E-book
7.35
drukowana A5
15.51
Sześć dni

Bezpłatny fragment - Sześć dni

z cyklu: Trzydzieści krótkich opowiadań o miłości


Objętość:
23 str.
ISBN:
978-83-8126-889-9
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 15.51

— 1 —

Sanatoryjne romanse, ulotne i pozbawione sensu, niewpływające ani na duszę, ani na serce — wszystko to nie było dla niej. W każdym razie już nie teraz, gdy cierpienie po bolesnym rozwodzie dręczyło ją koszmarnymi snami, snami, w których były mąż, prześladowca, próbował ją rozjechać czarnym BMW (gdy uciekała przed nim po ciemnych nocnych zaułkach jakiegoś starożytnego miasta) albo pojawiał się jako latający smok ziejący płomieniami, żądny jej krwi.

„Dość! Pora odpocząć i zapomnieć o wszystkim, gdyż jak tak dalej pójdzie, niedługo znajdę się w psychuszcei, a wtedy — żegnaj tańcu! Bo komu potrzebna będzie ponura tancerka ze zwichrowaną psychiką?” — postanowiła.

Teraz, gdy — jak jej się zdaje — wszystko w życiu się zatrzymało i w duszy ostały się ledwie rozpacz z tęsknotą, zaczęła wspominać dawne czasy, ów biedny, ale jakże szczęśliwy okres życia, gdy była szczuplutką i młodą baletnicą w prowincjonalnym teatrzyku, a profesor maitre, chwaląc ją, mówił: „Przed tobą, Betko, wielka przyszłość… kiedyś zatańczysz w Teatrze Maryjskim i na pewno w «Jeziorze łabędzim»”. I być może dlatego całymi godzinami repetowała partię czarnego łabędzia (czarnego, bo jej bohaterka mogłaby być tylko czarnym łabędziem, żadnym innym), zostając samotnie w pustej sali z wielkim — na całą ścianę — lustrem. Powtarzała do skrajnego wycieńczenia, a wracając do domu, po północy, wprawdzie konała ze zmęczenia, ale szczęśliwa.

I pewnego dnia — rzeczywiście — marzenia, dzięki wstawiennictwu wpływowego męża, menedżera i lobbysty, prawie się ziściły. Trafiła wprawdzie nie do Saint Petersburga, a do Teatru Baletu i Opery w Odessie (jej mąż prowadził w tym mieście rozliczne interesy) i w dzień swych trzydziestych urodzin zatańczyła jako druga dublerka w drugim zestawie artystów „od jeziora” — jak chichotały za jej plecami drwiące baleriny. W tym czasie za to ona — Beata — mogła poszczycić się tym, czym żadna z tych zawistnych panien jej nie dorównywała: żadna nie była żoną biznesmena działającego na międzynarodowych rynkach, wpływowego lobbysty i mentora. Żadna nie była żoną choćby kogokolwiek!

Skarcił ją, gdy rzuciła Odessę, nieoczekiwanie przystając na propozycję złożoną przez kolegę z dawnych lat — Bartusa. Została tancerką kabaretową w najbardziej prestiżowym nocnym barze w Polsce: warszawskim „Delite Club”! Sam Bartus ze swoją figurą atlety i nietuzinkową męską aparycją przygrywał jej na skrzypcach. Ale nie był dla niej kimś więcej niż tuzinkowym przyjacielem, i nie zamierzał być. To, co między nimi kiedyś było, minęło bezpowrotnie i żadne nie próbowało do tego wracać. Zresztą, wkrótce także i mąż — początkowo podejrzliwie zazdrosny i zawistny — zaczął nawet czerpać profity z nowej pracy małżonki i jej grajka, a już szczególnie, gdy dzięki ich estradowym koneksjom pojawiali się w jego kręgach pożyteczni ludzie z ciekawymi kontaktami w biznesie i interesującym kapitałem. Tak więc, po początkowym zniesmaczeniu, teraz zaciskał zęby i najwyżej co jakiś czas rzucał coś ironicznego pod adresem jej nowej pracy.

*

Tak było jeszcze wczoraj… A dziś?

Dziś jest już po czterdziestce, ale nadal wygląda dość młodo i — co najważniejsze — wygląda tak, jak powinna wyglądać tancerka kabaretowa: tajemnicza, romantyczna, temperamentna balerina…

Minął już rok, jak rozstała się z mężem — nudnym i bezdusznym samcem, który poza interesami i drogim alkoholem niewiele więcej w życiu zauważał. Minął już rok, jak leżące w nocnej szafce świadectwo rozwodu przypominało jej o nabytym prawie do samotności; ale cóż z tego, skoro na horyzoncie nie pojawiało się nic: ani nowa miłość, ani nadzieja.

I oto pewnego chłodnego grudniowego wieczora, gdy Beata z przerażeniem pomyślała, że już za chwilę znów przyjdzie jej wyłączyć nocną lampkę i w ciemnościach, których bała się od dzieciństwa, samotnie zasypiać, nie wiedząc, jaki tej nocy będzie dręczył ją koszmar — zadzwonił telefon. Dzwoniła Agnieszka, jej najwierniejsza przyjaciółka.

— Hej, ty ciągle jeszcze w tej swojej depresji? — zaszczebiotał radosny głos Agnieszki. — To obudź się! Mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia: skierowanie na promocyjny tygodniowy pobyt w półsanatorium, i to od jutra! Wygrałam na loterii, ale szef nie zgadza się na urlop. Sanatorium „Kukułki” nieopodal Dworu Kombornia w Rzeszowskiem — możesz sobie wyobrazić? Krótko mówiąc, zbieraj się, a ja z samego rana podrzucę ci voucher.

Było jej wszystko jedno, co ze sobą zrobić, była gotowa pojechać choćby i na koniec świata. „Rzeszowskie? Czemu nie?… «Kukułki»? Może być. A i chyba Kasia z «Kuriera» gdzieś stacjonuje w pobliżu? Może spychną jakieś spotkanie?”… Nie zastanawiała się ani sekundy.

*

Kombornia — jak stwierdziła — to naprawdę całkiem miłe czterogwiazdkowe SPA. Tylko spojrzała na podjazd, tak przy okazji, z ciekawości, w drodze do sąsiednich „Kukułek”. Sama nawet nie wie, dlaczego. Może dlatego, że z daleka widoczne malownicze, ze smakiem skomponowane bryły zabudowań żywo przypominały jej wiejskie dwory stylizowane na włoskie wille, tak bardzo przez nią ukochane?… Kiedyś Marek taką miał jej kupić. Obiecywał…

Limuzyny na parkingu, przy których jej sześcioletnia corsa sprawiała wrażenie podrzutka (nomen omen — z kukułczego gniazda), dobitnie świadczyły, kim jest i kim bywa klientela Komborni. Gdyby wciąż była z Markiem — na pewno to nie tam, a tutaj czekałby na nią dwuizbowy apartament z jacuzzi, tarasem i widokiem na jezioro, ale cóż… romantyczny pałacyk, uroczy park i małe pobliskie dziewicze rozlewiska — tym razem nie dla niej.

Równo dwa kilometry od parkingu, przy jednym z identycznych dzikich jeziorek, znajdowało się sanatorium „Kukułki”. Też uroczo położone, choć nie tak szykowne — ani z zewnątrz, ani tym bardziej od środka. Na przysanatoryjny parking dojechała w kilka minut. Zdecydowanie inne stały na nim „limuzyny”. Zwyczajne, swojskie. Mała corsa doskonale wkomponowała się w ich grono.

— 2 —

Już pierwszego dnia dyrekcja sanatorium zorganizowała dla „promocyjnych” kuracjuszy taneczny wieczorek zapoznawczy. Boże, ależ to był freak show! Tlenione blondynki daleko po czterdziestce (na widok których leniwie ziewnęła) na wyścigi łowiły przyjezdnych lowelasów, rzecz jasna głównie tych, co przypadkowo napatoczyli się z Dworku. Już miała się odwrócić na pięcie i odejść, gdy nagle w odległym kąciku, nieopodal szatni, zauważyła intrygującą postać. Po kilku chwilach złapała się na tym, że nie może oderwać od niej oczu, że ona — Beata — przeszywa wzrokiem tę „zjawę” już prawie pięć minut i chyba dłużej naprawdę nie przystoi… Z tym krótkim blond zarostem, z tymi jasnymi oczyma koloru północnego nieba schodzącego do jeziora, postać ta, którą okazał się być pewien dojrzały mężczyzna, wyglądała jak… jak mnich. Możliwe, żeby ona — Beata — skądkolwiek znała jakiegokolwiek mnicha? Chyba nie, w każdym razie nie tego… Coś ją tchnęło i bardzo dokładnie skupiła na mężczyźnie wzrok. „O mój Boże! — po chwili westchnęła ze wzruszeniem. — Przecież to Janusz! Mój Janusz! Co on tutaj robi? Kiedy go ostatni raz widziałam? Już nawet nie pamiętam…”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 15.51