odbierając ulane naczynia na inne kije (piszczele) z małemi obręczami, biegała z niemi do bliskiego kilobu, składała je tam, i jeszcze prędzej wracała” (s. 484). Kolejnymi z zadań dzieci było przegryzanie kolanek w słomie służącej do wyścielania dużych form (by nie rysowały szkła podczas formowania) oraz wykładanie w mniejszych formach do szkła stołowego wilgotnych wiórek olchowych. Drobne paluszki docierały do najmniejszych „zakamarków” formy, ale wielogodzinne przebywanie w pobliżu gorącego pieca i wdychanie oparów z form nie było obojętne dla zdrowia dziecka. XX wiek wprowadził pewne ograniczenia co do zatrudniania małoletnich, choć niewiele zakładów tak naprawdę je sankcjonowało (ba, w piotrkowskiej „Hortensji” zatrudnienie kobiet i dzieci, nawet 9-letnich, sięgało czasem połowy załogi). W Wołominie przyjmowano do legalnej pracy przepisowo: „chłopców młodszych” od 12-go do 15-go roku życia (tylko do odnoszenia wyrobów „od wanien szklarskich do odprężania”) i „chłopców starszych” powyżej 15 lat, przyuczanych do zawodu. Dzieci miały takie same dniówki jak dorośli (12 godzin), ale dłuższe przerwy na posiłki i odpoczynek (łącznie 3 godziny). Pracowały również w nocy (6 godzin). W dni imienin i urodzin cara, carycy, carycy-wdowy, następcy tronu oraz w rocznicę powołania cara na tron najmłodsi mieli tzw. „wolne”. Chłopców przyjętych do nauki szklarskiego zawodu (terminowania) nazywano do XIX wieku ogólnie: hutniczkami lub szklarczykami, a zależnie od specjalności: dymarczykami, tafelniczkami, szularczykami itd. Im większe były rodziny, tym łatwiej znajdowały zatrudnienie — to samoistnie zapewniało porządek i dyscyplinę w pracy, a poza tym „każdy z członków takiego zespołu dbał o to, by nie zmarnować żadnego słoika, szklanki czy innego przedmiotu szklanego, bo najmniejsza sztuka stłuczona obniżała zarobek ojca lub brata” (Haberko, s. 82).
Omawiając temat mozolnej pracy szklarza rękodzielnika, której symbolem stał się od XVII wieku krzyż połączony ze znakiem nieskończoności, koniecznie trzeba zaznaczyć, że jego trud przynosił niecodzienne owoce, sięgał poza prozę życia. Efekty twórczego działania hutników w dawnych wiekach to nie pospolite butelki z taśmy produkcyjnej czy tafle bezbarwnego szkła okiennego spod prasy. Każdy produkt wydmuchany przez mistrza sztuki szklarskiej stawał się niepowtarzalny, jeśli włożyło się w pracę odrobinę swojej inwencji, talent i serce. Już samo przygotowanie szkła do obróbki z troską o jego czystość i trwałość, dobieranie komponentów tak, by nadać mu oryginalny kolor, by wydobyć z niego piękno i blask, było dalekie od rutyny. Równocześnie opracowanie wzoru rękodzieła, projektowanie form dla produktów w nich powstających. A potem modelowanie bezkształtnej masy w postać mniej lub bardziej użytecznych wytworów szklanych, służących niekiedy tylko splendorowi jego nabywcy, albo mających cieszyć oko najwybredniejszego miłośnika sztuki. Trud nadania dmuchanej bańce w jak najkrótszym czasie idealnego kształtu i gładkości, bo każdy pęcherz powietrza czy rysa mogły szklany przedmiot zdyskwalifikować, popsuć efekt wizualny. Znalezienie odpowiedniej do wzoru techniki ozdobienia wytworu — szlifowanie, malowanie, grawerowanie… W żadnym razie nie było to nieskomplikowane rzemiosło, oparte na prostym schemacie i powtarzalności.
Owszem, huty należące do wielkich dworów, będące oczkiem w głowie elektorów, królów, książąt, magnatów, rywalizujących ze sobą w rozwijaniu sztuki szklarskiej w swoich włościach, a także późniejsze wielkie huty szkła zatrudniały artystów-projektantów (choć mimo to efekt końcowy zawsze zależał od rękodzielnika). Ale małe zakłady zaspokajały potrzeby użytkowników szkła bez dodatkowych wydatków. Znajduje się czasem w metrykach zapis: projektant, malarz, rysownik, lecz w większości: szklarz, fabrykant szkła, hutnik, rzemieślnik, „wytwórca szklanej fabryki”. A pod takim „szyldem” skrywał się nie tylko człowiek o spękanych od żaru rękach i twarzy, ale i o wrażliwości na piękno. Także na uroki natury, bo to z niej czerpał wzory dla swoich pomysłów. Nawet „ordynaryjna” butelka nosiła szlachetne piętno swego wykonawcy i, jak twierdzą znawcy, przebijała choćby najlepiej wykonany wyrób z automatu. O majstrach tafelnikach ze szczególnym talentem mówiono, że mają „ładny” lub „lekki gryf” (niem. Griff — uchwyt). Dytkowski, przywołując w swoich wspomnieniach o Rokitnie to określenie, pisze: „Nie ma mistrza dmuchacza szkła o jednakowej zręczności i harmonii ruchów, którego można by porównać z innym, wykonującym taką samą czynność”.
Przygotowanie masy szklanej (ze wstępnym zaopatrzeniem warsztatu w potrzebne komponenty) wymagało siły fizycznej; wydmuchanie przez ciężką piszczel bańki szklanej (czasem sporych rozmiarów, np. na taflę o rozmiarach 250 na 100 cm) dla wielu, wielu produktów wytwarzanych dopóty, dopóki masa nie została „wyrobiona” — wielogodzinnego stania, wydajnych płuc, silnych rąk podczas kręcenia bańką i umiejętnego posługiwania się piszczelą oraz innymi narzędziami. Kruchość szkła domagała się delikatności dotyku. Ocena, czy wytwór jest godny nabywcy i można go z czystym sumieniem włożyć do odprężarki — samokrytyki i doświadczonego oka. Dbałość o jego stronę wizualną, a nie tylko użytkową — duszy artysty. Lapidarnie, z pantagrueliczną nutką w zakończeniu (wszak hutnicy to naród lubiący żartować), scharakteryzował postać „sługi szkła” Józef Werstler, były dyrektor Krośnieńskich Hut Szkła: „Musimy pamiętać o tym, że to, co potrafią zrobić hutnicy, tego nie wykona nikt inny. Do tego potrzeba czegoś więcej niż zwykłego rzemiosła. Hutnicy są artystami, a szkło jest jak piękna i zgrabna kobieta. Uwielbia delikatne pieszczoty…” Swą opinię o umiejętnościach szklarzy zilustrował anegdotą o wazie dla Amerykanów: Członkom delegacji amerykańskiej zwiedzającej hutę krośnieńską spodobała się pewna waza w niej zrobiona, jedynie wzór ozdabiający naczynie nie przypadł im do gustu. Kiedy narysowali ozdobnik, jaki by tam umieścili, ktoś z gospodarzy postanowił zrobić im niespodziankę i wysłał projekt do hali produkcyjnej. Pół godziny potem waza, „jeszcze cieplutka”, została przekazana gościom, „którzy nie mogli wyjść z osłupienia, jak to jest możliwe, że tak szybko wszystko zostało zrobione. Mówili, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widzieli”. Krośnieńscy hutnicy widocznie nie tylko ten jeden raz wzbudzili podziw klientów, skoro mieli takie niecodzienne zamówienia, jak pięćset kompletów różnego rodzaju kieliszków z orzełkiem i platynowym paskiem dla ONZ, czy tyleż samo z emblematami i godłem Anglii na zamówienie królowej Elżbiety II.
Dzień pracy w hucie przez długie, długie lata zaczynał się od wspólnej modlitwy. Tak było na świecie i w Polsce; nawet w czasach PRL-u. „Najstarszy wiekiem hutnik klękał przy swoim warsztacie, zwrócony twarzą w stronę obrazu wiszącego na ścianie, a za nim cała załoga, bez względu na narodowość, i odmawiano pacierze. Potem rozpoczynano pracę” (Haberko, s. 30). Umilano ją sobie śpiewem i pogawędkami. „Sypały się anegdotki i opowiadania, przycinki i dogadywania” (s. 93), co nie przeszkadzało sumiennemu wykonywaniu zajęć. Każdy ciągnął opowieść o tym, co najlepiej znał: „o swoich przeżyciach, o swojej pracy, a także o zwyczajach kraju, w którym pracował”. Starsi wiekiem „mówili o tym, jak to ich ojcowie chodzili ze szpadami u boku i polowali z hrabiami — właścicielami huty”; jak nocami, forsując palisadę otaczającą Glashütte, opuszczali majdan i swój kraj, by przenieść się w nieznane strony, gdzie właściciel gwarantował lepsze zarobki i rzetelne ich wypłacanie; jak robiło się kiedyś gomółki; jakie drzewa wypalano na potaż i ile z tym było zachodu. „Życie szklarzy obfitowało […] w różne wydarzenia, raz pełne niedostatku, to znów powodzenia” (Haberko, s. 81). Opowiadano więc o czasach dobrych, ale i złych: o pożarach hut, które w jednym momencie trawiły cały dorobek życia, o zarazach, zabierających do grobu najlepszych majstrów i ich tajemnice, o ciągłym podróżowaniu, o strachu, w którym żyli w czasie rewolucji w Rosji, o głodzie, co niejeden raz zaglądał w oczy, o dzieciach zasypiających w wygasłych piecach, kiedy wsadzano je tam, bo miał przyjść „wizytator” wypisujący kary za zatrudnianie małoletnich. Także o poczuciu dumy i satysfakcji, kiedy okazywało się, że doświadczenie niepiśmiennych majstrów znaczy więcej niż „uczoność” kierowników; kiedy ich wyroby trafiały na światowe wystawy, kiedy synowie zakładali własne huty, w których nikt nikogo nie wyzyskiwał, a wspólna praca i popyt na oryginalne szklane wyroby przynosiły radość, kiedy okazywało się, że ich pomysły to wynalazki, powtarzane potem przez cały świat (jak np. bombki choinkowe z huty „Inowrocław”). Bajano o huckim diable, który pomagał palaczowi wywozić na taczkach żużel spod gazowników, o duchach majstrów nawiedzających stare huty, o nietłukącym się szkle wynalezionym za czasów cesarza Tyberiusza, którego wynalazca przepłacił głową wielkie odkrycie.
A wspólne śpiewanie jako codzienną formę umilania ciężkiej pracy w hucie wspominała jeszcze moja kuzynka Irena Talmówna p. v. Duchnowska w latach siedemdziesiątych XX w. Piosenki żołnierskie, legionowe, ludowe, pieśni maryjne — to był codzienny repertuar, wysłuchiwany przez cały niewielki Wołczyn, gdzie pracowali repatrianci z hutniczego Rokitna Wołyńskiego. Nawet w czasach stalinowskiego reżimu dniówkę zaczynano od „Kiedy ranne wstają zorze”. Nocą śpiewało się piosenki wesołe, biesiadne, które wręcz zmuszały do tanecznego podrygiwania czy przytupywania nogą i odpędzały sen. Pieśń „Wszystkie nasze dzienne sprawy” kończyła nocne czuwanie przy szkle. „Śpiew szklarzy roznosił się dookoła, aż echo rozlegało się na górze Horaj, oddalonej od huty o kilometr” — pisze Haberko, wspominając swoją pracę w Żółkwi w 1928 roku i przytaczając słowa zapamiętanej czeskiej piosneczki („Szel drataniec po ulice”). Śpiewów po czesku było więcej, na przykład starzy hutnicy z Trąbek wspominają piosenkę „My jesteśmy muzykantami z Czeskiej Lipy”, wyśpiewywaną przez całą załogę łamaną czeszczyzną (niezatarty ślad obecności rodowitych Czechów — prekursorów szklarstwa w tym miejscu).