Przedsłowie
Przyjęło się, że na początku książki należy ją zaszufladkować. Krótko opisać, co właśnie mamy w dłoniach i do której półki na bibliotecznej szafce pasowałaby najlepiej. Na ile to możliwe postaram się nie uchybić tej dobrej tradycji.
Otóż książka „Szkalowanie Obcego czyli opowieści znad rzeki Krzny” jest zbiorem opowiadań, których dwoma głównymi postaciami są Obcy i Krzym, rzeczywiście istniejące osoby, ale ubrane tutaj w literackie stroje.
Książka powstała z kompilacji „szkalunków”, żartów powstających w niedużej grupie osób. Z czasem krótkie wcześniej dowcipy rozrosły się tworząc przerysowaną, alternatywną rzeczywistość, pisaną tak grubą kreską, jak ta Mazowieckiego. Z tych początkowo drobnych anegdot wykluł się świat rozbudowywany, aż do ostatnich granic absurdu… a potem jeszcze o krok dalej.
A zaczęło się od krótkiego postu Wskazimierza Biatru na fejsbukowym profilu Obcego i słów:
Podobno Obcy powiedział Krzymowi po pijaku…
Dał on początek innym, podobnym jemu. Lecz jako, że apetyt rośnie w miarę jedzenia (a raczej wpisując się w klimat książki — pragnienie rośnie w miarę picia) napisałem później krótki, ale jednak już kilkuzdaniowy tekst o wydarzeniach z życia Obcego i Krzyma. No, a potem… a potem już poszło.
Książka ta jest więc zbiorem tekstów, które pojawiały się na profilu Obcego, ale jednak trochę już zmienionych. Forma książkowa, choćby przez sam szacunek dla niej, wymagała korekty, trochę innego rozstawienia akcentów, a także dostosowanego do niej, wybiórczego zamieszczania komentarzy pojawiających się pod postami. Chcąc podnieść atrakcyjność książki, dołączyłem też ilustracje wcześniej zamieszczane w internecie, ale również takie, które się tam nie pojawiały.
Kończąc już to krótkie wprowadzenie dziękuje wszystkim tym, którzy w jakiś sposób uczestniczyli w szkalunkach i przez to wpłynęli na zawartość książki. Życzę też Czytelnikowi przyjemności z lektury, albo jak kto woli, trzymając się klimatu tekstu — na zdrowie.
S 00 Praszkalunki
Podobno Obcy przyznał się po pijaku Krzymowi, że tak naprawdę nie jest spokrewniony z Frankiem Lampardem.
Aneks Kuchenny
*
Podobno Obcy przyznał się po pijaku Krzymowi, że słucha psa jak gra.
Michał Kapczuk
*
Obcy przyznał mi się po pijaku, że chciałby zabrać się ze mną na Woodstock w przyszłym roku.
Daniel Krzymowski
*
Nie wiem czy was to wciąż interesuje, ale podobno Obcy przyznał się po pijaku Krzymowi, że nigdy nie krochmali chusteczek do nosa, bo są wtedy za twarde…
Wskazimierz Biatru
*
Po Krzymowi podobno pijaku Obcy powiedział, że zmieni nazwę firmy na „Szlachta nie pracuje”, żeby ludzie myśleli, że jest ogólnopolskim koncernem i żeby mieć fejm za darmo.
Kamil Jędruchniewicz
Tag było. Szanuję za szyk przestawny.
Maciek Pietruszka
*
Podobno Obcy przyznał się po pijaku Kszymowi, że tak na prawdę bardzo nie lubi zapijać wódki wodą i że chętniej zapijałby pod Caprio.
Klaudia Siłuszyk
Mało tego, na trzeźwo później powtarzał.
Wskazimierz Biatru
S 01 Długa Sobotnia Noc
To była jedna z tych podlejszych nocy. Zraszał go drobny deszcz, wiatr ślizgał się po jego niekończącym się czole, nie było mu przyjemnie iść teraz w ciemnościach. Wiedziony przymusem dokonania uświęconego tradycją pijackiego rytuału musiał jednak opuścić przyjemne zacisze barowych pomieszczeń.
Zresztą nie żałował, że wyszedł. Atmosfera była nie taka jak trzeba. Pomiędzy spotkanymi ludźmi czuł się też trochę obco. „Czułem się obco i nazywają mnie Obcy, ciekawy paradoks” — pomyślał i szelmowsko zaśmiał się do siebie.
Odpalił kolejnego papierosa, bo zawsze dużo pali, kiedy dużo pije i dużo pije, kiedy dużo pali. Kolejny paradoks, „życie jest ich pełne” — przebiegło mu przez głowę. I aż się zatrzymał, żeby dokładniej rozważyć myśl.
Coraz silniejsze podmuchy wiatru utrudniały mu drogę i tylko dzięki aerodynamicznej konstrukcji głowy mógł mieć nadzieje, że zdąży zanim wytrzeźwieje. „Mieszkanie w Berlinie”, „rodzinne koligacje z Lampardem”, „fakt, że nigdy nie miałem takiego brzucha” — przewijał kolejne myśli zastanawiając się od czego zacząć kiedy dojdzie celu. Rzucił na ziemię skończonego papierosa, peta przygniótł nogą. „Nie, to kiedy indziej. Dzisiaj opowiem Krzymowi o paradoksach” — postanowił i zaczął iść jeszcze szybciej. Żeby tylko zdążyć zanim wytrzeźwieje, żeby tylko zdążyć.
*
Trwała więc jedna z tych nocy, których się potem nie pamięta, a jeżeli wspomnienia zaczynają wracać, to znowu chciałoby się je wymazać, usunąć w niebyt. Tam jest ich miejsce. Była to jedna z tych nocy, po której dzień przychodzi tak niespodziewanie i niepotrzebnie, jak komornik, jak biegunka, jak twój poniedziałek.
Obraz zaczął się mu wyostrzać i spośród alkoholowych urojeń coraz wyraźniej mógł dostrzec smutny, szary obraz rzeczywistości. Powiedział wtedy do siebie:
— Mokebe.
Ogromnie bawiło go brzmienie tego słowa i także teraz, automatycznie wywołało uśmiech na jego twarzy.
W jego oczach nadal jeszcze błyskały wesołe ogniki. Krzym był rozluźniony jak Zdzisław Kręcina, przyjacielski jak Teletubisie, uprzejmy jak telefoniczny sprzedawca i nie do powstrzymania, jak fala afrykańskich imigrantów.
Tamtej nocy poznał dziewczynę, która uległa jego niezaprzeczalnemu urokowi i idąc z nią bez planu, przed siebie, trafili do najbardziej tajemniczego miejsca w tym smutnym mieście. (Chociaż nazywane Promenadą, to nikt nigdy nie dostał się tam promem.) Krzym patrzył na swoją nową znajomą i nie mógł zrozumieć, jak mógł wcześniej nie dostrzec, jak bardzo jest piękna. Jeszcze nie tak dawno wydawała mu się ona najbrzydszą dziewczyną w mieście. Dzięki Bogu w stanie błogiej pijackiej półświadomości skorygował swoje wcześniejsze oceny. Bielmo, które wcześniej pokrywało jego oczy — opadło i teraz ujrzał ją na nowo. Wystrojona jak Beyonce świeciła jak miliony monet i Krzym chciał jej dać wielki kamień z napisem „LOVE”. Tak duży, że sam nie dałby rady go podnieść.
Tak — to była sobota. W ten magiczny dzień Krzym nie był zwykłym sobą, lecz imprezowym zwierzęciem, królem wszystkich parkietów i podczaszym przy każdym stole.
Dzwonek telefonu brutalnie wyrwał go z bajkowego świata jego pijackich urojeń.
— Cześć Krzymie, muszę ci powiedzieć o pewnym paradoksie.
I tyle tylko, bo potem Obcy się rozłączył. Krzym jednak dobrze wiedział, że na tym się nie skończy. Znał Obcego dobrze i sądził, że tylko przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego może być od niego bardziej uparty.
— Mokebe
po raz drugi powiedział do siebie, ale tym razem brzmiało to już w jego uszach jak przekleństwo. Nie rozweseliło go tak jak zwykle.
Nie miał ochoty teraz słuchać o „niekrochmalonych chusteczkach” i o tym, że „gdy nikt nie widzi, to Obcy jednak zapija pod caprio” … A dziewczyna z sekundy na sekundę brzydła w jego oczach, a gardło sztywniało z pragnienia. Czuł że robi się chropowate jak papier ścierny. Krzym już wiedział, że jego stan błogosławionego ogłupienia przemija.
Byle tylko nie wytrzeźwieć — pomyślał. I ruszył przed siebie szybkim krokiem.
*
Podobno Obcy powiedział po pijaku Krzymowi, że gdyby nie był rudy, to miałby długie włosy, jak hipisi, bo z serduszka kocha tę ideologie.
Kamil Jędruchniewicz
*
Obcy nigdy nie twierdził, że jest bohaterem. Ba, kiedyś po pijaku nawet przyznał się Krzymowi, że jest największym tchórzem, jakiego zna. Kiedy w ‘43 przydzielono go do jednostki AK — płakał. Była zima, większość węgla zarekwirowali mu Niemcy, nie miał co jeść, wyglądał jak łach, a do tego jeszcze doszło wezwanie pod broń.
— Ej, Krzym, ale pójdziesz ze mną, co? — błagalnie spojrzał na swojego przyjaciela.
— Chętnie się zakonspiruję. Ostatnio nachodzi mnie taka brzydka dziewczyna ze wsi, która raz po wódce wydawała mi się ładna… — odpowiedział.
Krzym też był tchórzem, tylko innego rodzaju.
To była pierwsza i ostatnia akcja Obcego. Wysłany z misją zaczepną bał się. Bał się jak nigdy dotąd. Odporność na stres nie była jego mocną stroną, a reagował na niego w jedyny znany sobie sposób — ucieczką.
Gdy usłyszał pierwsze strzały, pamięć mięśniowa nie zawiodła go. Uciekał. Pędził. Byle dalej. Byle szybciej. Wyrwał się z amoku dopiero po jakimś czasie, sam nie wiedział po jakim. Dobiegł do Niemiec, w których to osiadł na dłuższą chwilę, biegle nauczył się języka i fachu sprzedawania mokrego węgla.
Jeden z reporterów wojennych zdołał uchwycić moment, w którym Maciej Pietruszka, zaślepiony strachem, zostawia za sobą Boga, honor i ojczyznę.
Michał Kapczuk
*
To wszystko działo się tej samej nocy, tak podłej jak najtańsze piwo z Biedry. Zresztą do Biedry właśnie Obcy dochodził i właśnie piwo mu się marzyło (nawet to najtańsze, za 1,39, w promocji). Wypiłby cokolwiek, byleby tylko zrosić swoje wysuszone usta, ugasić palące go pragnienie. Market był już jednak zamknięty. Obcy grał jednak o zbyt wysoką stawkę, żeby się teraz poddać. Trzeźwość? W sobotę? O tak wczesnej porze? — Nigdy!
Alejką koło kawałka berlińskiego muru, potem przez most przecinając promenadę, a potem droga już była…
Berliński mur — skupił na nim swoje myśli i nagle w głowie zawirowało całe tornado wspomnień. Przypomniał sobie jak kiedyś z tego Berlina, sam jeden piechotą, z karabinem w dłoniach, przez chaszcze, bezdroża, podobno są nawet jakieś dokumentujące to zdjęcia… „Ech, to były czasy” — westchnął do siebie.
Przypomniał sobie jak to miał kiedyś hełm, największy w całym batalionie, robiony na miarę przez 9 (słownie: dziewięciu) wprawionych w swoim rzemiośle kowali. Kiedy kładąc się do snu opierał go o wojskowe kojo, można było ulec wrażeniu, że to nie hełm, ale puklerz przedwiecznego herosa. Piękne czasy — pomyślał z nostalgią. Później, już w Polsce, też nie było najgorzej. Szybko odnalazł się w nowych realiach. Pod pseudonimem TW Bolek sprzedawał wszystko wszystkim, z niemałym zyskiem.
Obcy doszedł w końcu do wspomnianego kawałka berlińskiego mury. Zmienił się odkąd Obcy widział go po raz ostatni. Był pomazany. Widniał na nim napis, który z początku trudno mu było zrozumieć. „EVOL” — cóż to może znaczyć? I dopiero po chwili zdołał rozgryźć zagadkę. Napis nie był napisany od lewej do prawej, ale odwrotnie, jakby to było zrobione ręką mańkuta. A więc — „LOVE” — taki był napis na kamieniu tak dużym, że nikt nie dałby rady go podnieść.
Obcy nie był w ciemię bity (chociaż można czasami ulec wrażeniu, że ciemię ma spuchnięte), domyślał się kto mógł to napisać. Był teraz jak gończy pies, który właśnie zwietrzył trop. Krzym musiał być gdzieś blisko.
Byle tylko zdążyć zanim wytrzeźwieję — pomyślał.
*
Już sam początek tamtej sobotniej nocy zapowiadał, że może wydarzyć się coś niezwykłego. Obcy wyszedł na miasto — a takie rzeczy zdarzają się z częstotliwością podobną przelotom komety Halleya.
Wiele razy już podejmowano różnego rodzaju starania, żeby w sobotę wyciągnąć Obcego z domu. Wiązano linę jednym końcem do jego nogi, a drugim do odpalonego samochodu. Podkładano pod drzwiami ogień, próbując go wypłoszyć dymem. Obezwładniano paralizatorem, by bezwolnego wynieść do któregoś z barów. Krzym uśmiechnął się do swoich myśli przypominając sobie te wszystkie próby.
Najbrzydsza dziewczyna w mieście niestety odeszła i Krzym został prawie sam, jedynie ze swoimi myślami. A — uwierzcie — nikt, nigdy nie chciałby takiego towarzystwa. Zastanawiał się gdzie popełnił błąd, którym zniechęcił do siebie nową znajomą. Może niepotrzebnie wymazał jej szminkę na przydrożnej skale, ofiarowując jej ogromny kamień z napisem LOVE. Zrobił to dla niej, ale ona nie zrozumiała jego starań, nagłych serca porywów. Zostało mu po niej jedynie wymazana szminka i jej trochę nadpite fałszywe piwo — malinowy Reds Przez chwilę w głowie Krzyma zaświtała dosyć szalona myśl — „A może by tak wypić tego Redsa”. Wiedział, że znajdują się tam śladowe ilości alkoholu, ale nie zapominał o niebezpieczeństwie jakie za sobą niesie picie takich rzeczy. „Picie Redsa–jak podobno powiedział mu kiedyś Obcy po pijaku — może powodować nieodwracalne zmiany dla całego ciała. Hamuje produkcję testosteronu, a jednocześnie wzmaga produkcję estrogenu, zaokrągla biodra, podwyższa tembr głosu, podobno w skrajnych przypadkach można nawet zaziębić krew.” A jak powiedział mu kolega z okolic ronda — „zaziębioną krew można uleczyć jedynie wcierając w siebie drożdże”.
— Nie będę ryzykował.
Powiedział do siebie.
Nagle, w oddali Krzym dostrzegł światło raz pojawiające się, raz niknące za budynkami. Dobrze wiedział co to. Okrągła i gładka głowa Obcego idealnie odbijała księżycową poświatę. Wydawało się, że nie jest to jedynie skradziona jasność, ale raczej generowana przez ową głowę. Można było odnieść złudne wrażenie, że są dwa księżyce. Oba w pełni.
Było coś magicznego w tej zdolności Obcego. Jego głowę otaczała jakby aureola. Obcy w tym momencie wydawał się nie być człowiekiem, lecz jakby nadczłowiekiem. Wyglądał jak półbóg, jak superbohater… chociaż jest naprawdę mało osób, które by chciały mieć akurat takie super moce.
Krzym już wiedział, że jeżeli spotka teraz Obcego, to ten znowu będzie mu opowiadał którąś ze swoich historii, a on tak bardzo nie chciał ich teraz słuchać. Sytuacja robiła się szczególnie niebezpieczna również dlatego, że Krzym z każdą kolejną chwilą robił się coraz trzeźwiejszy. Z pewnym obrzydzeniem spojrzał na malinowego Redsa i jeszcze przez chwilę się wahał. Aż w końcu.
— Na pohybel.
Powiedział do siebie i przechylił puszkę.
*
Podobno Obcy przyznał się po pijaku Krzymowi, że nigdy nie miał lepszego brzucha.
Aneks Kuchenny
*
Tak wiec działo się to wszystko jednej z tych nocy, po których przychodzi dzień, w który nie masz sił by zwlec się z łóżka. Pora była późna i miasto było już prawie wyludnione. Ulicami przemieszczały się tylko niewielkie grupki niedobitków, tylko w połowie wyglądających jak żywi ludzie. Sobotni pielgrzymi-zombi zmierzali do swojego sanktuarium, do jedynego w tym mieście otwartego o tej porze sklepu z alkoholem. Byli wśród nich też Obcy z Krzymem. Prawa czasoprzestrzeni są bezlitosne. W sobotnią noc, o tej porze wszystkie drogi prowadziły tylko w jedno miejsce i nie było siły, która uchroniłaby ich przed tym spotkaniem. Trafili na siebie, przy moście nad rzeką Krzną i stamtąd ruszyli w kierunku skwerku, cały czas ze sobą dyskutując. Zawzięcie licytowali się kto kogo bardziej szanuje.
— Krzymie, jak ja ciebie szanuję.
Mówił Obcy.
— Ja ciebie jeszcze bardziej.
Odpowiadał mu Krzym.
To był jeden z tych nielicznych pijackich tematów, przy którym nigdy nie mogli osiągnąć żadnego konsensusu. Przy większości innych szło im to o wiele łatwiej. Zazwyczaj gładko dochodzili do wspólnej opinii w każdej kwestii. „Nigdy nie miałem takiego brzucha” — mówił Obcy, a Krzym zawsze potwierdzał. Często wznosili hymny pochwalne o tym samym piłkarskim klubie. Lubli taką samą dobrą, rasistowską muzykę. Idąc wtedy przez noc zaczęli nawet sobie wspólnie nucić:
— Jesteś celem, białym żołnierzem. Nosisz spodnie więc walcz.
Niosło się po opuszczonym mieście.
Dogadywali się ze sobą tak dobrze jak Starsky i Hutch, jak Mario i Luigi, jak Adam i Ewa.
Minęli spożywczy, w którym sprzedaje najuprzejmiejszy sprzedawca świata. Pora już była zbyt późna, żeby mogli go odwiedzić. Musieli się udać tam, gdzie zmierzali też wszyscy inni, im podobni. Do sklepu przy postoju taksówek, a tam w górę po schodach.
— Patrz Krzymie jaki to paradoks.
Zaczął Maciek odpalając papierosa.
— Zawsze dużo palę, kiedy dużo piję.
Krzym zaciągnął się swoim.
— U mnie jest trochę inaczej.
Powiedział.
— Ja kiedy dużo piję, to więcej palę. A kiedy więcej palę, to piję jeszcze więcej.
*
Działo się to wszystko ogromnie podłej soboty i co gorsze jeszcze, tak długiej, że trwała już siódmy dzień z rzędu.
Dnie i noce przewijały się jak w kalejdoskopie (ale nie takim, jaki kupisz za 2,50 na pierwszym lepszym straganie, na odpuście na Rocha, mówiąc, że to dla siostrzenicy, żeby potem samemu się nim bawić). To był pijacki kalejdoskop. Dnie i noce przewijały się, zlewały w jedno, a potem znowu rozmywały, nie mieszcząc się w żadnych ramach czasoprzestrzeni. Barwy świata były żywsze, smaki lepsze, a Krzym i Obcy cieszyli się tym, jak Ty tym swoim odpustowym kalejdoskopem.
Jest w mieście skwer, a w nim sklep do którego wchodzi się po schodach, tuż obok postoju taksówek — tam właśnie Krzym z Obcym skierowali swoje kroki. Żeby uczcić spotkanie poprosili o szampana, ale żeby przełknąć tę ohydę, musieli mieć w sobie więcej odwagi. Łut szczęścia sprawił, że wystarczającą ilość odwagi udało im się kupić w tym samym sklepie (w półlitrowej butelce z napisem „Żytnia” na etykietce). Mając już w dłoniach i szampana i „Żytnią” nasi bohaterowie postanowili dokupić coś jeszcze, żeby zamaskować ostry smak „odwagi”. Wyłuskując z kolejnych kieszeni drobne i sumując je na sklepowej ladzie spostrzegli jednak, że nie stać ich na zapojkę. Nie robili z tego tragedii, zgodnie uznali to burżuazyjnymi wymysłem i w inny sposób postanowili rozwiązać problem. Doświadczenie życiowe i umiejętność radzenia sobie w każdej nawet najtrudniejszej sytuacji, pozwoliło im dość szybko znaleźć rozwiązanie tej kwestii — „Żytnią” postanowili zapijać szampanem.
Jest w mieście skwerek, jest też taki jakby skwerek we wsi obok owego miasta, tuż przy ochotniczej straży, otoczony barierkami. W nim podobno siedzieli wtedy Krzym z Obcym… Może Bóg raczy wiedzieć, może są jakieś dziedziny nauki, które są w stanie to ustalić, może wie to któraś z tych wścibskich sąsiadek (co to wie, kto jest w ciąży na 3 lata [słownie: trzy lata] przed narodzeniem dziecka ), ale ani Krzym, ani Obcy nie mieli pojęcia, w jaki sposób dostali się w to miejsce. Przy czym specjalnie ich to nie zajmowało. Wszak tyle różnych innych tematów było do poruszenia. Z tym, że poruszał je jedynie Obcy. Krzym słuchał uważnie i starał się zapamiętać, by potem powtórzyć kiedyś komuś co Obcy powiedział Krzymowi mu po pijaku. Słuchał więc o wizji Polski od morza do morza, o jedenastce Kaiserslautern z sezonu 2003/04 i standardowo o tym, że Obcy nigdy nie miał takiego brzucha.
I tak mijały kolejne minuty, kwadranse, godziny. Dopełniał się sobotni obyczaj, tradycji stawało zadość. W końcu obaj zasnęli znużeni.
I w sumie koniec. I w sumie wszyscy żyli długo i szczęśliwie…
I tylko Obcy do końca nie był pewny swojego szczęścia.
Obudziwszy się następnego dnia, Obcemu było ciepło i wygodnie. Otulił swoje ciało szczelnie kołdrą, swoją głowę (nieskazitelnie gładką i lśniącą, jak najpiękniejsza perła z lazurowych wód mórz koralowych) nakrył poduszką. Rozsmakowywał się w tej cudnej chwili słodkiego nieróbstwa. Było mu błogo i mógłby napawać się tym momentem, aż do skończenia świata… Gdyby tylko nie pewna myśl, co jak przysłowiowa łyżka dziegciu psuła mu smak chwili. Obcy starał się o niej zapomnieć, a ona uparcie powracała. Była dla niego nierozwiązywalną zagadką. Szaradą, nad której odgadnięciem nie umiał się przestać zastanawiać. W końcu wypowiedział pytanie głośno, licząc, że to mu ułatwi odpowiedź.
— W jaki sposób znalazłem się w moim pokoju i dlaczego jestem nagi?
Ale odpowiedzi nie było.
*Zwycięski skład Kaiserslautern z sezonu 1997/98: Andreas Reinke — Axel Roos, Miroslav Kadlec, Harry Koch, Michael Schjonberg — Ratinho, Andreas Buck, Ciriaco Sforza, Martin Wagner, Marco Reich — Jurgen Rische
Maciek Pietruszka
S 02 Amnezja Obcego
Podobno powstał ze splecionych promieni porannego słońca. Podobno wraz z jasną Jutrzenką uwolnił nowy Dzień z okowów Nocy. Inni zaś powiadają, że to on sam sprawia dzień i to on jest prawdziwym słońcem, a idealna krągłość jego głowy niesłusznie została przypisana solarnym bóstwom. Mówią też, że było inaczej. Mówią, że nazywany jest Obcym, bo wypluły go gwiazdy z mrocznych trzewi nocy…
On sam tego pięknego poranka również nie wiedział skąd się wziął, ani w jaki sposób znalazł się na środku leśnej drogi.
„Jeżeli wstajesz po zaliczeniu zgona, to wcale nie znaczy, że jesteś synem Boga” — tak podobno Obcy powiedział kiedyś Krzymowi po pijaku. Jednak tego dziwnego dnia Obcy nie do końca był przekonany, czy miał rację tak mówiąc. Po przebudzeniu czuł się bosko, w dodatku świeżo i rześko. „Czyżbym więc wczoraj nic nie pił?” — zapytał sam siebie. „Ale jeżeli wczoraj nic nie piłem, to dlaczego nic nie pamiętam”. Nie znał odpowiedzi, nie pamiętał co wydarzyło się poprzedniego dnia. Mało tego, sam nie wiedział kim jest. Obcy samemu sobie czuł się obco. Wszelkie zaś przesłanki na podstawie, których mógłby odgadnąć prawdę były dwuznaczne.
Z jednej strony obudził się w pozycji bocznej bezpiecznej, a jako że wie co to świadome picie, zawsze tak zasypia po pijaku. Z drugiej strony zbyt dobry stan organizmu — ta świeżość, brak posmaku kapcia w ustach — podpowiadały mu, że nie mógł wypić tyle, by zasnąć na środku drogi w jakimś lesie.
„Kim jestem i dokąd zmierzam?!” — krzyknął głośno pytając sam siebie, trochę z filozoficznym zacięciem. Odpowiedzi nie było, pojawił się jednak nowy odgłos. Oprócz śpiewu ptaków i szmeru wiatru słychać było trzask gałązek. Z pomiędzy chaszczy i kniei wyłonił się mężczyzna, cały na biało, z szerokim uśmiechem na twarzy. Krok miał pewny, w gestach kocie ruchy.
— Wiedziałem, że cię tu znajdę.
Był to Krzym, ale Obcy go nie rozpoznał.
— Mam coś co pozwoli ci zrozumieć kim jesteś.
Powiedział i podał Obcemu jakąś książkę. A był to dopiero poranek, a dzień był czerwcowy, a przez to dosyć długi…
*
Działo się to dnia tak pięknego jak Krzysztof Krawczyk, wyczesanego jak Zbigniew Wodecki i przepasionego jak Maryla Rodowicz. Dzień był więc piękny, że ho ho i oh i ach. Taki, że słów jest mało, żeby to opisać. Dzień tak śliczny, że wielkim jest grzechem marnować go na lekturę. Obcy jednak grzeszył, dodawał literkę do literki, słowo łączył ze słowem, w poskładanych zdaniach szukał sensu. W skupieniu przeglądał książkę „Ten obcy” daną mu przez Krzyma. Nie przeczytał całości. Zbliżając się do końca, coraz szybciej przekładał kartki, aż w końcu zamknął książkę i odrzucił w leśny gąszcz.
Krzym przyglądał się temu w ciszy, ale w końcu zapytał.
— Pomogło?
Ale jak miało pomóc? Krzym sam nie czytał wcześniej tej książki. Całe życie żył jednak w błędnym przeświadczeniu, że to o jego przyjacielu. Plan cały misterny psu w…, znaczy spalił na panewce.
Obcy tak jak wcześniej nie wiedział kim jest, tak dalej sobie obcym pozostał.
— A może ty mi coś o mnie opowiesz?
Zaproponował Obcy.
Krzym jako, że nie miał pomysłu na łatwiejsze rozwiązanie sprawy przystał na to i mimo tego, że zazwyczaj jest osoba oszczędną w słowa, wtedy wylała się ich z niego cała rzeka. Opowiadał więc o wszystkim tym co nadawało życiu Obcego smaku. Mówił o płytach Budki Suflera, o smaku caprio, o życiu w Berlinie, o wspólnych wieczornych spotkaniach w gronie przyjaciół. Krzym rozwiódł się nawet dłużej nad jakimś wypadem na którym Obcy zmożony ciężkim dniem zasnął poza swoim pokojem i trzeba było, aż 8 (słownie: ośmiu) wielkich chłopów, żeby odnieść go do łóżka. Siedmiu niosło głowę, jeden resztę ciała.
Wszystkie jednak Krzymowe starania jakby grochem w ścianę, jak ten Salomon co z pustego leje w puste, psu w… psu na budę tylko. Przydatne, jak ta baba co się ją z wozu zrzuca, żeby koniom lżej było. Zbliżało się już południe i Krzym czuł coraz większe poirytowanie. W głowie zaś układał się mu szelmowski plan. Plan tak perfidny, że zawstydziłby nawet Donalda Tuska. Króciutką tylko chwilę wahał się, czy zrobić coś, aż tak brutalnego, a potem powiedział.
— Ale tym co lubiłeś najbardziej był balet, tomik dobrej poezji czytany przy aromaterapeutycznej świecy, welwetowe swetry z wysokim golfem i prowadzenie na zasadach wolontariatu lekcji savoir-vivre w szkole dla trudnej młodzieży.
A słońce było już w najwyższym możliwym miejscu na nieboskłonie, mijała pora gentelmanów, którzy to przed dwunastą nie mogą ani kropli i zbliżał się ktoś z oddali…
Będziecie wydawać? Gdyby coś, to mogę zrobić ilustracje. Niedawno nauczyłam się obsługiwać cyrkiel!
Julia Jaśkowska
Jedna z głównych postaci wyglądała by wtedy realistycznie. Wyślij mi próbki jak już coś narysujesz
Kamil Jędruchniewicz
Szukałam właśnie inspiracji… A gdyby pójść w kierunku kuli plazmowej? (w tym miejscu dodane zdjęcie plazmowej kuli)
Julia Jaśkowska
A gdyby Obcy miał podobnych sobie przyjaciół o innym kolorze skóry (w tym miejscu zdjęcie Obcego wraz z podobnymi sobie przyjaciółmi o innym kolorze skóry)
Kamil Jędruchniewicz
Czy to nie byłoby zbyt przekoloryzowane?
Julia Jaśkowska
Rzeczywiście może trochę mnie poniosło
Kamil Jędruchniewicz
*
Sancho Pansa i Don Kichot, Flip i Flap, ci dwaj od lest kristmas aj gejwju maj hart, czy Hitler i Stalin — podsumowując, wiele jest duetów które poznał świat. Jest też taki duet, którego świat nie poznał… albo poznał i nie pamięta. Bo gdy ktoś poznaje Krzyma i Obcego, to przecież nie obędzie się bez jednego małego toastu, drugiego większego itd. Łatwo można zapomnieć o tym kogo właściwie się właśnie poznało.
W każdym razie gdyby tylko ci co poznali Krzyma z Obcym, pamiętali, że ich poznali, to na pewno byliby oni znanymi ludźmi. Tymczasem jednak stało się tak nieszczęśliwie, że nawet Obcy nie znał samego siebie i zdany był na opowieści Krzyma. Ten sprawy mu wcale nie ułatwiał. Mówił mu:
— Podobno mówiłeś mi kiedyś po pijaku, że po kryjomu uprawiasz gimnastykę artystyczną. I skaczesz po pokoju machając wstążką. Ale jednak wstydzisz się o tym mówić, żeby chłopaki się nie śmiali.
— To możliwe. Spójrz tylko — mówił Obcy podwijając koszulkę — nikt nigdy nie miał takiego brzucha.
I pewnie powiedziałby coś jeszcze, ale jego uwagę odwróciły dwie zbliżające się postacie. Był to Osa i Bigos. Jedyny duet, po tej właściwej stronie Krzny, który mógłby się równać w rozpoznawalności z Krzymem i Obcym.
Rozsiedli się obok dużego pieńka po ściętym drzewie.
— Już coś pamięta?
Zapytał Osa.
— Próbowałeś go nacierać drożdżami?
Dopytywał Bigos.
Na oba pytania Krzym jedynie kręcił przecząco głową. Obcy zaś w tym czasie radośnie hasał po drużce wymachując paskiem od spodni i z zadziwiającą sprawnością robiąc szpagaty w powietrzu.
Była już godzina 12.01 i jako, że wcześniejsze starania zawiodły, postanowiono użyć silniejszych metod. Na pniu po ściętym drzewie postawiono wódkę, wodę i caprio dla Obcego. Samo to wywołało impuls w umyśle Obcego, krótki przebłysk świadomości. Odrzucił pasek i dosiadł się do pozostałej trójki.
Ten moment przypomniał mu wiele podobnych momentów z jego życia. Przez chwilę wydawało mu się, że serce ze wzruszenia podeszło mu do gardła (tak naprawdę była to rozpychająca się wątroba, która nie mogła już sobie znaleźć miejsca w tułowiu i przez szyję pchała się w kierunku głowy, gdzie wyczuła ogromne niewykorzystane puste przestrzenie). Obcy był dobrym pacjentem, bez namawiania, jednym szybkim ruchem wychylił podany mu kieliszek.
A potem wszystko było już tylko lepsze.
*