E-book
23.63
drukowana A5
39.63
drukowana A5
Kolorowa
62.65
Szepty pachnące kawą

Bezpłatny fragment - Szepty pachnące kawą


Objętość:
128 str.
ISBN:
978-83-8414-391-9
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 39.63
drukowana A5
Kolorowa
za 62.65

Nota od Autorki

Drodzy Czytelnicy,

napisałam tę książkę z potrzeby serca. Chciałam stworzyć coś, co będzie bliskie ludziom — nie tylko tym, którzy mają podobne doświadczenia, ale wszystkim, którzy kiedykolwiek szukali siebie, sensu, prawdy czy spokoju.

To nie jest opowieść o idealnym życiu. To historia zbudowana z fikcji literackiej, ale inspirowana moją drogą, wspomnieniami i obserwacjami. Zawiera to, co czułam, przeżywałam, w co wierzę i co zrozumiałam dzięki różnym spotkaniom i wydarzeniom. Przeplatają się tu elementy duchowości, codzienności, refleksji i zwykłego życia. Tego, które czasem boli, a czasem zachwyca swoją prostotą.

Chciałam pokazać świat z trochę innej strony — nie tej powierzchownej, do jakiej jesteśmy często przyzwyczajeni, ale głębszej. Z perspektywy wrażliwości, intuicji i duchowego dojrzewania. Dla niektórych rzeczy, które przeżywałam, mogły wydawać się dziwne, niepasujące do rzeczywistości. Ale ja czułam, że właśnie one były prawdziwe.

Uważam, że bycie „dziwnym” jest czasem lepsze niż bycie kopią innych. Dziś wiem, że najważniejsze to być sobą — naprawdę. Bez udawania, bez dopasowywania się do oczekiwań świata. Prawdziwość ma wartość. I to właśnie chciałam przekazać w tej historii.

To książka o miłości — tej do siebie, do drugiego człowieka, do życia. O akceptacji siebie, o nauce, która trwa całe życie, o odwadze by być sobą mimo wszystko. I o tym, że warto słuchać siebie — nawet wtedy, gdy świat mówi coś innego.


Dziękuję, że po nią sięgnęliście.

Z wdzięcznością,

Aleksandra Dąbrowska

Dedykacja

Dla wszystkich kobiet, które spotkałam na swojej drodze.

Za obecność, siłę, lekcje,

za szepty i kawę.


Z wdzięcznością.

Aleksandra

Wstęp

Ta książka jest jak poranek — cichy, jeszcze nieuczesany, pachnący kawą i marzeniami.


Nie znajdziesz tu hałasu świata, lecz jego prawdziwe tony, ukryte w szeptach, spojrzeniach, snach i powrotach. To opowieść o domu utkanym z miłości, o drodze, która prowadzi do siebie.

„Szepty pachnące kawą” to zapis duchowego dojrzewania, historia o tym, że można żyć inaczej — w zgodzie z naturą, z cyklem życia, z własnym sercem. To pieśń dla tych, którzy czują więcej, widzą głębiej, wierzą w dobro i światło, nawet gdy świat mówi inaczej.

Jest tu magia, ale ta najczystsza — biała, anielska, tkana z intencji i światła. Jest wojownik, który uczy się kochać, i Amelia, która pamięta jak słuchać drzew. Jest dziecko, które rozkwita, i świat, który wciąż można uczynić piękniejszym.

Niech ta książka będzie dla Ciebie filiżanką ciepła.

Niech przypomni Ci, że najcenniejsze odpowiedzi bywają szeptane.

A wszystko, co prawdziwe, pachnie jak kawa o świcie.

Rozdział 1: Przebudzenie wśród ciszy

Nazywam się Astra.


Nie jestem tylko ciałem, które widzisz. Jestem snem utkanym z oddechu gwiazd.

Pamiętam światło, zanim zapomniałam.

Mieszkam na pograniczu. Tu, gdzie morze mówi do mnie szeptem, a las zapisuje moje imię na korze brzóz.

Ludzie mówią, że jestem dziwna. Że mam oczy, jakby widziały więcej niż powinny.

A ja tylko słucham. Tego, co niewidzialne.

W dzień pracuję w kawiarni, w starym mieście pachnącym kawą i kurzem.

W nocy — przemierzam światy bez nazw.

Nie zawsze wiem, który z nich jest bardziej realny.


Pewnego dnia… zaczęło się dziać coś innego.

Znak, którego nie mogłam zignorować.

Pojawił się w lesie.


Następnego dnia, mama.

— Znowu śniłaś o świetle? — zapytała bez powitania.

— Tak. Ale tym razem ono mówiło.

— Astra, ty musisz żyć tu, naprawdę. Nie możesz ciągle odpływać.

— Mamo, ja nigdy nie odpływam. Ja wracam.

Zamilkła. A potem tylko westchnęła tak, jakby nosiła mnie w sobie do dziś.

Jakby nie potrafiła przestać się o mnie bać.

Gdy noc zapadła całkowicie, leżałam w łóżku otulona ciszą jak skrzydłami.

I wtedy pojawił się głos. Szept cichszy niż myśl, a jednak pewniejszy niż wszystko, co znałam.

— Astra… — zawołał. — Wstań. Pora iść dalej.

— Kim jesteś? — wyszeptałam, nie otwierając oczu.

— Tym, który przypomina. Tym, który czekał.

Twoje światło nie zgasło. Ukryłaś je. Teraz musisz je odzyskać.

Zadrżałam. Nie ze strachu. Z tęsknoty.

— Czy jestem gotowa?

— Byłaś gotowa, zanim się urodziłaś. Teraz tylko sobie przypominasz.


***


W dzień pracuję w kawiarni „Anielski Liść”.

To miejsce ukryte wśród starych kamienic, zbyt ciche, by ktoś trafił tu przypadkiem.

Zapach pieczonych jabłek i cynamonu unosi się nad stolikami z jasnego drewna, a ściany szepczą historie tym, którzy umieją słuchać.

Właścicielka mówi, że nazwa przyszła do niej we śnie — że ujrzała liść brzozy opadający na dłoń istoty o skrzydłach utkanych z mgły i światła.

Od tamtej pory w oknie zawsze stoi wazon z jednym liściem.

Zmieniamy go co tydzień. Nigdy nie więdnie.

Ludzie przychodzą tu z ciężkimi sercami.

Wychodzą lżejsi, choć nikt nie wie, dlaczego.

Rozdział 2: Ciche rozmowy

W „Anielskim Liściu” czas nie liczy się w godzinach, lecz w uśmiechach, ciszy i zapachu goździków.

Każdy poranek zaczyna się tu jak modlitwa — od zapalenia świecy w kącie, obok starego zegara, który nigdy nie działał, a mimo to zawsze pokazuje właściwą porę.


Szefowa, pani Lena, pojawiła się dziś wcześniej. Miała na sobie lnianą sukienkę i bursztynowe kolczyki, które wyglądały jak krople zaklętego słońca.

— Astra, znów przyszłaś zanim otworzyliśmy — zauważyła z uśmiechem. — Co ty robisz tutaj o szóstej?

— Lubię patrzeć, jak świat się budzi — odpowiedziałam, wycierając blat. — W ciszy wszystko mówi głośniej.

— Ty i te twoje poetyckie odpowiedzi… Ale wiesz, to dobrze. Klienci cię lubią. Mówią, że czują się przy tobie bezpieczni.

Uśmiechnęłam się tylko. Nie wiedziała, że każdego z nich widzę przez mgłę — nie tylko to, kim są, ale też to, co noszą głęboko w sobie. Ich historie rozbrzmiewały w ich oczach, głosach, dłoniach.


W południe wszedł starszy mężczyzna. Po raz pierwszy.

Miał na sobie płaszcz w kolorze popiołu i spojrzenie, które już dawno przestało szukać.

Usiadł w rogu, pod lampą, której światło było jak złoty kokon.

— Dzień dobry — powiedziałam cicho. — Co mogę dziś dla pana zrobić?

— A co pani poleca… na tęsknotę? — zapytał i spojrzał mi w oczy, jakby szukał odpowiedzi nie w menu, lecz w mojej duszy.

Zamilkłam na chwilę.

— Herbatę z dzikiej róży i kardamonem. Na miękkie serce. I kawałek ciasta z jabłkami. Na pamięć, która boli.

Pokiwał głową

— Ma pani dar. Proszę go nie gubić. Mało kto dziś widzi ludzi naprawdę.


Pani Lena tylko patrzyła z drugiego końca sali.

Potem, gdy mężczyzna wyszedł, podeszła do mnie i położyła dłoń na moim ramieniu.

— Astra… ty nie jesteś tu tylko dla kawy i ciast. Wiem to. Ale cokolwiek robisz — rób to dalej.

Spojrzałam na nią i przez krótką chwilę zobaczyłam coś, czego wcześniej nie widziałam — skrzydła utkane z cienkiej mgły… tuż za jej plecami.

Zniknęły, gdy mrugnęłam. Ale to wystarczyło.

Ciepło domu

Wieczór otula nas jak miękki koc z dzieciństwa.

W kuchni pachnie herbatą z lipy, cynamonem i pieczonym chlebem.

Mama siedzi w swoim ulubionym fotelu, szydełkuje coś nowego — może kolejną serwetkę, a może anioła z białej włóczki. Telewizor szumi w tle, ale dźwięk jest przyciszony. Wiadomości lecą bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.

— Cicho dziś, prawda? — mówi i zerka na mnie znad okularów.

— Jak lubisz — odpowiadam z uśmiechem i siadam obok niej, z kubkiem herbaty w dłoniach.

Nasze wieczory są rytuałem.

Nie potrzeba nam wielkich rozmów, by wiedzieć, co czuje druga.

Czasem wystarczy spojrzenie, czasem śmiech — delikatny jak podmuch wiatru między gałęziami orzecha.

— Wiesz, Ame… — zaczyna po chwili — zawsze wiedziałam, że jesteś inna. Jakbyś przyszła z jakiegoś innego świata.

— Może i przyszłam — śmieję się cicho. — A ty jesteś moim kotwicą, mamo. Dzięki tobie nie odlatuję za wysoko.

Milczymy przez chwilę, patrząc przez okno. Magnolia już kwitnie. Jej białe płatki wyglądają jak skrzydła.

— Jutro mam wolne — mówię. — Może pójdziemy do lasu?

— Tylko jeśli weźmiesz swój rower. Nie chcę słyszeć, że znowu jechałaś tym starym Matizem po tych dziurach.

Śmiejemy się obie. Śmiech mamy to melodia dzieciństwa. Ciepły, miękki, jak ciasto drożdżowe, które piekła w każdy piątek.

A potem siedzimy jeszcze długo, w ciszy.

Zwykłej, pięknej, naszej.

Spotkanie w lesie

To był wolny dzień. Pachniało kwitnącą tarniną i mokrą ziemią.

Z mamą szłyśmy dobrze znaną ścieżką przez las, śmiejąc się z dawnych wspomnień.

— A pamiętasz, jak zrobiłam domek z liści dla wróbla i włożyłam tam twoją szminkę?

— Pamiętam, że wtedy wreszcie nauczyłam się oddychać… — zaśmiała się mama. — Bo złość aż mnie zatkała!

Śmiech niósł się między drzewami jak szelest starych opowieści.

Byłam jedynaczką.

Tata odszedł dawno temu. Długo chorował.

Ale jego obecność wciąż była między nami. W tym, jak patrzyłyśmy na zachód słońca, jak zapalałyśmy świece w listopadowe wieczory, jak nie mówiłyśmy wszystkiego — tylko czułyśmy.

Tego dnia nie spodziewałyśmy się spotkań.

A jednak…

Spomiędzy drzew wyłoniła się kobieta.

Sama podeszła. Miała czarne legginsy, a na nich długą, luźną bluzkę w kolorowe kwiaty, która powiewała na wietrze. Jej włosy były jasne, prawie jak len na słońcu. Oczy… Oczy były jak moje.

— Dzień dobry — powiedziała cicho, ale z pewnością. — Mam na imię Kamila. Dopiero się tu wprowadziłam. Tam, na wzgórzu.

Wskazała palcem dom, który znałyśmy. Stał długo pusty. Po rozwodzie właścicieli zgasły w nim światła. A teraz… ktoś nowy.

— Cieszymy się, że mamy nową sąsiadkę — powiedziała mama z uśmiechem. — Jest tu pięknie, prawda?

— Tak… — odparła kobieta i spojrzała prosto na mnie. — Czuję, że powinnam tu być.

Nie wiem czemu, ale poczułam wtedy lekki dreszcz na karku. Jakby coś się poruszyło w powietrzu. Przedstawiłyśmy się sobie, a wtedy jakby anioł przysiadł na gałęzi obok nas.

— Może wpadniesz do nas na herbatę? — zaproponowałam, wskazując ścieżkę prowadzącą do domu.

Kamila uśmiechnęła się lekko, z tym samym spokojem, który miała w oczach.

Jej spojrzenie było miękkie, jak aksamit. Niebieskie oczy błyszczały w słońcu, ale nie było w nich chłodu. Raczej czułość. Zrozumienie.

— Dziękuję, Amelio — powiedziała z dźwiękiem, jakby znała moje imię od zawsze. — Niebawem na pewno skorzystam. Jeszcze się poznajemy, prawda?

Zauważyłam, że na lewej ręce miała kilka bransoletek. Kolorowe, szklane i chyba z kamieni naturalnych, połyskujące — jakby każda z nich niosła inny kolor emocji. Radość, spokój, nadzieję.

W drugiej dłoni trzymała mały wiklinowy koszyk, a w nim… mniszki lekarskie. Ich żółte główki wyglądały jak słoneczka zamknięte w chwili.

— Zbieram na syrop — wyjaśniła. — I do kadzideł. Mniszek to złoto ziemi.

Patrzyłam na nią z zaciekawieniem.

Była inna. Jakby przyszła z jakiegoś snu. A jednak stała tuż obok, boso w lekkich butach, obecna.

— Do zobaczenia — powiedziała jeszcze i ruszyła swoją drogą, zostawiając za sobą zapach łąki i coś więcej… coś, co nie miało jeszcze nazwy.

Mama spojrzała na mnie z ukosa.

— Ciekawe, co to za dusza — mruknęła. — Ale coś mi mówi, że jeszcze o niej usłyszymy.


Wracałyśmy z mamą spokojnie, powoli, tak jak zawsze po leśnych spacerach. Nasze buty niosły zapach mchu, a w dłoniach zostały pojedyncze liście i kawałki rozmowy, którą chciało się zachować jak suszony kwiat w książce.

W domu pachniało pomidorową.

Zupa była gęsta, z odrobiną śmietany i pietruszki, dokładnie taka, jaką zawsze gotowała mama. Zjadłyśmy ją bez pośpiechu, w milczeniu pełnym wdzięczności.

Wieczorem każda z nas zanurzyła się w swoim świecie.

Mama wybrała nowy serial na Netflixie — Księga czarownic. Po pierwszym odcinku wiedziała już, że będzie z nią przez jeszcze wiele wieczorów. Zawołała mnie nawet, mówiąc, że może mi się spodoba, ale ja potrzebowałam czegoś innego.

Zamknęłam się w łazience i napełniłam wannę. Wrzuciłam garść morskiej soli. Pachniała jak letnia bryza.

Po kąpieli założyłam moją ulubioną koszulę nocną — biało-niebieską, w małe wzorki. Tak naprawdę była to bawełniana sukienka letnia, ale nie nosiłam jej na co dzień. Miałam kompleksy… Zbyt wiele w biodrach, mówiłam sobie. A przecież tylko ja to widziałam.

Położyłam się. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.

A noc przyniosła mi sen: rumianki, łąki i lasy.

Herbatę z miodem rzepakowym, który nakładałam złotą łyżeczką, a potem… morze.

Na nim łódź Wikinga. Stałam na pokładzie, trzymając się liny. Byłam tam, ale nikogo nie rozpoznawałam. Twarze pozostały za mgłą, choć wiatr był prawdziwy.

Obudziłam się o świcie. Była czwarta rano. Dom jeszcze spał. Mama oddychała cicho w pokoju obok.

W kuchni zrobiłam kawę. Taką, jaką lubię najbardziej — z mlekiem i dwiema łyżeczkami cukru.

Zaparzyła się idealnie. W ciszy poranka, w zapachu kawy, zaczynał się nowy dzień.

A ja szykowałam się do pracy w „Anielskim Liściu”.

Rozdział 3: Anielski Liść

Kawiarnia była jeszcze cicha, kiedy przyjechałam. Pachniało kawą i świeżym chlebem — zawsze piekliśmy go w małym piekarniku na zapleczu. Oprócz ciast serwowaliśmy również śniadania — owsianki, jajka w koszulkach, pasty warzywne, croissanty z konfiturą z róży.

Tego dnia byłam na zmianie z Agatą.

Agata była kelnerką i baristką — zawsze perfekcyjna, z subtelnym makijażem i starannie uczesanymi włosami. Uśmiechnięta, uprzejma, pomocna — lubiłam ją, choć dopiero się poznawałyśmy. Miała w sobie spokój i naturalną klasę.

Był maj, poranek jeszcze wilgotny od rosy.

Przez chwilę patrzyłam przez okno, jak świat się budzi — drzewa ruszały się lekko na wietrze, a kawa już bulgotała w ekspresie.


Wtedy wszedł on.

Brązowe włosy, kraciasta koszula, jeansy.

Wyglądał na mojego rówieśnika, może nieco starszego. Pomyślałam w pierwszym odruchu: Facet w moim typie. Ale zaraz potem zganiłam się w myślach. Nie szukałam miłości. Nie wśród klientów.

Uśmiechnęłam się jednak naturalnie, jak zawsze, witając gościa od progu. Miałam to we krwi — serdeczność i uprzejmość.

Stałam pod ekspresem, z myślami gdzieś wysoko — jak zawsze, marząc o własnej kawiarni, może nawet pod starym drzewem, z werandą i lnianymi zasłonami…


„Dzień dobry.”


Słowa wyrwały mnie z zamyślenia.

Mężczyzna siedział już przy stoliku, a ja poczułam, jak czerwienią mi się policzki. Rozejrzałam się — Agaty nigdzie nie było. Pewnie wyszła na zaplecze.


„Tak, tak! Oczywiście. Co mogę Panu podać?”


Z lekkim zawstydzeniem zaczęłam recytować menu. Byłam trochę rozkojarzona, trochę podekscytowana, choć ukrywałam to za uśmiechem.


„Kawę z mlekiem poproszę. A cukier jest na stoliku?”


Pomyślałam od razu: Taka, jaką piję ja…

Zrobiłam kawę. Na podstawkę dodałam małe ciasteczko — cynamonowe, domowe. Przyniosłam mu filiżankę i odstawiłam ją delikatnie.


Siedział sam.

Pił kawę wolno, patrząc przez okno. Nie spieszył się. Czytał coś w telefonie, ale nie wyglądał jak człowiek w biegu. Był inny niż reszta, niż ci, którzy łapią kawę na wynos i znikają w ułamku chwili.

Nie chciałam się mu przyglądać. Próbowałam zająć się czymkolwiek, ale nikt nie wchodził. Agata przepadła. Czułam się trochę niepewnie, trochę marzycielsko.


Wtedy nasze spojrzenia się spotkały.


Miał oczy… niebieskie. Choć trudno mi było określić dokładnie. Może przez światło, może przez dystans. Włosy miał lekko kręcone — jak moje.

Zobaczyłam jego plecak — wzór moro. Nie pasował do reszty. To mnie zaintrygowało jeszcze bardziej.


I nagle…

Agata weszła na salę, nucąc pod nosem piosenkę Maryli Rodowicz: „To był maj, pachniała Saska Kępa…”

Uśmiechnęłam się. Uwielbiałam tę piosenkę. Zawsze przenosiła mnie w inne światy.


Mężczyzna wstał.

„Dziękuję” — powiedział cicho, niemal szeptem. Uśmiechnął się i wyszedł. Zostawił po sobie pustkę. Albo jakąś czułą ciszę.

Zawołałam za nim:

„Dziękujemy bardzo! Do zobaczenia!”


Czy wróci?

Nie wiem.

Ale tego dnia świat pachniał bardziej kawą. I czymś jeszcze.

Może początkiem czegoś, co miało dopiero nadejść.


Z pracy wyszłam szybciej, około południa. Agata miała zostać do osiemnastej, a ja ucieszyłam się na myśl, że mam parę godzin tylko dla siebie.


Lena, nasza szefowa, rozważała zatrudnienie jeszcze jednej osoby — kogoś do popołudniowych zmian. Miała głowę pełną pomysłów, a w oczach coś z dziecięcej ekscytacji. Mówiła ostatnio, że marzy jej się, by Anielski Liść stał się również pubem — takim w starym, angielskim stylu, z muzyką dla duszy, whisky na półkach i fotelami do zapadania się w nich godzinami.

Sama kawiarnia już teraz była jak opowieść z dawnych lat. Ceglane ściany mieszały się z metalowymi elementami, a między stolikami stały stare zegary, porcelana po babci, a nawet maszyna do szycia z lat młodości mojej mamy. Na stołach — serwetki, które przypominały mi nasze wieczory w kuchni. To miejsce miało duszę.


Po pracy wsiadłam na rower i pojechałam prosto do sklepu. Pora była jeszcze przed obiadem, więc postanowiłam ugotować coś dla mamy. Zasłużyła na chwilę bez garów.

Padło na spaghetti bolognese — ale z moim, polskim twistem. Do sosu dodałam natkę pietruszki, pieczarki i startą marchewkę. Pod koniec — żółty ser, bo lubiłyśmy, gdy ciągnął się jak w bajkach o włoskiej kuchni.

Mama była u lekarza na kontrolnych badaniach. Napisała, że wraca za chwilę, więc właśnie układałam makaron na talerze, gdy usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.

Zasiadłyśmy w kuchni — jak zawsze.

Choć mieliśmy salon i jadalnię, to właśnie kuchnia była sercem naszego domu. To tu piłyśmy melisę i pokrzywę, tu stawiałam karty, a mama śmiała się, że czasem trafiam lepiej niż pogodynka. Tu leżały jej szydełkowe serwetki, tu działo się nasze zwykłe, piękne życie.

Mama zaskoczona spojrzała na spaghetti.

— Włoskie? — zapytała z lekkim uśmiechem. — Gdzie moje kartofle?

Zaśmiałyśmy się. Ale zjadła wszystko, z apetytem. A potem powiedziałam cicho:

— Mamo… dziś w kawiarni był ktoś.

Uniosła brwi.

— Mężczyzna. Wiesz, taki… w moim typie. Brązowe włosy, kraciasta koszula. Sam. Patrzył przez okno i pił kawę z mlekiem. Wydawał się… inny.

Mama słuchała. Widziałam, że dostrzegła błysk w moich oczach.

— Amelio… kochanie. Wiem, że ci czasem brakuje bliskości. Ale pamiętaj — to tylko klient. Może już nigdy nie przyjdzie. Nie buduj zbyt wiele w wyobraźni.

Przytaknęłam. Miała rację.

A jednak — gdy wzięła się za zmywanie, ja została jeszcze chwilę przy stole. Trzymałam w dłoni szklankę wody mineralnej i znów odpłynęłam.

Wyobrażałam sobie jego głos, to, jak podchodzi do kontuaru, jak zapamiętuje moje imię. Jak wraca.

Choć nie znałam go.

Choć nie wiedziałam nic — poza tym, jak pił kawę.

Ale czasem tyle wystarczy, by marzenia znów zaczęły tkać cichą opowieść pod skórą.

Rozdział 4: Ciepły czwartek

Po obiedzie postanowiłam, że dziś ogłaszam dzień lenia. Lazy Day — święto święte.

Słońce przebiło się przez chmury, niebo rozjaśniło się błękitem, jakby ktoś wreszcie odsunął ciężkie kotary zimy. Czekaliśmy na tę wiosnę z utęsknieniem. Prawdziwą, pachnącą, ciepłą.

Mama, najedzona i zadowolona, położyła się na drzemkę.

— Tylko nie za długo — mruknęłam z czułością. — Bo w nocy znowu nie zaśniesz.

— Ty się o mnie nie martw — odpowiedziała z zamkniętymi już oczami.

Martwiłam się zawsze. Tak jak ona o mnie.


Wyszłam do ogrodu. Pachniała ziemia, delikatnie podgrzana słońcem. Ptaki śpiewały wytrwale, jakby się umówiły, że dziś koncert. Usiadłam na ławce pod orzechem, wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam do Olgi.

— Hej, ty żyjesz w ogóle? — zapytałam, zanim odezwała się poczta głosowa.

Odebrała z entuzjazmem. Zawsze mówiła głośno i szybko, a ja, jak zwykle, zaczęłam opowiadać za dużo i zbyt chaotycznie. W końcu przerwała mi krzykiem:

— Amelia! W sobotę idziemy na imprezę! I tym razem nie ma zmiłuj! Koniec wymówek!

Zaśmiałam się.

— Dobra, dobra, ale przecież ja nie mam w co się ubrać. Ani butów, ani torebki, a mój brzuch… No wiesz, zima nie była łaskawa. A ciasta w pracy, no nie mogłam się oprzeć, przecież Lena przynosiła jeszcze ciepłe.

Olga przewróciła oczami po drugiej stronie słuchawki — czułam to.

— Przestań. Jesteś piękną kobietą. Masz te swoje długie, kasztanowe loki, urodę jak z południa — egzotyczną wręcz. Wystarczy ci jedna sukienka i dobre oko stylistki, czyli mnie. A brzuch? Każda kobieta ma brzuch. I serce. I duszę. Ty masz wszystko. Więc zamknij się i szykuj!

Uwierzyłam jej na słowo. Bo znała mnie jak nikt inny.

— Okej. Ale wpadnij szybciej i pomóż mi się ogarnąć.

— Osiemnasta. Wpadam z walizką i energią. Na dziewiętnastą trzydzieści ruszamy. Będziesz gwiazdą wieczoru.

Rozłączyłam się z lekkim śmiechem. Ale kiedy ekran zgasł, znów została cisza. I myśli.

Nie lubiłam imprez. Tłumów. Głośnej muzyki, która dudni w żołądku. Może dlatego byłam sama — bo lubiłam ciszę bardziej niż rytmy techno. Bo moje wieczory wolałam spędzać w ciepłych skarpetkach, z kubkiem pokrzywy i tarotem, niż w obcasach na parkiecie.

Po mamie miałam tę miłość do spokoju. A po sobie — zrozumienie, że jeśli nie wychodzę do ludzi, to trudno ich spotkać.

Byłam już dawno po studiach. Najpierw hotelarstwo — praktyczne, przyziemne. Potem magisterka z psychologii — trochę dla siebie, trochę z nadziei, że kiedyś to zmieni moje życie. Dwa lata zdalnych zajęć i notatek, których nikt już nie przeglądał.

Ale nie mówiłam Oldze, że ostatnio znów o tym myślałam. Że mam w planach kursy, szkolenia, może certyfikaty. Że chcę ludzi — ich historii, emocji, skomplikowania. Rozumiałam ich. Miałam intuicję, wyczucie, dar słuchania.

I choć tłum mnie przytłaczał, pojedynczy człowiek był jak książka. A ja kochałam czytać.

Na razie jednak była praca w kawiarni. „Anielski Liść” dawał mi spokój, dobre wynagrodzenie i Lenę– jak dobrą ciotkę, która miała marzenia większe od murów lokalu. Czułam się tam bezpiecznie.

A psychologia?

Czekała cierpliwie. Jak ogród wczesną wiosną — niby śpiący, a już pełen życia pod powierzchnią.

Rozdział 5: Kiedy róż nie pasuje do duszy

Wreszcie nadeszła ta długo wyczekiwana sobota.

Dzień był miękki jak letni ręcznik, pachniał kwitnącym drzewem i słońcem odbijającym się od szyb.

Miałam w sercu coś na kształt dziecięcego podekscytowania, ale z domieszką dorosłej niepewności.

Dawno nie byłam nigdzie. W takim „nigdzie” z muzyką, drinkami i błyskiem w oku.

Czułam się jak dziewczynka przed pierwszym balem.


Olga przybyła punktualnie o osiemnastej — w pełnym natarciu.

W drzwiach stanęła z torbą większą niż ja.

— Kochana, mam wszystko! Sukienki, bluzki, spodnie, marynarki, nawet bieliznę glamour! Będziesz błyszczeć!

Zanim zdążyłam zaparzyć herbatę, moje łóżko zniknęło pod stertą ubrań, jakby ktoś rozłożył stoisko z pchlego targu w samym środku mojej sypialni.

— Czarna sukienka — powiedziałam zdecydowanie, sięgając po coś klasycznego.

— Fuksja, mówię ci! Fuksja to nowa czerń! — Olga upierała się, wymachując bluzką w odcieniu dojrzałego różu. — Pokaż duszę! Nie chowaj się!

— Ale ja się nie chowam — mruknęłam. — Ja po prostu… lubię nie rzucać się w oczy.

— Właśnie! Czas to zmienić!

Śmiałyśmy się, walcząc na ubrania jak dwie dobre czarownice przy magicznym lustrze.

W końcu, po kilku przymiarkach i jednej chwili zawahania przy sukience w panterkę (Olga była nieugięta), stanęłam przed lustrem.

Wybrałam czarne spodnie z wysokim stanem, które dobrze układały się na biodrach i dawały mi poczucie bezpieczeństwa.

Do tego żółta bluzka, jak słońce w maju — odważna, ale ciepła.

Fuksji powiedziałam stanowcze nie.

Na wierzch — moja ulubiona, znoszona katana jeansowa.

Zawsze dawała mi wrażenie, że wszystko będzie dobrze.

— Dobrze. Niech ci będzie. — Olga uniosła brwi, po czym dorzuciła do stylizacji czarną torebkę ze złotymi ćwiekami. — Ale buty będą moje.

Buty były eleganckie, z delikatnym połyskiem. Moje — choć rzadko noszone.

Pracowały tylko dwa razy. Dziś dostały trzecią szansę.

Makijaż zrobiłam sama — oko mocno, klasycznie: czarna kreska, tusz do rzęs, usta czerwone jak mak w ogrodzie babci.

— Szminka trwała — obiecałam Oldze, gdy przewróciła oczami.

— Byle nie została na kieliszku!

Włosy lekko upięłam, loki zostały luźne, jak fale na jeziorze w ciepły wieczór.

Byłam gotowa. Albo przynajmniej udawałam, że jestem.


Pojechałyśmy taksówką, bo miałyśmy w planach małe „wino z lodem i różem” — nasz rytuał, kiedy życie chciało tańczyć.

To miał być nasz wieczór.

Bo dawno nie byłyśmy nigdzie. Bo każda z nas miała swoje „życie”, a dziś miałyśmy chwilę dla siebie.

Olga — mama trójki, bohaterka codzienności, której mąż wyjątkowo pozwolił na wolność.

Ja — kobieta, która uczyła się oddychać poza rutyną.

Knajpa nazywała się „Dance Moon” i zawsze śmiałam się z tej nazwy.

Tańczący księżyc — brzmi jak bajka, ale dziś wszystko miało w sobie coś z bajki.

Było około dwudziestej trzydzieści. Słońce leniwie zachodziło za horyzont, rozlewając złoto i ciepły róż po ścianach miasta.

W środku grała muzyka — deep house pomieszany z nowoczesnym popem. Głośno, ale nie agresywnie.

Czekali już nasi znajomi — głównie kobiety, które tej nocy miały swoje własne święto wolności.


I wtedy, właśnie wtedy, kiedy Olga śmiała się i ciągnęła mnie na parkiet, a ja udawałam, że jeszcze tylko łyk wina…

Zobaczyłam Go.

Przy barze.

W półcieniu.

Opierał się o ladę z taką naturalnością, jakby był częścią miejsca.

To był mężczyzna z kawiarni.

Ten, którego wzrok łapał mnie czasem między jednym espresso a drugim sernikiem.

Ten, który nigdy nie zamówił niczego „na wynos”.

Tego wieczoru — mój los zmaterializował się przy szklance whisky i spojrzeniu, które znałam.

Rozdział 6: Zobaczyć sercem

Zamarłam.

Nie ze strachu.

Z niedowierzania.

To był on.


Mężczyzna, którego widziałam tylko raz — tamtego dnia w kawiarni, kiedy zamówił kawę z mlekiem i cukrem i usiadł przy oknie.

Nie rozmawialiśmy, ale zapamiętałam go. Miał w sobie coś, co przyciągało uwagę, choć nie starał się jej zdobywać.

Spokojny. Obecny. Trochę jakby nie z tego miejsca.

A teraz był tutaj. Drugi raz w moim świecie.

Miał granatową koszulę z rozpiętym guzikiem pod szyją.

Ciemne włosy były lekko zmierzwione, jakby przeszedł przez wiatr, który nie pyta o pozwolenie.

Wyglądał… znajomo. Ale i zupełnie nowo.

Zorientował się, że patrzę.

Spojrzał.

I w tym spojrzeniu było coś więcej niż tylko „widzę cię”.

Było: „pamiętam cię”.

„To znowu my”.


— Amelia, słuchasz mnie? — Olga machnęła mi ręką przed oczami. — Co się dzieje?

— On tam jest — wyszeptałam, jakbym bała się, że wypowiadając to na głos, spłoszę tę chwilę.

— Kto?

— Ten facet z kawiarni. Tylko raz go widziałam… wtedy, gdy pił kawę z mlekiem i cukrem.

— Aaa, ten przystojniak? No to rusz się, idziemy się przywitać!

— Nie, Olga, proszę cię, nie teraz.

— Ty to zawsze tylko „popatrzysz”. Kiedyś umrzesz z nieśmiałości, a ja ci jeszcze znicz przystroję w fuksję!

Uśmiechnęłam się, ale serce biło mi jak wściekłe.

Wzięłam łyk różowego wina z lodem.

…i wtedy… on ruszył w moją stronę.


Zamarłam drugi raz tego wieczoru.

Olga spojrzała najpierw na mnie, potem na niego. Uniosła jedną brew i uśmiechnęła się szeroko, jakby właśnie wygrała zakład z losem.

— Maleńka, do dzieła — szepnęła konspiracyjnie, kładąc mi rękę na ramieniu.

Nie pozwoliła mi nic odpowiedzieć — odwróciła się z gracją i zniknęła wirem kroków na parkiecie, zostawiając mnie samą… z sercem bijącym jak skrzydła kolibra.

Z każdym jego krokiem świat wokół mnie stawał się mniej realny. Muzyka przycichła, światła zgasły w tle. Zostałam tylko ja. I on. I to, co między nami — chociaż jeszcze nie miało imienia.


— Cześć, nazywam się Michał — powiedział, lekko się uśmiechając. — Czasem mówią na mnie Majkel…

Zawahał się, jakby już żałował, że zdradził to od razu. Pseudonim brzmiał jak klucz do bardziej prywatnego świata. A może tylko chciał rozbroić atmosferę.

Poczułam, że na moich policzkach pojawia się rumieniec. Byłam ciekawa, zawstydzona… i coś jeszcze — może podekscytowana, może trochę jak dziewczyna, która znów uczy się flirtowa.

— Miło zobaczyć panią z kawiarni — dodał. — Ta kawa… naprawdę trafiła w punkt. A to ciastko… idealne na pusty żołądek i pusty dzień.

Uśmiechnęłam się. Mówił sporo, ale coś w jego spojrzeniu, w gestach, zdradzało niepewność. Jakby stąpał po lodzie, który może pęknąć pod zbyt odważnym słowem.

— Wyjdziemy na papierosa? — zapytał nagle, a ja aż drgnęłam.

Poczułam się jakby mnie ktoś uratował.

— No nareszcie… zapalę i wyjdę z tego szału ciał choćby na moment — westchnęłam z wdzięcznością.


Wyszliśmy razem. Drzwi zamknęły za nami hałas, a noc objęła nas miękkością swojego milczenia. Pełnia księżyca zawisła wysoko, niebo było czyste jak świeżo umyta szyba. Powietrze pachniało wilgocią i wiosną.

Odpaliłam papierosa. Michał zrobił to samo. Chwilę paliliśmy w milczeniu.

— Bywasz tu często? — zapytałam, chcąc w końcu przełamać lęk, który ściskał mi gardło.

— Czasem mnie koledzy wyciągną — odpowiedział. — Jestem niedawno po… rozwiązaniu małżeństwa. Wiesz, muzyka zagłusza. Chociaż… tak naprawdę wolę rowerowe wycieczki, filmy w domu. I kawę. Litrami.

Jego głos był spokojny, bez teatralności. Nie chciał wzbudzać współczucia — po prostu dzielił się kawałkiem siebie. Krótkim, ale prawdziwym.

Patrzyłam na niego i czułam, jak w mojej głowie układa się historia. Jeszcze nie nasza, ale… jakaś. Może przyszła.

Odwzajemniłam uśmiech. Opowiedziałam trochę — niezręcznie, wplątując się w słowa — o naszym domku przy lesie, o pracy w kawiarni. O życiu, które płynie wolno, cicho.

Bałam się. Że zaraz ucieknie. Że zniknie, tak jak się pojawił.

Ale on tylko patrzył. A w jego oczach coś drżało. Blask zmęczenia. Cień tęsknoty.

Co skrywały?

Tak bardzo chciałam się dowiedzieć.


Olga porwała mnie na parkiet jak huragan. Jej energia była zaraźliwa, a kiedy rozbrzmiały pierwsze takty Despacito, spojrzała na mnie z triumfem.

— No przecież to Twój kawałek! — krzyknęła przez muzykę.

Zaśmiałam się. Tak naprawdę chyba był jej — to ona zawsze tańczyła do niego z zamkniętymi oczami i uśmiechem na ustach. Ale dziś tańczyłyśmy razem, bez pytań, bez obaw. Wśród falujących ciał i pulsującego światła czas przestał istnieć.

W pewnym momencie spojrzałam w dal. Michał był niedaleko, nie tańczył — stał przy ścianie, z rękami w kieszeniach, jakby nie chciał zniknąć z zasięgu mojego wzroku. Nasze oczy się spotkały. Uśmiechnął się lekko — nieśmiało, ale pewnie. Jak ktoś, kto zostaje, choć równie dobrze mógłby już odejść.


Coś we mnie się poruszyło. Jakby ta noc, ta piosenka, te światła — dawały mi zgodę, by być sobą. Prawdziwą. Odważną.

Podeszłam do niego tanecznym krokiem, lekko jakby mimochodem.

— Zatańczymy? — zapytałam.

Nie odpowiedział słowami. Przytaknął i złapał mnie za rękę, prowadząc na parkiet. Muzyka nagle zwolniła. Pojawiła się melodia delikatna, intymna, której tytułu nie pamiętam. Ale pamiętam, jak poczułam, że nie mogę się już wycofać.

Objął mnie w talii. Nasze ciała poruszały się powoli, zsynchronizowane z rytmem muzyki i… czymś jeszcze. Przycisnął swój policzek do mojego. To był dotyk delikatny, ledwie wyczuwalny, a jednak całkowicie prawdziwy. W jego perfumach była nuta lasu. Czułam miękkość jego dłoni, jego ciepło. Czułam, że się komuś podobam.

A jednocześnie nie wiedziałam nic. On cały był tajemnicą. Jego oczy mówiły: „mam dość”, a ja chciałam tylko zapytać: czego tak naprawdę szukasz, Michał?

Piosenka dobiegła końca. Światło migotało wokół nas. I wtedy stało się coś, czego nie przewidziałam. Pocałował mnie w rękę, lekko, niemal po rycersku, i powiedział:

— Muszę już iść

Nie zdążyłam nic powiedzieć. Nie zdążyłam nawet złapać oddechu. Patrzyłam, jak odchodzi. Jego sylwetka znikała w tłumie, w migotliwym świetle, w wirujących kolorach. Stałam w środku parkietu, jakby czas nagle się zatrzymał. A potem…


— Hej, śpisz na stojąco? — Olga pojawiła się znikąd, uśmiechnięta, choć tym razem bez śmiechu w oczach.

Skinęłam tylko głową. Nie zapytała o nic. Usiadłyśmy przy stoliku. Czuła, że tym razem moja cisza nie domaga się słów.

Dochodziła północ. Zbieraliśmy się powoli do wyjścia. Byłyśmy zmęczone, szczęśliwe inaczej niż reszta — spokojnie, jakby w środku działo się coś, czego nie trzeba już opisywać.

W drodze powrotnej wracaliśmy większą grupą. W samochodzie było głośno — śmiechy, opowieści, plany na kolejny raz. Ja siedziałam cicho. Patrzyłam przez szybę, jak księżyc przesuwa się za koronami drzew. Noc była jasna i spokojna.

W domu zrzuciłam ubranie, niedbale odłożyłam buty. Nie zmyłam dokładnie makijażu. Nie miałam siły. Wpadłam w łóżko jak w objęcia. Serce jeszcze biło trochę za szybko. Jutro była niedziela. Cisza. Las. Kawa z mamą.

Ale dziś… dziś coś się wydarzyło.

Niedziela

Obudziłam się później niż zwykle. Przez okno wpadało już światło — to jasne, ciepłe, lekko rozlane po ścianie jak mleko z miodem. Pachniało świeżym praniem. W oddali śpiewały ptaki, a w domu panowała ta kojąca cisza, którą zna się tylko dobrze — cisza bez napięcia, jak spokojne westchnienie po całym tygodniu.

Nie chciało mi się wstawać. Byłam między snem a jawą, jeszcze z tamtą nocą w sercu. Z zamkniętymi oczami przypominałam sobie jego oczy, taniec, to ciche „muszę iść”, które wciąż we mnie dudniło jak echo.

W końcu podniosłam się niechętnie z łóżka. Moje odbicie w lustrze było zmęczone, z rozmazaną kreską i niedbałym, nocnym chaosem na głowie. Ale uśmiechnęłam się do siebie. Coś we mnie wyglądało… inaczej. Jakby miękko.


Zeszłam na dół.

Mama już siedziała przy stole. Miała na sobie sweter w kolorze ecru, ten z rękawami do połowy dłoni, i czytała gazetę — tę samą, która przychodziła co tydzień, odkąd pamiętam. Obok niej para z kawy w moim ulubionym kubku z niebieskim uchem.

— Dzień dobry, Słonko — powiedziała bez odrywania wzroku od strony z przepisami.

— Dzień dobry, Mamo — odpowiedziałam cicho, siadając naprzeciwko. — Trochę późno, wiem.

— Niedziela po imprezie rządzi się swoimi prawami — spojrzała na mnie znad okularów. — No… jak było?

Uśmiechnęłam się lekko. Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam łyk kawy. Była mocna i słodka. Taka, jak lubię.

— Było… dziwnie pięknie — powiedziałam w końcu.

— Dziwnie pięknie? — powtórzyła z zaciekawieniem, ale bez nacisku.

— Poznałam kogoś. Albo raczej… spotkałam kogoś po raz drugi. — Spuściłam wzrok, jakbym właśnie zdradziła sekret przed samą sobą.

Mama nic nie powiedziała. Przez chwilę tylko mieszała łyżeczką w swojej filiżance. Po chwili westchnęła cicho i uśmiechnęła się pod nosem.

— Czasem życie pisze rozdziały bez naszego pozwolenia — mruknęła mama. — Ale jeśli potrafimy je przeczytać, może się okazać, że to najpiękniejsza część całej książki.

Spojrzałam na nią uważnie. Siedziała spokojnie, z dłońmi złożonymi wokół filiżanki, a jej oczy miały ten znajomy błysk — czuły, trochę tajemniczy, jakby widziała więcej niż mówi. Była moją mamą, ale też… moją najlepszą przyjaciółką. Czułam, że mogę powiedzieć jej wszystko. Nawet to, czego jeszcze sama do końca nie rozumiem.

— Mamo… on miał oczy zmęczone, jakby coś nosił w sobie od dawna. Ale kiedy patrzył na mnie… — urwałam. — Czułam się jak ktoś ważny. Jakby znał mnie dłużej niż tylko z tej jednej kawy i tańca.

Mama uśmiechnęła się ciepło.

— Czasami nie trzeba znać kogoś długo, żeby serce wiedziało, że to ktoś „stamtąd” — powiedziała, pokazując palcem ku górze. — A czasem dusze rozpoznają się zanim zdążysz się przedstawić.

Zawsze mówiła takie rzeczy. Dziwne dla niektórych, ale dla mnie — święte. Jej słowa brzmiały jak opowieści zaklęte w szumie drzew. Jak coś, co jest starsze ode mnie, starsze niż ona. Czułam wtedy, że jesteśmy częścią czegoś większego.

— Tylko, że on odszedł tak nagle — powiedziałam cicho. — I nawet nie wiem, czy go jeszcze zobaczę.

— A może tak właśnie miało być — odpowiedziała spokojnie. — Może miał zostawić ślad. Tak jak kamyk, który wrzucasz do wody. Na chwilę faluje powierzchnię, a potem znika. Ale ta fala, córeczko… ona trwa, płynie dalej.


Milczałam. Patrzyłam na swoją mamę jak na najstarszą z mędrczyń. Wiedziałam, że nie mówi tego tylko, żeby mnie pocieszyć. Ona naprawdę czuła świat — głębiej niż większość ludzi.

— Może jeszcze przyjdzie — dodała po chwili. — A może nie. Ale jedno wiem na pewno. Coś w tobie się obudziło. Wróciłaś w nocy z iskrami w oczach. I choćby to miała być tylko jedna noc, to była twoja noc. Zatańczona. Przeżyta. I nikt ci jej nie odbierze.

Poczułam, że coś mięknie we mnie. Pęka skorupa, którą sama sobie założyłam, by nie czuć zbyt wiele. Wzięłam mamę za rękę. Jej dłonie były ciepłe, znajome, pachniały kremem z nagietka i jabłkami.

— Dziękuję, mamo.

— Za co?

— Za wszystko. Za to, że jesteś.

Objęła mnie lekko. W ciszy, która nastała po tych słowach, było więcej niż w tysiącu rozmów.

Tylko ona potrafiła tak… zrozumieć mnie bez wyjaśnień. Zajrzeć w moje serce, zanim ja sama do niego dotarłam.

A potem usmażyła jajecznicę z koperkiem. Jak co niedziela.

Poszłam na górę, do swojego pokoju i zaczęłam pisać…

Rozdział 7: List do Michała

„Cześć Michał,

nie wiem, czy przeczytasz ten list. A jeśli przeczytasz — nie wiem, co pomyślisz. Piszę go, bo nie umiem nie mówić, kiedy coś się we mnie budzi. Kiedy ktoś zapala światło w miejscu, które tak długo było ciemne. A Ty… zapaliłeś.

Nie znamy się. Widziałam Cię tylko raz — wtedy, gdy zamówiłeś kawę z mlekiem i cukrem. I jeszcze raz… kiedy zatańczyliśmy. Ale chyba wystarczy, bym chciała Ci coś powiedzieć.

Jestem kobietą z duszą pełną mgły i ognia. Taką, co płacze czasem bez powodu i śmieje się w nieodpowiednich momentach. Lubię deszcz, milczenie i zapach świeżego chleba. Mam dom przy lesie i mam mamę, która jest moją najlepszą przyjaciółką. I życie… takie zwykłe, a jednak moje. Mam marzenia, które chowam w szufladach i lęki, które czasem ściskają gardło. Ale też mam nadzieję — nieśmiałą, ale wierną.

Nie wiem, czy Ty w ogóle szukasz kogoś. Może nawet nie chcesz niczego zaczynać. Ale wiesz… czasem jedna noc, jedno spojrzenie, jeden taniec potrafi zasiać coś więcej niż tygodnie rozmów. I choć to może tylko sen — ja chcę go śnić dalej.

Jeśli kiedyś przeczytasz te słowa i poczujesz, że chcesz się czegoś więcej o mnie dowiedzieć… będę czekać. Nie z napięciem, nie z oczekiwaniem — ale z sercem gotowym na rozmowę. Bo tak się to wszystko zaczyna. Od słowa. Od kawałka duszy, który ktoś odda, nie wiedząc jeszcze, czy zostanie przyjęty.

Z czułością,”

Amelia

Amelia złożyła list starannie, wkładając go do jasnej koperty. Bez adresu. Bez imienia. Ale za to z każdą cząstką serca. Schowała go pod poduszkę, jakby mógł ogrzać się jej snem. I rzeczywiście — tamtej nocy spała inaczej. Głębiej. Jakby z nadzieją, że coś się zdarzy.

Rano, jeszcze z zamglonymi oczami, sięgnęła po kopertę i wsunęła ją do torebki. Nie miała planu, co z nią zrobi. Po prostu — nie mogła jej zostawić w domu. Praca minęła zwyczajnie, dni ciągnęły się niepokojąco gładko, a Majkel nie pojawiał się nigdzie. Cisza była ciężka. Astra patrzyła przez okno z nieodgadnionym smutkiem w oczach.


Zbliżał się Dzień Matki.

Amelia pojechała do centrum handlowego, szukając dla mamy prezentu. W słynnej sieciówce wybierała ulubione bibeloty — te porcelanowe, z lawendą, z sercem. Dobrała włóczki, mulinę i specjalne koło do haftu. Uśmiechnęła się do siebie — coś nowego dla mamy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 39.63
drukowana A5
Kolorowa
za 62.65