E-book
9.45
drukowana A5
85.3
Szkatułka Umarłych

Bezpłatny fragment - Szkatułka Umarłych

Klątwa Greyfriars Kirkyard

Objętość:
560 str.
ISBN:
978-83-8431-085-4
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 85.3

PROLOG — Edynburg, 1980


Deszcz dudnił o nagrobki cmentarza Greyfriars Kirkyard, rozmywając światło latarni w kałużach błota. Piątka dzieci stała w półokręgu wokół świeżo wykopanego dołu. W ich oczach nie było miejsca na dziecięcą beztroskę — tylko strach, napięcie i desperacja.

Henry zaciskał w dłoniach starą, drewnianą szkatułkę. Ręce mu drżały, ale nie z zimna — z przerażenia. Catherine płakała cicho, trzymając się za krwawiący nadgarstek. Megan, najodważniejsza z nich, nachyliła się nad otwartym dołem i powiedziała szeptem:

— Jeśli teraz tego nie zrobimy, nigdy się nie uwolnimy.

Henry spojrzał na pozostałych. Daniel i Alexander przytaknęli. To, co kryło się w szkatułce, musiało zostać pochowane. Tu, na przeklętym cmentarzu.

Szkatułka była zamknięta, ale coś w środku się poruszyło. Coś szeptało.

Henry wstrzymał oddech i wrzucił ją do dołu. Natychmiast ziemia pod nimi zadrżała.

— Zakop to! — wrzasnęła Catherine.

Alexander chwycił łopatę i zaczął zasypywać szkatułkę, podczas gdy wokół nich narastał nienaturalny wiatr. Krzyki, szepty, niewyraźne postacie między grobami — wszystko to zlewało się w jedną chaotyczną kakofonię.

I wtedy pojawił się ON.

Duch w czarnej szacie, bez twarzy, z oczami jak dwa wypalone otwory w czaszce. Wyskoczył z cienia i rzucił się w stronę Henry’ego, który krzyknął i padł na kolana.

Ale było już za późno.

Szkatułka była pogrzebana. Klątwa zapieczętowana.

Wiatr nagle ustał. Wszyscy spojrzeli po sobie, niepewni, czy to naprawdę koniec.


Henry wytarł twarz drżącą dłonią i spojrzał w stronę nagrobków.

Duch zniknął.

Catherine szepnęła:

— Nigdy więcej…

Ale w głębi duszy każde z nich wiedziało, że to nie było zakończenie.

To był dopiero początek.

ROZDZIAŁ 1 — Sklepik Starych Dusz

Edynburg, 2024

Wiatr smagał ulice Starego Miasta, niosąc ze sobą zapach deszczu i wilgotnych kamieni. Ethan Blackwood, dwunastoletni chłopak o jasnych włosach i wiecznie zaciekawionych oczach, pociągnął nosem, spoglądając na szyld wiszący nad wąskimi drzwiami:

„Antykwariat Malcolma”

Miał zakaz wchodzenia do środka. Matka twierdziła, że to miejsce jest złowieszcze, a ojciec — że stary Malcolm to oszust, który „żyje w świecie duchów”. Ale Ethan był zbyt ciekawski, by posłuchać.

Pchnął drzwi.

Wnętrze sklepu pachniało kurzem, starym drewnem i czymś jeszcze — czymś dziwnie znajomym, ale niepokojącym. Półki uginały się pod ciężarem zakurzonych ksiąg, porcelanowych lalek z pustymi oczami i zegarów, które tykały, choć nikt ich nie nakręcał.

— A więc w końcu przyszedłeś.

Ethan podskoczył. Za ladą stał Malcolm — wysoki, chudy mężczyzna w długim, brązowym płaszczu. Jego włosy były srebrzyste jak księżycowe światło, a oczy miały niezwykły odcień bursztynu, jakby kryły w sobie tysiące historii.

— Ja tylko… oglądam — wykrztusił chłopak.

Malcolm uśmiechnął się tajemniczo.

— Czasem to, co oglądamy, wybiera nas, a nie my to.

Sięgnął pod ladę i wyjął starą, drewnianą szkatułkę. Była piękna — ręcznie rzeźbiona, z metalowymi zdobieniami. Ale gdy Ethan dotknął jej palcami, poczuł dziwne mrowienie.

— Co to jest? — zapytał cicho.

Malcolm przekrzywił głowę.

— Historia. Tajemnica. A może los.

Ethan przełknął ślinę. Szkatułka drgnęła, jakby coś w środku poruszyło się w odpowiedzi na jego dotyk.

— Weź ją — powiedział Malcolm.

Chłopak zawahał się.

— Ale… ja nie mam pieniędzy.

Malcolm nachylił się bliżej.

— Niektóre rzeczy nie kosztują pieniędzy. Kosztują coś innego.

W tej chwili drzwi antykwariatu trzasnęły, a Ethan podskoczył ze strachu. Odwrócił się, ale za nim nie było nikogo.

Kiedy spojrzał z powrotem na Malcolma, starzec już się oddalał, znikając w głębi mrocznego sklepu.

A szkatułka… była już w jego dłoniach.

Ethan nie pamiętał, jak wyszedł ze sklepu. Wszystko wydawało się jak sen — ciężki, lepki i nierzeczywisty. Chłód szkatułki w jego dłoniach przypominał mu jednak, że to nie była iluzja.

Deszcz zaczął padać mocniej, bębniąc o brukowane ulice. Chłopak przyspieszył kroku, chowając szkatułkę pod kurtką, jakby bał się, że ktoś może mu ją odebrać.

Nie wiedział, że ktoś już go obserwował.

Z ciemnego zaułka, nieopodal antykwariatu, patrzyła na niego para oczu. Rozszerzone źrenice, szaleńczy błysk, usta poruszające się w cichym, niezrozumiałym szeptem. Postać w brudnym, szpitalnym uniformie przesunęła się bliżej, ale Ethan był zbyt skupiony na szkatułce, by to zauważyć.

Kiedy dotarł do domu, było już ciemno.


— Gdzie byłeś?!

Matka Ethana, Rachel Blackwood, patrzyła na niego z wściekłością i niepokojem. Miała na sobie elegancki, grafitowy sweter i spodnie w kant — wyglądała jak kobieta, która zawsze ma kontrolę. Ale teraz kontrola jej umykała.

— Ethan, pytałam, gdzie byłeś! — powtórzyła ostrzej.

— Tylko się przechadzałem… — mruknął chłopak, omijając ją i kierując się do swojego pokoju.

— Nie wchodziłeś do tego sklepu, prawda? — dodał nagle jego ojciec, Mark Blackwood, który siedział przy stole z kubkiem herbaty.

Ethan zamarł.

— Nie… — skłamał, ale jego głos zabrzmiał zbyt nerwowo.

Matka spojrzała na niego tak, jakby widziała coś, czego nie powinna.

— Lepiej, żebyś nie kłamał, Ethan. Ten sklep… nie jest dla ciebie.

Chłopak przełknął ślinę i pobiegł do swojego pokoju, nie chcąc słuchać dalej.

Gdy zamknął drzwi, opadł na łóżko, ściskając szkatułkę w dłoniach.

Dlaczego jego rodzice tak zareagowali? Dlaczego patrzyli na niego z przerażeniem?

Ostrożnie otworzył szkatułkę.

W środku, na miękkim, aksamitnym wyściełaniu, leżał mały, złoty klucz.

Ethan uniósł go ostrożnie, a gdy tylko jego palce zacisnęły się na metalu, świat zawirował.

Cienie w pokoju wydłużyły się, jakby coś poruszało się pod łóżkiem.

Szepczące głosy wypełniły powietrze.

A potem…

Z radia na biurku samoistnie popłynęło nagranie.

— Jesteście przeklęci.

Ethan upuścił klucz, a radio zamilkło.

Serce waliło mu w piersi. Co to było?

Spojrzał na szkatułkę, która teraz wyglądała inaczej. Jej drewno nie było już gładkie i eleganckie. Teraz pokryły je dziwne, wijące się pęknięcia, jakby coś próbowało się wydostać ze środka.

Ethan usłyszał cichy śmiech.

Nie był sam.

Coś się obudziło.


Ethan leżał na łóżku, wpatrując się w szkatułkę, która zdawała się pulsować własnym, niepokojącym życiem. Klucz, który przed chwilą trzymał w dłoniach, teraz leżał na podłodze. Ale coś było nie tak.

Nie upadł tak, jak powinien.

Nie leżał płasko — stał pionowo, jakby coś go utrzymywało.

Chłopak zadrżał i szybko zerwał się z łóżka. Wziął głęboki wdech, próbując uspokoić galopujące serce.

— To tylko zmęczenie… — wyszeptał sam do siebie.

Ale wtedy…

Ciemność w kącie pokoju zaczęła się poruszać.

Ethan zamarł. Wstrzymał oddech.

Cień na ścianie wydłużył się, przybierając kształt wysokiej, chudej postaci z nienaturalnie długimi palcami. Głowa była przechylona, a usta rozciągały się w dziwaczny, groteskowy uśmiech.

— Witaj z powrotem, Ethan.

Głos był cichy, drżący, jakby wydobywał się spod ziemi.

Chłopak zerwał się na równe nogi, rzucając spojrzenie w stronę drzwi. Ale gdy tylko ruszył w ich stronę, coś go zatrzymało.

Szkatułka otworzyła się sama.

Z jej wnętrza wystrzelił chłodny podmuch, a pokój wypełnił szepczący chór głosów.

— Czas zatoczył koło…

— Dzieci rodziców… przyszła wasza kolej…

— Nie uciekniesz przed przeznaczeniem.

Ethan krzyknął, zasłaniając uszy. Ale wtedy głosy ucichły tak nagle, jak się pojawiły.

Wszystko zniknęło.

Pokój znów był normalny. Żadnych cieni. Żadnych szepty.

Tylko jedno się zmieniło.

Na ścianie, tuż obok biurka, pojawił się napis.

Wykreślony czymś ciemnym, wilgotnym, przypominającym krew.

„Greyfriars Kirkyard”

Ethan poczuł zimny dreszcz na plecach. Cmentarz Greyfriars.

Znał to miejsce. Było jednym z najbardziej przeklętych miejsc w Edynburgu.

Ale skąd ta nazwa wzięła się na ścianie jego pokoju?


Deszcz spływał po dachach, tworząc czarne smugi na starych kamienicach. Na obrzeżach miasta, w cieniu lasu, stał opuszczony Bangour Village Hospital — dawne sanatorium psychiatryczne.

Coś się poruszyło w mroku.

Na popękanym betonie, pomiędzy starymi budynkami, dwie postacie powoli szły przed siebie. Ich bose stopy rozchlapywały deszczową wodę. Szpitalne ubrania były brudne, poszarpane, a ich twarze…

Ich twarze nie wyrażały żadnych ludzkich emocji.

— Szkatułka znów jest na wolności.

Głos pierwszego był ochrypły, jakby przez lata nie używał strun głosowych.

— Czas dokończyć to, co zaczęliśmy.

Drugi mężczyzna oblizał spękane usta, z których sączyła się ciemna ślina.

— Zaczniemy od chłopca.

Nagle światła latarni przygasły, a nad Edynburgiem przetoczył się głuchy, niepokojący dźwięk, jakby coś przebudziło się pod ziemią.

Noc dopiero się zaczynała.

I nikt nie był bezpieczny.

Ethan siedział na łóżku, wpatrując się w krwawe litery na ścianie. Serce waliło mu w piersi, a oddech stał się płytki i urywany. „Greyfriars Kirkyard” — ta nazwa nie dawała mu spokoju.

Nagle w pokoju rozbrzmiało ciche pukanie.


Raz.

Dwa.

Trzy.

Chłopak poderwał głowę. Drzwi były uchylone. Przysięgał, że zamknął je wcześniej.

— Ethan?

Głos matki. Drżał.

— Wszystko w porządku?

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy powiedzieć jej o szkatułce? O cieniach? O tym, że coś z niej wyszło i zostawiło krwawy ślad na jego ścianie?

— T-tak… — wymamrotał w końcu. — Po prostu… miałem zły sen.

Przez chwilę panowała cisza.

Potem matka westchnęła.

— Lepiej idź spać, kochanie. Jest późno.

Ethan skinął głową, choć wiedział, że nie zaśnie tej nocy.

Kiedy matka zniknęła w korytarzu, zerknął na szkatułkę. Leżała zamknięta, jakby nigdy się nie otworzyła. Ale coś było w niej nie tak. Jej złote zdobienia wyglądały… ciemniej.

Jakby pochłonęły coś, czego nie powinny.


Na skraju miasta, pod starą latarnią, stał sklepikarz Malcolm.

Mężczyzna miał na sobie długi, ciemny płaszcz, a w cieniu jego twarz wydawała się pusta, jak maska. W rękach trzymał zniszczoną fotografię.

Zdjęcie przedstawiało grupę dzieci, stojących przed antykwariatem.

Dzieci, które teraz były dorosłe.

Ich dzieci wkrótce miały zmierzyć się z tym, co one same pokonały lata temu.

— Czas się kończy… — wyszeptał Malcolm.

Zza pleców dobiegł go cichy szept.

— To wróciło, prawda?

Sklepikarz nie odwrócił się. Wiedział, kto za nim stoi.

— Nie powstrzymamy tego.

Postać w cieniu uśmiechnęła się bladymi, cienkimi wargami.

— Nie musimy. Ono samo znajdzie swoją drogę.

Potem wiatr rozwiał mgłę, a Malcolm został sam.

Sam na opustoszałej ulicy, w mieście, które jeszcze nie wiedziało, że koszmar dopiero się zaczyna.

Noc była ciężka.

Ethan leżał w łóżku, wpatrując się w sufit, ale sen nie przychodził. Wciąż czuł na sobie spojrzenie czegoś, czego nie potrafił nazwać.

W pokoju panowała cisza.

Ale wtedy…

Drzwi szafy uchyliły się o centymetr.

Chłopak zamarł.

Zaschło mu w gardle. Nie słyszał, żeby się poruszyły. Nie było skrzypienia zawiasów. Nie było żadnego dźwięku.

Po prostu… były otwarte.

Powoli odwrócił głowę. W szczelinie panował mrok, głębszy niż powinna go dawać zwykła ciemność.

Coś tam było.

Ethan wiedział to z całą pewnością.

Nie oddychał. Nie poruszał się.

I wtedy…

Z wnętrza szafy rozległ się cichy szept.

— Ethan…

Zerwał się na równe nogi.

Ale kiedy mrugnął… drzwi były zamknięte.

Nie było szeptu. Nie było niczego.

Tylko jego własny, przyspieszony oddech i dudniące w uszach serce.


Dwóch morderców szło wolno przez zarośnięty dziedziniec.

Ich bose stopy rozchlapywały błoto. Byli brudni, wychudzeni, a ich oczy… były puste.

Nie rozmawiali.

Nie musieli.

Słyszeli głos.

Szept z wnętrza szkatułki.

Wiedzieli, dokąd iść.

Ich dłonie zaciskały się i otwierały konwulsyjnie, jakby już czuły ciepło krwi na skórze.

— Znajdziemy go. — W końcu jeden z nich przerwał ciszę.

— A potem wszystko zacznie się od nowa.

Kiedy Ethan wstał z łóżka, miał wrażenie, jakby nie spał ani minuty.

Czuł się wyczerpany.

Ale coś było nie tak.

Zanim wstał, rzucił okiem na ścianę.

Napisu nie było.

Nie było ani śladu krwi.

Jakby nigdy nie istniał.

Tylko szkatułka leżała wciąż na jego biurku. Nienaruszona.

Ale coś było inne.

Złote zdobienia były ciemniejsze, jakby coś się w nich poruszało.

Jakby czekało.

Ethan wpatrywał się w szkatułkę, czując, jak zimny pot spływa mu po plecach. Czy naprawdę to wszystko się wydarzyło?

A jeśli tak… to dlaczego napis zniknął?

Nie miał czasu, żeby o tym myśleć dłużej. Z dołu dochodził zapach smażonego bekonu i głos matki wołającej na śniadanie.

Zamknął szkatułkę w szufladzie. Nie chciał, żeby matka ją zobaczyła.

Ale to nie miało znaczenia.

Kiedy wszedł do kuchni, jej twarz momentalnie pobladła.

Nie patrzyła na niego.

Patrzyła na coś za nim.

— Ethan… skąd masz tę szkatułkę? — Jej głos był cichy, drżący.

Chłopak spojrzał na swoje ręce.

Trzymał ją.

Chociaż przysiągłby, że przed chwilą zamknął ją w szufladzie.

Matka podeszła bliżej. Dotknęła jej ostrożnie, jakby była zrobiona z rozżarzonego metalu.

— Oddaj ją.

— Mamo…

— NATYCHMIAST, ETHAN.

Nigdy nie słyszał jej takim tonem. Przerażonym. Roztrzęsionym.

Ale kiedy wyciągnęła rękę…

Wieko szkatułki drgnęło samoistnie.

Jakby coś było w środku.

Matka cofnęła dłoń i wzięła głęboki oddech.

— Musimy się jej pozbyć.

Ethan nie odpowiedział.

Bo nagle w jego głowie rozbrzmiał inny głos.

Szept.

— Nie pozwól jej… ona cię okłamuje…

Nie miał pojęcia, komu ufać.


Cmentarz był pogrążony w ciszy.

Mgła sunęła nisko przy ziemi, a pomiędzy nagrobkami czaiły się cienie.

Wśród nich stał mężczyzna.

Wysoki. W czarnym płaszczu.

Sklepikarz Malcolm.

Nie był sam.

Obok niego stały dwie postacie.

Ich bose stopy były brudne od błota, a wychudzone twarze wyglądały jak maski śmierci. Dwaj mordercy.

— Zaczęło się. — Jeden z nich szepnął.

Malcolm kiwnął głową.

— Tak. Ale tym razem nikt nie wygra.

Nie słyszeli, jak ziemia pod ich stopami drgnęła.

Nie widzieli, jak jedna z płyt nagrobnych poruszyła się nieznacznie.

Nie poczuli, jak coś budzi się w ciemności.

Ethan nie mógł przestać myśleć o tym, co wydarzyło się wczoraj. Mimo że starał się uspokoić umysł, wciąż czuł ciężar szkatułki w dłoni i te dziwne, drżące szepty w głowie.

Kiedy ruszył do szkoły, ulica zdawała się zbyt cicha. Wszystko było zbyt spokojne. Coś w powietrzu sprawiało, że powłoka normalności wydawała się nienaturalna.

I wtedy znowu to poczuł.

Chłodny powiew, który nie należał do tej rzeczywistości.

Szept.

Ethan… Ethan…

„Musisz mnie posłuchać…”, brzmiało w jego głowie. Szept stawał się coraz wyraźniejszy.

Kiedy dotarł do szkoły, jego przyjaciele zaczęli go unikać. Coś w jego zachowaniu zaczynało ich niepokoić. Nie był tym samym chłopcem, którego znali. Jego spojrzenie stało się zimne, wycofane, jakby stawał się kimś innym.

I wtedy ją zobaczył.

Lena. Dziewczyna, którą znał tylko z opowieści innych. Piękna, zagadkowa, z jakąś mroczną aurą.

Podszedł do niej nieświadomie, jakby jej obecność była czymś naturalnym.

— Chciałem cię zapytać… co wiesz o Greyfriars Kirkyard? — zapytał cicho, zanim zdążył zorientować się, co właściwie mówi.

Lena spojrzała na niego dziwnie, jakby przez chwilę widziała w nim coś, czego nie potrafiła zrozumieć.

— Nie powinniście się tam zbliżać, Ethan. — Jej głos brzmiał inaczej niż zwykle. Cichszy. A jednak silniejszy. — Nie wiem, jak to działa, ale to miejsce… ma w sobie coś.

Ethan poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach.

Dwaj mordercy szli przez las w stronę Edynburga.

Nie mówili do siebie. Nikt nie musiał nic mówić. Czuli to.

Zło się budziło.

Ich dłonie były wyciągnięte, gotowe do działania.

W ich oczach nie było już żadnego śladu litości. Czuli, że powróciło.

Wiedzieli, że muszą działać szybko.

Przyspieszyli kroku, a w ich sercach płonęło coś, czego nie mogli powstrzymać.

I wtedy, w głębi ciemności, z cmentarza zaczęły unosić się postacie. Nie były to już zwykłe zjawy.

To było coś innego.


Ethan nie mógł wyjść z tego dziwnego stanu, w którym się znalazł. Mimo że starał się normalnie funkcjonować, z każdym krokiem w stronę szkoły czuł, jakby coś się do niego zbliżało, jakby każda sekunda była na krawędzi wybuchu.

Lena, z jej niepokojącym spojrzeniem, widocznie coś wiedziała. Jej słowa wciąż brzmiały w jego głowie.

„Nie powinniście się tam zbliżać”. Czuł, jakby to ostrzeżenie miało na celu nie tylko ochronę jego, ale czegoś większego.

Ale nie miał odwagi zapytać jej o więcej. Odczuwał wzmagające się napięcie, które z każdą chwilą stawało się coraz bardziej nieprzyjemne. Chciał wyjść z tej spirali lęku, ale szkatułka… Ona wciąż tam była. Czuł ją w swojej torbie.

Po południu, kiedy wyszedł z ostatniej lekcji, od razu ruszył w stronę Greyfriars Kirkyard. Coś go tam wzywało. Chciał rozwikłać zagadkę, ale wiedział, że im bardziej się do niej zbliżał, tym bardziej niebezpieczna stawała się sytuacja.


Cmentarz w Edynburgu był opustoszały, a mgła spowiła jego zrujnowane groby, tworząc niezwykłą atmosferę. Każdy krok Ethan’a na starej, kamiennej ścieżce odbijał się echem. Jednak nie czuł się sam. Czuł, że ktoś tu jest.

Za jego plecami rozległ się cichy dźwięk, jakby ktoś stąpał po martwych liściach. Chłopak odwrócił się gwałtownie.

Nic.

Wszystko wydawało się spokojne. Ale Ethan wiedział, że coś się tu czai.

W oddali dostrzegł dwie postacie, które zdawały się przechodzić w cieniu nagrobków. Byli blisko, ale gdy tylko uniósł wzrok, zniknęły, jakby wtopiły się w mrok.

Ethan ruszył w ich stronę, w sercu czuł niepokój, ale nie potrafił się powstrzymać.

I wtedy to zobaczył.

Stary, poskręcany nagrobek, który w środku cmentarza wydawał się jakby wypalony, jakby czas miał w nim swoje wyraźne ślady. Zatrzymał się przy nim. Mimo że widział mnóstwo nagrobków, ten jeden przyciągał go jak magnes.

„Nie wracaj.”

Szept rozbrzmiał w jego głowie. To nie był głos z zewnątrz, to była myśl, która wejście do cmentarza stało się czymś nieodwracalnym. Ethan cofnął się, ale coś w nim kazało mu pozostać, coś, co trzymało go przy tym miejscu, jakby było to jego przeznaczenie.


W szpitalu psychiatrycznym, gdzie dwa mordercze umysły pozbawione skrupułów spędziły długie lata, coś znowu budziło się do życia. Ciemność miała swoje własne rytmy.

Cisza pękła.

Pierwszy morderca zignorował bariery. Zniszczył drzwi swojej celi, pozostawiając po sobie tylko krwawy ślad na ścianach. Drugi, równie nieobliczalny, podążał za nim, ale nie w pośpiechu. Wiedział, że nie ma pośpiechu. Zło było w drodze.

Przeszli przez ciemne korytarze, ale gdy dotarli na zewnątrz szpitala, coś zaczęło się zmieniać. To nie byli już ludzie, to istoty pełne furii i nienawiści, które pragnęły zemsty na świecie, który ich zapomniał.

ROZDZIAŁ 2 — Cień Przeszłości

Ethan, mimo niepokoju, nie mógł się powstrzymać przed podejściem do starego nagrobka. Stojąc tu, w otoczeniu szarych kamieni i starych drzew, miał wrażenie, że czas przestał istnieć. Powietrze było gęste, a dźwięki miasta zniknęły, jakby świat za tymi murami przestał się liczyć.

Podszedł bliżej, przerywając ciszę tylko własnym oddechem. Nagrobek był inny — stary, pęknięty, jakby został porzucony na zawsze. Wydawał się bardziej niż tylko pomnikiem pamięci, bardziej jak fragment czegoś, co miało powrócić.

Na kamieniu widniał obraz tajemniczego symbolu. Nie wyglądał na nic, co Ethan widział wcześniej. Było to połączenie run, które nie miały żadnego sensu, jakby ktoś z premedytacją ukrył w nich coś, czego nie wolno odkryć. Jednak Ethan nie mógł się oprzeć, by nie przyjrzeć się bliżej. Kiedy tylko dotknął kamienia, poczuł, jakby coś w nim drgnęło.

Ziemia zadrżała pod jego stopami.

Serce chłopca zaczęło bić szybciej. Dziwny dźwięk wydobył się spod kamienia, jakby coś z głębi cmentarza odpowiadało na jego obecność. Zło obudziło się.


W szpitalu sytuacja robiła się coraz bardziej niekontrolowana. Pierwszy morderca, Adrian, prowadził swoją eskapadę przez mroczne, zaniedbane korytarze. Jego ciało było pełne ran, ale nie wydawał się nimi przejmować. Oczy miały kolor ołowiu, a jego umysł, choć przerażająco spokojny, skrywał w sobie nieskończoną furie.

W oddali usłyszał szelest. Ktoś szedł za nim. To był jego towarzysz — Viktor.

Viktor był spokojniejszy, bardziej wyważony. To on był tym, który potrafił sprawić, by każda śmierć miała sens. Adrian był brutalnym narzędziem, a Viktor — mózgiem. Gdyby tylko wiedzieli, co się wydarzy, gdy przekroczą próg szpitala, być może mieliby wątpliwości, czy w ogóle powinni stąd wychodzić.

Ale w tej chwili nie mieli wyboru. Zło się budziło, i oni musieli je uwolnić. Na zewnątrz czekał na nich ciemny świat, który chciał wykorzystać ich przerażającą wolność.

„Jest czas na zemstę” — wyszeptał Viktor, a Adrian skinął głową, gotowy na wszystko.


Ethan zadrżał, gdy usłyszał cichy, ale wyraźny szelest za swoimi plecami. Odwrócił się błyskawicznie, lecz nic nie dostrzegł. Jednak nie czuł się sam. Obecność była odczuwalna, jakby cienie drżały z każdą chwilą. To było zło, które powracało. Czuł, że to miejsce było pomnikiem nie tylko dla zmarłych, ale także dla tych, którzy zostali tu uwięzieni.

Ethan przeszedł do kolejnego grobu, lecz gdy pochylał się, aby zobaczyć daty na płycie, coś wyskoczyło z mroku.

Zanim zdążył zareagować, poczuł jak silna dłoń chwyta go za ramię. Z trudem wyrwał się z jej uchwytu, a jego serce zaczęło bić jak szalone. Spojrzał na twarz osoby, która go dotknęła. To była Lena.

„Nie ruszaj się stąd!” — jej głos był niskim, niepokojącym szeptem.

Ethan starał się oddychać głęboko, ale trząsł się z przerażenia. Wiedział, że coś się dzieje, ale jeszcze nie rozumiał, co. Z każdym kolejnym krokiem w stronę centrum cmentarza, powietrze gęstniało. Lena wydawała się już nie tylko pełna lęku, ale miała w oczach coś, czego Ethan nie był w stanie pojąć. Znała to miejsce. Ono ją znało.

„To nie jest miejsce dla ciebie, Ethan. Musisz wrócić do domu, dopóki jeszcze jest czas.”

Jednak chłopak nie słuchał. Czuł, że musi przejść przez tę próbę, nawet jeśli miało to oznaczać zmierzenie się z najgorszymi demonami. Czuł, że te ciemne chwile są z nim od zawsze, a to, co się działo w tym miejscu, miało być częścią jego przeznaczenia.


Wiatr przelatywał przez zniszczone łuki neoromańskiego kościoła. Opuszczona budowla stała samotnie na wzgórzu, skąpana w bladej poświacie księżyca. Niegdyś była miejscem modlitwy dla pacjentów i personelu szpitala, ale dziś służyła tylko cieniom.

Adrian i Viktor szli powoli przez spękaną nawę, patrząc na ślady przeszłości. Zniszczone drewniane ławki, połamane witraże, a na ścianach wyryte dziwne symbole, które wyglądały na coś więcej niż tylko rysy od czasu.

„Czujesz to?” — Viktor zatrzymał się przy głównym ołtarzu, jego wzrok spoczął na podłodze.

Adrian skinął głową. Tak, coś było pod nimi.

Viktor uklęknął, przesuwając dłonią po kamiennych płytach. W końcu znalazł mały, wygrawerowany znak. Był taki sam jak ten na szkatułce, którą otrzymał Ethan.

„To tutaj” — wyszeptał.

Nagle cały kościół zatrząsł się, jakby fundamenty samego budynku zaczęły krzyczeć. Gdzieś w oddali odezwał się dudniący dźwięk — przypominający metalowe koła toczące się po starych torach.


Ethan i Lena stali przy jednej z krypt. W powietrzu unosił się dziwny zapach wilgoci i starego kamienia.

„Mówisz, że twoi rodzice kiedyś tu byli?” — zapytała Lena, patrząc na niego z niedowierzaniem.

Ethan przytaknął. „I coś zamknęli w tej szkatułce. Teraz to wróciło.”

W tej chwili ziemia pod nimi zadrżała. Daleko w nocy dało się słyszeć dźwięk, którego nie powinno tu być.

Pociąg.

Lena spojrzała na Ethana, jej twarz zbladła. „Niemożliwe… linia Bangour jest zamknięta od ponad stu lat.”

Ale Ethan już wiedział. To nie był zwykły pociąg.

To było coś, co wracało.


Adrian i Viktor cofnęli się od ołtarza, gdy ziemia zaczęła drżeć pod ich stopami. Dźwięk przypominał coś na kształt odległego dudnienia, jakby gdzieś pod nimi zaczęła poruszać się gigantyczna maszyneria.

„To nie jest normalne” — wysyczał Viktor, instynktownie cofając się w cień.

Adrian wpatrywał się w kamienną płytę, pod którą znajdował się wyryty znak. Wiedział, że gdzieś tutaj leży tajemnica, której nikt nie powinien odkrywać. Ale oni byli inni. Nie bali się rzeczy, które karmiły się strachem.

„Pomóż mi to odsunąć” — rzucił do Viktora.

Obaj przyklęknęli i zaczęli szarpać za kamień. Płyta była ciężka, ale z czasem zaczęła się ruszać. Gdy odsunęli ją na bok, odsłonili coś, co wyglądało na stare, drewniane drzwi prowadzące w głąb ziemi.

Viktor spojrzał na Adriana, a potem obaj jednocześnie wzięli głęboki wdech i otworzyli drzwi.

Ciemność pod nimi nie była zwykła. To nie był tylko brak światła — to była otchłań, w której coś na nich czekało.

I właśnie wtedy głuche dudnienie zamieniło się w coś, co brzmiało jak zbliżający się pociąg.


Ethan i Lena wstrzymali oddech, gdy dźwięk starego pociągu ponownie wypełnił powietrze. Echo metalowych kół odbijało się od nagrobków, jakby coś nadciągało prosto przez cmentarz.

Lena odwróciła się gwałtownie.

„Słyszysz to?” — wyszeptała.

Ethan skinął głową, ale nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Czuł, jak jego dłonie zaczynają drżeć.

A potem to zobaczył.

Na końcu cmentarza, w ciemności, pojawił się kontur wagonu kolejowego. Stary, drewniany, obrośnięty mchem i zniszczony przez czas. Nie powinno go tam być.

Nie było torów. Nie było powodu, by cokolwiek takiego mogło się tu znaleźć.

A jednak tam był.

Lena ścisnęła jego ramię.

„Ethan…?”

Wagon zaskrzypiał, jakby ktoś wewnątrz nim poruszył.

I wtedy drzwi wagonu otworzyły się z przeraźliwym skrzypieniem.

Ciemność w środku była głębsza niż noc.

A potem coś z niej wyszło.


Adrian i Viktor zeskoczyli do ciemności. Powietrze było wilgotne i gęste, pachniało pleśnią, kurzem i czymś jeszcze… czymś zgniłym.

Latarka Viktora ledwo przebijała mrok, ale wystarczyło to, by dostrzegli, że znaleźli się w długim, wąskim tunelu.

„To nie powinno tu być” — mruknął Adrian, przesuwając dłonią po ścianie.

Kamień był wilgotny i chłodny, ale kiedy dotknął jednej z cegieł, poczuł, jak coś poruszyło się pod jego skórą.

Odsunął rękę gwałtownie.

Coś w tych ścianach żyło.

Viktor przyświecił latarką w stronę końca tunelu. W oddali zobaczyli stare, zardzewiałe szyny.

Stara linia Bangour.

Nie powinna istnieć.

Nie tutaj.

Nie pod kościołem.

A jednak… była.

I wtedy usłyszeli to ponownie.

Dudnienie.

A potem z ciemności wyłoniło się coś, co kiedyś mogło być człowiekiem.

Nie teraz.

Nie po tym, co z nim zrobiono.

Edynburg — Greyfriars Kirkyard

Lena ścisnęła ramię Ethana tak mocno, że poczuł, jak paznokcie wbijają mu się w skórę.

Drzwi wagonu otworzyły się na oścież, a z wnętrza buchnęło lodowate powietrze. Ziąb uderzył ich w twarze, a powietrze wokół nich zgęstniało jak mgła przed burzą.

Ethan wstrzymał oddech. Coś poruszyło się wewnątrz.

Nie było to szybkie ani gwałtowne. Przeciwnie — ruch był powolny, niepokojąco metodyczny, jakby stworzenie dopiero uczyło się chodzić.

„To nie może być prawdziwe” — wyszeptała Lena.

Ale było.

Cień przesunął się tuż przy drzwiach wagonu i nagle światło księżyca odbiło się od czegoś białego.

Czaszka.

Człowiek… a może coś, co kiedyś nim było, stało w ciemności wagonu. Jego głowa była nienaturalnie przekrzywiona, a cienkie, poszarzałe dłonie przytrzymywały się krawędzi wejścia, jakby walczył z niewidzialną siłą, która próbowała go zatrzymać w środku.

A potem zrobił pierwszy krok.

Wagon zachwiał się, jakby coś w nim ożyło.

Ethan chciał się cofnąć, ale jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Lena też nie mogła się poruszyć.

Ich oczy skupiły się na stworzeniu, które w końcu całkowicie opuściło wagon.

Był wysoki, wychudzony do granic możliwości. Jego skóra była napięta na kościach, niemal przezroczysta, jak pergamin, przez który widać było ciemne żyły. Szata, w której był ubrany, wyglądała jak resztki munduru konduktora z początku XX wieku — sprana, podarta, pokryta czymś, co mogło być błotem… albo czymś gorszym.

Ale to jego twarz sprawiła, że Ethan poczuł ścisk w żołądku.

Nie miał oczu.

Zamiast tego były tam czarne dziury, ziejące pustką.

„To niemożliwe…” — wyszeptała Lena, a jej głos zabrzmiał pusto, jakby już wiedziała, że nie ma ucieczki.

A potem postać otworzyła usta.

I z tych martwych ust, zamiast głosu, wydobył się gwizd lokomotywy.


Adrian i Viktor wstrzymali oddech.

Z ciemności, tuż przy starych torach Bangour, wyszło coś, co nie powinno istnieć.

Było ludzkie… ale tylko do pewnego stopnia.

Adrian widział wiele rzeczy. Widział ludzi rozrywanych na kawałki, widział ofiary, których umysły były złamane do tego stopnia, że nie rozpoznawały własnych imion.

Ale to, co stało teraz przed nim, było czymś więcej niż szaleństwem.

Viktor uniósł latarkę. W świetle dostrzegli twarz… albo coś, co próbowało nią być.

Nie miał oczu.

Jego usta były rozciągnięte w nienaturalnym, martwym uśmiechu.

A potem zrobił krok do przodu.

I z jego gardła wydobył się ten sam gwizd lokomotywy, który właśnie usłyszeli Ethan i Lena.


Ethan i Lena cofnęli się o krok, potem o kolejny, ale ich ciała wciąż były jak sparaliżowane.

Człowiek bez oczu — jeśli w ogóle można było go tak nazwać — zrobił drugi krok w ich stronę. Jego ruchy były nienaturalne, jakby kości w jego ciele były źle połączone.

Potem trzeci krok.

I czwarty.

Z każdą sekundą jego twarz wydawała się coraz bardziej wykrzywiona, jakby grawitacja próbowała ją zgnieść.

Ethan jako pierwszy wyrwał się z odrętwienia. Chwycił Lenę za rękę i szarpnął.

— Uciekaj! — wrzasnął.

Nie musiał powtarzać.

Rzucili się do biegu przez cmentarz, przeskakując przewrócone nagrobki i omijając wyrastające z ziemi poskręcane korzenie drzew. Ethan kątem oka zobaczył, że postać ruszyła za nimi — nie biegła, ale mimo to poruszała się z przerażającą prędkością, sunąc w ich kierunku jak cień rozlewający się po ziemi.

Gdy dotarli do żelaznej bramy, Lena szarpnęła za klamkę. Zablokowana.

Ethan nie zastanawiał się — chwycił ją za biodra i pomógł jej wspiąć się na mur. Sam wdrapał się zaraz za nią.

Tuż przed tym, jak jego stopy znalazły się po drugiej stronie, coś chwyciło go za nogawkę.

Ethan zamarł. Czarna, wychudzona dłoń zacisnęła się na materiale jego spodni.

Była zimna jak lód.

Podniósł wzrok.

Istota była teraz tuż pod nim, a jej usta rozciągnęły się w nienaturalnym, martwym uśmiechu.

Z jej gardła znów wydobył się głęboki, metaliczny gwizd lokomotywy.

Ethan kopnął na oślep. Jego but trafił w coś, co przypominało kość, i dłoń poluzowała uścisk.

Spadł na chodnik po drugiej stronie cmentarza. Lena złapała go za rękę i pociągnęła w stronę głównej ulicy.

Dopiero po kilku minutach biegu zatrzymali się, dysząc ciężko.

Lena chwyciła go za ramiona, potrząsając.

— Co to było?!

Ethan pokręcił głową. Nie miał pojęcia.

Ale wiedział jedno.

To coś znało ich imiona.

— Musimy dowiedzieć się, czym była ta istota. — Lena nie przyjmowała odmowy.

Ethan i tak nie miał zamiaru protestować.

Godzinę później siedzieli w ponurej czytelni Biblioteki Narodowej Szkocji. Przed nimi leżał pożółkły raport z 1921 roku, znaleziony w archiwum.

Nagłówek przykuł ich uwagę:

„Tajemnicze zaginięcia na linii Bangour — ostatni pociąg duchów?”

Lena zaczęła czytać na głos:

— Ostatni transport z Bangour Village Hospital w 1921 roku nigdy nie dotarł na miejsce. Na pokładzie było 12 osób. Pociąg zniknął na odcinku między stacją Bangour a Edynburgiem. Nie znaleziono żadnych śladów. Świadkowie twierdzili jednak, że w niektóre noce na Greyfriars Kirkyard można usłyszeć gwizd lokomotywy…

Ethan spojrzał na Lenę.

Ich ręce drżały, ale nie z zimna.

— Ile osób było w naszej grupie? — zapytał cicho.

Lena spojrzała na niego z przerażeniem.

Odpowiedź była oczywista.

Było ich dokładnie dwunastu.


Adrian i Viktor wstrzymali oddech.

Istota, która przed nimi stała, była prawie identyczna jak ta, którą widzieli Ethan i Lena. Miała tę samą martwą twarz, te same czarne dziury zamiast oczu, ten sam lodowaty uśmiech.

Ale była jedna różnica.

Na jej poszarpanym mundurze widniało imię.

„Malcolm F.”

Viktor spojrzał na Adriana.

— Malcolm… — wyszeptał. — Tak miał na imię ten starzec, właściciel sklepu z antykami.

Adrian nie odpowiedział. Zaciskał zęby, czując, jak serce wali mu w piersi.

Istota uniosła rękę i wskazała ich palcem.

A potem usta zjawy poruszyły się w niemym słowie.

„Szkatułka.”

W tym samym momencie, daleko w Edynburgu, Ethan z przerażeniem zauważył, że stara szkatułka, którą otrzymał od Malcolma, nagle zaczęła się trząść.

Ethan patrzył na szkatułkę, która leżała na stole w bibliotece. Dygotała.

Nie delikatnie — trzęsła się jak wstrząsana niewidzialną siłą.

Lena odsunęła się gwałtownie.

— Co do cholery…?

Ethan nie odpowiedział. W jego głowie zaczęły rozbrzmiewać szepty.

Z początku były ledwo słyszalne, jak cichy szum fal uderzających o skały. Ale z każdą sekundą stawały się głośniejsze, coraz bardziej wyraźne.

A potem…

Obrazy.

Nie wspomnienia. Wizje.

Widział siebie — ale nie tutaj, nie w bibliotece.

Stał w tunelu, w którym unosiła się mgła. Był tam pociąg. Lokomotywa Bangour, ostatni transport z 1921 roku.

W jej oknie odbijała się jego twarz.

Ale nie była to jego twarz.

Była pusta. Czarne dziury zamiast oczu.

W tym momencie rzeczywistość eksplodowała.

Edynburg — Rzeczywistość

Ethan osunął się na kolana.

Czuł, jak jego umysł się rozpada. Jakby coś — ktoś — próbował dostać się do jego głowy.

Lena krzyczała, potrząsając nim, ale jej głos dochodził jakby zza ściany.

Nie mógł oddychać.

Nie mógł uciec.

Bo to coś było już w nim.

A potem usłyszał ten dźwięk.

Gwizd lokomotywy.

I nagle wszystko zniknęło.

Viktor drgnął.

— Słyszysz to?

Adrian zmrużył oczy.

Cichy gwizd.

Narastający.

A potem…

Cała ziemia się zatrzęsła.

Istota z napisem Malcolm F. na mundurze rozpłynęła się w powietrzu.

Ale w tym samym momencie ściany podziemi zaczęły pękać.

Adrian i Viktor spojrzeli po sobie.

Nie mieli wyboru.

Musieli biec.

Ethan otworzył oczy.

Nie był już w bibliotece.

Siedział w wagonie pociągu.

Nie było światła — tylko szara, mętna mgła wpadająca przez brudne okna.

Podłoga skrzypiała przy każdym ruchu.

I wtedy to usłyszał.

Głosy.

Szeptali.

— Nie powinieneś tu być…

— On nadchodzi…

— Nie otwieraj drzwi…

Ethan wstrzymał oddech. Rozejrzał się.

W wagonie siedziało dwanaście postaci.

Ich ciała były wychudzone, ich skóra miała odcień starego papieru. Nie oddychali.

Ale patrzyli.

Patrzyli na niego.

— Kim jesteście? — jego głos zabrzmiał jak echo w pustce.

Najbliższa postać, kobieta w długiej sukni, poruszyła ustami.

— Byliśmy.

— Czym?

— Tymi, którzy przyszli po to, czego nie rozumieli… i zapłacili za to cenę.

Ethan wzdrygnął się, bo coś poruszyło się na końcu wagonu.

Drzwi pociągu zaczęły się otwierać.

A za nimi…

Stało coś.

Nie człowiek.

Nie duch.

Cień, który zaczął wpełzać do wnętrza wagonu.

Lena potrząsnęła Ethanem, ale on nie reagował.

Jego oczy były szeroko otwarte, ale nieobecne.

Coś w nim się zmieniało.

A potem…

Podłoga zadrżała.

Z zewnątrz dobiegł głęboki gwizd lokomotywy.

Lena poczuła lodowaty dreszcz na plecach.

Pociąg nadciągał.

Ale to nie był zwykły pociąg.

To był coś więcej.

Bangour Village Hospital — Podziemia Kościoła

Adrian i Viktor biegli.

Ściany podziemi pękały, kamienie spadały na ziemię, a powietrze było przesiąknięte stęchlizną i pyłem.

Nie mogli się zatrzymać.

— Tam! — Viktor wskazał na tunel z łukowatym sklepieniem.

Przebiegli przez niego… i nagle znaleźli się na zewnątrz.

Tylko że… nie na powierzchni.

Byli w tunelu.

Na torach.

Na torach kolejowych Bangour.

Adrian zaczerpnął powietrza.

— To… to nie może być…

Wtedy usłyszeli gwizd.

Daleko, ale zbliżał się.

Viktor spojrzał na tory. Były zardzewiałe, zarośnięte chwastami.

Ta linia została zamknięta ponad sto lat temu.

Więc dlaczego…?

Dlaczego słyszeli pociąg?

A potem powietrze zgęstniało.

Zimno przeniknęło ich do kości.

I w mroku tunelu zobaczyli światła.

Nadjeżdżał.

Pociąg, który nie powinien istnieć.


Lena zerwała się na równe nogi.

Coś się działo.

Ethan leżał na podłodze, ale jego ciało zaczęło się lekko unosić.

Pod jego skórą pulsowały czarne żyły.

I wtedy zobaczyła szkatułkę.

Jej wieko powoli się otwierało.

Coś z niej wychodziło.

Lena sięgnęła po nią, ale w tej samej chwili drzwi biblioteki otworzyły się z hukiem.

Stanął w nich sklepikarz.

Malcolm.

Ale jego oczy były inne.

Nie błyszczały życiem.

Były puste.

Patrzył prosto na Lenę.

I uśmiechnął się.


Adrian i Viktor wstrzymali oddech, a dźwięk nadjeżdżającego pociągu stawał się coraz głośniejszy, przenikając przez ciemność tunelu. Z ich sercami biły się w jednym rytmie, rośnie w nich panika, ale nie ma drogi powrotnej.

— Musimy wsiąść do pociągu. — powiedział Viktor, przygryzając wargę, próbując znaleźć sposób na ucieczkę.

Adrian spojrzał w stronę nadjeżdżających świateł. Pociąg nie był zwykły.

Jego konstrukcja była dziwna — stara, zniszczona, z brudnymi oknami, przez które ledwo widać było wnętrze. Złowrogi zgrzyt metalu na torach sprawiał, że całe powietrze w tunelu drżało. To nie był pociąg z przeszłości, to było coś, co nie miało prawa istnieć.

Gwizd stawał się nie do zniesienia.

Viktor rzucił się w stronę pociągu, ale Adrian wstrzymał go.

— Nie mamy wyboru, musimy.

Zrozumiał. Obaj wskoczyli na pokład.

Na pokładzie nie było nikogo. Wagon był pusty, ale atmosfera była gęsta od obecności czegoś niewidzialnego.

Adrian odwrócił się w stronę torów, ale te zniknęły w mroku. Nie było już śladów po nich.

Pociąg toczył się w nieznanym kierunku.

Po kilku minutach Adrian spojrzał na Viktorze, który wpatrywał się w ciemne okna, jakby dostrzegał coś, czego nie rozumiał.

— Gdzie my jesteśmy? — zapytał cicho.

Ale Viktor milczał.

W wagonie zrobiło się zimno, lodowate. Z wnętrza nikt nie wychodził. Nagle w jednym z kąciuków zaczęły się pojawiać cienie — jakby ktoś ich obserwował.

I wtedy usłyszeli dźwięk… szeptów.

„Zatrzymacie go…?”

„Zatrzymacie go, tak?”

Adrian poczuł na plecach dreszcz. Czarna mgła zaczęła wypełniać wagon.

To nie była podróż w czasie. To była podróż w zaświaty.

Lena stała w milczeniu, patrząc na Malcolma. Jego oczy, puste jak dziury w ciemnościach, lśniły niepokojem, jakby sam był częścią czegoś, co nie należało do tego świata.

— Myślisz, że wiesz, czym to wszystko jest? — zapytała, starając się zachować spokój.

Malcolm podszedł bliżej, jego kroki ciężkie i wolne, jakby z każdą sekundą jego ciało stawało się coraz bardziej obce.

— Wiesz, że to nie jest tylko przedmiot, prawda? — powiedział cicho, patrząc na szkatułkę, która zaczynała wibrować, jakby reagowała na coś. — To nie jest tylko zabawa.

Ethan leżał nieruchomo, ale w jego ciele coś się zmieniało.

Zła energia, z której nie było już odwrotu, rozlewała się po jego żyłach.

I wtedy w powietrzu rozbrzmiał dźwięk dzwonów, jakby sam kościół wzywał ich do siebie.

Szkatułka otworzyła się szerzej.

Lena nie zdążyła zareagować, gdy powietrze wokół niej zatrzęsło się w wyniku niewidzialnej siły, jakby coś wciągało ją w ciemność.

Szkatułka otworzyła się szeroko, a powietrze wypełnił zapach palonych świec i wilgotnej ziemi. Lena cofnęła się, instynktownie szukając drogi ucieczki, ale coś przykuło ją do miejsca.

Malcolm nie ruszył się ani o milimetr. Jego oczy, jeszcze przed chwilą pełne mądrości i spokoju, teraz były puste, jakby nie należały już do człowieka.

— Dlaczego nie odwracasz wzroku? — zapytała, choć jej głos był ledwo słyszalny.

Malcolm uśmiechnął się lekko.

— Bo wiem, co nadejdzie.

Z wnętrza szkatułki zaczęło wydobywać się coś, co przypominało dym. Nie był to jednak zwykły dym — jego kontury zmieniały się, tworząc twarz.

Twarz, którą Lena gdzieś już widziała.

Uporczywy duch, którego zamknięto dekady temu.

Twarz wykrzywiła się w nieludzkim uśmiechu.

— Czekałem na was.

Głos był niski, pełen echa, nieludzki.

Malcolm wreszcie ruszył się z miejsca. Ale nie wyglądał już jak starzec.

Jego postura zmieniła się — wydawał się wyższy, jego ramiona stały się szersze, a palce wydłużyły się nienaturalnie. Skóra pociemniała, jakby trawił go cień.

Lena zrozumiała.

To nie Malcolm dał Ethanowi szkatułkę.

To coś, co podszywało się pod Malcolma.

I teraz chciało ją dokończyć to, co zaczęło lata temu.


Adrian próbował złapać oddech, ale powietrze w wagonie było ciężkie, lepkie od wilgoci. Viktor wciąż patrzył w okno, choć za szybą nie było już nic poza gęstą, czarną mgłą.

— To nie jest zwykły pociąg, Adrian.

Słowa Viktora brzmiały jak wyrok.

Z tyłu wagonu coś się poruszyło.

Adrian spojrzał w tamtą stronę i zamroziło go ze strachu.

Na końcu przedziału stała postać.

Wysoka, ubrana w podarty strój sprzed dekad, z głową przechyloną pod dziwnym kątem. Nie miała oczu, tylko puste dziury w czaszce.

A potem zrobiła krok do przodu.

I wtedy światło w wagonie zgasło.

Adrian wstrzymał oddech.

Cisza była gęsta, lepiła się do skóry jak mgła. Gdzieś w oddali rozległ się stukot kroków — powolnych, przeciągłych, zbyt ciężkich, by należały do kogoś… normalnego.

Viktor zacisnął dłoń na ramieniu Adriana.

— Nie jesteśmy tu sami.

Nie zdążyli zareagować, gdy wagon zatrząsł się gwałtownie.

Adrian runął na ziemię, uderzając głową o metalową podłogę. W mroku usłyszał charczenie.

To coś było blisko.

Światło błysnęło na ułamek sekundy, odsłaniając…

Twarze.

Dziesiątki, może setki zniekształconych, bladej skóry twarzy przyklejonych do ścian wagonu. Ich oczy były puste, a usta poruszały się w bezgłośnym szeptaniu.

Wtedy pociąg ruszył.

Adrian zerwał się na nogi.

— Viktor! Musimy się stąd wydostać!

Ale Viktor nie odpowiadał.

Stał w miejscu, wpatrując się w coś za plecami Adriana.

— O mój Boże… — szepnął.

Adrian powoli się odwrócił.

Na końcu wagonu, w świetle migoczącej jarzeniówki, stał pasażer.

Wysoki. Kościsty. W mundurze kolejarza z XIX wieku.

Jego usta były zszyte grubą, czarną nicią.

Ale najgorsze było to, że w jego rękach coś się poruszało.

Mała, wykrzywiona dłoń.

Dłoń dziecka.

Adrian krzyknął.

Lena cofnęła się, ale Malcolm już nie był sobą.

Jego skóra przybrała odcień popiołu, a palce wydłużyły się w ostre, czarne pazury.

— Nie powinno cię tu być, Lena. — Jego głos był niski, przepełniony echem. — To nie twoja historia.

Lena sięgnęła po telefon, ale światło ekranu zamigotało i zgasło.

Malcolm uśmiechnął się.

— Nie możesz uciec.

Wtedy coś uderzyło w drzwi biblioteki z taką siłą, że szyby pękły.

Ktoś próbował się dostać do środka.

Ale Lena nie była pewna, czy to lepsza opcja… czy jeszcze większy koszmar.

Bangour Village Hospital — Pociąg widmo

Adrian cofnął się o krok, ale podłoga wagonu zdawała się drżeć pod jego stopami. Kolejarz zrobił krok naprzód, a szwy na jego ustach naprężyły się, jakby w każdej chwili miały pęknąć. W jego rękach nadal spoczywała dziecięca dłoń — mała, bezwładna, z sinymi paznokciami.

Viktor był nieruchomy, jakby sparaliżowany strachem.

— To niemożliwe… — wyszeptał.

Adrian odruchowo sięgnął do kieszeni, gdzie wciąż miał zapalniczkę, którą znalazł w ruinach Bangour Village Hospital. Drżącymi palcami odpalił płomień.

W tym samym momencie kolejarz zniknął.

Ale wagon wciąż był pełen twarzy.

Zbliżały się do nich — sunęły po ścianach jak cienie, ich bezgłośne szepty wypełniały przestrzeń.

— Drzwi! Musimy się stąd wydostać! — krzyknął Adrian.

Viktor, otrząsnąwszy się z szoku, dopadł do metalowych drzwi prowadzących do następnego wagonu. Szarpnął klamkę — zamknięte.

Adrian obrócił się w stronę okien — ale za nimi nie było krajobrazu.

Była ciemność.

Głęboka, gęsta, pochłaniająca wszystko.

Pociąg pędził przez pustkę.

Wtedy rozległ się świdrujący dźwięk rozrywanej tkaniny.

Adrian spojrzał w stronę miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu stał kolejarz.

Szwy na jego ustach rozpruły się.

Nie było tam jednak zębów, ani języka.

Była czarna dziura.

Pustka tak głęboka, że zdawała się wciągać światło.

Adrian i Viktor nie mieli już czasu na myślenie. Drzwi wagonu otworzyły się same.

Za nimi czekał następny przedział — ale nie wyglądał jak część pociągu.

Była tam linia kolejowa Bangour.

Ale nie w ruinie, jaką znali.

Torowisko było nienaturalnie czyste, jakby ktoś właśnie je zbudował. Stare, metalowe latarnie rzucały żółtawe światło na peron, a w oddali widać było… kościół.

Neoromański kościół zaprojektowany przez Harolda Ogle Tarboltona.

Stał tam, nietknięty, jak w 1930 roku.

Adrian i Viktor spojrzeli po sobie.

Czy to pułapka?

Ale alternatywą było pozostanie w wagonie z kolejarzem i twarzami.

— Biegniemy! — zadecydował Adrian.

Wbiegli do następnego wagonu, ale gdy tylko przekroczyli próg, grunt pod nimi zniknął.

I wtedy wszystko pochłonęła ciemność.

Lena przycisnęła plecy do regału.

Malcolm ruszył w jej stronę, jego ruchy były teraz bardziej płynne — nieludzkie.

Za drzwiami coś uderzyło po raz drugi.

Szkło pękło, a przez szpary do środka wdarło się coś czarnego i wijącego się jak dym.

Lena zerknęła na Malcolma.

Nie reagował.

Patrzył na nią, jakby… na coś czekał.

Wtedy drzwi pękły z trzaskiem.

Do środka wpadł ktoś… albo coś.

Lena poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.

Czy to wróg, czy sojusznik?

Nie miała czasu na decyzję.

Cień Malcolma rzucił się na nią.

A światło w bibliotece zgasło.


Adrian i Viktor wpadli do kolejnego wagonu, ale zamiast wąskiego przejścia z rzędami starych siedzeń obitych wyblakłą skórą, zamiast metalowych poręczy i zakurzonych okien, przez które powinni byli widzieć migające światła Edynburga, znaleźli się na czymś, co bardziej przypominało dawno zapomnianą stację kolejową — opuszczoną, ale jednocześnie jakby nienaturalnie świeżą, przywróconą do życia tylko na ten jeden moment.

Pod ich stopami znajdowały się szyny lśniące w blasku żółtych, drgających latarni, które rzucały długie, rozmazane cienie na ściany budynku peronu. W oddali, za torami, górował neoromański kościół, dokładnie ten sam, który został zaprojektowany przez Harolda Ogle Tarboltona w latach 20. ubiegłego wieku, lecz teraz wyglądał tak, jakby nigdy nie został opuszczony, jakby wciąż odbywały się w nim msze, a jego wnętrze wypełniały szepty modlących się ludzi.

Adrian przetarł dłonią twarz, próbując uspokoić chaotyczne myśli, ale wszystko w nim krzyczało, że coś tutaj nie gra, że znaleźli się w miejscu, do którego nigdy nie powinni byli trafić.

— To nie jest możliwe… — wymamrotał Viktor, spoglądając na kościół z szeroko otwartymi oczami, jakby w każdej chwili spodziewał się, że budowla nagle rozpadnie się w pył lub pochłonie ich w swoim wnętrzu.

Adrian spojrzał w stronę torów, zastanawiając się, czy powinni biec w stronę wyjścia, czy może spróbować cofnąć się do poprzedniego wagonu i poszukać innej drogi ucieczki. Jednak zanim zdążył podjąć decyzję, w powietrzu rozbrzmiał świdrujący dźwięk, przypominający skrzypienie metalu przesuwanego po kamieniu, a potem… rozległo się gwizdanie.

Pociąg nadjeżdżał.

Tyle że nie było widać świateł lokomotywy.

Był tylko dźwięk — głośny, głęboki, przerażający, jakby wydobywał się z samego wnętrza ziemi.

Viktor zaczął się cofać, ale Adrian złapał go za ramię, nie pozwalając mu uciec w panice, bo wiedział, że w takich chwilach najgorsze, co można zrobić, to działać bez planu.

— Jeśli ten kościół tu jest, to może… to jedyne miejsce, w którym znajdziemy odpowiedzi.

Viktor spojrzał na niego, jakby oszalał, ale nie zdążył się sprzeciwić, bo pociąg-widmo wyłonił się z ciemności.

Wielka, czarna lokomotywa sunęła po torach, jej metalowe ściany lśniły od wilgoci, a okna wagonów były puste, czarne jak otchłań, ale w ich głębi migotały niewyraźne kształty, jakby ktoś stał tuż za szybami, obserwując ich uważnie.

— BIEGNIEMY! — krzyknął Adrian, ciągnąc Viktora w stronę kościoła, który nagle wydał się jedyną bezpieczną przystanią w tym groteskowym świecie cieni i martwych pasażerów.

Wbiegli po schodach prowadzących do wielkich, rzeźbionych drzwi świątyni, a tuż za nimi powietrze przeciął gwizd pociągu, tak głośny, że poczuli go niemal fizycznie, jakby uderzył ich w piersi z całą swoją nieludzką mocą.

Adrian szarpnął ciężkie drzwi, które — ku jego zaskoczeniu — ustąpiły bez najmniejszego oporu.

Wpadli do wnętrza kościoła, a drzwi zatrzasnęły się za nimi z ogłuszającym hukiem.

Wewnątrz panowała absolutna cisza.

Ale nie była to cisza dająca ukojenie.

To była cisza, w której coś czekało.

Lena wiedziała, że jeśli choć na chwilę się zawaha, jeśli pozwoli, by strach ją sparaliżował, to Malcolm — czy raczej to, czym teraz był Malcolm — nie da jej drugiej szansy.

Mężczyzna zrobił kolejny krok w jej stronę, jego oczy wydawały się teraz zupełnie puste, jakby dusza została z niego wyssana, ale jednocześnie Lena widziała w nich coś znajomego — coś, co kazało jej się zastanowić, czy przypadkiem Malcolm nie jest… ofiarą, a nie oprawcą.

Nim zdążyła podjąć decyzję, drzwi do biblioteki eksplodowały w drzazgi.

Ktoś stał w progu.

Nieznajomy był wysoki, miał na sobie długi płaszcz, który wydawał się przesiąknięty deszczem i ziemią, a jego twarz była ukryta w cieniu.

Malcolm zamarł.

Lena poczuła, że powietrze w pomieszczeniu zgęstniało, jakby ściany nagle zaczęły się zbliżać, zmuszając ją do podjęcia decyzji, zanim będzie za późno.

Nieznajomy zrobił krok naprzód, a wtedy Malcolm… upadł na kolana.

Czy to była oznaka strachu? Czy może… poddał się?

Lena miała zaledwie kilka sekund, by zrozumieć, co się tu właściwie dzieje.

Kto był prawdziwym wrogiem?

I co najważniejsze…

Czy to, co wydarzyło się lata temu, wracało teraz, by dokończyć to, czego nie udało się zniszczyć w przeszłości?


Adrian i Viktor wpadli do środka, drzwi zatrzasnęły się za nimi z ogłuszającym hukiem, a echo tego dźwięku odbiło się od wysokich, kamiennych ścian, jakby kościół przez chwilę oddychał ich strachem. Przez moment obaj stali nieruchomo, łapiąc oddech, podczas gdy ich oczy przyzwyczajały się do panującego półmroku.

Kościół był większy, niż się spodziewali — rzędy drewnianych ławek ciągnęły się w nieskończoność, ginąc w cieniach, które nie poddawały się słabemu światłu wpadającemu przez witrażowe okna. Witraże przedstawiały sceny biblijne, ale ich barwy wydawały się dziwnie przygaszone, jakby ktoś zdrapał z nich dawną świetność, pozostawiając jedynie matowe szkło, przez które światło z trudem się przebijało.

Adrian przełknął ślinę i postąpił kilka kroków naprzód, starając się nie zwracać uwagi na dreszcz, który przebiegł mu po plecach. W powietrzu unosił się zapach starych książek, wilgoci i czegoś jeszcze… czegoś metalicznego.

Krew?

Viktor odwrócił się w stronę ołtarza. Był masywny, z ciemnego kamienia, ozdobiony misternie rzeźbionymi motywami, których sens umykał logicznemu rozumowaniu — kwiaty przeplatały się ze spiralami, a te zdawały się płynnie przechodzić w twarze o pustych oczodołach, które patrzyły na nich z niemym oskarżeniem.

— Coś tu jest nie tak… — wyszeptał Viktor, ale Adrian ledwo go słyszał.

Był zbyt zajęty wpatrywaniem się w wielką płytę nagrobną osadzoną w podłodze, tuż przed stopniami prowadzącymi do ołtarza. Napisy na kamieniu były wyryte w języku, którego nie rozpoznawał, ale data była aż nadto czytelna.

1634.

— To grób? — zapytał cicho.

Viktor skinął głową.

— Ale jeśli to grób… to dlaczego płyta wygląda, jakby ktoś ją… otwierał?

Adrian spojrzał na kamień i rzeczywiście — wzdłuż krawędzi widać było świeże rysy, jakby ktoś próbował podważyć płytę i dostać się do środka.

Serce zaczęło bić mu szybciej.

Coś tutaj było.

Coś, co nie powinno było się wydostać.

I wtedy to usłyszeli.

Cichy, drapiący dźwięk, jakby coś… coś wewnątrz grobu właśnie zaczynało się poruszać.


Lena nie spuszczała wzroku z Malcolma, który wciąż klęczał, jakby coś — lub ktoś — zmusiło go do poddania się.

Nieznajomy w progu stał nieruchomo, jego sylwetka wypełniała całą przestrzeń, a cień rzucany przez płaszcz zdawał się pochłaniać światło z pomieszczenia.

Lena nie wiedziała, czy powinna się bać, czy czuć ulgę.

A potem nieznajomy przemówił.

— Nie masz pojęcia, w co się wplątałaś, Lena.

Jego głos był głęboki, ale nie zimny — bardziej zmęczony, jakby niósł w sobie ciężar wielu lat, wielu decyzji, które zbyt długo odbijały się echem w jego głowie.

— Kim jesteś? — zapytała ostro, nie pozwalając sobie na słabość.

Nieznajomy powoli podszedł do Malcolma i pochylił się nad nim, jakby przyglądał mu się z bliska.

— Jest jeszcze czas, żeby to zatrzymać. — Jego oczy spoczęły na Lenie. — Ale jeśli zrobisz jeden zły ruch, ta historia się powtórzy. A wtedy… nikt nie będzie w stanie tego zatrzymać.

Lena spojrzała na Malcolma.

Jego ciało wydawało się spięte, jakby zmagał się z czymś w środku, jakby toczył walkę, której ona nie była w stanie dostrzec.

— On już nie jest sobą, prawda? — wyszeptała.

Nieznajomy kiwnął głową.

— To zaczyna się od nowa.

Lena zadrżała.

Czy naprawdę to, co wydarzyło się lata temu, wracało, by dokończyć to, czego wtedy nie udało się zniszczyć?

A jeśli tak…

Czy oni wszyscy byli już skazani?


Pociąg nie odjechał.

Stał na torach, jego czarne, matowe wagony zdawały się wchłaniać światło księżyca, a w oknach wciąż majaczyły cienie.

Niektórzy powiedzieliby, że to złudzenie.

Ale Adrian i Viktor wiedzieli, że nie ma w tym żadnego złudzenia.

Oni tam byli.

Obserwowali.

I czekali.

Tylko na co?


Adrian i Viktor stali w bezruchu, wpatrzeni w płytę nagrobną, której rysy na krawędziach wyglądały, jakby ktoś usilnie próbował ją zdjąć, wydobywając coś, co miało pozostać tam na zawsze, coś, czego nie powinno się dotykać, ani nie próbować wydobywać na powierzchnię. Mimo dźwięków wydobywających się z głębi kościoła, mimo echa ich własnych kroków odbijających się od kamiennych ścian, atmosfera w tym miejscu była gęsta, niemal namacalna. Cisza, która wypełniała wnętrze kościoła, zdawała się kłamać, udając spokój, podczas gdy w rzeczywistości w powietrzu wisiało nieuchwytne napięcie, jakby same mury były świadkami czegoś niepokojącego.


Adrian, wciąż zerkając na płytę, postanowił zignorować niepokój, który rozlewał się w jego piersi, i po prostu działać. Chwycił ostrożnie krawędź kamienia, przycisnął dłoń do zimnej powierzchni, jakby próbując wyczuć pod nią coś, co mogłoby nie pasować do reszty. Jego oddech przyspieszył, serce biło jak młot, ale nie cofnął się, ani nie zamierzał tego zrobić, bo wiedział, że coś w tej chwili było nie tak. Jego dłoń poczuła wyraźny opór, jakby coś znajdowało się głęboko w podłodze, coś, co nie powinno tam leżeć, coś, co było czekaniem, aż wreszcie zostanie uwolnione.

W tym samym momencie Viktor podszedł bliżej, jego wzrok przyciągnął coś, co Adrian poczuł w powietrzu — dziwne zniekształcenie w cieniu ołtarza. Spojrzał na niego zaskoczony. Viktor miał grymas na twarzy, jakby dostrzegł coś, czego nie chciałby widzieć, coś, co nie powinno było istnieć w tym miejscu. Twarz Viktora była wykrzywiona w grymasie bólu, ale coś w tym było — coś, co obaj czuli na poziomie instynktów, jakby obecność czegoś nieznanego po prostu nie pasowała do całości tej rzeczywistości, jakby kościół nie był tylko miejscem religijnym, ale także zamkniętą przestrzenią dla czegoś znacznie mroczniejszego.

— Adrian, nie rób tego! — krzyknął Viktor, gdy tylko zobaczył, że Adrian zaczyna unosić płytę.

Ale było za późno. Adrian nie zwrócił uwagi na jego ostrzeżenie, nie potrafił powstrzymać tego impulsu. W momencie, gdy dotknął drugiej krawędzi płyty, usłyszał przeraźliwy dźwięk, jakby kamień wyrywał się z ziemi, otwierając przejście w głębi ziemi, które zdawało się prowadzić donikąd. Z rąk Viktora wyślizgnęła się latarka, jej światło oświetliło wciąż ciemną przestrzeń pod podłogą, a to, co ujrzeli, przeraziło ich obydwu.

W głębi grobu leżała nie tylko czaszka, ale i strzępy ubrania — ubrania, które wyglądały na bardzo stare, jeszcze z epoki, w której kościół był budowany, a jednak były jakby niedotknięte upływem czasu. Na czaszce widniały ślady poparzeń, jakby coś gorącego przeszło przez nią, pozostawiając na niej wypalone ślady, które nigdy nie miały zniknąć.

Adrian, trzymając latarkę, pochylił się nad tym, co było pod płytą, a dreszcze przeszyły go na wskroś, gdy zrozumiał, że to, co leżało przed nimi, nie było przypadkowe. Ziemia wokół czaszki była świeża, jakby ktoś ostatnio znowu kopał ten grób. Coś w tym miejscu nie chciało dać im spokoju.

— Viktor, mamy problem… — wyszeptał Adrian, nie mogąc oderwać wzroku od ziemi.


Lena stała nieruchomo w bibliotece, wciąż wstrząśnięta słowami mężczyzny w progu. Nieznajomy wciąż stał, nie poruszając się, jakby nie miał zamiaru zrobić niczego więcej, ale jego obecność była równie przytłaczająca jak ciężar, który Lena czuła na swoich barkach. Serce biło jej mocno w piersi, z trudem łapała oddech, a przerażenie nie było jedynie wynikiem nieznajomego — to, co usłyszała, wydawało się nierealne.

Malcolm wciąż siedział na podłodze, jego wzrok przysłonięty niepokojem i strachem, ale nie poruszał się. Nie wyglądał na kogoś, kto by miał odpowiedzi, ale Lena miała wrażenie, że w tym momencie odpowiedzi nie miała w ogóle. W tej bibliotece, wśród książek o zapomnianych legendach i nieprawdziwych mitach, historia, którą słyszała, była nie tylko przestroga — była zapowiedzią czegoś, czego nie miała szansy zrozumieć, ale musiała to zrobić. Musiała zrozumieć, co się działo w tej sprawie.

Nieznajomy wyprostował się i zamknął oczy, jakby próbował coś poczuć. Następnie otworzył je powoli, patrząc wprost na Lenę. Jego spojrzenie było pełne niepokoju, ale również jakiejś nieodgadnionej nadziei, jakby po prostu czekał na odpowiedź.

— Czas się kończy, Lena. Pora sięgnąć po to, co zostało zapomniane, albo stracić wszystko.

W tej chwili Lena wiedziała jedno — nie miała wyjścia.


Pociąg zniknął w ciemnościach, a tor zamarł w niezmienionej ciszy. Jednak coś było z nim nie tak. Pociąg — nie, to nie był zwykły pociąg. Jego obecność zdawała się być zatrzymana w czasie. Każdy wagon, każde okno, wszystkie detale wyglądały, jakby przed chwilą wyszły z innej epoki, jakby nie mogły pasować do tego, co działo się wokół. A jednak coś w powietrzu, coś w tej ciszy sprawiało, że nie mogli się od niego oderwać.

Gdy tylko przeszli w stronę zamkniętego toru, Adrian poczuł na plecach przerażający dreszcz, który mówił mu, że w tym miejscu czas przestaje mieć znaczenie, że pociąg — tak, ten pociąg — wciąż tu będzie, aż coś z tego miejsca w końcu się uwolni.

Nawet nie wiedzieli, co.


Adrian i Viktor stali w milczeniu, ich oczy przesuwały się po tajemniczej przestrzeni, gdzie każdy szczegół zdawał się być owiany mrokiem, nieodgadnionym cieniem przeszłości, który wciąż czekał na moment, by ujawnić swoje sekrety. Chociaż powietrze w kościele było chłodne, w ich wnętrzach narastało niepokojące gorąco, jakby cienie, które spowiły to miejsce, miały do nich jakiś osobisty interes. W tej ciszy, przerywanej tylko szelestem ich kroków, czas zdawał się nie istnieć.

Adrian nie mógł pozbyć się wrażenia, że z każdą chwilą coraz bardziej zanurza się w tym nieznanym świecie. Każdy ruch w tym miejscu, każda sekunda wydawała się zapisana w jakiejś odwiecznej kliszy, jakby zbliżali się do odkrycia, które zrujnuje wszystko, co do tej pory znali.

Otarł ręką zimną powierzchnię kamienia, a zaledwie dotyk zmusił go do odczucia czegoś, co nie było naturalne. Wydawało mu się, że pod jego palcami rozchodzi się nie tylko chłód, ale coś ciemniejszego, czego nie potrafił zdefiniować, coś, co kazało mu trzymać ręce z dala od tego miejsca.

— Adrian… — Viktor szepnął jego imię, ton głosu pełen niepokoju, ale i nieuchwytnego strachu. — Nie powinniśmy tego robić.

Adrian zerknął na niego, jednak w jego oczach było coś, co nie pozwalało na powrót. Wiedział, że to, co zaczęli, miało większe konsekwencje, niż mogli sobie wyobrazić. Zanim Viktor zdążył ponownie zareagować, płyta zaczęła zsuwać się z miejsca, jakby w odpowiedzi na ich obecność, jakby sama ziemia czekała na to, by wreszcie coś z siebie wyzwolić. Głęboka rysa w ziemi odsłoniła mrok, który wydawał się być obecny tam od zawsze. Wówczas Adrian dostrzegł coś, co było bardziej niż tylko pozornym znaleziskiem — na dnie krył się przedmiot, który z każdym minutowym oglądaniem budził coraz większy niepokój.

Wciągnął głęboki oddech, a serce biło mu mocniej, kiedy dostrzegł, że w tej ciemności leżały nie tylko kości, ale i przedmioty — części starych szat, kawałki materiału, które nie miały prawa tu być. Ciemność była gęsta, pełna jakiejś nieodgadnionej siły, której nie rozumiał, ale wiedział, że nie wolno jej ignorować.

— Co to jest? — zapytał Viktor, zbliżając się niepewnie. Jego głos miał w sobie drżenie, które odbijało się echem od ścian kościoła.

Adrian powoli wyciągnął rękę, a jego palce ledwie dotknęły rozkładających się resztek szat. Wiedział, że to, co zobaczył, miało nie tylko znaczenie w kontekście historycznym, ale i w kontekście samego miejsca, jego roli, jego ciemnej tajemnicy. Za nimi kościół wydawał się oddychać, jakby same mury żyły, jakby wyczuwały zbliżającą się konfrontację z czymś, co należało do przeszłości, a jednak nie miało zamiaru zostać zapomniane.

To, co widzieli, było jak niepokojąca pamięć wznosząca się z przeszłości, niczym cienie, które miały wkrótce wrócić, by znaleźć swoje miejsce. Adrian miał nieodparte wrażenie, że to nie był przypadek — że to wszystko, co teraz odkrywał, było częścią większego, niepojętego planu, który miał go dotknąć bardziej, niż się spodziewał.

Zatraceni w Labiryncie Pamięci

Lena spojrzała na mężczyznę, który stał w drzwiach biblioteki, a mimo to nie dawał się dostrzec. Jego postać była niczym zatarte wspomnienie, odbicie przeszłości, która za wszelką cenę nie chciała zostać zapomniana. Jego twarz była zamglona cieniem, jakby nie chciał ujawniać swojej tożsamości, jakby nie był gotowy na pełne ujawnienie. Jednak jego słowa pozostawiły w powietrzu ciężki ładunek, który Lena poczuła na poziomie samego ciała, jakby wchodząc w to miejsce, weszła również w nieznaną przestrzeń, której istnienia nie mogła zaakceptować.

— Nie wiem, co się wydarzyło, ale wiem, że to, co tu zobaczysz, zmieni wszystko. — Głos mężczyzny był niski, spokojny, ale niosący w sobie coś groźnego, coś, czego Lena nie potrafiła określić.

— Kim jesteś? — zapytała, jej głos był bardziej stanowczy niż miała nadzieję, by brzmiał, ale odpowiedź nie przyszła natychmiast.

Zamiast odpowiedzi, nieznajomy uniósł rękę, jakby wskazując na jedną z książek na regale. Zbliżył się do niej powoli, jakby stawiał każdy krok w pełnej świadomości, że każde jego słowo miało większe znaczenie, niż jakiekolwiek odkrycie. Na grzbiecie książki widniał napis: „Cień zapomnianych miast”.

Lena poczuła, jak coś w jej wnętrzu pęka, jakby drzwi do przeszłości otworzyły się tuż przed nią. Bez słowa, ale z pełnym przekonaniem sięgnęła po książkę. Nie wiedziała, co to oznacza, ale czuła, że to będzie początek czegoś, czego nie miała wyjścia, by zakończyć.


Po wyjściu z kościoła Adrian i Viktor stali wciąż w tym samym miejscu, pod wpływem odkrycia, które z każdą chwilą stawało się coraz bardziej przytłaczające. Wzrok obojga wciąż błądził po pobliskim terenie, jakby czegoś szukali, jakby spodziewali się, że coś jeszcze wkrótce się wydarzy. I wtedy usłyszeli to — nie od razu, ale po chwili, jakby ten dźwięk wchodził w nieświadomość, jakby zmieniając ich spojrzenie na to, co działo się wokół.

To było jak cichy, metaliczny szum, jakby pociąg przejeżdżał w oddali. Ale wiedzieli, że to niemożliwe. Linia kolejowa była zamknięta od lat, a jednak ten dźwięk stawał się coraz bardziej wyraźny, coraz bardziej rzeczywisty.

— Czy ty to słyszysz? — zapytał Viktor, jego głos pełen napięcia.

Adrian milczał, słuchając, a dźwięk stawał się coraz głośniejszy, jakby pociąg, który miał zniknąć, wciąż istniał, jakby w tej przestrzeni czas nie miał żadnego znaczenia.


Adrian poczuł, jak jego serce bije mocniej, a dźwięk narasta w jego uszach. Był przekonany, że to, co słyszy, nie jest wytworem jego wyobraźni. Wydawało się, że wszystko wokół niego staje w martwym punkcie — nie tylko dźwięk, ale i świat. Tak, jakby czas w tej części Bangour zatrzymał się na moment, by zniwelować granicę między przeszłością a teraźniejszością. Viktor podszedł do niego i spojrzał w stronę, z której dochodził dźwięk — coś w jego oczach, z pewnością zmąconych niepewnością, sprawiło, że Adrian poczuł się, jakby wiedział, co mają teraz zrobić.

— Znam ten dźwięk… — powiedział Viktor, a jego głos brzmiał teraz jak echo samego miejsca. Czuł to samo, co Adrian, że ten pociąg, ten szum metalu, jest nie tylko wspomnieniem. Jest obecnością. Był czymś, co miało związek z historią Bangour — z tym, co zostało tu ukryte.

Zanim Adrian zdążył odpowiedzieć, dźwięk zniknął. Wstrzymał oddech, nie wiedząc, co ma o tym myśleć. To, co przez chwilę było zaledwie cieniem, nagle stało się czymś realnym. Czymś, co miało ich zaprowadzić dalej. Mieli teraz świadomość, że nie są tu przypadkowo. Wraz z tym dźwiękiem, który zawisł w powietrzu, zrozumieli, że nie tylko oni mogą czuć obecność przeszłości w tym miejscu — ten dźwięk, ta kolej, były jak przepustka do czegoś, co miało ich połączyć z tymi, którzy tu żyli.

— Czy to możliwe? — zapytał Viktor, patrząc na Adriana, jakby oczekiwał, że ten potwierdzi coś, co wykraczało poza granice logiki.

— Musimy to sprawdzić. — Adrian odpowiedział stanowczo, choć w głębi serca czuł, że to nie jest tylko zwykła chęć rozwiązania zagadki. To było coś, co zaczynało go wciągać, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości.


Zatrzymali się przy resztkach dawnej linii kolejowej. Zarośnięte tory wyłaniały się z ziemi jak opowieści zapomnianych czasów. Po torach nie jeździły już pociągi, ale pozostała po nich dziwna, nieuchwytna energia. To było tak, jakby sama ziemia pamiętała, co kiedyś się działo, a teraz tylko milczała. Ciało Adriana reagowało na to miejsce — czuł mrowienie w dłoniach, jakby ta ziemia miała coś do niego powiedzieć. Był przekonany, że ta linia kolejowa była czymś więcej niż tylko pozostałością po przeszłości.

W tej chwili poczuł, że to nie tylko jego śledztwo, ale również wyzwanie, które miało go zmienić. Znajdowali się na granicy dwóch światów — tego, co widzieli, i tego, co już zaginęło. Przeszłość wydawała się otaczać ich w każdej sekundzie, w każdej roślinie, która wyrastała z ziemi. Ciemne chmury zawisły nad nimi, a niepokój wzmagał się z każdym krokiem.

Viktor, który dostrzegał jego zamyślenie, zwrócił się do niego. „Zobacz, coś tu jest…” — wyciągnął rękę w stronę dziwnej wyrytej w ziemi ścieżki, która zdawała się prowadzić w stronę nieistniejącej stacji. „To nie jest przypadek.”

Adrian skinął głową. Zaczynali rozumieć, że każde odkrycie prowadziło ich do czegoś jeszcze bardziej zagadkowego. To, co stało za dźwiękiem pociągu, było tylko częścią większego obrazu, który musieli ułożyć.


Kilka godzin później wrócili do kościoła. Tym razem wiedzieli, że każde wkraczanie w to miejsce, każda sekunda, którą tu spędzali, oznaczała coś więcej. Jakby sama ściana kościoła była świadkiem wszystkiego, co tu miało miejsce. Przestrzeń zdawała się pulsować — echo przeszłości, które wciąż żyło w tych murach, było jak klatka, która ich otaczała.

Wzrok Adriana zatrzymał się na oknie, przez które wpadało blade światło. Okno było witrażem przedstawiającym scenę z podróży. Postać wędrowca, wędrującego przez nieznany krajobraz. Jednak to, co przykuło jego uwagę, to coś, czego nie potrafił zrozumieć. W oknie było coś, czego tam nie powinno być — zarys człowieka, który zdawał się patrzeć na niego.

Adrian poczuł, jak coś w jego ciele ściska go w gardle, jakby czas i przestrzeń w tym momencie zaczęły się rozchodzić.

— Zaczyna się. — powiedział cicho, jego głos miał w sobie coś niepokojącego, ale jednocześnie pewnego rodzaju ulgi. Wiedział, że to już nie jest zwykłe śledztwo, że oni wkrótce znajdą odpowiedzi, które nie będą łatwe do zaakceptowania.

Przez dłuższą chwilę Adrian i Viktor stali w milczeniu, patrząc na witraż, który zdawał się zmieniać na ich oczach. Postać wędrowca, która jeszcze przed chwilą była tylko elementem barwnego szkła, teraz wyglądała inaczej — jakby unosiła wzrok, a w jego oczach pojawiło się coś więcej niż zwykła plama światła. Przez ułamek sekundy Adrian był pewien, że widzi w tym spojrzeniu znajomą twarz.

— Czy to możliwe, że coś nas obserwuje? — wyszeptał Viktor, nie odrywając wzroku od okna.

— Nie coś. Ktoś. — poprawił go Adrian, czując narastające napięcie w powietrzu. Wiedział, że to miejsce skrywa tajemnice, ale teraz zaczynał rozumieć, że te tajemnice zaczynają na nich patrzeć.

Kościół był niemal pusty, zimne powietrze wypełniało wnętrze, a drewniane ławki zdawały się cicho skrzypieć, jakby same ostrzegały ich przed tym, co mieli odkryć. Każdy odgłos wydawał się głośniejszy, echo kroków rozbrzmiewało w głębi świątyni, niosąc ze sobą coś więcej niż tylko dźwięk — niosło przeszłość.

Adrian podszedł do ołtarza. Nie wiedział dlaczego, ale coś go tam ciągnęło. Może była to intuicja, a może echo dawno zapomnianych wydarzeń, które wciąż tkwiły w murach tej budowli. Oparł dłoń o chłodny kamień i wziął głęboki oddech. W tym momencie Viktor nagle ścisnął go za ramię.

— Słyszałeś to? — zapytał.

Adrian spojrzał na niego pytająco. Nie usłyszał niczego poza własnym oddechem i przytłaczającą ciszą kościoła.

— Tam, na zewnątrz. — Viktor wskazał na witraż. Coś tam było.

Adrian poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku. Jeśli Viktor to usłyszał, oznaczało to, że nie był to jedynie wytwór wyobraźni. Coś rzeczywiście poruszyło się w mroku za oknem.

Opuszczone tory

Nie czekając ani chwili dłużej, obaj wybiegli na zewnątrz. Chłodne, wilgotne powietrze uderzyło ich w twarze, a mgła unosząca się nad ziemią zdawała się gęstnieć, tworząc niemal namacalną barierę między nimi a resztą świata.

Szli ostrożnie, wzdłuż starej, zapomnianej linii kolejowej Bangour, której tory dawno zniknęły pod warstwą ziemi i mchu. Było coś niepokojącego w tej scenerii — jakby cały teren wstrzymywał oddech, oczekując na coś, co miało się wydarzyć.

— Czy to możliwe, że te tory… żyją? — Viktor spojrzał na Adriana, a w jego głosie nie było ironii, tylko czysta, surowa ciekawość zmieszana ze strachem.

Adrian chciał odpowiedzieć, ale zanim zdążył otworzyć usta, usłyszeli metaliczny zgrzyt.

Nie był to jednak zwykły dźwięk — przypominał odgłos starego pociągu, który wciąż istnieje w czasach, gdy nie powinien już jeździć.

Adrian poczuł, jak zimne dreszcze przebiegają mu po plecach. Dźwięk narastał, a ziemia pod ich stopami zaczęła delikatnie wibrować, jakby coś się zbliżało.

— Uciekajmy! — krzyknął Viktor, ale Adrian stał jak sparaliżowany, wpatrując się w gęstniejącą mgłę.

I wtedy go zobaczył.

Pociąg. Stary, pokryty rdzą skład, który nie miał prawa tu być. Jego reflektory świeciły zimnym, złowrogim blaskiem, a w wagonach czaiła się ciemność, która zdawała się żyć własnym życiem.

Adrian czuł, że jeśli zostanie choć chwilę dłużej, coś po niego sięgnie.

Ale było już za późno.

Mgła otuliła ich jak lodowaty całun, a pociąg wciągnął ich w świat, którego nie rozumieli.


Podróż, która nie miała prawa się wydarzyć

Wszystko trwało zaledwie kilka sekund, ale dla Adriana i Viktora czas wydawał się zwolnić do granic możliwości. Pociąg, który przed chwilą był jedynie widmem, teraz stał się rzeczywisty — z każdą chwilą coraz bardziej materialny, coraz bardziej nieunikniony.

Adrian poczuł, jak nogi odmawiają mu posłuszeństwa, jakby jakaś siła przytrzymywała go w miejscu. Z każdą sekundą miał wrażenie, że jego ciało staje się cięższe, a powietrze wokół niego gęstnieje do tego stopnia, że oddychanie stawało się wysiłkiem.

Viktor chwycił go za ramię i szarpnął mocno.

— Biegnij! — wrzasnął, ale jego głos brzmiał jakby dochodził zza ściany wody, zniekształcony i odległy.

Zanim jednak zdążyli zrobić krok, drzwi wagonu otworzyły się z przeciągłym zgrzytem, który zabrzmiał jak jęk umierającego. Z ciemności wnętrza wysunęła się ręka.

Nie była to ludzka ręka — choć miała pięć palców, skórę i paznokcie, coś w niej było nienaturalnego. Jakby należała do kogoś, kto zbyt długo przebywał w miejscu, do którego nigdy nie powinien trafić. Skóra była ziemista, wyschnięta, a palce poruszały się w nienaturalny sposób, jakby próbowały złapać coś, czego nie potrafiły dostrzec.

Viktor cofnął się gwałtownie, ale Adrian nie potrafił oderwać wzroku od tej dłoni, od jej powolnych, precyzyjnych ruchów. Czuł, jak lodowate powietrze bije od wagonu, przenikając go aż do kości.

I wtedy usłyszał szept.

Nie był to głos dobiegający z wnętrza pociągu, ale coś, co pojawiło się w jego głowie. Cichy, melodyjny szept, który przypominał pieśń, ale jednocześnie miał w sobie coś hipnotyzującego, coś, co sprawiało, że chciał podejść bliżej.

— Wróciłeś. Wróciliście wszyscy. —

Adrian poczuł, jak serce zaczyna mu walić w piersi. To coś ich znało. To coś czekało.

Znaki przeszłości

Viktor nie czekał dłużej. Szarpnął Adriana mocniej, wyrywając go z transu i ciągnąc go w stronę starego neoromańskiego kościoła, którego kontury ledwo majaczyły w ciemności.

Pociąg stał się nieruchomy, jakby nie miał już władzy nad nimi, ale Adrian wiedział, że to jedynie złudzenie. Ten skład nigdy nie był tylko iluzją — był wspomnieniem czegoś, co wydarzyło się lata temu, a teraz wracało, by dokończyć swoją podróż.


Dotarli do drzwi kościoła i niemal wpadli do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie, drewniane wrota. Ich oddechy odbijały się echem od kamiennych ścian, a witraże drżały, jakby na zewnątrz szalał silny wiatr.

Adrian podparł się o ławkę, starając się zebrać myśli.

— Co to było? — wysapał Viktor, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

Adrian przełknął ślinę. Nie miał odpowiedzi, ale wiedział jedno — to nie był przypadek.

To, co zobaczyli, było częścią większej układanki, częścią czegoś, co zaczęło się dawno temu… i teraz wracało.


W kościele panowała niemal absolutna cisza, zakłócana jedynie przyspieszonym oddechem Adriana i Viktora oraz cichym skrzypieniem drewna, jakby stare ławki pamiętały ich poprzedników i próbowały przekazać im coś ważnego. Witraże, przyciemnione nocą, rzucały na kamienne ściany słabe refleksy światła księżyca, sprawiając, że wnętrze zdawało się pełne nierealnych cieni.

Adrian osunął się na jedną z ławek, przecierając spocone czoło. Wciąż czuł w sobie echo tamtego szeptu — melodyjnego, złowieszczego, znajomego w sposób, którego nie potrafił zrozumieć.

Viktor przechadzał się nerwowo między rzędami, zerkając co chwilę w stronę drzwi. Jego ręce drżały — nie z zimna, ale z czegoś znacznie gorszego.

— To się nie dzieje naprawdę. — Jego głos brzmiał niemal błagalnie. — To była jakaś halucynacja, coś, co nasza podświadomość wyrzuciła na wierzch.

Adrian spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Halucynacja? Widmowy pociąg? Ręka wychodząca z wnętrza wagonu? To wszystko sobie wymyśliliśmy?

Viktor milczał przez dłuższą chwilę, a potem usiadł obok Adriana, skubiąc nerwowo mankiet swojej kurtki.

— Nie wiem. Po prostu… nie wiem.

Adrian odchylił głowę do tyłu, wpatrując się w sklepienie kościoła. Coś było w tym miejscu. Coś, co sprawiało, że czuł się dziwnie. Niepokój, który czuł, nie miał nic wspólnego z samym kościołem — chodziło o coś głębszego, coś, co było tu od lat i czekało, aż ktoś je obudzi.

I wtedy usłyszał ciche stuknięcie.

Obaj spojrzeli w kierunku prezbiterium. Gdzieś za wielkim ołtarzem coś się poruszyło.

Sekrety zamknięte w kamieniu

Viktor sięgnął do kieszeni po latarkę i powoli podszedł do ołtarza, jego kroki odbijały się echem od zimnej posadzki. Adrian wstrzymał oddech.

— Ktoś tu jest? — Viktor rzucił pytanie w pustkę, ale odpowiedziała mu tylko cisza.

Podszedł bliżej. W świetle latarki mignęło coś metalowego — klapa w posadzce, niewielkie drzwi prowadzące pod kościół.

— Co to, do diabła, jest? — wyszeptał.

Adrian dołączył do niego i spojrzał na klapę. Była stara, pokryta rdzą, ale wyraźnie widać było ślady, że ktoś jej niedawno używał.

Ktoś tam był.

A jeśli miał rację… to ktoś mógł tam być nadal.

Viktor przełknął ślinę i spojrzał na Adriana.

— Nie mów mi, że chcesz tam zejść.

Adrian nie odpowiedział. Po prostu wyciągnął rękę i powoli zaczął odsuwać klapę.

To, co znaleźli w środku, na zawsze zmieniło ich życie.

Kiedy Adrian uniósł ciężką, zardzewiałą klapę, w powietrzu uniósł się duszny, stęchły zapach wilgoci i pleśni. Ciemność ziejąca z otworu zdawała się niemal namacalna, jakby skrywała coś, co nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego.

Viktor cofnął się o krok, instynktownie czując, że tam na dole kryje się coś złowrogiego.

— To… to jakieś stare katakumby? Krypta? — zapytał, starając się, by jego głos nie drżał.

Adrian świecił latarką w głąb otworu, ale światło ledwo przebijało się przez gęsty mrok. Kamienne schody prowadziły w dół, ginąc gdzieś w głębi.

— Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać. — Jego głos był cichy, ale zdecydowany.

Zanim Viktor zdążył zaprotestować, Adrian postawił stopę na pierwszym stopniu i zaczął schodzić. Jego serce waliło w piersi jak oszalałe, ale ciekawość i poczucie, że są już za daleko, by się cofnąć, pchały go naprzód.

Viktor przeklął pod nosem, po czym, zaciskając pięści, poszedł za nim.


Powietrze w podziemiach było lodowate, zupełnie jakby czas się tam zatrzymał. Ściany z surowego kamienia pokryte były wilgocią, a gdzieniegdzie widać było stare, połamane drewniane belki — pozostałości po jakiejś wcześniejszej konstrukcji.

Latarka Adriana przesuwała się po zakurzonych powierzchniach, aż w końcu zatrzymała się na czymś, co sprawiło, że jego krew zmieniła się w lód.

Na podłodze, w samym centrum pomieszczenia, leżała stara szkatułka.

Nie była pokryta kurzem jak reszta rzeczy w podziemiach. Wyglądała tak, jakby ktoś umieścił ją tam niedawno.

Viktor spojrzał na nią z niepokojem.

— To niemożliwe… — wyszeptał.

Adrian podszedł bliżej. Szkatułka była misternie rzeźbiona, z motywami, które wydawały się dziwnie znajome.

Wtedy to usłyszeli.


Cichy szept.

Nie dochodził z żadnego konkretnego miejsca — zdawał się otaczać ich z każdej strony. Był melodyjny, ale jednocześnie pełen czegoś, co sprawiało, że serce zwalniało, a skóra pokrywała się gęsią skórką. Adrian wyciągnął rękę, by dotknąć szkatułki, ale w tym samym momencie Viktor szarpnął go do tyłu.

— Nie dotykaj tego! — jego głos był przepełniony strachem.

Ale było już za późno.

Cień poruszył się w kącie pomieszczenia.

I coś zaczęło się budzić.

Przebudzenie

Adrian zamarł, czując, jak coś zimnego, niemal namacalnego, przesuwa się po jego skórze niczym lodowaty podmuch wiatru. Cień w kącie nie był zwykłą plamą ciemności — poruszał się, falował, jakby miał własną wolę.

— Boże… Co to jest? — Viktor szepnął, ale jego głos odbił się echem od ścian podziemi.

Szept, który wcześniej zdawał się jedynie tłem, teraz stał się wyraźniejszy. Słowa były niezrozumiałe, ale ich intonacja przypominała zawodzenie, pełne bólu i gniewu.

Adrian zrobił krok w tył, ale wtedy podłoga pod nim zadrżała. Nie — to nie była ziemia, to było coś pod nią. Coś, co zaczęło się budzić.


Szkatułka…

Adrian spojrzał na nią i dopiero teraz zauważył, że jej wieko powoli, niemal niedostrzegalnie, zaczyna się unosić. Coś chciało się wydostać.

Wtedy wszystko stało się jednocześnie.

Cień w kącie rzucił się do przodu. Nie miał konkretnej formy, ale jego kontury rozciągały się i skręcały jak macki dymu, które sunęły w stronę Adriana.

Viktor nie myślał — rzucił się na przyjaciela, powalając go na ziemię w ostatniej chwili. Cień uderzył w miejsce, gdzie sekundę wcześniej stał Adrian, a powietrze rozdarł dźwięk przypominający syk rozjuszonego zwierzęcia.

— Uciekamy! — wrzasnął Viktor, chwytając Adriana za kurtkę i ciągnąc go w stronę schodów.

Ale gdy tylko postawili pierwsze kroki, w całym pomieszczeniu rozbrzmiał niski, chrapliwy głos.

— Zostaliście naznaczeni.

Obaj zamarli.

Głos był wszędzie. Nie należał do jednej osoby, lecz do wielu, nałożonych na siebie — jakby mówiły nim setki zagubionych dusz.

I wtedy szkatułka zatrzasnęła się z hukiem.

Cmentarne Echo

W chwili, gdy wybiegli na powierzchnię, Adrian poczuł, jak zimne powietrze uderza go w twarz. Nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymywał oddech, dopóki nie wypuścił go gwałtownie.

Kościół stał w tej samej, majestatycznej ciszy co wcześniej, jakby nic się nie wydarzyło. Ale obaj wiedzieli, że coś się zmieniło.

Viktor oparł się o mur, próbując uspokoić oddech.

— To… to coś tam było.

Adrian milczał. Czuł to w sobie — dziwne, nieznośne mrowienie na skórze, jakby coś zostawiło na nim swój ślad.

Nagle z oddali rozległ się dźwięk. Gwizd.

Cichy, przeciągły, przypominający coś, co dawno temu umilkło.

Adrian spojrzał na Viktora.

— Słyszysz to?

Viktor pokiwał głową.

To był gwizd pociągu.

Ale nie było żadnych torów. Linia kolejowa Bangour została zamknięta ponad sto lat temu.

I wtedy obaj zrozumieli, że to dopiero początek.

Adrian i Viktor stali w milczeniu, nasłuchując upiornego gwizdu, który niósł się po opustoszałym terenie. Powietrze wokół nich stało się cięższe, jakby nasycone czymś niewidzialnym, czymś, co wypełniało każdy zakamarek zapomnianego szpitalnego kompleksu.

Adrian czuł, jak serce bije mu w piersi zbyt szybko, ale nie był w stanie oderwać wzroku od mroku zalegającego w oddali. Gdzieś tam, między drzewami, między ruinami, istniało coś, co nigdy nie powinno się przebudzić.

Viktor przełknął ślinę i odwrócił się do niego.

— Musimy stąd iść. Teraz.

Adrian kiwnął głową, choć nie był pewien, czy gdziekolwiek będą bezpieczni. Wiedział tylko jedno — to nie było zwykłe złudzenie, nie była to gra światła i cienia.

Coś się zaczęło. I nie zamierzało się zatrzymać.

Gwizd pociągu rozbrzmiał jeszcze raz, tym razem bliżej.

I wtedy mrok zaczął się poruszać.

ROZDZIAŁ 3 — W cieniu przeszłości

Był środek nocy, gdy Malcolm Campbell, właściciel antykwariatu przy jednej z bocznych ulic Edynburga, zamknął drzwi do swojego sklepu i przekręcił klucz w zamku. Zmęczonym wzrokiem spojrzał przez zakurzoną szybę na uśpione miasto.

Dzień był długi, ale nie to go martwiło. Czuł to — dziwną, duszącą obecność, która nie opuszczała go od momentu, gdy przekazał szkatułkę chłopcu.

Nie powinien był tego robić.

Nie powinien był w ogóle jej dotykać.

Ale teraz było za późno. Zło, które kiedyś zamknięto, ponownie budziło się do życia.

Malcolm Campbell, właściciel antykwariatu w jednej z bocznych uliczek Edynburga, zamknął drzwi swojego sklepu i przekręcił klucz w zamku. Zmęczonym wzrokiem spojrzał na uśpione miasto, czując niepokój, który narastał od momentu, gdy przekazał szkatułkę młodemu chłopakowi.

Nie powinien był tego robić. Nie powinien był w ogóle jej dotykać. Ale teraz było za późno. Zło, które kiedyś zamknięto, ponownie budziło się do życia.

Wiedział, że musi działać szybko. Jego myśli skierowały się ku jednemu z najbardziej tajemniczych miejsc w Edynburgu — podziemia South Bridge, znane jako Edinburgh Vaults.

Te mroczne, wilgotne korytarze, zbudowane w XVIII wieku, przez lata służyły jako schronienie dla najbiedniejszych mieszkańców miasta, a także miejsce działalności przestępczej. Legenda głosiła, że w tych podziemiach praktykowano czarną magię, a duchy nieszczęśników, którzy tam zginęli, wciąż nawiedzają te mury.

Malcolm wiedział, że jeśli gdziekolwiek można znaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące szkatułki, to właśnie tam. Postanowił udać się do Vaults tej samej nocy, licząc, że mrok skryje jego zamiary przed niepożądanymi oczami.

Adrian i Viktor, wstrząśnięci wydarzeniami w Bangour Village Hospital, postanowili wrócić do Edynburga, by poszukać odpowiedzi. Ich pierwszym przystankiem był antykwariat Malcolma Campbella, jednak zastali go zamkniętym. Nie zniechęceni, postanowili poczekać na właściciela, nie wiedząc, że ich ścieżki wkrótce się skrzyżują w mrocznych zakamarkach Edinburgh Vaults.

W chłodnym, wilgotnym powietrzu podziemi South Bridge, Malcolm poruszał się ostrożnie, oświetlając latarką kamienne ściany. Echo jego kroków odbijało się od ścian, tworząc złudzenie, że nie jest sam. Wiedział, że gdzieś tutaj, wśród zapomnianych przez czas korytarzy, kryje się tajemnica szkatułki.

Nagle usłyszał ciche szepty, które zdawały się dochodzić z głębi tunelu. Zatrzymał się, nasłuchując, próbując zlokalizować źródło dźwięku. Serce biło mu mocniej, ale ciekawość i poczucie obowiązku pchały go naprzód.

W tym samym czasie Adrian i Viktor, kierując się informacjami zdobytymi w mieście, weszli do podziemi z drugiej strony. Ich latarki rzucały nikłe światło na ściany, a każdy dźwięk zdawał się potęgować ich niepokój.

Los sprawił, że ich ścieżki przecięły się w jednej z większych komnat Vaults. Zaskoczeni, przez chwilę stali w milczeniu, zanim rozpoznali w sobie sprzymierzeńców w walce z nieznanym.

Malcolm spojrzał na młodych mężczyzn, dostrzegając w ich oczach determinację i strach. Wiedział, że razem mają większe szanse na odkrycie prawdy i powstrzymanie zła, które zaczęło się budzić.

— Musimy działać szybko — powiedział cicho. — Czas nie jest naszym sprzymierzeńcem.

**Trójka nieznajomych, połączonych przez przeznaczenie, ruszyła w głąb mrocznych korytarzy, nieświadoma wyzwań i niebezpieczeństw, które na nich czekały.**

Trójka ludzi posuwała się w głąb ciemnych korytarzy South Bridge, każdy z nich zagubiony w myślach, ale zjednoczony wspólnym celem. Mrok otaczał ich z każdej strony, a jedyne światło, jakie rzucały ich latarki, nie było w stanie rozświetlić całkowicie przestrzeni. Echo ich kroków odbijało się od kamiennych ścian, tworząc iluzję, że podziemia tętnią życiem, jakby same ściany były świadkami nie jednej, a wielu tragedii.

Malcolm prowadził ich w milczeniu, ledwie dostrzegając wyjścia z korytarzy. W jego sercu rosło uczucie niepokoju, gdyż czuł, że zbliżają się do czegoś, co miało zostać na zawsze zapomniane. Wiedział, że ta noc może zakończyć się w sposób, który na zawsze zmieni ich życie, ale nie potrafił już się wycofać.

I wtedy to się stało.

Z podłogi zaczęły wychodzić dziwne, skrzypiące odgłosy, jakby coś wstrząsnęło fundamentami tego miejsca. Nagle pod ziemią rozległ się ostry dźwięk, który przypominał brzęk metalu. Wszyscy zamarli, zastygając w bezruchu, a latarki zaczęły migać. Z ciemności wyłoniła się sylwetka — postać, która nie powinna tu być.

— To niemożliwe… — Malcolm wyszeptał.

Na chwilę światło latarki oświetliło twarz mężczyzny, którego nie widzieli od lat. To był Robert, były współpracownik Malcolma, którego wszyscy uważali za zaginionego. Jego twarz była blade, a oczy wydawały się puste, bez wyrazu. Jego ubranie było poplamione błotem, a ręce trzymały coś w rodzaju starożytnego, pokrytego kurzem klucza.

— Wiedziałem, że przyjdziesz… — jego głos brzmiał dziwnie, jakby mógł być echem samego czasu.

Malcolm poczuł, jak jego serce bije szybciej. Robert zniknął dawno temu, a teraz stał przed nimi, jakby wciąż był częścią tej samej historii, którą wszyscy próbowali zapomnieć.

— Robert, co się stało? Co tu robisz? — zapytał, nie będąc pewnym, czy to, co widzi, jest rzeczywiste.

— Szukam odpowiedzi… — odpowiedział, jego głos zabrzmiał dziwnie, jakby należał do kogoś innego. — Szukam tego, co zniszczyło mnie, a teraz przyszło po was.

W tym samym momencie, gdy Malcolm próbował zrozumieć, co się dzieje, do podziemi wkradł się dziwny, zimny podmuch wiatru, który wstrząsnął kamiennymi ścianami. Zgasły latarki, a ciemność stała się nie do zniesienia. Wszyscy trzymali się blisko siebie, starając się nie stracić orientacji w tej gęstej mgle.

I wtedy, w odległym kącie, rozbłysło nieziemskie światło. Był to nie tylko punkt światła, ale także dźwięk — śpiew, który wydawał się być częścią mrocznej melodii. Nagle z korytarza wyłoniła się postać, której nie dało się rozpoznać. Jej ciało było jakby przezroczyste, zbyt jasne w tym ciemnym otoczeniu.

Robert uniósł rękę, a jego twarz znowu stała się nieodgadniona.

— To nie jest koniec. To dopiero początek.

Światło zaczęło drgać, a w mroku znowu pojawiła się sylwetka — ta sama figura, która czaiła się w ciemnościach, tylko teraz była o wiele bliżej. Jej cienie rysowały się na ścianach jak demony, a każdy krok wywoływał drżenie powietrza.

Wszystko to działo się tak szybko, że nie zdążyli zareagować. Postać zbliżyła się do Malcolma, ale wtedy Robert wyskoczył z cienia, chwytając ją za rękę. Zaczęły się szamotać, jakby były częścią jakiegoś koszmaru, który wydostał się z samego piekła.

Nagle, w najmniej oczekiwanym momencie, Malcolm poczuł silny ból w klatce piersiowej, jakby coś wbiło się w jego ciało. Spojrzał w dół, widząc krew powoli sączącą się z rany.

Zanim upadł na ziemię, zdołał tylko usłyszeć ostatnie słowa Roberta:

— Ona wie… Ona wie, że przyszedłeś…

Malcolm upadł na zimny, kamienny bruk podziemi South Bridge, czując, jak krew powoli zabarwia jego ubranie. Ból przeszył jego ciało, jakby sama ziemia chciała go pochłonąć. Jego oddech stawał się coraz płytszy, a w jego oczach zaczęły tańczyć migoczące plamy światła. Spojrzał w górę, próbując dostrzec, kto stoi nad nim, ale widok zniekształcił się, jakby przestrzeń wokół niego zaczęła się zacierać.

Postać, którą wcześniej widział, zbliżała się niepostrzeżenie, jej kontury stawały się coraz bardziej wyraźne, jakby była wyjęta z samego koszmaru.

— Malcolm! — usłyszał głos, który zdawał się dochodzić z daleka. Jego imię brzmiało tak, jakby wymawiał je ktoś obcy, z innego wymiaru. Przez chwilę wydawało się, że to tylko echo, które wypełniało korytarze. Potem znowu: — Malcolm!

Z trudem podniósł wzrok. To była Lena, która stała nad nim, jej twarz była napięta, z oczu bił niepokój. Jej ręce były pokryte krwią, ale nie z jego rany. Zanim zdążył zapytać, co się dzieje, Lena rzuciła mu coś na ziemię — mały, zardzewiały klucz, który natychmiast przyciągnął jego wzrok. To był klucz, który w swojej przeszłości widział tylko raz — wtedy, gdy rozmawiał z Robertem o zamkniętym skrzypiącym wciąż magazynie na końcu South Bridge.

— Musisz go zabrać! — krzyknęła Lena. — To jedyna szansa, by zatrzymać to, co się dzieje!

Malcolm drżącą ręką chwycił klucz. Jego waga była dziwnie znajoma, jakby był częścią jakiegoś większego planu. Podniósł się na nogi, a Lena pociągnęła go za sobą, wciągając w głąb korytarza, mimo że każdy krok sprawiał, że świat zdawał się zanikać. Czuli, że nie są już sami — coś ich ścigało, coś, co miało na celu ich zniszczenie.

Zatrzymali się przy końcu wąskiego przejścia, gdzie w ciemności wyrastał stary, zniszczony drewniany portal, w którym zapomniane drzwi były zaledwie cieniem dawnego wejścia. Pod nimi leżał zrujnowany, zmurszały kawałek ziemi, który zdawał się wskazywać, że tu kiedyś był przejazd kolejowy.

— To tu! — powiedziała Lena. — To przez to przejście musimy dostać się do tej części korytarzy.

Malcolm spojrzał na drzwi, czując, jak chłód wypełnia jego ciało. Zrozumiał, że to miejsce jest kluczem do odpowiedzi na pytanie, które ciążyło nad nimi od samego początku.

Gdy weszli do wnętrza, ciemność stawała się jeszcze bardziej gęsta, jakby wciągała ich w coś, czego nie potrafili pojąć. Zaczęli iść w milczeniu, aż w końcu dostrzegli migotliwy blask, który pojawił się z daleka. Był to płomień świecy, otoczony cieniem, który nie miał kształtu, a raczej formę czegoś, co nie powinno istnieć. Im więcej się zbliżali, tym mroczniejsze stawało się otoczenie.

— To tutaj… To ta sama droga, którą przemierzaliście kiedyś. Zgadza się? — zapytał Malcolm, spoglądając na Lenę.

— Tak, ale teraz jest inaczej… — odpowiedziała, jej głos niósł się w ciemnościach. — Duchy, które tu były, nie odeszły.

W tym momencie wokół nich pojawił się dziwny, zlewający się z mrokiem kształt, przypominający postać, której kontury były nieostrawe, ale niepokojąco znajome. Robert. Był tam, ale nie był już tym samym człowiekiem, którego pamiętali.

Jego oczy świeciły nieziemskim blaskiem, a jego ciało wydawało się zlepkiem cieni i światła.

— Malcolm… Lena… — jego głos brzmiał obco, jakby dochodził z drugiego świata. — To nie jest koniec. Właśnie zaczynacie prawdziwą podróż. I jeśli się nie zatrzymacie, wszyscy zapłacicie cenę, którą zapłaciłem ja…

Wszyscy spojrzeli na niego, nie wiedząc, co mają zrobić, ale czując, że czas się kończy. Świat wokół nich zaczynał wirować, jakby coś rozrywało rzeczywistość na kawałki. To nie była tylko gra — to było coś, co musieli przejść, by w końcu ujrzeć prawdę, bez względu na to, jak straszna miała być.

Malcolm poczuł, jak jego serce bije w tempie nie do opisania, jakby miało zaraz wyrwać się z piersi. Zimny pot pokrył jego skórę, a dłonie zaczęły drżeć, gdy patrzył na postać Roberta. Czuł w tej chwili, jakby coś pękło w jego wnętrzu, jakby w całym jego życiu nagle pojawiła się wyrwa, przez którą coś nieznanego starało się przejść.

— Co ty mówisz, Robert? — zapytał, choć jego głos brzmiał niepewnie. Jego oczy były szeroko otwarte, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widział. Robert stał przed nim, ale jego ciało było jak cień, jak wyblakły obraz, który zmienia się za każdym razem, gdy na niego patrzysz. Nie był już człowiekiem.

— Nie możesz tego zrozumieć, Malcolm… — odpowiedział Robert, jego głos wydawał się dochodzić z mroku. — To jest więzienie, z którego nie ma ucieczki.

Malcolm poczuł, jak jego umysł zaczyna zderzać się z granicą rzeczywistości. To, co widział, nie miało sensu. To, co słyszał, też było poza granicą jego wyobraźni. Czuł, jak coś w nim zaczyna pękać, jakby sam świat próbował wciągnąć go do siebie, znikając w mroku, który zdawał się pochłaniać wszystko.

Lena złapała go za rękę, jej uścisk był silny, ale jednocześnie drżał. Była tak samo przerażona, jak on, ale starała się ukryć swój strach.

— Malcolm… musimy iść dalej… — powiedziała cicho, ale w jej głosie był niepokój. — Robert ma rację. To już nie jest nasza rzeczywistość. To coś, co pojawiło się tu dawno temu, zbudowane na starej złości, na niewypowiedzianych sekretach.

Malcolm chciał jej odpowiedzieć, ale nie potrafił wydobyć z siebie słów. Czuł, jak ciężar tego miejsca przytłacza go z każdej strony, jakby cała przestrzeń wokół niego była zbudowana na kłamstwach, które miały zniszczyć każdą część jego istnienia.

— Co mamy zrobić? — wypowiedział w końcu, wpatrując się w Roberta, który zbliżał się do nich, a jego postać zaczynała zlewać się z cieniami. — Co się stanie, jeśli nic nie zrobimy?

Robert zbliżył się do nich, a jego usta wykrzywiły się w niepokojącym uśmiechu.


— Będziecie musieli zniszczyć to, co zostało tu stworzone, Malcolm. I Lena. — Jego głos stał się zimny jak lód. — Tylko wtedy będziecie wolni.

Malcolm poczuł, jak świat wokół niego zaczyna się rozpadać na kawałki. Jego serce przyspieszyło, jakby zbliżało się do nieuchronnego końca. W tej chwili zrozumiał, że nie ma już odwrotu. Kroki, które stawiał w tym przeklętym miejscu, prowadziły do czegoś znacznie większego, czegoś, co miało ich zniszczyć, ale także uwolnić — zależnie od tego, co wybiorą.

— Nie możemy wrócić, prawda? — zapytał, patrząc na Lenę, która była równie przerażona jak on, ale nie dała tego po sobie poznać.

Lena spojrzała na niego, a jej oczy były pełne determinacji i strachu.

— Nie mamy już wyboru. To nasza walka. — Odpowiedziała stanowczo, a jej głos drżał, ale była silniejsza niż kiedykolwiek. — Musimy otworzyć to, co zostało zamknięte. Jeśli nie, wszystko zostanie pochłonięte przez to zło.

Malcolm spojrzał na klucz, który trzymał w ręce. Był zardzewiały i zimny, ale czuł, jak w jego wnętrzu tli się jakaś energia. To był klucz do czegoś, co mogło otworzyć drzwi do prawdy. Do tego, co zostało przez lata ukryte.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, z ciemności wyskoczyła kolejna postać. Głos, który usłyszeli, był nieznany, ale jednocześnie zrozumiały.

— Nie możecie otworzyć tego, co zostało zamknięte. Nigdy nie możecie!

Malcolm obrócił się w stronę głosu, ale dostrzegł jedynie sylwetkę, która zniknęła w cieniu. Serce mu zamarło. Coś tutaj nie było w porządku, coś ukrytego w ciemnościach miało wyjść na jaw. To nie był przypadek, to nie była tylko zła siła. To było coś, co czekało na ten moment od lat.

— Mamy tylko jedną szansę, żeby to powstrzymać. — powiedziała Lena, a jej ton był pełen determinacji. — Zróbmy to. Teraz.

I wtedy, zanim mogli sięgnąć po klucz, wszystko wokół nich eksplodowało ciemnością.

To był dopiero początek.

Gdy ciemność zapadła, zalała ich niczym gęsta mgła, wypełniając każdy zakamarek przestrzeni. Malcolm poczuł, jakby wszystkie granice rzeczywistości zniknęły, a oni zostali uwięzieni w bezkresnym chaosie. To, co jeszcze przed chwilą było rzeczywistością, stało się nieuchwytne, zacierając się w cieple mroku, który zdawał się ich pochłaniać.

Lena zacisnęła mocniej jego dłoń. W jej oczach błyszczał strach, ale także nieustępliwa determinacja. Obiecała sobie, że nie da się zastraszyć. Ich droga nie miała odwrotu, a to, co zrobili, miało znaczyć wszystko — lub nic.

— Co to jest? — Malcolm szepnął, czując, jak jego głos drży, mimo że starał się go opanować. Jego ciało, wciąż napięte, było gotowe na jakikolwiek atak z tej nieskończonej ciemności. Nie wiedział, co się dzieje, ale to, co czuli, miało wymiar tak wielkiej grozy, że nie mógł tego dłużej ignorować.

W ciemnościach coś zaczęło się poruszać. Delikatny szum w powietrzu przerodził się w niepokojący, głośny szelest, jakby coś bardzo dużego przesuwało się w ich stronę. Nie były to kroki — to była jakby sama przestrzeń, która stawała się coraz bardziej gęsta, jakby niebo nad nimi miało zaraz runąć.

— Zatrzymaj się! — Lena krzyknęła, próbując przytrzymać Malcolma, który zaczął iść naprzód, w kierunku, z którego dobiegał ten hałas. — Nie możemy tego lekceważyć! — jej głos zabrzmiał ostrzej, a w oczach pojawił się błysk, jakby coś w niej samej odżyło, jakby wszystkie wcześniejsze wątpliwości zniknęły w jednej chwili. To był moment, w którym musieli wybrać — czy zaryzykować wszystko, czy uciekać przed własnym strachem.

Malcolm spojrzał na nią, a potem znów na ciemność. Coś go przyciągało, jakby niewidzialna siła próbowała ściągnąć go w dół, do jakiejś nieznanej, przerażającej głębi. Ale w tej samej chwili coś w jego umyśle się rozjaśniło.

— Nie, musimy przejść przez to. — Jego słowa były stanowcze, ale to nie był już ten sam Malcolm, który przed chwilą miał wątpliwości. Czuł, że przekroczenie tej granicy, tego mroku, jest jedyną drogą, by zrozumieć, co się tu wydarzyło.

— Malcolm, nie wiem, czy damy radę. — Lena odwróciła wzrok, jakby próbowała zrozumieć, co kryje się w tym chaosie. W jej oczach było widać strach, ale także nieodpartą chęć zmierzenia się z czymś, co nie dawało im już wyjścia. — Ale jeśli to ma nas ocalić…

W tym samym momencie nieznany głos z ciemności znów dał o sobie znać. Był pełen przerażającej pewności.

— To, co robicie, nie zmieni niczego. To tylko przyspieszy wasz upadek.

Malcolm poczuł, jak jego serce zaczyna bić mocniej, jakby na potwierdzenie słów, które właśnie usłyszał. To było coś, czego nie mogli zignorować — dźwięk, który dotarł do ich wnętrza, nie tylko fizycznie, ale także mentalnie. To była groźba, której nie dało się ot tak odrzucić, coś, co rosło w ich umysłach, jak cień, który rośnie w momencie, gdy nie wiesz, czy masz przed sobą przyjaciela, czy wroga.

Zanim zdążyli odpowiedzieć, ziemia pod ich stopami zadrżała. Wydawało się, jakby sama ziemia stawiała im opór. Z cienia wyłoniła się nieznana postać — człowiek, ale nie całkowicie człowiek. Jego kontury były rozmazane, jakby był częścią tej ciemności. Głos, który wydobył się z jego ust, nie należał do żywej osoby. To był głos przeszłości, głos z martwego świata, który próbował wyjść na powierzchnię. Wiedzieli, że to nie jest przypadek.

— Przestańcie, nie możecie tego zrobić. — Jego słowa były pełne nienawiści, jakby ostrzegał ich przed czymś, co wkrótce miało zniszczyć nie tylko ich, ale wszystkich, którzy stawili czoła temu koszmarowi.

W tej chwili Malcolm i Lena zrozumieli jedno — nie mogli już się wycofać. Wszystko, czego się bali, stawało się rzeczywiste. To, co miało zostać zapomniane, zaczynało się odradzać, rosnąć, zdobywać siłę. I to, co miało ich zmienić, nie było już tylko sprawą Roberta.

— Musimy to skończyć. — Malcolm stwierdził, jakby sam siebie przekonywał, że nie ma już wyboru.

Z ręką wciśniętą w dłoń Leny, ruszyli w stronę ciemności, wiedząc, że to, co za nią czeka, zdeterminowało ich los.

Ciemność wciągała ich bezlitośnie, niczym wir, z każdym krokiem stawali się jej częścią. Malcolm poczuł, jak zimno przenika mu do kości, jakby powietrze wokół niego nie tylko nie oddychało, ale i zabierało z niego resztki życia. Każdy dźwięk, który dotarł do ich uszu, stawał się zdławiony, jakby pochodził z odległej rzeczywistości, której nie mogli zrozumieć.

Lena szła tuż obok, jej oddech szybki, niespokojny. Czuł, jak jej dłoń zaciska się na jego ramieniu, jakby chciała się upewnić, że nie zniknie. Zaczynał rozumieć, że to, co się działo, nie było tylko grą psychologiczną. To było prawdziwe, realne, nieuniknione.

— Nie możemy się cofnąć. — Jego głos brzmiał dziwnie, jakby nie należał do niego. Każde słowo było wysiłkiem, jakby to, co mówił, nie miało sensu w tej ciemności. Ale musiał to powiedzieć, bo czuł, że tylko w ten sposób może nadać sens temu, co działo się wokół nich. W tej chwili nie było miejsca na wątpliwości.

Lena spojrzała na niego, a w jej oczach zobaczył coś, czego nie dostrzegał wcześniej — nie tylko strach, ale też determinację. To była ta sama siła, która kazała jej stawić czoła nieznanemu, które miało ich pogrążyć.

— Przejdźmy przez to, Malcolm. Nie mamy wyboru. — Jej głos był spokojny, ale w jej oczach widać było odbicie czegoś, co nie mogło być już zapomniane. To była przeszłość, która nigdy się nie zakończyła. To była prawda, która wciąż ich ścigała.

Malcolm poczuł, jakby te słowa uderzyły w niego jak młot. To nie była tylko ich walka. To była walka z czymś, co nigdy nie miało zniknąć, co zawsze miało powrócić.

Podeszli do końca korytarza, gdzie z ciemności wyłoniły się zarysy postaci — ich sylwetki były zamazane, ale jedno było pewne: nie byli sami. W tej mgle, tej absolutnej ciemności, czuli obecność czegoś, czego nie mogli zobaczyć, ale czego nie dało się zignorować. To było w ich wnętrznościach, w ich sercach, w ich głowach.

Głos, który znów się odezwał, zabrzmiał jak szelest z martwego świata, pełen gniewu i żalu. Każde słowo było jak cięcie noża.

— Myślicie, że to wasze poszukiwania cokolwiek zmienią? Myślicie, że znajdziecie odpowiedzi? Tylko pogrążacie się w ciemności, która was pochłonie.

Malcolm stanął w martwej ciszy, czując, jak każdy nerw w jego ciele drży, jakby te słowa zapadły głęboko w jego duszy. Nie wiedział, czy to tylko strach, czy coś innego, ale zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek uda im się wyjść z tej pułapki.

— Nie wiem, co dokładnie się dzieje, ale musimy to skończyć. — Jego słowa były stanowcze, ale zmieszane z lękiem. Z każdą chwilą, która mijała, poczuł, jakby coś w nim zaczynało pękać. Czy to był lęk przed nieznanym? A może coś znacznie gorszego?

Lena spojrzała na niego, jej twarz oświetlona jedynie przez migoczący cień. W jej oczach widać było coś, co nie było już strachem — to był smutek. Smutek, który nigdy nie miał odejść, który nigdy nie miał skończyć się.

— Zrobię to z tobą. Razem. — Jej słowa były jak przypomnienie, że nie byli sami, że choć otaczała ich ciemność, nadal istnieli — razem. Byli powiązani tym, co przeżyli, tym, co ich łączyło.

Malcolm wziął głęboki oddech, poczuł, jak ciężar przeszłości wciąż na nich ciążący. Nie byli już tylko ludźmi, którzy szukali odpowiedzi. Byli teraz częścią tej historii, częścią czegoś, co nigdy nie miało zakończenia.

Wiedzieli, że nie mogą cofnąć się. To nie była tylko ich decyzja, to była decyzja sił, które wykraczały poza ich rozumienie. Ich przyszłość była spleciona z tą ciemnością. A to, co czekało na końcu tej drogi, mogło ich zniszczyć, ale mogło też ujawniać prawdę, której nie byli gotowi poznać.

Lena i Malcolm ruszyli naprzód, w stronę mroku, który nie miał końca. I chociaż wiedzieli, że to może być ich zgubą, nie mieli już nic, co mogłoby ich powstrzymać.

Cisza zdawała się przytłaczać ich z każdą chwilą, a mrok wokół stawał się coraz bardziej gęsty, jakby nie tylko przestrzeń, ale i czas zaczynał się zlewać, zatracając swoje granice. Każdy ich krok odbijał się w tej ciszy jak echo w martwym świecie, a im dłużej szli, tym bardziej czuli się jak zaginieni w nieznanej rzeczywistości.

Malcolm spojrzał na Lenę, jej twarz była wyrazem determinacji, ale i niepokoju. Wiedział, że to, co ich czeka, nie będzie miało litości, ale nie mogli się cofnąć. To było silniejsze niż strach, silniejsze niż ich własne wątpliwości. Musieli odkryć, co naprawdę się wydarzyło, bo w tej ciemności czuli, że to nie tylko oni są w niebezpieczeństwie — to, co ich otaczało, wciągało ich w coś, czego nie byli w stanie zrozumieć.


— Masz coś, co mogłoby nas stąd wyciągnąć? — Zapytał Malcolm, jego głos brzmiał dziwnie, jakby był stłumiony przez przestrzeń. Lena nie odpowiedziała od razu, tylko skrzyżowała ręce na piersi, jakby chciała się upewnić, że naprawdę jest gotowa stawić czoła temu, co miało nastąpić.

— Nie wiem, ale jeśli nie pójdziemy dalej, nie dowiemy się nic. — Jej słowa były ciche, ale stanowcze. Malcolm poczuł, jak ciśnienie w jego piersiach rośnie. Z każdą chwilą, z każdym krokiem, przeszłość stawała się ich rzeczywistością. Zaczynał widzieć to, o czym wcześniej nie miał pojęcia — to, że to, czego szukali, nie miało nic wspólnego z rozwiązaniem zagadki. To było jak wyrwanie się z uścisku czegoś, co ciągle starało się ich zatrzymać.

Kiedy dotarli do końca korytarza, otworzyli drzwi, które wydawały się być niekończącym się przejściem. Z zaświatów, z mroku wyłaniały się cienie, których nie potrafili zrozumieć. Ich ruchy były dziwne, nienaturalne, jakby nie miały swojego początku ani końca. Zaczęli rozumieć, że to, co widzieli, było wielką iluzją, krzywdzącą rzeczywistością, która nie pozwalała im wyjść z tego zaklętego kręgu.

— Cholera… — wyrwało się Malcolmowi. To nie jest możliwe. To nie jest prawdziwe. Serce biło mu coraz szybciej, jakby chciało uciec z jego ciała. Lena, widząc jego reakcję, nie próbowała go uspokajać, bo sama nie była pewna, co się działo. Czuła, że to, co ich otaczało, nie było tylko figmentem wyobraźni. To było coś, czego nie dało się wyjaśnić.

Z każdą chwilą w ich umysłach rosło poczucie, że to, co się dzieje, nie jest przypadkowe. I chociaż chcieli wierzyć, że mają kontrolę, to ta ciemność, te cienie wciąż rosły, wciąż wciągały ich głębiej. Coś ich obserwowało, coś, co wiedziało, że nie są w stanie uciec.

I wtedy, nagle, usłyszeli to: szum.

Nie było to zwykłe szumienie wiatru czy dźwięk upadających przedmiotów. To był szum pełen napięcia, szum pełen niepokoju. Malcolm spojrzał na Lenę. Jej oczy były szeroko otwarte, a oddech przyspieszony. To nie był zwykły dźwięk. To było coś, co zaczynało formować się w ich umysłach, coś, co nie miało prawa istnieć w tej rzeczywistości.

— Zatrzymaj się… — powiedział Malcolm, czując, jak serce mu przyspiesza. Zatrzymali się, nie wiedząc, co zrobić dalej. Lena chwyciła go za rękę, nie odwracając wzroku od ciemności, która teraz zaczynała zdawać się pełznać w ich stronę. Czuła, jak zimny dreszcz przechodzi przez jej ciało.

— Co to jest? — Jej głos drżał.

Nie odpowiedział. Malcolm poczuł, jak w tej chwili świat wokół nich przestaje istnieć. Wszystko, co było wcześniej, rozmywało się w powietrzu. To była tylko przeszłość — przeszłość, która nigdy nie miała zniknąć.


Szum narastał, wypełniając przestrzeń jak ciężka mgła, która nie dawała im oddechu. Malcolm poczuł, jak jego serce bije nie tylko w klatce piersiowej, ale jakby całym ciele, w każdym nerwie, każdej komórce. To było jak dźwięk nie tylko w ich uszach, ale w ich duszach, przepełniony niepokojem, który narastał z każdą sekundą.

— Co to jest? — zadrżał głos Leny, nie mogąc ukryć paniki, która zaczynała ją ogarniać. Jej palce zacisnęły się na ręce Malcolma, a ich spojrzenia zderzyły się na chwilę, pełne strachu i niepewności.

Malcolm nie odpowiedział. Czuł to samo. Nie byli sami. Coś było z nimi w tej mrocznej przestrzeni. Coś, co ich obserwowało, co czaiło się w zakamarkach tej nieznanej rzeczywistości. Mimo że byli blisko siebie, poczuł się jakby byli od siebie oddzieleni przez mur, który nagle się pojawił, nie do pokonania.

Zatrzymali się na moment, nie wiedząc, co zrobić dalej. Całe ich życie, cała ta wędrówka, była tylko krokiem w stronę nieuchronnego odkrycia. Coś, co kryło się w cieniu przeszłości, zaczynało wychodzić na światło dzienne.

I wtedy to przyszło.

Nagle, z mroku, wyłoniła się postać. Cień, który w pierwszej chwili wydawał się nie mieć kształtu, powoli zyskiwał definicję. To była sylwetka, ale nie ludzka. Mimo braku wyrazistych rysów, czuć było, że coś w tej postaci nie pasuje do tej rzeczywistości. Jakby nie była częścią tego świata.

— Nie… to niemożliwe. — wyszeptała Lena, czując, jak jej ciało sztywnieje w miejscu, jakby nagle cała jej siła opuściła ją. To była forma, coś, co zaczynało wchodzić w ich rzeczywistość, co miało sprawić, że staną się częścią tej samej mrocznej historii, której nie rozumieli. Przeszłość, która ich ścigała, znowu wracała.

Malcolm, wciąż trzymając rękę Leny, zaczął cofać się w stronę drzwi. Nie wiedział, co to było, ale czuł w każdym calu, że to, co teraz widzieli, było tylko początkiem. Cieniem, który wyrwał się z samego serca tej historii, tej przeklętej przeszłości. Przeszłości, która czekała na nich, nie czekając na ich gotowość.

I wtedy to wydało dźwięk. Nie był to zwykły szum — to było syczenie, które wypełniło przestrzeń wokół nich jak przerażający dźwięk, który przypominał szept w ciemności, zachęcający ich do zbliżenia się, ale jednocześnie ostrzegający przed zgubą.

— Musimy stąd wyjść… teraz! — krzyknął Malcolm, czując, jak jego ciało nie słucha jego woli. Wiedział, że muszą uciekać, ale nie wiedział, dokąd. Coś ich trzymało w tym miejscu. Coś, co nie pozwalało im odejść.

Lena chwyciła go mocniej, a ich oddechy zlały się w jedno, jakby to, co się działo, było tylko złudzeniem, które mogło zostać przerwane w każdej chwili. Ale nie było ucieczki.

Przeszłość miała ich w swoich szponach.

To, co dotarło do ich uszu, teraz brzmiało jak kroki. I nie były to tylko kroki. Były to kroki z przeszłości, kroki, które prowadziły ich do miejsca, które wiedzieli, że już kiedyś odwiedzili, ale nie chcieli pamiętać. To były kroki, które zmuszały ich do stawiania kolejnych, chociaż wiedzieli, że nie ma już odwrotu.

Malcolm i Lena nie wiedzieli, jak długo jeszcze będą mogli uciekać. Czy uda im się przeżyć to, co ich czeka? Co stanie się z nimi, kiedy wszystkie granice między przeszłością a teraźniejszością całkowicie znikną? Jeden krok w przód i… już nic nie będzie takie samo.

Przeszłość była tuż za nimi. I już nie miała zamiaru ich wypuścić.

Kroki stawały się coraz głośniejsze, a powietrze wokół nich gęstniało. Malcolm, z trudem łapiąc oddech, poczuł, jak jego ciało ogarnia narastający niepokój. Każdy dźwięk, każdy cień zdawał się wciągać ich głębiej w nieznaną ciemność. Spojrzał na Lenę, ale jej twarz była nieruchoma, z bezruchu w jej oczach dało się wyczytać, że już dawno opuściła ją nadzieja na rozwiązanie tej zagadki.

— To niemożliwe… — wyszeptała, jej głos drżał, ale nie od strachu, raczej od zrozumienia. Ich sytuacja nie była dziełem przypadku, nie była przypadkowym spotkaniem w tym miejscu. To wszystko, wszystko było związane z nimi, z ich życiem, z ich przeszłością. Z tym, czego nigdy nie chcieli pamiętać.

Malcolm poczuł, jak serce bije coraz szybciej, jakby próbowało wyrwać się z piersi, jakby chciało uciec od tego, co nadchodziło. Nie mieli już wyboru. Zrozumieli, że wszystko to, co wydarzyło się w tym upiornym miejscu, nie miało końca. Nigdy nie miało końca.

Zbliżali się do niego — to było jak nieuchronny wyrok, jak mroczny mechanizm, który przyciągał ich, napotykając na ich lęki. Każdy kolejny krok stawiał ich bliżej. Bliżej kogoś, kto znał odpowiedzi, ale nie chciał ich wyjawić. Czuł to w każdej komórce ciała. Zło było blisko, wracało, a oni byli jego częścią.

Malcolm czuł, jak każda jego cząstka pragnie tylko jednego: uciec. Chciał odwrócić się i biec, w ciemność, na oślep, byle tylko uciec od tej presji. Jednak wiedział, że nie mogli. Nie mogli, ponieważ ich wybory były tylko iluzją. Coś nad nimi czuwało, coś nie pozwalało im oddalić się. Coś, co rozumiało ich lęki i potrafiło je wykorzystać.

Nagle, jakby w odpowiedzi na ich niemy strach, z ciemności wyłoniła się kolejna postać. Nie miała wyrazistych rysów, jej twarz zlewała się z mrokiem, a kontury były zniekształcone. Niezwykle wysoka, nienaturalnie smukła — wyciągnęła rękę w ich stronę, jakby próbując ich dotknąć, zatrzymać, zmusić do konfrontacji.

— Mówiłem ci, że to się nie skończy. — Głos był zimny, mechaniczny, pełen nienawiści. Wydobywał się z niej, z tego cienia, jakby nie miał źródła, jakby nie należał do żadnej istoty.

Lena podeszła o krok w tył, jej dłonie wciąż drżały, ale nie chciała stracić kontroli. Wiedziała, że jeśli się podda, jeśli teraz ucieknie, wszystko zostanie stracone. Ta chwila była kluczowa. Ich wspólna historia, ich przeszłość, wszystko to musiało zostać wyjaśnione, raz na zawsze.

— Kim jesteś? Co to jest? — jej głos brzmiał jak szept, jak błaganie o odpowiedź, na którą oboje wiedzieli, że nie dostaną.

Cień nie odpowiedział. Zamiast tego zaczął się poruszać, jakby przesuwając się przez przestrzeń, wkraczając w ich umysły, przeszłość, która wciąż nie została rozliczona. Dźwięk jego kroków, ich szelest w głowach, zbliżał się, przenikał ich, jakby byli częścią tej samej rzeczywistości.

Malcolm czuł, jak ciemność wypełnia jego serce, jak gdyby ktoś włożył mu ręce do wnętrza, wykradając z niego resztki nadziei. I wtedy zrozumiał. Zrozumiał, że to wszystko było związane z ich historią — nie ich przyszłością, nie teraźniejszością, ale wszystkim, co przeżyli w przeszłości. Ich błędy, ich niedokończone sprawy. Odpowiedzi, których nigdy nie poznali. I teraz przyszło to, by domagać się tego, co zostało im zabrane.

— Nie uciekniesz… — dodał głos, który teraz wydobywał się z głębi, jakby cała przestrzeń wokół nich była pełna tego mrocznego szeptu, pełna niewypowiedzianych słów, które były zarazem groźbą, jak i ostrzeżeniem.

W tej chwili Malcolm poczuł, jak cały świat znika. Cała jego pewność, cała jego wola, zniknęła. Ostatnią rzeczą, którą widział, był cień, który wychodził z czeluści, wchłaniając go w siebie, w to, co nie było już życiem.

Lena upadła na kolana, czując, jak jej nogi nie chcą jej słuchać. Nie miała już siły. A mrok, który wkraczał w jej umysł, dawał jej tylko jedno — pustkę.

Zanim stracili całkowicie kontrolę nad sobą, poczuli, jak coś ich porywa, jak wchłania ich w czarną otchłań, która wydawała się końcem wszystkiego, czym byli.

Zimny wiatr, który nagle zerwał się w pustych ulicach Edynburga, zdawał się być echem odległych krzyków, przestrogi o nieuchronnym losie, który zbliżał się do nich z każdą chwilą. Lena stała jak skamieniała, patrząc w mrok, który zdawał się powoli oplatać ich ciała, jakby to było najnaturalniejsze na świecie, jakby ten mrok był od zawsze ich towarzyszem, czekającym na odpowiedni moment, by przejąć kontrolę nad ich duszami.

Malcolm chciał coś powiedzieć, ale jego gardło było suche, jakby próba wydobycia jakiegokolwiek dźwięku mogła zdradzić ich obecność. Czuł, że każde słowo, które wypowie, może otworzyć drzwi, które prowadzą do jeszcze większego niebezpieczeństwa. Zamiast tego, uniósł wzrok, próbując wyłowić cokolwiek w tym bezkresnym, czarnym świecie.

Nagle poczuł na sobie ciężar spojrzenia. Zanim zdążył zareagować, Lena zrobiła krok w przód, w stronę ciemnej sylwetki, która wydawała się wyłaniać z nicości.

Jej dłonie zacisnęły się na rękojeści latarki, ale światło wydobywało się z niej słabo, jakby nie mogło oświetlić tej ciemności, która zdawała się mieć własne życie.

— Kim jesteś? — Zapytała Lena, jej głos brzmiał, jakby pytanie to było tylko pretekstem do wyłonienia z siebie resztek odwagi. Każda cząstka jej ciała zdawała się mówić, że nie powinna zadawać tego pytania. Ale coś pchało ją naprzód. W jej oczach tliło się coś, czego Malcolm nie potrafił określić, jakby ta konfrontacja była nieunikniona, jakby ich losy były związane z tym pytaniem.

Mężczyzna, którego dostrzegli w cieniu, powoli uniósł rękę, a jego palce zaczęły falować, jakby coś w tej przestrzeni zareagowało na jego gest. Powoli, z każdym krokiem, który stawiał w ich stronę, zaczynał się ukazywać. Jego twarz, przynajmniej to, co z niej zostało, była blada, nienaturalnie biała, jakby mrok wchłonął w nią całą barwę. W jego oczach nie było niczego, co mogłoby świadczyć o życiu, tylko pustka, która zdawała się pożerać każdy myśl.

— To nie jest miejsce dla was — wymamrotał, jego głos brzmiał jak skrzypiące deski w starym domu. — To nie jest już wasza przeszłość, ale wasza przyszłość. I nie uciekniecie przed tym, co tu jest.

Wszystko wokół nich zdawało się zatrzymać w tym momencie. Powietrze było gęste, jakby nie pozwalało im oddychać. Malcolm poczuł, jak jego serce bije coraz szybciej, jakby zaraz miało eksplodować z przerażenia. Nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. Wszystko, co do tej pory wiedział, rozpadało się na kawałki. To, co zostało w tej chwili, było tylko nicością, w którą wpadali z każdym ruchem, z każdą sekundą.

Lena odwróciła się do niego, jej oczy były teraz puste, jakby nie widziała go wcale, jakby nie istniał w tej przestrzeni. Podała mu rękę, ale była to ręka, która nie oferowała pomocy.

— Przepraszam… — wyszeptała, a jej głos był pełen rozpaczy, jakby mówiła te słowa nie do niego, ale do siebie samej, do przeszłości, która wciąż trzymała ją w swoich szponach.

Malcolm złapał jej dłoń, czując, jak drży. To było za późno. Ich przeszłość już ich dogoniła. To, co zaczęło się przed laty, powróciło teraz, by domagać się odpłaty. Niezależnie od tego, jak bardzo starali się uciec, nie mogli już wyrwać się z jej pułapki.

W tej ciszy, w tej atmosferze pełnej strachu, ich myśli łączyły się z cieniem, który nieustannie ich otaczał. Zrozumieli to oboje: nie było już drogi powrotnej.

Lena poczuła, jak serce bije jej szybciej, a oddech staje się coraz bardziej płytki, jakby czas i przestrzeń wokół niej zaczęły zniekształcać się w jakiś nienaturalny sposób. Cały jej umysł wrzeszczał, żeby uciekała, żeby zostawiła to miejsce i ten mężczyznę w ciemności, ale ciała nie dało się nakłonić do ruchu. Czuła się jakby uwikłana w sieć, której nie mogła zerwać. Wzrok mężczyzny przyciągał ją niczym magnes, choć wiedziała, że nie powinna patrzeć w tamtą stronę, nie powinna go słuchać. Każde słowo, które wydobywało się z jego ust, było jak miecz wbity w jej serce, chociaż nie rozumiała jeszcze w pełni, dlaczego.

W jej oczach pojawił się blask przerażenia, ale i determinacji. Czuła, że to miejsce, ten moment, w końcu zabierze ją tam, gdzie nie mogła wrócić. To, czego się bała, było tu, przed nią. Poczucie nierealności ogarnęło ją w pełni. Wszystko zaczęło się wymykać z rąk.

Malcolm stał tuż obok, ledwo trzymając się w tej samej rzeczywistości. Coś w tym mężczyźnie, coś w jego postawie, przypomniało mu przeszłość. Pamiętał jej zapach, jej ciemność. Pamiętał, jak to wszystko wciągnęło go do siebie wiele lat temu, jak nie potrafił się wyrwać z jej szponów. W tej chwili czuł się, jakby znowu stał na progu starego, zapomnianego świata, który od lat próbował zignorować. A teraz, kiedy ten świat wrócił, nie miał już sił, by się mu przeciwstawić.

— Nie macie pojęcia, co zaczęliście… — głos mężczyzny rozbrzmiał w powietrzu, jakby jego słowa były tylko odbiciem czegoś większego, czegoś, co wisi w tej przestrzeni od wieków. — To nie jest koniec, to tylko początek. I będziecie musieli zapłacić za wszystko.

Malcolm zacisnął dłonie na klamrze torby, czując, jak drży. W tej chwili widział już tylko jedno — trzeba było wyjść stąd, trzeba było zerwać tę więź, zanim ich pochłonie. Nie wiedział, jak, ale wiedział, że nie ma już czasu.

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Lena zrobiła krok w przód. Jej wzrok zatrzymał się na mężczyźnie, a w jej oczach pojawiła się ta sama nieufność, którą od zawsze nosiła. I choć z pozoru była opanowana, wewnętrznie walczyła ze strachem, który nieustannie ją ścigał.

— Kim jesteś? — zapytała ponownie, głos nieco drżący, ale wciąż twardy. To pytanie miało wyjść z jej ust, miało przynieść odpowiedź. Ale czy była gotowa na to, co się wydarzy?

Mężczyzna spojrzał na nią przez chwilę, jakby wyważając odpowiedź, jakby próbując ocenić, jak bardzo ich życie mogło jeszcze zostać związane z tym, co kryło się w ciemności.

— Jestem tym, który widział… — jego głos ucichł, a na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. — I teraz widzę was. Właśnie zaczynacie dostrzegać, co naprawdę się dzieje. Ale to nie wystarczy. To będzie trwało, aż staniecie się częścią tej historii.

Z każdą jego słowem, jakby powietrze wokół nich gęstniało, jakby z każdą chwilą mrok wchodził głębiej w ich dusze. Lena poczuła, jakby nie miała już sił. Było za późno, wiedziała to, a jednak próbowała się trzymać, trzymać się tego, co wydawało się jeszcze realne.

— Czego chcesz od nas? — Malcolm w końcu się odezwał, choć jego głos był cichy, wyczuwał w nim jednak moc. Musiał mówić, musiał wyjść z tej nicości.

Mężczyzna uniósł ręce, jakby chciał coś pokazać. Na jego twarzy pojawił się wyraz triumfu.

— Chcę, żebyście stali się częścią tej zagadki. Zagłębili się w nią tak głęboko, jak ja to zrobiłem. Wtedy może zaczniecie rozumieć, dlaczego to wszystko musi się wydarzyć.


Zanim zdążyli zareagować, ciemność nagle stała się jeszcze gęstsza. Poczuli, jak coś, co nie należało do tego świata, przesuwa się tuż obok nich. Pojawił się cień, jakby niebo zaczęło się zstępować na ziemię. Odczuwała to, jak nieznane siły wciągają ich w coś, co nie miało sensu, a jednak było nieuniknione. Z każdą chwilą, z każdym oddechem stawali się coraz mniej pewni, gdzie kończy się ich rzeczywistość, a zaczyna coś, co wcale nie było przyjazne.

Malcolm chwycił ją mocniej za rękę, poczuł jej drżenie, ale nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Czuł, jak jego serce wali w piersi. Przyszłość była już nieodwracalna.

Ciemność wciąż otaczała ich niczym nieprzenikniony mrok, ale Lena nie mogła oderwać wzroku od miejsca, które przed chwilą było pełne nieprzyjaznych spojrzeń i nieuchwytnych dźwięków. Wysocka Lane, wąska i zapomniana uliczka, której historia była tak stara, że można by ją znaleźć tylko w tajemniczych książkach, teraz zdawała się żyć własnym życiem. To miejsce, zniszczone przez czas i opuszczone przez ludzi, stawało się świadkiem ich desperackiej walki o przetrwanie. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i stęchlizny, a w tle, jakby z oddali, dało się słyszeć echa jakiegoś nieznanego dźwięku — coś między szelestem wiatru a złowieszczym jękiem.

Malcolm spojrzał na Lenę, nie mogąc ukryć napięcia, które coraz bardziej narastało w jego piersi. Przeszłość, o której myślał, że zostawił ją za sobą, wróciła z pełną siłą. Oczywiście, zawsze gdzieś w tle czuł ten cień, ale teraz… teraz była to realna obecność. Widział, jak Lena z trudem starała się zachować zimną krew, ale on wiedział — to wszystko było za dużo, za mocno. Nie byli przygotowani na to, co się działo. Ta ulica, to miejsce, było jakby wciągającą pułapką, która nie dawała im uciec. Znał ją z opowieści, z raportów i z własnych badań, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że stanie w jej samym sercu, twarzą w twarz z przeszłością, która miała wiele więcej do ukrycia, niż mogliby przypuszczać.

— Zgubiłem się, Lena. — Jego głos był zaledwie szeptem, ledwie słyszalnym w tym duszącym milczeniu, które ich otaczało. Wszystko to było błędem. Nigdy nie powinniśmy tu przyjeżdżać.

Lena nie odpowiedziała od razu. Czuła, jak jej ciało drży, mimo że próbowała nie dawać po sobie tego poznać. Słowa Malcolma brzmiały prawdziwie, ale nie miały dla niej sensu. Działo się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Pamiętała tylko to, jak szli w stronę tego domu, a on wciąż mówił, że to nic. „To tylko kolejna historia, Lena. Nic się nie stanie.” Ale teraz to „nic” zaczynało przyjmować postać rzeczywistości, która była zbyt trudna do pojęcia.

— Nie mamy wyjścia. Musimy to zrobić. Musimy sięgnąć głębiej. — Jej głos brzmiał bardziej pewnie niż czuła, ale wiedziała, że nie mogą się wycofać. Zbyt wiele tajemnic było przed nimi, a wyjście mogło jedynie sprawić, że stali się częścią tego, czego nie chcieli rozumieć.


Chociaż Lena starała się trzymać nerwy na wodzy, czuła, jak wszystkie decyzje, które podjęli do tej pory, wracały do niej teraz, napełniając ją wyrzutami sumienia.

Jakie konsekwencje poniosą? Jakie ślady zostawią na zawsze? Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie w stanie wyjść z tej opowieści, czy ta historia ją pochłonie. Nieważne, jak bardzo próbowała, nie mogła uciec przed tym, co w końcu zdołało ją odnaleźć.

Czując, jak jego dłoń delikatnie zaciska się na jej ramieniu, poczuła, że może i on odczuwał to samo. Zmęczenie, strach, poczucie zagubienia. Ale to wszystko, co było między nimi, nie miało już znaczenia. Musieli iść naprzód. Tylko w ten sposób mogli zrozumieć, co się stało.

Wzrok Malcolma błądził po ciemnych ścianach budynków, kiedy dostrzegł w końcu wyblakły szyld, na którym ledwie dało się odczytać jedną nazwę. To miejsce, w którym zostali — Wysocka Lane, w samym sercu Edynburga — miało swoją mroczną historię. Kiedyś była to okolica tętniąca życiem, a teraz jej opuszczona struktura wyglądała jak martwe wspomnienie, nieżyjący duch przeszłości, który nie chciał odejść.

Przeszłość, ta niewidzialna siła, wciąż ciągnęła ich ku sobie. Po tych wąskich uliczkach, przy każdym kroku czuli, jak historia wypełza zza zakurzonych okien, jak coś, co miało ich powalić. To miejsce miało w sobie moc, by wciągnąć ich w swój wir.

I wtedy, na końcu wąskiego zaułka, zauważyli drzwi — małe, zabite deskami, ledwie widoczne w mroku. Ciało Leny momentalnie spięło się, gdy poczuła znajome ukłucie w sercu, jakby coś nieuchronnego nadchodziło. Malcolm spojrzał na nią i kiwnął głową. Oboje wiedzieli, że to miejsce miało odpowiedzi, ale cena, jaką musieliby zapłacić, była nieznana. Teraz było tylko jedno pewne — nie mogli cofnąć się do momentu, w którym podjęli tę decyzję.

Zbliżali się do drzwi, a cienie, które wypełniały całą uliczkę, jakby były na wyciągnięcie ręki, gotowe otoczyć ich w każdej chwili. Wszystko, co wydarzyło się w przeszłości, nadchodziło teraz, by zniszczyć to, co mieli.

Lena poczuła, jak serce zaczyna bić szybciej, a oddech staje się ciężki. Powietrze wokół nich, pełne wilgoci i zapachu starego drewna, zdawało się stawać gęstsze, jakby sama przestrzeń w tym miejscu była zdominowana przez cienie przeszłości. Wysocka Lane wciągała ich do siebie jak czarna dziura. Była to uliczka zapomniana przez czas, skryta w cieniu historii, o której mówiono szeptem — miejsca, gdzie ludzie nie zapuszczali się po zmroku.

Malcolm zauważył napięcie w jej postawie, ale nie zamierzał się cofać. Ich misja była teraz jasna — musieli odkryć, co się stało w tym zapomnianym zakątku miasta. Przeszłość, którą tu znaleźli, była czymś więcej niż tylko tajemnicą. To było coś, co ich pochłaniało, coś, co miało ich zmienić na zawsze.

— Lena, czy czujesz to? — Malcolm mówił cicho, jakby bał się, że mógłby wprowadzić coś złowrogiego do tej ciszy, którą otaczały mury. To nie jest przypadek. Nie powinniśmy tu być.

Lena nie odpowiedziała od razu. Jej umysł szalał. Pamiętała historię tego miejsca — niegdyś tętniące życiem, teraz martwe i zapomniane. Wysocka Lane miała w sobie coś przerażającego.

Mówiło się, że to miejsce nie tylko skrywa tajemnice, ale również wchłania je, zatrzymując je dla siebie, na wieczność. Ludzie przychodzili, a potem znikali. Miejsca, które były niegdyś pełne dźwięków i kolorów, teraz wydawały się milczeć, jakby samo istnienie tego zakątka wykrzykiwało ich obecność w ciszy. A Lena czuła, że to nie jest tylko strach. To było coś więcej — przestroga.

Spojrzała na Malcolma. Wiedziała, że on także czuje to samo. Wspólnie stali na skraju przepaści, gdzie każda decyzja mogła ich zbliżyć do rozwiązania zagadki lub pogłębić tajemnicę, która ich otaczała.

— Musimy to zrobić. — Jej głos zabrzmiał pewniej, niż czuła się wewnętrznie. Musimy wiedzieć, co tu się wydarzyło. Musimy stawić temu czoła.

Poczuła, jak dłonie zaczynają jej drżeć, ale nie pozwoliła sobie na słabość. Wiedziała, że nie ma już odwrotu. To miejsce miało w sobie coś złowrogiego, ale była to ich jedyna szansa, by odkryć prawdę. Prawda o tym, co się tu stało, mogła być kluczem do zrozumienia tego, co doprowadziło ich tutaj. Była tego pewna, choć nie potrafiła jeszcze ująć w słowa, co dokładnie miała na myśli.

Wzrok Malcolma spoczął na zniszczonym szyldzie nad drzwiami, który ledwie można było dostrzec w ciemności. „Stara kamienica Wysocka 6” — tak brzmiała nieczytelna tabliczka, a cała jej powierzchnia była pokryta warstwą brudu i kurzu, jakby ktoś starał się zatarć ślady, ukryć przeszłość, zatrzymać czas. Wysocka Lane była pełna takich kamienic, ale ta była szczególna — zawsze wydawała się być nieco bardziej zaniedbana, zapomniana przez resztę świata. To w niej znaleźli klucz do rozwiązania swojej zagadki. I to w niej musieli odkryć prawdę, mimo że wszelkie ich instynkty podpowiadały, by się wycofali.

Gdy stanęli przed drzwiami, Lena poczuła, jak jej serce bije w rytm tego, co miało się wydarzyć. Każdy kolejny krok w stronę tego domu był niczym taniec z własnymi lękami, z niepewnością, która narastała w jej piersi. W tym momencie była pewna tylko tego, że nie mogli uciec. Tajemnica Wysocka Lane była ich przeznaczeniem.

Drzwi, które wcześniej wydawały się solidne, teraz wyglądały na delikatne, jakby mogły się rozpaść przy najmniejszym dotyku. Lena podeszła do nich, powoli wyciągając rękę. Czuła, jak jej palce drżą, ale nie cofnęła się. To, co stało po drugiej stronie, czekało na nich. Musieli to odkryć.

Z każdym ruchem zbliżali się do rozwiązania zagadki, ale też coraz głębiej wchodzili w nieznane. Lena wzięła głęboki oddech, by ukryć drżenie, które teraz ogarnęło całe jej ciało. Dźwięk otwieranych drzwi wypełnił ciszę. W środku panowała ciemność, którą przełamali tylko ich kroki.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł. — Malcolm powiedział cicho, ale Lena wiedziała, że w tej chwili nie mieli innego wyboru.

— Nie mamy wyboru. — Odpowiedziała z determinacją, którą z trudem maskowała. Musimy to zrobić, Malcolm. W przeciwnym razie nie znajdziemy odpowiedzi na nasze pytania.

I wchodzili. Wszyscy, którzy odwiedzili to miejsce, opowiadali o dziwnych zjawiskach, o głosach, które wydobywały się zza ścian, o cieniu, który wydawał się poruszać tuż za nimi. Ale Lena nie wierzyła w takie rzeczy. Choć teraz, z każdym krokiem, coraz mniej była pewna.

Czuli się, jakby na ich barkach spoczywało coś więcej niż tylko rozwiązanie zagadki. To było coś, co łączyło przeszłość z teraźniejszością, coś, co miało moc zmienić ich życie.

Cienie tańczyły wokół nich, niczym byty, które nigdy nie miały odejść, czekając na swoje ofiary.

I teraz była kolej na nich.

Kiedy Lena i Malcolm przekroczyli próg ciemnej kamienicy, zdawało się, że cała przestrzeń wokół nich zamierała w oczekiwaniu. Lena, choć w pełni skoncentrowana na tej misji, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to, co się tu działo, miało wpływ na każdego z nich, na każdą osobę, którą spotkali w swojej drodze. I choć Malcolm był jej nieocenionym wsparciem, cała reszta ekipy wciąż pozostała w grze, czekając na swoje role.

— Helena na pewno się martwi. — szepnął Malcolm, jego głos cichy, ale pełen troski. — Nie powinniśmy tego ignorować.

— Będziemy musieli poświęcić czas, by to rozwiązać, Malcolm. — odpowiedziała Lena, wciąż rozglądając się po pomieszczeniu, które wyglądało jak z innej epoki, jakby czas nie odważył się tu wejść. — Helena i reszta mają swoje zadania, ale to jest nasze. Nie możemy pozwolić, by cienie przeszłości zabrały kolejnego z nas.

Helena Wysocka, ich koleżanka, archeolożka o przenikliwym umyśle, była nieco oddzielona od tej całej akcji. Mimo że razem z nimi zaczęła pracę nad śledztwem, teraz — w obliczu coraz bardziej niepokojących znaków — spędzała więcej czasu analizując dokumenty, starając się wyciągnąć z przeszłości więcej niż tylko mroczne ślady. Wiedziała, że każda decyzja, każda analiza detali mogła okazać się kluczowa, choć często nie dostrzegała tych subtelnych powiązań. A jednak, gdyby nie ona, cała ich praca nie miała sensu.

Z kolei Aleksander Wilczewski, były śledczy CBŚP, za którym ciągnęła się tajemnicza przeszłość, był teraz zaledwie cieniem samego siebie. Na chwilę zniknął z ich oczu, pozwalając, by złość i żal, które tak długo tłumił, wzięły górę. Ale to nie była ucieczka. To był jego sposób radzenia sobie. I choć nikt z nich nie chciał o tym mówić głośno, cała ta sprawa miała dla niego osobisty wymiar. Wilczewski rozumiał zbyt dobrze, że ich działania mogą doprowadzić do odkrycia prawdy — prawdy, której on sam bał się usłyszeć. Zbyt wiele stracił, by teraz, po latach, wyjawić to, co tak głęboko ukrywał.


Poczuł, że wciąż jest wciągany w grę, której nie rozumiał. Z jego doświadczeniem, jednak wiedział, że to tylko początek niekończącego się ciągu, który sprawi, że będą musieli stawić czoła nie tylko złu, ale także swoim własnym słabościom.

Zanim Lena zdążyła odpowiedzieć na słowa Malcolma, usłyszała stłumiony krok na piętrze. W ciemnościach nie było widać żadnego ruchu, ale mogła poczuć jego obecność. Jego aura była znajoma, ale niepokojąca — to był Michał z Rogowa. Rycerz, który związał ją z przeszłością w niezwykły sposób, nie tylko w sensie tego, co działo się w czasach średniowiecza, ale również w tym, co ich teraz łączyło. Michał, choć wciąż nieświadomy, że jego losy splatają się z tą zagadką, stanowił ważny element w ich śledztwie. Jego bliskość miała swoje znaczenie.

Zanim zdążyli podjąć dalsze kroki, w drzwiach pojawił się Aleksander, jego twarz wykrzywiona w grymasie gniewu.

— Wiedziałem, że tu przyjdziecie. — powiedział, spoglądając na ich twarze. — I nie podoba mi się to, co odkryłem.

Lena poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Coś w jego głosie, w jego spojrzeniu, sprawiło, że poczuła, iż przekroczyli już linię, której nie mogli cofnąć. Zbliżyli się do czegoś, co było nie tylko zagadką, ale także klątwą.

— Co odkryłeś? — zapytała Lena, choć wiedziała, że to pytanie nie przyniesie jej żadnych prostych odpowiedzi.

Aleksander spojrzał na nią, a potem na resztę. Chwila milczenia była odpowiedzią.

— Ta sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, niż myślicie. — dodał w końcu, nie spuszczając wzroku. — Musimy przyjąć, że to nie tylko historia. To coś, co wpływa na nas. I na tych, którzy zostali tu przed nami.

Helena, czując, że jej serce zaczyna mocniej bić, przerywała ich rozmowy.

— Mamy coś, o czym musimy porozmawiać. — powiedziała, patrząc na Michała i Malcolma, którzy obaj zauważyli jej napięcie. — Jest coś, co powinniście wiedzieć o tym miejscu.

A potem, w tej chwili, Lena zrozumiała, że teraz nadszedł moment, by wszystkie klocki zaczęły się układać. Czas przeszły, ten, który pozornie już minął, teraz przyciągał ich do siebie. Cienie przeszłości były bardziej realne, niż kiedykolwiek się spodziewali. I nie byli już tylko badaczami tej historii. Stali się częścią tej opowieści.

Dopóki nie zrozumieją prawdy, nie będą mogli odejść.

ROZDZIAŁ 4 — Nieznajomy cień

Nowe odkrycia zaczynają wyłaniać się z ciemności, a w powietrzu wisi zapach zdrady. Coś potężnego z przeszłości wciąż żyje w ich światach, wciąż podąża za nimi, gotowe ujawnić nieznane twarze.

Noc w Edynburgu była gęsta i wilgotna, jakby miasto samo wchłaniało resztki dnia, by ukryć przed światem wszystko, co mogło przynieść ciemność. Wiatr świszczał między wąskimi uliczkami, a deszcz padał w rytm niepokojących dźwięków, jakby natura sama próbowała zataić coś, czego nie chciała ujawniać.

Helena stała przy oknie w wynajmowanym mieszkaniu, spoglądając na wschodnią część miasta. Zawsze było jej tu jakoś dziwnie, nawet pomimo zimnej, nieprzyjaznej aury. Czuła się, jakby ktoś nieustannie obserwował ją z cienia. Wzrok miała wbity w dal, ale myśli krążyły wokół tego, co usłyszała od Aleksandra. To, co powiedział, nie dawało jej spokoju.

— Zbyt dużo ukrytych wątków. — szepnęła do siebie, zastanawiając się, co dokładnie miał na myśli.

Wspomnienie jego twarzy, wykrzywionej gniewem i strachem, wciąż było świeże w jej głowie. Aleksander Wilczewski nigdy nie był typem, który okazywał słabość, a jego słowa miały wagę, której nie dało się zignorować. To, co powiedział, wywołało w niej niepokój, który rósł z każdą chwilą.

W międzyczasie Michał z Rogowa, który pojawił się w tym mrocznym śledztwie niczym cichociemny rycerz, był zagubiony. Cały czas miał wrażenie, że coś mu umyka. Lena zbyt często przyglądała się każdemu jego ruchowi, próbując zrozumieć, jak jego postać wpasowuje się w tę niejednoznaczną układankę.

— Michał… — zaczęła Lena, spoglądając w jego oczy. Jego twarz była blada, a oczy zmęczone. — Wiesz coś, czego my nie wiemy.

Michał milczał przez chwilę, wpatrując się w wyblakłe światła Edynburga. Z jego twarzy zniknęła już ta pewność, która zwykle go charakteryzowała. Jego zmarszczone czoło, pełne zamyślenia, mówiło więcej niż słowa.

— Nie wiem, Lena. — odpowiedział w końcu, z ciężkim westchnieniem. — Ale czuję, że coś się zbliża. Coś, czego nie mogę pojąć, ale wiem, że to nie jest przypadek.

W tym samym czasie, Aleksander, choć nieobecny w tej chwili, był wciąż w ich głowach. Jego tajemnice, jego przeszłość, a także jego osobisty bagaż nie dawały im spokoju. Wiadomo było, że nie tylko oni nie wiedzieli wszystkiego o sprawie, ale również on sam ukrywał kawałek prawdy.


— Dlaczego nie możemy po prostu zostawić tego wszystkiego? — Michał zapytał, nagle wybuchając. — To, co się dzieje, to nie jest tylko sprawa kryminalna. To coś więcej… To coś, czego nie rozumiem.

Lena zamilkła. Czuła, że Michał miał rację. To wszystko nie miało sensu, nie było logiczne. Była to układanka, której każdy element pasował tylko do innych, tworząc pełny obraz, ale nie bez tajemnic. Nawet najdrobniejszy szczegół mógł zmienić bieg wydarzeń.

W tej samej chwili na ich telefonach pojawiła się nowa wiadomość. Była to krótka notka od Helene — ich wspólnej przyjaciółki i koleżanki z pracy.

„Mam coś. Wrócę wieczorem, musimy porozmawiać.”

Serce Leny zabiło szybciej. „Coś” — to słowo miało w sobie wagę, której nie dało się zignorować. Odpowiedziała jej natychmiast:

„Spotkajmy się, jak tylko wrócisz.”

Michał patrzył na Leny telefon i zauważył jej napięcie.

— Co się dzieje? — zapytał.

— Helena wraca z najnowszymi informacjami. — odpowiedziała, wciąż wpatrując się w ekran. — Czuję, że to może być klucz do rozwiązania całej sprawy.

Rozpoczęli przygotowania do spotkania, ale w ich umysłach, jak i w duszy, tlił się niepokój. To spotkanie mogło wszystko zmienić. Helena była ich ostatnią nadzieją, by rozwikłać zagadkę, która rosła w siłę, stając się czymś większym niż oni sami.

W tym momencie Lena miała wrażenie, jakby ktoś obserwował ją z ukrycia. To wrażenie, które nie dawało jej spokoju, wyczuwała je w każdym kącie pomieszczenia. Miała świadomość, że coś się zbliża, jak cień przeszłości, który przenikał ich życie.

A potem usłyszeli stukot drzwi. Helena weszła do środka, jej postawa świadczyła o napięciu, które niosła w sobie. W jej oczach była tajemnica, której nikt jeszcze nie rozwiązał.

— Mam coś, co zmienia wszystko. — powiedziała spokojnym, ale stanowczym głosem. — I czuję, że to, co odkryliśmy, jest tylko początkiem.

Nadchodził czas, by odpowiedzi zaczęły się klarować. Cień przeszłości wciąż zbliżał się do nich.

Edynburg spał, ale nie tak głęboko, jakby się wydawało. Z każdym krokiem, który stawiał Michał, czuł się coraz bardziej nie na miejscu. Ulice miasta, choć puste, wydawały się tętnić życiem, które wciąż pozostawało poza jego zasięgiem. W myślach kłębiły się wątpliwości, ale też rosnące poczucie nieuchronności.

Coś w tej sprawie nie pasowało, nie miało sensu, jakby ktoś celowo rzucał im kawałki układanki, której brakujące elementy tkwiły gdzieś tuż poza zasięgiem ich wzroku.

Michał stanął na chwilę na jednym z mostów nad rzeką Water of Leith. Przez chwilę tylko słuchał dźwięków miasta i szum wody, jakby próbował wyciszyć myśli, które krążyły wokół wszystkiego, czego jeszcze nie rozumiał. Obok niego stanął Aleksander Wilczewski, który, choć wciąż zamknięty w swoim milczeniu, wyczuwał ten sam niepokój. Z obojga mężczyzn emanował ten sam ciężar — świadomość, że nic nie jest takie, jak się wydaje.

— Czujesz to? — zapytał Michał, nie patrząc na niego.

Aleksander przez moment milczał, a potem skinął głową.

— Tak. Coś tu jest. Coś… ciemnego.

Michał wiedział, że Aleksander nie mówił o samych wydarzeniach, o tej tajemniczej zbrodni, ale o czymś więcej — o cieniu, który ich ścigał, o czymś, co tkwiło głęboko w przeszłości, jak zła moc czekająca, by uderzyć w odpowiednim momencie.

W tym samym czasie Lena i Helena były już w pełni zaangażowane w przygotowania do spotkania. Helena, wróciwszy z odkryciem, które mogło zmienić wszystko, siedziała na krawędzi fotela, a Lena, patrząc na nią, zauważyła coś dziwnego w jej zachowaniu. Zawsze była pewna siebie, opanowana, ale teraz coś ją trzymało. Zamiast mówić od razu, Helena zastanawiała się przez chwilę, jak zacząć.

— Znalazłam coś, co… nie mieści się w żadnej teorii. — zaczęła powoli, a jej głos był cichy, ale pełen napięcia. — To nie tylko sprawa sprzed lat. To coś, czego nie przewidzieliśmy.

Lena patrzyła na nią z niepokojem. Przemilczała chwilę, nie chcąc wyjawić swoich obaw. Ta sprawa stawała się coraz bardziej osobista, coś zaczynało wychodzić na jaw, czego nie chcieli wiedzieć, ale co wkrótce miało ich wszystkich pochłonąć. Lena poczuła, że to, co miało być tylko śledztwem, teraz stało się czymś więcej — osobistą walką, w której każdy z nich stawał się częścią większego schematu.

— Czego się dowiedziałaś? — zapytała, starając się utrzymać zimną krew.

Helena wyjęła z torby stary dokument, który wyglądał na wiekowy, nawet pomimo tego, że był w dobrym stanie.

— To fragmenty zapisów sprzed kilkudziesięciu lat. Mówią o rodzinie, o ludziach, którzy mieli coś wspólnego z tą zbrodnią. Ale to nie wszystko. — dodała, a jej głos stał się bardziej zdecydowany. — Mówią także o osobie, która nigdy nie została wymieniona w żadnym z raportów. To osoba, która nie powinna istnieć, ale w rzeczywistości była związana z tym wszystkim od samego początku.


Lena przyjrzała się jej uważnie. Czuła, jakby miała do czynienia z czymś, co wykraczało poza granice zwykłego śledztwa, a jej instynkt podpowiadał jej, że nie jest to koniec, a jedynie początek czegoś, co mogło całkowicie zmienić bieg ich życia.

— Kto to jest? — zapytała Lena, czując, jak napięcie w pokoju narasta.

Helena odsunęła kartki dokumentu na bok, jej wzrok stał się bardziej mroczny.

— To osoba, która jest z nami, tu, teraz. I to ona może wiedzieć najwięcej.

Lena poczuła, jak serce jej zamarło. Zdała sobie sprawę, że słowa Heleny miały nie tylko znaczenie symboliczne. To, co zaczęli badać, dotyczyło ich wszystkich, bez wyjątku.

W tym samym momencie, kiedy Lena zastanawiała się, kogo Helena miała na myśli, Michał i Aleksander wrócili do mieszkania, a ich twarze zdradzały zmęczenie, ale też coś więcej — wyraz świadomości, że sprawa stała się zbyt niebezpieczna, by zignorować dalsze kroki. Cienie przeszłości nie miały zamiaru się wycofać, a to, co zaczęło się jako poszukiwanie odpowiedzi na morderstwo sprzed lat, miało teraz zupełnie inny wymiar.

Helena spojrzała na Michała i Aleksandra, a potem na Leny.

— Musimy zacząć szukać wśród tych, którzy są najbliżej. Zaczynając od osób, które były świadome tej sprawy od samego początku. — powiedziała stanowczo.

To, co miało nastąpić, zmieniało wszystko. Każdy z nich poczuł, że to nie będzie już tylko śledztwo, które rozwiążą. To była walka, która miała się toczyć nie tylko o prawdę, ale także o ich życie. Cień przeszłości wciąż ich ścigał, ale teraz wiedzieli, że to nie jest tylko przypadek. Ktoś, gdzieś, wiedział wszystko. I czekał, by uderzyć.

Edynburg tego wieczora wydawał się bardziej tajemniczy niż zwykle. Mimo że miasto było pełne życia, to coś w powietrzu zdawało się niepokojąco nieruchome, jakby ukrywało w sobie sekrety, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Ethan, choć dopiero miał dwanaście lat, już od pewnego czasu czuł się, jakby znajdował się na skraju odkrycia czegoś, co mogło zmienić wszystko. Ostatnie dni były pełne dziwnych wydarzeń, a szkatułka, którą kiedyś przypadkiem znalazł w piwnicy, miała na niego zbyt wielki wpływ. Coś, czego nie rozumiał, pchało go do przodu.

Ethan szedł obok Liama, swojego starszego brata, który, mimo swojego wieku, traktował go jak dziecko, ale widać było, że w jego oczach nie kryła się już tylko troska. Liam, którego rola starszego brata była jak ciężar, ale i honor, starał się go chronić, ale wiedział, że w tym wszystkim nie będzie łatwo. Ethan nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że Liam starał się go chronić, nie tylko przed rzeczywistością, ale i przed tym, co ukrywała szkatułka.

Zbliżali się do pustego, ciemnego parku, gdy usłyszeli głos Aidena, który miał na twarzy nieco rozbawiony wyraz.

— Słuchajcie, ja nie wierzę w te bajki o duchach — powiedział Aiden, nie ukrywając, że wciąż traktował te sprawy z dużą rezerwą. — Myślicie, że coś złego może się wydarzyć? Przestańcie się bać, to tylko historia.

Ale Ethan czuł, że coś jest nie tak. Czuł to od momentu, gdy po raz pierwszy spojrzał na szkatułkę, a teraz… była jak niewidoczna siła ciągnąca go w głąb nieznanego. W tej chwili na jego myśl przyszła Sophia, córka badacza zjawisk paranormalnych, która znała historię szkatułki, ale nigdy nie mówiła o niej całej prawdy. Zawsze trzymała coś w sobie, jakby zbyt mocno związana była z tą tajemnicą.

— Zgadzam się z Aidena, nic się nie stanie, jeśli nie zaczniemy w to wierzyć — powiedział Liam, choć jego ton nie był tak pewny, jak starał się go utrzymać. — Ale jeśli coś się wydarzy, będę przy tobie, Ethan.

Zanim zdążył jednak odpowiedzieć, z zamyślenia wyrwał ich nieoczekiwany dźwięk kroków. Z ciemności wyszedł Noah, nowy chłopak w mieście, który właśnie pojawił się w ich kręgu. Chłopak był jeszcze trochę nieśmiały, ale jego obecność, jakby przeczuwająca coś złowrogiego, dodawała nieco więcej niepokoju do tej i tak już napiętej atmosfery.

— Co się dzieje? — zapytał Noah, spoglądając na grupę, jakby dostrzegał coś, czego reszta nie mogła dostrzec. — Czuję… dziwną obecność.

Sophia patrzyła na niego uważnie, a jej oczy, choć pełne wiedzy, były teraz pełne obaw. Była przekonana, że Noah nie mówił tego bez powodu.

— Właśnie o tym mówiłam — powiedziała cicho, bardziej do siebie, niż do reszty, ale każdy słyszał jej słowa. — Te miejsca mają swoją energię. I niektóre z nich są… złowrogie.

Liam popatrzył na nią z dezaprobatą, ale wiedział, że Sophia nie mówiła tego bez przyczyny. Chociaż nie wierzył w duchy i nie podzielał jej przekonań, w tym momencie czuł coś, co go niepokoiło. Tak jakby cała ta sprawa dotyczyła czegoś, czego jeszcze nie rozumiał.

— Dobra, ale musimy wrócić do szkatułki — powiedział w końcu Liam, zrywając ciężką ciszę, która zapanowała między nimi. — Nie możemy jej zostawić.

Noah, który wcześniej wydawał się zaniepokojony, teraz stał jakby zamyślony. Przez chwilę jego spojrzenie było puste, jakby patrzył w dal, ale potem wyrwał się z tego transu.

— Jestem pewny, że ta rzecz ma związek z tym, co się dzieje. Miałem wrażenie, że coś mnie śledzi. — powiedział, patrząc na grupę.

W tej chwili zbliżył się Daniel, policjant, który zaczynał badać sprawę dziwnych wydarzeń, które ostatnio miały miejsce w Edynburgu. Wiedział, że sprawa była coraz bardziej dziwna i pełna niewiadomych.


— Chyba czas, by ktoś zajął się tym na poważnie — powiedział Daniel, patrząc na pozostałych. — Kiedy zaczniemy wyciągać wnioski, będą one decydujące. Wszyscy coś ukrywamy. A to, co ukrywacie wy, może być kluczem do rozwiązania.

Z grupy padły tylko ciche westchnienia. Ethan wiedział, że nie jest już tylko chłopcem, który przypadkowo natknął się na tajemniczą rzecz. On sam stał się częścią tego, co wciąż nie miało wyjaśnienia. To, co trzymali w swoich rękach, mogło ich zniszczyć. A może to oni byli tymi, którzy musieli odkryć prawdę o zbrodni sprzed lat.

W międzyczasie, w innym miejscu miasta, w ciemnym pokoju pełnym starych książek, Malcolm, właściciel antykwariatu, siedział cicho, wpatrując się w dokumenty sprzed wielu lat. Wiedział, że wkrótce będzie musiał się ujawnić. W tej grze nie było już miejsca na ukrywanie się. Wiedział, co się zbliża.

Zza okna jego sklepu przeszedł cień.

Noc w Edynburgu miała coś w sobie, co sprawiało, że każde westchnienie wiatru brzmiało jak cichy szept z przeszłości. Ulice, mimo że żywe, wydawały się wypełnione czymś więcej niż tylko przechodniami. Coś niewidocznego, coś, co mogło jedynie zostać wyczute przez tych, którzy potrafili dostrzec to, co nieznane. Ethan czuł to, jak ciężar, który spoczywał na jego klatce piersiowej. Z każdym krokiem, który stawiał, nadchodziła nieodparta potrzeba, by dowiedzieć się więcej. I nie mógł tego zatrzymać.

Liam, jego starszy brat, idący obok niego, zauważył to napięcie w ciele chłopca, ale nie wiedział, co powiedzieć, by odwrócić jego uwagę. W powietrzu wisiała cisza — ta, która zwykle zwiastowała coś złego.

— Nie czujesz tego? — zapytał Ethan, ledwo słyszalnym głosem, spoglądając na Liama.

Liam uniósł brwi, zaskoczony tym pytaniem.

— Czego? — odpowiedział, choć w jego głosie słychać było lekki niepokój. — Jest spokojnie. Co ci się wydaje, że czujesz?

Ale Ethan milczał, wpatrując się przed siebie. Chociaż odpowiedź nie przyszła od niego, wiedział, że to nie była zwykła cisza. Coś w powietrzu przyciągało jego uwagę, nie pozwalało zapomnieć. Mimo prób ignorowania, Ethan czuł, jakby coś go śledziło.

Aiden, krocząc za nimi, nie był w nastroju na takie rozmowy. Sceptyk, jak zawsze, starał się rozbawić całą sytuację, choć teraz coś w jego zachowaniu budziło wątpliwości. Niezauważalnie zaczął przyspieszać kroku, jakby zbliżająca się nieznajoma ciemność zaczynała go niepokoić.

— Poważnie, nie wierzę w te rzeczy. Wam się po prostu przewiduje. — rzucił przez ramię, zerkając w stronę Noah.

Noah, który dotychczas trzymał się z tyłu, teraz wyraźnie zmienił postawę. Czuł to — coś w powietrzu, coś, czego nie potrafił nazwać. Jego ręce, które przez chwilę były spięte, teraz zaczęły drżeć.

— Ja… czuję to. — wyszeptał, patrząc na grupę. Jego oczy były szkliste, a głos dziwnie stłumiony. — To nie jest zwykła historia. Coś tu jest, i nie jest to coś, co da się wyjaśnić.

Sophia spojrzała na niego, niepewna, czy to, co mówi, jest tylko wybuchem paniki, czy może rzeczywiście czuł coś, co ona sama zaczynała dostrzegać. Wiedziała, że jej przeczucia były prawdziwe, że to, czego nie mówiła, nie da się już dłużej ukrywać. Z jej wiedzą o paranormalnych zjawiskach coś w tym mieście nie dawało jej spokoju. A Ethan… on był tym, który miał odpowiedzi. To w jego rękach spoczywał klucz do tego, co miało się wydarzyć.

— Zatrzymajmy się na chwilę. — powiedziała nagle, patrząc na resztę grupy. — Musimy się upewnić, że nic nam nie grozi. To miejsce nie jest przypadkowe.

I w tym momencie — jakby na potwierdzenie jej słów — w powietrzu zawisło coś mrocznego. Nie był to dźwięk, nie był to zapach. To było wibracja, która przeszyła ich na wskroś, jakby coś z głębi ziemi wstrząsnęło ich ciałami.

Aż w końcu… pojawił się cień.

Ethan poczuł, jak jego serce bije szybciej. Z każdym krokiem coś stawało się coraz bardziej wyraźne. Jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do mroku, ale coś w oddali, tuż przy krawędzi widoczności, poruszało się. Było to coś, co nie pasowało do otoczenia. Był to cień, który nie wyglądał jak cień, bardziej jak nieokreślona postać, której kontury nie miały sensu.

Liam poczuł to samo. Starał się nie dawać po sobie znać, ale jego oddech stawał się coraz szybszy, a serce jakby przyspieszało. To, co czuł, nie było normalne.

Nagle, jakby na zawołanie, z ciemności wyłonił się Daniel, policjant, który zdążył poznać część tej historii. Choć w tej chwili przybył jako sojusznik, jego twarz mówiła jedno — był zdezorientowany i zmieszany. Jego obecność była tym, czego nie spodziewali się w tej chwili.

— Nie wiem, co wy tutaj robicie, ale to miejsce nie jest bezpieczne. — powiedział Daniel, patrząc na grupę. — Jestem tu, żeby dowiedzieć się, co się dzieje z tymi zaginięciami. Czuć tu coś niepokojącego.

To wystarczyło. Każdy poczuł to — ten sam dreszcz, który przeszedł po ich ciałach. Coś się zbliżało, nie wiadomo co, ale wiedzieli, że nie ma odwrotu.

Noah, który wcześniej wydawał się najmniej przestraszony, teraz zbliżył się do Sophii. W jego oczach było coś, czego nie mogli zignorować.


— Pamiętacie o tej legendzie? O tym, że ktoś lub coś próbuje powrócić? — zapytał, a jego głos był głęboki, a w oczach czaiła się przestroga. — Czuję, że to się dzieje.

To, co miało wydarzyć się w tej chwili, nie miało już odwrotu. Ethan czuł, jak jego serce bije jak młot, a każdy kolejny oddech był trudniejszy do złapania. W głowie kołatało się jedno pytanie — czy to już koniec?

Nadchodził nieznany cień, a oni byli jego celem.

Cień wciąż się zbliżał, powoli, ale z nieubłaganą pewnością. Ethan czuł, jak jego dłonie zaczynają drżeć, a serce bije w szybszym rytmie. Nogi stawały się coraz cięższe, jakby nie chciały współpracować. Dookoła rozciągała się gęsta ciemność, która wkrótce stała się bardziej przytłaczająca niż wszystko, co mieli do tej pory za sobą. Gdyby tylko mógł cofnąć czas, nie szukałby odpowiedzi w tym mrocznym zakątku Edynburga. Ale nie miał już wyboru.

Liam, wyraźnie zdenerwowany, chwycił go za ramię.

— Ethan, musimy stąd wyjść. Teraz. — jego głos był ostry, a w oczach widać było panikę. Czujesz to? — dodał, patrząc na brata, jakby oczekiwał odpowiedzi.

Ale Ethan nie odpowiedział, bo wiedział, że Liam nie mógł zrozumieć tego, co on czuł. To nie była zwykła obawa. To była niewypowiedziana groźba, którą odczuwał całą swoją istotą. Z każdą sekundą powietrze stawało się coraz bardziej stłumione, jakby ktoś zdejmował z niego powłokę, nie pozwalając oddychać pełną piersią.

Sophia, mając na sobie jakąś tajemniczą intuicję, podeszła bliżej. Jej spojrzenie skierowane na Liama i Ethana nie pozostawiało wątpliwości. Chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów.

— Ethan… — powiedziała wreszcie, jej głos był drżący. — To jest związane ze szkatułką.

Te słowa zarezonowały w chłopcu jak huk pioruna. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Odwrócił wzrok od brata i spojrzał na nią, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Szkatułka. Wszystko zaczęło się od niej.

Sophia zrobiła krok w stronę grupy, podchodząc do Noah, który teraz stał sztywno, z szeroko otwartymi oczami.

— Noah, czujesz to? — zapytała cicho, starając się zrozumieć, co się dzieje. — To nie jest zwykłe. To nie jest przypadek.

Noah skinął głową, nie spuszczając wzroku z mrocznej, ledwo widocznej postaci w oddali.

— Nie wiem, co to jest, ale nie chce się do nas zbliżyć. — powiedział, a jego głos drżał, a ręce zaciskały się w pięści. — I to nie jest tylko cień. To coś, co… czeka.


Zgromadzeni zaczęli się rozglądać, jakby oczekiwali, że coś z tego mroku wyskoczy w ich stronę. To uczucie niepokoju wzrastało w niespotykanym tempie.

W tym momencie Daniel, policjant, dołączył do nich, wyglądając na mocno zestresowanego.

— Przestańcie się panikować. — jego głos brzmiał twardo, ale wyraźnie nie dawał się oszukać temu, co się działo. — Chciałbym powiedzieć, że to tylko jakiś kawałek złudzenia, ale… nie jest.

Wszyscy spojrzeli na niego, zdając sobie sprawę, że nie byli już bezpieczni. Mężczyzna miał rację, ale to, co nadchodziło, nie miało nic wspólnego z prostą sprawą.

Nagle ciemność zaczęła się poruszać.

To nie był tylko cień, to była postać. Ciemna, mroczna, z konturami, które zdawały się zlewać z tłem, jakby sam mrok chciał się stać ciałem. Była nienaturalnie wysoka, nieproporcjonalna, z rękoma, które ciągnęły się w kierunku grupy.

Wszyscy poczuli to jednocześnie — ciepło i zimno, jakby coś nieznanego wzbierało w ich wnętrzach. Ethan czuł, jak adrenalina wzbiera w jego ciele. Zrozumiał w tej chwili, że to, czego się obawiał, staje się rzeczywistością.

— Biegniemy! — krzyknął Liam, łapiąc brata za rękę. — Do cholery, teraz!

Bez zastanowienia zaczęli biec w stronę najbliższej ulicy. Cała grupa ruszyła za nimi, ale w głowach wszystkich był ten sam niepokój. To, co czuli, nie dawało im szansy na zatrzymanie się. To była walka o życie, o przetrwanie.

Cień wciąż ich gonił. Z każdym krokiem był bliżej. Ethan mógł poczuć to zbliżenie, jakby sam cień próbował wchłonąć ich całą energię, odebrać im oddech.

Nagle krzyk.

Zatrzymali się gwałtownie, ale nikt nie miał odwagi spojrzeć za siebie. Krzyk rozdarł ciszę, niosąc się po okolicy niczym echo z innego świata.

— Sophia! — krzyknął Aiden, jego głos drżał od strachu.

Sophia zniknęła. Jakby zniknęła w mroku, którego nie potrafili zrozumieć. To, co się stało, wydarzyło się za szybko, zbyt nagle, by ktokolwiek mógł zareagować. Jej postać zniknęła, a w tym miejscu pozostawała tylko cisza i tajemnicze, nienaturalne światło.

Biegli. Wszyscy, prócz Sophii, ruszyli naprzód, ale coś się zmieniło w ich oczach. Wiedzieli, że nie mogą odpuścić.

Nikt z nich nie miał pojęcia, co stanie się dalej. Ale wiedzieli jedno: nie byli już w stanie kontrolować tego, co nadchodziło.

Ethan poczuł, że każdy krok jest jak wciąganie go w otchłań. Mrok, który ich otaczał, nie przestawał rosnąć.

Wszystko działo się zbyt szybko. Ethan ledwo zdążył zareagować, gdy Liam pociągnął go za rękę, zmuszając do dalszego biegu. W oddali wciąż widniał cień — niepokojący, pełen nieuchwytnej grozy, który zdawał się ścigać ich z każdą chwilą. Wszyscy czuli, jak coś nieziemskiego nadciąga, zbliżając się coraz bardziej. Mrok, który nie miał końca, zdawał się wchłaniać każdy ich ruch.

— Musimy się rozdzielić! — krzyknął Aiden, wskazując na kilka różnych dróg w pobliżu. Jego głos był pełen niepokoju, ale jednocześnie wyczuwało się w nim determinację.

Ethan spojrzał na niego, nie wierząc w to, co właśnie usłyszał. Rozdzielić się? Jak mieli rozdzielić się w tym chaosie?

Ale coś ich zmusiło.

Sophia zniknęła. Ta myśl nie opuszczała ich przez chwilę, a teraz wypełniała umysły wszystkich. Była wśród nich, a teraz… nie było jej. Ethan poczuł jak ciśnienie w jego klatce piersiowej rośnie. Coś, co miało związek z tą dziwną, niepokojącą szkatułką, zaczęło ich wciągać w otchłań, w ciemność, której nie potrafili zrozumieć.

— Kurwa! — Liam przeklął, a jego twarz była pełna strachu, gdy odwrócił się, by spojrzeć na resztę.

Noah, stojąc obok, patrzył na nich z niedowierzaniem.

— Co się do diabła dzieje? — zapytał, jego głos drżał. — Co to za pieprzona bestia?

Malcolm, który wciąż był obecny, ale jakby nie do końca związany z całą tą sytuacją, podszedł do grupy. Zwykle trzymał się z dala od takich momentów, ale teraz, widząc strach na twarzach tych młodych ludzi, nie miał wyboru. Oczywiście, wiedział więcej, niż cokolwiek mogli sobie wyobrazić, ale nie było czasu na tłumaczenia.

— W tym nie ma nic zwykłego. — Jego głos zabrzmiał, jakby sam był wciągnięty w coś, co wymknęło się spod kontroli. — To… to nie jest tylko cień.

Każde jego słowo było jak zadanie ciosu w ich serca. Nie tylko cień — co to miało oznaczać? Coś mrocznego, coś, co nie należało do tego świata? Każdy z nich wstrzymywał oddech, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego wszystko, co wiedzieli o tym miejscu, nagle stało się tak przerażająco realne.

Zamieszanie było coraz bardziej zauważalne, gdy wszyscy zaczęli mówić na raz.

— Musimy się rozdzielić! — krzyknął Liam ponownie, jego wzrok krążył między wszystkimi.


— Zatrzymajcie się! — Malcolm chwycił go za ramię, brutalnie przytrzymując. — To nie pomoże. To, co tu jest, nie zostawi nas w spokoju.

To, co miało nadejść, nadchodziło zbyt szybko, jakby czas został wygięty, a granice między światem żywych a tym, co poza nim, zaczęły się zacierać. Nikt nie mógł uciec.

A wtedy, jakby na potwierdzenie słów Malcolma, z mroku wyrwał się głęboki, przerażający śmiech.

Dźwięk ten był niesamowicie zimny, wykrzywiający się w coś, co przypominało czystą, nieludzką radość, nie mającą żadnego związku z życiem. Wydobywał się z głębi tego samego cienia, który teraz przesuwał się w ich stronę.

— To oni. — Noah wypowiedział to jak wyrok, chociaż nikt nie wiedział, co dokładnie miał na myśli.

Ethan poczuł, jak serce bije mu w piersi, jakby miało zaraz wyskoczyć. Nie wiedział, co się stało z Sophii, ani co to było, ale już teraz miał pewność, że nie były to zwykłe zjawy, ani nawiedzone miejsca. To coś gorszego, coś starożytnego, co wciąż żyło w cieniach przeszłości.

— Nathaniel Graves — odpowiedział nagle Daniel, który w końcu otworzył usta. Jego głos był szorstki, ale pełen wiedzy i doświadczenia. — I Lewis Kincaid. To oni są za tym wszystkim.

— Kto? — zapytał Aiden, nie rozumiejąc.

Daniel zaciągnął się głęboko powietrzem, przymykając oczy.

— Mordercy. Psychopaci. Ale nie zwykli. Nie wiesz, jak daleko sięgają ich macki. — Jego głos był groźny, pełen czegoś, co przypominało stare, niechciane wspomnienia.

Malcolm skinął głową.

— Nie jesteście w stanie zrozumieć, co to za siły. — powiedział z ciężkim westchnieniem. — Te rzeczy nie umierają.

I w tej chwili coś zadrżało.

Postać z cienia — ten sam mrok, który ich gonił — zbliżył się jeszcze bardziej. Teraz wszyscy mogli dostrzec sylwetkę. Zarysy czegoś nieludzkiego, nieproporcjonalnego, wychodzącego ze zgniecionych konturów przestrzeni.

Zrobiło się zimno. Zatrzymali się w bezruchu, a każdy z nich czuł, jakby ich ciało zostało skamieniałe. W tej jednej chwili pojęli, że to, co nadchodzi, to coś, co nie ma litości.

I wtedy w mroku pojawiła się ona — Sophia.


Nie wyglądała tak, jak ją pamiętali. Była wykrzywiona, jej oczy nienaturalnie szeroko otwarte, a skóra blada. Ciało wydawało się w stanie przypominającym stan półżycia, jakby nie była już częścią tego świata.

— Pomocy… — wymamrotała, a jej głos był stłumiony, jakby dobywał się z wielkiej odległości.

Ethan poczuł, jak serce staje mu w gardle. To było jak koszmar, z którego nie można się obudzić. Cokolwiek to było, nie było już powrotu.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować na pojawienie się Sophii, coś drgnęło w cieniu za nią. Cienka linia między światem żywych a martwych zaczęła się zrywać, a ich oczy zostały wciągnięte przez nieznane zjawisko, które miało ich pochłonąć.

Sophia stała w martwej ciszy, jej twarz wykrzywiona, a jej ciało wciąż zdawało się nie być w pełni obecne. Ethan podszedł powoli, mimo że jego serce waliło w piersi jak oszalałe. Ręce mu drżały, ale czuł, że musi to zrobić — musiał dotknąć jej ramienia, upewnić się, że jest tu, z nimi, a nie w tym koszmarze, który zbliżał się z każdą chwilą.

— Sophia! — krzyknął jej imię, ale nie otrzymał odpowiedzi. Tylko martwe spojrzenie, jakby nic nie widziała.

Aiden, który stał tuż obok, również poczuł, jak coś niepokojącego przewija się przez jego myśli. Zdecydowanie nie był typem, który wierzył w duchy, jednak to, co się działo, sprawiało, że jego sceptycyzm zaczynał pękać. Spojrzał na Liam’a, który wpatrywał się w Sophii z takim samym przerażeniem.

— Nie ma czasu. Musimy uciekać! — rzucił Liam, jego głos niósł się w zimnym powietrzu, które teraz zdawało się pełne wibracji, jakby cała przestrzeń drżała.

Ale to, co wydarzyło się zaraz potem, sprawiło, że zatrzymali się wszyscy.

Z cienia, który otaczał Sophiię, wyłoniła się postać. Była dziwna, zniekształcona, jakby wciągnięta z innego wymiaru, zbyt ciemna, zbyt… nieistniejąca. Cień wzbierał w przestrzeni, zbliżając się do nich w sposób nieludzki, jakby zmieniając formę i kształt. Nie była to po prostu postać — to było coś żywego, coś, co nie miało prawa istnieć w tym świecie.

Noah poczuł, jak ciarki przebiegają mu po plecach. Nowy chłopak w mieście, którego obecność była jak świeży powiew, a teraz poczuł, jak świat wokół niego pęka, a coś ciemnego, coś z przeszłości wypełnia przestrzeń.

— O nie… nie, nie… — Noah szepnął, co sprawiło, że inni spojrzeli na niego, jakby oczekiwali, że wyjaśni, co dokładnie się dzieje.

Megan, która od jakiegoś czasu siedziała z dala, teraz zaczęła reagować na wszystko, co działo się wokół. Alkoholiczka, która od lat starała się zapomnieć o swoich przeszłych przeżyciach, teraz poczuła, jak stara trauma wraca. Wiedziała.

Wiedziała, co to oznaczało. To była ta sama ciemna siła, którą kiedyś widziała. Widziała ją w oczach tych, którzy nie umierali, którzy nie przynależeli do tego świata.

— To oni. — szepnęła Megan, a jej głos był niepewny, ale zdecydowany. Nathaniel Graves i Lewis Kincaid.

I wtedy pojawiła się Catherine, matka Ethana, z zamglonym spojrzeniem. Kiedyś pamiętała wszystko o szkatułce, o tym, co wydarzyło się z jej rodziną, o czym teraz wypierała wspomnienia. Jednak teraz, w tej chwili, coś w jej oczach rozbłysło. Nie mogła tego zapomnieć, nie mogła.

— Musimy ją zabrać. — powiedziała, jej głos był szorstki, jakby wydobywał się z głębokiego zapomnienia.

W tym samym momencie, Daniel, policjant, który zaczął badać zaginięcia w mieście, pojawił się za rogiem, nieoczekiwanie wkraczając w chaos. Jego spojrzenie, pełne zmartwienia i przeczucia, padło na zewnątrz, jakby całe miasto stało w ogniu.

— Co do cholery się dzieje? — zapytał, czując rosnącą niepewność.

Przez moment wszyscy stali nieruchomo, niemal zahipnotyzowani, wpatrując się w postać wyłaniającą się z cienia, a potem to, co stało się następnie, zmieniło wszystko.

Nathaniel Graves.

Był tam. Wyprostowany, z jego mrocznymi oczami, które patrzyły przez całą grupę, jakby znał ich tajemnice. Lewis Kincaid, jego cień, stał obok, z uśmiechem pełnym brutalności.

— Dobre dzieci, które nie wiedzą, kim naprawdę są. — Nathaniel zaśmiał się, a jego głos był jak szelest wiatru, który nie miał już siły.

Przez chwilę, Ethan poczuł, jakby jego serce miało się zatrzymać. Coś w tej chwili poczuł — coś, co nie było już lękiem, a pełną świadomością, że nic, co działo się teraz, nie było przypadkiem.

Wszystko było zaplanowane.

W powietrzu wisiała niepokojąca cisza, ciężka jak nadciągająca burza. Sophia stała nieruchomo, jej oczy były puste, jakby nie widziała nic poza tym, co ukrywało się za cieniem, który ją otaczał. Ethan czuł, jak jego serce bije coraz szybciej, a każda sekunda dłużej spędzona w tym miejscu była jak wchodzenie w głąb nieznanego.

Wokół nich, wszyscy zaczynali czuć dziwne napięcie, jakby ich ciała nie należały już do nich. Liam spojrzał na Sophiię, a potem na Aiden’a, który stał wciąż na skraju, jego oddech płytki, jakby chciał ukryć lęk. Aiden był twardym, odważnym chłopcem, sceptycznym wobec legend i opowieści, ale teraz musiał walczyć z czymś, co wykraczało poza granice rozumu.

— To nie jest normalne. — wyszeptał Aiden, patrząc na cień, który rozciągał się w mroku.

Liam zbliżył się do Ethan’a, stając obok niego, jakby próbował dać mu odrobinę poczucia bezpieczeństwa. Choć sam czuł niepokój, wiedział, że musi chronić młodszego brata.

— Trzymaj się blisko mnie. — szepnął Liam, starając się ukryć drżenie w głosie.

Nagle, Noah, który stał z boku, poczuł, jak coś niepokojącego zbliża się w jego kierunku. Jego umysł wciąż starał się zrozumieć, co się dzieje, ale od pierwszego momentu, kiedy dotknął tej ziemi, wiedział, że coś w tej wiosce nie jest w porządku. I teraz, widząc Nathaniela Gravesa i Lewisa Kincaida, wiedział, że nic już nie będzie takie samo.

— To nie oni. — Noah zrozumiał, patrząc na Malcolma, który stanął obok, z tajemniczym uśmiechem na twarzy.

Malcolm wyglądał na spokojnego, jakby to wszystko było częścią planu, o którym tylko on wiedział. Jego oczy świeciły dziwnym blaskiem, jakby znał odpowiedzi na pytania, które nie zostały jeszcze zadane.

— Mamy problem, ale jeszcze nie taki, jak myślicie. — powiedział, jego głos niósł się w tym dziwnym, ciężkim powietrzu.

Sophia zaczęła drgać, jakby coś ją obezwładniało, jakby próbowała wydostać się z tego transu. Liam spojrzał na nią z bezradnością, nie wiedząc, co zrobić. Jej oczy były teraz mgliste, z gazowym spojrzeniem, ale czuł, że nie może jej zostawić.

— Sophia, wróć do nas! — krzyknął, ale nie było odpowiedzi.

Zamiast tego, z ciemności wyłoniła się kolejna postać. Postać, której nie było wcześniej w tym świecie. Wyglądała jak Nathaniel Graves, ale nie była to ta sama osoba. Była wykrzywiona, zniekształcona, jakby wynurzała się z najgłębszych zakamarków piekła. Lewis Kincaid stał obok niego, ale teraz wyglądał inaczej — jego twarz była bez wyrazu, jakby pozbawiona jakiejkolwiek emocji.

— Zgubiliście się w czasie, dzieciaki. — Graves przemówił, a jego głos brzmiał jak echo z innego świata.

Ethan poczuł, jak jego serce bije coraz szybciej, a ręce zaczynają mu drżeć. Sophia wciąż stała nieruchomo, jej ciało sztywne, jakby kontrolowane przez jakąś niewidzialną siłę. Nagle poczuł, że coś się zmienia, że czas nie jest tym, czym się wydaje.

Dr. Alexander Shaw spojrzał na całą scenę z zimnym spojrzeniem. Był psychiatrą, ale nie potrafił wyjaśnić tego, co się działo. To, co działo się z Sophiią, nie było wynikiem żadnego zaburzenia psychicznego. To było coś znacznie gorszego, czego nie dało się opisać żadnym znanym terminem.

— Nikt z was nie jest bezpieczny. — Shaw mówił cicho, patrząc na Catherine, matkę Ethana, która stała obok, wciąż nieświadoma pełni tego, co się działo. Wiedziała, że coś jest nie tak, ale nie mogła zrozumieć tego, co się działo wokół nich.

Megan, która przez chwilę milczała, nagle krzyknęła.

— Zostawcie ją! — Jej głos był pełen desperacji, a jej ręce zaczęły się trząść. — Nie wiecie, co z nią zrobicie!

Daniel, policjant, który wcześniej wkrótce dołączył do grupy, przysunął się bliżej, ale jego wzrok zdradzał, że również nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z tym, co się dzieje. Patrzył na zło, które rozlewało się po tej przestrzeni, jak gęsty cień pochłaniający wszystko dookoła.

— Nie wiem, co to jest… ale jeśli tego nie powstrzymamy, wszyscy zginą. — powiedział, w jego oczach lśnił strach, który trudno było ukryć.

Wtedy, jakby na znak, niebo nad nimi pociemniało. Zaczęło wiać, a wiatr przyspieszył, szeleszcząc w drzewach i zagarniając liście w wir. Cień zaczął się przesuwać, a powietrze stawało się coraz bardziej ciężkie, jakby każdy oddech stawał się trudniejszy do zrobienia.

Sophia zamrugała, jej oczy wróciły do normalności, ale teraz pełne były przerażenia. W jej oczach czaiła się nie tylko panika, ale i wiedza, którą poznała zbyt późno. Coś się zmieniło. Czuła to.

— To nie koniec. To dopiero początek. — wyszeptała, patrząc w oczy Malcolma.

I w tej chwili, wszyscy poczuli, jakby wpadli w pułapkę, której nie mogli już opuścić.

W powietrzu panowała martwa cisza, przerywana tylko odgłosami oddechów, które stawały się coraz cięższe, jakby otoczenie próbowało odebrać im powietrze. Ethan czuł, jak serce bije mu w szyi, jakby chciało uciec, ale nogi wciąż stały niewzruszone w miejscu. Patrzył na Sophiię, która zaczynała powoli wracać do siebie, ale jej twarz była blada, a oczy pełne strachu.

Aiden poczuł, jak coś zimnego przeszywa go przez plecy. Wiedział, że nie może dłużej stać w miejscu, ale coś w jego wnętrzu trzymało go przy tym ciele, które zaczynało powracać do rzeczywistości.

— Sophia, co się dzieje? — zapytał, a jego głos brzmiał nieco wystraszenie, co nie zdarzało się zbyt często.

Sophia nie odpowiedziała od razu, tylko patrzyła na niego, jakby próbując znaleźć słowa w tym szaleństwie, które ich otaczało.

Liam, stojąc obok Ethana, spojrzał na niego z determinacją, jego ręka była blisko ramienia młodszego brata, gotowa chronić go za wszelką cenę. Kiedy Noah zbliżył się do nich, poczuł się jakby zagubiony, nie potrafiąc zrozumieć tego, co się działo.

Coś w tej wiosce było złowrogie, coś co miało ich zniszczyć.

— Musimy stąd wyjść. — Liam mówił to z mocą, ale każdy widział, że jego słowa były bardziej prośbą niż rozkazem.

Noah spojrzał na niego i skinął głową, ale w jego oczach czaił się strach, który wciąż nie chciał zniknąć. W tej chwili usłyszeli to samo — cichy dźwięk, który mógłby być tylko ich wyobraźnią, gdyby nie to, że narastał z każdą sekundą. Nathaniel Graves.

Z ciemności wyłoniła się jego sylwetka. Graves nie był już tylko człowiekiem. Jego ciało wydawało się rozpuszczać w cieniu, jakby cały czas poruszał się w miejscu, gdzie przestrzeń przestaje mieć znaczenie. Jego oczy lśniły, ale nie było w nich życia. Tylko coś przerażającego, co mogło doprowadzić każdego do obłędu.

— Wyście mnie sprowokowali. — Jego głos brzmiał jak nieziemski echem, w którym słychać było wiele ciał, wiele głosów, a każdy z nich był śmiertelny.

Lewis Kincaid stał obok niego, ale nie miał już nic z tej brutalnej siły, którą wcześniej pokazywał. Jego postać była jak wydmuszka, pozbawiona jakiejkolwiek tożsamości. Wszyscy patrzyli na niego z lękiem, ale nie mogli oderwać wzroku od Gravesa, który był ich prawdziwym zagrożeniem.

— Myślcie, że możecie się wydostać? — Graves roześmiał się, a śmiech niósł się po cmentarzu jak echo w nocy. — To nie wy decydujecie, co się stanie. To ja.

Sophia drgnęła, jakby budząc się z transu, jej ręce zacisnęły się na piersi. Widziała to — to, co było ukryte w ciemności. W jej oczach zapalił się blask, który przeszywał wszystko dookoła. Sophia była jedyną, która pamiętała historię szkatułki, jedyną, która rozumiała, co się działo. Ale teraz była tylko świadkiem w tym piekle, które zaczęło się rozpadać.

— Musimy znaleźć szkatułkę. — powiedziała cicho, jakby to było jedyne rozwiązanie.

Aiden spojrzał na nią z niedowierzaniem.

— Ale jak? — zapytał, jego głos był pełen wątpliwości. — Skąd mamy wiedzieć, gdzie ona jest?

W tej samej chwili znikąd wyszła postać, nieznana, ale znajoma. Megan, kiedyś medium, teraz weteranka alkoholizmu, ale w jej oczach była już tylko desperacja. W jej spojrzeniu była wiedza, której nie chciała posiadać. Zbliżyła się do grupy, patrząc na Gravesa i Kincaida, jakby widziała coś, czego oni nie dostrzegali.

— Oni wiedzą. — powiedziała cicho, a jej głos nie był już tylko szeptem. — Musimy… musimy przełamać ich kontrolę.

Patrzyli na nią w milczeniu, aż w końcu Daniel, policjant, który stał w tyle, podszedł bliżej. Był przerażony tym, co się działo, ale wiedział, że nie może po prostu stać i patrzeć.

Musiał działać.

— Gdzie jest ta szkatułka? — zapytał, a jego głos nie był już pełen wątpliwości, lecz determinacji.

Catherine, matka Ethana, odwróciła się od niego z zaskoczeniem. Jej oczy były pełne strachu, ale także jakiegoś nieokreślonego smutku.

— Nie pamiętam. — powiedziała bezgłośnie, jakby próbując uciec od czegoś, co wciąż prześladowało ją z przeszłości.

Wtedy, nagle, powietrze zadrżało. Nathaniel Graves uśmiechnął się, a cień wokół niego zaczął pulsować, jakby żył własnym życiem. Przestrzeń zaczęła się deformować, jakby rzeczywistość traciła stabilność. Czas zwolnił, a w oddali usłyszeli dźwięk zbliżającej się burzy, która miała ich pochłonąć.

Malcolm, stojąc obok, spojrzał na grupę z tajemniczym uśmiechem.

— I wszystko ma swoją cenę. — powiedział, jakby to wszystko było zaplanowane od samego początku.

A wtedy, z mroku, wyłonił się kolejny cień. Tym razem to nie był już Graves. To był ktoś inny. Lewis Kincaid zbliżył się do nich, jego twarz wykrzywiona w grymasie bólu, jakby nie wiedział, co się z nim dzieje.

— Musimy to zakończyć. — jego słowa były ledwie słyszalne, jakby zmuszony do wyznania czegoś, czego nie chciał przyznać.

Każdy z nich czuł, jak zbliża się ostateczna konfrontacja. Cienie zaczęły się zbliżać, a w ich wnętrzu zaczęły pulsować odpowiedzi na pytania, które nigdy nie powinny zostać zadane.

Powietrze wokół nich było gęste, duszne, niemal namacalnie ciężkie. Ethan czuł, jak zimny pot spływa po jego plecach. Z każdą chwilą wokół niego narastała fala niepokoju. Aiden stał tuż obok, jego ręka zaciskała się na dłoni brata, a serce waliło mu w piersi. Coś w tej chwili wstrzymywało ich oddech, nie pozwalając im na swobodne myślenie. Ciemność zdawała się żyć własnym życiem.

Sophia, choć wciąż w szoku po swojej wizji, starała się zachować spokój, by nie zaniepokoić reszty. Jednak to, co zobaczyła, nie dawało jej spokoju. Historia szkatułki, którą znała tylko ona, zaczynała splatać się z tym, co działo się teraz. Poczucie, że coś nieuchronnie nadchodzi, narastało w niej z każdą sekundą. Liam patrzył na nią, a w jego oczach czaiła się troska i determinacja. Był gotów walczyć, ale jego myśli krążyły wokół jednej kwestii — gdzie podziała się ta przeklęta szkatułka?


W mroku, który zaczął gęstnieć, Noah nie potrafił już ukryć niepokoju, który odbijał się w jego oczach. Nowy chłopak w mieście, przyzwyczajony do racjonalnych wyjaśnień, nie mógł znaleźć logiki w tym, co działo się wokół niego. Z każdym krokiem stawało się to bardziej realne — coś złowrogiego ścigało ich w milczeniu, a on sam miał wrażenie, że nie ma ucieczki. Jego dłonie zaczęły się pocić, a ciało wypełnił lęk.

Megan, która stała z boku, zrozumiała, że ten moment jest nieodwracalny. Odrzuciła od siebie myśli o przeszłości, choć bolały ją jak stare rany, które nie miały zamiaru się zabliźnić. Podszedł do niej Daniel, policjant, który, mimo swojego pragmatyzmu, wiedział, że to, co się dzieje, wymyka się spod kontroli.

— Megan, wiesz coś więcej? — zapytał, nie patrząc na nią, a raczej w przestrzeń, jakby starał się znaleźć odpowiedź tam, gdzie jej nie było.

Megan spojrzała na niego, a w jej oczach zagrał cień przerażenia. Nie chciała wracać do przeszłości, nie chciała myśleć o tym, co działo się, kiedy po raz pierwszy zetknęła się ze złem związanym ze szkatułką. Ale teraz nie miała wyboru.

— Musimy zakończyć to, co zaczęliśmy. — Jej głos był niemal nieobecny, jakby mówiła do siebie. — Szkatułka… Jeśli nie ją znajdziemy, to wszystko, co się dzieje, nie skończy się.

Wtedy rozległ się odgłos, który mógłby wyjść z najgłębszego koszmaru. Nathaniel Graves pojawił się w mroku. Jego postać była rozmyta, jakby nie do końca ludzka, jakby jego ciało przechodziło przez wymiary. Kiedy zbliżył się do grupy, ich oddechy zamarły w piersiach.

Nathaniel uśmiechnął się, a ten uśmiech nie przypominał niczego ludzkiego. To był uśmiech demona, istoty, która nie miała żadnych skrupułów.

— Myślicie, że uciekniecie? — Jego głos brzmiał jak setki ciał wydających te same słowa. — Złamałem was już dawno temu. Wasze życia są moje.

Patrzyli na niego w ciszy, a w powietrzu wisiało napięcie, które aż dusiło. Lewis Kincaid stał obok niego, jego ręce zaciśnięte na ramionach, ale z jego oczu wciąż przebijało się coś nieokreślonego — złość, strach, coś, co nie pozwalało mu czuć się pewnie. Nie był już tym brutalem, którym kiedyś był. Cały jego wygląd sugerował, że coś go kontroluje, że nie był tu z własnej woli.

Sophia poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Oczywiście, że musiała pamiętać historię szkatułki, ale teraz to, co miała w głowie, w końcu zaczynało do niej docierać. Ten mrok, który ich otaczał, był związany ze wszystkim, co miało miejsce przed laty. Zła historia. Zła szkatułka. Wszystko wracało.

— Oni wiedzą, co się stanie. — Megan podeszła do Sophii i w jej oczach zagrał błysk świadomości. — Musimy rozwiązać zagadkę tej szkatułki, zanim nie będzie już nic, co moglibyśmy zrobić.

Aiden spojrzał na nią z niedowierzaniem, ale jego twarz zaczynała się zaciskać w grymasie zdecydowania. Nie miał wyboru. Musiał działać.

— Ale jak ją znajdziemy? — zapytał, wyczuł w swoim głosie niepokój, ale musiał wiedzieć. Musiał znaleźć sposób, żeby to zakończyć.

Wtedy Daniel spojrzał na niego. Jego twarz była blada, ale w oczach miał wyraźne wahanie. Wiedział, że od teraz nie było już odwrotu. Sprawa, którą badał, była tylko wierzchołkiem góry lodowej.

— Ta szkatułka jest kluczem do wszystkiego. — Jego głos stał się twardy, jakby po raz pierwszy od dawna dotarło do niego, że to, co się dzieje, nie jest tylko wynikiem szaleństwa. — Musimy ją znaleźć, zanim będzie za późno.

Zrobiło się ciemniej. Kiedy cienie zaczęły się przesuwać, jeden z nich ruszył w stronę grupy. Na chwilę wszyscy poczuli, jakby całe ich ciało zostało ściśnięte w jedno miejsce. Strach, który wypełniał ich umysły, zdominował wszystko.

Nathaniel zaczynał zbliżać się coraz szybciej. Z każdym krokiem wydawał się mniej ludzki, coraz bardziej nieziemski.

Liam położył rękę na ramieniu brata, ale spojrzał w stronę Sophii, zrozumiał, że to nie koniec. To dopiero początek.

Noah zamarł. Wiedział, że jeśli teraz się nie ruszą, będą bez szans.

— Mamy tylko jedną szansę. — Jego głos brzmiał teraz na tyle twardo, że reszta poczuła, jakby coś się zmieniało.

W tym momencie powietrze zadrżało, a Graves uśmiechnął się.

— Poczekajcie… to dopiero początek.

Cisza, która zapadła po słowach Nathaniela, była gęsta jak mgła. Ethan poczuł, jak jego serce bije szybciej, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Jego umysł starał się zrozumieć, co się dzieje, ale wszystko, co widział, to zlewające się cienie, twarze jego przyjaciół, które zaczynały tracić ostrość. W powietrzu wisiał zapach czegoś nieuchwytnego, jakby przyszłość była już zapisana w tej mrocznej atmosferze, a oni stali w jej epicentrum.

Aiden stanął tuż obok brata, jego ciało napięte, gotowe do działania. Strach nie pozwalał mu jednak zrobić kolejnego kroku. Cała sytuacja była jak zły sen, w którym nie ma ucieczki. Kiedy spojrzał na Liam, jego starszy brat wydawał się bardziej opanowany. Liam nie miał zamiaru uciekać. Wiedział, że teraz trzeba stawić czoła temu, co czaiło się w ciemności.

— Musimy znaleźć tę szkatułkę. — Jego słowa były niczym cios, który sprawił, że wszyscy obrócili się w jego stronę.

Zdecydowanie, jakie niósł ze sobą, nie zostawiało miejsca na wątpliwości. Ale czy to wystarczy?

Wszystkie ich spojrzenia powędrowały ku Sophii. Wiedzieli, że ona, jako jedyna, znała historię szkatułki. Sophia czuła na sobie wzrok grupy, ale miała wrażenie, jakby była odcięta od reszty świata. Historia, którą znała, nie dawała spokoju. W chwili, gdy szkatułka znowu pojawiła się w ich życiu, wszystkie te mroczne wspomnienia wróciły. W tej chwili musiała coś zrobić, musiała podjąć decyzję.

— To nie tylko przedmiot. — Jej głos był cichy, pełen strachu, ale i zrozumienia. — To klucz do czegoś… większego. Jeśli ją znajdziemy, nie jesteśmy pewni, co się stanie. Ale wiem jedno… ta szkatułka jest w rękach kogoś, kto chce nas wszystkich zniszczyć.

Noah patrzył na nią, nie wiedząc, co myśleć. Jako nowy chłopak w mieście, nie znał wszystkich szczegółów, ale teraz widział, że ta historia była o wiele bardziej mroczna, niż mógłby sobie wyobrazić. Nathaniel Graves stał tuż przed nimi, nie do końca realny, jakby jego ciało było zrośnięte z cieniami, które go otaczały.

Lewis Kincaid, stojący obok Gravesa, miał oczy pełne niepokoju. To nie był ten sam mężczyzna, którego poznałby każdy, kto znał jego brutalną naturę. Ten Lewis był jakby pod wpływem czegoś, co nie było ludzkie. Czuł się jak marionetka w rękach sił, które nie znały litości.

Megan stała z boku, jej ręce drżały. Chciała sięgnąć po butelkę, której obecność była dla niej jedynym sposobem na ukojenie nerwów, ale w tej chwili nie mogła sięgnąć po nic. Była świadoma tego, że zło, które kiedyś udało jej się odepchnąć, powróciło. Przeszłość znowu ją dogoniła.

Daniel, stojący z boku, czuł, jak narasta w nim niepokój. Pracował w policji od lat, znał sprawy kryminalne, znał historie o zaginionych osobach, dziwnych wydarzeniach. Ale to, co działo się teraz, wymykało się wszelkiej logice. Musiał działać. Musiał znaleźć odpowiedzi.

Wtedy nagle Nathaniel zaczął się poruszać, wolno, jakby jego ciało nie chciało współpracować z czasem. Zbliżył się do Sophii, a jego uśmiech — ten diabelski, pełen pogardy — stał się jeszcze bardziej wyrazisty.

— Myślisz, że możesz to powstrzymać? — zapytał, a jego głos brzmiał jak dzwon, którego echa nie chciały zniknąć. — Jestem już tu. I wszystko, co się stanie, będzie moją decyzją.

Sophia zrobiła krok w tył. Czuła, jak jej nogi drżą, jak jej umysł walczy z rzeczywistością. Co powinna zrobić? Zrozumiała, że wszystko, co wydarzyło się teraz, jest wynikiem decyzji, które podjęli wcześniej — decyzji, które teraz miały swoje mroczne konsekwencje.

— Nie masz władzy nad nami. — powiedziała z determinacją, choć w jej głosie było coś, co zdradzało, że sama nie do końca w to wierzyła.

Aiden podszedł bliżej. Z jego twarzy zniknęła wątpliwość. Miał już dosyć. Patrzył na Nathaniela z wyraźną wrogością. Chciał, by ten przeklęty cień zniknął raz na zawsze. Chciał tylko jednego — by wszyscy byli bezpieczni.

Liam zbliżył się do Ethan’a, a jego dłoń wciąż trzymała brata. Wiedział, że nie mogą dłużej czekać.

— Musimy działać teraz. — Jego głos brzmiał zdecydowanie, ale w jego oczach widać było strach. Strach przed tym, co miało nadejść. Strach przed tym, czego nie byli w stanie powstrzymać.

W powietrzu zaczęło się coś zmieniać. Z każdą chwilą napięcie rosło. Cienie zbliżały się do nich, jakby otaczały ich z każdej strony. Noah zadrżał, gdy zorientował się, że nie ma ucieczki. Nie było dokąd uciekać.

Wtedy rozległ się głośny trzask — dźwięk, który przeciął powietrze jak ostrze noża. Wszyscy odwrócili się, patrząc w stronę, z której pochodził dźwięk. Z ciemności wyłoniła się postać — Henry, ojciec Aiden’a, z twarzą wykrzywioną w grymasie, trzymający w dłoni coś, co wyglądało na przedmiot, który może zmienić wszystko.

— Jestem gotów. — Jego głos zabrzmiał twardo, jakby wreszcie zrozumiał, co musi zrobić. — To już koniec.

Daniel stanął na uboczu, biorąc głęboki oddech. Czuł, jak serce bije mu w piersi szybciej. Wiedział, że ta chwila może być ich ostatnią szansą na zatrzymanie tego koszmaru. Znał to uczucie — śmierć, która czaiła się tuż za rogiem.

Nathaniel spojrzał na Henry’ego. A potem jego wzrok przesunął się na resztę. Zła gra dopiero się zaczynała.

Cisza, która zapadła po słowach Nathaniela, była ciężka jak ołów. Cienie na ścianach zdawały się tańczyć, wciągając w siebie wszystko, co miało znaczenie. Napięcie wisiało w powietrzu, jakby każdy oddech mógł uruchomić lawinę zdarzeń, które nie miały już odwrotu.

Ethan nie potrafił oderwać wzroku od Nathaniela. Chociaż mężczyzna stał przed nim, wciąż wydawał się być jakby częścią ciemności — czymś nierealnym, jak postać wyłaniająca się z koszmaru. Aiden, jego starszy brat, stał tuż obok, mocno trzymając go za ramię. Ethan poczuł szorstkość dłoni brata, która miała być zapewne poczuciem bezpieczeństwa, ale w tej chwili nie dawała żadnej pewności.

Sophia, przysłuchując się słowom Nathaniela, zrozumiała, że nie ma już miejsca na ucieczkę. To, co kiedyś było tylko historią, stało się teraz ich rzeczywistością. W jej oczach pojawiła się mieszanina strachu i determinacji. Musiała wiedzieć, co dalej. Musiała pomóc im wszystkim zrozumieć, co to wszystko naprawdę oznacza.

— Wiesz, co się stanie, jeśli ta szkatułka trafi w niepowołane ręce? — zapytała, wbijając wzrok w Nathaniela.

Nathaniel uniósł brwi, uśmiechając się szeroko, jakby rozbawiony. Jego oczy, które zdawały się pochłaniać całą światłość, nie zdradzały żadnych emocji, poza zimnym, nieprzeniknionym obojętnością.

— Zawsze ktoś się pojawi, kto myśli, że ma odpowiedzi, ale ostatecznie to tylko ja trzymam klucz do tej gry. — Jego głos brzmiał jak pomruk, który wnikał w umysły, niczym mroczne echa, które nigdy nie cichną.

Liam, stając obok Sophii, poczuł, jak powietrze staje się gęstsze. Czuł, że coś w tej chwili się zmienia. Musieli znaleźć sposób, by pozbyć się tej szkatułki raz na zawsze, ale wiedział, że nie będzie to takie proste.

W tej samej chwili Isia, stojąc w kącie, poczuła drżenie w powietrzu. Niezwykle wrażliwa na energię tego miejsca, była przekonana, że to coś, co się zbliża, nie jest już tylko złem, lecz także czymś, co przekraczało ludzkie pojęcie. Miała wrażenie, że coś w tym pomieszczeniu jest tak starożytne, że sama energia miejsca chciała ich pochłonąć. Sny o cmentarzu Greyfriars stały się coraz bardziej namacalne.

— Czuję to… coś nie daje mi spokoju. — Jej głos był cichy, jakby nie chciała przyciągnąć uwagi, ale w jej oczach tlił się strach.

Noah, nowy w tym mieście, nie wiedział, co myśleć. Poczuł dziwne mrowienie w karku, jakby coś nieznanego chciało go przyciągnąć do siebie. Był sceptykiem, ale to, co się działo wokół niego, zmieniało jego postrzeganie rzeczywistości. Wzrok skierowany na Nathaniela tylko pogłębiało jego niepokój. Chciał wierzyć, że to wszystko to jedynie zbieg okoliczności, ale w tej chwili coś w jego wnętrzu mówiło mu, że to nie koniec. To było dopiero początek.

— Chyba zaczynam rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi… — wyszeptał, z trudem przełykając ślinę.

W tym samym momencie w ciemnościach rozległ się trzask, jakby ktoś mocno uderzył w stół. Cała grupa drgnęła. Nathaniel spojrzał na nich, a jego uśmiech stał się jeszcze bardziej diabelski. To był moment, kiedy wszystkie granice zaczęły się zacierać.

Megan, stojąca z boku, wydawała się być w transie. Jej dłoń wciąż szukała butelki, która miała dać jej ulgę, ale teraz była bezsilna. Przeszłość, która nie chciała jej opuścić, wróciła z całą mocą. Po jej twarzy widać było strach, ale i przekonanie, że nie uda się już uciec.

— To wszystko wróciło. — Jej głos był pełen rozpaczy, jakby nie mogła już nic zrobić, by powstrzymać to, co nadchodziło.


Daniel, policjant, stał nieopodal, ale czuł, że jego rola w tym wszystkim była większa, niż się spodziewał. Choć był przyzwyczajony do rozwiązywania spraw kryminalnych, to, co się działo, wydawało się wykraczać poza wszelkie granice. Zaginięcia, niezwykłe wydarzenia — wszystko wskazywało na to, że musiał tu być po coś. Musiał znaleźć sposób, by przełamać tę tajemnicę.

— To nie jest już tylko sprawa kryminalna. — Zatrzymał się na chwilę, patrząc w oczy Nathaniela. — To kwestia życia i śmierci.

W tym momencie Henry, ojciec Aiden’a, zbliżył się do grupy. Trzymał w dłoni jakiś starożytny przedmiot, który, jak się okazało, był kluczem do zrozumienia całej tej mrocznej układanki. Jestem gotowy. — Jego głos był pełen mocy, pewności siebie, ale i strachu. — Musimy zakończyć to raz na zawsze.

I wtedy, jakby na znak, wszystkie cienie w pokoju zaczęły się poruszać. Powietrze zgęstniało, a wokół nich zapanowała absolutna ciemność. Napięcie osiągnęło punkt krytyczny. Nathaniel zbliżył się o krok, jego ciało falowało jak cień, a jego słowa były niczym mroczny wyrok.

— Gra się zaczyna.

Nikt nie wiedział, co się stanie. Ale w tej chwili wszyscy czuli, że to już za późno, żeby cokolwiek naprawić.


Każde słowo Nathaniela brzmiało jak dźwięk nadciągającego huraganu. Wiatr, który nagle zaczął wiać przez pomieszczenie, podniósł do góry kurz i papierki, wirując wokół nich jak dzikie tornado. Mroczne światło tańczyło w zakamarkach pokoju, a cienie wciąż zdawały się żyć własnym życiem.

Ethan chwycił rękę Liam’a, czując jak serce bije mu w piersi, jakby miało wyskoczyć z ciała. Liam, choć starał się być silny, nie mógł ukryć trzęsienia się w dłoniach. Był w tym samym pomieszczeniu, ale czuł się jak w innym świecie. W tym, gdzie nie było już reguł. Czas jakby stanął w miejscu.

Aiden, na moment patrząc na młodszego brata, poczuł, że coś nieuchronnie się zbliża. Dłonie zacisnęły mu się na broni, której nawet nie zdążył wyjąć z torby. Nathaniel nie wyglądał na kogoś, kogo można pokonać siłą. Nathaniel miał coś, co ich przerażało — wiedzę, którą można było zrozumieć dopiero wtedy, gdy wszystko straciło sens.

Sophia poczuła, jak coś wewnątrz niej zaczyna drżeć. Ta cała sytuacja, te wydarzenia, zaczynały na nią przytłaczająco działać. Jakby wiedziała, że nic nie będzie już takie samo. Czuła, że jest wciągnięta w coś większego, a każda kolejna decyzja może zadecydować o ich przyszłości. Spojrzała na Noah, który stał obok niej, i dostrzegła w jego oczach ten sam niepokój.

Noah nie wiedział, co się dzieje. Wydawało mu się, że powinien wierzyć w naukę, że wszystko da się wyjaśnić, ale w tej chwili… nie był tego pewny. Drżał, ale nie tylko od chłodu. Coś w tej przestrzeni sprawiało, że czuł się, jakby sam nie istniał. Jakby ciała były tylko cieniami, a dusze unosiły się nad nimi, gotowe je pochłonąć.

Isia, czując falującą energię, jakby sama przestrzeń stawała się płynna, nie potrafiła powstrzymać łez, które zaczęły spływać po jej twarzy. Zawsze była wrażliwa na energię, ale to, co teraz czuła, było nie do opisania. To nie był tylko lęk. To było coś znacznie gorszego. Jakby sama rzeczywistość zaczynała się rozpadać. Sny o cmentarzu Greyfriars stawały się niepokojącą rzeczywistością. Coś w tym miejscu zaczynało ją wciągać. Coś, co miało swoje korzenie w czymś, co sięgnęło daleko w przeszłość.

Megan, stojąc z boku, nie była w stanie już znieść ciężaru tego, co się działo. Wspomnienia zaczęły wracać, jak strzały z przeszłości, które nie dawały jej spokoju. Wstrzymała oddech, próbując opanować panikę, ale jej myśli były jak gęsty mrok. Przeszłość, która nigdy nie zniknęła, teraz domagała się swojej ceny. Nathaniel był dla niej postacią, którą znała z przeszłości, choć nikt nie wiedział, jak bardzo jej życie zostało przez niego naznaczone.

Daniel dostrzegał, że coś wyraźnie się zmienia. Jako policjant wiedział, że nie można zignorować takich rzeczy, ale w tej chwili to już nie była kwestia prawa. To była kwestia przetrwania. Wcześniej myślał, że wszystko da się wytłumaczyć, ale teraz… Teraz czuł, że sprawy poszły znacznie dalej, niż sięgał jego umysł.

W tej samej chwili Henry, który stał na uboczu, wciągnął powietrze, jakby coś w tej chwili zrozumiał. W jego dłoni zadrżał klucz. Klucz do tajemnicy. Klucz, który miał od dawna, ale nigdy nie chciał go użyć. Wiedział, że to, co zacznie się teraz, nie będzie miało końca. Spojrzał na Sophii, a potem na Nathaniela. Zrobił krok w ich stronę, jakby wiedział, że nie ma już odwrotu.

Nathaniel zauważył ten ruch. Jego oczy błysnęły na moment, a uśmiech, który na twarzy malował się od chwili, kiedy pojawił się w tym pomieszczeniu, rozszerzył się, jakby wiedział, że coś się wydarzy.

— Zaczynacie rozumieć, prawda? — jego głos brzmiał, jakby przenikał do wnętrza ich umysłów, wyciągając z nich najgłębsze lęki.

Sophia poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. Każde słowo Nathaniela było jak iskra, która mogła zapalić całą przestrzeń. Czuła, że nie ma już wyboru. Musieli działać teraz, albo zostaną wciągnięci w coś, z czego już się nie uwolnią.

— Musimy przejąć kontrolę nad szkatułką, zanim będzie za późno. — jej głos brzmiał stanowczo, ale w głębi serca wiedziała, że to może być walka na śmierć i życie.


Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, drzwi pokoju z hukiem zatrzasnęły się. Całe pomieszczenie wypełniła nieziemska ciemność, jakby w jednej chwili świat został pochłonięty przez bezdenną otchłań. Nathaniel zniknął w tej ciemności, a jego obecność nadal była wyczuwalna, jakby cała przestrzeń pulsowała jego energią.

Aiden chwycił Ethan’a za ramię, wciągając go do siebie. — Nie rozdzielajmy się! — krzyknął, ale jego głos zaginął w otaczającej ich ciszy.

Isia zadrżała, czując, jak jej ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa. To była niewyobrażalna presja. Czuła, jakby jej ciało było pełne elektryczności, gotowe na wybuch. Musieli działać, ale jak? Jak poradzić sobie z czymś, czego nie rozumieli?

Noah patrzył na znikającą postać Nathaniela i wtedy poczuł coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył — poczucie, że nie jest już tylko obserwatorem tej tragedii. Jego własne życie było częścią tej układanki. Zaczął rozumieć, że nie był tu przypadkowo.

Z każdą chwilą strach wzrastał. Napięcie rosło, aż w końcu przekształciło się w fizyczną obecność, którą można było poczuć w każdym oddechu. W tej chwili Nathaniel zniknął, ale coś o wiele gorszego, o wiele mroczniejszego zbliżało się do nich.

I nie było już odwrotu.

Ciężka cisza zawisła w powietrzu. To, co zaczynało się jako zwykła rozmowa, szybko przerodziło się w coś znacznie mroczniejszego. Serce Ethan’a waliło jak młot, gdy wciąż trzymał dłoń Liam’a, czując, jak bratu wzbiera w piersiach strach, którego nie chciał okazać. Każdy oddech wydawał się głębszy, trudniejszy do przełknięcia.

Nathaniel, jak cień, zniknął z ich oczu. Cała przestrzeń zdawała się kurczyć. Wokół nich zrobiło się gorąco, wręcz duszno, jakby powietrze stawało się cięższe z każdą chwilą. Każdy, kto stał w tym pokoju, czuł, że to, co nadchodzi, nie będzie tylko zwykłą próbą. To nie był przypadek. To było coś, czego nie dało się zatrzymać.

Aiden uniósł broń, choć nie miał pewności, czy to cokolwiek zmieni. Czuł się jak w pułapce. „Co teraz?” — zastanawiał się. Jego wzrok zatrzymał się na Sophii, która stała nieruchomo, jakby spoglądała w przeszłość. Jej oczy błyszczały, a rysy twarzy napinały się w napięciu, jakby coś wewnętrznie walczyło z nią samą.

— Sophia, wiesz coś, czego my nie wiemy? — zapytał Aiden, z trudem wypowiadając te słowa. Wiedział, że odpowiedź była tylko formalnością, ale nie mógł tego już dłużej ukrywać. W tej chwili każda informacja była na wagę złota.

Sophia odwróciła wzrok od Nathaniela, który teraz wydawał się tylko mglistym wspomnieniem. Spojrzała na niego przez chwilę, jakby coś w jej wnętrzu pękło. W jej oczach błyszczało zrozumienie, ale również strach, którego nie potrafiła ukryć.

— To nie jest koniec — powiedziała cicho, jej głos brzmiał, jakby przychodził z samego serca ciemności. — To tylko początek.

Noah, stojąc obok niej, poczuł, jak jego skóra staje się zimna. Czuł się, jakby wchodzili na terytorium, które nie miało końca. Niby nie wierzył w duchy, ale to, co działo się teraz, zmuszało go do przewartościowania wszystkiego. Cały ten koszmar zaczynał go przerastać.

Isia, czując dziwną falę energii, spojrzała w ciemność, która otaczała pokój. Jej serce szalało. Miała wrażenie, że wszystko, co kiedykolwiek się wydarzyło, w końcu miało swój cel. To, co czuła teraz, było znacznie silniejsze niż lęk. Czuła, jakby była połączona z miejscem, z tą mroczną energią, która wkrótce miała ją pochłonąć. Jej dłonie drżały, a w jej oczach pojawiły się łzy. To nie były łzy smutku. To były łzy strachu, że nigdy nie ujrzy światła.

Liam chwycił ją za ramię, próbując dać jej poczucie bezpieczeństwa. Zauważył, że Isia stawała się coraz bardziej nieobecna, jakby zaczynała odpływać, zanikać. Z przerażeniem patrzył na nią. „Muszę ją stąd zabrać. Muszę ją ochronić.” — myślał. Ale jak, skoro sam nie miał pojęcia, co dzieje się wokół nich?

Megan, która od momentu wejścia w to miejsce milczała, nagle wybuchła. — Musimy stąd wyjść! — krzyknęła, jej głos brzmiał jak rozkaz, ale był w nim desperacki lęk. — To zło! To wszystko zło!

Daniel, stojąc w kącie, wciąż próbował zebrać myśli. Jako policjant nie mógł pozwolić sobie na panikę, ale tym razem nie był w stanie odwrócić wzroku od tego, co się działo. Gdy spojrzał na Malcolma, właściciela antykwariatu, jego serce podskoczyło. Malcolm stał, z rękami założonymi na piersiach, nie spuszczając wzroku z Nathaniela. Jego twarz była twarda jak kamień, ale oczy zdradzały coś, czego nie potrafił ukryć. Wiedział. Wiedział więcej niż oni wszyscy.

— Malcolm… co się dzieje? — zapytał Daniel, próbując opanować drżenie w głosie.

Malcolm nie odpowiedział od razu. Zamiast tego, przez chwilę wpatrywał się w pokój, jakby wciągając w siebie powietrze z każdej strony. W końcu, z minimalnym uśmiechem na ustach, odpowiedział:

— Czas, byście się nauczyli prawdy. Cała ta historia nie jest przypadkiem. I nie jesteście tu tylko przypadkowo.

To było jak uderzenie pioruna. Daniel poczuł, jakby podłoga zniknęła mu spod nóg. Każde słowo, które wypowiedział Malcolm, brzmiało jak wyrok. Czuł się, jakby wpadł w pułapkę z której nie było wyjścia.

Henry, wciąż trzymający w rękach klucz, po raz pierwszy od chwili, gdy wszedł do tego pokoju, przemówił. — Klucz… jest kluczem do tego wszystkiego. — jego głos brzmiał głucho, jakby nie mówił o tym, co się działo teraz, ale o czymś, co było daleko w przeszłości.

— To my daliśmy temu zło wolność. I tylko my możemy je zniszczyć.

Ale jak mieli zniszczyć coś, co ich przerastało? Nathaniel był tylko częścią czegoś większego. I to coś czekało. Czekało, aż złożą wszystkie elementy układanki.

W tej chwili, pośród chaosu i paniki, Nathaniel ponownie pojawił się w ich umysłach, nie w ciele, ale w ich myślach. Jego śmiech odbijał się echem od ścian.

— Jestem już wszędzie, wszyscy jesteście moimi pionkami. — Te słowa brzmiały jak przestroga.

Napięcie rosło. Isia trzęsła się ze strachu. Aiden zaciskał palce na rękojeści broni, wiedząc, że nie ma już czasu na wahanie. Ethan spojrzał w ciemność i poczuł, że to, co nadchodzi, jest nieuniknione.

I wtedy, jak w odpowiedzi na ich przerażenie, wszystko zgasło. Ciemność pochłonęła ich całkowicie, a z odległej, zapomnianej przeszłości, z ciemnych zakamarków, zaczęły wydobywać się nieznane echa.

To nie był koniec. To dopiero się zaczynało.

Z każdą chwilą, którą spędzali w tym przeklętym miejscu, napięcie rosło. Ciemność wydawała się cięższa, bardziej przytłaczająca, jakby sama przestrzeń miała pochłonąć ich dusze. Serce Ethan’a waliło głośno, tak głośno, że miał wrażenie, że słyszy je każdy w tym pokoju. Drżącą dłonią zacisnął palce na ręce Liam’a, jego starszego brata, ale nie czuł się już tak bezpieczny. Czuł, że to, co nadchodzi, to nie był zwykły strach. To było coś, co wykraczało poza ludzkie rozumienie.

Liam, czując tremor w rękach Ethan’a, starał się pozostać opanowany. Ale coś w tej chwili w nim pękło. To, co zaczęło się jako opowieść, historia sprzed lat, teraz przerodziło się w prawdziwy koszmar, z którego nie było wyjścia. W głębi serca wiedział, że wszystko, co robili, było tylko odwlekaniem nieuniknionego.

Sophia, wciąż milcząca, stała obok nich, z wzrokiem wbitym w ciemny kąt, jakby wpatrywała się w coś, czego oni nie mogli zobaczyć. Po jej policzkach spływały nieświadome łzy, których nie potrafiła powstrzymać. Czuła się, jakby wszystko w jej życiu prowadziło ją do tego momentu, do tej chwili, kiedy musiała stawić czoła strachowi, który od zawsze tkwił w niej głęboko.

Aiden starał się zachować zimną krew. Jego ręce drżały, gdy nieświadomie przesuwał palcem po rękojeści swojego pistoletu. Nathaniel był już blisko. Czuł go. Nie w fizycznej postaci, ale w powietrzu, w przestrzeni, jakby jego obecność była wszechobecna. Uśmiechnął się ironicznie. Tylko głupiec mógłby myśleć, że broń mogłaby pomóc w starciu z tym, co nadchodziło.


— Nathaniel… Gdzie jesteś? — wyszeptał, nie pewny, czy chce usłyszeć odpowiedź.

Noah czuł, jak na plecach pojawiają się mu zimne dreszcze. Nie wierzył w duchy, nie wierzył w nadprzyrodzone zjawiska, ale teraz… teraz zaczynał wątpić we wszystko, co do tej pory uważał za prawdziwe. Jego oczy rozglądały się wokół, jakby szukał jakiejś wskazówki, czegoś, co mogłoby mu pomóc zrozumieć, co się działo. To, co widział teraz, nie mogło być przypadkiem. To, co działo się wokół nich, było zupełnie nieziemskie.

Isia, stojąc w rogu pomieszczenia, miała wrażenie, że coś ją przyciąga. To uczucie — ciągłe przyciąganie, jakby powietrze wokół niej było gęstsze. Jej serce nie biło w normalnym rytmie. Jej ciało drżało, a myśli stawały się coraz bardziej mgliste. W jednej chwili poczuła, jakby jej umysł rozciągał się w nieskończoność, jakby była częścią czegoś większego, czegoś, czego nie potrafiła ogarnąć. Ktoś musiał ją ostrzec, coś jej mówiło, że nie powinni tu być. Ale nie potrafiła tego powstrzymać.

Megan, stojąc z boku, wykrzywiła twarz w grymasie. Czuła to. Cała ta scena była jej koszmarem z przeszłości, przerażającą wizją, która już raz odebrała jej spokój. I teraz, po latach, po wszystkich próbach zapomnienia, historia znów wróciła, by ją dręczyć. W jej oczach czaił się ból, a ręce zacisnęła w pięści.

— Musimy stąd uciekać! — krzyknęła, a jej głos rozbrzmiał w pustym pokoju jak echo. „To nie jest tylko zło… to coś, czego nie możemy pojąć!”

Jej krzyk był jak wyzwolenie. Wszyscy spojrzeli na nią, nie wiedząc, co zrobić. Ale to, co mówiła, było prawdą. Nathaniel nie był tylko jednym człowiekiem. On reprezentował coś znacznie bardziej przerażającego. Coś, co przenikało przez czas, przez przestrzeń.

Daniel, stojąc przy drzwiach, zaczął czuć, jak jego serce bije coraz szybciej. Wiedział, że te zaginięcia, te dziwne wydarzenia w mieście, były tylko wierzchołkiem góry lodowej. To wszystko miało wspólny mianownik — szkatułka. Historia, którą zaczęli odkrywać, była tylko wstępem do czegoś, co nie miało zakończenia. A teraz, kiedy Malcolm wyciągnął rękę ku tej ciemności, zaczynał rozumieć, że wszyscy byli tylko pionkami w grze, której zasady były nieznane.

Malcolm stał w centrum, nie przesuwając się ani o cal. Jego oczy były zamknięte, jakby wsłuchiwał się w coś, czego reszta nie mogła usłyszeć.

— Macie niewielki wybór… — jego głos był spokojny, prawie senny, ale pełen władzy, jakby znał wynik tej gry. — Będziecie musieli sięgnąć po więcej niż tylko odwagę, by przeżyć.

Te słowa zabrzmiały jak wyrok.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, w powietrzu pojawiło się coś, co wszyscy poczuli. Fala gorąca, jakby powietrze wokół nich wybuchło w gęstej, parnej atmosferze. Zrobiło się duszno, nieprzyjemnie.

Henry, trzymający w rękach klucz, zacisnął palce. — Czas na to, co miało nastąpić. — powiedział, jakby jego słowa miały jakieś niewyjaśnione znaczenie. „Ale klucz jest tylko początkiem. Musicie sięgnąć głębiej.”

I wtedy, w chwili ciszy, wszystko zamarło.

Nad ich głowami, w ciemnościach, zmaterializował się cień. Nie był to cień człowieka. Był to cień czegoś, co nie miało fizycznej postaci, ale które czuli w każdym zakamarku ciała. To był cień, który miał ich pochłonąć.

Ostatni oddech Ethan’a zatrzymał się w gardle. Czas zatrzymał się. I w tej chwili zrozumieli, że nie byli już tylko świadkami. Teraz stali się częścią tego, co nadchodziło. Częścią tej mrocznej gry.

I wszystko skończyło się, kiedy cień zanurzył się w ciemności.

Cisza, która zapadła po słowach Malcolma, była tak gęsta, że można było niemal poczuć jej ciężar na skórze. Wszyscy stali nieruchomo, jakby czekali na coś, czego nie mogli zrozumieć. Powietrze było nieruchome, jakby sama przestrzeń wstrzymywała oddech. Serce Ethan’a waliło jak młot, a w głowie kłębiły się myśli, które nie miały sensu. Cała ta sytuacja była zbyt przerażająca, by mogła być rzeczywista. Ale coś w tym pokoju mówiło mu, że to nie był zwykły sen, a rzeczywistość, w której nic nie było pewne.

Liam patrzył na Ethan’a, jego oczy pełne strachu, ale również determinacji. Musiał chronić brata, ale czy był w stanie? Czuł, jak dłonie mu drżą, jak coś niewidzialnego ciągnie ich ku ciemności. Ta przestrzeń, ta strona świata, na którą nie mieli żadnej kontroli. W jego umyśle coś krzyczało: uciekaj, ale nie możesz.

Sophia uniosła wzrok, nie patrząc na żadną z postaci, ale gdzieś w przestrzeń. Jej wzrok był zimny, jakby miała wizję czegoś, czego nie rozumieli. Poczuła nagłe uczucie ciężaru, jakby coś niewidzialnego zaczynało ją pochłaniać. Czuła, że ten cień to nie tylko byt. To była istota, która rozumiała strach, która go karmiła.

— To tu… wciąż tu jest… — jej głos był ledwo słyszalny, jakby nie mówiła do nich, ale do samej siebie.

Aiden zmarszczył brwi. Wiedział, że nie może się cofnąć, ale to, co działo się wokół niego, to wykraczało poza wszystko, co znał. Przestał wierzyć w to, co widział, ale teraz czuł, jakby te dziwne wydarzenia były tylko częścią większego planu, który nie miał sensu.

— Nic nas nie powstrzyma. — jego słowa były zacięte, ale sam nie wierzył w nie do końca. Coś w nim podpowiadało, że nie chodziło o odwagę. To było coś innego. Nathaniel i to, co przyniósł, to nie była tylko walka. To była pułapka, z której nie było wyjścia.


Noah patrzył na pozostałych, jakby wstrzymując oddech. Gdyby ktoś mu powiedział, że te wszystkie historie o duchach, morderstwach i zjawiskach paranormalnych są prawdziwe, zaśmiałby się w twarz. Ale teraz… teraz miał wrażenie, że nie był już częścią tego świata. Był w czymś, czego nie rozumiał. I to coś teraz patrzyło na niego.

— Coś tu nie gra. — szepnął, bardziej do siebie niż do innych, bo czuł to w powietrzu. Coś przerażającego i jednocześnie tak bliskiego.

Isia zamknęła oczy. To nie była już tylko intuicja. To była wizja. Widziała cmentarz, ale nie był to zwykły cmentarz. To miejsce było pełne ciemności, jakby żyło własnym życiem. Widziała ludzi, którzy znikali, widziała oczy, które ją śledziły, i czuła, jak coś zbliża się do niej. Słyszała kroki, ale nie były ludzkie. To było coś nieziemskiego, nieodwracalnego. Jej dłonie zaczęły drżeć.

— Ona… — powiedziała cicho, ale jej głos był pełen przerażenia. „Ona czeka na nas. Ona ma nas w swoim zasięgu.”

Megan patrzyła na nią, jakby rozumiała. Przełknęła głośno ślinę, a potem zrobiła krok w stronę drzwi, jakby chciała się ukryć. Wiedziała, że to, co nadchodzi, nie będzie miało litości. Czuła to w kościach. Wszystko, co próbowała zapomnieć, wróciło teraz z pełną siłą. Była gotowa wybiec, ale wiedziała, że to nie rozwiąże sprawy.

— Nie możemy uciekać. — szepnęła, chociaż jej głos drżał. „Zło nie ucieka. Ono cię ściga.”

I wtedy to się stało.

Z cienia, który wisiał w kącie pokoju, zaczęły wyłaniać się postacie. Najpierw niewyraźne, jakby nie miały formy, ale z każdą sekundą zyskiwały kształty. Były cieniste, ale nie tylko w dosłownym sensie. Ich postaci były jakby zniekształcone, niepełne, pełne mroku i gniewu. Wszystko w pomieszczeniu zadrżało. Napięcie osiągnęło punkt krytyczny, a w powietrzu dało się wyczuć zapach czegoś spalonego.

Henry stał w milczeniu. Trzymał w dłoniach klucz, ale nie czuł żadnej mocy. Sytuacja była poza jego kontrolą. Z każdą chwilą jego ciało stawało się coraz bardziej zimne, jakby zapadał się w ciemność. Wiedział, że nie mieli już żadnego wyjścia. Cień był realny. A klucz nie miał już żadnej władzy.

Daniel stał przy oknie, patrząc na ulicę. Czuł, jak zimny dreszcz przebiega mu po plecach. Wszystkie zaginięcia, wszystkie dziwne wydarzenia w mieście łączyły się w jeden obraz. Wszystko było powiązane. To nie był przypadek. A teraz, kiedy patrzył na postacie w mroku, zrozumiał, że miał rację. Zło, które przyniósł Nathaniel, nie miało końca. Nie było możliwości, by się go pozbyć.

W ciemności pokoju, pośród oddechów, które stawały się coraz szybsze, Malcolm uniósł dłoń.

— Macie tylko jedno wyjście. — powiedział, a jego głos był cichy, ale pełen niepodważalnej władzy. „Musicie przejść przez nie. Przejść przez cień.”

Cień zaczął rosnąć. I nikt nie wiedział, jak to się skończy.

Cień w kącie pokoju stawał się coraz bardziej wyrazisty, aż przybrał formę, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości — nie był to żaden zwykły cień. To była obecność, coś, co miało swoją wolę, a ta wola była zła. Z każdym oddechem powietrze w pokoju stawało się gęstsze, a czas jakby zwalniał.

Ethan wstrzymał oddech, jego serce biło tak głośno, że miał wrażenie, iż każdy dźwięk w tym pokoju był odbiciem tego rytmu. Spojrzał na Liam’a, którego twarz była blada, a oczy szeroko otwarte. Brat próbował zbliżyć się do niego, ale nie mógł oderwać wzroku od cienia, który stawał się coraz bardziej wyraźny. Każdy krok w stronę ciemności czuł się jak wyrok. To, co widzieli, nie było naturalne.

Sophia stała nieruchomo, nie patrząc na nikogo, ale wyraźnie rozumiała, co się dzieje. Jej ciało zaczęło drżeć, a jej dłonie zacisnęły się na ubraniu. Nagle uniosła głowę, jakby wyczuwając coś, co nie było widoczne dla innych. W jej oczach pojawiła się walka — walka z czymś, co chciało zniszczyć ich wszystkich. Czuła, że ta rzecz nie tylko je otacza, ale i wchodzi w ich umysły, w ich serca.

— „To już tu jest… to nie tylko cień, to umysł. On chce nas kontrolować.” — jej głos zabrzmiał w pokoju jak szept, który wydobywał się z najgłębszych zakamarków jej strachu.

Aiden spojrzał na nią, w jego oczach pojawiło się coś, czego jeszcze nigdy nie widział — wątpliwość. Był zawsze pewny siebie, zawsze gotów do działania, ale to, co się działo teraz, sprawiało, że czuł się, jakby nie istniał w tej rzeczywistości. Cień, który narastał w pokoju, nie pozostawiał wątpliwości — to nie był zwykły strach. To była siła, która miała nad nimi władzę.

— „Nie wierzę w to…” — mruknął pod nosem, ale ton jego głosu zdradzał, że już sam nie był pewny, co myśli.

Isia stała nieco z boku, ale jej oczy były szeroko otwarte. Jej ciało drżało, a w sercu czuła, że nie tylko przestrzeń wokół nich jest w niebezpieczeństwie. Ona widziała to, co inne osoby nie widziały. Widziała to, czego nie potrafiła wyrazić w słowach — wizje, sny, które zaczynały się spełniać. Czuła, że ten cień nie tylko wyciągał ręce po nich, ale także po tych, którzy byli związani z nimi w przeszłości.

„To nie jest przypadek…” — szepnęła, patrząc na Noah. „On przychodzi po nas wszystkich.”

Noah nie odwrócił wzroku od cienia, który zaczynał przyjmować coraz bardziej wyraziste kształty. Zdecydował się na krok do przodu, ale w tej chwili, kiedy tylko wyciągnął rękę w stronę ciemności, poczuł, jakby coś go odepchnęło. Przypomniał sobie wszystkie dziwne rzeczy, które zaczęły się dziać od momentu, gdy przyjechał do tego miasteczka.

Nic nie było przypadkowe. To, co teraz widział, nie miało żadnego logicznego wyjaśnienia.

Wtem, tuż obok niego, pojawił się Malcolm. Jego twarz była wyrazem napięcia, ale również niepokoju. Zbliżył się do grupy, nie patrząc na nikogo, tylko na cień. Znał to zjawisko lepiej niż ktokolwiek. Widząc to, co nadchodzi, czuł, że nie było już odwrotu.

— „Nie ma już czasu na ucieczkę…” — powiedział cicho, jego głos niósł ciężar wiedzy, która była zbyt przerażająca, by mogła zostać ujawniona.

W tej samej chwili, z cienia, jakby wychodząc z niego, zaczęła wyłaniać się postać. Była wysoka, smukła, ale jej ciało było cieniste, zniekształcone, jakby nie pasowało do tej rzeczywistości. W oczach tej postaci nie było nic — tylko pustka. Nagle poczuli, jak mroźny powiew wiatru przelatuje przez pokój, a drzwi same zaczynają się zamykać, jakby nie były już pod ich kontrolą.

Henry, stojąc z boku, poczuł, jak coś ciężkiego ściska jego serce. Zło, które próbował uwięzić dawno temu, teraz przychodziło po nich. Niezależnie od tego, ile lat minęło, nic nie zmieniło faktu, że to, co kiedyś uwolnili, w końcu przyszło po nich.

— „Nie możemy tego powstrzymać. To już się zaczęło…” — mówił, choć w jego głosie była rezygnacja. Zrozumiał, że to, co czuli, nie było zwykłym lękiem — to była prawdziwa, nieuchronna katastrofa.

Megan odwróciła się od okna, czując jak jej ciało zastyga w przerażeniu. Nie miała siły już walczyć z tym, co powracało. Właśnie wtedy, kiedy strach ją paraliżował, poczuła w sobie dziwną falę zrozumienia. Przeszłość, którą próbowała zapomnieć, wróciła. To, co widziała wtedy, nie było przypadkowe. Nathaniel był częścią tego wszystkiego. I teraz on znowu wkraczał na scenę.

Cień, który zaczynał obracać się w kierunku grupy, nie miał już żadnej formy. Wokół nich robiło się coraz ciemniej, jakby światło uciekało, jakby ten cień miał siłę wymazać wszystko.

W tej ciszy dało się usłyszeć tylko cichy szept Malcolma:

— „Musimy przejść przez to, zanim będzie za późno.”

Ale nic nie było pewne.

Powietrze w pokoju stawało się coraz cięższe, jakby zaciskało się wokół ich ciał. Serce Ethana biło w szaleńczym tempie, a oddech stawał się płytki. Chciał krzyknąć, poprosić o pomoc, ale nie mógł wydać z siebie słowa. Liam, który stał obok, znowu spojrzał na niego. Jego oczy były przerażone, ale jednocześnie starał się ukryć lęk, próbując zachować spokój.

— „Zaczekaj, Ethan, nic się nie dzieje… to tylko cień…” — Liam próbował go uspokoić, choć sam w to nie wierzył. Jego ręce drżały, a jego umysł szalał. Czuł, jakby coś nieuchronnie zbliżało się do nich, jakby było tylko kwestią czasu, aż w tej ciszy coś wybuchnie.

Jego własny głos wydawał się cichszy, niż był w rzeczywistości.

Sophia zbliżyła się do niego, jej twarz była wykrzywiona, jakby walczyła z czymś wewnętrznym. Jej oczy, pełne strachu, były nieobecne. Wiedziała, że to, co czuli, nie było przypadkiem. Była przekonana, że to, co wkrótce nadejdzie, to nie tylko cień — to siła, która ma zniszczyć ich wszystkich. To była siła, która zawsze wracała. W jej oczach pojawił się lęk, ale także determinacja.

— „To nie jest zwykły cień. On szuka czegoś, kogoś…” — szepnęła w stronę Liam’a, ale w jej głosie słychać było wątpliwość. Zauważyła, jak cień zaczyna przybierać coraz bardziej konkretne kształty. Aiden stał nieopodal, jego ciało było napięte, jakby czekał na moment, by ruszyć do przodu, by coś zrobić.

Aiden, nie wierząc w duchy ani legendy, starał się utrzymać spokojny wyraz twarzy, choć podskórnie czuł rosnącą obecność czegoś, co nie miało być tu. Z każdym oddechem, gdy wzrok zatrzymywał się na ciemnej postaci, która powoli wyłaniała się z tła, serce biło mu mocniej. To nie było możliwe.

— „Nie wierzę w to…” — powiedział głośno, by przekonać samego siebie. Czuł, jak oddech staje się trudniejszy, jak z każdym słowem, które wydobywał z ust, oddalał się od poczucia rzeczywistości. Ale w jego umyśle wzbierał chaos, który nie dawał mu spokoju. Gdzieś głęboko w sobie wiedział, że to, co widział, nie mogło być wyjaśnione. To nie było możliwe, a jednak…

Isia poczuła to zaraz potem. Jej ciało zaczęło drżeć. Patrzyła na ciemny kształt, który wciąż rósł, zbliżając się do nich. W jej oczach malował się lęk, ale też coś, czego nie potrafiła wyjaśnić. Właśnie w tym momencie zobaczyła coś, czego nie powinna była widzieć. To, co pojawiło się w ciemności, miało w sobie coś znajomego, coś przerażającego. To było jak obraz z jej snów — cmentarz, nagrobki i twarze, które zniknęły w mroku.

— „On… On tu był. To tu… W tych ścianach… Zawsze wraca…” — jej głos zabrzmiał jak echo, z nikłą nadzieją, jakby nie wiedziała, czy ktoś ją w ogóle słucha.

Noah zbliżył się do niej, z zamglonym wzrokiem, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Coś się zmieniało w jego oczach. Właśnie teraz, w tej chwili, zaczynał dostrzegać, że to, co widzi, nie jest zwykłą ciemnością, nie jest prostym cieniem. To była obecność, coś, co patrzyło na nich, coś, co było świadome ich strachu. I wtedy poczuł coś dziwnego — chłód. Nie tylko fizyczny chłód, ale coś gorszego. To było jak zamarzanie wnętrzności.

— „Co to za…?” — zaczynał mówić, ale przerwał, gdy cień znów się poruszył. W tej chwili zobaczył coś, co zrozumiał tylko w najmroczniejszych zakamarkach swojej podświadomości. On, nowy w tym mieście, nie miał pojęcia, co się dzieje. Ale czuł, że ta rzeczywistość nie jest już tą samą, w której żył.


W tym samym momencie, tuż za nimi, pojawił się Malcolm. Jego twarz była kamienna, ale oczy zdradzały, że wiedział, co nadchodzi. Krok po kroku, zbliżył się do grupy, wciąż nie odrywając wzroku od rosnącego cienia. Znał to zjawisko — znał to aż za dobrze. Jego ciało, mimo lat doświadczenia, wciąż reagowało na to zjawisko w ten sam sposób: napięciem, niepokojem, który nie miał rozwiązania.

— „Jest już za późno, aby to powstrzymać. Ale musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy…” — powiedział, a jego głos był cichy, ale pełen władzy.

Henry, widząc to wszystko, poczuł, że zbliża się koniec. Jako jeden z tych, którzy starali się zniszczyć zło przed laty, wiedział, że historia zatoczyła koło. Jego przeszłość wróciła, a teraz przyszłość była niepewna. To, co stało za nimi, nie było już tylko cień. To była siła. Siła, która zamierzała ich pożreć. I nie było już miejsca na ucieczkę.

— „Nie da się tego powstrzymać. Ale może uda nam się przeżyć…” — powiedział cicho, przeczuwając, że nie było już odwrotu.

Za ich plecami, cień nabierał kształtów, jego silne ramiona zaczynały wyciągać się w ich stronę. W tej chwili nikt nie miał już wątpliwości, że to, co nadchodzi, nie jest tylko mrokiem. To była zapowiedź czegoś o wiele gorszego.

A potem… zaczęło się.

Noc w starym domu przy Greyfriars Road stawała się coraz bardziej niepokojąca. W powietrzu wisiała dziwna wilgoć, której nie mogły wyjaśnić ani zamknięte okna, ani wypalone świece na stole w jadalni. Isia poczuła to zaraz po tym, jak cień zaczął powoli kształtować się na końcu korytarza. Oczy miała szeroko otwarte, patrzyła w ciemność, jakby próbując wyczytać coś, co dla innych było niewidzialne. W jej sercu rosło napięcie, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Czuła, że za chwilę coś nieodwracalnego się wydarzy.

— „To nie jest zwykła noc…” — jej głos był ledwie słyszalny. Zadrżała, ale próbowała być silna. Miała wrażenie, że coś ją obserwuje, że cień, który powoli wypełniał korytarz, nie tylko zbliżał się do nich, ale czuł ich lęk. Zatrzymała się na chwilę, patrząc na pozostałych, którzy stali nieruchomo, jakby wstrzymali oddech.

Ethan, stojący obok swojego brata Liam’a, w końcu spojrzał na niego. Jego młodsze ciało wciąż drżało, ale nie odważył się poruszyć. W jego oczach odbijała się ta sama obawa, którą miał od samego początku ich przygody w Greyfriars House. Czuł to w kościach — to miejsce, ta energia. Wciąż miał w głowie obraz z pierwszego dnia — cmentarz Greyfriars w deszczu, stary, zapomniany przez wszystkich nagrobek… i strach. Uciekł stamtąd, ale teraz czuł, że nie ma już gdzie uciec.

Liam patrzył na młodszego brata, czując rosnące napięcie, ale starał się zachować zimną krew. Mimo że również czuł, jak serce bije mu coraz mocniej, chciał być silny dla Ethana. Wiedział, że w tej chwili nie może pozwolić, by strach przejął kontrolę.

— „Zostań ze mną, Ethan” — wyszeptał, jego dłoń wciąż spoczywała na ramieniu młodszego brata, a w jego oczach pojawiła się troska, która zdawała się być bardziej przeczuciem, niż zwykłą opieką.

Tymczasem Aiden stał w milczeniu, próbując zrozumieć, co dzieje się wokół niego. Nie wierzył w duchy, nie wierzył w to, co widział. Jednak jego ciało reagowało na coś, czego nie mógł pojąć. To było jak poczucie, że jest w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Spojrzał na Sophia, której twarz była blada jak śmierć, a oczy nieobecne, jakby była w transie.

— „To nie jest możliwe…” — wyszeptał do siebie, ale jego słowa zabrzmiały bez pewności.

Sophia poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, jej ciało nie mogło powstrzymać drżenia. Wszystkie jej wcześniejsze podejrzenia o tym miejscu, o tej szkatułce, zaczynały mieć sens. Jej wspomnienia wracały, przeszłość zaczynała przenikać ją na nowo. Wiedziała, co nadchodzi, ale nie była w stanie tego zatrzymać.

— „To nie jest zwykły cień. To coś, co nie pochodzi stąd…” — szepnęła, nie odrywając wzroku od miejsca, gdzie cień stawał się coraz bardziej wyraźny.

W tej samej chwili, w pobliżu drzwi do piwnicy, Noah poczuł, jak serce bije mu mocniej. Z początku myślał, że to tylko jego wyobraźnia, że może zmęczenie robi swoje. Ale teraz… teraz nie miał wątpliwości. Czuł, jakby coś w tej chwili wyłaniało się z ciemności, coś, co wcześniej pozostawało ukryte.

— „To nie może być prawda…” — wyszeptał do siebie, patrząc na ciemny kształt, który unosił się powoli w kierunku ich grupy.

Za nimi, w cieniu, tuż przy drzwiach, pojawił się Malcolm. Jego obecność była niemal namacalna, jakby wyszedł z cienia, którego nikt wcześniej nie zauważył. Jego twarz nie wyrażała niczego, tylko zimne, twarde spojrzenie, które zdawało się wiedzieć więcej niż jakiekolwiek słowa.

— „Nie mamy czasu, musimy działać teraz…” — jego głos był niski, pełen mrocznej pewności. — „To, co nadchodzi, nie jest wytworem naszej wyobraźni…”

Nagle rozległ się hałas — jakby coś ciężkiego uderzyło o ziemię w piwnicy. Wszyscy odwrócili się w tamtym kierunku, ich serca zabiły jak jeden rytm. I wtedy, jakby na potwierdzenie słów Malcolma, Henry, ojciec Aiden’a, wyszedł z cienia w pobliżu schodów. Jego twarz była blada, a dłonie zaciskane w pięści, jakby zmagał się z demonem, którego nie potrafił pokonać. W jego oczach malowało się przerażenie.

— „To tu, nie możemy tego powstrzymać…” — powiedział cicho, patrząc na Malcolma, a potem na wszystkich zebranych. — „Nie ma już ucieczki.”


W momencie, gdy te słowa padły, w całym domu zapadła cisza. Cień w piwnicy poruszył się, jakby zyskał własną wolę. Wciągnął wszystko wokół, co żyło, wciągnął ich w swój wir.

— „To nie jest tylko cień. To jest coś, czego nie rozumiecie….” — Megan, zjawiając się w drzwiach, dodała drżącym głosem. — „To siła, która może nas zniszczyć.”

Nikt nie miał już wątpliwości. W ciemności, przed nimi, coś nieznanego w końcu się ujawniało. To nie było tylko zło, które czekało na powrót. To był początek czegoś znacznie gorszego.

Noc w Greyfriars House stała się nieznoszalnie zimna, a powietrze, jakby stłamszone przez tajemniczą obecność, wydawało się gęstsze. Isia stała w milczeniu, czując jak jej serce bije coraz szybciej. To miejsce, to, co tu się działo, nie mogło być przypadkiem. Cień w końcu doszedł do drzwi piwnicy i… zniknął. Nie było żadnego dźwięku, żadnej reakcji. Tylko cisza, która paraliżowała.

Sophia wciąż patrzyła na ciemny korytarz, jej palce drżały, jakby nie mogły utrzymać się w jednym miejscu. Wiedziała, że to, co miało nadejść, nie będzie miało dobrego końca. Każda cząstka jej ciała mówiła jej, że muszą stąd wyjść, ale jej oczy, te wyraziste, szare oczy, nie mogły oderwać się od tego, co czaiło się w cieniu.

— „To nie jest normalne…” — wymamrotała pod nosem, nie patrząc na innych. Jej głos był niemal nieobecny, jakby mówiła do siebie, próbując zrozumieć, co się dzieje.

Ethan odwrócił się, czując, jak jego ciało zaczyna się napiąć. Wtedy poczuł to — coś, co sprawiło, że jego serce zaczęło bić gwałtowniej. To uczucie nie było obce. Pamiętał te same emocje, które ogarnęły go w Greyfriars Cemetery. Jednak teraz były silniejsze, mroczniejsze. Chciał krzyczeć, chciał uciekać, ale zamiast tego jego nogi stały się jak z ołowiu. Zauważył, jak Liam patrzy na niego, jego brat miał w oczach lęk, który nie istniał wcześniej. To on zawsze chronił Ethana, ale teraz to nie wystarczało.

— „Co to jest?” — zapytał cicho, a jego głos zatonął w ciszy.

Liam odpowiedział tylko kiwnięciem głowy. Wiedział, że nie ma słów, które mogłyby opisać to, co czuł. Widział to w oczach Aiden’a, który stał w milczeniu, obserwując, jak ich świat zaczyna się kruszyć.

Aiden, choć sceptycznie nastawiony do wszystkiego, co dotyczyło duchów, zaczynał powoli odczuwać coś, czego nie potrafił wytłumaczyć. Jego ciało drżało, a ręce miały niekontrolowany dreszcz. To miejsce, to, co tu się działo, nie miało nic wspólnego z tym, w co kiedyś wierzył. Zawrócił w stronę Noah’a, który stał obok niego, jego wzrok martwy, jakby widział coś, czego nie potrafił zrozumieć.

— „To nie jest normalne, Noah. Powinniśmy stąd wyjść.”


Noah, który od momentu przyjazdu do Greyfriars House zaczął widzieć dziwne rzeczy, spojrzał na niego, w jego oczach odbijała się niepewność. Zaczynał tracić wiarę w to, co do tej pory wydawało się logiczne. Patrzył teraz na Malcolma, którego obecność była niemal namacalna. Mężczyzna stał na skraju korytarza, z rękami założonymi na piersi, patrząc na wszystkich z tą swoją tajemniczą pewnością siebie.

— „Nie ma ucieczki.” — Malcolm powiedział cicho, jakby to było najprostsze stwierdzenie na świecie. — „Zło, które tu jest, nie zna litości.”

Jego słowa zdawały się wstrząsać powietrzem. Henry, ojciec Aiden’a, stanął przy nim, twarz blada, a jego oczy pełne lęku, który nie pasował do silnego mężczyzny, jakim był. Megan stała w progu kuchni, wyglądając jak zjawa, jej twarz była pusta, jakby cała jej energia została wypompowana z ciała. Jej oczy były szeroko otwarte, ale nic w nich nie było żywego.

— „Nie możemy tego powstrzymać…” — mówiła jej zadrżana, pełna bezsilności. — „To nie tylko cień. To zło… które żyje w nas.”

W tym momencie Isia odwróciła się, patrząc na Daniela, który wszedł do pokoju, nie zauważając, że nikt go nie zaprosił. Jego obecność była zaskakująca. W jego oczach pojawił się wyraz niepokoju, jakby coś się zmieniało. Spojrzał na wszystkich zebranych, jakby rozumiał, że byli w pułapce.

— „Zaginieni… Widziałem ich… ich ciała… tu…” — Daniel zaczął mówić, jego głos był łamany, pełen niepokoju. — „Coś tutaj nie pasuje. Coś jest nie tak…”

W tej samej chwili rozległ się dźwięk — z dołu, z piwnicy. Jakby coś potężnego uderzyło o ziemię. Cień poruszył się szybciej, zbliżając do drzwi do piwnicy, a w całym domu poczuć było dziwne ciśnienie. Wszystkie zmysły zaczęły podpowiadać, że nadchodzi coś złowieszczego.

Malcolm zaczął mówić cicho, jakby przygotowując wszystkich na to, co miało się wydarzyć:

— „Zło obudziło się. I nie da się go powstrzymać, dopóki nie skończy swojej pracy.”

Jego słowa były jak wyrok. Sophia poczuła, jak serce jej bije szybciej, a strach zaczyna ogarniać jej ciało. Patrzyła na Noah’a, który w tym momencie próbował zrobić krok w stronę wyjścia, jakby chciał uciec. Lecz nie zdążył. Cień nagle rozświetlił się, znikając na moment w ciemności, by potem ponownie pojawić się tuż przed nimi.

To nie był zwykły cień. To była jego twarz.

Wszyscy wstrzymali oddech.

Greyfriars House spowiła cisza, którą tylko teraz, w obliczu nadciągającego niebezpieczeństwa, mogli wyczuć wszyscy obecni. Ethan czuł, jak zimny pot spływa po jego plecach. Każdy dźwięk, nawet najcichszy szmer, zdawał się wzmagać napięcie, które rosło w powietrzu jak burza tuż przed wyładowaniem.

Wszyscy patrzyli w stronę piwnicy, z której dochodził dziwny, ledwo słyszalny szelest.

Isia była pierwsza, która zrobiła krok ku ciemności. Jej twarz była blada, a oczy, szeroko otwarte, wyrażały pełnię strachu. Czuła, że nie jest sama, czuła obecność czegoś, co czaiło się w głębi Greyfriars House. Szeptała cicho, jakby modliła się do siebie:

— „To nie jest tylko cień… To coś, co żyje w tej przestrzeni. To zło, które chce nas pochłonąć.”

Zatrzymała się przy schodach prowadzących w dół. Kiedy jej nogi dotknęły pierwszego stopnia, poczuła, jak niewidzialna siła przyciąga ją ku ciemności. Jednak nim mogła zrobić kolejny krok, Sophia złapała ją za rękę.

— „Nie rób tego, Isia. Nie możemy tam iść.”

Sophia nie miała pojęcia, co się działo. Ta dziwna, nieprzenikniona ciemność, która ogarniała całe miejsce, zaczynała ją przytłaczać. Znała historie, słyszała o szkatułce, ale to, czego doświadczali teraz, nie było czymś, co dało się wytłumaczyć żadnym znanym prawom.

Aiden spojrzał na Liam’a z niepokojem. Jego wzrok wciąż tkwił w ciemnościach, które otaczały dom, ale dostrzegał również wzrastające napięcie na twarzy Ethan’a. To nie był ten sam chłopak, który wciąż podchodził do wszystkiego z dystansem. Teraz czuł się równie bezbronny jak reszta grupy.

— „Musimy stąd wyjść. To nie jest tylko gra. To nie jest wyłącznie legenda.”

Liam nie odpowiedział, ale widział, jak jego brat zaciska dłonie w pięści. Odczuwał to samo — presję, której nie dało się zdusić ani uciszyć. Pamiętał, jak zawsze starał się chronić Ethana, ale teraz był w tej samej pułapce. Co gorsza, nie miał żadnego pojęcia, jak ich stąd wydostać.

Właśnie wtedy rozległ się huk — potężny, jakby coś, a raczej ktoś, roztrzaskał coś w piwnicy. Brzmiał jak pękająca stal, jakby dom sam w sobie zaczął się skradać w ciemność. Dźwięk odbił się od ścian, echem wzbierając w całym Greyfriars House.

Malcolm wzdrygnął się, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. Wiedział, że to, co nadchodzi, nie jest przypadkowe. To zło, które przez lata było ukryte w tym miejscu, teraz zaczynało wydostawać się na powierzchnię.

— „Nie macie pojęcia, z czym macie do czynienia.” — Malcolm powiedział cicho, patrząc na wszystkich z chłodnym spokojem, który nie pasował do panującego w pomieszczeniu chaosu. „To nie jest tylko cień. To coś, co czekało. Czekało, aż się zjawią odpowiedni ludzie.”

Noah spojrzał na Malcolma, jego głos był chrapliwy i pełen niepokoju. Patrzył na resztę, szukając odpowiedzi na własne pytanie.

— „Czemu mówisz w liczbie mnogiej? Kto… kto jest odpowiedni?”


Malcolm spojrzał na niego, jakby czytał jego myśli, a potem w końcu odpowiedział, ale jego słowa były pełne zagadek:

— „To oni. Ci, którzy obudzili to zło. Tak, to wy. I teraz będziecie musieli ponieść konsekwencje. Zło nie zapomina.”

Ethan spojrzał na Malcolma, ale nie zrozumiał. Jego umysł był zamglony, jakby nie potrafił połączyć wszystkich elementów układanki. Zamiast tego jego wzrok znowu spoczął na Liamie. Brat stał obok, zaciśnięte pięści, gotów do wszystkiego, ale też pełen lęku.

Dźwięk z piwnicy rozbrzmiał ponownie, jeszcze silniej, jakby coś… albo ktoś, zmierzało w ich stronę. A potem — cienie. Cienie na ścianach, które poruszały się w rytm kroków, które były nie tylko odgłosami z piwnicy. Były z nimi. W Greyfriars House.

Isia poczuła to najpierw. Chłód, który przenikał przez skórę, przez kości. Jej oddech stawał się płytki, a każdy krok, który stawiała, wydawał się być bardziej oporny. Zbliżyła się do drzwi piwnicy, a wtedy wydało się jej, że dostrzega coś w ciemności. Cień, który zdawał się poruszać w kierunku schodów, jakby próbując sięgnąć ich wszystkich w ciemności.

Daniel wpadł do pokoju, a jego twarz była blada, spocona. Jego oddech był przyspieszony, jakby właśnie przebiegł maraton, a jego oczy były szeroko otwarte, pełne strachu.

— „Oni są w środku. Wszyscy. Musimy ich powstrzymać.”

Jego słowa rozbrzmiały w powietrzu, a wtedy stało się to, czego wszyscy się obawiali. Z ciemności wyszła postać — z niepokojącą pewnością siebie, wyciągając rękę ku nim. Nathaniel Graves.

— „Czas nadszedł. I nie ma powrotu.”

Gdy tylko postać Nathaniela Gravesa wyłoniła się z cienia, w powietrzu zawisła napięta cisza. Była nienaturalna — ciężka, lepka, zdawała się przywierać do skóry jak zimna mgła. Ethan pierwszy odruchowo cofnął się o krok, ale Liam złapał go za ramię, jakby chciał powstrzymać go przed zbyt pochopnym ruchem.

Nathaniel wyglądał… inaczej niż na portrecie w bibliotece. Nie był tylko cieniem. Był materialny, choć jego skóra zdawała się mieć niezdrową, ziemistą barwę. Oczy błyszczały jak dwie szklane perły, pozbawione białek. Ubrany w ciemny płaszcz, zdawał się niemal stapiać z otoczeniem.

— „Czas nadszedł.” — powtórzył swoim głębokim, surowym głosem.


Isia zadrżała. Czuła, że serce tłucze się w jej piersi jak szalone, ale nie mogła odwrócić wzroku od tej upiornej sylwetki.

— „Kim ty… jesteś?” — wyszeptała.

Malcolm, stojący obok, zacisnął dłonie. W jego oczach czaił się lęk, ale i zrozumienie.

— „To on. Człowiek, który nigdy nie opuścił tego domu. Nathaniel Graves… ale nie jako duch. Jako coś więcej.”

Sophia wzięła gwałtowny wdech, cofnęła się pod ścianę, jakby instynktownie chciała się schować.

— „To niemożliwe. Duchy nie mają ciał.”

Nathaniel przekrzywił lekko głowę, jakby słowa Sophie go bawiły.

— „Nie jestem duchem.” — wyszeptał. — „Jestem echem tego, co tu kiedyś było… i tego, co nadal trwa.”

Jego sylwetka poruszyła się do przodu, a wtedy stało się coś dziwnego — światło w korytarzu zamigotało, jakby nagle zabrakło w nim energii. Cienie na ścianach zaczęły się wydłużać, pulsować, jakby miały własną wolę.

Tymczasem w bibliotece Noah i Daniel przeszukiwali stare księgi, szukając czegokolwiek, co mogłoby pomóc im zrozumieć, co właściwie się działo.

Daniel przesuwał palcami po pożółkłych stronicach, gdy nagle jego wzrok zatrzymał się na jednym zdaniu.

— „Tutaj! Spójrz na to!” — zawołał do Noaha.

Noah podszedł bliżej, wczytując się w tekst.

„Graves nigdy nie odszedł. Jego ciało zostało pochowane, lecz nie dusza. Pozostawiono go w miejscu, które należało do niego, związano go… ale nie na zawsze. Jeśli zostaną spełnione warunki, on powróci.”

Daniel spojrzał na Noaha z napięciem w oczach.

— „Warunki… czyli ktoś to aktywował.”

Noah zacisnął zęby.

— „Szkatułka. Musiała zostać otwarta.”

Zanim zdążyli wymienić kolejne słowa, rozległ się trzask — drzwi do biblioteki nagle się zatrzasnęły z hukiem. Zgasło światło.

Obaj zamarli. A potem… usłyszeli oddech. Głęboki, chrapliwy, tuż za plecami.

W tym samym czasie, w holu, Nathaniel zrobił kolejny krok w stronę grupy.

— „Jesteście tutaj nieprzypadkowo. Krew Gravesów ponownie się połączyła. Historia zatoczyła koło.”

Ethan poczuł dreszcz.

— „Co… co masz na myśli?”

Nathaniel uśmiechnął się — zimno, bez cienia emocji.

— „Wy już wiecie.”

Wtedy światło zgasło całkowicie. W ciemności rozległ się krzyk. Nie jeden — kilka. A potem… cisza.

Cisza, która zapadła po nagłym zgaszeniu światła, była niemal namacalna. Liam ścisnął ramię Ethanowi, czując, jak młodszy brat drży. W mroku coś poruszało się po podłodze — chrobotliwy, cichy dźwięk, jakby coś pełzało po deskach.

— „Czy ktoś tu jeszcze jest?” — wyszeptała Isia, próbując dostrzec cokolwiek w gęstniejącym cieniu.

Odpowiedziało jej coś, co przypominało westchnienie, przeciągłe, nieludzkie.

Aiden jako pierwszy zdobył się na ruch — wyjął telefon i włączył latarkę. Wąski strumień światła przeciął ciemność, omiatając ściany… i wtedy wszyscy to zobaczyli.

Na końcu korytarza, w miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu nic nie było, stała postać.

Nathaniel Graves.

Jego sylwetka zdawała się drżeć, jakby nie była do końca rzeczywista. Jego twarz… była rozmyta, jak gdyby składała się z cienia i dymu, a jednak oczy lśniły złowrogim blaskiem.

— „Nie powinniście byli wracać.” — wyszeptał.


Sophia cofnęła się, czując, jak serce wali jej w piersi. Wiedziała, że to, co widzą, nie jest zwykłą iluzją. On tu był. I coś w nim budziło pierwotny, obezwładniający strach.

Malcolm w końcu przerwał milczenie.

— „To nie jest on. To coś więcej.”

Nathaniel uniósł głowę, jakby słowa Malcolma go rozbawiły.

— „I kto, według ciebie, stoi przed tobą, antykwariuszu?”

Malcolm wziął głęboki wdech.

— „Jesteś cieniem. Tylko cieniem. Ale to znaczy, że prawdziwy Graves gdzieś jest… i czeka.”

Nathaniel uśmiechnął się.

— „Już nie czeka. Już tu jestem.”

I w tej chwili drzwi do biblioteki otworzyły się z trzaskiem.

Daniel i Noah wypadli z pomieszczenia, dysząc ciężko.

— „Coś tam było!” — wydyszał Noah, odwracając się za siebie.

Za nimi korytarz zdawał się pulsować ciemnością, która nie powinna istnieć. Była gęsta, namacalna, jak żywy organizm.

Daniel spojrzał na grupę stojącą w holu.

— „To się zaczęło. On nie jest tu sam.”

Daleko od Greyfriars House, w maleńkim, zagraconym salonie, Megan sięgnęła po butelkę whisky, ale jej dłoń nagle zadrżała.

Coś było nie tak.

W kącie pokoju, tam, gdzie światło ledwie sięgało, stał mężczyzna.

Zamrugała szybko, przekonana, że to kolejna wizja, ale on tam był.

Nathaniel Graves.

Ale… nie był sam.

Za nim stała druga postać.

Lewis Kincaid.

— „To… niemożliwe.” — wyszeptała.

Nathaniel uśmiechnął się szeroko.

— „Czas rozliczyć stare długi, Megan.”

I wtedy światło w jej pokoju zgasło.

Wrócili do rzeczywistości z głośnym hukiem — jakby coś uderzyło w podłogę.

Ethan obejrzał się za siebie.

Cień przybierał kształt. Było ich więcej.

Byli wszędzie.

Cienie wypełzały z każdego kąta. Ich kształty były niewyraźne, ale intensywność ich obecności sprawiała, że powietrze w pomieszczeniu zgęstniało. Ethan poczuł zimny dreszcz na plecach i odruchowo złapał dłoń Liam’a.

— „Co to jest?” — wyszeptał, nie odrywając wzroku od ciemnych sylwetek, które zdawały się poruszać w rytm czegoś niewidzialnego.

— „To nie duchy.” — odpowiedziała Sophia, cofając się o krok. „To coś starszego.”

Isia przycisnęła dłoń do skroni. Pulsujący ból rozsadzał jej głowę. Widziała ich wcześniej. We śnie. Na cmentarzu Greyfriars.

Aiden, nadal trzymający latarkę w telefonie, podszedł bliżej.

— „To tylko iluzja.” — powiedział, siląc się na pewność w głosie. — „To nie może być prawdziwe.”

Ale wtedy Nathaniel Graves uniósł głowę i spojrzał na niego, a jego cień — jego prawdziwy cień — poruszył się w sposób, którego nie powinna była umieć zrobić żadna ludzka sylwetka.

— „Och, chłopcze. Przekonajmy się, jak bardzo w to wierzysz.”

I nagle światło w telefonie Aidena zgasło.

Na drugim końcu miasta dr Alexander Shaw przewracał w dłoniach stare akta pacjentów. Sprawa Gravesa i Kincaida nigdy nie dawała mu spokoju. To nie byli zwykli mordercy.

Otworzył jedną z teczek, przeglądając zdjęcia sprzed lat. Fotografie zakrwawionych ciał, dziwne symbole wyryte na ścianach cel, wycinki z gazet.

A potem natrafił na coś, co zmroziło mu krew w żyłach.

Zdjęcie z policyjnego archiwum.

Greyfriars House, rok 1976.

Rozmazana sylwetka stojąca na progu.

Nathaniel Graves.

Ale…

Na odwrocie zdjęcia ktoś dopisał coś odręcznie. Słowa, które były aż nazbyt znajome.

„On nie umarł.”

Dr Shaw przełknął ślinę.

I wtedy światło w jego biurze zamigotało.

Daniel wciąż stał w przejściu, gotów do działania, ale nawet on czuł, że tym razem nie mierzą się ze zwykłym przypadkiem zaginięć.

To było coś więcej.

Noah szarpnął go za ramię.

— „Musimy się stąd wydostać.”

Ale Daniel nie ruszył się. Jego wzrok utknął na jednej z półek.

Książki były rozsypane, jakby ktoś przetrząsał je w pośpiechu.

A pomiędzy nimi…

Mała, czarna szkatułka.

Daniel sięgnął po nią ostrożnie.

— „To ona.”

Noah zmarszczył brwi.

— „Szkatułka?”

Daniel przytaknął, powoli odwracając ją w dłoniach. Wzory na jej powierzchni przypominały te same symbole, które widział w starych aktach policyjnych.

Znak Gravesa.

I wtedy w pokoju zrobiło się lodowato zimno.

Szkatułka zaczęła drżeć.

A drzwi do biblioteki zamknęły się z hukiem.

Megan wpatrywała się w twarze dwóch postaci, które nie miały prawa istnieć.

Nathaniel Graves i Lewis Kincaid stali przed nią, ale ona wiedziała, że oni już dawno powinni nie żyć.

— „Czemu tu jesteście?” — wyszeptała, czując, jak jej dłonie drżą.

Nathaniel uśmiechnął się leniwie.

— „Zawsze tu byliśmy, Megan.”

Lewis Kincaid przechylił głowę.

— „A teraz czas, żebyś nam pomogła.”

Megan cofnęła się, ale za plecami poczuła zimną ścianę. Nie było ucieczki.

Nathaniel zrobił krok w jej stronę.

— „Czas otworzyć szkatułkę.”

Światło w pokoju zgasło.

A Megan zaczęła krzyczeć.

Ethan i Liam cofnęli się, kiedy cieniste postacie zaczęły się poruszać. Było ich coraz więcej.

Sophia spojrzała na Malcolma, który stał nieruchomo, wpatrując się w postać Nathaniela Gravesa.

— „Powiedz mi, że masz jakiś plan.”

Malcolm zacisnął pięści.

— „Nie plan. Wiedzę.”

Isia złapała się za głowę.

— „On wraca. Czuje to.”

A wtedy nadeszła fala mrozu, która zmroziła powietrze.

Wszyscy usłyszeli ten dźwięk.

Skrzypienie zawiasów.

Drzwi do piwnicy uchyliły się powoli.

A z dołu, z samego dna ciemności, coś zaczęło się wypełzać.


Ciemność zdawała się żyć własnym życiem, falując i poruszając się w rytm czegoś, czego nikt nie rozumiał. Ethan i Liam cofnęli się pod ścianę, gdy cienie rozlały się po podłodze, oplatając przestrzeń niczym gęsty, czarny dym. Sophia wstrzymała oddech, czując przenikliwy chłód przenikający przez skórę. To nie była zwykła ciemność.

Drzwi do piwnicy uchyliły się szerzej, skrzypiąc jakby pod naciskiem czegoś nieludzkiego. W nozdrza wszystkich uderzył zapach stęchlizny, wilgoci i czegoś jeszcze — metalicznej nuty przypominającej krew.

— „On tu jest.” — szepnęła Isia, a jej oczy zrobiły się puste, jakby coś je zasnuło.

Nathaniel Graves stał nieruchomo w holu, obserwując ich z uśmiechem, który nie miał w sobie cienia ciepła. Jego cień poruszał się niezależnie od jego ciała, jakby był odrębną istotą. Zbyt długie ramiona, skręcone palce, bezkształtna czerń, która nie powinna istnieć.

Malcolm spojrzał na niego twardym wzrokiem.

— „Wiemy, kim jesteś.”

Graves uniósł brew.

— „Czyżby?”

Nagle światło w całym domu zamigotało, a potem zgasło.

Przez ułamek sekundy panowała absolutna cisza.

A potem coś wyrwało się z piwnicy.

Daniel nie odrywał wzroku od szkatułki, która drżała w jego dłoniach. Metalowa pokrywa pulsowała ciepłem, jakby coś wewnątrz żyło. Noah spojrzał na niego z niepokojem, a potem odwrócił się w stronę drzwi, które zamknęły się z trzaskiem.

— „Nie powinniśmy tego otwierać.”

Daniel zacisnął szczękę.

— „Nie mamy wyboru.”

Z holu dobiegł ich wrzask. Coś uderzyło o ścianę z taką siłą, że kurz posypał się z sufitu.

Szkatułka zaczęła się nagle otwierać, mimo że nikt jej nie dotykał.

A wtedy rozległ się szept.

Głęboki, przeciągły, nieludzki.

„On wraca.”

I nagle powietrze w bibliotece zgęstniało, jakby cała przestrzeń się zapadła. Daniel i Noah poczuli, jak coś szarpie ich w stronę ciemności, której nie było widać, ale której obecność była tak namacalna, że paraliżowała ich strach.

Szkatułka otworzyła się całkowicie.

I wtedy zapadła ciemność.

Megan krzyczała, ale jej głos brzmiał dziwnie zniekształcony, jakby był tłumiony przez niewidzialną barierę. Nathaniel Graves patrzył na nią beznamiętnie, a Lewis Kincaid zbliżył się, wyciągając do niej rękę.

— „Nie walcz z tym, Megan.”

Jej plecy uderzyły w ścianę, a oddech ugrzązł jej w gardle. To nie byli ludzie. Nie mogli być.

Światło w pokoju zgasło na dobre.

I wtedy wszystko zaczęło się rozpadać.


BANGOUR VILLAGE HOSPITAL — BIURO DR. ALEXANDERA SHAWA

Dr Shaw zerwał się na równe nogi, gdy nagle drzwi do jego gabinetu otworzyły się z trzaskiem. Jego oddech przyspieszył, serce waliło jak oszalałe.

Zdjęcie Nathaniela Gravesa wciąż leżało na biurku, a jego oczy… one patrzyły na niego.

Ale to nie było możliwe.

Czarny cień przemknął przez korytarz, a światło w budynku zaczęło migać.

Dr Shaw sięgnął po telefon, ale jego palce trzęsły się tak bardzo, że niemal go upuścił.

A potem ktoś wyszeptał tuż za nim:

„Za późno.”

Nie zdążył się odwrócić.

ROZDZIAŁ 5 — Otchłań

Z ciemności wyłoniło się coś, co nie miało prawa istnieć.

Liam upadł na kolana, czując, jak lodowaty podmuch owija się wokół jego ciała. Ethan chwycił go za ramię, próbując go podnieść, ale coś szarpnęło go w przeciwną stronę.

Sophia i Malcolm cofnęli się, wpatrując się w to, co wyłaniało się z piwnicy.

Nie miało twarzy.

Nie miało kształtu.

Ale było stare.

I było głodne.

Nathaniel Graves uśmiechnął się lekko.

— „Teraz już rozumiecie.”

Ciemność wypełniła cały pokój.

A potem dom zaczął się rozpadać.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 9.45
drukowana A5
za 85.3