E-book
3.68
drukowana A5
41.21
drukowana A5
Kolorowa
68.31
Szkice wierszem: dwa światy

Bezpłatny fragment - Szkice wierszem: dwa światy


Objętość:
248 str.
ISBN:
978-83-8324-534-8
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 41.21
drukowana A5
Kolorowa
za 68.31

Świat pierwszy

Poeta

Zaszczuty codziennością spuszczoną z łańcucha

biegnę za swym sercem niesiony nadzieją

tam, gdzie myśl rozległa i obca cierpieniom

w poetyckiej sztuce zapomnienia szuka


Wodzę cichą dłonią po gwiazd firmamencie

nurzam pióro łagodne w kałamarzu nocy

i patrzę jak wierszem moje słowo kroczy

umoczone szybko w myśli atramencie


I piszę, natchniony, co mi się zamarzy:

raz słodka woń kwiatów, to znów ścieżka kręta

symfonią obrazu wszystko wokół darzy


Odeszło zmartwienia, spłynęła kometa

złocistym ogonem gładząc mnie po twarzy

Chcę ją w sonet ująć… żałosny poeta…

(1974)

Ślepcy

Chłonąc ciszę światła błędnymi rękoma

tłum ślepców rozrzuca wygasłe spojrzenia

źrenicami strachu w krwawych oczodołach

parą białek spalonych bólem niespełnienia


Idą wichrom naprzeciw w korowodzie czerni

depcząc wiotkie kwiaty stopami nagimi

Zachrypnięte gardła rzucają obelgi

wyciągniętym wokół dłoniom litościwym


Obrzuceni fałszem, kamieniami wzgardy

szepcząc słowa modlitwy w ostatniej spowiedzi

wiążą na łachmanach żałobne kokardy

kończą pochód upiorny ku świetlistej śmierci


Ślepcy pełzną wolno rozpłaszczeni w smutku

potrząsając znakiem swojego kalectwa:

chorągwiami piersi, w których martwym środku

krzyczą łkaniem bezsilnym oślepione serca


                                    *


Nie odnajdą ślepcy zagubionej wiary

Nikt im nie przywróci straconego wzroku

Dawno już zwątpili w krzywe lustra prawdy —

Tylko śmierć dać może upragniony spokój


Lecz zanim odejdą, chcą zwłoki obnażyć

wczoraj jeszcze pełne siły i młodości

zdolne żyć, pokochać, o szczęściu pomarzyć —

Dziś już nie ma dla nich prawdy ni miłości


Stójcie ślepcy! Dokąd?! Powstrzymajcie pochód!

Nie wszystko stracone, zawróćcie więc z drogi!

Odeszli I tylko pozostał niepokój

Jeszcze szemrzą w pustce ostatnie ich kroki…

(1974)

Collage

Zbyt ciężki jest ołów godzin pokonanych

wzlotów i upadków, mostów popalonych

pląsów, gestów, spojrzeń, lęków i nadziei

marzeń mgłą zasnutych, nigdy nie spełnionych —

Zbyt trudno jest światła uwolnić od cieni


Na murach obrazy jak surowość skały

a na nich anioły bez skrzydeł i twarzy —

te wspanialsze trwają, inne już umarły

a ponad tym wszystkim świat w bezruchu barwy…


Ktoś przyszedł po cichu i dzień za dnia zabił

ktoś wydeptał ścieżki w labiryncie czasu

komuś pod stopami rozpadła się droga

Ktoś komuś za życia obelisk postawił

Ktoś uczył się chodzić na złamanych nogach

niepomny przestrogom — i światło dlań zgasło…


Obrazy ponure, strzępy popalone

bezmiarów kalekich, które groza toczy

Obłoki i gwiazdy, postument bezkształtny

na którym spoczywa mrok w spiżu odlany:

pomnik cichych nocy i dni opieszałych


Słów kości już dawno zostały rzucone…


To pieśń przemijania na ustach milczenia,

cień nieposkromiony rządz niepowstrzymanych

to collage okrutny, co czerń rozpościera

odurzając spokój bezdennym koszmarem

niszcząc wątłe nadzieje na bezdrożach wiary

na przekór wszystkiemu, co życiem nazwane


Już pora uderzyć, zniszczyć cień natrętny

zagłuszyć jęk smutku pieśnią szczęśliwości

Lecz na to potrzeba dwu serc, nie jednego

Już pora uderzyć, słów rzucone kości

Daj mi dłoń pomocną, kształt nie zaznanego —

klęska wobec smutku rodzi collage śmierci…

(1974)

***

Czekam na sen który nadejdzie

być może

wraz z dnia narodzeniem


Czekam na pamięć i wzlot tęsknoty

co spłynie na mnie

snu nieobjawieniem


Czekam na każde słowo

każdą prawdziwość

chwil nieokreślonych —


i jeszcze na jeden uśmiech

krzyk dziecka

westchnienie ludzi po pracy zmęczonych


Czekam na życie i śmierć

na miłość —

i wszystko co smutkiem się zowie


Nie! Ja nie czekam:

ja żądam i wołam i…


Nic już więcej nikomu nie powiem.

(1974)

***

Ten list majowy szalony ze szczęścia

posyłam ci pocztą snów moich i marzeń

Tęsknota moja świeci we mgle zdarzeń

codziennych, jak po deszczu tęcza


Te słowa, co lecą ku tobie jak ptaki

piór trzepotem ledwie dotykając przestrzeń

utulą cię czule zanim zaśniesz jeszcze

i okryją do snu całunem skrzydlatym


Ta rozkosz wspomnienia, co przypływa ku mnie

z obrazem twym jasnym i cichym jak zorza

jest wiatrem z dnia na dzień wiejącym od morza

w miłości mej żagle dmuchającym dumnie


To wszystko co piszę odpędza noc brzydką

i chmurną jak noc konającej wiary —

wciąż widzę radości bogactwa bez miary:

ten list, te słowa, tę rozkosz, to wszystko…

(1974)

Moje anioły

Rozciągnąć chwilę w niemożliwość

znaczy: nieobecność zamknąć w czas

wytyczyć granice nieskończoności


Znajdujesz życie w śmierci oprócz swoich

codziennych narodzin i zgonów:

Szczęściem — rozpaczasz a cierpisz — rozkoszą

Niedosyt karmisz głodem


Kiedy poeta zbuduje dom z paru naiwnych

klocków — potrącisz, rozsypując cały ten

wiersz w stosy połamanych liter


Kiedy pająki palców wędrując po

klawiaturze jak czerń i biel absurdalnych

w symbiozie nut przeczą nieodegranym — muzyka


Masz siebie na własność i co

najwyżej jeszcze do tego myśl rozdwojoną o rzut

przyległego cienia czyli pogoń za snem o jawie


Schowaj głowę w ciemność Ukryj

twarz w lawinie gdy boisz się jej Odgłos pękających

dłoni rozdartych wspinaczką po śpiew


I znów oddech głęboki To pająki

palców wznoszące się po nutach z

klawiszy, a nie klawiszach z nut Jak dzień


Otwierać w zamykaniu

Budować w niszczeniu

Zapomnieć w pamiętaniu

Skryć w odnalezieniu

Zaśmiać się płaczem

Skonać narodzeniem

Upaść znów powstaniem

Krzyczeć w dal milczeniem


Moje anioły zagłuszają i ciszą Rwą kolej

rzeczy na części i składają chaos ze skrawków w

całość Raz po raz słychać chorały ich skrzydeł

(1974)

***

Jakże szybko lata dni upalne płoną

gasnąc każdym zmierzchem wschodzącej jesieni

Znaleźliśmy siebie nad wieczorną wodą

by je w szczęście naszą miłością odmienić


Chłoniemy swe usta pocałunków głodne

odkrywając wargami bogactwo rozkoszy

Oczy ślą spojrzenia czułe i łagodne

jak gwiazd srebrne oblicza w księżycowej nocy


Stworzyliśmy słowa niewypowiedziane

zrodziliśmy siebie tak niepostrzeżenie

iż chmury pełne deszczu zbłękitniały nagle

zatrzymując liści anioły jesienne


Zostańmy we dwoje w tym szaleństwie dłoni

wyjdźmy razem naprzeciw wschodzącej jesieni

Pora, aby smutki na zawsze przegonić

by je w szczęście naszą miłością odmienić…

(1974)

Bukiet

Zerwałem dziś dla ciebie kwiaty wilgotne rosą

uniosłem je ku niebu olśniony barwą lata

i czułem jak mnie oczy spojrzeniem rześkim niosą

znalazłszy ponad lasem lustrzany blask poranka


Wzleciałem wyżej, wyżej minąłem białe chmury

gdzieś w dole pozostała kraciasta ziemi suknia

Zachwytem upojony spojrzałem na nią z góry:

zagrała złotym tonem czerwcowych kwiatów lutnia


Już pieśnią roztańczona opadła z chmury deszczem

sfrunęła ponad lasem jaskółki lotem śmigłym

zabrzmiała śród zieleni tysięcznym rosy echem

strąciwszy z ramion sosny pachnące świeże igły


Jak cicho Uroczyście… Gdzieś dzwonek polny dzwoni

Czerwona tarcza słońca kogutów pianiem wschodzi —

i tylko kwiaty pachną ukryte w mojej dłoni

i tylko twoja postać wysoką trawą brodzi…

(15 czerwca 1974)

Niedomówienia

Dlaczego ja znów ciebie tworzę, skoro i tak

Zapomnieć łatwiej było może. lecz

To dziwne, znowu ja i ty — nie Tylko deszcz

w otwarte okno pada

Nie zamknę przed nim szklanych drzwi


Śpiewnie mi Prawie tak jak wtedy gdy

byliśmy jeszcze razem…

Drzew nas zdradziły piruety czy

tylko ktoś poruszył drogowskazem?

Może to słońce zgasiło nam spojrzenia

i wiatr wysuszył łzy?


Słowa? Też były Nie ma słów

Kto nas odkryje Kto nas znów

zobaczy wzrokiem znacząc ślad po którym

idziesz ze mną tylko we śnie?

Chciałbym w to wierzyć Jednocześnie

wiem że to żal pajęczyną na mnie spadł,

bo wszystkim ciągle jesteś dookoła:

Liśćmi szeleścisz Wiatrem gnasz

Znajomy głos mnie w lesie woła —


Nie To jakiegoś ptaka krzyk

Dlaczego ja znów ciebie tworzę

skoro i tak ty nie chcesz do mnie przyjść?

(1974)

Woskowy taniec

Spłynąłem na dno szeptów nocy

mackami mroku otulony

patrząc jak świeca woskiem broczy

rozgrzana w tańcu

Chwiejny płomyk

w krąg rzucał nieuchwytne cienie

Narkotyk snu ogarniał zmysły

jednocząc radość i cierpienie

w niepokój sprzętów

wydłużony gdzieś na powierzchni bladej ściany

Powieki miałem ciężkie jak dwa skrzydła bramy

poza którą świat jest naturą martwą

choć milionobarwną i nieskazitelną

Wraz ze mną blask

tak niespokojny chwiejny tak płochliwy

tańczącą świecą pląsał cel wędrówki

I byłem wnet, gdzie mnie nie było

choć chciałbym: tam niepojętą siłą

ludzie dźwigali radość życia

Wtem —

nagła czerń! Eksplozja mroku!

Tysiące szklanych oczu wokół

materię szarych dni przewierca!

Umarła

w tańcu

dumna świeca…

(Charzyno, 1974)

Dedukcja

Nie umiesz żyć


Bierzesz do ręki kwiat i mówisz: to jest kwiat

a światło wszystkich dni nazywasz słońcem

Kwiat na słońcu — jakież to dziecinne


Słońce jest światłem —

bez niego nie byłoby życia

Kwiat jest życiem —

bez słońca nie byłoby kwiatów


To oczywiste — słyszysz — fotosynteza

Zobacz jak skomplikowana i piękna jest natura

Na przykład las


Las to drzewa

Każde drzewo to większy kwiat —

Las też jest życiem


Popuszczasz wodze wyobraźni:

w pokoju zapach kory

a wszystkie sprzęty to drzewa

Otulony gałęziami sam stajesz się gałęzią —

obok sosny wyrosło drzewo genealogiczne

Odrywasz stopy…


...Przyjemnie jest w cieniu wykrzykników igieł

słuchać ptasich treli w majestacie wiatru

zawiesić w górze spojrzenie słowikiem

wdychać pełnym oddechem woń rozzieleniałą

w bujnej żywotności potężnego lasu


Runął jastrząb — zajęcze istnienie skonało


Liryczny idiota: las to walka o byt

Nie umiesz żyć…

(1974)

Dłonią w dłoń

Dłoń w dłoni to już nie tylko dłoń:

to pieśń drzew i trzmiela ton

To ryby plusk i morza toń

i palców chwyt i koci dotyk twoich rąk


W księżyca świecy jezior blask — to jest w nas…


To serce twe i uścisk warg

To uśmiech nasz i spojrzeń czas

To pora wyznań i miłosnych skarg


I świerszcza szept i wioseł plusk

i słońca wschód i burzy cień

To ciemna noc i jasny dzień


Rozkoszy moc, podstępna broń —

Chcę z tobą iść tak: dłonią w dłoń.

(Charzyno, 1974)

Ślepcy II

W czarne ramy wpisany bez reszty,

w marmurowe oblicza litości

obraz ślepców W pejzażu kalekim

suną cicho ku niemej nicości


Ledwie wzgardą muśnięci, wstydliwi

skryli chromość swą w powiek zasłonach

zanim świt błysnął w oczy i chybił —

zanim noc spadła w krąg niewidoma


To nie ślepcy odkryją przed nami

kruchość słów, ciszę snu, lęk dziecinny

Kroki ich w mgle na zawsze zostały,

rozpacz ich toczy łzy w oczach innych


To nie ślepcy nauczą nas spojrzeń,

bo nasz wzrok stał się dawno za słaby —

oni przejdą rozwiani pokornie,

wiatr nam ramy kalekie zostawi…

(1975)

Rewers

Czy ktoś z was szczęście kiedyś kradł

szczęście co obce było mu

Czy miał odwagę żeby wstać

przegraną powalony z nóg?


Czy ktoś z was odkrył bezsens słów

lub słyszał śmiechu pusty dźwięk

i zadał cios — by słyszeć znów

bezgłośny samotności jęk?


Czy ktoś z was chciał już w chwili złej

położyć nóż na gardle dnia

i zabić w sobie życia sens

przyodziać sen w śmiertelny płaszcz?


                         *


Już czas był Słońce było mgłą

lub plamą mgły

To ono odmieniło krzyki wron

w zielone łzy


Już byłem snem Spokojnym snem

w poświcie gwiazd

już żyłem nieprzeżytym dniem

gdy nadszedł czas — i jest


Milkną latarnie głosząc świt

lecz ja wciąż trwam

W mętnych odbiciach bladych szyb

oglądam świat —

i siebie w nim…

(1974)

Uspokojenie

Kiedy rozejrzałem się wokół, było już po wszystkim.

Słońce całkiem zobojętniałe przestało świecić i ustąpiło

bladoszarej lepkości chmur, które tryumfująco

rozlały się ponad całością.

A kwiaty milczały wszystkimi płatkami naraz,

jakby w pokornym oczekiwaniu na smutek

spływający potokiem zwiędłych liści

na senne źdźbła trawy. Zaś drzewa pochylały się

nad złotoczerwonym okrucieństwem jesieni —

i wtedy…


Ujrzałem wiatr jak usiłował uciec twoim włosom

tak dumny i niepowstrzymany — teraz uwięziony

Z włosami pełnymi wiatru było ci do twarzy

Choć szalał z rozpaczy tak upokorzony

rzucając się z dziką bezsilną wściekłością


Ujrzałem twoje usta wybiegłe ukradkiem

naprzeciw cichym drzewom — jakby w powitaniu

I stałem chwilę zdumiony zanim usłyszałem

jak deszcz zaczął padać wielkimi kroplami


I zagrał nam: z początku wolno cicho i nieśmiało

za chwilę przyspieszył Rytm udoskonalił

A gdy tak padał — wszystko wokół nas płakało

Nawet mój płaszcz Choć oczy nie płakały


Podczas gdy słońce świecić nam przestało

podczas gdy płatki kwiatów milczą wszystkie naraz

gdy drzewa nawet już nie pochylają ramion

gdy wszystkie źdźbła ukryła senna trawa

gdy martwe liście ciężko upadają

burząc porządek dotąd nie zmącony —

mimo że deszcz się wszystkimi chmurami rozpadał

stoję przemoknięty lecz uspokojony…

(1974)

Północ

Za chwilę oczy otworzę

i zobaczę ciebie

w snu lekkich ramionach

w bezruchu pościeli —

jak na skrzydłach nocy w spokojności biegniesz

z głową przytuloną do poduszki bieli


O czym śnisz?

Co mówią twoje rozsypane włosy?

Cóż znalazłaś, miła w zakamarkach mroku —

że tak zasłuchana

w cichy szept ciemności

czynisz każdym oddechem nieskończony spokój


Północ

Tam za oknem

dżdży deszczu muzyka

Bębni na klawiszach parapetu wrzesień


Jak natrętnie zegar niespokojny tyka —

jakby zignorował

ciebie

mnie

i jesień.

(1974)

Zwierzenie

Płonąc, nienawidzę żadnej takiej chwili

gdy wyrwę się z ziemi i lecę gdzieś ptakiem

poruszając wszystkie wokoło obrazy —

i już jestem marzeniem, i już jestem bez skazy

kiedy nagle ptak inny koło mnie zakwili

i nad martwym liściem zastyga okrakiem


Nie lubię, gdy rankiem skrzeczy świt pochmurny

gdy zagdera struną nieobecnych blasków

terkocząc z rozsądkiem o dnia przebudzeniu,

sycąc moją wściekłość głosem pełnym wrzasków

a przecież normalnym, a przecież wyraźnym —

choć zimnym w dotyku, śliskim w pochwyceniu


Potok dni ucieka, potok dni mnie goni

porządkiem ze zgrzytów i nut sfałszowanych

Nie chcę i nie będę wyciągał doń dłoni!

Wolę za to zrywać z ptaków szybkich sidła

i w miejsce kalekich wznieść ogromne skrzydła

z świateł nie wygasłych i z słów ocalałych.

(1974)

Arturowi Rimbaud

W oceanach — skrzydła

wielkich ptaków wiatru,

niewiadome dźwięki

z wzlotów fal nieznanych

Prowadziłeś okręt

w kleszczach huraganów,

kapitanie burzy

i statków pijanych


Prułeś brzegi spienione

swych morskich podbojów,

łamiąc gniewne siły

urwanym w mgle szlakiem

gdyś donikąd dążył —

dzierżąc ster szalony,

poddając los wiatrom

nieomylnym portów


Rzek wzburzone wełny

kołysań i dziwów

uniosłeś swym rejsem —

tryumfalnie wzięty

w ramiona obcych ludzi

i w barw pawich odmęty,

śród krzyków załogi

i natchnień porywów


Błękitów zaznałeś

pękających w gromy,

szukałeś szczęśliwych

wysp dla swego losu

pnąc swój okręt śmiały

we dnie i w wieczory,

mijając płycizny

i czerń gór lodowych


Ugościłeś gwiazdy

w baldachimie żagli

Roiłeś cień słońca

ponad wszystkie zorze

nim gorycz zdławiła

rejs twój opętany:

Cierpka miłość, potem

dzieciństwo ostrożne


Teraz skrzydeł nie brak,

choć nie z twoich lotów

brały siłę ptaki

niepotrzebnych żagli

Ster twój ponad wodą

jak latarnia nagli —

kapitanie serc śmiałych

ze statków pijanych.

(1975)

Ballada

Wzniosłem ołtarz z modlitwy zmartwychwstaniom i pieśniom

chwil ogniki błądzące rozpostarłem w zew światła

Słów wyrytych w kamieniu bladą różę niebieską

wydźwignąłem ku słońcu i zakwitła — ballada


Ja — w przedświtach ostrożnych, w pełniach błysków ginący

wszelkim głosom na przekór wobec pustki i zła

Ona — w łuskach motylich, ona — w słowach gorących

Tak złączeni kroczymy w błędnym tańcu przez świat


Pośród ścieżek dalekich ślad stóp czyichś nieśmiały —

postawionych raz kroków już zegary nie cofną

Wiatr szelestem okryty, w siwych włosach rozwiany

powykręcał gałęzie łamiąc czyjąś samotność


Ktoś szedł prosto i płakał, śmiał się idąc przed siebie

na przydrożnych kapliczkach wszystkie świeczki przestawił

Przegnał nagłą radością płaty czerni na niebie

światła w oknach wygasił, gwiazdy w górze zapalił


Uleciała ku górze moja róża błękitna

wątły kielich zaginął, rozpływając się w słońcu —

jeszcze chwilą rozchwiana raz zadrżała i znikła

W dłoniach ciepło wilgotne: krople krwi, ślady kolców


Wzniosłem ołtarz z modlitwy zmartwychwstaniom i pieśniom

chwil ogniki błądzące rozpostarłem w zew światła

Słów wyrytych w kamieniu bladą różę niebieską

wydźwignąłem ponownie i… ucichła, ballada

(1975)

Pytania

Pytasz

dlaczego cisza

z ksiąg skacze wprost ku oczom twoim

zaś słowa

rozmazane drukiem

— to pył zaledwie sponad stronnic

Dlaczego wiatr

w przypływie ciepła

mizdrzy się w wodzie u stóp lasu

podczas gdy

ty jak w sen utykasz,

jak w spokój — wątły bezruch wiatru


Pytasz

po co są

bzu zielone liście w kwiatów orgii

i czemu łzy

na szybie błyszczą

nad szklanym pląsem pelargonii

Dlaczego świt

i czemu zmierzchy

znikają płosząc się nawzajem

gdy dojrzysz

cień w otchłani mitu

gdzie pustkę nazywają rajem


Pytasz tak

błądzisz

plączesz znaki

w nie znanych skarbom nurtach rzeki

A może

dzień po dniu jednaki

i dzień po dniu co zbyt daleki

odpowiedź

przyśle lotnym

drzewem gdy padnie ptak?

Czekając —

nie wiesz…

(1975)

***

Nie będzie już wiersza o bladych przedświtach

nie będzie słów płynnych jak drzewa nad wodą —

ni zniczów strzelistych nie będzie na płytach

gdzie martwe oddechy nic zmienić nie mogą


Nie będzie już wiersza dla innych, dla ciebie

bo po cóż szeregi pisanych w rytm znaków

gdy chmur czarny kordon wypełza na niebie

by nagle zamienić się w deszcz martwych ptaków?


Nie będzie już chwili schylonej nad kartką

płochliwej jak płomień rozwiany na wodzie

co skrą nagle błyśnie, by wzruszyć myśl wartką

i spokój przywrócić znów — słowo po słowie


Nie zajrzysz więc dzisiaj w szyk zwrotek wieczorem

nie spojrzysz już w rymów błyszczące zapięcia

Najlepiej schyl głowę przed wierzby pokłonem

a wtedy zrozumiesz: nie będzie już wiersza…

(1975)

Nocne anioły

Nim ptaki znużone przemienią się w cienie

żeglujące sennie po niebie o zmierzchu

rozpalam w krąg nocnych aniołów płomienie

strzeliste wśród westchnień wieczornych szelestu


Chcąc rozświetlić ognia skry cichym szeptaniem

wśród chmur zanurzonych w cichości nieśmiałej

dotykam jak ślepiec w podartym łachmanie

bezgwiezdnej jasności w anioły odzianej


I dłonie otwieram by ująć je w locie

i piór lotki gładzę księżycem barwione

by cieszyć się więcej niż mogę w istocie

z radości promiennej wraz z snem przebudzonej


Lecz stale dalekie i wciąż niedosięgłe

skrzydeł szumem ledwie muskają swe cienie —

raz śmiałe, to znowu milcząco wylękłe

nim zgasną wracając po cichu na ziemię


Nie trzeba im jednak kryć skrzydeł przed chłodem

ni chronić się w gniazdach wysoko śród wiatru —

bo wkrótce się zerwą, by z rannym odlotem

wirować bezgłośnie jak cień w skrzydłach ptaków…

(1975)

***

Błękitem nieba upojeni

jeszcze wierzymy, jeszcze trwamy

choć oszalałe serce wali

galopem dni Nienasyceni

wciąż i niepowstrzymani,

gotowi spłonąć w ust zachwycie…


Miłością, słońcem uskrzydleni

przepadłszy w jednej szczęścia chwili

jedną rozkoszą — tysiąc innych

na nowo wciąż odnajdujemy

i polnej róży wdzięk niewinny:

dla nas to właśnie jest młodością


Poezjo! Daj mi ptasich skrzydeł lotu

i oczu daj mi moim oczom,

a wnet w pył zetrę łez niepokój —

łez, które martwe chwile toczą

Wysuszę je…


Pozwól mi śmiać się, pozwól płakać

pozwól przywrócić ciepło dłoniom

i z ich dotyku poukładać

tę pewność przeciw niepokojom


O, daj mi siłę Wyostrz czułość

połącz nas jednym swym oddechem

niechaj żar ciał rozświetli półmrok

a słowa niechaj zagrzmią echem —

słowa niech krzyczą!


Poezjo —

my jesteśmy młodzi

Nas jeszcze stać na gniew,

i miłość…

(1975)

Pieśń skamieniała

                  I.

Gdy pieśni przebudzone

obłędem znów roziskrzą

wygasłe dawno wiary

w dosięgły niegdyś sens —

ich dźwięk poruszy nagle

złowrogą, smętną ciszą

i twym zaspanym oczom

ukaże nową treść


I stoisz, zasłuchany

w tę nagłą śpiewem jasność

i chłoniesz, utulony

opowieść — jakbyś zgadł,

iż wszystko naraz pękło,

iż wokół ciebie bladość

trysnęła nagłą tęczą

i jesteś już, gdzie wiatr…


Już kształt nieodgadnięty

zawitał u twych oczu,

już przyniósł wyobraźni

o własnym śpiewie — sen

Niech ta opowieść, którą

nad miastem wiatr roztoczył

osłoni cię jak tarcza

przed wszechobecnym złem…

                  II.

Był czas, gdy złote pola

i zieleń w blasku słońca

błękitem nasyconą

rozjaśnił nagle wzlot

narodzin niespokojnych —

i ku uciesze ojca

dziecięcy głos poruszył,

dziecięcy odgadł wzrok


I trwożnym oczom matki

wybiegłym ku nadziei

i spracowanym dłoniom

cierpliwych dodał sił

ów dziecka krzyk otwarty,

ów dziecka płacz niepewny

jak zorza, jak olśnienie

śród słońca — szczęściem był


Niewprawnym jeszcze krokiem

przed siebie ruszał prosto,

choć opiekuńcze skrzydła

trzymały jego dłoń —

by nigdy nie pobłądził

w zwątpienie lub w samotność,

motyle barwnych marzeń

przed sobą goniąc wciąż


Już pierwszych doznań ślady

osiadły w jego myśli,

już pierwsze nazwał kwiaty,

pierwszego doznał zła,

lecz jeszcze wszystko — płoche

jak sen co mu się przyśnił,

choć pod powieką lśniła

niejedna gorzka łza


I było tak cudownie,

tak dziwnie i niewinnie

gdy drogę życia szlakiem

rozpoczął malec nasz,

co z tego, że naiwnie

że ufnie i dziecinnie —

tak zwykli mali ludzie

odkrywać wokół świat…


                  III.

Tak śmiałość snom wybiega

naprzeciw nieznajomym,

tak budzi się zwyczajność

w gorliwym świetle dnia —

Bezgłośne jeszcze słowa

u źródeł popalonych

jak martwy szept zamilkłych

odeszły poza czas…


Niewinność, wiara w dobro,

beztroska i nadzieja

wysłały miękko ścieżki

wędrówek dziecka z snu

Jak ongi syn Adama

nieświadom wypędzenia —

tak on bez win, bez skazy

cień śmierci zdmuchnąć mógł


Nie tylko światło życia

rozjaśnia swym promieniem

te zakamarki losu,

do których zajrzeć strach —

śmierć też przenika wszystko

swym martwym wszech widzeniem

i noc sprowadzić może

śród słonecznego dnia


Tak czysty w przekonaniu

o prawdzie i szczerości

nie wytrwa nazbyt długo

beztroski malec nasz —

bo wkrótce runie w gruzy

ten jego świat pogodny

Niebawem ponad drogą

zawiśnie smutku płaszcz.


                  IV.

Potoki lat sunęły

jak chmury ponad ziemią,

gdy gubił swe marzenia

w samotniach leśnych dróg —

Raz barwy martwoskrzydłe

w szarości kamienieją,

to znowu słychać taniec

splątanych drogą nóg


Lecz szmery bezrozumne

nie trwogą jeszcze płoną,

choć już wygasły bitwy

żołnierzy z snu, bez krwi —

Jak niegdyś porozstawiał

szeregi małą dłonią,

tak teraz tracił pionki

swojej dziecinnej gry


Brał los przewagę w życiu

nad kształtem nie skończonym

i wprawną ręką nurzał

w gęstwinie zwykłych dni,

gdzie trud wyciskał z potem

wysiłek natężony,

dobyty niewidocznie

ze świeżych dotąd sił


I uśmiech po uśmiechu

odpływał łzą powolną

i smutek smutkiem drążył

ciosany światłem sen,

by porwać go znienacka

w objęcia niepokoju —

i wątłą ufność kruszyć

podstępem, zdradą, złem


Poczwarny obłok przemknął,

zrosiwszy skroń młodzieńca

ironią wielkich kropel

błotnistych, krnąbrnych kłamstw

Wyciąga rękę — ściana,

dotyka snu — przekleństwa

Już miłość oszukała

i brat, nie pierwszy raz…


                  V.

Wtem — stanął skamieniały

uniósłszy w górę ręce,

wpatrzony ponad błękit

gdzieś poza słońca kres —

a w jego pustej piersi

zamarło nagle serce

i więcej nic nie słyszy,

tylko kamienny dźwięk


Chciał błysków, nagłych olśnień

chciał barw wiosennej wody,

chciał miłość wybudować

i żyć w cichości ścian —

lecz fale zła zaklęte

w wichury śpiew złowrogi

zmieniły wszystko w chaos

niezagojonych ran


Cóż znalazł — innych ludzi

w sieć ciasną oplątanych

tych samych snów o szczęściu

spowitym w wiecznej mgle

Przekonał się, że wokół

jest wielu skamieniałych —

w otchłani niemych spojrzeń,

w najmniejszym z wiatru drgnień…


Jak znaleźć miejsce w ciszy

gdy takich miejsc miliony

pozajmowali inni

w codziennym zgiełku — jak

w szczęściu się zatracić

i słowa z kłamstw uwolnić

i zburzyć wszystkie mury

wzniesione w ogniu walk…?


                  VI.

Był czas, gdy martwe pola

i zieleń w ogniu słońca

na popiół wypaloną

ostatni przeciął wzlot

upadków niespokojnych —

i ku udręce ojca

nieżywy głos poruszył,

nieżywy odgadł wzrok


I ciężkim oczom matki

wygasłym w swej nadziei

i spracowanym dłoniom

cierpliwych odjął sił —

Ów syna głos zamarły,

ów syna płacz wylękły

jak martwy błysk wieczności

śród zmierzchów — zmierzchem był


Niewprawnym kiedyś krokiem

przed siebie ruszył prosto

gdy opiekuńcze skrzydła

ściskały jego dłoń —

Nie wiedział, że zabłądzi

w zwątpienie i w samotność

i że motyle marzeń

ku śmierci wiodły go


Choć pierwszych doznań ślady

stawały w jego myśli,

choć pierwsze zerwał kwiaty,

choć tyle doznał zła —

nie pojął wtedy jeszcze,

że nic nie zdoła wyśnić

nim bólem go przeszyje

ostatnia gorzka łza


Gdy taki był beztroski,

naiwny i niewinny

iść ledwie zaczynając

przez życie malec nasz —

nie wiedział, że na drodze

napotka malców innych,

co tak jak on chcą stworzyć

swój własny, cichy świat


                  VII.

I znowu te wędrówki

przez jaskiń snu sklepienia

I znów kaskady zmierzchu

z szelestów płochych gwiazd —

Raz jeszcze błogi spokój

śród ciszy rozkrzyczenia

a ty, wciąż niespokojny,

swój los przed sobą pchasz


Niezłomny, niestrudzony,

jak kwiat spragniony deszczu

dobywasz kamień światła

spod ciężkich zasłon chmur

mijając dni zaklęte

w tygodni martwych przestwór —

by przetrwać wszystkie noce

w bezpiecznej ciszy snu


Nieświadom samotności swej

budzisz się codziennie

jak więzień swego losu

co dawno stracił fart

i chwytasz kamień światła —

bo już nie wierzysz Nie wiesz

że w mroku gdzieś zaginął

i nic już nie jest wart


Lecz przyjdzie kiedyś pora

by wybrać ostatecznie

i weźmiesz w dłonie promień

co padł u zbiegu dróg

a wtedy — zwalisz wszystko

pod stopy swe spuchnięte

by zostać gdzieś na drodze

lub — żeby dalej pójść…


(1975)

***

W zapadłościach

mdłych dymem ścian

w cichych szeptów

pokornej ofierze

w tłumie ludzi, gdzie

wciąż jestem sam

kreślę znaki w dwa słowa:

nie wierzę

Już nie wierzę

w ofiary ze słów

w cichość spojrzeń

zapadłych od zmierzchu

świt kaleki

kołyską dla snu

z mrocznych chmur

tchnie koszmaru przestwór…

(1975)

Ulice

Po ulicach             chodzą zjawy

Jacyś ludzie           jakieś cienie

Z tyłu cudzy           strach nieznany

spod asfaltu          rwie kamienie


Po ulicach              pełzną światła

Światła jasne         Rozpaczliwe

Po ulicach              tego miasta

Straszą ślepia         migotliwe


Szare twarze          nieme oczy —

Po ulicach              chodzą zjawy

Lecz nie uda           mi się zboczyć:

W te ulice       JA    wpisany.

(1975)


Smutna piosenka

Jak powoli

dzień się wspina

łącząc szczeble połamane —

Już nieważne

czyja wina

lub kto zamknął komu bramę


W bladoszarym chłodzie —

wieczór

senne oczy wybałusza

Dokąd

srebrne słońca lecą

wyrzucone ręką głupca?


Świt majaczy

pod powieką

Ptaków szczebiot uszy drażni —

Czy dzień wspiął się za daleko

czy sen

chorej wyobraźni?

(1975)

***

Znowu powiało

ponad ciemnym morzem

Znowu przycichło

nad ciężkim wezbraniem

niewylanych łez

i upuszczonych spojrzeń


Znowu padł rozkaz

iść w wartkim pośpiechu —

iść lub spać pospołu

rwącym ludzkim prądem


Znów nasze pragnienia

ułożone w sterty:

Zniszczyć lub Ocalić


Znów pewnie nam przyjdzie

wygasić ogniska

żeby je po chwili

na nowo rozpalić…

(1975)

Persefona

Zaraz na początku Zeus odesłał króla Krimzona

który przybył ze swoim dworem

Królewski płaszcz z niezwykłego epitafium

przytrzasnęły nagłe drzwi


Wszystko od tej pory obejmuje Persefona

— oczywiście oprócz Smokiego, Deszczu i Karoliny

którzy siedzą sobie spokojnie

patrząc jak Persefona wypełnia zawzięcie każdy kąt pokoju


Karolina miauczy

Smoki całuje Deszcz

Deszcz całuje Smokiego


Świnia Hades spogląda pożądliwie na Persefonę

Smoki kombinuje jak tu przestawić bieg historii

żeby poszedł sobie

zupełnie innym torem


Tymczasem Deszcz głaszcze Karolinę

która wcale nie chce zasnąć (chociaż mruczy)

Przez ten czas Smoki zrywa polne kwiaty

— kiełkują coraz szybciej tuż nad podłogą

Smoki zrywa je dla Deszczu wprost z dywanu


Dziad Kronos przybija się łańcuchem do ściany

pod bacznym okiem Zeusa

Demeter kołysze w rękach magnetofon z Persefoną


Smoki który wykombinował

wręcza Deszczowi bukiet ze wszystkich kwiatów

Deszcz układa uśpioną Karolinę i kładzie bukiet na kolanach

Smoki z tajemniczą miną uśmiecha się do Deszczu

mrugając jednocześnie prawym okiem bo lewym nie potrafi

ale Deszcz widzi oko mrugające z lewej strony

co na jedno wychodzi


Persefona zapanowała już wszędzie…


I oto Smoki wyrzuca Hadesa za drzwi razem z telewizorem

Hades rozczarowany takim obrotem rzeczy spada po schodach

Drzwi znowu przytrzasnęły epitafium króla Krimzona

który aż jęknął

bo spadający Hades rozciągnął mu płaszcz jeszcze bardziej


Tymczasem Plutos wyszedł oknem z sąsiedniego pokoju

skąd wziął całe pięć stów

żeby kupić w kiosku paczkę sportów


Uradowany Deszcz rozrzuca kwiaty

albo zawiesza je w powietrzu i w dymie

robiąc przy tym bałagan jaki się da

Persefona (która wiele nauczyła się od wiosny) zaczyna tańczyć


Hades piętro niżej ogląda z wielkim zapałem nieskończony kolor:

w telewizji leci bonanza


Persefona lata jak zwariowana po całym pokoju


Persefona — ogromny łagodny ptak

Smoki — już tańczy z Deszczem

Deszcz — już tańczy ze Smokim


Smoki i Deszcz popijają Korę z wielkich kielichów

ale Hades nie dostanie nawet powąchać korka

(toteż znudzony bonanzą przełącza kanał:

na drugim programie idą mity greckie)


Smoki tańczy z Deszczem i prawie płynie

bo Deszcz płynie

Rozgarniają pojedyncze kwiaty które pachną coraz mocniej

kiedy nagle Deszcz znika

by po chwili wrócić na wielkim zielonym Słoniu

i z równie wielkiego worka rozdawać wszystkim szczęście


Kronos skończył swoje przybijanie i rozdziawił gębę

ale Zeus podaje mu następną

paczkę gwoździ


Persefona nadal trwa w zamiarze pozostania

nie wiadomo czy z matką ale na ziemi

i tak robi


Hades piętro niżej pali nerwowo papierosa za papierosem

(Plutos pożyczył mu na sporty — jeszcze zostało

czterysta dziewięćdziesiąt trzy złote)


Teraz Smoki usiłuje wdrapać się na Słonia

ale ten podsuwa swoją długą trąbę

przepuszcza Karolinę

I dopiero potem sadza Smokiego obok Deszczu


Smoki znowu całuje Deszcz

Deszcz znowu całuje Smokiego

Karolina znowu mruczy


Głupi Hades ryje na dole ze śmiechu z komedii

(wrócił właśnie na pierwszy kanał)

Za chwilę przestaje

bo Słoń zadowolony z siebie schodzi stopień po stopniu

schodami w dół


Persefona gładzi pieszczotliwie jego zielone uszy i białe kły


Coraz szybciej opuszczają dom

Zeus pilnuje rozhisteryzowanej Demeter

Demeter płacze:

Persefona jest na gigancie

— oczywiście z Deszczem ze Smokim i z Karoliną


Odjeżdżają na autostop na zielonym Słoniu


Persefona prawie jak z płyty

Smoki prawie jak ten Wiersz dla Deszczu:


Wyciągnąć ku sobie pełne deszczu dłonie

zatrzeć martwe cyfry w kartotekach zdarzeń

to jak mieszkać w świecie gdzie zielone słonie

niosą nas na grzbietach wprost do krain marzeń


Złote klucze wykuć promieniami słońca

zaprzeć raz na zawsze złe hadesu bramy

i — nie wiedząc dokąd — biec wciąż, biec bez końca

mknąc jaskrawym światłem ponad pustyniami


Cóż z tego że w górze szpony chmur kłębiaste

szarpią słońce w strzępy zalewając łzami —

wystarczy wysoko twarz wznieść ponad miastem

i napełnić dłonie deszczu kryształami


Smoki skończył deklamować wiersz

(sny w gruncie rzeczy i tak się sprawdzają)


Odjechali już dostatecznie daleko…


                              *


Pewnego dnia Persefona zniknęła


Chyba zsunęła się z zielonego Słonia

pociągając za sobą Karolinę i Deszcz

i zostawiając Smokiego na Słoniu na autostradzie


Karolina spadając połknęła pewnie z łakomstwa kilka komarów

(Smoki przeliczył je na wszelki wypadek: zawsze byłby to już jakiś ślad)


Słoń jak gdyby nigdy nic porykiwał z rozkoszy

bo obok człapał po miękkim asfalcie Upał

i wielkim pędzlem malował Smokiego I Słonia na brązowo


Jedynie Plecak z Namiotem trzymali się z dala od pędzla

chroniąc troskliwie przed słońcem swoje leniwe płótna

Tymczasem Smoki był już prawie pewien

że zniknięcie Persefony to sprawka Demeter i Hadesu

— w końcu Demeter to matka

(ale Hades zawsze pozostanie świnią)


Jeszcze przed zmierzchem rozbili obóz

żeby popatrzeć jak kąpie się słońce

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 41.21
drukowana A5
Kolorowa
za 68.31