Książkę tę dedykuje Mai z miłości do Ciebie.
Wybieraj prawdę i noś w sercu pamięć o tych, którzy Cię kochają.
Rozdział 1: Powrót
Wiatr szarpał gałęziami drzew jakby próbował zatrzymać samochód. Jan przeklął pod nosem, gdy znowu musiał zwolnić na dziurawej, nieoświetlonej drodze. Z radia leciało coś o polityce, ale głos lektora był odległy, metaliczny. Zresztą, zasięg urywał się co chwilę. Wyłączył radio. Zapanowała cisza. Tylko silnik mruczał i… coś jeszcze. Jakby szept?
„Jeszcze kawałek,” mruknął do siebie, patrząc na GPS. Ekran telefonu właśnie zgasł. Całkiem. Nie bateria ekran był czarny, jakby czegoś nie chciał pokazać.
Wjechał na ostatni zakręt. Zapowiednik. Tablica miejscowości była przerdzewiała, litery wyblakłe. Nie przywitał go żaden pies. Żadne światło w oknach. Domy stały cicho jak śpiący ludzie, którzy bali się poruszyć.
Jan zgasił silnik przed starą chałupą babki. Drzwi skrzypnęły tak samo jak dwadzieścia lat temu, kiedy był tu ostatni raz jako dziecko. Klucz zadziałał od razu. W środku pachniało kurzem, ziołami i czymś jeszcze czymś ciepłym, jakby ktoś właśnie wyszedł z kuchni.
Rozejrzał się. Na stole leżał zeszyt w twardej okładce. Nie pamiętał, żeby wcześniej tu był.
Na okładce jedno słowo, wypisane krzywo dziecięcą ręką: „Niepisane”.
Jan dotknął okładki i wtedy usłyszał trzask za plecami. Odwrócił się gwałtownie.
Nikogo nie było.
Tylko drzwi, które sam zamknął przed chwilą, były teraz szeroko otwarte na ciemność nocy.
Rozdział 2: Niepisane
Drzwi trzasnęły z hukiem, aż kurz uniósł się w powietrzu. Jan odruchowo sięgnął po telefon, ale ten wciąż był martwy. Podszedł ostrożnie do wejścia. Wiatr ucichł, powietrze było nieruchome jak przed burzą. Nic. Tylko ciemność, która zdawała się przyklejać do progów.
Zamknął drzwi na zasuwę, mimo że zawsze go śmieszyła. Teraz nie.
Usiadł przy stole i wziął zeszyt w dłonie. „Niepisane”. Pamiętał to słowo. Matka go kiedyś użyła. Powiedziała, że „nie wszystko trzeba zapisywać, bo niepisane ma większą moc”.
Otworzył zeszyt.
W środku puste kartki. Ale nie… pod światło widział zarysowane litery. Jakby ktoś pisał z drugiej strony. Podniósł kartkę i wtedy…
Słowa zaczęły się pojawiać.
Nie długopisem. Nie ołówkiem. Z mgły. Z cienia. Linie liter układały się same, drżące i precyzyjne jakby pisane przez niewidzialną rękę.
Jan wstrzymał oddech. Słowa były po polsku, ale jakby… starym językiem.
„Kto wraca do ziemi swojej, ten obudzi to, co spało. A co niepisane może zostać napisane krwią lub cieniem.”
Zadrżał. Przewrócił stronę.
Następna kartka była pusta. Zerwał się, chwycił pióro, które leżało na półce. Stare, wieczne pióro, które babka zawsze miała w kieszeni fartucha.
Nie wiedząc czemu, zaczął pisać.
„Drzwi zostają zamknięte. Co nieproszone, nie wejdzie.”
Nie zdążył postawić kropki.
Zewnętrzne drzwi znów trzasnęły, ale tym razem nie otworzyły się. Zadrżały, jakby coś w nie uderzyło. Coś ciężkiego. Coś, co chciało wejść i nie mogło.
Jan patrzył na własne ręce. Pióro drżało. A słowa, które zapisał, zaczęły lekko żarzyć się na kartce.
W tej chwili nie rozumiał, co zrobił. Ale czuł, że coś się zmieniło.
Nie był już tylko pisarzem.
Był kimś, kto pisząc, zmienia rzeczywistość.
Rozdział 3: Baba Mirka
Ranek był gęsty od mgły. Słońce nie mogło się przebić przez mleczną zasłonę, a powietrze miało smak rdzy i ziół. Jan siedział przy stole, gapiąc się na zeszyt. Strona, na której wczoraj zapisał słowa, była… pusta. Ani śladu atramentu. Jakby pióro nie działało.
A jednak drzwi wciąż były zamknięte. I ktoś próbował je sforsować.
Zapukał ktoś. Lekko. Trzykrotnie.
Nie wiedząc, czy się bać, czy być wdzięcznym za towarzystwo, Jan otworzył.
Na progu stała kobieta w chustce i czarnym wełnianym płaszczu, który wyglądał jak spleciony z kory drzewa. W rękach trzymała woreczek z suszonymi ziołami i dziwnie pachnącym korzeniem.
Dzień dobry, Janku. Głos miała chropowaty, ale miękki. Nie czekałeś, a jednak przyszedłeś.
Zna mnie pani? zapytał ostrożnie.
Znam. Jak się zna burzę, zanim lunie. I pamiętam cię, jak jeszcze nie umiałeś mówić.
Jan odsunął się, wpuszczając ją do środka. Usiadła bez pytania, wyjęła z torby dwa suszone listki, wrzuciła do czajnika z wodą.
Babcia ci coś zostawiła, prawda? zapytała.
Jan kiwnął głową. Podał zeszyt. Kobieta dotknęła go tylko dwoma palcami.
Zamyśliła się.
To nie zeszyt. To przejście. Ona wiedziała, że będziesz umiał. Pisałeś wczoraj?
Tak przyznał. I… coś się stało.
Baba Mirka uniosła brew.
To dobrze. Ale słuchaj uważnie. Tu, w tej ziemi, słowa nie są tylko słowami. To, co zapiszesz w prawdzie i sercem, staje się. Ale to, co napiszesz z lęku… może się też ziścić. I wtedy przestaniesz panować.
Jan poczuł zimno na karku.
Co to znaczy „niepisane”?
To, co nie powinno być nazwane. Bo jak nadasz imię obudzisz. A jak obudzisz już nie zaśniesz spokojnie. I ty, i wieś.
Z czajnika unosiła się para. Baba Mirka podała mu kubek.
Napij się. Będziesz widział więcej.
Więcej czego?
Tego, co zawsze tu było. Tylko że ty dopiero wróciłeś do bycia sobą.
Rozdział 4: Cienie dzieci
Mgła nie znikła. Wręcz zgęstniała. Jan czuł, jakby szedł przez mleko, które unosi się od ziemi aż po czubki drzew. Baba Mirka została w chałupie, powiedziała tylko:
Idź. Oni cię znajdą, jeśli jesteś gotów widzieć.
Jan nie wiedział, dokąd iść. Ruszył ścieżką prowadzącą za stodołę. W dzieciństwie bawił się tam z kuzynami. Ale przecież… czy on w ogóle miał kuzynów?
Nagle poczuł chłód. Nie od wiatru od środka.
Na skraju mgły, tam gdzie zaczynał się las, zobaczył sylwetkę dziecka. Dziewczynka, może osiem lat. Stała boso, w białej sukience. Nieporuszona. Patrzyła na niego.
Hej… Jan uniósł dłoń. Wszystko w porządku?
Dziewczynka przechyliła głowę. Uśmiechnęła się lekko. A potem… zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu jak para nad herbatą.
Jan zamrugał. Przeszedł dalej. Za drzewem kolejne dziecko. Chłopiec, brudny, z dziwnie pustym spojrzeniem. Z jego ust wydobywał się szept, którego Jan nie mógł zrozumieć.
A potem nagle zobaczył ich wszystkich.
Czworo. Ośmioro. Może więcej. Dzieci o bladej skórze i martwych oczach. Stały między drzewami, w ciszy. Nie poruszały się. Ale patrzyły.
W jednej chwili usłyszał dźwięk szelest, jakby ktoś otwierał stary zeszyt.
I wtedy to zrozumiał.
To były dzieci, które nie zostały zapisane.
Nie istniały w żadnym rejestrze. Nikt ich nie pamiętał. Nie miały nagrobków. Nikt nie wspominał ich imion. A we wsi, gdzie imienia się nie wypowiada tam dusza zostaje.
Zadrżał. Usiadł na zwalonym pniu. Wyjął zeszyt.
Pióro samo znalazło się w jego dłoni.
„Imię pierwsze: Dagna. Oczy jak popiół. Zginęła przy stawie, wiosna 1983.”
Gdy tylko napisał imię, jedna z postaci skinęła głową i rozmyła się w powietrzu. Inne patrzyły z niecierpliwością. Ale nie z wdzięcznością z głodem bycia zapamiętanym.
Jan wiedział, że to dopiero początek.
Rozdział 5: Sołtys
Wieczór zapadł szybko. Mgła zaczęła się cofać, jakby ustępowała komuś silniejszemu. Jan wrócił do chałupy, zeszyt trzymając jak relikwię. Zapisał pięć imion. Pięć dzieci. Każde z nich zniknęło z mgły, jakby uwięzione dotąd w niepamięci.
Zapukał ktoś.
Nie delikatnie. Twardo. Władczo.
Sołtys.
Wysoki, ciężki mężczyzna z oczami, które za bardzo przypominały kamienie z rzeki gładkie, zimne, wiecznie mokre.
Wrona, trzeba porozmawiać powiedział, nie czekając na zaproszenie i wchodząc do środka.
Jan milczał. Sołtys przeszedł przez izbę, jakby to był jego dom.
Zaczynasz pisać powiedział, siadając ciężko. Ale tu się nie wszystko pisze. I nie wszystko się pamięta.
Jan uniósł brwi.
Dzieci. Widziałem je. I wiem, że…
Nie widziałeś nic. Głos Sołtysa był twardy jak gleba po przymrozku. I radzę ci, nie pisz więcej. Nie szukaj. Bo tu, na tej ziemi, pamięć jest jak ogień daje światło, ale jak się nie boisz, to cię spali.
Jan wyciągnął zeszyt.
Już je zapisałem. One tu były. Nikt ich nie pamięta, a…
Sołtys zerwał się z krzesła. W jednej chwili był przy nim. Złapał zeszyt, ale nie mógł go wyrwać. Ręka Jana płonęła lekkim, złotawym światłem. Słowa na stronach tliły się, jakby były wypalone ogniem.
Sołtys cofnął się.
Ty naprawdę jesteś po niej… mruknął. Po tej starej czarownicy.
Po babce? Co ona zrobiła?
Przerwała krąg. Zapisała coś, czego nie wolno było zapisać. Uratowała jednych, ale skazała drugich. I teraz ty robisz to samo.
Jan spojrzał na niego.
Co się stało z dziećmi?
Sołtys milczał długo. Potem powiedział cicho:
Zło przyszło nocą. I wzięło tylko tych, których nikt nie zawołał z imienia. Taką mamy ziemię. Zapomnienie to nie zawsze grzech. Czasem to ochrona.
Jan pochylił się.
Ja nie zapomnę. Już nie. I jeśli to, co piszę, ich uwalnia to będę pisał. Do ostatniej strony.
Sołtys spojrzał na niego z lękiem. I czymś jeszcze. Szacunkiem? Nie, raczej… rezygnacją.
W takim razie… nie licz, że wieś ci pomoże. Odwrócił się do wyjścia. Ale jak napiszesz nie to, co trzeba… to i ty zostaniesz bezimienny.
Drzwi trzasnęły. Zgasła świeca. Zeszyt był ciepły.
Jan wiedział, że teraz nie tylko duchy będą go śledzić.
Rozdział 6: Rozdział ukryty
Minęły trzy dni. Wieś jakby przestała oddychać. Ludzie pozdrawiali Jana chłodno, z ostrożnym milczeniem. Nawet dzieci przestały bawić się na podwórkach.
Jan siedział w chałupie. Zeszyt leżał zamknięty. Pióro suche. Od czasu wizyty Sołtysa, nic nie działało. Próbował pisać, ale słowa znikały. Mgła nie wracała. Cienie dzieci także.
Wtedy przyszła Baba Mirka. Nie zapukała. Po prostu była już w środku, jakby wyrósł z ziemi.
Gotów jesteś? zapytała.
Na co?
Na noc bez cienia. Zobaczysz, co babka ci zostawiła. Ale najpierw… zgaś wszystko. I nie oddychaj za głośno.
Jan zgasił lampę. Pokój tonął w ciemności. Mirka wyjęła glinianą miseczkę i zapaliła kadzidło z ziół, które pachniały spalonym chmielem i mchem.
Teraz otwórz zeszyt. Ale tylko na stronie, która nigdy nie była twoja.
Jan przekładał kartki powoli. Wszystko było znajome jego pismo, jego litery. Aż doszedł do końca.
Ostatnia kartka była grubsza. Pusta. Ale gdy zapach kadzidła zgęstniał, a wiatr przycichł tak, że słychać było tylko trzask starych belek słowa zaczęły wypływać spod powierzchni papieru.
Nie tuszem.
Krwawą czerwienią.
„Zapisuję to nie jako czarownica, ale jako babka. Co zrobiłam, zrobiłam, by ratować to, co kocham. Ale każde uratowanie niesie ze sobą zapomnienie drugiego. Wybrałam. I nie wolno mi było wybierać.”
„Zgłosiły się do mnie trzy matki. Dzieci zniknęły nie porwane, nie zabite. One zostały wzięte. Przez coś, co rośnie w lesie i karmi się brakiem imienia. Wtedy odkryłam, że to, co nie jest nazwane nie umiera. Zrobiłam rytuał. Napisałam ich imiona. Złamałam zasady.”
„Udało się. Ale nie wszystkim. Jedno dziecko… samo nie chciało wrócić.”
Jan przełknął ślinę. Baba Mirka patrzyła bez słowa. A słowa wciąż płynęły z papieru.
„To dziecko nie było jak inne. Miało w sobie pustkę. I pustka ta zaczęła żyć. Urosła. Dziecko stało się naczyniem. I dlatego zapieczętowałam je pod ziemią. W ciszy. W miejscu bez słów. Kto je nazwie, ten obudzi nienazwane.”
Jan przestał czytać.
Gdzie? zapytał cicho. Gdzie je ukryła?
Baba Mirka nie odpowiedziała od razu. Potem powiedziała tylko:
Nie pytaj o to imię. Jeszcze nie. Najpierw musisz zrozumieć, dlaczego ono samo nie chciało wrócić.
Rozdział 7: Żona Sołtysa
Dom Sołtysa stał na lekkim wzniesieniu. Stary, ale zadbany, z podwórkiem wysypanym piaskiem i krowim nawozem. Ludzie mówili, że nikt nie ma tak czystej stodoły jak on. Ale dziś… coś było nie tak. Wiatr nie śpiewał. Psy nie szczekały. Drzwi były uchylone.
Jan wszedł.
W środku siedziała kobieta. Chuda, siwa, z zaciśniętymi palcami na kolanach. Wzrok wbity w ścianę. Miała na sobie szal, który drżał lekko, choć nie było przeciągu.
Spojrzała na niego powoli. A potem… jakby wiedziała, kim jest.
Przyszedłeś po imię powiedziała cicho.
Jan skinął głową. Chciał coś powiedzieć, ale zamarł. To, co zobaczył w jej oczach, to nie był smutek. To była pustka. Taka, o której pisała babka.
On… mówił, że nie wolno szepnęła. Że trzeba zapomnieć. Ale ja pamiętam. Każdej nocy słyszę jego kroki pod podłogą. Nie krzyczy. Nie płacze. Tylko chodzi. I czeka, aż ktoś go nazwie.
To był twój syn?
Kobieta skinęła głową. Drżącą ręką sięgnęła do skrzyni pod ścianą. Wyjęła starą szmacianą lalkę. Oczodoły puste. Głowa przyszyta dwa razy.
Nie pozwolili mi zabrać nic więcej. To mi schowała Mirka. Ona jedna wiedziała, że niektórych nie można tak po prostu zostawić. Ale on… mój mąż… on nie chciał pamiętać.
Jan zadrżał.
I wtedy w progu stanął Sołtys.
Nie miał w oczach gniewu. Tylko zmęczenie.
Widzę, że już wiesz powiedział do Jana. Widzisz, dlaczego tak się starałem to zatrzymać?
Jan milczał.
Gdy jej świat się zawalił, ja musiałem zbudować nowy. Taki, w którym można wstać rano, spojrzeć na żonę i nie słyszeć tych kroków. I choćbyś napisał tysiąc imion tego jednego lepiej nie ruszaj.
Dlaczego? zapytał Jan. Bo co się stanie?
Sołtys podszedł, powoli. Położył rękę na ramieniu kobiety. Drżała.
Bo on nie wróci jako dziecko. Bo on już nie jest tylko wspomnieniem. On jest… pustką. Głodem. Cieniem, który umie mówić, ale nie zna swojego głosu.
Kobieta ścisnęła lalkę.
Ale to wciąż mój syn szepnęła.
Jan spojrzał na nią. Potem na Sołtysa. Zrozumiał.
Nie chodziło tylko o zapomnienie. Chodziło o miłość, która trwała, mimo że już nie miała do czego.
Jeśli mam go nazwać… powiedział Jan ...to nie zrobię tego sam. Ty musisz mi pomóc. Bo inaczej… on zostanie tam na zawsze.
Sołtys odwrócił wzrok. A potem skinął głową.
Jego imię… było Olek. Ale jeśli go nazwiesz, musisz go przyjąć. Takiego, jakim się stał.
Rozdział 8: Miejsce ciszy i zjawa
Mrok lasu otulał ich jak ciężki płaszcz. Jan i Sołtys szli obok siebie w milczeniu, podążając za ledwie widoczną ścieżką, którą Baba Mirka nazwała kiedyś „dróżką cieni”. Bliżej niż dalej od wsi, drzewa gęstniały, a pod stopami trawa ustępowała mchu.
Tu było szepnął Sołtys, zatrzymując się przy nisko pochylonym dębie. W pniu, tuż nad poziomem ziemi, wyrzeźbiony był krzyż chroniony kołem stary symbol ochrony przed złymi mocami.
Jan przykucnął, odsuwając mchy. Pod korą ledwie rysował się ledwie widoczny napis:
„TU ŚPI CIEŃ”
To tu potwierdził Sołtys, kładąc dłoń na nagiej ziemi pod drzewem. Babka kazała zasypać otwór, by nikt nie odnaleźć pustki.
Jan wyciągnął pióro i zeszyt, ale zanim zdążył wyryć myśl na papierze, ziemia pod nimi zadrżała.
Z gęstwiny drzew dobiegło ochrypłe westchnienie, a powietrze zgęstniało tak, że ciężko było oddychać.
Co to? zapytał Jan, podnosząc się ostrożnie.
Sołtys nie odpowiedział. Wpatrywał się w cień, który zdawał się wyłaniać zza korzeni dębu. Skulony kształt, rozmazany w półmroku, jakby zrobiony z porannej mgły wymieszanej z smołą.
Zjawa.
Nie miała wyraźnych rysów twarzy jedynie dwa punkty jaśniejące w ciemnym kształcie, jak pustki oczu. Rozwarła szarpnięte usta, a z nich wydał się jęk przypominający głos dziecka… ale skażony czymś obcym.
Jan serce zabiło mocniej.
Sołtys zacisnął dłoń na jego ramieniu.
To ona wyszeptał. Pustka, która zamiast Olka przetrwała.
Zjawa podniosła długie, cieniste ramiona i uniosła się nad ziemią. Półprzezroczyste ciało drżało, jakby wewnątrz wzbierał nieustanny płacz.
Nie nazywaj mnie! dobiegł głos, rozbrzmiewający w ich głowach, a nie w uszach. Nie mam imienia. Jestem wielka. Jestem pustka, której nie zapełnisz.
Sołtys zadrżał i zrobił krok wstecz.
Jan uniósł pióro.
Olek wyszeptał.
Zjawa zawyła i cała przestrzeń zadrgała. W jednej chwili chłód zmienił się w rozpalone żarzenie. Ziemia pod dębem pękła, a z głębi szczeliny buchnęła czarna para.
Sołtys rzucił się naprzód, krzycząc:
Nie!
Ale Jan trwał, patrząc w tę nienazwaną formę.
Zjawa pisnęła raz jeszcze, głośniej i przenikliwie, aż echo odbiło się od drzew. Na moment świat się zachwiał.
I wtedy… cień rozdarł się wzdłuż brzucha, odsłaniając drobne, skulone ciało chłopca. Jego rysy były blade, mokre od rosy; oczy jednak wciąż puste.
Jan cofnął się, ale natychmiast klepnął stronę zeszytu.
„Imię szóste: Olek. Urodzony nocą bez cienia. Tyś pustkę oswobodził.”
Słowa wypalone ognistą poświatą rozbłysły na kartce.
Chłopięcy kształt zawisł kilka sekund w bezruchu, jakby wstrzymał oddech. Potem skinął głową.
Zjawa zgasła. Las zamilkł. Dębowy krzyż pulsował niskim światłem, a pęknięta ziemia powoli się zasypywała, jakby sama prosiła o zapomnienie.
Sołtys odwrócił się do Jana, oddech ciężki, oczy zalane łzami.
On wrócił… wyszeptał. Ale teraz wiem, że pamięć to też odpowiedzialność.
Jan zamknął zeszyt i odłożył pióro.
Zrobiliśmy to razem powiedział cicho. I teraz… teraz możemy zacząć prawdziwą historię tej wsi.
Rozdział 9: Święto ognia
Tego wieczora wieś rozbłysła jak nigdy.
Ludzie wynieśli ławy i stoły, zapalono pochodnie, a przed domem Sołtysa ułożono okrąg z kamieni i ulepiono nowe ognisko. Na środku zasiadł Olek, owinięty w koc, cichy, ale żywy. Jego oczy nadal były puste, lecz teraz odbijały płomienie.
Dzieci śmiały się niepewnie, kobiety płakały a mężczyźni podawali sobie gorzałkę, jakby chcieli wymazać z pamięci to, czego byli świadkami.
Jan stał nieco z boku. Obserwował. Zeszyt miał w kieszeni. Milczał.
Przynajmniej jeden wrócił powiedziała Baba Mirka, podchodząc do niego. Ale widzisz?
Jan zmarszczył brwi.
Co?
Mirka wskazała palcem ku drzewom. Las. Wiecznie czarny. Ale teraz… coś tam błyskało. Ogniki. Za dużo ogników.
One też chcą wrócić. Pamięć przywołuje. Ale nie każda pamięć jest łaskawa.
W tym momencie Olek drgnął. Spojrzał nagle w ciemność nie na ludzi, nie na światło na las. I powiedział swoje pierwsze słowo:
Nie sam.
Cisza spadła jak koc na ognisko. Ludzie przestali się śmiać. Wiatr ucichł.
Co powiedział? spytał ktoś.
Olek powtórzył, cicho, głosem bardziej echem niż dźwiękiem:
Nie sam. Wróciłem… ale nie sam.
Za jego plecami ogień zafalował, języki płomieni tańczyły nienaturalnie, jakby coś między nimi przechodziło. Cienie zaczęły się wydłużać w jedną stronę. Wszystkie w kierunku lasu.
I wtedy jedna z kobiet krzyknęła. Nie dlatego, że coś zobaczyła.
Dlatego, że rozpoznała głos. Z głębi lasu, jakby z wnętrza ziemi, dochodził śmiech. Dziecięcy. Ale zdeformowany, pęknięty, jakby śmiał się ktoś, kto nie rozumie, co to radość.
Mój Jasiek… wyszeptała kobieta. On też tam był… On… on chciał wrócić…
Sołtys wstał. Olek zamilkł. Baba Mirka zmarszczyła brwi.
Rozdarliśmy zasłonę powiedziała cicho. I teraz ci, którzy byli zapomniani z jakiegoś powodu… zaczynają szukać drogi.
Jan wyjął zeszyt. Spojrzał na pustą stronę.
I wtedy z mgły wychyliła się rączka, biała jak kość, z palcami zbyt długimi, jakby nie przynależała do żadnego dziecka.
Olek szepnął:
To nie był chłopiec. To coś, co udaje chłopca.
Rozdział 10: Strach wśród żywych
Minęła noc.
Ogień zgasł.
Cienie zostały.