E-book
14.7
drukowana A5
21.64
Szeptem

Bezpłatny fragment - Szeptem


5
Objętość:
109 str.
ISBN:
978-83-8324-750-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 21.64

Cień zakapturzonego

Jestem bogiem

Uświadom to sobie, sobie

Ty też jesteś bogiem

Tylko wyobraź to sobie, sobie …

Paktofonika

Posłuchaj przed lub w trakcie czytania: „Jestem Bogiem” zespołu Paktofonika.  Źródło tekstów: tekstowo.pl

&

Znasz mnie. Sunę w rytmie znoszonych mesztów brudnymi ulicami. Na pewno się już kiedyś spotkaliśmy, tylko wtedy łatwiej ci było odwrócić głowę i nie patrzeć. Może twój czyn wyniknął ze strachu, w końcu chłopak w szarym dresie, z kapturem na głowie i rękoma w kieszeni może wywołać lekką panikę u „grzecznych” obywateli. Lecz jeśli ogarnęło cię obrzydzenie lub chęć eksterminacji takich jak ja, to bądź świadom, że nie jesteś w niczym lepszy.

Celnym kopniakiem przewracam kosz na przystanku. Maciek śmiałby się z tego, ale mi nie jest do śmiechu. Mam dwadzieścia dwa lata, skończoną zawodówkę, kilka kursów i jeden wpis u dołu moich dokumentów: przebywał w Zakładzie Poprawczym w Pszczynie.

Moje życie mogę podzielić na trzy rozdziały, na trzy zupełnie różne historie, jednak wszystkie w odcieniach szarości i granatu.

Już start mojego życia budził wielkie zastrzeżenia. Wychowałem się w małym mieszkaniu, w kamienicy na ul. Legionów w Katowicach. Było tam brudno i ciasno, dzieliłem pokój z trójką starszych braci. Zimą wraz z Adamem starszym o cztery lata, a najbliższym mojemu wiekowi zatykaliśmy dziury pomiędzy oknem a ścianą, aby nie było tak zimno. Te dziury traktowaliśmy jako wywietrznik wiosną i latem w domu o wiecznym zapachu palonej marihuany, lecz zimą stawały się naszym przekleństwem.

Reszta mojego rodzeństwa traktowała mnie jak zbędny bagaż, którego należy się pozbyć lub jak znajdę, którą nie sposób nie wykorzystać. W naszym mieszkaniu były dwa pokoje, kuchnia i śmierdząca łazienka. W tym drugim pokoju matka przyjmowała mężczyzn, dlatego ojciec często spocony i cuchnący wódką spał w moim łóżku…

Wtedy pojawiła się mała istota pragnąca miłości i ciepła — Baśka, moja nowa siostra. Lecz nie otrzymała nic dobrego w tym „domu”…


Czuję zimny podmuch smrodliwego powietrza i naraz otwieram oczy. Jestem zdziwiony. Kiedy przysnąłem? Wspomnienie życia w Katowicach powoduje zimny pot na moich plecach. Ostatnie osoby wsiadają do miejskiego autobusu. Zrywam się z miejsca i wskakuję do środka, a chwilę później zamykają się automatyczne drzwi. Przynajmniej dzisiaj się nie spóźnię.

W autobusie staję przy poręczy i rozglądam się uważnie. Śmieszy mnie zachowanie niektórych osób! Odwracają wzrok, kiedy tylko zaczynam się im nieznacznie przyglądać. Robi się ciepło, wręcz nieznośnie duszno i chciałbym wyskoczyć z rozpędzonego pojazdu, ale wiem, że się nie da. Choć w życiu ciągle mam pod górkę, fazę samobójstw mam już za sobą…


Kumple stali się moją prawdziwą rodziną. Spędzałem z nimi niemal każdą chwilę, nawet jeśli musiałem opuścić lekcje w szkole. Rozumieli mnie bez słów, sami wracali do podobnego bajzlu, kiedy zapalały się latarnie i było za zimno na siedzenie w parku.

Maciek, wysoki, barczysty chłopak rok starszy ode mnie, który jednak „kiblował” jak to mieliśmy w zwyczaju mówić, w drugiej gimnazjum, stał się mi najdroższym przyjacielem.

Któregoś razu przybiegłem pod jego blok cały posiniaczony ze ( jak się potem okazało) złamaną ręką, po „akcji”, co w naszym języku oznaczało awanturę między rodzicami, wyzwiska i wyładowanie stresu na dzieciach. Maciek pozwolił mi zamieszkać u niego. Wytrzymałem tylko jedną noc. Jedną długą, straszną i nieprzespaną noc. Pomimo, że Maciek miał tylko siostrę kilka lat starszą, a rodzice pracowali całymi dniami na półtora etatu, jego ojciec znajdował czas, aby wślizgnąć się do niego nocą… Kobiety w tym czasie zamykały się szczelnie w łazience, żeby nic nie słyszeć. Schowałem się w szafie. Nigdy tego nie zapomnę!

Nigdy potem nie rozmawialiśmy o tym.

Kilka lat później Maciek zabił ojca i został skierowany do zakładu poprawczego.


— Przepraszam? — cichy, kobiecy głos wyrywa mnie z zamyślenia.

— Proszę — mówię, nie patrząc jej w oczy i zakładając na uszy słuchawki od MP3, przesuwam się robiąc jej miejsce do przejścia.

Świat jest bezlitosny. Zawsze jest jakaś osoba gotowa zdeptać cię w najmniej oczekiwanym momencie. Nigdy nie uważałem rodziców za bliskich sobie. Długi czas wstydziłem się wymawiać moje, a raczej ojca nazwisko na głos. W „poprawczaku” byłem po prostu numerem, ewentualnie imieniem.

Właśnie! Nie przedstawiłem się! Taki nietakt. A przecież w Pszczynie starali się wpoić mi względne zasady kurtuazji. Nazywam się Józek Poręba, mieszkam w Bielsku — Białej.

Autobus zatrzymuje się na kolejnym przystanku i z hałasem otwierają się boczne drzwi. Zbiegam po stopniach. Nikt nie zapytał o bilet, znowu się udało.

Pracuję w zakładzie szewskim na różnego typu maszynach, już od pół roku. Praca jak każda, po pewnym czasie staje się monotonna, lecz z czegoś trzeba żyć, prawda?

Po dziesięciu minutach marszu jestem na miejscu.

— Cześć Poręba! — woła znajomy ze stanowiska numer 5.

— No, siemasz! — odkrzykuję.

Ten jednak ma wyraźnie niezadowoloną minę, że akurat na niego padło. W tym świecie, gdzie przemoc i patologia występują rzadziej, albo są dobrze ukrywane, nikt nie chce mieć znajomego przestępcy.

— Szef prosił, żebyś do niego wstąpił od razu, jak przyjdziesz! — skończywszy mówić obrócił się do mnie plecami.

Niewychowany gnojek! Ale nigdy za nim nie przepadałem. Nosił się z poczuciem należenia do wyższych sfer, wykonując dokładnie tę samą czynność, co ja! Jego żona pracowała w sądzie, dlatego co niedziela spotykał się z jej znajomymi. Jednak nie zdawał sobie sprawy, że kiedy brał bardziej płatne nocne zmiany, pod ich białym domem w stylu nowobogackich, stało czarne BMW! A ja nie miałem zamiaru go oświecać. W końcu wszyscy tkwimy w jakimś kłamstwie.

Szybkimi krokami przeszedłem ciemny korytarz i zapukałem kilka razy do drzwi. Nie czekając na pozwolenie wszedłem z wysoko uniesioną głową. Biuro było marną namiastką dawnej świetności firmy. Na ścianach oprawiono zdjęcia z widokami na różne miasta Polski, naprzeciwko drzwi stało stare, drewniane biurko ze zdrapanym lakierem, na wysokości, gdzie najczęściej znajdowały się ręce siedzących petentów. Dwa krzesła stały samotnie naprzeciw siebie, jak rywale gotujący się do kolejnego sparingu. Widać było, że krzesło dla pracowników częściej obrywało i w ogólnym rachunku było na straconej pozycji. Właściciel zwycięskiego krzesła stał zwrócony twarzą do wielkiego okna, a tyłem do mnie.

Nigdy nie traktował mnie na równi z innymi pracownikami, dając mi do zrozumienia, że moje miejsce jest w ogonie równych i równiejszych istot w naszej demokratycznej ojczyźnie! Mimo to dał mi pracę, za co byłem mu wdzięczny, lecz nie miałem zamiaru się przed nim płaszczyć! O, nie!

— Panie Józefie — zwrócił się do mnie zbyt oficjalnie. Z tonu jego głosu wyczułem, że nie czeka mnie nic dobrego.

— Prezesie — odparłem po prostu i czekałem.

W milczeniu przypatrywałem się sylwetce obracającej się w moją stronę. Krótkie ręce wsadził do kieszeni spodni. Łysina prezesa znacznie się posunęła od ostatniego razu, gdy go spotkałem. Zazwyczaj siedział zamknięty w swoim biurze jak rybka w akwarium i tylko wieczorem jak lis wymykał się pospiesznie ze swej siedziby, a przychodził z pierwszymi promieniami słońca. Dziwny był z niego człowiek. Z jednej strony oddany pracy, z drugiej nie stronił od przekrętów.

— Cóż… — cmoknął, robiąc kolejną przerwę.

Powoli wzrastała we mnie irytacja. Zamiast stać w tym miejscu bezczynnie, mógłbym już spokojnie kończyć pierwszą parę damskiego obuwia. I nikt nie powiedziałby do mnie, że kradnę. Z drugiej strony czy medal nie ma dwóch stron? Jeśli ktoś kradnie, żeby przeżyć kolejny dzień, żeby wyżywić gromadkę bezbronnych dzieci? Znam wiele takich osób. Zapytasz: czemu nie pójdzie do pracy? Zabawny jesteś! Czy nie wiesz, jak ciężko jest dostać się skazańcowi do jakiejkolwiek pracy?

Moje myśli popłynęły daleko. Znów stałem przed starym, odartym blokiem, gdzie mieszkał Maciek.

Właśnie dwóch sanitariuszy wynosiło czarny, obszerny worek. Nie rozumiałem, co się dzieje, kiedy po chwili trzech policjantów prowadziło mojego przyjaciela skutego kajdankami do samochodu migoczącego na niebiesko. Nigdy nie zapomnę mieszaniny ulgi i smutku, jaki malował się na jego twarzy.

— …to koniec. — mówił tymczasem prezes. Ocknąłem się jak lunatyk, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami nic nie rozumiejąc. — Nie patrz tak na mnie, Poręba! Takie rzeczy to codzienność w naszej rzeczywistości. Świat nie jest kolorowy!

— To oznacza, że…

— Zwalniam cię. — przerwał mi i odwrócił się do okna.

Odjęło mi mowę i wolę myślenia. Wpatrywałem się w placek jego łysiny mimowolnie otwierając i zamykając usta jak ryba.

Po chwili dodał:

— Możesz już iść. Pieniądze prześlę na konto z miesięczną zaliczką.

W jednym momencie zerwałem się, jakbym startował w zawodach. Nie chciałem, ale jednak drzwi trzasnęły z hukiem. Skierowałem się do swojego stanowiska, w celu zabrania swoich osobistych rzeczy. Szczęki zacisnąłem mocno, aby nikt nie zwrócił na mnie większej uwagi niż zwykle. Nie chciałem z nimi rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.

I wtedy mignęło mi jedno spojrzenie. Jedna twarz. I jeden wyraz. Wyraz triumfu rysujący się na twarzy mężczyzny na stanowisku 5. Nie wytrzymałem.

Cóż, prawda jest taka, że jestem wybuchowy (jak przy rozmowie z Justyną, kiedy na nią niepotrzebnie nakrzyczałem) i zdarzało mi się uczestniczyć w wielu bójkach i pobiciach. Facet nie miał dzisiaj szczęścia. Jednym sprawnym ruchem prawej pięści powaliłem go na ziemię. Strach, jaki dostrzegłem w jego oczach, zanim jeszcze moja dłoń zetknęła się z jego nosem, był dla mnie wystarczającą rekompensatą. Usłyszałem trzask łamanego nosa, a potem krzyk przerażenia z ust kolegi. Złapałem kilka swoich rzeczy i wybiegłem w pełną odgłosów ulicę.


W uszach brzęczą mi słowa piosenki DKA „Wybacz”, MP3 jest nastawiona najgłośniej, jak się da. Błąkam się ulicami bez celu, a łzy żyją swoim życiem. Zupełnie nieświadomy ich istnienia, siadam na starym telewizorze wyrzuconym na brudną ulicę. Cichy zaułek, w jakim się znalazłem sprzyja napływowi wspomnień.

Kiedy się z nią widziałem ostatni raz? Po kłótni kilka tygodni temu… nie miałem o niej żadnej wiadomości. Nagle poczułem mocne ukłucia serca, zgiąłem się przyciskając mocno miejsce bólu. Nie działo się to pierwszy raz, w Pszczynie lekarz stwierdził, że mam arytmię serca. Przepisał mi leki, wtedy brałem, ale teraz? Nie było takiej potrzeby. Myślałem, że mi się poprawiło.

Łapię spazmatycznie powietrze, czuję, że odpływam. Resztką świadomości zmuszam się, żeby wyciągnąć komórkę i nacisnąć pierwszy numer na liście.

— Justynko, Justynko, Justynko… — powtarzam jak w transie.

A potem tonę w mroku, zanurzam się coraz głębiej i czuję, że jeszcze chwila, jeszcze trochę i będę tam, szczęśliwy i spokojny.


Przez mgłę dostrzegam jej piękną twarz. Długie, falowane naturalnie włosy w kolorze orzecha laskowego spadają kaskadami na jej twarz. Odgarniam je, a ona śmieje. W jej oczach dostrzegam figlarne iskierki.

— Gdzie byłeś? — pyta. — Jego już nie ma!

I śmieje się przerażająco, a mój świat zaczyna wirować i wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek słyszałem wołają zgodnie: „Morderca!”

— Nie!!! — mój własny krzyk brzmi donośnie, odbijając się echem od szarych budynków.

Rozglądam się bezradnie dookoła. Dopiero teraz wraca mi świadomość. Ktoś otwiera okno na czwartym piętrze i przeklinając, rzuca zgniłymi pomidorami w moją stronę. Szybko zbieram się z ziemi, unikając latających pocisków. Przystaję na rogu ulic i patrzę za siebie. Telefon ciągle leży przy ścianie, a obok mój skarb nad skarbami — mój odtwarzacz muzyki.

Wracam na palcach po swoją własność. Na środku mijam kałużę wymiocin zmieszanych z krwią. Powoli patrzę na własną bluzę, na której mam kilka kropli krwi. Oszołomiony biorę zguby i biegnę przed siebie.

— A miało być tak pięknie, miało nie wiać w oczy nam! — śpiewam piosenkę Happysadu.

Ludzie, których mijam patrzą na mnie nieprzyjaźnie. Naciągam kaptur głęboko na głowę i zakładam słuchawki.


Powietrze falowało od rozentuzjazmowanych głosów, słońce przyjemnie grzało w twarz. Kilka czerwonych koszulek przebiegło niedaleko mnie, a wśród nich mignął biały kształt. Wiedziałem, że to moja szansa. Szansa na upragniony sukces, na zwycięstwo.

Wyrwałem do przodu jak niepilnowany przedszkolak, który zobaczył kosz smakołyków. I choć czerwonych było czterech, a ja jeden drobnej postawy, efekt kuchni mojej matki, a raczej jej braku, to zdołałem tak manewrować piłką, że w trzy sekundy zwiodłem ich wysuwając się na prowadzenie. Gruby Rączka był wyraźnie niezadowolony. W ostatniej chwili chwycił mnie swoją wielką tłustą łapą za koszulkę w momencie, kiedy miałem oddać strzał. Upadłem na ziemię jak długi, raniąc boleśnie kolana.

Sędzia odgwizdał przewinienie i wskazał na Grubego Rączkę. Ten podniósł rękę w geście przeprosin, lecz jego złośliwie śmiejąca się twarz wskazywała, że triumfuje. Zaraz obskoczyli go koledzy wiwatując cicho i podając mu serdecznie dłonie.

A ja z krwawiącymi kolana zszedłem z boiska, zastąpiony przez kolegę. Przegrany.

Dlaczego właśnie dziś przypomniałem sobie ten pamiętny mecz na boisku ULKS ZRYW w Pszczynie?

Miałem wtedy stuprocentową sytuację na oddanie porządnego strzału, który mógł rozsławić moją osobę, dodać nowe znaczenie, nowy sens. Tak się jednak nie stało, choć gra w piłkę nożną została moją pasją do dzisiaj.

I tak właśnie się dziś czuję, jakby ktoś podciął mi skrzydła. Jakby uszło ze mnie całe powietrze, jak stara dziurawa dętka, nikomu niepotrzebna. Siedzę w mieszkaniu, które trochę przypomina mi norę. Jest szare, brzydkie, gdziekolwiek popatrzeć, odpada tynk. Dziury czernią się niebywale, a na środku wisi zdjęcie niemal całkiem rozebranej kobiety. Modelka! Spoglądam na nią ze współczuciem. Spytasz dlaczego? To bardzo proste. Jest podobna do mnie, zagubiona w tym brutalnym świecie, bez nadziei, bez szans, bez przyszłości. I w jej mętnych oczach dostrzegam, że ona rozumie, że utkwiła w pułapce, ale wcale nie chce się z niej wydostać. O, nie. Myśli, że nie ma znaczenia, czy jest tu, czy tam. Naiwna!

— O czym myślisz, stary? — pyta mnie Maciek.

To jego mieszkanie. Nigdy specjalnie nie dbał o porządek, co widać na pierwszy rzut oka. Tu walą się ubrania, tu resztki wczorajszej pizzy, tam brudne naczynia. Mimo to nie mogę go ganić za takie zachowanie. Pomagał mi zawsze, kiedy tego potrzebowałem.

Dziwnym zrządzeniem losu trafiliśmy do tego samego zakładu poprawczego, co prawda nie w tym samym czasie, ale wszyscy wiedzieli, że jesteśmy jak bracia i jeden za drugiego w ogień wskoczyłby bez namysłu.

— Wspominam dawne czasy w Pszczynie… — odpowiadam.

Na te słowa uśmiecha się do mnie i wyciąga z paczki papierosa. Odpala i się zaciąga. Dopiero po chwili podejmuje rozmowę.

— Dawne dzieje. Ale było nam tam dobrze, prawda?

— Lepiej niż w norze!

„Norą” zwykliśmy nazywać dawne domy, które dla nas były piekłem i początkiem niekończących się porażek. Nawet nam ciężko było rozmawiać na temat życia przed „poprawczakiem”.

— Pamiętasz, jak wtedy Gruby Rączka puszył się i cwaniakował? — Maciek zaklął cicho. — Nienawidziłem drania! Chojrakował i patrz, teraz już się nie śmieje zza żelaznych krat!

— Przynajmniej jednego mamy z głowy — odparłem jakoś smutno, co nie uszło uwadze przyjaciela.

— Jakiś markotny jesteś dzisiaj, Józek! Uśmiechnij się, życie nie może być już gorsze dla tych, którzy sięgnęli dna.

Maciek poklepał mnie po plecach, lecz ja tylko odwróciłem głowę. Zajął się więc puszczaniem kółek z dymu papierosowego, co szło mu nadzwyczajnie dobrze. Nie naciskał, wiedział, że jeśli będę chciał, sam się odezwę pierwszy.

Tak też się stało. I kiedy odpalał drugiego papierosa powiedziałem cicho:

— Muszę odnaleźć Justynę… — potem głośniej: — Muszę odnaleźć… — aż wykrzyczałem: –MUSZĘ ODNALEŻĆ JUSTYNĘ!!!

Podniosłem się z ziemi, na której siedziałem. Nogi miałem zdrętwiałe, ale umysł jakby się oczyścił. Uśmiechnąłem się szeroko do Maćka i tym razem ja go poklepałem po przyjacielsku.

— Dzięki! — powiedziałem.

— Polecam się na przyszłość — zgasił papierosa na parapecie, na co nieświadomie się skrzywiłem. — Tak, tak, jak przyjdziesz do mnie następnym razem, będę miał popielniczkę i… — rozejrzał się po malutkim mieszkaniu — posprzątam.

— W takim razie nie jest z tobą tak źle, jak myślałem! — zaśmiałem się radośnie.

Przepełniała mnie nowa siła. Nogami przebierałem w miejscu, jakbym stał na starcie ważnego wyścigu, lecz zupełnie nie był świadom przeszkód. Przecież zawsze znajdzie się jakaś jedna nieżyczliwa osoba, jeden bezmyślnie rzucony papier, jeden nieuważny przechodzień, jedno nieroztropne słowo…

Ale wtedy nie myślałem o tym. Szybko pożegnałem się z Maćkiem i pobiegłem do swojej kawalerki wziąć prysznic. Nie mogłem przecież odbywać najważniejszej rozmowy w moim życiu z osobą, na której naprawdę mi zależy, cały spocony! I wtedy zacząłem się zastanawiać, od kiedy tak właściwie zaczęło mi na niej zależeć?


Dwa miesiące po wyjściu z zakładu poprawczego pracowałem sumiennie w fabryce cukierków, mieszkając w bloku, którego okna wychodziły na wypielęgnowane kwiaty, niezniszczone ławki i fontannę tryskającą czystą wodą. Lubiłem siadywać na jednej z tych ręcznie rzeźbionych ławek i przyglądać się ludziom. Dzisiaj też często to robię.

Ubrany w szare dresowe spodnie i błękitną koszulkę — nowe nabytki za ostatnią wypłatę, czułem się jak najszczęśliwsza istota na świecie. Miałem wszystko! Miałem gdzie spać, miałem co włożyć do garnka, miałem czyste ubrania i odzyskałem wolność!

W jeden z ostatnich słonecznych dni lata patrzyłem na chowające się za górami słońce, pierwszy raz w życiu zadowolony, że żyję. Stapiałem się z naturą w jedno. Ruch uliczny ucichł. I wtedy właśnie w mój spokojny świat wtargnęły wrzaski, piski, krzyki. Otworzyłem oczy, zdegustowany.

Przed moimi oczami młoda kobieta trzymając za rękę kilkuletnią dziewczynkę szamotała się z barczystym mężczyzną wyższym od niej o co najmniej dwie głowy, nie mówiąc już o masie! Mimo oczywistej przewagi mężczyzny dzielnie walczyła szarpiąc niebieski tobołek, deptając i ostatecznie gryząc napastnika. Ten zakrzyczał głośno i zamierzył się na nią złożoną pięścią. I w tym momencie kiedy patrzyła przerażona w pięść, ja, niewiele myśląc, podbiegłem i zasłoniłem ją swoim ciałem. Dostałem mocny cios w żebra, ale nie drgnąłem nawet, kontrując natychmiast zaskoczonego rywala. Trafiłem celnie nokautując mężczyznę. Po chwili ten zebrał się niepewnie z bruku i uciekł.

Poczułem się jak bohater. Obróciłem się uśmiechnięty do dziewczyny oczekując wylewnych słów podziękowania, może nawet zaproszenia na kawę.

— I co się gapisz?! — te słowa zadziałały na mnie jak kubeł zimnej wody. — Niepotrzebnie się mieszałeś! Sama świetnie bym sobie dała radę!

— Nie wątpię, tylko… — starałem się być miły. Ciągle miałem nadzieję na kawę.

— Słuchaj nie potrzebuję rycerza w złotej zbroi, na białym rumaku! Więc wracaj tam, skąd przyszedłeś!

I z tymi słowy, poprawiając niebieski tobołek, który okazał się torebką, odprowadziła szybkim krokiem mała dziewczynkę, ani razu się nie odwracając. Jej brązowe włosy błyszczały w ostatnich promieniach słońca.

Zamarłem w pół kroku na środku chodnika, zupełnie zdezorientowany.

Tak, to była tamta chwila, która zniknęła między szarymi, zwykłymi dniami po to, żeby wrócić ze zdwojoną siłą i uświadomić mi taką oczywistość. Zakochałem się w Justynie już tego pamiętnego dnia, ale nie było nam wcale, jak w jakimś romantycznym filmie, na który ludzie chętnie chodzą do kina. Rzeczywistość wyryła niejedną rysę na mojej duszy ze szkła.


Mój entuzjazm zgasł z chwilą, kiedy w drzwiach jej mieszkania ukazał się barczysty mężczyzna, około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu z czarnym wąsem, którego zawsze podkręcał zabawnie do góry jak muszkieter albo szlachcic polski. Mimo, że miał dopiero czterdzieści kilka lat spracowane ręce robotnika były twarde i szorstkie, i taka sama zdawała się być jego dusza.

Myślisz, że zwariowałem, bo mówię o duszach napotkanych ludzi? Wcale nie. Choć katolicy wierzą w jednego Boga, każdy wyobraża go sobie inaczej, inaczej interpretuje jego łaskę, miłosierdzie czy gniew. Ja natomiast pochodzę z miejsca, gdzie Bóg nie ośmieliłby się wejść. Dzielnica z moich koszmarów. Gdzie istnieje tylko nienawiść, cierpienie i strach. Tam nie ma wartości. Nikt nie mówił mi: „synu, jeśli chcesz wyjść na ludzi, ukończ tę szkołę i podejmij pracę”. Nikt nie przejmował się moją osobą. I nawet tego dnia, gdy zgarnęła mnie policja, a matka naćpana beczała wydzierając się wniebogłosy, nie robiła tego z żalu nad moim młodym życiem. Bała się i słusznie, że teraz służby porządkowe częściej będą zaglądać do jej „nory” i płoszyć potencjalnych klientów.

Pan Władysław zmierzył mnie gniewnym spojrzeniem i rzucił grubym, wibrującym głosem:

— Wynoś się stąd!

Po czym trzasnął tak mocno drzwiami, że echo odbiło się w sąsiednim bloku i powędrowało w świat głosząc o mojej porażce. Gapiłem się jak głupi w drzwi, mając nadzieję, że jednak wyjdzie z domu widząc mnie w takim stanie. Ostatnio dużo schudłem. Nigdy nie byłem chudy niczym patyk, raczej wysportowany. Teraz jednak kości policzkowe zrobiły się jakby widoczniejsze.

Minuty płynęły nieubłaganie. Dopiero teraz zaczęła docierać do mnie prawda, że ona nie wyjdzie. Może nawet jest w innym mieście! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem?! Co zrobię, jeśli wyjechała? Jak ją znajdę, skoro jej najbliżsi uważają, że jestem przyczyną jej problemów? Obróciłem się tyłem do drzwi smutny. Powoli krok po kroku zszedłem ze schodów.

Nagle poczułem, że coś niesamowicie gniecie mnie i szczypie pod powiekami. Miałem wrażenie, że zaraz się uduszę. Puściłem się biegiem pustą ulicą, uderzając we wszystko co popadnie po drodze. Wywracając kosze na śmieci, skrzynki pocztowe, a nawet kopiąc samochody. Już nic mnie nie obchodziło, nic się nie liczyło.

W pewnym momencie zatrzymałem się jak sparaliżowany. Jedna myśl ukłuła mnie gwałtownie. A jeśli mój sen znajdzie potwierdzenie w rzeczywistości? Przerażony usiadłem na schodach do czyjejś posesji. Schowałem twarz w dłoniach i zapłakałem głośno. Wszystko zepsułem! Jak mogłem pozwolić, żeby odeszła?!

Wtedy usłyszałem stukot butów, ale zignorowałem go. Po kilku sekundach ktoś uklęknął przy mnie i mnie przytulił. Było to tak zapomniane uczucie, że z gwałtownością odepchnąłem tą osobę, dopiero po chwili spoglądając zza spuszczonego kaptura.

— Łucja? — spytałem i zaraz pomogłem jej wstać. — Przepraszam, nie wiedziałem, że to ty. Ale… ale co ty tutaj robisz?

— Biegłam za tobą, ale byłeś taki szybki! — poskarżyła się dziewczynka, lekko rozchylając płatki nosa.

— Masz dopiero osiem lat! — skarciłem ją, ale zaraz złagodniałem. — Odprowadzę cię do domu. Jeżeli twój ojciec się zorientuje, że cię nie ma, to dostaniesz niezły łomot!

— Tata mnie nie bije. — powiedziała z dziecięcą ufnością.

— Wiem, twój tata nie jest taki zły… tylko mnie nie lubi.

Podrapałem się po głowie i podałem rękę małej. Ruszyliśmy równym tempem w stronę jej domu.

— On tylko chce nas chronić, tylko, że nie rozumie, że popełnia wielki błąd, odsyłając cię z niczym — powiedziała, a w jej oczach pojawił się jakiś błysk. — Justynka cię potrzebuje!

Na te słowa moje serce zrobiło fikołka ze szczęścia.

— Mówiła ci? — spytałem z nadzieją.

— Nie — odparła szczerze.

Milczeliśmy. Posmutniałem. Zauważyła to.

— Nie musiała mi mówić, ale kiedy wyjeżdżała, widziałam w jej oczach prośbę, której nie mogła wypowiedzieć na głos.

— Wiesz, Łucjo? Jesteś bardzo mądrą dziewczynką. — uśmiechnąłem się do niej i pogłaskałem po włosach.

Miała dobre serce, wszystkim dookoła chciała pomagać. Kiedyś Justyna mi opowiadała, że do klasy Łucji przyszła nowa dziewczynka — bardzo nieśmiała i zamknięta w sobie. Mimo upływu czasu nikt, z wyjątkiem jej siostry, nie chciał się z nią bawić, ani rozmawiać. Łucja nie rozumiała tego i wprost spytała koleżanki, dlaczego tak się dzieje. One odpowiedziały, że Anka — bo tak miała nowa dziewczynka na imię — chodzi cały tydzień w jednych spodniach. Wtedy to ta młoda dama spakowała kilka swoich rzeczy, których miała „nadmiar” — co niekoniecznie znaczyło to samo dla niej, co zapewne znaczy dla ciebie, i oddała je tamtej dziewczynce.

Dlaczego przypomniałem sobie akurat dzisiaj o tym, nie wiem.

Nagle Łucja zatrzymała się, choć byliśmy już tak blisko celu.

— O co chodzi? — spytałem kucając przy niej.

Poruszyła ręką w kieszeni i wyciągnęła z niej skrawek jakiegoś żółtego papieru, na którym dużym, dziecięcym pismem było coś napisane. Popatrzyłem na nią, nic nie rozumiejąc. Na jej ładnej buzi malował się uśmiech.

— Powodzenia, Józiu! — powiedziała.

Podała mi papier i uciekła. Po dziesięciu metrach biegu była już w drzwiach. Patrzyłem za nią, ściskając podarunek przyłożony do lewej piersi.

Łucja była moim aniołem. Jej dobre serce i dusza czuła na uczucia innych sprawiły, że odzyskałem nadzieję. Czasem tak niewiele trzeba do szczęścia. Uśmiechnąłem się do siebie, naciągnąłem kaptur i włączyłem odtwarzacz muzyki. Pogwizdując, poszedłem w nieznane.


Już czwarty raz naciskam dzwonek przy brązowych drzwiach. Odrapana ściana niemal błaga o gipsowanie i malowanie. Obracam się tyłem do drzwi i patrzę po ścianach. Tu i ówdzie widoczne są amatorskie próby graffiti, nabieram gwałtownie powietrze na myśl, która uderzyła mnie z intensywnością bomby atomowej. Na chwilę przestaję słyszeć muzykę wydobywającą się z mieszkania, zatapiając się we wspomnieniach.


Dzień był wyjątkowo deszczowy i ponury. Ciemne chmury zasnuły niebo, a ciężkie krople zmoczyły wszystkich, którzy nie mieli się gdzie ukryć. Aktywne zwykle zwierzęta zamilkły, czyniąc park przed budynkiem niezwykle smutnym.

Szara, wysoka postać zlewała się z krajobrazem za oknem. Krople ściekały ze szkła, tworząc ciekawe wzory, jedyna atrakcja tego dnia. Zasłonięty przez dryblasa z przedostatniej ławki rysowałem zamaszystymi ruchami. Ołówek skrobał o kartkę. Nieświadomie wysunąłem język na zewnątrz opierając go o lewą wargę. Nic innego nie istniało w tej chwili dla mnie, tylko wzór, który nabierał wreszcie kształtów z mojego wyobrażenia.

— Poręba!!! — piskliwy, kobiecy głos wyrwał mnie z transu. Aż podskoczyłem. — Kim był Ludwik XVI?!

Niska kobieta patrzyła na mnie spod przekrwionych oczu. Zwykle nosiła buty na wysokim obcasie, lecz nawet jej dzisiejszy dzień nie pozwolił na rutynę. Podeszła tak cicho, że nawet nie zauważyłem. Nie była piękna, ale jej uroda mimo wszystko skłaniała do zastanowienia się, na czym ma polegać piękno urody kobiecej. Świdrowała mnie wzrokiem czekając na oczywiste: „nie wiem”.

Milczenie przedłużało się. Wstałem ociągając się i niezgrabnie chowając mój rysunek.

— Więc — zacząłem. — był królem Francji…

Na tym kończyła się moja wiedza, a ponieważ nie uważałem na zajęciach, nie było szans, żebym wydedukował coś z ust kolegi siedzącego dwie ławki przede mną, który starał się mi pomóc.

— Jak zawsze! — huknęła nauczycielka — Tobie się wydaje, że co?! Że ty tu na wczasach jesteś, Poręba?!

— Pani profesor — starałem się bronić. — ja naprawdę…

— Cisza! Siadaj! O wszystkim dowie się twój wychowawca!

Po klasie przeleciały szepty, które umilkły, jak tylko kobieta dotarła do swojego biurka i głośno otworzyła dziennik. Coś tam zapisała, po czym wstała i już miała kontynuować swój nudny wykład, uznając sprawę za skończoną, gdyby nie postawny chłopak w pierwszym rzędzie.

— Hej, Artysta! — zawołał do mnie teatralnym szeptem, który słyszeli niemal wszyscy. — Pokaż, jakie cyce namalowałeś naszej kochanej pani profesor!

Wtedy obróciła się i jak burza pojawiła się przy mojej ławce. Wyrwała mi z rąk biały papier, rzuciła okiem, po czym wpadła w furię i ze zdwojoną siła w płucach wyrzuciła mnie za drzwi.

Ostatnie, co zobaczyłem, to to, jak chowa moją pracę do torebki i gładzi spódnicę w geście odzyskiwania równowagi. Wkurzony rzuciłem na odchodnym:

— Nie moja wina, że pani mąż zamiast w domu, przesiaduje w knajpach. Może go pani zresocjalizuje? — zakpiłem z niej.

Wychodząc czułem się lepiej. Uśmiech nie zszedł z moich ust nawet w gabinecie dyrektora.

— Panie Poręba, odkąd pan u nas przebywa, to już czwarte wezwanie! — mówił do mnie. — Jak na dwa miesiące, to chyba już wyczerpał pan limit?

Ponieważ nic nie powiedziałem, kontynuował.

— Pani Jakubowska dała mi pana pracę, przyznam szczerze, że jest naprawdę ciekawa!

Zdumiony patrzyłem na niego szeroko otwartymi oczami. Odkąd zostałem tu umieszczony, sprawiałem same kłopoty i otrzymywałem tylko kary.

— Jak pan zauważył, ściany w holu są już dosyć stare i takie smutne, kiedy nadchodzą takie dni, jak dziś. Dlatego chciałbym, żebyśmy zrobili remont holu. Chłopcy z kółka stolarskiego właśnie kończą nowe szafeczki. Nie miałem pomysłu, jak rozświetlić tamto pomieszczenie i dodać mu, jak to mówicie, „swojskiego klimaciku”. Nie miałem pomysłu, dopóki pani Jakubowska nie przyszła do mojego gabinetu. Ale kiedy zobaczyłem pana pracę, doznałem olśnienia.

— Nie widziałem piorunów — powiedziałem ponuro.

Nie chciałem, żeby się tak cieszył, w końcu nie należał wtedy do moich przyjaciół. Choć muszę szczerze przyznać, że jego słowa miały dla mnie duże znaczenie.

— Namalujesz graffiti w holu? Wszystkie cztery ściany są do twojej dyspozycji, pod jednym warunkiem, że wcześniej zawsze będziesz pokazywał mi projekt. Swoje pomysły, tak jak ten na przykład. — rozłożył graffiti przedstawiający ładniejszą wersję pani Jakubowskiej w wymyślnych literach i cieniowaniach.

Skinąłem głową z lekkim uśmiechem.

— Pana słowo jest dla mnie rozkazem, ale mam jedno zastrzeżenie… — potarłem ręce. — Będę malował w nocy, jak to robią inni nielegalnie.

Dyrektor wybuchnął śmiechem, a ja gwiżdżąc, wyszedłem z jego biura. Przechodząc korytarzem obok Grubego Rączki powiedziałem wesoło:

— Malowane cyce są teraz w modzie!

Chłopak popatrzył za mną bezradnie, ze złością w oczach.

I tak przysporzyłem sobie pierwszego poważnego wroga i pierwszy prawdziwy przydomek.


— Józek, Józek… — słysząc swoje imię, wyrwałem się z zamyślenia i popatrzyłem w stronę, z której dobiega głos. — Co z tobą stary?

Dopiero teraz rozpoznałem twarz patrzącą na mnie przez rozszerzone błękitne oczy.

— Łysy! — wołam i witam się z nim „po naszemu”.

Takie przywitanie wymyśliliśmy w zakładzie poprawczym. Łysy siedział już rok, zanim się tam zjawiłem. Na początku nie darzyliśmy się niczym poza niepisanym respektem z obu stron. Nie wchodziliśmy sobie w drogę i nie rozmawialiśmy. Lecz im dłużej tam byłem, tym bardziej się przekonywałem, komu ufać, a komu niekoniecznie.

Łysy, jak sama nazwa mówi, swoje gęste, blond włosy ścinał do skóry, tak jak zawsze golił zarost. Miał około metra osiemdziesiąt i charakterystycznego pieprzyka na prawym policzku. W ZP siedział za artykuł 280, to jest za napad z użyciem broni.

— Co u ciebie? — pytam.

Uśmiecha się krzywo.

— Pewnie doszły cię słuchy, że siedziałem w pudle…

— Nie wierzę! — naprawdę nie mogę w to uwierzyć.

Kiedy Łysy wychodził na wolność z Pszczyny, miał pracę, odremontowane mieszkanie, kupił samochód, (rok wcześniej zdał prawo jazdy), a nawet miał dziewczynę!

— Za co? — pytam szybko, wprost.

Nie owijam w bawełnę, bo po co? Mówić prawdę, tej zasady trzymałem się od małego.

— Za dziesiony — mówi mi i drapie się z zakłopotaniem w odsłoniętą skórę głowy. — Ale gdzie moje maniery? — śmieje się już wesoło. — Wejdź!

Idę powoli, choć w głowie ciągle krążą mi świeżo wypowiedziane słowa. Dziesiony? To w slangowym języku rozbój. Ale jak taki facet jak Łysy, mógł zaprzepaścić wszystko, co miał, wszystko, co zyskał w Pszczynie?! Nie rozumiem! Wszyscy zazdrościli Łysemu szczęścia, z jakim na nowo układał sobie życie.

W korytarzyku małego mieszkanka przytomnieję, czując dym, który szczypie mnie w oczy powodując niekontrolowane łzawienie.

— Gdzie Maciej? — pytam Łysego, który zamykał drzwi mieszkania. — Co to za ludzie?

Muzyka brzmi tu dość głośno, głośniej niż mi się wydawało, stając za drzwiami. W mieszkaniu unosi się słodkawy zapach marihuany, a wokół kręcą się same nieznane twarze. Nie mam pojęcia, jak ci wszyscy ludzie zmieścili się na tak małej powierzchni. Łysy pokazał palce w kąt przy grzejniku, gdzie na podłodze siedzą dwie dziewczyny w skąpych ubraniach, śmiejąc się i tuląc do mężczyzny. Co chwila całe towarzystwo podaje sobie skręty. Kiedy jedna z dziewczyn odchyla się do tyłu prezentując obfity biust widzę twarz Maćka. Zły przeciskam się przez tłum, prąc naprzód.

W trzech susach jestem przy nich. Mój cień pada na jedną z kobiet. Maciek uśmiecha się rad, że mnie widzi.

— Józek, dobrze, że jesteś! Masz! — podaje mi skręta. Odmawiam. Nienawidzę świństwa! — Nie chcesz? To więcej dla nas.

Dziewczęta wybuchają śmiechem. Po chwili Maciek całuje namiętnie jedną z nich. Zdenerwowany odciągam go, stawiając na nogi, a potem ciągnąc na zewnątrz mieszkania. Dziewczyny głośno protestują, ale mało mnie to obchodzi. Zamykam starannie za sobą drzwi i siadam na schodach.

Maciej usiadł obok mnie, ale przygasł, zniknęła gdzieś jego radość. Milczymy. Czas płynie. Za oknem pada kapuśniaczek — drobny deszcz. W końcu odzywam się pierwszy:

— Być może to nie moja sprawa, że mój przyjaciel sprowadza do domu podejrzane typki i urządza głośną imprezę — zrobiłem przerwę, a po chwili podjąłem dalej. — Przyszedłem prosić cię o pożyczenie kilku stów, miałem zamiar jechać szukać Justyny… ale teraz nie wiem czy mogę cię zostawić na kilka dni samego!

— Józek, doceniam twoje zamiłowanie do opieki nade mną, ale jestem już dużym chłopcem i muszę radzić sobie sam — mówi mi.

I ma rację, ale mi tak ciężko jest uwierzyć, że nie przysporzy sobie kłopotów przez czas mojej nieobecności. Jednak chęć spotkania się z Justyną jest silniejsza.

— Pożyczę ci forsę — zaczął cicho. — I właściwie… przepraszam, że cię nie uprzedziłem. Łysy wprowadził się do mnie wczoraj, mówi, że na kilka tygodni, dopóki nie stanie na nogi.

— Przyda ci się towarzystwo — mówię już spokojniej.

Puszczam barierkę, którą ściskałem z całych sił w trakcie naszej rozmowy. Wstajemy. Kieruję się do drzwi, jednak Maciek mnie zatrzymuje.

— Poczekaj tu. W środku jest pewna osoba, której nie chciałbyś spotkać. Nie wiem, jak udało ci się uniknąć spotkania z nią na tak niewielkiej powierzchni. Może jesteś czarodziejem? — zaśmiał się, po czym zniknął za brązowymi drzwiami.

Czekam posłusznie po drugiej stronie drzwi, myśląc intensywnie, jakiej osoby nie chciałbym spotkać już nigdy więcej w moim życiu.

Nagle na klatce schodowej w dole staje znajoma kobieta, a ja truchleję! Czy ktoś wzywał demona?!


— Jaki śliczny! — usłyszałem głos pełen podziwu, dobiegający z mojego salonu.

— Nie dotykaj! — zawołałem, śmiejąc się. — Pobrudzisz się, sprej jest jeszcze świeży!

Zalałem kawę wrzącą wodą z czajnika. Na srebrnej tacy postawiłem cukierniczkę, niedawny nabytek oraz ciasteczka na dekorowanym talerzyku. Wszystko wraz z filiżankami było z jednej zastawy. Choć mieszkanie miałem od pół roku, to dopiero miesiąc temu udało mi się skompletować wszystkie przedmioty codziennego użytku.

Wszedłem i ostrożnie postawiłem tacę na szklanym stoliku.

— Bardzo mi się u ciebie podoba! — powiedziała.

Spojrzałem na sofę, na której jeszcze przez moment siedziała. Długie blond włosy spływały łagodnie po ramiona, uszminkowane usta śmiały się uroczo. Nie miała nic na sobie oprócz bielizny. Przełknąłem ślinę i odwróciłem wzrok.

— Kawy? — spytałem.

— Mm… — zamruczała zbliżając się do mnie jak kotka.

Nie mogłem oderwać od niej wzroku, a kiedy nasze usta się połączyły, pokój zawirował. Usiadła na moich kolanach.

— Co z kawą? — powiedziałem cicho między pocałunkami.

— Poczeka — odszepnęła.

Nie czekałem dłużej. Chwyciłem ją w pasie i zaniosłem do sypialni.

Dym z filiżanki unosił się jakiś czas, po czym zniknął.

Kawa ostygła.


Potrząsam ramionami czując nieprzyjemny dreszcz przebiegający przez moje ciało. Jest mi w jednej chwili zimno, w kolejnej gorąco. Wspomnienia nie chcą opuścić mojej głowy.

A ona stoi tam na klatce schodowej, w cienkim czerwonym płaszczyku, w czarnych, wysokich szpilkach. Przez mniej niż mrugnięcie oka widzę rysującą się na jej twarzy niepewność. Ale chwile później nie jestem już pewny, czy aby mi się nie przywidziało.

Swoje lśniące blond włosy obcięła niemal tuż pod linią żuchwy. Laleczka.

Przez kilka sekund po prostu patrzymy na siebie nie ruszając się z miejsca. Jednak po upływie tego czasu rusza jak lwica do ataku. Chwyta poręcz i przeskakuje po dwa schody.

Nagle staje przede mną tak blisko, że jej obecność utrudnia mi oddychanie.

Sięga ręką do mojego policzka, odskakuję jak oparzony.

— Co robisz? — warczę.

— Myślałam, że już mi wybaczyłeś… — mówi, patrząc mi w oczy.

— Co takiego? — śmieję się. — To, że nasłałaś swojego alfonsa na mnie i okradliście moje mieszkanie, wykorzystując to, że ci zaufałem?! Daj spokój! — kiwam ręką i obracam się.

Bezczelna jak zawsze! Nie mogę na nią patrzeć, czuję jak wzmaga się we mnie rosnące obrzydzenie do stojącej przede mną kobiety. Maciek miał rację, stało się najgorsze z możliwych.

W tym momencie otwierają się drzwi. Uderza w nas fala hałasu, muzyki i głosów ludzkich. Widzę, jak Maciej śmieje się do kogoś i obraca twarz w moją stronę. Jego uśmiech blednie, po policzkach przepływają kolory jak w kalejdoskopie, po czym obraca się do Laleczki z mniej szerokim uśmiechem.

— Doroti! — woła. — Szybko dotarłaś! Co słychać u Gacha?

— Stara bieda — odpowiada, a jej oczy cisną gromy w moją stronę. — Właśnie wyszedł z kicia.

Wtedy dostrzegam szansę na wybrnięcie z tej sytuacji. Chwytam Maćka za kark i przechodzę ostrożnie, niby z nonszalancją obok Doroti. Zbiegając ze schodów z kumplem, opowiadam mu nieistotne szczegóły mojej wymyślonej willi. Maciek rzuca na odchodnym, żeby się rozgościła.

Ostatnie co dostrzegam, to jej szczupła ręka z wymyślnymi tipsami odpalająca papierosa i usta układające się w słowa:

— Jeszcze się spotkamy.

Nie cierpię takich spotkań! Wybiegając przed budynek, zdejmuję bluzę, z roztargnienia zapominam o słuchawkach przypiętych do ubrania. Upadają na chodnik. Szybko je podnoszę.

Maciek jest lekko oszołomiony po trawce, więc nie dociera do niego powaga sytuacji.

— Laleczka nie straciła nic ze swojego wdzięku sprzed lat — plecie bezsensu. — Skoro ty nie jesteś zainteresowany, może ja zakręcę jej w głowie.

— Stary! Nie wiesz, co mówisz! Ogarnij się!

Serce bije mi jak oszalałe, ręce trzęsą się jakbym spotkał się z samym diabłem, ale czy w istocie tak nie jest? Ocieram spocone czoło. Muszę szybko powrócić do normalności, zanim zachowanie Maćka, który w tej chwili rozmawia z pobliską latarnią, zwróci uwagę spacerujących nieopodal policjantów.

— Ej, Maciek! — wołam. — Zostaw rozmowę z tą laską na wieczór, jestem pewny, że daleko stąd nie odejdzie. Proszę daj mi już kasę i wracaj do mieszkania.

— Całuje pani rączki — mówi do latarni, kłania się i podchodzi do mnie.

Banknoty, które wyciąga z kieszeni są pomięte. Wkłada mi je do ręki. Lekko je prostuję i chowam do portfela. Staram się robić to niezauważalnie. Uwaga psów to ostatnie, czego nam trzeba.

— Nie baluj dziś za długo. Pamiętaj, że to twoje mieszkanie — mówię, kiedy rozstajemy się na schodach jego bloku. — Uważaj na siebie i… — waham się.

Powiedzieć? Nie powiedzieć? Od kiedy zacząłem się przejmować wszystkim dookoła? To nie w moim stylu!

— Po prostu bądź ostrożny — kończę.

Żegnamy się po naszemu i odchodzę całkiem pustym chodnikiem.


Wskakuję do autobusu prawie w ostatniej chwili. Mam przy sobie tylko mały podręczny bagaż sportowy i bilet, który właśnie podaje mi kierowca. Rozglądam się dookoła. Dostrzegam ostatnie wolne miejsce, więc zbliżam się powoli. Autobus rusza.

— Wolne? — pytam kobiety siedzącej na siedzeniu bliżej okna.

— Tak — mówi.

Ale w jej oczach dostrzegam strach. Ciekawe, prawda? Jak łatwo u niektórych osób dostrzec emocje na twarzy. W szczególności, kiedy te osoby są nam nieznane. Kiedy myślą, że są anonimowe, robią rzeczy całkiem niepodobne do wizerunku, jaki o sobie stworzyli. Wątpisz? To podnieś teraz głowę znad lektury, gdziekolwiek jesteś. Może na dworcu? Może na lotnisku? Może na ławce w parku? Spójrz na tych wszystkich ludzi, którzy cię otaczają. Wszystko co prezentują, to wyuczone zachowania, gra pozorów. Coś, jak sztuka wystawiana w Teatrze Życia. Nawet ja, a nawet ty zachowujemy się czasem w sposób sztuczny. Po prostu czasem chowamy się za maską, bojąc się odsłonić skraj swojej duszy.

I tak siadam koło starszej kobiety w luźnej bluzce i spodniach w kantke. Kątem oka staram się dostrzec jakieś szczegóły określające jej osobowość. Kok upięty wysoko, z którego wyślizgnęło się kilka pojedynczych włosków. Żyłki na jasnej, niemal pergaminowej skórze szyi są całkiem widoczne. Dłonie o długich, chudych palcach zaciskające się na torebce złożonej na kolanach. Nie dostrzegam żadnych pierścionków, co mnie dziwi. Myślałem, że kobiety uwielbiają wszystkie świecidełka i biżuterię. Ale zaraz, moment! Na serdecznym palcu prawej ręki zobaczyłem właśnie ślad po długo noszonej obrączce. I wszystko staje się dla mnie jasne.

Odwracam wzrok. Za długo się jej przyglądałem. Zakładam słuchawki od MP3, zapadam się głębiej w fotelu i pozwalam myślą płynąć swobodnie. Czeka mnie długa droga.


Był 21 marca, początek astronomicznej wiosny. Tego roku przyroda zgadzała się z naukowcami i pierwsze przebiśniegi przebijały się przez malejącą z dnia na dzień skorupę śniegu. W parku słychać było radosne śpiewy ptaków. Młoda para trzymająca się za ręce usiadła na ławce skąpanej wiosennym słońcem. Dziewczyna zdjęła kurteczkę, powiesiła ją na oparciu ławki i podwinęła rękawy bawełnianej bluzeczki. Mężczyzna w milczeniu podziwiał jej lśniące kasztanowe włosy i błyszczące oczy. Uśmiechał się, ale nie chciał mącić chwil szczęścia ani jednym słowem.

Ona była jakoś bardziej spięta. Ciągle mięła w ręce białą, płócienną chusteczkę, którą co jakiś czas wycierała oczy. Alergia dawała pierwsze objawy, zatkany nos i łzawiące oczy mogły się wydawać prawdziwym utrapieniem, lecz było wiele innych, gorszych rzeczy na świecie.

Młoda kobieta westchnęła kilka razy i skrzyżowała wyciągnięte nogi w kostkach, tylko po to, żeby po kilku minutach założyć jedną na drugiej.

— Co się dzieje, Justynko? — spytał mężczyzna, decydując się przerwać milczenie.

Dziewczyna skrzywiła się lekko, przechyliła głowę w bok. Usiadła sztywno.

— Jest coś, o czym musisz wiedzieć…. — zaczęła.

— Tak? — spytał, zerkając na nią.

Słońce przyjemnie grzało im policzki, ale Justyna wydawała się jeszcze bledsza niż rano. To zmartwiło mężczyznę. Zawsze wszystko mówiła mu otwarcie, była zadziorna i odważna, stale gotowa do walki. To tak fascynowało młodego mężczyznę. Jej dzisiejsze zachowanie skrywało w sobie jakąś istotną tajemnice.

— Powiedz wszystko, co leży ci na sercu — zachęcał ją.

— Masz rację, za długo milczałam — zaczęła. — Już dawno nosiłam się z zamiarem powiedzenia ci…

Nagle mężczyznę zalała fala gorąca.

Czy ona ze mną zrywa? — pomyślał.

Wstał z ławki i zaczął krążyć w kółko, jak bestia w klatce.

— Proszę, usiądź, nie mogę się skupić, kiedy tak biegasz…

— Nie, do cholery! Mów teraz, szczerze i bez ogródek!

Wystraszyła się, kiedy tak krzyczał. Nie wiedziała, skąd nagle u niego tyle agresji. Przełknęła głośno ślinę i z zamkniętymi mocno oczami i piąstkami zaciśniętymi na kolanach, wykrzyczała:

— Jestem w ciąży! — echo jej słów poniosło przez park.

Mężczyzna znieruchomiał. Poczuł niesamowitą ulgę i wypuścił głośno wstrzymywane dotąd powietrze. Ale kobieta źle zinterpretowała jego zachowanie i szybko wstała z ławki.

— Wiedziałam, że będziesz niezadowolony! — i zerwała się do biegu.

— Ależ nie! Justynko, zaczekaj!!!

Rzucił się w pościg za nią. Była zwinna, szybka, z łatwością przemykała popod niskimi sosnami, czy rozłożystymi dębami. Ale on miał dłuższe nogi. Szybko ją dogonił i zatrzymał.

— Justynko, wychowamy dziecko wspólnie! — mówił dysząc.

— A kto powiedział, że ja chcę tego dziecka?! — krzyknęła mu w twarz, a on skamieniał. — To moje ciało, mam prawo zrobić z nim, co zechcę!!!

— Co ty gadasz??? Rozwija się w tobie maleńkie, niewinne, a przede wszystkim bezbronne dziecko! Daj mu szanse! Pozwól mu żyć! — potrząsnął nią. — Jeśli nie chcesz go, to tylko go urodzisz, a ja wezmę je!

Ale ona wyrwała się z jego uścisku i ruszyła biegiem w gęste chaszcze. Wiedziała, że jest za wysoki, żeby ją dogonić w takich zaroślach, z łatwością mogła się tam ukryć.

Ostatnie, co zobaczył, to lśniąca, kryształowa łza spadająca po gorącym policzku.

Ostatnie, co zobaczyła, to łzy rozczarowania i zgięta, złamana sylwetka oddalająca się niczym statek widmo.


Budzi mnie hałas piszczących hamulców i przeciągłych klaksonów. Moje ciało, ciągle jeszcze zaspane, pozwala się pociągnąć do przodu i uderzam głową w siedzenie przede mną. Czuję ból. Czy wydarzyło się to naprawdę? Mam chwilowy problem z orientacją przestrzenną. Co robię w tym brudnym, starym autobusie? Jest duszno od spoconych ciał współpasażerów. Czuję coś ciepłego, cieknącego mi po wardze. Oblizuję się. Metaliczny smak krwi.

— Jasna cholera! — mówię, jak się okazuje, zbyt głośno.

Z fotela przede mną wstaje łysy facet z widoczną otyłością. Przeklina głośno i odwraca się do mnie groźnie.

— Siedź na dupie, jak Bóg przykazał, gówniarzu! — wykrzykuje mi w twarz.

Poczułem odór wydobywający się z jego gardła i robi mi się niedobrze. Na szczęście kobieta obok mnie postanowiła wkroczyć do akcji.

— Przepraszam za syna, ale rozumie, pan — tu pochyliła się lekko do niego i zniżyła głos. — chłopak ma zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Rozumie, pan, prawda?

Mężczyzna spojrzał na nią przeciągle, a na jego twarzy ukazał się grymas niezadowolenia. Zapewne nigdy nie słyszał o tej dolegliwości, ale nie chciał udawać niewyuczonego, więc tylko pokiwał głową. W jego oczach błysnął żal, przecież nie może wyżywać się na chorym chłopaku, nie z wynikającej moralności, lecz dlatego, że nagle w pojeździe zrobiło się cicho, a wszyscy przysłuchiwali się ich rozmowie i oczekiwali jego reakcji.

— Udało ci się — mówi do mnie, odwraca się i cicho szepcze: — szczeniaku.

Potem powoli odchodzi w stronę przednich drzwi. Niedługo później wysiada na przystanku. Kobieta w koku podaje mi chusteczkę i mówi:

— Obetrzyj usta.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 21.64