Świat pierwszy
Poeta
Zaszczuty codziennością spuszczoną z łańcucha
biegnę za swym sercem niesiony nadzieją
tam, gdzie myśl rozległa i obca cierpieniom
w poetyckiej sztuce zapomnienia szuka
Wodzę cichą dłonią po gwiazd firmamencie
nurzam pióro łagodne w kałamarzu nocy
i patrzę jak wierszem moje słowo kroczy
umoczone szybko w myśli atramencie
I piszę, natchniony, co mi się zamarzy:
raz słodka woń kwiatów, to znów ścieżka kręta
symfonią obrazu wszystko wokół darzy
Odeszło zmartwienia, spłynęła kometa
złocistym ogonem gładząc mnie po twarzy
Chcę ją w sonet ująć… żałosny poeta…
(1974)
Ślepcy
Chłonąc ciszę światła błędnymi rękoma
tłum ślepców rozrzuca wygasłe spojrzenia
źrenicami strachu w krwawych oczodołach
parą białek spalonych bólem niespełnienia
Idą wichrom naprzeciw w korowodzie czerni
depcząc wiotkie kwiaty stopami nagimi
Zachrypnięte gardła rzucają obelgi
wyciągniętym wokół dłoniom litościwym
Obrzuceni fałszem, kamieniami wzgardy
szepcząc słowa modlitwy w ostatniej spowiedzi
wiążą na łachmanach żałobne kokardy
kończą pochód upiorny ku świetlistej śmierci
Ślepcy pełzną wolno rozpłaszczeni w smutku
potrząsając znakiem swojego kalectwa:
chorągwiami piersi, w których martwym środku
krzyczą łkaniem bezsilnym oślepione serca
*
Nie odnajdą ślepcy zagubionej wiary
Nikt im nie przywróci straconego wzroku
Dawno już zwątpili w krzywe lustra prawdy —
Tylko śmierć dać może upragniony spokój
Lecz zanim odejdą, chcą zwłoki obnażyć
wczoraj jeszcze pełne siły i młodości
zdolne żyć, pokochać, o szczęściu pomarzyć —
Dziś już nie ma dla nich prawdy ni miłości
Stójcie ślepcy! Dokąd?! Powstrzymajcie pochód!
Nie wszystko stracone, zawróćcie więc z drogi!
Odeszli I tylko pozostał niepokój
Jeszcze szemrzą w pustce ostatnie ich kroki…
(1974)
Collage
Zbyt ciężki jest ołów godzin pokonanych
wzlotów i upadków, mostów popalonych
pląsów, gestów, spojrzeń, lęków i nadziei
marzeń mgłą zasnutych, nigdy nie spełnionych —
Zbyt trudno jest światła uwolnić od cieni
Na murach obrazy jak surowość skały
a na nich anioły bez skrzydeł i twarzy —
te wspanialsze trwają, inne już umarły
a ponad tym wszystkim świat w bezruchu barwy…
Ktoś przyszedł po cichu i dzień za dnia zabił
ktoś wydeptał ścieżki w labiryncie czasu
komuś pod stopami rozpadła się droga
Ktoś komuś za życia obelisk postawił
Ktoś uczył się chodzić na złamanych nogach
niepomny przestrogom — i światło dlań zgasło…
Obrazy ponure, strzępy popalone
bezmiarów kalekich, które groza toczy
Obłoki i gwiazdy, postument bezkształtny
na którym spoczywa mrok w spiżu odlany:
pomnik cichych nocy i dni opieszałych
Słów kości już dawno zostały rzucone…
To pieśń przemijania na ustach milczenia,
cień nieposkromiony rządz niepowstrzymanych
to collage okrutny, co czerń rozpościera
odurzając spokój bezdennym koszmarem
niszcząc wątłe nadzieje na bezdrożach wiary
na przekór wszystkiemu, co życiem nazwane
Już pora uderzyć, zniszczyć cień natrętny
zagłuszyć jęk smutku pieśnią szczęśliwości
Lecz na to potrzeba dwu serc, nie jednego
Już pora uderzyć, słów rzucone kości
Daj mi dłoń pomocną, kształt nie zaznanego —
klęska wobec smutku rodzi collage śmierci…
(1974)
***
Czekam na sen który nadejdzie
być może
wraz z dnia narodzeniem
Czekam na pamięć i wzlot tęsknoty
co spłynie na mnie
snu nieobjawieniem
Czekam na każde słowo
każdą prawdziwość
chwil nieokreślonych —
i jeszcze na jeden uśmiech
krzyk dziecka
westchnienie ludzi po pracy zmęczonych
Czekam na życie i śmierć
na miłość —
i wszystko co smutkiem się zowie
Nie! Ja nie czekam:
ja żądam i wołam i…
Nic już więcej nikomu nie powiem.
(1974)
***
Ten list majowy szalony ze szczęścia
posyłam ci pocztą snów moich i marzeń
Tęsknota moja świeci we mgle zdarzeń
codziennych, jak po deszczu tęcza
Te słowa, co lecą ku tobie jak ptaki
piór trzepotem ledwie dotykając przestrzeń
utulą cię czule zanim zaśniesz jeszcze
i okryją do snu całunem skrzydlatym
Ta rozkosz wspomnienia, co przypływa ku mnie
z obrazem twym jasnym i cichym jak zorza
jest wiatrem z dnia na dzień wiejącym od morza
w miłości mej żagle dmuchającym dumnie
To wszystko co piszę odpędza noc brzydką
i chmurną jak noc konającej wiary —
wciąż widzę radości bogactwa bez miary:
ten list, te słowa, tę rozkosz, to wszystko…
(1974)
Moje anioły
Rozciągnąć chwilę w niemożliwość
znaczy: nieobecność zamknąć w czas
wytyczyć granice nieskończoności
Znajdujesz życie w śmierci oprócz swoich
codziennych narodzin i zgonów:
Szczęściem — rozpaczasz a cierpisz — rozkoszą
Niedosyt karmisz głodem
Kiedy poeta zbuduje dom z paru naiwnych
klocków — potrącisz, rozsypując cały ten
wiersz w stosy połamanych liter
Kiedy pająki palców wędrując po
klawiaturze jak czerń i biel absurdalnych
w symbiozie nut przeczą nieodegranym — muzyka
Masz siebie na własność i co
najwyżej jeszcze do tego myśl rozdwojoną o rzut
przyległego cienia czyli pogoń za snem o jawie
Schowaj głowę w ciemność Ukryj
twarz w lawinie gdy boisz się jej Odgłos pękających
dłoni rozdartych wspinaczką po śpiew
I znów oddech głęboki To pająki
palców wznoszące się po nutach z
klawiszy, a nie klawiszach z nut Jak dzień
Otwierać w zamykaniu
Budować w niszczeniu
Zapomnieć w pamiętaniu
Skryć w odnalezieniu
Zaśmiać się płaczem
Skonać narodzeniem
Upaść znów powstaniem
Krzyczeć w dal milczeniem
Moje anioły zagłuszają i ciszą Rwą kolej
rzeczy na części i składają chaos ze skrawków w
całość Raz po raz słychać chorały ich skrzydeł
(1974)
***
Jakże szybko lata dni upalne płoną
gasnąc każdym zmierzchem wschodzącej jesieni
Znaleźliśmy siebie nad wieczorną wodą
by je w szczęście naszą miłością odmienić
Chłoniemy swe usta pocałunków głodne
odkrywając wargami bogactwo rozkoszy
Oczy ślą spojrzenia czułe i łagodne
jak gwiazd srebrne oblicza w księżycowej nocy
Stworzyliśmy słowa niewypowiedziane
zrodziliśmy siebie tak niepostrzeżenie
iż chmury pełne deszczu zbłękitniały nagle
zatrzymując liści anioły jesienne
Zostańmy we dwoje w tym szaleństwie dłoni
wyjdźmy razem naprzeciw wschodzącej jesieni
Pora, aby smutki na zawsze przegonić
by je w szczęście naszą miłością odmienić…
(1974)
Bukiet
Zerwałem dziś dla ciebie kwiaty wilgotne rosą
uniosłem je ku niebu olśniony barwą lata
i czułem jak mnie oczy spojrzeniem rześkim niosą
znalazłszy ponad lasem lustrzany blask poranka
Wzleciałem wyżej, wyżej minąłem białe chmury
gdzieś w dole pozostała kraciasta ziemi suknia
Zachwytem upojony spojrzałem na nią z góry:
zagrała złotym tonem czerwcowych kwiatów lutnia
Już pieśnią roztańczona opadła z chmury deszczem
sfrunęła ponad lasem jaskółki lotem śmigłym
zabrzmiała śród zieleni tysięcznym rosy echem
strąciwszy z ramion sosny pachnące świeże igły
Jak cicho Uroczyście… Gdzieś dzwonek polny dzwoni
Czerwona tarcza słońca kogutów pianiem wschodzi —
i tylko kwiaty pachną ukryte w mojej dłoni
i tylko twoja postać wysoką trawą brodzi…
(15 czerwca 1974)
Niedomówienia
Dlaczego ja znów ciebie tworzę, skoro i tak
Zapomnieć łatwiej było może. lecz
To dziwne, znowu ja i ty — nie Tylko deszcz
w otwarte okno pada
Nie zamknę przed nim szklanych drzwi
Śpiewnie mi Prawie tak jak wtedy gdy
byliśmy jeszcze razem…
Drzew nas zdradziły piruety czy
tylko ktoś poruszył drogowskazem?
Może to słońce zgasiło nam spojrzenia
i wiatr wysuszył łzy?
Słowa? Też były Nie ma słów
Kto nas odkryje Kto nas znów
zobaczy wzrokiem znacząc ślad po którym
idziesz ze mną tylko we śnie?
Chciałbym w to wierzyć Jednocześnie
wiem że to żal pajęczyną na mnie spadł,
bo wszystkim ciągle jesteś dookoła:
Liśćmi szeleścisz Wiatrem gnasz
Znajomy głos mnie w lesie woła —
Nie To jakiegoś ptaka krzyk
Dlaczego ja znów ciebie tworzę
skoro i tak ty nie chcesz do mnie przyjść?
(1974)
Woskowy taniec
Spłynąłem na dno szeptów nocy
mackami mroku otulony
patrząc jak świeca woskiem broczy
rozgrzana w tańcu
Chwiejny płomyk
w krąg rzucał nieuchwytne cienie
Narkotyk snu ogarniał zmysły
jednocząc radość i cierpienie
w niepokój sprzętów
wydłużony gdzieś na powierzchni bladej ściany
Powieki miałem ciężkie jak dwa skrzydła bramy
poza którą świat jest naturą martwą
choć milionobarwną i nieskazitelną
Wraz ze mną blask
tak niespokojny chwiejny tak płochliwy
tańczącą świecą pląsał cel wędrówki
I byłem wnet, gdzie mnie nie było
choć chciałbym: tam niepojętą siłą
ludzie dźwigali radość życia
Wtem —
nagła czerń! Eksplozja mroku!
Tysiące szklanych oczu wokół
materię szarych dni przewierca!
Umarła
w tańcu
dumna świeca…
(Charzyno, 1974)
Dedukcja
Nie umiesz żyć
Bierzesz do ręki kwiat i mówisz: to jest kwiat
a światło wszystkich dni nazywasz słońcem
Kwiat na słońcu — jakież to dziecinne
Słońce jest światłem —
bez niego nie byłoby życia
Kwiat jest życiem —
bez słońca nie byłoby kwiatów
To oczywiste — słyszysz — fotosynteza
Zobacz jak skomplikowana i piękna jest natura
Na przykład las
Las to drzewa
Każde drzewo to większy kwiat —
Las też jest życiem
Popuszczasz wodze wyobraźni:
w pokoju zapach kory
a wszystkie sprzęty to drzewa
Otulony gałęziami sam stajesz się gałęzią —
obok sosny wyrosło drzewo genealogiczne
Odrywasz stopy…
...Przyjemnie jest w cieniu wykrzykników igieł
słuchać ptasich treli w majestacie wiatru
zawiesić w górze spojrzenie słowikiem
wdychać pełnym oddechem woń rozzieleniałą
w bujnej żywotności potężnego lasu…
Runął jastrząb — zajęcze istnienie skonało
Liryczny idiota: las to walka o byt
Nie umiesz żyć…
(1974)
Dłonią w dłoń
Dłoń w dłoni to już nie tylko dłoń:
to pieśń drzew i trzmiela ton
To ryby plusk i morza toń
i palców chwyt i koci dotyk twoich rąk
W księżyca świecy jezior blask — to jest w nas…
To serce twe i uścisk warg
To uśmiech nasz i spojrzeń czas
To pora wyznań i miłosnych skarg
I świerszcza szept i wioseł plusk
i słońca wschód i burzy cień
To ciemna noc i jasny dzień
Rozkoszy moc, podstępna broń —
Chcę z tobą iść tak: dłonią w dłoń.
(Charzyno, 1974)
Ślepcy II
W czarne ramy wpisany bez reszty,
w marmurowe oblicza litości
obraz ślepców W pejzażu kalekim
suną cicho ku niemej nicości
Ledwie wzgardą muśnięci, wstydliwi
skryli chromość swą w powiek zasłonach
zanim świt błysnął w oczy i chybił —
zanim noc spadła w krąg niewidoma
To nie ślepcy odkryją przed nami
kruchość słów, ciszę snu, lęk dziecinny
Kroki ich w mgle na zawsze zostały,
rozpacz ich toczy łzy w oczach innych
To nie ślepcy nauczą nas spojrzeń,
bo nasz wzrok stał się dawno za słaby —
oni przejdą rozwiani pokornie,
wiatr nam ramy kalekie zostawi…
(1975)
Rewers
Czy ktoś z was szczęście kiedyś kradł
szczęście co obce było mu
Czy miał odwagę żeby wstać
przegraną powalony z nóg?
Czy ktoś z was odkrył bezsens słów
lub słyszał śmiechu pusty dźwięk
i zadał cios — by słyszeć znów
bezgłośny samotności jęk?
Czy ktoś z was chciał już w chwili złej
położyć nóż na gardle dnia
i zabić w sobie życia sens
przyodziać sen w śmiertelny płaszcz?
*
Już czas był Słońce było mgłą
lub plamą mgły
To ono odmieniło krzyki wron
w zielone łzy
Już byłem snem Spokojnym snem
w poświcie gwiazd
już żyłem nieprzeżytym dniem
gdy nadszedł czas — i jest
Milkną latarnie głosząc świt
lecz ja wciąż trwam
W mętnych odbiciach bladych szyb
oglądam świat —
i siebie w nim…
(1974)
Uspokojenie
Kiedy rozejrzałem się wokół, było już po wszystkim.
Słońce całkiem zobojętniałe przestało świecić i ustąpiło
bladoszarej lepkości chmur, które tryumfująco
rozlały się ponad całością.
A kwiaty milczały wszystkimi płatkami naraz,
jakby w pokornym oczekiwaniu na smutek
spływający potokiem zwiędłych liści
na senne źdźbła trawy. Zaś drzewa pochylały się
nad złotoczerwonym okrucieństwem jesieni —
i wtedy…
…Ujrzałem wiatr jak usiłował uciec twoim włosom
tak dumny i niepowstrzymany — teraz uwięziony
Z włosami pełnymi wiatru było ci do twarzy
Choć szalał z rozpaczy tak upokorzony
rzucając się z dziką bezsilną wściekłością
Ujrzałem twoje usta wybiegłe ukradkiem
naprzeciw cichym drzewom — jakby w powitaniu
I stałem chwilę zdumiony zanim usłyszałem
jak deszcz zaczął padać wielkimi kroplami
I zagrał nam: z początku wolno cicho i nieśmiało
za chwilę przyspieszył Rytm udoskonalił
A gdy tak padał — wszystko wokół nas płakało
Nawet mój płaszcz Choć oczy nie płakały
Podczas gdy słońce świecić nam przestało
podczas gdy płatki kwiatów milczą wszystkie naraz
gdy drzewa nawet już nie pochylają ramion
gdy wszystkie źdźbła ukryła senna trawa
gdy martwe liście ciężko upadają
burząc porządek dotąd nie zmącony —
mimo że deszcz się wszystkimi chmurami rozpadał
stoję przemoknięty lecz uspokojony…
(1974)
Północ
Za chwilę oczy otworzę
i zobaczę ciebie
w snu lekkich ramionach
w bezruchu pościeli —
jak na skrzydłach nocy w spokojności biegniesz
z głową przytuloną do poduszki bieli
O czym śnisz?
Co mówią twoje rozsypane włosy?
Cóż znalazłaś, miła w zakamarkach mroku —
że tak zasłuchana
w cichy szept ciemności
czynisz każdym oddechem nieskończony spokój
Północ
Tam za oknem
dżdży deszczu muzyka
Bębni na klawiszach parapetu wrzesień
Jak natrętnie zegar niespokojny tyka —
jakby zignorował
ciebie
mnie
i jesień.
(1974)
Zwierzenie
Płonąc, nienawidzę żadnej takiej chwili
gdy wyrwę się z ziemi i lecę gdzieś ptakiem
poruszając wszystkie wokoło obrazy —
i już jestem marzeniem, i już jestem bez skazy
kiedy nagle ptak inny koło mnie zakwili
i nad martwym liściem zastyga okrakiem
Nie lubię, gdy rankiem skrzeczy świt pochmurny
gdy zagdera struną nieobecnych blasków
terkocząc z rozsądkiem o dnia przebudzeniu,
sycąc moją wściekłość głosem pełnym wrzasków
a przecież normalnym, a przecież wyraźnym —
choć zimnym w dotyku, śliskim w pochwyceniu
Potok dni ucieka, potok dni mnie goni
porządkiem ze zgrzytów i nut sfałszowanych
Nie chcę i nie będę wyciągał doń dłoni!
Wolę za to zrywać z ptaków szybkich sidła
i w miejsce kalekich wznieść ogromne skrzydła
z świateł nie wygasłych i z słów ocalałych.
(1974)
Arturowi Rimbaud
W oceanach — skrzydła
wielkich ptaków wiatru,
niewiadome dźwięki
z wzlotów fal nieznanych
Prowadziłeś okręt
w kleszczach huraganów,
kapitanie burzy
i statków pijanych
Prułeś brzegi spienione
swych morskich podbojów,
łamiąc gniewne siły
urwanym w mgle szlakiem
gdyś donikąd dążył —
dzierżąc ster szalony,
poddając los wiatrom
nieomylnym portów
Rzek wzburzone wełny
kołysań i dziwów
uniosłeś swym rejsem —
tryumfalnie wzięty
w ramiona obcych ludzi
i w barw pawich odmęty,
śród krzyków załogi
i natchnień porywów
Błękitów zaznałeś
pękających w gromy,
szukałeś szczęśliwych
wysp dla swego losu
pnąc swój okręt śmiały
we dnie i w wieczory,
mijając płycizny
i czerń gór lodowych
Ugościłeś gwiazdy
w baldachimie żagli
Roiłeś cień słońca
ponad wszystkie zorze
nim gorycz zdławiła
rejs twój opętany:
Cierpka miłość, potem
dzieciństwo ostrożne
Teraz skrzydeł nie brak,
choć nie z twoich lotów
brały siłę ptaki
niepotrzebnych żagli
Ster twój ponad wodą
jak latarnia nagli —
kapitanie serc śmiałych
ze statków pijanych.
(1975)
Ballada
Wzniosłem ołtarz z modlitwy zmartwychwstaniom i pieśniom
chwil ogniki błądzące rozpostarłem w zew światła
Słów wyrytych w kamieniu bladą różę niebieską
wydźwignąłem ku słońcu i zakwitła — ballada
Ja — w przedświtach ostrożnych, w pełniach błysków ginący
wszelkim głosom na przekór wobec pustki i zła
Ona — w łuskach motylich, ona — w słowach gorących
Tak złączeni kroczymy w błędnym tańcu przez świat
Pośród ścieżek dalekich ślad stóp czyichś nieśmiały —
postawionych raz kroków już zegary nie cofną
Wiatr szelestem okryty, w siwych włosach rozwiany
powykręcał gałęzie łamiąc czyjąś samotność
Ktoś szedł prosto i płakał, śmiał się idąc przed siebie
na przydrożnych kapliczkach wszystkie świeczki przestawił
Przegnał nagłą radością płaty czerni na niebie
światła w oknach wygasił, gwiazdy w górze zapalił
Uleciała ku górze moja róża błękitna
wątły kielich zaginął, rozpływając się w słońcu —
jeszcze chwilą rozchwiana raz zadrżała i znikła
W dłoniach ciepło wilgotne: krople krwi, ślady kolców
Wzniosłem ołtarz z modlitwy zmartwychwstaniom i pieśniom
chwil ogniki błądzące rozpostarłem w zew światła
Słów wyrytych w kamieniu bladą różę niebieską
wydźwignąłem ponownie i… ucichła, ballada
(1975)
Pytania
Pytasz
dlaczego cisza
z ksiąg skacze wprost ku oczom twoim
zaś słowa
rozmazane drukiem
— to pył zaledwie sponad stronnic
Dlaczego wiatr
w przypływie ciepła
mizdrzy się w wodzie u stóp lasu
podczas gdy
ty jak w sen utykasz,
jak w spokój — wątły bezruch wiatru
Pytasz
po co są
bzu zielone liście w kwiatów orgii
i czemu łzy
na szybie błyszczą
nad szklanym pląsem pelargonii
Dlaczego świt
i czemu zmierzchy
znikają płosząc się nawzajem
gdy dojrzysz
cień w otchłani mitu
gdzie pustkę nazywają rajem
Pytasz tak
błądzisz
plączesz znaki
w nie znanych skarbom nurtach rzeki
A może
dzień po dniu jednaki
i dzień po dniu co zbyt daleki
odpowiedź
przyśle lotnym
drzewem gdy padnie ptak?
Czekając —
nie wiesz…
(1975)
***
Nie będzie już wiersza o bladych przedświtach
nie będzie słów płynnych jak drzewa nad wodą —
ni zniczów strzelistych nie będzie na płytach
gdzie martwe oddechy nic zmienić nie mogą
Nie będzie już wiersza dla innych, dla ciebie
bo po cóż szeregi pisanych w rytm znaków
gdy chmur czarny kordon wypełza na niebie
by nagle zamienić się w deszcz martwych ptaków?
Nie będzie już chwili schylonej nad kartką
płochliwej jak płomień rozwiany na wodzie
co skrą nagle błyśnie, by wzruszyć myśl wartką
i spokój przywrócić znów — słowo po słowie
Nie zajrzysz więc dzisiaj w szyk zwrotek wieczorem
nie spojrzysz już w rymów błyszczące zapięcia
Najlepiej schyl głowę przed wierzby pokłonem
a wtedy zrozumiesz: nie będzie już wiersza…
(1975)
Nocne anioły
Nim ptaki znużone przemienią się w cienie
żeglujące sennie po niebie o zmierzchu
rozpalam w krąg nocnych aniołów płomienie
strzeliste wśród westchnień wieczornych szelestu
Chcąc rozświetlić ognia skry cichym szeptaniem
wśród chmur zanurzonych w cichości nieśmiałej
dotykam jak ślepiec w podartym łachmanie
bezgwiezdnej jasności w anioły odzianej
I dłonie otwieram by ująć je w locie
i piór lotki gładzę księżycem barwione
by cieszyć się więcej niż mogę w istocie
z radości promiennej wraz z snem przebudzonej
Lecz stale dalekie i wciąż niedosięgłe
skrzydeł szumem ledwie muskają swe cienie —
raz śmiałe, to znowu milcząco wylękłe
nim zgasną wracając po cichu na ziemię
Nie trzeba im jednak kryć skrzydeł przed chłodem
ni chronić się w gniazdach wysoko śród wiatru —
bo wkrótce się zerwą, by z rannym odlotem
wirować bezgłośnie jak cień w skrzydłach ptaków…
(1975)
***
Błękitem nieba upojeni
jeszcze wierzymy, jeszcze trwamy
choć oszalałe serce wali
galopem dni Nienasyceni
wciąż i niepowstrzymani,
gotowi spłonąć w ust zachwycie…
Miłością, słońcem uskrzydleni
przepadłszy w jednej szczęścia chwili
jedną rozkoszą — tysiąc innych
na nowo wciąż odnajdujemy
i polnej róży wdzięk niewinny:
dla nas to właśnie jest młodością
Poezjo! Daj mi ptasich skrzydeł lotu
i oczu daj mi moim oczom,
a wnet w pył zetrę łez niepokój —
łez, które martwe chwile toczą
Wysuszę je…
Pozwól mi śmiać się, pozwól płakać
pozwól przywrócić ciepło dłoniom
i z ich dotyku poukładać
tę pewność przeciw niepokojom
O, daj mi siłę Wyostrz czułość
połącz nas jednym swym oddechem
niechaj żar ciał rozświetli półmrok
a słowa niechaj zagrzmią echem —
słowa niech krzyczą!
Poezjo —
my jesteśmy młodzi
Nas jeszcze stać na gniew,
i miłość…
(1975)
Pieśń skamieniała
I.
Gdy pieśni przebudzone
obłędem znów roziskrzą
wygasłe dawno wiary
w dosięgły niegdyś sens —
ich dźwięk poruszy nagle
złowrogą, smętną ciszą
i twym zaspanym oczom
ukaże nową treść
I stoisz, zasłuchany
w tę nagłą śpiewem jasność
i chłoniesz, utulony
opowieść — jakbyś zgadł,
iż wszystko naraz pękło,
iż wokół ciebie bladość
trysnęła nagłą tęczą
i jesteś już, gdzie wiatr…
Już kształt nieodgadnięty
zawitał u twych oczu,
już przyniósł wyobraźni
o własnym śpiewie — sen
Niech ta opowieść, którą
nad miastem wiatr roztoczył
osłoni cię jak tarcza
przed wszechobecnym złem…
II.
Był czas, gdy złote pola
i zieleń w blasku słońca
błękitem nasyconą
rozjaśnił nagle wzlot
narodzin niespokojnych —
i ku uciesze ojca
dziecięcy głos poruszył,
dziecięcy odgadł wzrok
I trwożnym oczom matki
wybiegłym ku nadziei
i spracowanym dłoniom
cierpliwych dodał sił
ów dziecka krzyk otwarty,
ów dziecka płacz niepewny
jak zorza, jak olśnienie
śród słońca — szczęściem był
Niewprawnym jeszcze krokiem
przed siebie ruszał prosto,
choć opiekuńcze skrzydła
trzymały jego dłoń —
by nigdy nie pobłądził
w zwątpienie lub w samotność,
motyle barwnych marzeń
przed sobą goniąc wciąż
Już pierwszych doznań ślady
osiadły w jego myśli,
już pierwsze nazwał kwiaty,
pierwszego doznał zła,
lecz jeszcze wszystko — płoche
jak sen co mu się przyśnił,
choć pod powieką lśniła
niejedna gorzka łza
I było tak cudownie,
tak dziwnie i niewinnie
gdy drogę życia szlakiem
rozpoczął malec nasz,
co z tego, że naiwnie
że ufnie i dziecinnie —
tak zwykli mali ludzie
odkrywać wokół świat…
III.
Tak śmiałość snom wybiega
naprzeciw nieznajomym,
tak budzi się zwyczajność
w gorliwym świetle dnia —
Bezgłośne jeszcze słowa
u źródeł popalonych
jak martwy szept zamilkłych
odeszły poza czas…
Niewinność, wiara w dobro,
beztroska i nadzieja
wysłały miękko ścieżki
wędrówek dziecka z snu
Jak ongi syn Adama
nieświadom wypędzenia —
tak on bez win, bez skazy
cień śmierci zdmuchnąć mógł
Nie tylko światło życia
rozjaśnia swym promieniem
te zakamarki losu,
do których zajrzeć strach —
śmierć też przenika wszystko
swym martwym wszech widzeniem
i noc sprowadzić może
śród słonecznego dnia
Tak czysty w przekonaniu
o prawdzie i szczerości
nie wytrwa nazbyt długo
beztroski malec nasz —
bo wkrótce runie w gruzy
ten jego świat pogodny
Niebawem ponad drogą
zawiśnie smutku płaszcz.
IV.
Potoki lat sunęły
jak chmury ponad ziemią,
gdy gubił swe marzenia
w samotniach leśnych dróg —
Raz barwy martwoskrzydłe
w szarości kamienieją,
to znowu słychać taniec
splątanych drogą nóg
Lecz szmery bezrozumne
nie trwogą jeszcze płoną,
choć już wygasły bitwy
żołnierzy z snu, bez krwi —
Jak niegdyś porozstawiał
szeregi małą dłonią,
tak teraz tracił pionki
swojej dziecinnej gry
Brał los przewagę w życiu
nad kształtem nie skończonym
i wprawną ręką nurzał
w gęstwinie zwykłych dni,
gdzie trud wyciskał z potem
wysiłek natężony,
dobyty niewidocznie
ze świeżych dotąd sił
I uśmiech po uśmiechu
odpływał łzą powolną
i smutek smutkiem drążył
ciosany światłem sen,
by porwać go znienacka
w objęcia niepokoju —
i wątłą ufność kruszyć
podstępem, zdradą, złem
Poczwarny obłok przemknął,
zrosiwszy skroń młodzieńca
ironią wielkich kropel
błotnistych, krnąbrnych kłamstw
Wyciąga rękę — ściana,
dotyka snu — przekleństwa
Już miłość oszukała
i brat, nie pierwszy raz…
V.
Wtem — stanął skamieniały
uniósłszy w górę ręce,
wpatrzony ponad błękit
gdzieś poza słońca kres —
a w jego pustej piersi
zamarło nagle serce
i więcej nic nie słyszy,
tylko kamienny dźwięk
Chciał błysków, nagłych olśnień
chciał barw wiosennej wody,
chciał miłość wybudować
i żyć w cichości ścian —
lecz fale zła zaklęte
w wichury śpiew złowrogi
zmieniły wszystko w chaos
niezagojonych ran
Cóż znalazł — innych ludzi
w sieć ciasną oplątanych
tych samych snów o szczęściu
spowitym w wiecznej mgle
Przekonał się, że wokół
jest wielu skamieniałych —
w otchłani niemych spojrzeń,
w najmniejszym z wiatru drgnień…
Jak znaleźć miejsce w ciszy
gdy takich miejsc miliony
pozajmowali inni
w codziennym zgiełku — jak
w szczęściu się zatracić
i słowa z kłamstw uwolnić
i zburzyć wszystkie mury
wzniesione w ogniu walk…?
VI.
Był czas, gdy martwe pola
i zieleń w ogniu słońca
na popiół wypaloną
ostatni przeciął wzlot
upadków niespokojnych —
i ku udręce ojca
nieżywy głos poruszył,
nieżywy odgadł wzrok
I ciężkim oczom matki
wygasłym w swej nadziei
i spracowanym dłoniom
cierpliwych odjął sił —
Ów syna głos zamarły,
ów syna płacz wylękły
jak martwy błysk wieczności
śród zmierzchów — zmierzchem był
Niewprawnym kiedyś krokiem
przed siebie ruszył prosto
gdy opiekuńcze skrzydła
ściskały jego dłoń —
Nie wiedział, że zabłądzi
w zwątpienie i w samotność
i że motyle marzeń
ku śmierci wiodły go
Choć pierwszych doznań ślady
stawały w jego myśli,
choć pierwsze zerwał kwiaty,
choć tyle doznał zła —
nie pojął wtedy jeszcze,
że nic nie zdoła wyśnić
nim bólem go przeszyje
ostatnia gorzka łza
Gdy taki był beztroski,
naiwny i niewinny
iść ledwie zaczynając
przez życie malec nasz —
nie wiedział, że na drodze
napotka malców innych,
co tak jak on chcą stworzyć
swój własny, cichy świat
VII.
I znowu te wędrówki
przez jaskiń snu sklepienia
I znów kaskady zmierzchu
z szelestów płochych gwiazd —
Raz jeszcze błogi spokój
śród ciszy rozkrzyczenia
a ty, wciąż niespokojny,
swój los przed sobą pchasz
Niezłomny, niestrudzony,
jak kwiat spragniony deszczu
dobywasz kamień światła
spod ciężkich zasłon chmur
mijając dni zaklęte
w tygodni martwych przestwór —
by przetrwać wszystkie noce
w bezpiecznej ciszy snu
Nieświadom samotności swej
budzisz się codziennie
jak więzień swego losu
co dawno stracił fart
i chwytasz kamień światła —
bo już nie wierzysz Nie wiesz
że w mroku gdzieś zaginął
i nic już nie jest wart
Lecz przyjdzie kiedyś pora
by wybrać ostatecznie
i weźmiesz w dłonie promień
co padł u zbiegu dróg
a wtedy — zwalisz wszystko
pod stopy swe spuchnięte
by zostać gdzieś na drodze
lub — żeby dalej pójść…
(1975)
***
W zapadłościach
mdłych dymem ścian
w cichych szeptów
pokornej ofierze
w tłumie ludzi, gdzie
wciąż jestem sam
kreślę znaki w dwa słowa:
nie wierzę
Już nie wierzę
w ofiary ze słów
w cichość spojrzeń
zapadłych od zmierzchu
świt kaleki
kołyską dla snu
z mrocznych chmur
tchnie koszmaru przestwór…
(1975)
Ulice
Po ulicach chodzą zjawy
Jacyś ludzie jakieś cienie
Z tyłu cudzy strach nieznany
spod asfaltu rwie kamienie
Po ulicach pełzną światła
Światła jasne Rozpaczliwe
Po ulicach tego miasta
Straszą ślepia migotliwe
Szare twarze nieme oczy —
Po ulicach chodzą zjawy
Lecz nie uda mi się zboczyć:
W te ulice JA wpisany.
(1975)
Smutna piosenka
Jak powoli
dzień się wspina
łącząc szczeble połamane —
Już nieważne
czyja wina
lub kto zamknął komu bramę
W bladoszarym chłodzie —
wieczór
senne oczy wybałusza
Dokąd
srebrne słońca lecą
wyrzucone ręką głupca?
Świt majaczy
pod powieką
Ptaków szczebiot uszy drażni —
Czy dzień wspiął się za daleko
czy sen
chorej wyobraźni?
(1975)
***
Znowu powiało
ponad ciemnym morzem
Znowu przycichło
nad ciężkim wezbraniem
niewylanych łez
i upuszczonych spojrzeń
Znowu padł rozkaz
iść w wartkim pośpiechu —
iść lub spać pospołu
rwącym ludzkim prądem
Znów nasze pragnienia
ułożone w sterty:
Zniszczyć lub Ocalić
Znów pewnie nam przyjdzie
wygasić ogniska
żeby je po chwili
na nowo rozpalić…
(1975)
Persefona
Zaraz na początku Zeus odesłał króla Krimzona
który przybył ze swoim dworem
Królewski płaszcz z niezwykłego epitafium
przytrzasnęły nagłe drzwi
Wszystko od tej pory obejmuje Persefona
— oczywiście oprócz Smokiego, Deszczu i Karoliny
którzy siedzą sobie spokojnie
patrząc jak Persefona wypełnia zawzięcie każdy kąt pokoju
Karolina miauczy
Smoki całuje Deszcz
Deszcz całuje Smokiego
Świnia Hades spogląda pożądliwie na Persefonę
Smoki kombinuje jak tu przestawić bieg historii
żeby poszedł sobie
zupełnie innym torem
Tymczasem Deszcz głaszcze Karolinę
która wcale nie chce zasnąć (chociaż mruczy)
Przez ten czas Smoki zrywa polne kwiaty
— kiełkują coraz szybciej tuż nad podłogą
Smoki zrywa je dla Deszczu wprost z dywanu
Dziad Kronos przybija się łańcuchem do ściany
pod bacznym okiem Zeusa
Demeter kołysze w rękach magnetofon z Persefoną
Smoki który wykombinował
wręcza Deszczowi bukiet ze wszystkich kwiatów
Deszcz układa uśpioną Karolinę i kładzie bukiet na kolanach
Smoki z tajemniczą miną uśmiecha się do Deszczu
mrugając jednocześnie prawym okiem bo lewym nie potrafi
ale Deszcz widzi oko mrugające z lewej strony
co na jedno wychodzi
Persefona zapanowała już wszędzie…
I oto Smoki wyrzuca Hadesa za drzwi razem z telewizorem
Hades rozczarowany takim obrotem rzeczy spada po schodach
Drzwi znowu przytrzasnęły epitafium króla Krimzona
który aż jęknął
bo spadający Hades rozciągnął mu płaszcz jeszcze bardziej
Tymczasem Plutos wyszedł oknem z sąsiedniego pokoju
skąd wziął całe pięć stów
żeby kupić w kiosku paczkę sportów
Uradowany Deszcz rozrzuca kwiaty
albo zawiesza je w powietrzu i w dymie
robiąc przy tym bałagan jaki się da
Persefona (która wiele nauczyła się od wiosny) zaczyna tańczyć
Hades piętro niżej ogląda z wielkim zapałem nieskończony kolor:
w telewizji leci bonanza
Persefona lata jak zwariowana po całym pokoju
Persefona — ogromny łagodny ptak
Smoki — już tańczy z Deszczem
Deszcz — już tańczy ze Smokim
Smoki i Deszcz popijają Korę z wielkich kielichów
ale Hades nie dostanie nawet powąchać korka
(toteż znudzony bonanzą przełącza kanał:
na drugim programie idą mity greckie)
Smoki tańczy z Deszczem i prawie płynie
bo Deszcz płynie
Rozgarniają pojedyncze kwiaty które pachną coraz mocniej
kiedy nagle Deszcz znika
by po chwili wrócić na wielkim zielonym Słoniu
i z równie wielkiego worka rozdawać wszystkim szczęście
Kronos skończył swoje przybijanie i rozdziawił gębę
ale Zeus podaje mu następną
paczkę gwoździ
Persefona nadal trwa w zamiarze pozostania
nie wiadomo czy z matką ale na ziemi
i tak robi
Hades piętro niżej pali nerwowo papierosa za papierosem
(Plutos pożyczył mu na sporty — jeszcze zostało
czterysta dziewięćdziesiąt trzy złote)
Teraz Smoki usiłuje wdrapać się na Słonia
ale ten podsuwa swoją długą trąbę
przepuszcza Karolinę
I dopiero potem sadza Smokiego obok Deszczu
Smoki znowu całuje Deszcz
Deszcz znowu całuje Smokiego
Karolina znowu mruczy
Głupi Hades ryje na dole ze śmiechu z komedii
(wrócił właśnie na pierwszy kanał)
Za chwilę przestaje
bo Słoń zadowolony z siebie schodzi stopień po stopniu
schodami w dół
Persefona gładzi pieszczotliwie jego zielone uszy i białe kły
Coraz szybciej opuszczają dom
Zeus pilnuje rozhisteryzowanej Demeter
Demeter płacze:
Persefona jest na gigancie
— oczywiście z Deszczem ze Smokim i z Karoliną
Odjeżdżają na autostop na zielonym Słoniu
Persefona prawie jak z płyty
Smoki prawie jak ten Wiersz dla Deszczu:
Wyciągnąć ku sobie pełne deszczu dłonie
zatrzeć martwe cyfry w kartotekach zdarzeń
to jak mieszkać w świecie gdzie zielone słonie
niosą nas na grzbietach wprost do krain marzeń
Złote klucze wykuć promieniami słońca
zaprzeć raz na zawsze złe hadesu bramy
i — nie wiedząc dokąd — biec wciąż, biec bez końca
mknąc jaskrawym światłem ponad pustyniami
Cóż z tego że w górze szpony chmur kłębiaste
szarpią słońce w strzępy zalewając łzami —
wystarczy wysoko twarz wznieść ponad miastem
i napełnić dłonie deszczu kryształami
Smoki skończył deklamować wiersz
(sny w gruncie rzeczy i tak się sprawdzają)
Odjechali już dostatecznie daleko…
*
Pewnego dnia Persefona zniknęła
Chyba zsunęła się z zielonego Słonia
pociągając za sobą Karolinę i Deszcz
i zostawiając Smokiego na Słoniu na autostradzie
Karolina spadając połknęła pewnie z łakomstwa kilka komarów
(Smoki przeliczył je na wszelki wypadek: zawsze byłby to już jakiś ślad)
Słoń jak gdyby nigdy nic porykiwał z rozkoszy
bo obok człapał po miękkim asfalcie Upał
i wielkim pędzlem malował Smokiego I Słonia na brązowo
Jedynie Plecak z Namiotem trzymali się z dala od pędzla
chroniąc troskliwie przed słońcem swoje leniwe płótna
Tymczasem Smoki był już prawie pewien
że zniknięcie Persefony to sprawka Demeter i Hadesu
— w końcu Demeter to matka
(ale Hades zawsze pozostanie świnią)
Jeszcze przed zmierzchem rozbili obóz
żeby popatrzeć jak kąpie się słońce