E-book
15.75
drukowana A5
29.74
Szepty z Vik

Bezpłatny fragment - Szepty z Vik

Lustro, które patrzy


Objętość:
132 str.
ISBN:
978-83-8414-467-1
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.74

Prolog

Noc w Fossheim była zbyt cicha.

Wiatr przestał wyć. Morze zastygło. Nawet ptaki, które zawsze krążyły nad klifami, zniknęły, jakby wiedziały, że tej nocy nie powinno się patrzeć.

Chata stała na skraju urwiska — ciemna, osamotniona, martwa. W jej wnętrzu paliło się jedno światło, drgające jak ostatni oddech.

Na stole, przy pustej misce, siedziała dziewczynka. Miała rude włosy splecione w warkocz. Jej dłonie drżały, choć ogień w kominku grzał bezlitośnie.

— Tatusiu? — wyszeptała w ciemność.

Odpowiedział jej tylko szum, głuchy, przerażający. A potem… coś więcej.

Kroki. Ciężkie, powolne, jakby ziemia nie chciała oddać ich echa.

Dziewczynka wstała. W jej oczach nie było łez. Tylko lęk.

Drzwi trzasnęły, choć nikt ich nie dotknął.

W świetle świecy pojawiła się sylwetka — wysoka, rozmazana, jakby zrobiona z mgły.

— Aeda — szepnęło coś. Nie głos, nie dźwięk, ale myśl w jej głowie. — Jesteś nasza.

Mała Aeda cofnęła się krok po kroku, aż jej plecy dotknęły zimnej ściany.

Światło zgasło.

Fossheim po raz pierwszy od dziesięcioleci zamilkło naprawdę.

A następnego ranka…

Nie było już nikogo, kto pamiętał jej imię.

Tylko szum wiatru i szept:

„Nie pytaj więcej.”

Rozdział pierwszy - Lotnisko

Samolot opadł w chmury jak w mglisty sen. Liliana siedziała przy oknie, z twarzą lekko zwróconą ku zimnemu, szaro niebieskiemu niebu Islandii. Miała długie, kasztanowe włosy, teraz związane niedbale w kucyk, i jasną cerę, którą z łatwością zdradzały emocje. Oczy — ciemnoszare, niemal czarne w odpowiednim świetle — patrzyły uważnie, choć pozornie spokojnie. Miała w sobie coś, co przyciągało wzrok: nieoczywistą urodę i aurę osoby, która więcej widzi niż mówi.

Była wysoka, smukła, poruszała się z pewną nieśpieszną gracją ludzi, którzy nauczyli się nie zwracać na siebie uwagi. Jej rysy były delikatne, ale wyraziste — łagodny łuk brwi, lekko zadarty nos, wąskie usta, które rzadko się śmiały. W głosie miała miękkość, ale też coś, co sugerowało, że nie pozwala sobie na słabość.

Za szybą nie było widać nic poza mleczną zawiesiną — jakby cała wyspa otulona była ciszą, która nie miała końca. Silnik buczał jednostajnie, jak uspokajające, ale fałszywe kołysanie.

Liliana zsunęła kaptur i przetarła oczy. Miała na sobie szary dres i luźną, oliwkową kurtkę z wysokim kołnierzem. Buty — stare, przetarte adidasy — były jej ulubioną parą, świadectwem, że nie przywiązywała wagi do powierzchowności. Była zmęczona — nie fizycznie, ale tym napięciem, które ciążyło jej w żołądku od tygodni. Od momentu, w którym Julia przestała odpisywać.

Choć wyglądała na spokojną, wewnętrznie wciąż nosiła stare rany. Tajemnica sprzed lat — incydent, o którym nie mówiła nikomu — nauczyła ją trzymać ludzi na dystans. Blizna na wewnętrznej stronie nadgarstka, ledwo widoczna, była jedynym znakiem tego, co przeszła. Była wtedy jeszcze nastolatką. Wypadek, który media opisały jako niefortunny, a który w jej wspomnieniach miał zupełnie inny wymiar: ciemność, zimną wodę i głosy, które nie powinny tam być.

Od tamtej pory Liliana nie ufała ciszy.

Spojrzała na telefon. W pamięci miał jeszcze ostatnią wiadomość siostry sprzed sześciu tygodni.

„W Vik jest coś dziwnego. Odezwę się, jak będę mogła.”

Nie odezwała się. Nikt jej nie widział. Policja w Reykjavíku ograniczyła się do krótkiej notki: „Osoba dorosła, mogła wyjechać dobrowolnie.” Ale Liliana wiedziała. Coś było nie tak.

Julia nie znikała. Julia stawiała czoła światu z bezczelną odwagą — czego Liliana zawsze jej zazdrościła. Jeśli przepadła bez śladu, musiało stać się coś więcej niż zwykłe zagubienie. Poczuła, jak samolot zaczyna schodzić do lądowania. Serce zabiło jej szybciej, jakby lądowała w nowym życiu, które już nie miało wracać do poprzedniego.

Spojrzała przez okno. W dole rozciągał się surowy krajobraz — płaski, szary, nieprzyjazny. Islandia.

Idealne miejsce, by coś ukryć.

Albo by coś odnaleźć.

Kiedy tylko opuściła strefę przylotów, poczuła, jak islandzkie powietrze uderza ją w twarz. Było inne — suche, zimne, niemal sterylne. Miało w sobie coś… pierwotnego. Jakby wszystko tu było starsze niż czas.

Liliana przycisnęła plecak mocniej do ramienia. Jej palce zadrżały, choć nie było jej zimno.

Pamiętała, jak Julia jako dziecko uciekała z domu — raz, mając dziewięć lat, zniknęła na cały dzień, bo pokłóciły się o błahostkę. Wtedy Liliana szukała jej do zmierzchu, biegając po uliczkach Warszawy, gotowa stanąć przeciwko całemu światu, by ją odnaleźć.

Teraz było inaczej. Teraz grała o coś więcej niż o jeden dzień gniewu czy dziecięce fochy. Grała o życie.

I tym razem, choć świat był większy, a mrok głębszy, wiedziała jedno: nie odejdzie stąd bez Julii.

Lotnisko Keflavík było chłodne i surowe. Beton, szkło i metal mieszały się w bezosobową przestrzeń. Ludzie przechodzili szybko, skuleni w puchowe kurtki, milczący, jakby oddychali innym powietrzem niż ona.

Podszedł do niej młody chłopak z kartką „Liliana Maj”. Krótkie blond włosy, jasne oczy, typowy islandzki uśmiech — uprzejmy, ale zdystansowany.

— Liliana? — zapytał po angielsku.

— Tak. — Kiwnęła głową. — Sam?

— Jónas. Z wypożyczalni. Auto czeka.

Jechali w milczeniu. Mały, srebrny SUV sunął po wąskiej drodze prowadzącej przez księżycowy krajobraz — lawa, mech, śnieg. Jónas nic nie mówił, ale co chwilę zerkał na nią w lusterku. W radiu cicho grała ambientowa muzyka, której dźwięki przypominały bicie serca ukrytego pod ziemią.

— To nie jest najlepszy czas na Vik — rzucił nagle.

— Dlaczego?

— Zima. Pogoda się zmienia co godzinę. No i… — zawahał się. — Tam podobno coś się stało.

Liliana nie odpowiedziała. Tylko spojrzała przed siebie. Wiedziała, że wiele rzeczy w Islandii nie jest mówione na głos.

Zatrzymali się przy wypożyczalni na obrzeżach miasteczka. Jónas pomógł jej załatwić formalności, wręczył kluczyki i mapę.

— Droga numer jeden. Cały czas na południe. Około dwóch i pół godziny, jeśli nie będzie burzy. — Spojrzał na nią poważnie. — Masz łańcuchy w bagażniku. I radio CB. Na południu zasięg ginie.

— Dzięki — powiedziała cicho.

Wsiadła do auta. Na fotelu pasażera położyła telefon, obok notes z wydrukami i zdjęciami siostry. Na okładce: „Zaginięcie — Julia Maj, 23 lata.”

Wystarczyło kilka minut jazdy, by zniknął krajobraz miasta. Została tylko przestrzeń — szeroka, surowa, niewyobrażalna. Śnieg osiadał na szybie. Góry pojawiały się i znikały jak cienie. Samotne farmy przy drodze wyglądały jak porzucone stacje z innego świata.

Liliana zatrzymała się raz — przy stacji benzynowej na pustkowiu. Kupiła kawę i wodę. Starszy mężczyzna za ladą spojrzał na nią uważnie.

— Vik? — zapytał, widząc mapę w jej ręku.

— Tak.

Skinął głową, ale nic nie powiedział. Jakby odpowiedź była oczywista.

Liliana wyszła na drogę. Przez moment miała wrażenie, że powietrze wokół niej zgęstniało, stało się cięższe, lepka mgła niewidzialnego spojrzenia przyległa jej do karku. Instynkt, który dawno temu uratował ją przed czymś złym, teraz odżył. Miała wrażenie, że coś ją obserwuje zza zaspy, zza skały, zza nieba.

Ale kiedy się odwróciła — zobaczyła tylko pustkę. Białe, niekończące się nic. I śnieg, który zakrywał wszelkie ślady.

Do Vik dojechała tuż przed zmierzchem. Miasteczko wynurzyło się z zamglenia jak duch. Kilka domów z ciemnymi oknami, zamknięte sklepy, jeden bar przy głównej ulicy. Nad wszystkim górował czarny kościół na wzgórzu — sylwetka tak nieruchoma i ciężka, że wydawała się być częścią skały.

Liliana przejechała powoli przez główną ulicę. Czuła na sobie spojrzenia — krótkie, nieufne. Dzieci przemykające między domami, staruszkowie siedzący w zaparowanych oknach. W Vik nic nie było ukryte — ale wszystko było przemilczane.

Zameldowała się w małym pensjonacie na obrzeżach miasteczka. Drewniana konstrukcja, zadbana, ale chłodna. Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku o ostrych rysach i spojrzeniu, które prześwietlało na wylot.

— Pokój numer 2. Śniadanie od ósmej. Pani jest z Polski? — zapytała bez wstępu.

— Tak. Szukam siostry. Zaginęła tutaj ponad miesiąc temu.

Kobieta przyjrzała jej się dłużej, niż było to uprzejme. Jakby w Lilianie widziała coś, czego nie chciała widzieć.

— W Vik nie giną ludzie — powiedziała sucho i odwróciła się, zostawiając ją samą w hallu.

Liliana weszła do swojego pokoju. Był mały, ale ciepły. Drewniane ściany pachniały żywicą i starym kurzem. Jedno łóżko, jedno biurko. Z okna widać było wzburzone morze i samotną latarnię, której światło przecinało półmrok nierównym rytmem.

Usiadła przy oknie. Wyciągnęła telefon.

Liliana przesuwała palcem po zdjęciu, zatrzymując się na twarzy siostry.

Pamiętała ich wspólne lato nad jeziorem, jeszcze w Polsce — Julia, wtedy dziesięcioletnia, biegła przez mokradła, wołając ją do zabawy.

„Lila, chodź! Odnajdziemy skarb!” — śmiała się wtedy.

Zawsze to Julia była odważniejsza. Zawsze sięgała po rzeczy ukryte w mroku, jakby wiedziała, że właśnie tam kryje się prawdziwe życie.

Teraz Liliana szukała jej w miejscu, gdzie skarby zamieniały się w cienie.

Nagle otrzymała wiadomość, bez nadawcy.

„Nie pytaj nikogo o Julię. Zacznij od kościoła.”

Jej dłonie zadrżały. Czuła, że zbliża się do czegoś, co od dawna było w cieniu. Czego nie można już było zatrzymać.

Noc w Vik była gęsta i cicha. Wiatr smagał okna pensjonatu, jakby próbował coś powiedzieć — jakby chciał ją ostrzec. Liliana nie mogła zasnąć. Przewracała się w łóżku, wpatrując w sufit, gdzie cień lampy rzucał nierówne, falujące kształty.

Myślała o Julii. O ich ostatnim spotkaniu w Warszawie, o kłótni, która zakończyła się trzaskiem drzwi. Julia zawsze była bardziej odważna, bardziej niecierpliwa. Kiedy zdecydowała się przyjechać do Islandii — „na sezon, do pensjonatu przy plaży” — Liliana próbowała ją od tego odwieść. Teraz żałowała, że nie była bardziej stanowcza.

Znowu spojrzała na wiadomość z nieznanego numeru. „Nie pytaj nikogo o Julię. Zacznij od kościoła.” Tylko kto mógł to wysłać? I dlaczego? Czy to ostrzeżenie, czy wskazówka?

W końcu wstała, narzuciła polar, założyła buty i cicho opuściła pokój. Była druga trzydzieści w nocy.

Na zewnątrz panował półmrok, typowy dla zimowej Islandii — nie całkiem ciemno, ale jakby cały świat był zawieszony między snem a jawą.

Śnieg skrzypiał pod butami, gdy Liliana wspinała się na wzgórze prowadzące do kościoła.

Czarne ściany budynku wyglądały, jakby wyrosły z lawy.

Drzwi były zamknięte, ale coś przyciągało ją do przodu.

Przy bocznej ścianie zauważyła witrażowe okno.

Podchodząc bliżej, dostrzegła coś, co sprawiło, że zamarła.

Na ławce pod ołtarzem ktoś siedział.

Sylwetka w ciemnej kurtce, pochylona, nieruchoma.

Liliana zrobiła krok w tył.

Śnieg skrzypnął pod jej butem i wtedy — przez chwilę — miała wrażenie, że postać w środku drgnęła, jakby usłyszała jej obecność.

Zatrzymała oddech.

Wtedy dostrzegła coś jeszcze.

Tuż przy framudze drzwi, na jednej ze starych ławek, coś było wyryte w drewnie.

Pod światło księżyca zobaczyła wyraźny symbol:

Znak przypominający złamane koło, przecięte w poprzek cienką linią.

Nie znała jego znaczenia, ale coś w niej zadrżało.

Ten symbol nie wyglądał na krzyż, nie był żadnym chrześcijańskim znakiem.

Był starszy.

Znała ten wzór.

Widziała go w notatkach Julii.

Fossheim.

Zimny dreszcz przeszył jej plecy.

Czuła, jak coś ją obserwuje zza cienkiej warstwy witrażowego szkła.

Jakby światło z kościoła nie tylko odbijało, ale przepuszczało spojrzenia — niewidoczne, ale palące.

Nie czekając dłużej, Liliana odwróciła się i szybkim krokiem ruszyła z powrotem w stronę pensjonatu.

Nie bała się łatwo — ale to nie był zwykły strach.

To było coś starszego niż lęk.

Coś, co rodziło się w ciszy, ukryte głęboko pod warstwami śniegu i kamienia.

Rozdział drugi — Zamarznięte imię

Kościół pozostał za jej plecami, jak sen, z którego wybudziła się zbyt gwałtownie. Liliana wróciła do pensjonatu z drżącymi dłońmi, lecz zamiast odpocząć, zaczęła nerwowo przeszukiwać swoje notatki. Wiadomość wciąż wyświetlała się na ekranie telefonu:

„Nie pytaj nikogo o Julię. Zacznij od kościoła.”

Ale co miała tam znaleźć? Sylwetkę? Cień? Czy to była przestroga, czy znak?

Zeszła na dół, do jadalni. Gospodyni stała przy ladzie, kręcąc coś w starej kuchni. Gdy tylko Liliana się zbliżyła, kobieta spojrzała na nią bez słowa.

— Ta wiadomość… — zaczęła Liliana. — Ktoś wie, że tu jestem.

Kobieta nie odpowiedziała od razu. Otarła ręce o fartuch i dopiero wtedy powiedziała:

— Vik nie lubi nowych ludzi. Ale czasem ich potrzebuje.

Liliana zmarszczyła brwi.

— Potrzebuje? Do czego?

— Do tego, żeby coś sobie przypomnieć. Albo… żeby coś z siebie wyrzucić. Jak rana, która się nie goi. — Kobieta nalała herbaty do grubego kubka i podała go Lilianie. — Tylko że czasem to, co się przypomina, nie chce już odejść.

— Szukam mojej siostry. Julia była tu miesiąc temu. Pracowała w kawiarni przy plaży. Nikt nie chce o niej mówić. A ja nie wierzę, że po prostu zniknęła.

Kobieta przez chwilę przyglądała się jej uważnie.

— Może nie zniknęła. Może się odsunęła. Albo została odsunięta. Vik nie zapomina. Ale też nie zdradza swoich sekretów. Nie od razu.

— Ale pani wie coś więcej, prawda?

Gospodyni odsunęła się, chowając ręce w kieszeniach fartucha. Jej wzrok powędrował za okno, gdzie śnieg wciąż padał leniwie.

— Julia… była cicha. Ale miała oczy, które patrzyły głębiej niż powinna. Pamiętam ją. Czasem wracała wieczorami przemoczona, jakby szła gdzieś daleko. Prawie nie mówiła. Ale pewnego dnia… spojrzała na mnie i powiedziała jedno zdanie. — Kobieta uniosła wzrok. — „To miejsce mnie woła.”

Liliana przełknęła ślinę.

— Co pani odpowiedziała?

— Że nie wszystko, co woła, zasługuje, żeby za tym iść.

Milczały przez chwilę. Potem Liliana cicho podziękowała i wyszła.

Śnieg padał gęściej. Miała wrażenie, że coś w powietrzu zgęstniało, jakby miasto zaczęło oddychać własnym rytmem.

Nie wiedziała, dokąd idzie. Kroki same ją prowadziły. Mijała domy o zaciągniętych zasłonach, stare płoty, ślady łopat na śniegu. W powietrzu unosił się zapach dymu z kominków i czegoś jeszcze — metalicznego, znajomego. Zbliżała się do cmentarza.

Krzyże wynurzały się z bieli jak szkielety wspomnień. Wiatr zawodził między grobami, a pod śniegiem coś trzeszczało, jakby lód próbował oddychać.

W oddali, pod starym dębem, stała postać. Mężczyzna w ciemnym płaszczu. Nieporuszony. Nie patrzył w jej stronę, ale Liliana wiedziała, że ją widzi.

Podeszła powoli, uważnie. Milczeli przez chwilę, jakby ten moment wymagał ciszy.

— Pani szuka siostry — powiedział cicho.

Liliana zamarła. — Skąd pan wie?

— W Vik trudno być obcym i niezauważonym. Zwłaszcza jeśli się kogoś szuka.

Spojrzała na niego uważniej. Miał surową twarz, jakby wyrzeźbioną przez wiatr. W oczach coś… zgaszonego. Albo ukrytego.

— Mówią, że Julia tu była — zaczęła powoli. — Ale nikt nie mówi nic więcej.

— Bo nie wiedzą. Albo nie chcą wiedzieć. Julia… zadawała pytania. Takie, które nie przystoją młodym kobietom w małych miasteczkach.

— A pan? Kim pan jest?

Mężczyzna przez chwilę milczał. W końcu wzruszył ramionami.

— Może kimś, kto zadał kiedyś podobne pytania. I został tu dłużej, niż zamierzał.

— Wie pan, gdzie mogła pójść? — zapytała z nadzieją.

— Gdyby to było takie proste… — uśmiechnął się gorzko. — Widziałem ją raz. Stała tu, przy tym samym grobie. Długo nie mówiła nic. Jakby słuchała czegoś, czego my nie słyszymy.

Liliana spojrzała na płytę nagrobną. Nazwisko było ledwo czytelne, ale obok ktoś wyrył coś nowego. Znak. Prosty, ostry.

— Co to jest?

— Runa. Nie twoja. Nie moja. Kogoś, kto był tu wcześniej. I nie chciał być zapomniany.

Zamilkł, po czym dodał:

— Jeśli naprawdę chcesz znaleźć Julię… nie szukaj tylko śladów. Słuchaj ciszy. Ona mówi głośniej niż słowa.

Liliana zrobiła krok w bok, chcąc jeszcze coś zapytać, ale mężczyzna znów przemówił — tym razem niżej, prawie szeptem:

— Ale uważaj, dziewczyno. Są pytania, które zmieniają człowieka. I są odpowiedzi, które nie chcą być odkryte. Vik to nie tylko miejsce. To pamięć. I pamięć mści się na tych, którzy w niej grzebią.

Liliana wstrzymała oddech.

— Czy Julia… też została zmieniona?

Nie odpowiedział. Zamiast tego zrobił krok w tył i zaczął się oddalać. Gdy śnieg znów przesłonił jego sylwetkę, zniknął — bez śladu, bez dźwięku.

Liliana została sama pośród śniegu.

Ale w tej ciszy było coś znajomego.

Jakby Julia nadal tam była. Tylko w inny sposób niż dotąd rozumiała obecność.

I nagle zrozumiała, że odpowiedzi nie kryją się w miejscach.

Kryją się w ludziach.

I w tym, czego się boją powiedzieć.

Zziębnięta i zamyślona, Liliana wróciła do pensjonatu. Korytarz był cichy, ogrzany jedynie skrzypieniem starych desek i aromatem czarnej herbaty. W jadalni paliła się jedna lampa. Gospodyni już zniknęła, ale zostawiła na stole ciepły koc i czysty kubek.

Liliana usiadła przy oknie, patrząc w śnieg. Chciała napisać coś w swoim notatniku, ale nie mogła się zmusić do żadnego słowa. Przypominała sobie twarz mężczyzny spod dębu, jego słowa o słuchaniu ciszy. I o runach.

Zgasiła lampę. Usiadła w półmroku, z twarzą zwróconą w stronę nieistniejącego światła.

I wtedy usłyszała coś, co nie było snem.

Cichy szmer. Jakby coś przesunęło się po korytarzu.

Ale kiedy wyszła na zewnątrz, nikogo nie było.

Zostawiła uchylone drzwi i wróciła do pokoju. W ciszy zimowej nocy, ze świstem wiatru poza szybą, poczuła, że coś się zmieniło. Coś się zbliżało.

Nie wiedziała jeszcze co. Ale wiedziała, że jutro nie będzie takie jak dziś.

Rozdział trzeci — Klucz do Fossheim

Silnik samochodu zgasł z chrapliwym westchnieniem, jakby sam wiedział, że nie powinien się tu znaleźć. Liliana siedziała za kierownicą jeszcze chwilę, wpatrując się przez zmrożoną szybę w biel, która zdawała się nie mieć końca. Islandzka zima nie była bajkowa — była brutalna, dzika i zupełnie obca. Zimno wciskało się do środka, mimo grubej kurtki i włączonego wcześniej ogrzewania. Ale nie to powodowało drżenie jej rąk.

Patrzyła na ekran telefonu. Znowu. Zdjęcie z monitoringu ze stacji benzynowej — niewyraźna sylwetka kobiety w granatowym płaszczu, przy automacie z kawą. Jej siostra. Julia Maj. Kilka miesięcy wcześniej. W tle drewniany szyld: Fossheim. Ledwo czytelny, ale był tam. I to wystarczyło.

Liliana wyszła z samochodu. Wiatr natychmiast porwał jej włosy, mimo że miała na głowie kaptur. Śnieg skrzypiał pod butami, ale zaraz potem zapadał się, sprawiając, że każdy krok był walką z samą ziemią. Szła wolno, ścieżką między zaspami, w stronę samotnego budynku, który majaczył w oddali. Drewniana chata wyglądała jak z innej epoki — stara, przygarbiona, otoczona nagimi drzewami, jakby sama nie chciała tu być.

Zatrzymała się przed drzwiami. Z bliska budynek nie wyglądał na opuszczony — z komina ulatniał się cienki słup dymu, a na progu widniały świeże ślady stóp. Zimny dreszcz przebiegł jej po karku. Zawahała się, a potem zapukała.

Raz. Cisza.

Drugi raz. Odgłos kroków. Powolnych, ciężkich, jakby ktoś podnosił nogi z wysiłkiem. Drzwi uchyliły się skrzypiąc i w progu stanęła staruszka.

Była jak zjawa. Drobna, niemal przezroczysta. Skóra miała kolor pergaminu, a oczy — małe i czarne jak węgiel — patrzyły na Lilianę z mieszaniną ciekawości i ostrożności.

— Fossheim — powiedziała Liliana bez wstępu. — Szukam mojej siostry. Była tutaj.

Staruszka nic nie odpowiedziała. Przyglądała się jej długo, milcząco. Liliana odetchnęła i sięgnęła po zdjęcie z telefonu.

— To Julia. Wysłała mi wiadomość przed zniknięciem. Wiem, że rozmawiała z kimś z Fossheim. Z panią?

Drobna twarz staruszki poruszyła się lekko, jakby próbowała wydobyć z pamięci obrazy sprzed miesięcy. W końcu uchyliła szerzej drzwi.

— Wejdź. Nie rozmawia się o duchach na progu.

W środku było ciemno, cicho i zadziwiająco ciepło. Pachniało torfem, suszonymi ziołami i czymś jeszcze — kadzidłem, może kurzem. Ściany były zawieszone starymi zdjęciami — portrety ludzi o surowych twarzach, zdjęcia chat, klifów, a także tajemniczych miejsc, które wyglądały jak wyjęte z innego świata.

— Nazywam się Helga — powiedziała staruszka, podając jej kubek z gorącym naparem. — Twoja siostra była tu. Miała oczy, które widzą zbyt wiele. Jak ty.

Liliana zignorowała komplement. — Pytała o człowieka z latarni. O Einara.

Helga przytaknęła powoli, siadając na niskim fotelu przy ogniu. — Tak. Przyniosła zdjęcie. Nie powinno się było grzebać w tym, co minęło. Nie w Fossheim.

— Dlaczego?

— Bo są miejsca, które nie zapominają. Ludzie mogą zamilknąć, policja może zamknąć sprawę. Ale ziemia… ona pamięta każdy krok.

Liliana wyjęła z torby notatnik siostry. Zaznaczony czerwonym ołówkiem fragment:

„Nie ufaj temu, co mówią. Fossheim to klucz. Aeda. Zaginiona. Ale czy na pewno?”

— Kim była Aeda?

— Córka Einara — odpowiedziała Helga, bez wahania. — Dziewczynka, która widziała śmierć ojca. Miała jedenaście lat, kiedy zniknęła. Ludzie mówią: porwało ją morze. Ja wiem, że to nie morze. Tylko lęk.

Liliana pochyliła się. — Moja siostra też zniknęła. Wiem, że była tu, w Fossheim. Ktoś ją znalazł na klifie. Ranną.

Helga zamilkła. Spojrzała w ogień.

— To nie było zwykłe upadnięcie. Kiedy Julia tu przyszła, rozmawiała z tymi, którzy pamiętali Einara. Zadawała pytania, które nie powinny paść. W nocy pojechała do latarni. Powiedziała, że coś musi sprawdzić. Że musi to zrobić sama.

Liliana poczuła skurcz w żołądku. — I co się stało?

— Rano znaleziono ją nieprzytomną. Miała krwawienie z głowy. Zabrano ją do Reykjavíku, ale zanim zdążyli ją przesłuchać — zniknęła ze szpitala. Po prostu wyszła. Kamery nic nie zarejestrowały.

Liliana przymknęła oczy. — Dlaczego nikt nic nie zrobił?

— Bo Fossheim to nie jest miejsce dla obcych. I twoja siostra to zrozumiała. Zbyt późno.

— Co to właściwie znaczy… Fossheim?

Helga uniosła głowę. Jej głos był spokojny, ale w oczach coś błysnęło.

— „Foss” to wodospad. „Heim” to dom. Ale nie zawsze chodzi o miejsce. Czasem… o pamięć. O coś, co spada — powraca — i zostaje. Fossheim to nie tylko ruina. To wspomnienie, które nie chce umrzeć.

Helga ważyła, czy powinna mówić dalej. Ale Liliana patrzyła na nią uważnie.

— Dawno temu — podjęła Helga — była tu osada. Ludzie wierzyli, że to ziemia święta. Że można tu usłyszeć zmarłych. Wodospad, który kiedyś spadał tu z klifu, miał moc. Rytualną. Ale potem przyszła zima, której nie było końca. Zamarzł wodospad, zamarło życie. A kiedy przyszła wiosna, osada już nie istniała. Zostały tylko cienie. I domy, w których słychać oddechy tych, którzy nie odeszli.

Liliana przełknęła ślinę.

— Dlaczego więc tu mieszkasz?

— Bo jestem ostatnia, która pamięta. A Fossheim nie lubi być zapomniane.

Helga podniosła się i podeszła do starego kredensu. Wyjęła małą, ciężką rzecz i położyła na stole. Klucz. Zardzewiały, ale wciąż solidny.

— To do domku Einara. Latarnia od lat nie działa, ale dom pozostał. Ludzie mówią, że tam nadal słychać kroki. I że w lustrze widać nie swoją twarz.

Liliana wzięła klucz. — Pójdę tam.

— W takim razie zabierz też to — powiedziała Helga, wręczając kawałek pergaminu. Na nim widniały starannie zapisane słowa, runy, których znaczenia Liliana nie znała.

— Co to?

— Modlitwa. Albo zaklęcie. Albo puste słowa. W Fossheim wszystko zależy od tego, w co wierzysz.

Zachód słońca był ledwie zauważalny wśród śnieżnej szarości, gdy Liliana dotarła na wybrzeże. Latarnia wyłaniała się zza skał jak palec wskazujący ku niebu — niemy, samotny i ostrzegający. Droga była zasypana, ślady zniknęły, ale Liliana szła dalej, trzymając się linii klifu. Wiatr był silniejszy niż wcześniej. Krzyczał.

Weszła do domku. Klucz zaskrzypiał w zamku. W środku panował chłód, ale powietrze nie było martwe. Na stole leżał kubek z zaschniętą herbatą. Na podłodze kurz — ale z jedną linią przetartą, jakby ktoś ostatnio tam był.

Liliana podeszła do ściany, na której wisiało lustro. Miało ramę z ciemnego drewna i nie było w nim widać tylko jej.

Stała w bezruchu, wpatrując się w czyste, nienaturalnie błyszczące lustro.

Jej własne odbicie zdawało się… nie być jej odbiciem.

Przesunęła dłoń wzdłuż ramy, nie dotykając jeszcze szkła.

Czuła, jak powietrze w pokoju gęstnieje — jakby każda cząsteczka drgała napięciem.

Zacisnęła palce, a potem ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła tafli opuszkami palców.

Lustro było zimne.

Zimniejsze niż powinno.

Przez jej skórę przebiegło delikatne mrowienie — nie jak zwykły chłód.

Jak dotyk czegoś żywego.

W chwili, gdy jej palce zetknęły się z powierzchnią, tafla pod nimi zadrżała — drobniutko, jak powierzchnia wody.

Liliana cofnęła rękę z szarpnięciem.

Na lustrze pozostał ślad — cieniutka smuga, jak oddech.

Ale nie był to jej własny oddech.

W lustrze, na miejscu jej dotyku, pojawiła się dłoń.

Mała. Blada. Dziewczęca.

Dłoń po tamtej stronie szkła.

Liliana patrzyła, jak palce po drugiej stronie zaczynają kreślić na powierzchni znak — ten sam symbol, który widziała wcześniej:

Fossheim.

Usłyszała szept.

Ledwie słyszalny, rozciągnięty między wymiarami:

— Pomóż nam…

Świat wokół niej zawirował.

Na ułamek sekundy zobaczyła w odbiciu nie tylko siebie — ale cały dom Einara sprzed lat: światło świec, postacie stojące w kręgu,

kobietę płaczącą w rogu i mężczyznę, który wyciągał coś — coś lśniącego — ze szczeliny pod kominkiem.

Potem wszystko zgasło.

Liliana cofnęła się gwałtownie i runęła plecami na stary fotel.

Jej serce waliło jak młot.

Gdy znowu zerknęła w lustro — zaledwie na ułamek sekundy — tuż za jej ramieniem pojawił się cień. Kształt kobiety. Długie włosy. Martwe oczy. Odwróciła się gwałtownie.

Nikogo nie było.

Ale na stole leżał nowy przedmiot. Liliana wiedziała, że wcześniej go tam nie było.

Zawieszka. Taka sama jak ta, którą jej siostra nosiła na szyi. Mały srebrny krzyżyk.

A pod nim — karteczka, zapisana dziecięcym pismem:

„Nie wracaj.”

Liliana wpatrywała się w zawieszkę, czując jak jej puls przyspiesza. Krzyżyk był zmatowiały, jakby przez lata leżał w soli i wietrze. A przecież Julia nigdy się z nim nie rozstawała. Dotykała go w chwilach stresu, nosiła jak talizman. Nie miała go, kiedy ją ostatnio widziano.

Zanim zdążyła zebrać myśli, z piętra dobiegł szmer. Cichy, ledwo słyszalny, ale wyraźnie ludzki. Liliana zamarła. Spojrzała w górę. Stare drewniane schody prowadziły na poddasze, pogrążone w półmroku. Podeszła powoli, bezszelestnie, każdy krok był cięższy od poprzedniego. Gdy położyła dłoń na poręczy, zgasło światło.

W całym domu.

Zrobiło się zupełnie cicho. Wiatr przestał wyć, ogień w kominku z Fossheim jakby zgasł w jej wspomnieniu. Cisza była absolutna. I wtedy usłyszała to znowu — dźwięk szeptów. Nie jednego głosu, a wielu. Przeplatających się, jak echo rozmów toczonych za cienką ścianą. Znała ten język — islandzki. Ale słowa brzmiały jak z innej epoki.

Wtedy lustro — to w salonie — zabrzęczało. Jakby pękało.

Liliana rzuciła się w dół, serce waliło jak młot. Gdy spojrzała w taflę, w odbiciu, za jej plecami, stała dziewczynka. Blada. Z ciemnymi oczami i rudym warkoczem.

— Aeda? — wyszeptała Liliana, nie wiedząc, czemu to imię samo pojawiło się na jej ustach.

Dziewczynka uśmiechnęła się — i w tej samej chwili lustro pękło z trzaskiem, rozrzucając odłamki na podłodze. Gdy Liliana odwróciła się gwałtownie, nikogo już nie było.

Ale wiedziała jedno. Julia też musiała ją widzieć.

Nie mogła uciec. Nie bez powodu zostawiła krzyżyk. Zostawiła ślad.

Rozdział czwarty — Dom z lustrem

Liliana nie pamiętała, jak opuściła latarnię. Jej ciało działało automatycznie, jakby instynkt przejął kontrolę. Przez śnieg, przez wiatr, przez ciszę, która po wszystkim zdawała się wrzeszczeć. Wszystko wydawało się zbyt głośne i zbyt puste jednocześnie. Każdy krok oddalał ją od tego miejsca, ale nie od tego, co zobaczyła.

Zatrzymała się dopiero przy aucie. Zimne drzwi, zimniejsza kierownica. Wsunęła się do środka i siedziała długo bez ruchu. Oddychała płytko, ale z trudem. Serce biło jej w skroniach, nie pozwalając zebrać myśli. Krzyżyk trzymała w dłoni kurczowo, jakby miał moc zatrzymania tego, co już się wymknęło. Zaciskała palce, aż kostki pobielały.

Nie była sama w tamtym domu. I Julia też nie była.

To nie była halucynacja. Nie mogła być. Wszystko było zbyt namacalne, zbyt wyraźne. Lustro, cień, zawieszka. A teraz — znowu to pytanie: dokąd prowadzi ta ścieżka?

Włączyła silnik i zawróciła. Nie jechała do pensjonatu. Skręciła w stronę miasta, gdzie widziała wcześniej stary budynek z zamurowanymi oknami i wyblakłym napisem „Bókasafn” — opuszczoną bibliotekę gminną, dziś przekształconą w mini-archiwum. Wcześniej nie widziała w tym sensu. Teraz wiedziała, że musi szukać gdzie indziej. Nie ludzi, ale historii. Historii, których nikt już nie chciał opowiadać.

Drzwi były zamknięte, ale na tabliczce wisiał numer telefonu. Po krótkiej rozmowie — wymuszonym uśmiechu, kilku półprawdach i odwołaniu się do nazwiska „Guðmundsdóttir” — przyjechała kobieta. Niska, w okularach, w puchowej kurtce i z kluczem w ręku.

— Tylko godzina. Po osiemnastej zamykam.

— Wystarczy — powiedziała Liliana, nawet nie patrząc jej w oczy.

Pomieszczenie było pełne pudeł, zapachu starego papieru i kurzu, który osiadł tu jak powietrze. Na regałach — kroniki, wycinki, nieoznaczone segregatory. Liliana przeszukiwała wszystko jak szalona, z zaciętą determinacją. Czas mijał, ale ona była skupiona jak nigdy wcześniej. Po kilkunastu minutach znalazła zakładkę: Zdarzenia 1991–1994, Region Vik.

Kilkanaście wpisów. Wypadki drogowe, pożar w rybnej przetwórni, zaginięcie turystki z Niemiec. I potem: Śmierć Einara Guðmundsdóttir, latarnik.

„Zgon nastąpił w wyniku urazu głowy. Świadkiem była córka, Aeda Guðmundsdóttir, lat 11. Ciało znaleziono przy skalnym zejściu w pobliżu latarni. Brak śladów osób trzecich. Sprawa zamknięta.”

Zamknięta. Ale zaraz pod spodem — ręczny dopisek, czerwonym długopisem. Inny charakter pisma.

„To NIE był wypadek. Sprawdź dziennik latarni. Ostatni wpis: Gość w nocy. Dziewczynka się boi. — J.M.”

Julia.

Liliana otworzyła swój notes i porównała z zapiskami siostry. Tam też była wzmianka o dzienniku. Pojawiał się kilka razy: „Latarnia. Dziennik. Ostatnia noc. Aeda widziała. Kto był gościem?”

Nie wiedziała, czy dziennik jeszcze istnieje, ale jedno było pewne: ktoś nie chciał, żeby Julia zbliżyła się do prawdy. I ten ktoś był blisko Fossheim.

Liliana wyjęła telefon. Znowu brak wiadomości. Zrobiła kilka zdjęć wpisów, zamknęła segregator i wstała. Była już niemal przy drzwiach, gdy zobaczyła coś jeszcze. Czarny segregator bez opisu. Leżał na najwyższej półce, jakby ktoś go specjalnie schował. Przekartkowała go szybko.

W środku — zdjęcia z remontu latarni w 2002 roku. Robotnicy, rusztowania, demontaż starych instalacji. Ale jedno zdjęcie zwróciło jej uwagę. Na zbliżeniu jednej ze ścian wisiało coś, czego nie zauważyła wcześniej.

Lustro. To samo. Te same rzeźbione ramy. Ciemne drewno, wzór przypominający splątane gałęzie. Tylko podpis zdjęcia ją zmroził.

„Lustro Einara — nie ruszać. Przeniesione z Fossheim.”

Z Fossheim.

Czyli to lustro było tam wcześniej. Nie należało do latarni. Zostało przeniesione. Aeda… mogła patrzeć przez nie latami. A jeśli to nie było lustro do przeglądania, tylko coś znacznie gorszego? Okno, przez które coś patrzy z drugiej strony?

Zadrżała. I poczuła, jak coś w niej się przestawia. Jakby wszystko nagle zaczęło mieć sens. Albo przynajmniej logikę koszmaru. Już nie szukała tylko Julii. Zaczynała dotykać czegoś znacznie starszego. Czegoś, co żyło w tych opowieściach i nadal miało głos.

Wracając, Liliana zatrzymała się przy barze. Wciąż miała w głowie jedno pytanie: co naprawdę widziała Aeda? I czy to, co widziała, miało coś wspólnego z legendami, które szeptano w Vik, ale nigdy głośno nie wypowiadano?

Kiedyś czytała o islandzkiej historii o Huldufólk — ukrytym ludzie. Istotach żyjących równolegle do ludzi, w skałach, grotach i starych domach. Nie były ani dobre, ani złe — były pamięcią miejsca. I karą dla tych, którzy próbują odkrywać to, co miało zostać zapomniane.

Według jednej z wersji tej legendy, pewien latarnik z Vik rozgniewał ukryty lud, burząc starą skałę podczas rozbudowy przystani. Od tamtej pory nocą słyszał szeptania w ścianach, a jego córka zaczęła mówić w języku, którego nikt nie rozumiał. Niektórzy twierdzili, że lustro w domu Einara było darem od Huldufólk — albo ich przekleństwem.

Bar był jedynym otwartym w tej części Vik. W środku było kilka osób — lokalni, jeden turysta. Zapach smażonej ryby i rybnego wywaru unosił się w powietrzu. Zamówiła herbatę i usiadła przy ścianie. Potrzebowała ciszy, choćby na chwilę. Ale wiedziała, że długo jej nie dostanie.

Po chwili do jej stolika podszedł mężczyzna.

Z siwiejącymi włosami, z czerwonym szalikiem. Wyglądał, jakby znał odpowiedzi, ale nienawidził każdej z nich.

— Fossheim — powiedział, jakby to była odpowiedź na pytanie, które jeszcze nie padło.

— Skąd pan wie, że tam byłam?

— W Vik nie trzeba wiedzieć. Wystarczy słuchać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 29.74