Prolog
Była cisza, która nie należała do nocy. Cisza grubsza od mroku. Nieprawidłowa. Podejrzanie gładka — Jak martwe ciało, które jeszcze oddycha.
Na kamerze monitoringu nic się nie ruszało. Ani liście, ani powietrze. Ani ona. Tylko cień — ten, który wszedł w kadr dokładnie o 3:39. I zatrzymał się. Na granicy światła latarni i ślepej ciemności.
Była sama.
Nie widziała go. Ale on ją widział.
Zawsze widział.
Florencja spała, jak zwykle pijana własną historią. Wąskie alejki między renesansowymi budowlami pachniały mokrą cegłą i strachem.
Miasto należało do turystów, trupów i ludzi, którzy nie potrafili przestać pamiętać.
On pamiętał.
Każdy szczegół.
Każdą z nich.
Zanim jeszcze zniknęły, zanim zostały pod nim, zanim wyparowały z życia jak zapach z krwi.
A ona, ta kobieta — nie wiedziała, że to jej kolej.
Nie wtedy.
Siedziała na ławce, z teczką na kolanach, pogrążona w lekturze dokumentów.
Nie wyglądała jak ofiara.
Ale przecież żadna nie wyglądała.
Właśnie to go przyciągało — kontrast.
Równowaga między światłem a krwią.
Podeszła do niej kotka. Szara, wychudzona. Kobieta pochyliła się z uśmiechem. Gładka dłoń przesunęła się po kościstym grzbiecie zwierzęcia.
Włosy miała spięte w niechlujny kok,
okulary zsunięte na czubek nosa, a wokół niej było coś, co go irytowało.
Spokój.
Niezasłużony
Nieświadomy.
Chiara bellanti.
Konserwatorka sztuki. Specjalistka od fresków sakralnych. Kobieta, której twarz pojawiła się przypadkiem w raportach dochodzenia, które przeglądał się miesiąc później Raffaele Alighieri.
To wtedy usłyszał jej imię po raz pierwszy.
to wtedy coś się zmieniło.
Nie w śledztwie.
W nim.
Bo był prokuratorem.
Ale nie wiedział, że to będzie jego
najcięższa sprawa.
Nie tylko zawodowo.
Lecz osobiście.
Bo tej nocy, tamten mężczyzna, który
zniknął poza zasięgiem kamery…
On nie tylko patrzył.
On wybrał.
I od tego wyboru nie było już odwrotu.
Rozdział I
Florencja, Środa, godzina 6:42.
Deszcz wisiał nisko, jakby nie miał siły spaść.
Raffaele Alighieri stał nieruchomo na środku kościoła Santa Croce, z rękami wciśniętymi w kieszenie płaszcza, obserwując światło przesączające się przez witraż. Zimne, blade, przytłumione światem umierającego poranka. W powietrzu unosił się zapach kadzidła wymieszany z metalicznym odcieniem wilgoci. I czegoś jeszcze. Czegoś, co znał zbyt dobrze, by się pomylić.
Krew.
Ciało znaleziono godzinę wcześniej, pod ołtarzem Capella dei Pazzi. Kobieta — młoda, może trzydzieści lat. w białej sukni, rozłożona jak święta, z dłońmi skrzyżowanymi na piersi. Paznokcie miała pomalowane na głęboki kolor burgund, który kontrastował z jej trupią skórą. Ale nie to przykuło jego uwagę. to, co najbardziej go uderzyło, leżało tuż przy jej szyi.
Kawałek marmuru. Rzeźbiony.
Stary. Fragment jakiejś figur.
Na odwrocie — wypalone litery: DOMINE NON SUM DIGNUS.
— Panie, nie jestem godzien — szepnął, bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
— Zna pan łacinę? — zapytał cicho głos za jego plecami.
Odwrócił się. Młody detektyw z prefektury, imię… coś na L? Lorenzo? Lucio? Nieistotne. Chłopak miał oczy zbyt naiwne jak na kogoś, kto właśnie zobaczył martwą kobietę w kościele.
— Tylko tyle, ile potrzeba, by rozpoznać cytat z mszy — mruknął Raffaele.
— Kto ją znalazł?
— Zakrystian. Codzienna kontrola. Myślał, że to rzeźba epoki, dopóki nie zobaczył włosów i plam na posadzce.
— Monitoring?
— Dwie kamery. Jedna obejmuje dziedziniec, druga wnętrze głównego wejścia. Nic. Albo był zamaskowany, albo… wiedział, gdzie są martwe punkty.
Raffaele przyklęknął obok ciała. Zbliżył twarz do marmuru, nie dotykając go. Miał pęknięcia. Zbyt czysty, by być przypadkiem.
To było przesłanie.
Wstał powoli, czując, jak kręgosłup trzeszczy mu od zimna i napięcia.
— To nie był jego pierwszy raz — powiedział. — Ale po raz pierwszy zostawił ją tak… na widoku.
— Morderca? — upewnił się młody detektyw.
— Nie. Artysta — poprawił go cicho Raffaele. — Tylko artysta zrobi coś tak pięknego z czegoś tak martwego.
Biblioteka Archidiecezjalna, godzina 9:15.
Drzwi skrzypnęły tak, jakby nie były otwierany od lat. Zapach kurzu i zbutwiałego pergaminu uderzył Raffaele’a w twarz jak pięść — znajomy, niemal intymny. To nie była zwykła biblioteka. To było archiwum umarłych. Miejsce, w którym książki krzyczały bez dźwięku.
I wśród nich…
Ona.
Stała tyłem, pochylona nad długim stołem, z rękami opartymi o rozłożony arkusz z odręcznym szkicem. Włosy zebrane w niedbały kok, czerń cienkiej bluzki prześwitująca przez delikatne materiał. I ten ruch: dłoń przesuwająca się z chirugiczną precyzją po liniach rysunku — jakby dotykała nie papieru, a ciała. Żywego. Drżącego.
— Pani Bellanti? — zapytał. Jego głos rozciął ciszę jak nóż.
Odwróciła się powoli, z lekkim opóźnieniem. Jakby usłyszała go wcześniej, ale potrzebowała chwili, by się przygotować. Oczy. Szare. Przenikliwe. Nie pasowały do ciepła ust, do łagodności linii żuchwy.
— Prokurator Alighieri — powiedziała bez powitania, bez uśmiechu.
— Rozpoznaje pani to? — wyciągnął worek dowodowy, a w nim fragment marmuru z kościoła.
Zamarła.
Nie dlatego, że znała to. Zanim on jeszcze otworzył worek, ona już wiedziała.
— To fragment figury z krużganka klasztoru Santa Maria Novella — powiedziała cicho.
— Rzeźba XIV-wieczna. Styl giottoński, ale z elementami bizantyjskimi.
— Jak pani może być tak pewna?
Spojrzała na niego tak, jakby to on był pytaniem.
— Bo kiedy miałam jedenaście lat, znalazłam ten fragment z ojcem. Na dziedzińcu. Pomiędzy gnijącymi deskami. Oddał go do konserwacji. Miał wrócić do ekspozycji. Ale… nigdy nie wrócił. — Jej głos zadrżał.
— A teraz… jest przy trupie.
Raffaele patrzył na nią przez dłuższą chwilę.
Nie ufał jej.
Ale nie mógł przestać słuchać.
Bo mówiła tak, jakby opowiadała legendę.
Jakby znała nie tylko kształt kamienia, ale ból, z którego się urodził.
— Chcę, żeby pani przyjrzała się ciału — powiedział chłodno. — Być może zauważy pani coś, czego nie zauważyliśmy.
Nie zaprotestowała.
Nie mrugnęła.
Tylko skinęła głową
Nie wiedziała, że idzie obejrzeć kobietę, której oczy zostały zaszyte srebrną nicią.
Katedra. Kaplica zamknięta taśmą. Ciało nadal na miejscu. Lekarz sądowy
opóźniony — przez wypadek na autostradzie.
Chiara podeszła wolno. Jakby szła na spotkanie z Bogiem.
Albo z samą sobą.
Raffaele patrzył, jak klęka. Jak pochyla się nad twarzą kobiety.
Jak wstrzymuje oddech.
— Coś… nie pasuje — powiedziała nagle.
— Te nici…
— Srebrne –- wtrącił. — Chirurgiczne, ale nie współczesne. Trudne do zdobycia. Ktoś z wiedzą.
Odwróciła głowę martwej kobiety. Coś zaszeleściło.
Kawałki szkła.
Rozsypane we włosach, przy uchu, niektóre wbite płytko w skórę.
— Włożył jej je do ust? — zapytał.
— Nie…
— … ona je przełknęła.
zapadła cisza.
A potem — jak echo w katakumbach — odgłos.
Klik.
Delikatne. Mechaniczny. Z kamiennej ściany kaplicy.
Raffaele zerwał się, dobywając pistolet.
W kącie…
Kamera.
Stara. Ukryta.
Nie działająca od lat… a może tylko tak wyglądała?
Na obudowie — wypalony symbol Σ.
Chiara zbladła. Jej ciało zesztywniało. — On nie zostawia śladów przypadkiem — powiedziała. — To… przedstawienie.
Raffaele po raz pierwszy od lat poczuł coś, czego nie pozwalał sobie czuć. Nie był to strach. To było poczucie, że nie jest już sam.
Florencja, Via delle Stinche.
Wieczór.
Ulica wyglądała jak wypluta przez miasto. Stara dzielnica, kiedyś więzienna, teraz zapomniana przez turystów, przez świat. Kafelki na chodnikach pękały jak wysuszone kości.
Chiara trzymała się blisko Raffaele’a. Po raz pierwszy od spotkania w bibliotece wydawała się… cicha. Nie z powodu strachu. Bardziej jakby… słuchała czegoś, czego on nie słyszał.
— Kiedy byłam dzieckiem — zaczęła cicho — ojciec zabierał mnie do krypty św. Klary.
Mówił, że tam spoczywa serce świętej. Ale pewnej nocy zobaczyłam, jak wyjął coś z jej trumny. Coś ciemnego. Małego.
Zamilkła.
— Co to było? — zapytał.
— Nigdy się nie dowiedziałam. Ale od tej pory słyszę… oddech. Nie mój. Nie należący do nikogo z żywych.
Raffaele nie odpowiedział. Tylko spojrzał na nią. Tak, była piękna. Ale nie w sposób zwyczajnie. Ona rozpadała się od środka, a jego coś do tego przyciągało.
— Uważasz mnie za wariatkę? — zapytała beznamiętnie.
— Uważam, że masz poszarpaną duszę. Jak ja.
Ich dłonie prawie się dotknęły. Prawie. I wtedy — dźwięk.
Krakanie.
Zbyt niskie jak na ptaki. Zbyt ludzkie.
Spojrzeli w górę.
Na latarni siedziało siedem wron. Każda bez oczu
Oczodoły zakrwawione. Ktoś im je wydłubał.
— To nie możliwe — szepnęłą Chiara. — To niemożliwe…
Raffaele wyciągnął telefon. Zrobił zdjęcie. Ale ekran pozostał czarny. Nie dało się uchwycić ptaków.
Wtedy zrozumieli.
To było przesłanie.
Zabójca patrzył.
Zabójca wiedział.
Chiara cofnęła się. On ją złapał. Dłoń w dłoń. Po raz pierwszy… naprawdę dotknęli się.
— Nie jesteś bezpieczna — powiedział.
— A ty?
— Ja już dawno nie jestem żywy.
Florencja, świt.
strefa przemysłowa poza miastem. Zimny, opustoszały hangar.
Raffaele milczał w samochodzie, patrząc na drzwi, za której ciało już czekało. W głowie miał dźwięk. Stały, pulsujący. Nie z zewnątrz. Z wnętrza czaszki. Jak rytm serca innego człowieka zamkniętego w jego głowie.
Chiara była już na miejscu. Przyjechała wcześniej. Nikt jej nie zatrzymał — miała uprawnienia badacza, ale nie tylko to ją tu wpuszczało. Była… częścią tego.
Świadomie czy nie.
We wnętrzu hangaru pachniało żelazem i zgniłym mlekiem.
Kobieta — naga, z rozpostartymi ramionami — przywiązana była do metalowej konstrukcji przypominającej krzyż. Nie gwoździami. Strunami.
Wszystkie ścięgna z dłoni i stóp zostały zamienione w nuty.
Ktoś wyciął je chirurgicznie, naciągnął na rusztowanie i oznaczył czarnym atramentem.
Każda nuta odpowiadała literze.
Litery układały się w jedno słowo.
CHIARA.
Chiara spojrzała na to, zamarła.
Nie krzyknęła.
Nie płakała.
Ale coś w niej pękło — jakby struny grały nie na trupie, a na niej.
Raffaele podszedł. Zajrzał pod korpus kobiety.
Na piersi kobiety, tuż nad mostkiem…
Wypalono znak.
Ten sam, co na kamerze. Σ.
Ale wokół niego — coś nowego. Coś… świętego.
Fragment modlitwy.
Słowa po łacinie, ale pisane krwią:
“ Et si oculus tuus scandalizat te: erue eum, et proice abs te.”
“ A jeśli twoje oko cię gorszy — wyłup je i odrzuć.”
Chiara osunęła się na kolana.
— To nie jest już morderstwo… to liturgia.
Raffaele kucnął obok niej.
Przyciągnął ją do siebie. Pierwszy raz.
Naprawdę.
Jej głowa spoczęłą na jego ramieniu.
Ale jego dłoń… zadrżała.
Nie z emocji.
Z rozpoznania.
— Ten atrament… — wyszeptał. — On był stosowany tylko w jednym miejscu.
Chiara spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
— Gdzie?
Raffaele wstał.
Popatrzył na martwe ciało, potem na ścianę hangaru, gdzie cieknąca krew narysowała kontur serca.
— W szkole dla niewidomych św. Augustyna.
W której ja… dorastałem.
Florencja, 1998.
Plac św. Augustyna.
Noc.
Wychowankowie zakładu dla niewidomych św. Augustyna mieli zakaz wychodzenie z pokojów po zmroku. Ale Raffaele Alighieri nigdy nie był posłuszny. Nie od tamtej nocy, gdy siostra Letizia zamknęła jego młodszą siostrę w chłodni i powiedziała “ Tylko martwi są cicho.”
Tamtej nocy pierwszy raz zobaczył coś, czego nie zapomniał nigdy.
Nie był pewien, czy to sen.
Ale późniejsze życie przypominało bardziej koszmar niż rzeczywistość.
Miał wtedy dziewięć lat.
Podszedł do drzwi do krypty pod kaplicą. Wiedział, że tam zamknięto Clarę.
Nie mówił o niej “ siostra”. Nie potrafił. Miłość, którą czuł do niej, miała inny smak
— brudniejsze.
Jakby jego dusza już wtedy była przecięta na pół.
Drzwi zamknięte na łańcuch. Ale klucz… klucz miał w kieszeni. Ukradł go siostrze letizii dwa dni wcześniej, kiedy modliła się ze zaciśniętymi udami.
Wnętrze krypty było lodowate.
Ale Raffaele nie zamarzł.
On w tym chłodzie oddychał. Jak w domu.
Znalazł Clarę w kącie.
Nie płakała. Nie mówiła.
Jej oczy były szeroko otwarte, ale… coś było nie tak.
Podszedł bliżej.
Zaczął szeptać jej imię. Raz, drugi, trzeci.
wtedy zobaczył:
Jej powieki były zaszyte.
Nić biegnąca przez rzęsy była czarna, cienka, zakonnicza.
Na jej policzku napisano krwią:
“ Ślepota ratuje przed grzechem.”
Clara jeszcze oddychała.
Ale nie mówiła.
Z jej ust wystawała nutka do partytury.
Wtedy jeszcze nie rozumiał, co oznaczała.
Dziś… już wie.
Florencja, 2025.
Chiara i Raffaele siedzą na dachu starego budynku.
Niebo było martwe. Ani jednej gwiazdy.
— Wróciłeś tam, prawda? — zapytała Chiara.
— Nie wróciłem. Nigdy nie odszedłem.
Chiara przyglądała mu się długo. Dotknęła jego dłoni.
— Masz dłonie jak dziecko, które nie przestało się bać.
Raffaele uśmiechnął się.
— A ty oczy jak dziewczyna, która powinna umrzeć, ale wciąż żyje.
Zbliżyli się do siebie. Nie pocałowali się. Ale ich oddechy się złączyły.
Był to pocałunek dwóch dusz —
pękniętych, niedokończonych,
brudnych.
W oddali odezwały się syreny.
Kolejna kobieta zniknęła.
Ale tym razem… nie była nikim.
Była dawno zapomnianą koleżanką Chiary.
Nazywała się Viola.
W dzieciństwie grała z nią w chowanego… Na cmentarzu.
Wnętrze kamienicy przy Via dell’Amore, z której zniknęła Viola, nie różniło się wiele od innych: obdrapane ściany, wilgoć sącząca się spod listew, światło uliczne przecinające pokój jak brzytwa tnąca żywe mięso.
Ale w środku było coś, czego nie znała nawet Chiara — i to ją przeraziło najbardziej.
Bo nie był to ślad walki. Ani krew. Ani ślady butów.
To był zapach.
Zapach… Raffaele’a.
Gdy detektywi przeczesywali miejsce zbrodni, on stał w cieniu, ręce miał schowane w kieszeniach, oczy nieruchome.
Nie był pewien, dlaczego to wyczuwa.
Ale był pewien, co to oznacza.
— On zna mój zapach. — powiedział cicho, bardziej do siebie niż do Chiary.
— -Co mówisz?
— Nic. Nic, tylko… on tu był. I zostawił coś. Dla mnie.
Znaleziono ją godzinę później,
w podziemiach starego kościoła św. Rozalii.
Żyła. Ledwo.
Była naga. Zakrwawiona. Ale nie zgwałcona. Nie pobita.
Jej język był częściowo odcięty i zszyty nicią chirurgiczną — tak, by w ustach uformował się konkretny układ.
Chiara zamarła, kiedy sanitariusze próbowali wyjąć nitki z ust Violi.
Nie pozwoliła. Podeszła, uklękła przy przyjaciółce i… szepnęła:
— Pozwól mi. On tego chce.
Raffaele spojrzał na nią jak na obcą.
Ale nie sprzeciwił się.
Chiara wyciągnęła skalpel.
Wyjęła nitki. Ostrożnie, jakby rozwiązywała tajemnicę.
Jakby rozcinała modlitwę, którą ktoś zamknął w języku drugiego człowieka.
Na koniec wyjąła karteczkę ukrytą głęboko pod językiem.
Zadrżała.
Był tam tylko jeden wers.
Pismo nieznane. Atrament znów czarny, gęsty, jakby pisany zaschniętą krwią.
Powiedziałaś mu to wczoraj. W ciemności. W łóżku. Przed snem.
Chiara cofnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją uderzył.
— On… on był w naszym pokoju.
Raffaele zbladł. Pierwszy raz od lat.
— Co mu powiedziałaś?
Chiara spojrzała mu w oczy.
— Nie jesteś stworzona do miłości. Ale ja kocham cię mimo tego.
Raffaele zamknął oczy.
— On słucha. Jest blisko. Nie przez ściany. Nie przez kamery.
Chiara przełknęła ślinę.
— Więc jak?
Raffaele odwrócił się.
Uderzył pięścią w ścianę.
— On żyje we mnie.
Kilka godzin później.
Prywatny pokój Raffaele’a.
Późna noc.
Nie spał. Nie mógł.
Na stoliku stało zdjęcie — stare, czarno-białe. Chłopiec i dziewczynka. W tle gmach Zakładu św. Augustyna.
Na odwrocie zdjęcia:
Dla mojego Anioła ciszy. Clara.
Zamknął oczy.
Zobaczył ciemność.
W tej ciemności: kobieta z otwartym brzuchem.
W brzuchu: skrzypce z ludzkich kości.
I głos.
Słodki. Jak dzwonek u drzwi piekła.
— Grałeś mi to, Raffaele. W dzieciństwie. Pamiętasz?
Ten głos należał do Clary. Ale Clara zginęła. Zaginęła.
Została zakopana żywcem.
Prawda?
Deszcz padał od czterech dni. Ciężki, gęsty, jakby niebo chciało rozpuścić miasto i wszystko, co się w nim ukrywało.
Florencja nie spała. Ale nikt jej też nie budził.
Miasto tylko jęczało, zalewane mrokiem, który nie przychodził z cienia. Przychodził z wnętrza.
Chiara siedziała w archiwum sądu okręgowego.
Stare akta psychiatryczne, zakurzone i częściowo zatopione w pleśni, były ledwo czytelne.
Ale nazwisko, które próbowała odnaleźć, istniało.
A raczej — numer.
RA-17.
Pacjent zarejestrowany w 1997 roku w zakładzie psychiatryczne św Augustyna.
Rozpoznanie: zaburzenia dysocjacyjne tożsamości, epizody skrajnej przemocy, brak empatii, zachowania kompulsywne wobec obiektów martwych i organicznych, tendencje nekrofiliczne w fazie snu lunatycznego.
Komentarz lekarza:
Nie wykazuje oznak winy. Potrafi symulować skruchę, ale tylko w celach manipulacyjnych.
Jego ulubiona zabawa to cichy anioł.
Rysuje ludzi bez ust. Odcina głowy zwierzętom, lecz zachowuje ich oczy.
W jednym z epizodów próbował zaszyć sobie wargę we śnie.
Gdy się obudził, powiedział: ‘Teraz nie krzyczy’.
Chiara przełknęła ślinę. Przewróciła stronę.
Tam była fotografia. Czarno-biała, ziarnista.
Chłopiec z ciemnymi oczami. bez wyrazu. w tle: kobieta — pielęgniarka lub matka — z twarzą zamazaną atramentem.
I podpis:
RA-17. Archiwum zamknięte. Pacjent przekazany do adopcji.
Brak danych nowego opiekuna. Rok 2001.
Chiara zakryła usta dłonią. Jej serce waliło tak mocno, że prawie nie słyszała, jak podchodzi do niej ktoś jeszcze.
— Nie powinnaś tego oglądać.
Raffaele.
Stał nad nią. Jego twarz była blada, spojrzenie martwe.
— To byłeś ty — wyszeptała.
Cisza.
— RA-17. To twoje stare oznaczenie, prawda?
— Byłem wtedy dzieckiem. Dzieci nie są winne.
— Ale dorosły już tak.
Raffaele usiadł obok niej. Spojrzał na dokumenty. Potem na nią
— To nie ja zaszyłem Violę. To nie ja ją porwałem. Ale… ten, kto to zrobił, zna mnie. Zna mnie lepiej niż ja siebie.
— Kim on jest?
Raffaele odchylił głowę, zamknął oczy.
— Moim cieniem. Moją resztką. Tym, czego nie usunęli, kiedy mnie ‘naprawiali’.
— Mówisz, że ten morderca to… ty?
— Mówię, że to coś, co przeżyło razem ze mną. I teraz wraca.
W tym samym czasie.
Gdzieś na obrzeżach miasta.
W piwnicy pachnącej zgniłą ziemią i żelazem.
Viola oddychała. Płytko.
Leżała na chłodnym stole, a jej ciało zaczęło drżeć. Nie z zimna. Z bólu.
W kącie piwnicy, pod światłem starej lampy, siedział on.
Cichy. Ubrany w fartuch medyczny. Twarz zasłonięta maską baletnicy
W dłoniach — ludzka szczęka owinięta w zaschniętą tkaninę dziecięcej sukienki.
— Dzieci nie są winne — powiedział głos, zniekształcony jak stara kaseta.
Odłożył szczękę.
Wstał.
Podszedł do Violi i położył jej na piersi…
zdjęcie Clary.
Z tyłu dopisał długopisem:
Ona też mówiła, że go kocha. Znasz zakończenie tej historii?
Viola jęknęła.
A morderca zsunął maskę z twarzy.
Nie pokazał jej całej.
Tylko usta.
Zaszyte.
Burza przeszła nad miastem, ale nie zostawiła po sobie czystości.
Zamiast tego — smród.
Ziemia cuchnęła jak otwarte groby, a niebo było szare, jakby Bóg zawiesił całe niebo w żalu.
Chiara wróciła do mieszkania.
Z rękami ubrudzonymi kurzem archiwum, oczami pełnymi czegoś, czego nie potrafiła nazwać.
W korytarzu zatrzymała się przy lustrze.
Spojrzała na siebie.
A potem na coś więcej.
W lustrze, za nią — stała postać.
Nie poruszała się.
Nie oddychała.
Tylko patrzyła.
Chiara obróciła się gwałtownie.
Nikogo.
Cisza.
Ale w jej kieszeni coś zaszeleściło.
Wyciągnęła mały zeszyt — cienki, z czarną okładką.
Nie pamiętała, by go tam wkładała.
Na pierwszej stronie widniał zapisany ołówkiem tytuł:
Pamiętnik Clary Alighieri
Zadrżała.
Usiadła przy stole.
Otworzyła dziennik.
Strony były nierówne jakby ktoś wyrywał te, które mówiły za dużo.
Ale te, które pozostały, mówiły… zbyt wyraźnie.
12 czerwca 2001
Raffaele znowu lunatykował. Znalazłam go w piwnicy z nożem w dłoni.
Mówił przez sen. Język nie był włoski.
Brzmiał jak… szum. Ale potem się powtórzyło. I nagrałam to.
17 czerwca 2001
Matka kazała oddać go do Augustyna.
Mówi, że nie może być dłużej z nami. Ale on nie chce odejść.
Wczoraj powiedział mi, że we śnie widzi moje oczy w słoiku.
Płakałam. Powiedział, że to piękne. Czy miłość zawsze boli?
20 czerwca 2001
Ukryłam jego szkicownik. Rysuje ludzi bez ust.
Powiedział, że krzyczą gdy patrzą.
Znalazłam też coś w jego pokoju.
Szczękę. Ludzki ząb. I mój pukiel włosów.
Nie wiem, co zrobię.
23 czerwca 2001
Raffaele zniknął na trzy dni. Wrócił bez słowa.
Był mokry.
Włosy pachniały ziemią.
Nie rozmawia już.
Ale zostawia mi karteczki.
Na ostatniej napisał:
Clara, nie zaszyje ci ust. Twoje krzyki są moją muzyką.
Chiara zadrżała.
Z dziennika wypadła ta właśnie kartka.
Napisana… tym samym charakterem pisma, co wiadomość znaleziona pod językiem Violi.
— To niemożliwe — szepnęła.
W tym momencie drzwi wejściowe skrzypnęły.
Raffaele.
Spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.
Pod oczami miał cienie, jakby nie spał od dni.
Ale coś jeszcze…
Na jego dłoniach był piach.
Wilgotne. Z grudkami.
Chiara wstała wolno.
— Gdzie byłeś?
— Na cmentarzu. U Clary.
— Jej grób został przeniesiony. Nie ma tam już nic.
Raffaele zamilkł.
Spojrzał na swoje ręce.
— Nie wiem, jak tam się znalazłem. Ocknąłem się w błocie.
Czułem, że… coś mnie prowadziło
Chiara podeszła do niego.
Złapała go za nadgarstek.
— Musisz mi powiedzieć prawdę.
— Ja… nie wiem już, co jest prawdą.
— A jeśli to ty?
Raffaele cofnął się gwałtownie.
— Znalazłem w moim samochodzie nóż.
Zakrwawiony. Nie mój.
— Nie twój… czy nie pamiętasz, że twój?
— Słyszę głosy, Chiara. Gdy zamykam oczy, ktoś śpiewa. To ta sama melodia, którą grałem Clarze. Gdy miała osiem lat. To… jakby ona była we mnie.
Chiara odwróciła wzrok.
— Może nigdy nie umarła.
Raffaele szepnął, niemal niedosłyszalnie:
— Może nigdy nie żyła.
W tym samym czasie.
Viola znów się obudziła.
Na piersi miała zdjęcie.
Tym razem przedstawiało… Chiarę i raffaele.
Śpiących.
W łóżku.
Wczorajszego wieczoru.
A pod zdjęciem znajdował się napis wycięty z gazet:
“ Które serce wybierzesz? Ona czy ty?
Z sufitu zwisał cienki drut zakończony szklaną łzą.
I z niej kapało coś czarnego. Gęstego.
Krew?
nie.
Atrament.
Each breath leaves a shadow. Each memory feeds the dark.
Chiara zasnęła o 03:42.
Nie dlatego, że była spokojna. Po prostu ciało przegrało z wycieńczeniem.
W śnie… znów deszcz.
Ten sam las. Ten sam zapach ziemi po śmierci. Ale tym razem coś się zmieniło.
Szła boso. Palce stóp zapadały się w błoto, które oddychało. Dosłownie — unosiło się i opadało, jakby gleba miała płuca.
Z drzew zwisały czarne kokony.
Z niektórych kapała woda.
Z innych — coś gęstszego. Cięższego. Cichszego niż śmierć.
Słyszała głos. Cichy, kobiecy.
— Chiara…
Obróciła się. Nikogo.
— Chiara… to boli…
Tym razem z przodu. Z kokonu. Zbliżyła się. Dotknęła. Pulsowało. Wewnątrz coś się poruszyło.
Paznokcie.
Widziała paznokcie drapiące od środka. Potem oczy. Jedno sine, drugie puste.
I głos.
— On mnie kochał… zanim zaczął mnie ciąć.
Krzyk rozerwał kokon od środka. Wypadła kobieta. Bez twarzy.
Chiara cofnęła się — i wtedy zorientowała się, że jej stopy są związane korzeniami.
Z ziemi zaczęły wyłaniać się inne ręce.
Jedna chwyciła ją za kostkę.
Druga za włosy.
Spojrzała w niebo.
Na tle księżyca stał on.
Raffaele.
Ale nie był sobą.
Twarz miał brudną, lecz uśmiechniętą. W jednej dłoni trzymał różę.
W drugiej — skalpel.
Wskazał na nią.
Każda miłość to przedsionek ofiary. A ty jesteś mi bliska.
Zamachnął się.
Zanim ostrze dosięgnęło skóry jej snu — obudziła się. Zlana potem. Z gardłem zdartym od niemej paniki.
Telefon wciąż leżał na stole.
Nowa wiadomość.
Brak numeru.
Znowu tam byłaś. Jeszcze chwila, a zostaniesz na zawsze.
Zadrżała.
Nie wiedziała już, czy śniła. Czy może ktoś wszedł w jej sen. Ktoś, kto znał każdy zakamarek jej głowy.
I serca.
Niektóre wspomnienia gniją szybciej niż ciało.
Raffaele Alighieri siedział w samochodzie zaparkowanym naprzeciwko kamienicy przy Via Girolami 48. Ciemność spowijała miasto, ale tu — w tej jednej uliczce — noc zdawała się cięższa, jakby nie była jedynie brakiem światła, lecz czymś gęstszym.
Lubił obserwować ludzi nocą, choć nienawidził przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Dziś jednak nie było przechodniów. Tylko on i milczące okna. W niektórych paliło się światło — ciepłe, żółte, jakby ktoś nie miał odwagi zasnąć.
W jego dłoni stygnął papieros. Popiół opadał na kolana, nie strzepywał go, Nie zauważył
Chiara mieszkała na drugim piętrze. Jej okna były zasłonięte roletami, ale z lewej strony jedno było lekko uchylone. Znał to mieszkanie — widział je raz, kiedy odprowadzał ją pod drzwi. Pamiętał zapach kadzidła, miękkie światło żarówki zawieszone na czarnym kablu.
Powiedziała, że idzie spać.
Ale coś w jej głosie przez telefon brzmiało… obco.
Nie zmęczenie. Nie senność.
Coś innego.
Jakby mówiła do niego przez szybę. Z drugiej strony wody.
Radio policyjne mruknęło na tylnym siedzeniu.
— Kobieta, 28 lat, zaginęła w okolicach Piazza del Popolo. Tatuaż w kształcie krzyża na lewym nadgarstku, blizna pod lewym uchem. Zgłoszenie przyjęto o 03:04. Ostatni kontakt: 02:47.
To była czwarta zaginiona kobieta w ciągu siedmiu dni. I wszystkie wyglądały podobnie. Niepokojąco podobnie do Chiary.
Raffaele sięgnął po teczkę operacyjną. Otworzył ją rutynowym gestem. Fotografie. Raporty. Mapy. Standardowa makabra. Do momentu, aż spod kart nie wysunęło się jedno, nieoznaczone zdjęcie.
Zrobione z ukrycia. Z zewnątrz. Przez okno.
Chiara. Stała w kuchni, oparta o blat, z filiżanką w dłoni. Ubrana w jasny sweter i krótkie spodenki.
Tyle że to zdjęcie nie istniało w aktach. Nie w policyjnych bazach. Nie w jego notatkach.
Z tyłu ktoś napisał coś czerwonym flamastrem
Ona już patrzy. Już czuje. Będzie krzyczeć.
Raffaele poczuł zimny dreszcz. Nie był typem, który łatwo panikuje, ale teraz jego żołądek skurczył się jak zaciśnięta pięść. To zdjęcie musiało zrobiono kilka godzin temu. Widać było na nim gazetę na stole — dzisiejsze wydanie „La Repubblica”.
Zgasił papierosa na metalowej ramie fotela. Wysiadł z auta.
Cisza na ulicy była zbyt idealna. Jakby ktoś uciszył na miasto.
Wejście do kamienicy otworzył bezszelestnie. Kod znał — podpatrzył go nieświadomie tamtego wieczoru, kiedy Chiara wracała z siatką owoców.
Klatka schodowa pachniała wilgocią i kurzem. Lampka na półpiętrze migotała, potem zgasła.
Drzwi do mieszkania Chiary były… lekko uchylone.
Zawahał się.
— Chiara? — rzucił cicho, ale nikt nie odpowiedział.
Pchnął drzwi. Przeszły z ciężkim skrzypnięciem.
W środku panował półmrok. Światło z przedpokoju ledwo sięgało salonu. Muzyka sączyła się z gramofonu. Stary jazz. Ale coś było nie tak z tempem. Jakby ktoś odtwarzał go od tyłu. Brzmiało to jak odwrócony lament.
— Chiara? — powtórzył.
Na stoliku leżał jej telefon. Odblokowany. Na ekranie jedna wiadomość:
Skóra pachnie strachem. Kiedy ją zabiorę, będzie lekka.
Zakręciło mu się w głowie. Czy to był sen?
Podszedł do drzwi sypialni. Zamknięte.
Z dołu, spod framugi, wylewało się coś ciemnego. Cień? Farba? krew?
Pochylił się.
Zapach był… słodki. Jak gnijące kwiaty.
Z trudem przełknął ślinę.
Nagle za plecami rozległ się dźwięk pękającego szkła.
Odwrócił się w ułamku sekundy.
Okno w salonie było otwarte. Firanka poruszała się delikatnie, ale powietrze stało w miejscu
Na podłodze, tuż pod oknem, leżała biała koperta. Nieduża. Z plamą czegoś czerwonego w rogu.
Raffaele podniósł ją.
W środku była jedna, złożona kartka. Na niej — zdjęcie. Znowu Chiara. Tym razem zakneblowana. Przywiązana do czegoś metalowego. Oczy szeroko otwarte. Na czole — coś napisane.
Rozmyte, Ale dało się odczytać.
Jesteś za późno.
Niektóre drzwi lepiej zostawić zamknięte.
Ale on już naciskał na klamkę.
Metal był chłodny. Klamka ustąpiła z trzeszczeniem, jakby drzwi przez lata nie były otwierane.
Raffaele powoli wsunął się do środka.
Ciemność. Tak gęsta, że wydawało się, jakby chłonęłą światło.
Jego dłoń drgnęła w stronę kontaktu.
Pstryk.
Nic.
Zanim zdążył cofnąć rękę, do jego nosa dobiegł znajomy zapach — krew i lęk. To drugie nie ma zapachu, a jednak czuł je wyraźnie.
Zrobił krok do przodu. Podłoga zaskrzypiała.
I wtedy usłyszał coś. Nie głos. Nie szelest.
Jęk.
Słaby. Tłumiony. Gdzieś z prawej strony.
Przyspieszył. wyciągnął latarkę z kieszeni płaszcza. Jej światło przecięło ciemność jak brzytwa.
Pierwszy, co zobaczył, to linia.
Gruba, szorstka. Opleciona wokół nadgarstka.
Później — dłoń. Druga.
A potem… Chiara.
Przywiązana do metalowego krzesła. Zakrwawiona. Oczy szeroko otwarte, ale nieobecne. Skóra blada. Wargi spękane.
Usta zaklejone taśmą.
Ktoś napisał coś na jej piersi.
Czarny marker, krzywe litery:
Ty ją stworzyłeś.
Raffaele poczuł, że jego własne serce przestaje bić równo. Przez kilka sekund świat dokoła zaczął pulsować, jakby odrealniony.
— Chiara… — szepnął.
zrobił krok. Zawyła cicho przez taśmy.
I wtedy usłyszał usłyszał kolejny dźwięk.
Trzask. Za jego plecami.
Odwrócił się błyskawicznie.
Światło latarki zatańczyło po ścianach.
Nikogo.
Ale coś się zmieniło. Na ścianie, tuż obok drzwi, pojawił się napis.
Nie było go przed chwilą.
Czerwony. Świeży.
Dotknij, a dotkniesz samego dna.
Zaczął się cofać. Oczy Chiary błagały. Ale on już nie był pewien, czy to naprawdę ona.
W jej oczach było coś jeszcze. Coś… obcego.
Coś, co widział wcześniej.
W oczach jednej z ofiar.
Tej, której oczy zostały potem wydłubane.
Raffaele nie wiedział, kiedy upuścił latarkę. Nie wiedział, że się trzęsie. Nie zauważył, że drzwi właśnie się zamykały. Powoli. Za nim.
Zamek kliknął z cichym, mechanicznym chłodem.
A potem, tuż obok jego ucha, szept.
— Teraz to ty jesteś zamknięty.
Pomieszczenie milczało.
Latarka zgasła. Światło umarło. Cisza oślizgła jak krew.
Raffaele stał nieruchomo.
Oddychał. Jeszcze. Ale każde wdech był jak wbicie gwoździa między żebra. Z oczu nie spuszczał Chiary. Ale nie był już pewien, czy to naprawdę ona.
Jej skóra miała dziwny odcień.
Nie blady. Nie siny.
Jakby ktoś wyjął z niej duszę i zostawił pustą powłokę.
A potem usłyszał szept.
Nie w pokoju. Nie za sobą.
W sobie.
— Dotknąłeś jej. Teraz dotknę ciebie.
Drzwi zaskrzypiały. Same.
Za nim nie było światła. Tylko cień. I coś więcej niż cień.
Kiedy raffaele zrobił krok w tył, pod butem coś pękło.
Zdjęcie.
Nie jego twarz.
Tym razem — twarz Chiary.
Uśmiechnięta. Przed laty. Ubrana w białą sukienkę.
Obok niej…
Jego brat. Matteo.
Martwy od dwóch lat.
Z tyłu zdjęcia, czarnym tuszem:
Ona była moja pierwsza. Ty byłeś drugi. Ale teraz wszystko się wyrówna.
Raffaele nie poczuł, że upada. Nie zauważył, że pokój zaczął się zmieniać — ściany pulsowały, jakby miały serce.
Na podłodze, wokół Chiary, zaczęły pojawiać się ślady. Ciemne. Wilgotne.
Nie stopy.
Dłonie. Dziesiątki.
Z ziemi wychodziły palce.
Nie cielesne. Czarne.
Z cienia.
Raffaele zamknął oczy. A wtedy usłyszał jej głos.
Ale to nie był jej głos.
To było coś przez nią mówiące.
— Ty ich nie uratowałeś. Ale mnie uratujesz, prawda? Prawda, Raffaele?
I nim zdążył odpowiedzieć, wszystko zgasło.
Rozdział II
„Czasem to, co widzisz, nie patrzy na ciebie. Ale czeka, aż spojrzysz dłużej.”
Szpitalny korytarz był zbyt biały.
Nie powinien być biały.
Nie po tym, co widział w tamtym miejscu.
Nie po tamtej nocy.
Biel ścian przypominała płótno. Czyste.
Ale jego głowa widziała na nim coś innego.
Plamy. Rozciągnięte cienie. Sylwetki.
Chiara leżała na łóżku. Miała stabilne tętno. Została odnaleziona.
To mówili wszyscy.
Ale Raffaele wiedział, że to nieprawda.
Nie została odnaleziona.
Została oddana z powrotem.
Siedział przy jej łóżku, nie mówiąc ani słowa.
Skóra kobiety była poraniona.
Nie brutalnie.
Precyzyjnie.
Każdy ślad miał swoją symetrię.
Pary nacięć. Linie w kształcie okręgu. Dziwne cyfry wypalone w skórze.
Nie przypadek. Nie agresja.
Symbolika.
Raffaele zbyt dobrze znał takie rzeczy.
Pracował przy ciałach.
Widział ślady, które coś znaczą.
A te… mówiły jedno:
To była wiadomość tylko dla niego.
Trzecia noc.
Chiara nadal spała.
Ciała nadal nie odnaleziono. Żadnego innego.
Ale Raffaele już wiedział, że to dopiero początek.
I wtedy przyszedł sen.
Nie jak zwykły sen.
To była projekcja.
Jak transmisja z miejsca, którego nie znał, a które czuł pod skórą.
Widok: biała ściana, krzesło, metalowy stół.
A na stole — zdjęcia.
Setki zdjęć.
Wszystkie jego.
Z dzieciństwa.
Z akademii.
Z sekcji zwłok.
I jeden folder.
Otworzył go.
W środku jedno nazwisko.
Matteo Alighieri.
I napis: „Został otwarty. Ale się nie zamknął.”
Raffaele obudził się z krzykiem.
Cały pokój pachniał formaliną.
Ale to nie był zapach szpitala.
To był zapach prosektorium, którego od lat już nie odwiedzał.
I na jego koszuli…
ślady butów. Dziecięcych.
Rankiem próbował rozmawiać z lekarzem.
Ten tylko spojrzał na niego dziwnie.
— Nie było żadnych zdjęć przy pani Bellanti. Ani folderu. Ani pańskiej obecności w szpitalu ostatniej nocy.
— Co pan powiedział?
— Kamery nie zarejestrowały, by pan tu był.
Raffaele cofnął się.
W jego kieszeni był folder.
Ten sam.
Z nazwiskiem brata.
I czymś jeszcze dopisanym, czerwonym atramentem:
„Witaj z powrotem. Zaczęło się. Ciebie też otworzymy.”
Wieczór, mieszkanie Raffaelego. Cisza. Ale taka, która szumi.
Był pewien, że zamknął drzwi.
Był pewien, że okno w kuchni było uchylone tylko na kilka centymetrów.
Teraz stało otwarte szeroko.
Na stole leżał kolejny folder.
Nie dotykał go.
Tylko usiadł.
Z wnętrza, niemal jakby go to zaprosiło, wypadło jedno zdjęcie.
Czarno-białe.
Chiara.
Ale nie ta z szpitala. Nie ta z kawiarni. Nie ta, którą znał.
Inna. Młodsza.
Zbyt młoda. Może szesnaście lat. W tle stare ceglane mury, graffiti.
A na czole narysowana krwią liczba: XI.
Raffaele zbladł.
To nie był żart.
To był ciąg dalszy.
Telefon zadzwonił.
Wyświetlacz: Brak ID.
Odebrał bez słowa.
W słuchawce nie było nic.
Cisza trwała długo.
A potem odezwał się dziecięcy głos. Zbyt wyraźny, zbyt spokojny.
— Przyszła po nią kolej. Ale ty byłeś pierwszy.
Ty też krzyczałeś. Pamiętasz?
Klik.
Połączenie przerwane.
Sięgnął po folder. Otworzył.
Tym razem nie zdjęcia.
Tylko tekst.
„Prawda o tobie śpi w miejscu, którego unikasz. Wracaj do domu. Tam, gdzie nauczyłeś się rozcinać ciało.
Tam, gdzie ostatni raz płakałeś nie z bólu, ale z rozkoszy.”
Pismo jak z maszyny do pisania. Ale papier wilgotny, jakby ktoś go trzymał w ustach.
Raffaele wstał. Poszedł do łazienki.
W lustrze odbicie wyglądało… nie tak.
Nieporuszone.
Ale nie odpowiadające mu ruchem.
Jakby obserwował go ktoś inny, zamknięty za szkłem.
Zamrugał.
Odbicie również.
Ale nie miało jego oczu.
Miało oczy Chiary.
Dzwonek do drzwi.
Tylko raz.
Sięgnął po broń, choć nie wiedział już, przed czym się broni.
Drzwi otwarte — nikogo.
Na wycieraczce pudełko.
Małe. Drewniane. Spalone po bokach.
W środku… zegarek kieszonkowy.
Należał do jego ojca. Raffaele go pochował razem z nim.
Zegar chodził. Ale tykał… do tyłu.
A na wewnętrznej stronie wieczka ktoś wyrył:
„Zostałeś otwarty. Teraz wracamy do środka.”
Kiedy się obudził, nie był już w swoim mieszkaniu.
Nie było szpitala.
Nie było Chiary.
Nie było folderu.
Tylko beton.
Zimny.
I zapach — chemiczny, gryzący, znajomy.
Formaldehyd.
Prosektorium.
Ale nie to z teraz.
To sprzed lat.
Raffaele znał to miejsce.
Znał to drżenie lampy nad stołem.
Znał kafle na ścianach — jedna miała pęknięcie w kształcie otwartego oka.
To był instytut, w którym odbył pierwszy kontakt z martwym ciałem.
Stał tam. W kitlu. Rękawiczki na dłoniach, które zaczęły się trząść.
Ale nie dlatego, że się bał.
Dlatego, że pamiętał.
Pamiętał, że nie był sam.
Ktoś mu wtedy towarzyszył.
Nie mentor.
Nie lekarz.
Chłopiec.
Młodszy o kilka lat od niego.
Siedział w rogu sali. W cieniu.
Nie powinien tam być.
Ale zawsze był.
Patrzył, jak Raffaele tnie skórę martwego człowieka po raz pierwszy.
Nie mówił nic.
Tylko uśmiechał się zbyt szeroko.
W tamtej chwili coś wtedy pękło. Coś weszło w ciało Raffaelego razem z tamtym pierwszym cięciem.
Nie ostrze. Coś więcej.
Teraz znów był tam.
Sam?
Nie.
Chłopiec siedział dokładnie tam, gdzie wcześniej.
Tylko starszy.
Z twarzą, która przypominała… jego samego. Ale nienaturalnie ułożoną.
Jakby ktoś próbował poskładać jego rysy z niepasujących fragmentów twarzy.
— Dobrze sobie radziłeś — powiedział chłopiec.
— Ale potem przestałeś patrzeć.
Raffaele nie mógł się poruszyć.
Ciało sparaliżowane.
Ale oczy działały. Zbyt dobrze.
Na stole leżało ciało.
Nieprzykryte.
Kobieta.
Chiara.
Ale młodsza.
Nieporuszona.
Twarz miała spokojną.
Na jej klatce piersiowej — rytmiczny ruch.
Coś pod skórą… pełzało.
— Wpuściłeś je wtedy — powiedział chłopiec.
— A teraz wraca. Chce, żebyś znów patrzył.
Z sufitu zaczęła kapać krew.
Nie szybko.
Kropla po kropli.
Z lampy nad stołem.
Raffaele uniósł głowę.
Z sufitu zwisało jego własne ciało.
Otwarte.
Jak pusta koperta.
Z piersi wystawał folder.
Chłopiec podszedł i wyciągnął go z jego martwego wnętrza.
— Znasz to miejsce, prawda? — zapytał, rzucając folder na stół obok Chiary.
— To był twój pierwszy grzech.
Na folderze: czarny znak.
Okrąg. W nim krzyż.
W środku liczba: 0.
Raffaele krzyknął, ale dźwięk nie wydostał się z jego ust.
Światło zgasło.
Ciemność.
Absolutna.
A potem głos. Kobiecy.
Nie Chiary.
— Czeka na ciebie. Pod szpitalem.
Przejście jest tylko jedno.
Ale nie wszystkie drzwi prowadzą do wyjścia.
Obudził się w wannie.
Ubrany.
Folder na jego piersi.
Woda zabarwiona na różowo.
Ale nigdzie nie było krwi.
Na lustrze w łazience: jedno słowo, napisane palcem.
W R Ó Ć.
Wyszedł z wanny powoli, jakby miał wrażenie, że jego ciało nie należy do niego. Ręce drżały, ale nie z zimna. Coś innego siedziało w jego skórze. Coś, co weszło z powrotem, gdy tylko zamknął oczy.
Zerknął na lustro.
Litery nie znikały.
Nie były napisane palcem.
Były wydrapane.
Zbliżył się do tafli szkła. Krawędzie liter poszarpane, jakby ktoś szlifował je paznokciem. Szkło było zabarwione na brązowo-czerwony kolor w miejscach, gdzie rysa była najgłębsza.
W R Ó Ć.
Spojrzał na własne dłonie.
Na prawym palcu wskazującym — rana. Świeża. Wydrapana do krwi.
— Nie… — wyszeptał.
Ale już wiedział.
To nie była wiadomość od niego. Ale ręka była jego.
Ulice o czwartej nad ranem przypominają sny lunatyka — puste, niepewne, chwiejące się w cieniu zbyt wysokich latarni.
Szpital psychiatryczny św. Lavinii był zamknięty od lat. Oficjalnie. Ale światła paliły się w niektórych oknach. Ciche, żółte. Migające, jakby nie miały odwagi świecić mocniej.
Raffaele wszedł przez główną bramę, jakby znał kod. Może znał. Może nigdy nie został zmieniony.
Po schodach prowadzących w dół — wilgoć. Zapach jak ze snu.
Jak formalina.
Podziemia nie były zabezpieczone.
Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem.
Za nimi — korytarz.
Zbyt długi.
Zbyt cichy.
Zbyt znajomy.
Przeszedł pierwsze dziesięć metrów. Potem światło za nim zgasło.
Zatrzymał się.
Zaczął oddychać przez nos, spokojnie, powoli. Tak, jak uczono go w akademii. Zawsze oddychaj, zanim zaczniesz się bać.
Krok. Kolejny.
Ciche pyknięcie gdzieś po lewej stronie.
Drzwi uchylone.
Za nimi — pokój. Mały. Z lampą. Łóżkiem.
I lustrem.
Takim samym jak w jego łazience.
Na lustrze: słowo.
K I M.
— Kim? — wyszeptał.
Ale to nie było pytanie.
To było imię.
Zrobił krok w tył.
Za nim coś zaszurało.
Odwrócił się.
Nie było nikogo.
Tylko folder.
Leżał pośrodku korytarza, jak rzucony w ofierze.
Podszedł i otworzył go.
W środku zdjęcie.
On.
Ale młodszy.
Nie sam.
Obok chłopiec.
Ten sam, który patrzył na niego w prosektorium.
Tylko teraz… zdjęcie było inne.
Jego ręka spoczywała na ramieniu chłopca.
Uśmiechał się.
Ale nie był to uśmiech człowieka.
To był uśmiech maski.
A za nimi… kobieta.
Nie Chiara.
Matka.
Ale nie jego.
Nie żyła od dwudziestu lat.
A jednak patrzyła prosto w obiektyw.
I na odwrocie zdjęcia — napis, pismem kobiecym, zbyt ładnym:
Już wtedy wiedziałam, że nie jesteś mój.
Z sufitu zaczęła kapać woda.
Ale woda nie ma koloru atramentu.
Ani zapachu spalonego mięsa.
Spojrzał w górę.
Z sufitu zwisały nie rury.
Ale palce.
Cienkie, długie, białe.
Wskazywały w jednym kierunku.
Za siebie.
Odwrócił się.
Drzwi.
Otworzone.
Za nimi — ciemność.
Ale słyszał w niej oddech.
Własny.
I kogoś jeszcze.
— Nie wszystkie drzwi prowadzą do wyjścia — przypomniał sobie.
Ale był tylko jeden sposób, by się przekonać.
Wszedł.
Zamknęły się za nim bezgłośnie
Krok po kroku wchodził głębiej, jakby ciemność miała gęstość dymu. Coś otulało go od środka. Czuł, że robi się cicho nie tylko wokół — ale i w nim. Jakby serce przestało bić, a myśli zamilkły, czekając, aż będzie po wszystkim.
Pomieszczenie nie miało kształtu. Albo miało ich zbyt wiele.
Nie było tu nic — i wszystko się ruszało.
Z mroku wyłonił się głos.
Nie należał do człowieka.
Brzmiał jak nagranie zniszczonego taśmociągu, głębokie, pocięte szumem, jakby coś próbowało mówić przez tysiące gardeł naraz.
— Pamiętasz teraz?
Raffaele zamarł.
Chciał zaprzeczyć.
Ale język przylgnął do podniebienia.
Coś poruszyło się po jego prawej stronie.
Nie szedł sam.
To coś nie miało stóp, ale zostawiało ślady. Krwawe, w kształcie rąk.
— Nie ty mnie stworzyłeś — wysyczał głos. — Ale to ty mnie obudziłeś.
Ściany zaczęły pulsować.
Jakby szpital żył. Jakby czekał.
Raffaele cofnął się o krok, ale usłyszał za sobą oddech.
Już nie jeden.
Wiele.
Niskie, niemiarowe, sapiące.
Odwrócił się gwałtownie.
Stały tam.
Postacie bez twarzy.
Z workami na głowach.
Każdy worek opisany literami, których nie znał. Nie językiem. Zniekształconym echem.
I wszystkie ręce skierowane były w jego stronę.
— Wróciłeś — wyszeptały jednym głosem. — Wreszcie.
Zrobił krok w tył i potknął się o coś miękkiego.
Spojrzał pod nogi.
Ciało.
Martwe, ale ciepłe.
Otworzyło oczy.
Jego własne.
— Nie wszyscy, których chowasz, są martwi — powiedziało jego głosem. — Niektórych tylko zakopałeś za płytko.
Wtedy sufit zapadł się.
Ale zamiast gruzu — spadły liny.
Sznury szpitalne, splecione w pętle.
Jedna z nich zawisła tuż przed nim.
A na niej — tabliczka.
Napis wypalony na stali:
Za późno.
Coś uderzyło w niego od tyłu.
Upadł.
Ale nie na podłogę.
Na ręce.
Miękkie, ciepłe, dziesiątki dłoni, które go podniosły.
Nie widział twarzy.
Tylko białka oczu.
Wszystkie spojrzenia wbite w niego.
Jakby był ostatnim światłem, które trzeba zdusić.
Wtedy rozległ się śmiech.
Cichy.
Dziecięcy.
A potem chłopiec wyszedł z ciemności.
Ten sam.
Z prosektorium.
Z fotografii.
Z łazienkowego lustra.
Tylko teraz trzymał coś w dłoni.
Nie nóż.
Nie zdjęcie.
Lustro.
Odwrócone w jego stronę.
— Popatrz — powiedział chłopiec.
I Raffaele zobaczył.
Własną twarz.
Ale nie swoją.
Z oczu sączył się dym.
A w miejscu ust — pęknięcie.
Zbyt głębokie, by kiedykolwiek mówić prawdę.
Wtedy lustro pękło.
I on obudził się.
Ale świat nie zmienił się ani odrobinę.
Bo ciemność nie zniknęła.
Po prostu weszła głębiej.
Drzwi zamknęły się za nim bezgłośnie.
Ciemność nie miała już początku ani końca. Była jak oślepiające światło po drugiej stronie powieki — zimna, martwa, czekająca.
Nie krzyczał.
Nie musiał.
To miejsce znało go lepiej niż on sam.
Wiedziało, że wróci.
I tym razem — nie wyjdzie.
Rozdział III
Czuć najpierw dźwięk. Nie hałas. Dźwięk.
Cichy szum wentylacji, jak oddech maszyny nad głową.
Tylko on jest prawdziwy.
Chiara otworzyła oczy.
Sufit był zbyt biały.
Nie taki jak w domach czy hotelach.
Tu biel bolała.
Sterylna. Nieprawdziwa. Zbyt czysta, żeby nie kłamać.
Spróbowała się ruszyć — ciało odpowiedziało ociężale. Jakby nie do niej należało.
Szpital.
Nowoczesny.
Ekran z jej parametrami wisiał przy łóżku, podświetlony na zielono.
Czujniki wpięte w skórę. Kroplówka.
Wszystko ciche. Zbyt ciche.
Nie było dźwięków ludzi.
Nie było kroków.
Nie było pielęgniarek.
Tylko ona. I szum.
Spojrzała na zegar nad drzwiami.
03:33.
Godzina diabła.
Drzwi otworzyły się same, kiedy wstała. Automatyczne, ale zawahały się chwilę, jakby też nie były pewne, czy powinny ją wypuścić.
Korytarz rozciągał się jak biały tunel.
Szklane ściany, za nimi puste sale.
Każda identyczna.
W każdej — jedno łóżko. Puste.
Tak puste, że aż podejrzane.
Na końcu korytarza — recepcja.
Nikt nie siedział.
Komputer świecił pulsującym logo systemu.
Na ekranie — wiadomość:
Wróciłaś za późno.
Chiara zamarła.
To nie był żart.
To nie był przypadek.
Z ekranu zaczęły znikać litery — jedna po drugiej.
Jakby ktoś je wymazywał z drugiej strony monitora.
Nie zostawiając śladu.
W kącie recepcji znajdowało się lustro.
Nie pamiętała go tam.
Na jego tafli ktoś od środka wypisał parę słów — jakby były pod powierzchnią szkła. KTO CIĘ PAMIĘTA?
Spojrzała na swoje odbicie.
Zamglone. Zniekształcone. Jakby nie było jej.
Za jej plecami, w odbiciu — ruch.
Odwróciła się.
Nic.
Ale w lustrze — postać.
Bez twarzy.
I bez odbicia w rzeczywistości.
Zrobiła krok w tył.
Szum.
Pstryknięcie światła.
Zniknęło.
Na podłodze — cień.
Nie jej.
Zakręciło jej się w głowie.
Spojrzała raz jeszcze w lustro — tym razem jej twarz była tam.
Ale krwawiła.
Z oczu.
— Nie… — wyszeptała, i wtedy…
…Obudziła się. Naprawdę.
Nie było szumu wentylacji.
Był tylko zapach. Prawdziwy.
Zbyt prawdziwy.
Lateks. Środek dezynfekujący. Ludzki pot.
Leżała na podłodze.
Nie wiedziała, jak się tam znalazła.
Jasne światło oświetlało wnętrze szpitala — nie tamtego. Tego.
Prawdziwego.
Nowoczesne skrzydło, ale wypełnione hałasem dnia.
Kroki. Głosy. Echo kółek od wózka.
— Pani Bellanti? — odezwał się mężczyzna nad nią.
Ubrany w szpitalną zieleń, z plakietką: M. Tagliari — pielęgniarz.
Patrzył na nią z góry, z troską, ale coś w jego spojrzeniu mówiło: co ty tu robisz?
— Gdzie ja jestem? — zapytała cicho.
— Na poziomie -1, techniczna strefa. Tu się nie wchodzi bez personelu. Wszystko w porządku?
Oparła się na łokciach. Głowa pulsowała.
— Myślałam, że… — urwała.
Zaraz.
Czego myślała?
Nie pamiętała.
— Śniłam? — dodała sama do siebie.
Pielęgniarz przyklęknął.
— Może pani zemdlała. Zdarza się. Ale jak się pani tu dostała? To nie oddział pacjentów.
Nie odpowiedziała.
Nie byłaby w stanie.
Na ścianie za jego ramieniem — lustro.
Czyste.
Ale kiedy mrugnęła — zobaczyła na nim coś.
Na ułamek sekundy.
Nie swoje odbicie.
Tylko maskę.
Zbyt znajomą.
Chiara siedziała na twardym krześle w poczekalni.
Już nie w piwnicy. Już nie sama.
Obok: kobieta z dzieckiem, dwójka starszych ludzi, ktoś w fartuchu przy automacie z kawą.
Wszystko normalne.
Zbyt normalne.
Paranoicznie zwyczajne.
Zegarek wskazywał 7:12.
Poranek.
Tętniący życiem, jakby świat w ogóle nie wiedział, że przed chwilą w jej odbiciu ktoś oddychał.
Drzwi obok otworzyły się z sykiem.
— Pani Chiaro Bellanti? — lekarz w białym kitlu uśmiechnął się z lekkim zmęczeniem. — Chodźmy na chwilę do gabinetu.
Poszła za nim, nie pytając.
Gabinet pachniał kawą i tonerem.
— Pielęgniarz powiedział, że zemdlała pani na poziomie technicznym.
— Tak… — potwierdziła cicho.
— Co pani tam robiła?
— Nie wiem.
— Zasłabłam.
— Miałam… sen. — Popatrzyła mu prosto w oczy. — Bardzo dziwny sen.
Lekarz zanotował coś na tablecie.
Nie patrzył już na nią z troską.
— Przepraszam, ale… co było w nim dziwnego?
— Korytarze. Lustra. Ktoś pisał do mnie przez ekran monitora.
— Szpital był pusty, ale wiedział o mnie więcej niż ja sama.
Mężczyzna uniósł lekko brwi. Zbyt profesjonalnie, by to nazwać reakcją.
— Zdarza się.
— Podświadomość lubi tworzyć obrazy, które…
— Ale to nie był sen. — przerwała.
Cisza.
— Patrzy pan na mnie jak na wariatkę — dodała po chwili.
Uśmiechnął się lekko. Zbyt lekko.
— Patrzę na panią jak na kogoś zmęczonego.
— Może ma pani PTSD. Przeżycia związane z zaginięciem pana Armandiego…
— To trauma. Ona tak działa.
Nic nie odpowiedziała.
Po chwili wstała.
— Dziękuję, nic mi nie jest.
— Jeśli coś się powtórzy, proszę zgłosić się ponownie. Albo do psychiatry.
— Pewnie.
Nie spojrzała na niego, wychodząc.
Na zewnątrz świat był zbyt jasny.
Ulica pulsowała od ludzi. Samochodów. Tramwajów.
Zwykły dzień.
Tylko że…
Gdy przechodziła obok witryny apteki — w szybie znów coś drgnęło.
Nie jej ruch. Nie jej odbicie.
Przystanęła.
Spojrzała raz jeszcze — tylko kobieta w białym fartuchu układająca leki.
Ale gdy mrugnęła — na chwilę znów to zobaczyła.
Zamazane kontury.
Coś patrzyło.
Ale nigdy wtedy, kiedy patrzyła wprost.
Ruszyła szybciej.
Nie obejrzała się ani razu.
Dźwięk telefonu był zbyt głośny.
Nie dlatego, że budził.
Tylko dlatego, że rozrywał ciszę jak brzytwą.
Raffaele otworzył oczy.
Pokój był szary.
Nie ciemny — ale jakby wyprany z koloru.
Tak wygląda świat po przebudzeniu z bardzo złego snu.
Telefon dalej dzwonił.
Spojrzał na ekran.
Chiara.
Odebrał.
— Cześć.
— Nic nie mów — rzuciła od razu. Jej głos był ostry, poszarpany. — Powiedz mi tylko jedno.
— Czy twoje lustro też krwawi?
Nie odpowiedział.
Nie od razu.
Wstał.
Szklanka na nocnym stoliku była przewrócona.
Zegar nie działał — wskazówki zatrzymały się na 3:33.
Wszedł do łazienki.
Lustro nad umywalką było matowe od pary, mimo że nie brał prysznica.
Napisał palcem jedno słowo.
C H I A R A
I wtedy, bardzo powoli, litery zaczęły się rozmazywać.
Nie jakby para znikała.
Jakby ktoś z drugiej strony… odpowiadał.
A potem, gdy zniknęło wszystko, została tylko jedna litera.
K
Wyszeptał:
— Kim…
Ale tym razem wiedział, że to nie pytanie.
To była kontynuacja.
Z lustra wyłonił się dźwięk — głuchy, zgrzytliwy. Jakby ktoś po drugiej stronie przesuwał coś ciężkiego.
Raffaele odsunął się powoli.
Telefon dalej był w jego ręce.
— Ona… — powiedziała Chiara, już ciszej — ona była w mojej głowie.
— Ta kobieta.
— Nie wiem, kim jest. Ale zna mnie.
— Zna ciebie.
— I ona mówiła, że już tam byłeś. Wcześniej niż ja.
— Gdzie?
— W środku.
— W środku nas.
Ktoś zapukał do jego drzwi.
Raz.
Drugi.
Wstrzymał oddech.
Trzeci raz.
Ale nie głośno.
Jakby ktoś nie chciał być usłyszany.
— Muszę iść — powiedział. — Oddzwonię.
Rozłączył się.
Zbliżył się do drzwi.
Zajrzał przez wizjer.
Pusto.
Otworzył. Ostrożnie.
Na wycieraczce — nie list, nie koperta.
Zdjęcie.
To samo, które widział w szpitalu.
On.
Chłopiec.
Kobieta z tyłu.
Ale tym razem twarz kobiety była zamazana.
Nie poruszona — rozdrapana.
Jakby ktoś chciał, by nikt jej już nigdy nie rozpoznał.
A pod spodem, czerwonym atramentem:
„Nie ukrywaj się przed krwią.”
Z początku nie wiedziała, czy otworzyła oczy.
Ciemność nie ustępowała. Dopiero po chwili — bardzo powoli — kontury zaczęły się wyłaniać. Z sufitu zwisał żółtawy cień lampy. Jednej. Słabej. Ledwo żywej. Migotała jakby się bała. Albo jakby coś ją dławiło.
Zaczęła czuć swoje ciało. Najpierw kark. Potem dłonie. Stała. W kącie sali. Twarzą do ściany.
Jej oddech był płytki, urywany.
Jakby była po czymś.
Ale nie pamiętała po czym.
Albo raczej — pamiętała wszystko. Zbyt dokładnie. Każdy odgłos kroków w korytarzu św. Lavinii. Każdy oddech zza pleców. Każdą sekundę, gdy czuła, że nie jest sama, choć przecież była.
Ale przecież… nie mogła tam być.
Bo teraz była tu.
Szpital. Nowoczesny. Tylko cisza zbyt miękka, zbyt wymuszona. Sterylna. Prawie nierealna.
Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia.
— Pani Bellanti…? — głos był uprzejmy, zmęczony, męski. — Co pani tu robi? Wszystko w porządku?
Odwróciła się bardzo wolno.
Pielęgniarz wyglądał zwyczajnie. Właściwie… zbyt zwyczajnie. Za bardzo pasował do miejsca, w którym nie powinno jej być.
Zawahała się. Czuła, że ma coś na języku. Coś, co powinno zostać powiedziane.
— Byłam… na zewnątrz.
Pielęgniarz uniósł brew.
— Na zewnątrz czego?
Zamilkła.
Nie umiała odpowiedzieć.
Bo nie wiedziała, czy pytanie było dosłowne, czy zadane we śnie.
— Nic nie szkodzi. — Uśmiechnął się. Za szeroko. — Zaraz zaczniemy badania. Niech pani wróci do łóżka.
Zrobiła krok, ale wtedy…
Na ścianie — zauważyła.
Cień.
Nie jej.
Zbyt wysoki. Zbyt chudy. Zbyt długi.
I nie ruszał się, choć ona się poruszała.
Pielęgniarz nie zareagował. Jakby go nie widział. Jakby nie był częścią tego samego pokoju.
Spojrzała przez okno.
Ulica. Ruchliwa. Ludzie.
Ale wszyscy szli w jedną stronę.
Bez wyjątku.
Bez celu.
Bez twarzy.
Pielęgniarz zbliżył się do niej.
— W porządku? — zapytał znowu, delikatnie.
Spojrzała na niego.
I wtedy zrozumiała.
On też miał twarz.
Ale tylko wtedy, gdy nie patrzyła prosto.
A gdy patrzyła — jego twarz była tylko cieniem.
Raffaele siedział na podłodze. Nie pamiętał, jak się tam znalazł.
Nie czuł nóg.
Ściana za plecami była zimna, wilgotna. Pachniała kurzem i wspomnieniami. Dłoń zaciśnięta na czymś szorstkim. Kartka? Nie. Zdjęcie. Pogniecione. Jakby próbował je wyrzucić, ale ono wracało. Zawsze wracało.
Spojrzał.
Nie był na nim on.
Ale twarz była znajoma.
Twarz, której nigdy nie widział, ale znał ją od dziecka.
Mężczyzna o oczach jak woda — zimnych, pustych, płytkich.
Na odwrocie zdjęcia: jedno słowo.
RAFFAELLINO.
Zacisnął szczękę. Tak mówiła do niego tylko jedna osoba. Tylko ona. Ale nie żyła od lat. A przynajmniej tak mu powiedziano.
Zegarek na ręce nie działał. Wskazówki zatrzymały się na 3:33.
Wstał. Z wysiłkiem. Jakby coś trzymało go za kostki.
Mieszkanie było zbyt ciche.
Zbyt znajome.
Zbyt puste.
Z kuchni dochodziło tykanie zegara, chociaż zegar wiszący na ścianie nie miał wskazówek. Odpadły. Leżały na podłodze, wbite w linoleum.
Przeszedł do łazienki.
Lustro było zakryte.
Nie pamiętał, żeby to zrobił.
Delikatnie uniósł materiał. Ciężka, gruba tkanina z jego dzieciństwa. Babcia zasłaniała lustra, gdy ktoś umierał.
Za tkaniną — tafla szkła. Ale nie pokazywała jego twarzy.
Tylko pokój za jego plecami.
I kogoś, kto w nim stał.
Rzucił się w tył, obracając gwałtownie.
Nikogo.
Wrócił spojrzeniem do lustra.
Tylko on. Teraz już tylko on.
Ale coś było inne.
Usta. W odbiciu… nie poruszały się razem z nim.
Wyszeptały coś.
Nie usłyszał.
Przyłożył dłoń do szkła. W odbiciu — jego palce dotykały szyi. Zaciskały się.
Odsunął się. Ciężko, nierówno.
Telefon zadzwonił.
Raz.
Drugi.
Trzeci.
Podniósł go niechętnie.
Brak numeru.
Cisza.
Ale potem — szept.
Ledwo słyszalny.
Nie kobiecy.
Nie męski.
Nie ludzki.
Ona też już pamięta.
Głos zniknął.
W tej samej chwili — światło zgasło.
Z lodówki zaczęło kapać.
Nie woda.
Ciemna.
Gęsta.
Ciepła.
Zrobił krok, ale podłoga była lepka.
Kiedyś w akademii powiedziano mu, że ludzki mózg najpierw widzi cień, a dopiero potem rozumie kształt.
Zobaczył cień.
I zrozumiał, że coś siedzi w rogu pokoju.
Nie porusza się.
Nie oddycha.
Ale patrzy.
Tak, jak patrzy się tylko na tych, którzy niedługo się obudzą.
Albo umrą.
Raffaele wszedł do pustego mieszkania. Drzwi zamknęły się za nim z ciężkim odgłyknięciem — tak samo, jak zamykały się wszystkie przejścia w jego głowie.
Na blacie w kuchni stała filiżanka — zimna, z zaschniętą kawą na dnie. Nie pamiętał, by ją postawił. Sięgnął po telefon — wyświetlił nieodebrane połączenie: Chiara, 07:12.
Zamarł. Godzina, o której umówił się z nią na spotkanie w sprawie akt śledztwa. Miał jej powiedzieć, co znalazł w archiwum — list sprzed dwudziestu lat, zdjęcie i słowo „KIM” wymalowane krwią na lustrze szpitalnym. Zamiast tego nikt mu nie odbierał.
Przeszedł do przedpokoju. Przy lustrze dostrzegł odręczne napisy — nie pamiętał, by zostawił tam coś długopisem.
Na chłodnej tafli szkła wyryta została jedna fraza:
Nie odwracaj się.
Serce zabiło mu gwałtownie. Odwrócił się. W ciemnym kącie korytarza stała postać. Smukła, nieruchoma. Bez konturów, tylko cień człowieka.
— Chiara? — wyszeptał.
Postać drgnęła i oddaliła się w stronę sypialni. Raffaele pobiegł za nią, przepychając się przez cień jak przez wodę. W drzwiach zobaczył: na pościeli — zdjęcie. Jego własna twarz, obok twarzy chłopca z dzieciństwa i zamazane czernią kontury kobiecej sylwetki.
Pod zdjęciem, odręcznie, czerwonym markerem:
Dłużej nie czekaj.
Wtedy telefon wypadł mu z ręki — zadzwonił ponownie. Wyświetlacz raził bez numeru, tylko jedno słowo:
Zadzwoń.
Był sam. Nikt nie śledził go od zewnątrz. A jednak czegoś się bał. Coś go ścigało. Nie przez ulice Florencji, lecz przez czeluść własnego umysłu.
W drzwiach sypialni, w lustrze, zobaczył ruch — kształt Chiary, bladą jak ściana, ale oczyma wpatrzoną w jego odbicie z góry. Jej usta drgnęły. Słowo, którego nie usłyszał, przebiegło po ścianie w powietrzu jak cień:
Zostań.
Raffaele uniósł dłoń. Dotknął zimnego szkła. Jego palce przesunęły się po wypukłym, mokrym odcisku.
Po chwili obraz w lustrze pękł.
Cisza wróciła. Ciężka. Jak ołów.
Za nim — drzwi znów się zamknęły. Bez dźwięku.
I wtedy zrozumiał jedną rzecz: to nie sen, nie halucynacja, nie błąd wspomnień.
To on wpuścił to wszystko przez własne oczy.
A teraz… nikt go już nie wypuści.
Rozdział IV
Zegar w komisariacie pokazywał 8:16. Raffaele siedział przy biurku, ale nie potrafił przypomnieć sobie, jak się tam znalazł.
Kartki leżały przed nim. Notatki z przesłuchań, akta sprawy, protokół z sekcji. Wszystko ułożone. Wszystko logiczne.
Ale jedno słowo między papierami nie pasowało.
Ręcznie zapisane, czerwoną kredką.
Pismo dziecięce.
Litery chwiejne, ale czytelne:
„Zostawiłeś mnie.”
Poczuł, jak coś osiada mu w gardle. Nie strach. Coś gorszego.
Wina.
Nie wiedział, czyje pismo to było. Ale znał ten kolor. Tę kreskę. Jakby znał to słowo, zanim je przeczytał.
Zanim je wypowiedział.
Przesunął palcem po słowie. I wtedy coś drgnęło.
Nie na papierze.
W cieniu. Pod biurkiem.
Rzucił okiem w dół.
Nie było nic.
A jednak miał wrażenie, że coś właśnie odpełzło — szybko, cicho, zdecydowanie.
Podniósł się gwałtownie. Dokumenty osunęły się na ziemię. Kilka kartek otworzyło się na przypadkowych stronach.
Nazwisko.
Chiara Bellanti.
Wróciła. Albo przynajmniej — widziano ją.
Zgłosiła się do szpitala. Nowoczesny oddział w dzielnicy Gavinana.
Zamrugał.
Nie pamiętał, żeby ją zgłaszał jako zaginioną.
Nie pamiętał, żeby cokolwiek mówił o niej współpracownikom.
Nie pamiętał, by rozmawiał z kimkolwiek od kilku dni.
Telefon.
Wibrował.
Ekran nie pokazywał numeru. Tylko jedno słowo:
Znowu.
Podniósł słuchawkę.
W tle — trzaski. Głos kobiety.
Nie Chiary.
Ale znał go.
— Raffaele… — oddech urwany. — Kiedy… kiedy mnie zostawiłeś tam… nie miałam twarzy.
Zamarł.
Chciał coś powiedzieć, ale język przylgnął do podniebienia.
Z wnętrza słuchawki dobył się syk.
Nie elektryczny.
Zbyt organiczny.
Jak oddech czegoś, co nie ma płuc.
Wstał. Płaszcz leżał na krześle. Wsunął ręce w rękawy, ale czuł, jakby narzucał na siebie skórę, która nie należała do niego.
Drzwi do wyjścia były zamknięte.
Nie na klucz.
Zablokowane od wewnątrz.
Za sobą słyszał głosy. Nie krzyki.
Szepty.
Jakby komisariat mówił do siebie.
Jakby próbował się przypomnieć.
Spojrzał w górę.
Kamera bezpieczeństwa.
Czerwona dioda świeciła ciągłym światłem.
Nie mrugała.
Zawsze mrugała.
Zawsze
Cisza w komisariacie zgęstniała. Raffaele stał nieruchomo, próbując oddychać, ale powietrze było gęste jak gaz.
Światło jarzeniówek zaczęło się zmieniać. Nie gasło. Nie migotało. Po prostu… stawało się cieplejsze. Żółte. Jak w prosektorium.
Za plecami trzask.
Szafka z aktami, dolna. Tę znał — wszystkie sprawy archiwalne. Stare.
Sięgnął.
Drzwi otworzyły się same.
W środku — pojedynczy folder. Bez podpisu. Tylko jedna rzecz była wypisana flamastrem:
„Bellanti, Chiara”
Raffaele poczuł, jak coś w nim drga. Coś, czego nie umiał nazwać.
Folder był cienki. Tylko jedna kartka.
Data przyjęcia: 14.02.2014
Lokalizacja: Szpital św. Lavinii — Oddział C
Zamrugał.
2014? To niemożliwe. Wtedy jeszcze nie znał Chiary. Była tylko nazwiskiem w systemie. Dopiero kilka tygodni temu…
Sięgnął po zdjęcie dołączone do karty.
Zamarł.
To nie była zwykła fotografia.
Zdjęcie zrobione z góry. Pokój szpitalny. Ciało kobiety — na łóżku.
Chiara. Młodsza. Ale to ona.
Zamknięte oczy. Przewody.
A na ścianie za nią — napis.
„ZOSTAŁA WE MNIE.”
Przebiegł wzrokiem po druku. W dolnym rogu pieczątka psychiatry:
Dr Emiliano Vassari
podpis nieczytelny
Nazwisko znał. Psychiatra, który prowadził… jego własną obserwację, osiem lat temu.
Wtedy, gdy zaczął śnić o cieniach.
Wtedy, gdy zniknął na 72 godziny.
Wtedy, gdy pierwszy raz nie rozpoznał własnej twarzy w lustrze.
Zamknął folder.
Ale litery nie zniknęły.
Wciąż widział je na ścianie.
ZOSTAŁA WE MNIE
I wtedy — obraz się rozsunął.
Jakby w samym środku rzeczywistości otworzyło się cięcie.
Czarne.
I przez to cięcie… Chiara.
Scena zmienia się. Szpital. Obecnie.
Siedziała na łóżku. Cicho. Wpatrzona w swoje dłonie.
Nie drżały. To było dziwne.
Wszystko było zbyt ciche.
Pielęgniarka podeszła bezgłośnie. Zbyt bezgłośnie. Miała na sobie identyfikator.
Nazwisko: M. Vassari.
To nie możliwe.
— Pani Bellanti… mówiłam już, że trzeba wykonać badania. — Ton łagodny.
Zbyt łagodny.
Chiara spojrzała w jej oczy. Ale nie zobaczyła w nich nic.
Pustka.
Jakby patrzyła w maskę.
— Ja… nie pamiętam, jak się tu znalazłam.
Pielęgniarka uśmiechnęła się lekko.
— To nie pani pierwsza wizyta.
Chiara wstrzymała oddech.
— Co…?
— Już tu pani była. Kiedyś. — Głos pielęgniarki ściszył się. — Ale wtedy miała pani inne nazwisko.
— Jakie?
— To nieistotne. — Głos zgasł, jak gasną światła, gdy zabraknie napięcia. — Ważne, że pani wróciła.
Chiara odwróciła się. Na stoliku stała filiżanka z kawą. Ta sama, którą widziała… w mieszkaniu Raffaela.
Zaczęła drżeć.
Wtedy, zza drzwi…
klik.
Dźwięk zamka.
Ale to nie drzwi się zamknęły.
To był aparat fotograficzny.
Chiara odwróciła się gwałtownie.
Nikogo nie było.
Tylko światło w kącie — czerwone, migające.
Jak dioda nagrywająca.
I głos z głośnika, z oddali.
Męski. Cichy.
— Została we mnie.
Szpital pachniał jak coś, co kiedyś było czyste. Teraz wszystko było zbyt białe. Zbyt geometryczne.
Chiara stała przy oknie. Obserwowała ulicę.
Ludzie nadal szli tylko w jedną stronę.
Rytmicznie. Bez celu. Bez twarzy.
Nie była pewna, czy naprawdę ich widzi. Czy może… tylko zapamiętała ten obraz. Jak nagranie, które ktoś puszcza jej z głowy.
Spojrzała w bok.
Na podłodze… cień.
Ale światło nie padało z tej strony.
Cień był zbyt długi. Zbyt cienki.
Zrobiła krok w tył.
Cień nie drgnął.
Pielęgniarki nie było.
Nie było też drzwi.
Była tylko ściana.
Ale przecież… przed chwilą wyszła.
Obróciła się.
Salę przykrywało mleczne światło z góry. Lampy były zbyt ciche. Nie słychać było ani wentylacji, ani kroków na korytarzu.
Tylko jej oddech. I coś… w nim.
Coś, co wciągało powietrze razem z nią.
Spojrzała w lustro.
To nie był jej pokój.
To nie była ona.
W odbiciu — miała inną fryzurę. Inne paznokcie. Inne spojrzenie.
Ale najbardziej… inne usta.
W odbiciu usta mówiły.
Cicho. Bezgłośnie.
„Zabierz mnie stąd.”
Chiara dotknęła tafli.
Zimna. Ale sucha.
I wtedy — za sobą — usłyszała kliknięcie.
Ale nie drzwi.
Nie aparat.
Przełącznik.
Światło zgasło.
Cisza pękła jak cienkie szkło.
Ktoś oddychał tuż przy jej karku.
Ale gdy się obróciła — nikogo nie było.
Tylko szafa.
Otwarta.
A w środku — dyktafon. Stary. Na kasety.
Włączył się sam.
Głos. Szum. Potem kobieta. Zbyt znajoma.
Tylko kilka słów, powtarzanych jak mantra:
„To nie on mnie zabił. To ja mu się wdarłam.”
Chiara cofnęła się.
Jej odbicie z lustra nadal mówiło.
Tylko teraz — bez głosu, ale z krwią na wargach.
Mam pisać dalej — jeszcze mocniej, jeszcze duszniej — czy wracamy teraz do Raffaela, który w tym samym czasie próbuje odnaleźć miejsce, gdzie leży ciało, którego nie ma w systemie?
Obie drogi prowadzą głębiej w to samo bagno. Decyzja należy do Ciebie.
Szpital Gavinana wyglądał z zewnątrz jak centrum sztuki współczesnej — szkło, stal, marmur. Lśniące powierzchnie i martwe rośliny w zbyt drogich donicach.
Raffaele nienawidził takich miejsc.
Wewnątrz panowała zbyt sterylna cisza. Ściany chłonęły odgłosy butów, jakby przestrzeń była zrobiona z waty.
Podszedł do recepcji.
— Szukam Chiary Bellanti.
Recepcjonistka spojrzała na niego z obojętnością zawodową. Wpisała coś w komputer.
— Nie mamy takiej osoby.
Zamrugał.
— Była przyjęta dwa dni temu. Mam potwierdzenie.
— Nie mamy takiej osoby — powtórzyła.
Nie podniosła głosu. Ale coś w jej tonie… zabrzmiało jak wyuczona linia.
— Poproszę przełożoną oddziału.
— Jestem przełożoną.
Zamilkł.
Spojrzał jej w oczy.
I wtedy zobaczył coś dziwnego.
Nie odbijał się w nich.
Nie swoje oczy.
Siebie.
Nie widział siebie.
Korytarz prowadzący do archiwum był krótki, ale wydawał się ciągnąć w nieskończoność.
Raffaele szedł powoli. Ściany były białe, ale światło miało lekko różowy odcień. Jakby ktoś je filtrował przez skórę.
W końcu drzwi.
Oznaczenie: ARCHIWUM — SEKCJA C
Pchnął je.
Zaskakująco ciężkie.
Za nimi chłód. I zapach, który znał z dzieciństwa.
Mokry karton. Formalina. Rdza.
Pokój był pusty.
Nie powinien być.
Po lewej stronie — regały.
Po prawej — zamknięte drzwi z napisem „Personel tylko z dostępem V”
Zamrugał.
Znał ten symbol.
V — jak Vassari.
Jak ten lekarz z jego własnych kart sprzed lat.
I wtedy zobaczył ją.
Tę samą pielęgniarkę, którą widział w aktach Chiary.
Stała po drugiej stronie pokoju. W cieniu.
Nie powiedziała nic.
Odwróciła się i weszła przez drzwi, które wcześniej były zamknięte.
Ale nie usłyszał klamki. Ani kroków.
Po prostu… zniknęła za nimi.
Drzwi zostały uchylone.
Na tyle, by móc zajrzeć.
Na tyle, by zniknąć.
Raffaele podszedł.
Zza drzwi czuł chłód. Nie zwykły. Głębszy. Jakby przestrzeń po drugiej stronie nie miała prawa istnieć w tym wymiarze.
I wtedy usłyszał to samo zdanie, które słyszała Chiara.
Szept. Tylko jedno zdanie.
„To nie on mnie zabił. To ja mu się wdarłam.”
Zadrżał.
I postawił pierwszy krok w ciemność.
Zza drzwi czuł chłód.
Nie zwykły — nie fizyczny. Ten przenikał inaczej. Zawisł w powietrzu jak złowroga obietnica, jakby sama przestrzeń po drugiej stronie została pozbawiona czasu i sensu.
Raffaele przysunął dłoń do klamki.
Zadrżała.
Nie jego ręka — klamka. Sama z siebie. Tak jakby… ktoś już po nią sięgał.
Zamarł. W tej jednej sekundzie rozciągniętej do nieskończoności poczuł, jak wszystko,
czym był — i wszystko, czego się bał — zbiera się w jednym punkcie w jego klatce piersiowej, zaciskając się niczym pięść.
Za drzwiami coś oddychało.
Cicho.
Nieregularnie.
Zbyt… ludzko.