E-book
2.94
drukowana A5
53.14
Szamienie na kaniec

Bezpłatny fragment - Szamienie na kaniec


Objętość:
324 str.
ISBN:
978-83-8221-701-8
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 53.14

Rok 2000

ROZDZIAŁ 1 — Pawana na śmierć Urbana — szkic (ob)sceniczny

Na scenie ekran elektroencefalografu, kroplówka, kaczka, parawan. Za parawanem żelazne łóżko. Przez szczelinę w parawanie widać bose stopy. Obok łóżka biała, metalowa szafka. Na szafce różne imponderabilia: fotografie, figurki — w tym głowa Lenina, szklanka z wodą a w niej sztuczne zęby i uszy. Przewody aparatury podłączone do niewidocznej postaci, leżącej na łóżku. EEG „pika” melodię „Międzynarodówki”. Na ekranie EEG stop klatka: Jaruzelski wygłaszający znany komunikat o stanie wojennym.


Osoby:

MASTURBAN (dyszkant, kontra-tenor) — Redaktor naczelny pisemka „NIE”. Inne ksywy: „Kibic”, „Minister”, „Rzecznik”, „Towarzysz”. Półżywa ilustracja zasady: kto ksywą wojuje — od ksywy ginie (Słychać głos, a widać tylko stopy. Ich układ i ilość zmieniają się w sposób przypadkowy).

ORDYNATOR (baryton) — Ordynator.

OLEANDER (sopran bohaterski) — Prezydent Aleksander K. (W lansadach zamiast w doniczce. Podlany).

ŻONA (chrypa) — Żona Masturbana, Małgorzata D. (Wydawca pisemka „Zły”, z aparatem foto i fleszem).

PSYCHOL (pamfluete) — P.S.

RODODENDRON (sopran koloraturowy) — Piotr Ikonowicz. (Praktycznie jedyny członek).

SALOWA (rozdeptany mezzo sopran) — Ambasador Ewa S.

WIERNY CZECZOT (pół-bas) — Andrzej Czeczot (Rysownik. N.Y.City).

CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY — Redakcja „NIE” w pełnym składzie plus wierzchołek SLD (dawniej SdRP) w komplecie (Kostiumy: od góry — bluzy i czapki drelichowe model Mao, od dołu paczka klasyczna, białe rajtuzy, puenty).


* * *


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (ad libitum, kłaniając się rytmicznie do melodii z repertuaru Vaja Con Dios): Ajajajajajaj, Puerto Rico…, ajajajajajaj…


ORDYNATOR (przerywając chórowi brutalnie) Chór milczeć!


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (odwracając się tyłem do widowni, w dalszym ciągu kłaniając się i jednocześnie wykonując biodrami ruchy hula-hoop): Ajajajajajaj, to mój kraj…


ORDYNATOR: Chór — won…! (Oleander szepcze mu coś do ucha). A, to co innego…!


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY:

Ajajajajajaj, Kałasznikow,

Ajajajajajaj, zapiewaj!

Ajajajajajaj. Maryniko!

Gdzie ty jesteś, mów — Suliko!


MASTURBAN¹ (zza parawanu. Recitativo vaselinoso): …uśmiech szczerzony, ni go je… (cdn)¹


OLEANDER (po cichu, z kąta): ...je, je, je she loves you je, je, je… (powtarza 3 x. Zza sceny straszny łomot).


ORDYNATOR (na stronie, tajemniczo): Śpieszę wyjaśnić, uprzejmie śpieszę, że pierwsza zama bije króla, bo zupa była zobrze nasolona. Ja jako cytaty cytuję cytaty: /…/ Maria Antonina socjaldemokracji. — O kurwa!…²


MASTURBAN (zza parawanu, murmurando degenerativo): (cd) ...bał, ni mu pier…³ (cdn)


OLEANDER (jak potłuczony, pogodnie): …pier… pier… pierwszym szeregu walczących ludowych mas, wznosim do góry i słońce i pieśń…


MASTURBAN (zza parawanu, oblesissimo): (cd) ...dział. (4) (głośno uwalnia wiatry).


SALOWA (zapracowana, wiecznie śpiesząca się kobiecina, ale pogodna. Przynależąca do SLD, śpiewa do znanej melodii Piotra Szczepanika): Sprzątać, jak to łatwo powiedzieć… Sprzątać, ale trudno z tym żyć…(recytuje do WC Pikera): Rzyć ili nie rzyć, oto jest pytanie… oto pytanie o Jerzym Urbanie!… Najwyższa pora odpowiedzieć na nie, gdy jednym uchem już na karawanie…!


ŻONA (wpada na scenę rozczochrana, zagląda za parawan z przygotowanym aparatem fotograficznym): Eeee! (błyska fleszem). Ej ty…! Eeee! (stopy zmieniają pozycję). Siostro, siostro! Siostra mu wyciągnie tę rurkę z nosa, bo zasłania! (flesz). Już! Siostra może wetknąć z powrotem! I oko też…!


MASTURBAN (głośno wciąga powietrze przez rurkę, krztusi się, stopy podskakują konwulsyjnie. Pół szeptem, koprofilioso): Żarliśmy te ich brytyjskie gówna tylko we dwoje…(5) (ciężko wzdycha). Pamiętasz, Małgoś?


ŻONA (wychodząc przypala papierosa od salowej): Siostra mnie zawoła, kiedy kojfnie… Muszę mieć świeżego na okładkę! (wychodzi, trzaskając drzwiami).


MASTURBAN (w uniesieniu. Lekko mendozo): Widzę, widzę… Światło… O ku… (cdn).


OLEANDER (pląsając radośnie, Psychol przygrywa na fifulce): …ku-ku, ku-ku, a-a-a-, a-a-a, łodiridi, łodirididina, łodirididina u-ha!


MASTURBAN (grande mendozo, pojawia się trzecia stopa): (cd) ...rwa zaje… Widzę! (6) Sto osiemdziesiąt lat temu rodzi się Marks… Prorokując wolność ciupciania, ciupcia służącą Engelsa… Widzę! Widzę Olina! To nie Oleksy! To Aleksy! Generał A.A.! Brygada R.R.! (rzęzi)(7) ...powodem...mojej …wojny… z zamordowanym… księdzem były… operacje… Piotrowskiego… i kolegów… którzy… Popiełuszce podrzucali...amunicję i inne zakazane rzeczy! (zza parawanu wypada Psychol. Tarza się, rycząc ze śmiechu).


ORDYNATOR (zacina się): Lewa…, lewa…, lewa…


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (skandując unisono): …tywa! …tywa! …tywa! (wbiega salowa z gruszką).


SALOWA (nie przerywając czynności z gruszką, zaciągając po białorusku): A ty się nie tłumacz, kochanieńki… Księdzu życia nie zwrócisz… Leż sobie spokojnie, oddychaj głęboko… Manifest Komunistyczny przepowiadaj… Dzieła Lenina wspomnij… Dyktaturę proletariatu… Posła Ikonowicza i innych posłów z klubu naszego poprzedniego… (wynurza się zza parawanu, natchniona)…daj nam dzisiaj… i odpuść nam nasze winy… jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie… (raptem milknie, zdając sobie sprawę z tego co się stało) ...ale nas zbaw ode złego… Amen! (pada krzyżem, zanosi się łkaniem).


MASTURBAN (po dobrej chwili, przerywanym głosem): Wy naprawdę wierzycie, że poza waszą wiarą nikt zbawion być nie może? (8)


WIERNY CZECZOT (głosem jakby zza wielkiej wody): I w godzinę śmierci można jeszcze od błędów rewokować… (9) (wybiega jak szalony z komnaty).


ŻONA (zagląda z korytarza, rozdeptując peta na dywanie): Pośpiesz się, ku…, bo się zeszczam…! (furioso) Siostro! Siostro! Siostra zaciśnie tę rurkę! Tak trzymać! (na boku, do siebie): Bingo! Ale kolor! (flesz raz po raz).


WIERNY CZECZOT (wbiega jak szalony do komnaty): Sapieżyńscy bramę wysadzili! Szwedzi uciekli do wieży! Nieprzyjaciel tuż! Wasza k… (10) (dalsze słowa zamierają mu na ustach).


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (recitativo): Siedzi na sofie z oczyma wyszłymi na wierzch; otwartymi ustami łapie raz po raz powietrze, zęby ma wytrzeszczone, rękoma drze sofę, patrzy z przerażeniem w głąb komnaty. Krzyczy a raczej chrapie między jednym oddechem a drugim… (11)


MASTURBAN (drze się): To Gadzinowski… Ja nie… Ratunku! Czego chcecie?! Weźcie tę k… (12) (porywa go straszliwa czkawka)


OLEANDER (skocznie, scherzo): k-k-k...to się młota ni ognia nie lęka?… kto uparte ma wole i dłoń?… kto przed wrogiem tchórzliwie nie klęka?… kto ludowi budować chce dom?… (w kierunku Masturbana): Szanowny Jubilacie! Za te i inne zasługi wykonam dla ciebie tu i teraz, w tych okolicznościach przyrody… (Psychol — tusz) …orła białego! Orła białego! (cisza dzwoni w uszach) Biało- czerwonego! (item) Czerwonego! (wykonuje, oklaski).


MASTURBAN (continuoso): To Gadzinowski!… Psychol!… Barański… Ratujcie, ludzie! Jezus! Jezus! Maryjan!…


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY Oczy wychodzą mu jeszcze okropniej z oprawy, wypręża się, pada na wznak i pozostaje bez ruchu (13) (stopy w naturalnej dla sytuacji pozycji, rzeczywiście bez ruchu).


OLEANDER (wdzięcznie kiwając się z nogi na nogę, na modę disco-polo): Ten jest z nami, ten nasz brat, ten jest zuch, ten jest chwat, ten niełatwą drogę obrał i ten wie, że jest jedna droga dobra — ZMP!


RODODENDRON (wchodzi, staje jak słup, marszczy czoło, po długiej chwili, debilioso): …spróbować pomyśleć na własną rękę… dlaczego lewica bierze w pysk?… (14)


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (płaczliwie) Dotychczas nie uczyniono jeszcze próby uzupełnienia Marksa Tomaszem z Akwinu… (15)


WIERNY CZECZOT (wstaje, wyjmuje szablisko, ciska z brzękiem na ziemię): Macie mnie, rozsiekajcie! Ale jeśli sponiewieracie ciało jego, źle uczynicie, bo Krzaklewskiego przed skonem wzywał i jego konterfekt w ręku dzierży! (słowa te wielkie robią wrażenie na przytomnych) Oj!...nie utyłem na tej służbie, bom trzy dni już nic w ustach nie miał i nogi się chwieją pode mną… Ale macie mnie, rozsiekajcie! Gdyż i do tego się przyznaję… żem go miłował… (więdnie).


CHÓR INSTRUKTORÓW I SPAWACZY (przebiegając przez scenę z lewej na prawą na puentach): Na żywy Bóg! Dajcie mu jeść i pić! (17)


ORDYNATOR Nie temu! Temu! (skazuje ręką Wiernego Czeczota. Podchodzi do ekranu EEG, gwiżdże) Fiu, fiu! (na ekranie ciągła, pozioma linia): Siostra pisze: całkowity zanik mózgu. Zmiany nieodwracalne. Śmierć kliniczna.


MASTURBAN (zza parawanu, jedna stopa palcami w górę, druga — w dół. Dolce): Oh. Maryjanno, gdybyś była zakochana, nie spała byś w tę noc, w tę jedną noc… (Da capo al fine).


KONIEC?

Przypisy:

1. NIE 2/98, „Dama bije króla”

2—4. tamże

5. NIE 51—52/97, „Żłób u żłóbka”

6. NIE 19.98, „Magiel dziejowy”

7. NIE 21/98, „Piana z pyska”

8. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II, str. 707

9 — 12. tamże (ze zmianami)

13. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II str. 707—708

14. NIE 21/98, „Dlaczego lewica bierze w pysk”

15. J. Plechanow „Podstawowe zagadnienia marksizmu”

16 -17. Henryk Sienkiewicz „POTOP”, t. II, str. 709 (ze zmianami)

ROZDZIAŁ 2 — Szamienie na kaniec, odc. 1

Ciemność. Niemal namacalna. Wypełniała szczelnie przestrzeń dookoła mnie. Tym wyraźniej widziałem grzęzawisko, jaśniejące lekką poświatą i w przedziwny sposób rozświetlające się w miejscu, w które akurat spojrzałem.

Przypominało leśne jezioro, spotykane w Borach Tucholskich. Jeziora te zarastają od brzegów kożuchem mchów, żurawin i sitowia, który unosi się nad głębią, czasami kilkudziesięciometrową, uginając się i falując pod stopami. Chodząc po nim należy trzymać poziomo możliwie długi kij, który w przypadku przerwania kożucha ma za zadanie uratować przed wpadnięciem w topiel.


Kiedy spoglądałem przed siebie, widziałem ów bezkresny kożuch, a także wiodącą przez jego środek kładkę.

Spoglądając ponad nim w lewo widziałem coś jakby unoszące się tuż nad ziemią cumulusy, jakieś kłęby mgły czy dymu, dość stabilne w formie i nie rozpraszające się mimo powiewów ciepłego wiatru. Wytężanie wzroku powodowało jedynie zanik ostrości, tak że chwilami widziało się chmurę, a zaraz po tym jakby stado baranów i znowu kłębowisko obłoków. Wewnątrz nich coś się działo: raptownie rozświetlały się różnokolorowymi światłami, to znów wibrowały błyskami stroboskopów.

Czasami ta dyskoteka-nie dyskoteka rozpływała się w przedziwne kształty, przypominające zamknięte, otoczone murami osiedla-osady, a może kina na wolnym powietrzu wypełnione samochodami.


Po prawej stronie, na skutek kontrastu, ciemność wydawała się tak głęboka, że niemal aksamitna. Ale i tam po długim wpatrywaniu się, kiedy oczy zaczynały łzawić z wysiłku, można było dostrzec — lub mieć złudzenie, że się widzi — obraz już to starego niby-lasu, tłumu wyniosłych drzew-olbrzymów, już to miasto składające się z tysięcy wież o różnych kształtach.

Chwilami wydawało mi się, że z prawej słyszę dzwony, pieśni czy hymny, jednak próba usłyszenia dokładniejszego zawsze kończyła się niepowodzeniem.


Na wprost, pośrodku, chyba nie było niczego. A jeśli nawet było, to zupełnie niekonkretne, nieuchwytne, nijakie. Coś jakby zarys panoramy Ursynowa, przeźroczystej jednak do tego stopnia, że mogło tam być coś lub zupełnie nic.


Zarówno to, co migotało z lewej, jak i miasto pałaców, a może świątyń po prawej, a także „prawie nic” pomiędzy nimi pojawiało się i znikało w sposób tak subtelny, że mogło być złudzeniem czy wręcz projekcją podświadomości.


Nagle w mroku, tuż przede mną, rozległ się gwałtowny, przypominający spłoszonego bażanta łopot skrzydeł. Coś wzniosło się pionowo w powietrze i — sądząc po odgłosie — zaczęło oddalać od miejsca gdzie w całkowitej ciemności usiłowałem coś zobaczyć, gdy przenikliwy świst uciął łopot skrzydeł. Rozległ się plusk i nastała cisza jeszcze głębsza niż przedtem. A po chwili z góry zaczęły padać wielkie, ciepłe krople i coś w rodzaju delikatnego puchu, lekko oblepiającego wszystko białą poświatą…


— Znowu Michnik zestrzelił nam Anioła! — usłyszałem męski głos zza swoich pleców.

— To już trzeci w tym tygodniu! — odpowiedział mu inny głos..Niski, głęboki, budzący zaufanie.

— Czy nie powinniśmy czegoś z tym zrobić? Nie pomnę już, kiedy ostatniemu udało się przelecieć. Wystrzela nam wszystkie, niech będzie przeklę…

— Przestań, Dżejpitu — Głos drugi zabrzmiał lekkim wyrzutem.

— Bo gdyby tak wysłać tego tu z odpowiednią misją…

— Dżejpitu, obiecałeś!

— Poza sytuacjami nadzwyczajnymi! Synu, nie lękaj się!

— Dżejpitu!

— Przepraszam, Dżejsiejcz… Tak jakoś mi się wypsnęło…

...przez chwilę trwała cisza. Jakby w telewizorze wyłączono dźwięk. Albo raczej w odtwarzaczu video. Bo nagle ostatnia sekwencja powtórzyła się.

— Znowu Michnik zestrzelił nam Anioła!

— To już trzeci w tym tygodniu!

— Czy nie powinniśmy czegoś z tym zrobić? Nie pomnę już, kiedy ostatniemu udało się przelecieć. Wystrzela nam wszystkie, niech będzie przeklę…

— Przestań, Dżejpitu! — Głos drugi zabrzmiał lekkim wyrzutem. — Wiesz przecież, że Anioły są po to, żeby ginąć… I ustalone zostało, że nam interweniować nie wolno. Zresztą, jak pomnę, kilka przeleciało…

— Ale tylko te z prośbami, lecące prosto w górę. Nie udało się ani jednemu, niosącemu Nowinę na lewo. Wszystkie zestrzelił, wszystkie…

— Tak widać ma być, Dżejpitu! Musi w tym być mądrość nam niedostępna.

— Tobie niedostępna, Panie?!

— Nie mów do mnie „Panie”! W każdym razie — nie tutaj, w rzeczywistości analogowej, gdzie można podsłuchiwać! — Głos Drugi wydawał się zniecierpliwiony…

— Przepraszam! Czy nie ma żadnej szansy? Czy on nie śpi? Nie je? Przecież musi być jakiś sposób, żeby przesłać Nowinę do Dyskoteki!

— Jest na to wieczność, Dżejpitu! I jest także pewna szansa, że któryś kiedyś doleci.. Posłuchaj…!

— Ponownie rozległ się trzepot skrzydeł i jednocześnie coś ciężkiego plasnęło w grzęzawisko, rozbryzgując błoto. Łopot skrzydeł oddalił się gdzieś w przestworza…

— To Kuroń. Albo Geremek. Albo któryś z mniej pojętnych uczniów… Hartmann… Środa… Jak zwykle nie trafili! Nie mówiąc o tym, że zamiast z łuku próbowali maczugą.- Głos Drugi wydawał się rozbawiony — To jest ta szansa, że kiedyś któryś Anioł przeleci nad Niczym na Lewą Stronę. To nawet więcej niż szansa. Ale na razie jest tak, że kiedy któryś z głupszych nie trafi, to Michnik poprawia.

— Boże mój…

— Nie mów do mnie „Boże”!

— Przepraszam, Dżejsiejcz! Ale może jednak wysłać tego tu, z odpowiednią misją i wyposażeniem? Jestem pewien, że zdjął by tego Michnika jednym palcem!

Domyśliłem się, że mówią o mnie. Z wrażenia byłem jednak jak sparaliżowany, nie będąc w stanie poruszyć ręką ani nogą, nie mówiąc już o wydobyciu głosu…

Dyskoteka rozbłysła feerią świateł, a muzyka — tym razem wyraźniejsza — dała się rozpoznać bezbłędnie: disco polo. Prawie widać było pląsającego w rytm Kwaśniewskiego. A i fantom wyglądający jak Miller ruszył w tany z jakąś przodownicą… Poczułem, że nogi mi zdrętwiały. Spróbowałem poruszyć się…

— Nie ruszaj się!

Zamarłem w bezruchu. Pomyślałem, że chociaż spróbuję coś powiedzieć…

— Nic nie mów! Właśnie podsłuchują. Czekaj, jeszcze, jeszcze… O.K. Możesz mówić, synu.

Poczułem, że mogę nie tylko mówić, ale i poruszać się.

— Co się dzieje? Kim jesteście? To znaczy czy jesteście tymi którymi myślę że jesteście? A przede wszystkim — gdzie jesteście?

Spróbowałem w ciemności rozświetlanej tylko błyskami Dyskoteki zerknąć za siebie, ale nikogo tam nie było. Nie było w tym sensie, w jakim może kogoś nie być w całkowitej ciemności. Niewiele myśląc, sięgnąłem ręką do tyłu w nadziei, że czegoś tam dotknę…


— Nie bądź durniem, synu! — wydawało mi się, że Głos Pierwszy jest rozbawiony.

— Przepraszam. Czy może mi Pan powiedzieć…

— Nie mów do mnie „Pan” — odpowiedział z naciskiem. — Nienazwane ma być nienazwane i trzymajmy się tego. Howgh! — Głos Pierwszy znowu zachichotał.

— To niech mi powie — usiłowałem wybrnąć z sytuacji — o co tu chodzi? Niech ono…

— Tylko nie „ono”!

— Przepraszam! Czy mógłbym jednak dowiedzieć się…

— Wiem, co chcesz wiedzieć, synu.

— Dlaczego…

— Mówię, że wiem! Posłuchaj: Michnik i reszta zajmują miejsce w środku, czyli w Niczym. To tam, na wprost. Anioły lecące na lewo muszą przelatywać nad Niczym. No i on je… — zawiesił głos — …taki jest porządek rzeczy, która jego jest…

— Panie…

— Nie mów do mnie „Panie”!

— Przepraszam… Dlaczego trzeba tam zanieść Nowinę? I co to za Nowina?

— …

— Panie…

— …

— Halo!

— Nie odpowie, bo rozmawia — odezwał się Głos Pierwszy.

— Wkrótce zrozumiesz, synu — odezwał się nagle Głos Drugi — Nie pytaj, tylko patrz…

Poświata nad trzęsawiskiem trochę przygasła, czy może ciemność przybliżyła się do siebie…

ROZDZIAŁ 3 — Szamienie na kaniec, odc. 2

Wciąż siedziałem w ciemności, w tym samym miejscu, na rodzaju półki w skarpie, opadającej do pokrytego zielonym kożuchem jeziora. Przez jego środek biegła kładka.


Poza niemrawymi rozbłyskami po lewej stronie na drugim brzegu, panowała aksamitna ciemność. A jednak, pomimo tego widziałem, że kładka jest z desek. Nieheblowanych.


Po prawej, ginącej w ciemności stronie, zamajaczyły trzy postacie. Szły, czy raczej jakby płynęły wolno w kierunku środka obrazu w postaci lekko rozświetlonej przestrzeni. Kładka, zawsze niestabilna, tym razem nie chwiała się. Postacie weszły w krąg poświaty i wtedy poznałem: ojciec Tadeusz Rydzyk, podtrzymywany, czy raczej prowadzony z obu stron przez jakichś zakonników. Twarz miał pogodną, chyba nawet uśmiechniętą, a sam...ależ tak… w ogóle nie dotykał nogami kładki, unosząc się lekko ponad nią. Dwaj jego towarzysze nie prowadzili go, ani też nie nieśli! Oni próbowali utrzymać go przy ziemi! Widać było, że nie jest im łatwo. Co chwila wynurzali się z bagna, wznosili w górę, kurczowo uczepieni ojca Rydzyka, wymachując nogami w gorączkowym usiłowaniu powrotu do swojego środowiska. Wyglądało to niemal komicznie, a jednocześnie czuło się coś w rodzaju utajonej grozy… Bo oświetlona przestrzeń, nie wiedzieć dlaczego, chwilami przypominała widziany od wewnątrz bagażnik samochodu…


Jeden z zakonników, korzystając z krótkiej chwili kiedy ojciec Rydzyk obniżył się stając na kładce, wyciągnął radiotelefon i zaczął weń krzyczeć: “Zróbcie coś, żeby ci jego słuchacze przestali się za niego modlić! Nie dajemy rady go utrzymać! Wiecie co będzie, kiedy pójdzie w górę?! No to wyłączcie prąd! Albo puśćcie serial, cokolwiek! Wykonać!”.


— Panie… — niespodziewanie odezwał się Głos Pierwszy, czyli — jak pamiętałem — należący do Dżejpitu…

— Nie mów do mnie “Panie”… Wciąż muszę ci przypominać, że jesteśmy w rzeczywistości analogowej…

— Przepraszam, Dżejsiejcz! Ciągle zapominam. Czy możesz nam powiedzieć, gdzie oni prowadzą ojca Rydzyka? Co to za zakonnicy? Przecież tego zakonu już od dawna nie ma!

— Masz racje, Dżejpitu. Ale oni o tym nie wiedzą. Spójrz na buty…

Rzeczywiście. W miejsce sandałów czy innych trepów mieli buty na grubej, gumowej podeszwie, z krótką cholewą zapinaną powyżej kostki. Pomyślałem, że gdybym dobrze potrząsnął kładką, obaj fiknęli by w błoto, a ojciec Rydzyk uniósł by się, wolny…


— Ani się waż! — usłyszałem — Nawet nie próbuj! Musi być co być musi!

Nagle, z lewej strony, dobiegł krzyk tak straszny, że aż ciarki przeszły mi po całym ciele. Była w nim rozpacz do tego stopnia bezbrzeżna, że niemożliwa do opisania.


Po chwili w mroku zamajaczyły jakieś postacie, które wlokąc ciężki najwyraźniej tłumok, wstąpiły w krąg poświaty nad kładką. Cisnęły na nią swoje brzemię, aż kładka zanurzyła się nieco i rozpłynęli w ciemnościach. Wytężyłem wzrok. Na kładce leżał Radosław Sikorski, były minister spraw zagranicznych.


— Żyje? — zainteresował się Głos Pierwszy.

— Żyje, żyje i nie żyje, nie żyje. — odparł Głos Drugi — Kogo pokarać przyszło, trzy są możliwości: zdjęcie przez przeciwników, zdjęcie przez swoich i zdjęcie się samodzielne. W przypadkach niezwykle ciężkich, śmiertelnych, a do takich zaliczana jest głupota, trzy kary mogą być stosowane jednocześnie. To taki właśnie przypadek. Został marszałkiem sejmu choć mierzył gdzie indziej. I stąd ten krzyk rozpaczliwy…

Tłumok przypominający Radosława Sikorskiego leżał na kładce, ale wcale jej nie przeważał. Strona z ojcem Rydzykiem była zanurzona głębiej, pomimo że on sam wciąż unosił się w powietrzu. I pomimo tego że wcześniej na kładkę rzucono największe, najcenniejsze skarby. Jak szamienie na kaniec! Lisa, Niesiołowskiego, Wojewódzkiego, Olejnik, Owsiaka, Paradowską, Senyszyn, Środę, Vincenta, Bartoszewskiego, Nergala, Grodzką, Hartmanna, Nowaka… a nawet — Michnika!


Leżeli w bezładnej kupie, usiłując coś ważyć. Wszystko na nic!


— Za mało dali na szalę, grubo za mało! — odezwał się Głos Drugi. — Jak zwykle chcą kupić tanio, a leszcze lepiej — wziąć za darmo!

— Masz rację, Dżejsiejcz! Ale to już się skończyło. Za ojca Tadeusza będą musieli dorzucić a dorzucić! — Głos Pierwszy zabrzmiał satysfakcją, a zarazem głębokim smutkiem…

Z lewej strony ciemność rozbłysła. Z tumanów wystrzeliły race, rakiety, chińskie ognie. Muzykę rozkręcono na cały regulator, tak że nawet zielony kożuch wokół kładki wpadł w wibrację. Dwaj stróże ojca Rydzyka odruchowo zatkali uszy, co jednak spowodowało, że o mało im się nie wymknął. Złapali go za obrzeże szaty w ostatniej chwili, ściągnęli na dół, ale nowa fala disco polo zmusiła ich do zakrycia uszu. I tak, niemalże w rytm muzyki, to łapali się za głowy, to wyciągali ręce do umykającego ojca Tadeusza, to znowu zatykali uszy, by ponownie unieść ręce w ślad za nim…


Trwało to tak i trwało, a tłumok leżał po drugiej stronie nieruchomo. I nagle, w chwili największego natężenia hałasu, poprzez łomot muzyki, rozległ się ryk tak potężny, że światła Dyskoteki na moment przygasły, a Nic ze strachu stało się przejrzyste, zupełnie jakby schowało ogon pod siebie.


— Dają Urbana — poinformował Głos Drugi.

— O Jezu! Skąd wiesz, Panie…?

— Nie mów do mnie ani Jezu, ani Panie!

— Przepraszam! Skąd wie?

— Wszystko słyszę. Ciągle używają telefonów komórkowych na kartę. Kiedyś podsunęliśmy im, że nie można ich od nas podsłuchać…

— Kto nie może, ten nie może, temu Boże nie pomoże — zanucił Głos Pierwszy.

Poczułem, że mogę się poruszyć. I chyba mówić…


— Ale przecież, jeśli wszystko może, dlaczego nie zamknie tej Dyskoteki? — odważyłem się zapytać — Albo czemu nie wyłączy im prądu? Albo niech mi pozwoli wsiąść na zgniatacz i przejechać po tym paskudztwie kilka razy…!

Nikt nie odpowiedział.


Kolejny Anioł wystartował w mroku i poleciał w górę bez żadnych przeszkód. No tak — pomyślałem — oddali Michnika…


Nawet nie zauważyłem, kiedy Urban znalazł się na kładce obok Sikorskiego. Leżał jakoś tak na boku, głową lekko do dołu, natomiast nogi sterczały ukośnie w górę. Jednak nic nie stracił ze swych umiejętności, i zdania, które wygłaszał, były równie krągłe jak kiedyś. Jedynie pozycja zmieniła się całkiem, i leżeli tak sobie obok, a kładka ani drgnęła. Ba, wydawało się, że po stronie ojca Tadeusza zanurzyła się jeszcze głębiej!


— I co się stanie dalej? — ponownie ośmieliłem się zapytać.

Nic. Cisza. Znowu nikt mi nie odpowiedział.

ROZDZIAŁ 4 — Szamienie na kaniec, odc. 3 — Space Jam kontra Spec Naz

W dalszym ciągu akcja rozgrywa się w czasie i przestrzeni nierzeczywistej. Występujące osoby, nazwiska i sytuacje nie mają zatem nic wspólnego z rzeczywistością, a niekiedy są własnym zaprzeczeniem. Jeszcze częściej przeczą same sobie. Ale najwięcej kłopotów sprawia to, że wszystkie, nawet najbardziej fantastyczne pomysły, w niedługim czasie pojawiają się w postaci tzw. faktów prasowych i nie sposób sobie z tym poradzić.


Od moczarów zaciągnęło chłodem. Pierwszy, nieśmiały podmuch nie miał w sobie nic niezwykłego — ot, jak to nad wodą pod wieczór… Drugi jednak, a za nim trzeci i czwarty niosły już w sobie przeczucie czegoś groźnego: mrozu, niezwykłego jak na tę porę roku, czy też innego, równie poważnego niebezpieczeństwa.


Nagle zobaczyłem bezkresne, pokryte śniegiem stepy. Lodowaty wiatr, przesypując zaspy śniegu z miejsca na miejsce, odkrywał co chwila sterty dziwnych przedmiotów. Przecieranie oczu nie pomagało: raz były to butelki to Beaujoleux Noveaux, a raz — puszki Holstein Bier. Zarówno jedno jak i drugie w wielkich stertach, zamarznięte na kość i nie nadające się już do spożycia.


Nawet kruki i wrony, polatujące w mroźnych szkwałach, nie były w stanie udziobać jednej butelki bądź puszki.


Trwało to dobrą chwilę i wydawało się, że tak już pozostanie, gdy nadzwyczaj silny podmuch odkrył kształt odmienny: regularny, uporządkowany czworobok, wokół którego lód jakby topniał, a jeśli nawet nie topniał, to czuło się ukrytą w nim siłę i olbrzymie, wewnętrzne ciepło. Wielka Armia mogła tu zamarznąć, czołgi SS Herman Goering odmówić posłuszeństwa, a ten jasny oddział parł naprzód i naprzód, aż do zajęcia stolicy, pobędzie tam ile potrzeba i powróci w ordynku i gotów do podobnych cudów.


A zatem, nasz oddział składał się z jednakowych, przejrzystych elementów, wypełnionych do połowy szyjki. Napisów na etykietach nie sposób było dostrzec, zakrętki natomiast miały bez wątpienia metalowe. Nawet bez napisu, jaśniejącego na unoszącej się nad horyzontem szarfie, alegoria jawiła się jednoznacznie czytelna. Napis natomiast głosi: „Nie sztuka zająć. Sztuka -wrócić!”. A pod nim, mniejszymi literami: „Od przyjaciół Moskali”.


— Pięknie spuentowane! — usłyszałem zza pleców Głos Pierwszy. — Jest wielka potrzeba przypomnienia, żeście nie tylko pawiem i papugą…!

— Jakoś tak samo mi wyszło. — Głos Drugi chyba krygował się lekko. — Pomyślałem, że dobrze byłoby ukuć jakąś syntezę historii, a jednocześnie zilustrować konstruktywnie jakże głęboką uwagę kanclerza Kohla: „Narody, które na meandrach polityki skierowane były przeciwko sobie, tutaj zademonstrowały swoja bliskość”.

— A przy tym — dorzucił po chwili milczenia — zaznaczyć pewną odrębność, w ramach Europy Ojczyzn. I jasno przypomnieć, że tylko my wróciliśmy stamtąd o własnych siłach!

— Trójkąt Weimarski otrzymał dziś silny impuls — dobiegło z lewej strony kładki.

— Fotel dla Kohla znaleziono w Muzeum Narodowym w Poznaniu — zawtórowało od strony Niczego…

— Fotel dla Kohla, Fortel dla Ola! — zaintonował Chór Młodzieży.

— Niepokoimy się o szczyt Rosja — Francja — Niemcy w Jekaterynburgu — odpowiedziało Echo.

— To się wpisuje, to się wpisuje… — wygłosił Oleksy do deski w kładce.

— Będziecie informowani o przebiegu rozmów z Jelcynem — zapewnił Dostojny Duet.

— Europejski sygnał: pi, pi, piiiiii! — dobiegło spod deski…


Deska, do której mówił Oleksy uniosła się lekko, opadła na miejsce, znowu uniosła. Spod niej wychynęła metalowa rura, zagięta na końcu, Zanurzyła się na chwilę, aby ponownie pokazać nad powierzchnią grzęzawiska, już po tamtej stronie kładki. Obróciła się wkoło, schowała, a w jej miejsce wynurzyła się zardzewiała nadbudówka z napisem „ABPOPA” — Atomowyj Wojennyj Russkij Obronnyj Rjewielacyjnyj Awtomobil.


— Patrzcie Państwo! Sam Ałganow przypłynął…!

— Nie mów do mnie „Państwo” — napomniał go Głos Drugi.

— Przepraszam…


Z luku okrętu wychylił się transparent: „WMIESTIE K SOJEDINIONNOJ JEWROPIE” oraz „Medialnyj sponsor BIESIADY — Łubianka Telewidienje International Limited, Belize”.


W tym miejscu muszę na chwile przerwać opowiadania, uświadamiając sobie, że nie wszyscy Czytelnicy pamiętają wcześniejsze rozdziały i mogą nie orientować się w szczegółach, dla mnie oczywistych. Przypomnę więc pokrótce, że historia Polski bez Chrztu tak się ma do historii Polski po Chrzcie jak — w zaokrągleniu — 1: 100. W sumie mamy więc 101% Polski i Polaków. Sytuacja taka nigdzie poza Polską nie jest możliwa. U nas natomiast jest to całkiem zwyczajne i łatwe do wytłumaczenia: nadwyżka została nam dosłana z zewnątrz, i dotychczas nazywała się „większością” od „bolszoj”. Aktualnie występuje jako mniejszość, składająca się z mniejszości, składających się z mniejszości i tak dalej, jak w rosyjskiej „Matrioszce”. Dylemat większość — mniejszość w kontekście Wańki — Wstańki jest oczywiście dylematem pozornym. Jest natomiast faktem, że wszystkie podejmowane dotychczas próby obalenia Wańki — Wstańki zakończyły się tak, jak wszystkim wiadomo: im bardziej Wańka, tym bardziej Wstańka! Ostatnia z takich prób, bardzo bliska sukcesu, jest przedmiotem niniejszej alegorii w odcinkach, rozgrywającej się na wąskiej kładce, przerzuconej nad grzęzawiskiem, rozpościerającym się pomiędzy Lewicą (Dyskoteką), Średnicą (Niczym) i Prawicą (Miastem) czyli nad tzw. Spectrum. Kładka jest wykorzystywana jako waga, co nie raz już miało miejsce, choć z różnym skutkiem. Powiem krótko: Święty Wojciech. Na jednej szali znajduje się ksiądz Tadeusz Rydzyk (albo — zamiennie — Arcybiskup Jędraszewski), przytrzymywany przez dwu goryli, na drugą zaś rzucane są największe skarby: Spychalska, Oleksy, Labuda, Miller, Czarzasty, Biedroń z mężem, Agnieszka Holland z córką… Rzucane jak Szamienie na Kaniec! I co? I nic! Kogóż więc mieli by dorzucić? Czyżby musieli aż…? Wyobraźnia szaleje, dramaturgia narasta… A może Czytelnicy wiedza już, kogo należało by dołożyć? — Dołożycie? — Dołożymy! — odpowiedziało Echo i zamiast głosować — przełączyło na inny kanał.


...atomowy okręt podwodny „ABPOPA” zacumował po lewej, tuż koło Dyskoteki. Właz otworzył się ze zgrzytem. Przez długa chwilę nic się nie działo. Mrok nad okrętem zgęstniał, muzyka w Dyskotece przycichła… Nic, cisza…


Nagle z luku wychynęła nieduża paczka, owinięta bodajże w gazetę, i popłynęła nad pokładem w kierunku Dyskoteki, aż znikła we mgle. Za nią pojawiła się druga, trzecia, dziesiąta… Tym razem wyraźnie słyszałem tupot nóg biegnących po pokładzie okrętu, ale osoba pozostawała niewidoczna… Trwało to jakiś czas, kiedy uwagę moją zwróciło, że Dyskoteka zaczęła się zmieniać; w najdziwniejszych miejscach zaczęła obrastać w różnego rodzaju przybudówki: kantory, pralnie, banki, firmy leasingowe, agencje ochrony, centrale handlu zagranicznego.


Szczególnie okazałą narośl zwieńczono neonem „UNIVERSAL”. Niewiele mniejszą — „Elektrim”… Zrobiło się bogato, dostatnio, kulturalnie…


Tymczasem na okręcie paczki zaczęły wędrować w obie strony: część wciąż płynęła w stronę Dyskoteki, ale coraz więcej i więcej — wracało… Dało się też zauważyć, że paczki noszą jakieś postacie. Ciągle słabo widoczne, ale coraz bardziej kojarzące się z konkretnymi osobami…


— Wydaje mi się, że widzę Rakowskiego! — mruknąłem do siebie — A ten drugi… O Jezu!!!

— Nie mów do mnie Jezu! — z niezmierna cierpliwością napomniał mnie Głos Drugi — mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą, mają… Co wy tam jeszcze macie?

— On ma na imię Tomasz, więc kiedy widzi Prezydenta w takich sytuacjach, to zaraz chciałby go dotknąć — wyjaśnił Głos Pierwszy — pamiętasz Tomasza…

— Daj spokój… I nie mów tak głośno, bo znowu podsłuchują… No widzisz?! Za późno!!!


W tym momencie postacie, jakby spłoszone, zgromadziły się na środku pokładu w sposób przypominający tzw. młyn, rozpoczynający rozgrywkę w rugby: zbiły się w ciasny krąg, mocno obejmując jeden drugiego, głowami do środka a siedzeniami — na zewnątrz. Najwyraźniej rozpoczynał się jakiś mecz czy rozgrywka, nie do końca jednak wiadomo, jaka. Pojawiły się dwa kosze oraz gromadka panienek z pióropuszami… Chyba koszykówka, ale ten młyn…? Do tego znikły gdzieś wszystkie paczki, tak licznie dotychczas przemieszczające się w obie strony…


— Gdzie są te paczki? — nie wytrzymałem — Czy wiecie, co się tu w ogóle dzieje? Co to za dziwna gra?

— Patrz i ucz się, synu! — odezwał się głos Drugi — Dużo czasu upłynie, zanim ktokolwiek zrozumie o co chodzi, bo przecież protokóły zostaną utajnione, nagrania schowane a każdy z graczy tak sprytnie na hak nadziany, że nigdy nikomu nie poda prawdziwego wyniku, ani nawet zasad gry…

— No a Wy…?

— Nie mów do mnie „Wy”!

— Przecież mówił, że słyszy wszystko, więc niech mi powie!

— Nie bądź za sprytny, synu! To, że ja wiem to co wiem…

— Przecież wiesz wszystko! — wtrącił się Głos Pierwszy.

— Denerwujecie mnie, kurczę! — Głos Drugi zabrzmiał raczej rozbawieniem niż złością.- Powinniście już wiedzieć, a ty Bracie w szczególności, że to co wiem — no, niech wam będzie, że wszystko — wcale nie oznacza, że powiem wam, jakie numery padną w Lotto w najbliższym losowaniu…! Nawet nie proście!


No, no — pomyślałem — Może jakimś sposobem udało by się te numery…


— Ja ci dam numery! — usłyszałem nad uchem. — raz już trochę pomogłem takiemu sympatycznemu małżeństwu w… Jak to się nazywało…?

— „Czar Par” — podrzucił Głos Pierwszy.

— Właśnie! Pamiętasz jak się skończyło? Do dzisiaj Anioły chichoczą na mój widok…!


Spojrzałem na boisko. Do kręgu dołączyło w tym czasie kilku nowych graczy, a jednocześnie widoczność na tyle się poprawiła, że można było rozróżnić kolory strojów: w zasadzie były dwa, ale po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłem, że każdy z nich ma nieskończenie wiele odcieni, a krańcowe odcienie obu kolorów są identyczne!


Stali tak i stali, a na zewnątrz słyszało się jedynie leciutki szmerek i — od czasu do czasu — komunikaty z głośnika wiszącego na nadbudówce okrętu. Niestety — panienki z piórami akurat wtedy zaczynały rytmicznie podskakiwać i piszczeć, tak że z trudem słyszało się niektóre zaledwie słowa… „Strona …ściowa i … ona …ądowa pod… co chcia… oraz co ...siały. Koś… (panienki: pi, pi, pi…) ...licki oraz inne stowarzyszenia (pi, pi, pi, pi, pi, o! O! O!, pi, pi, pi, pi, pi) ...by Polska …osła (pi, pi, pi, pi, pi) a …udzie (pi, pi) …yli …ostatniej!”.


Na koniec liderka panienek rzuciła się do przodu i z głębi kształtnej piersi wyrzuciła: „Proletariusze wszystkich krajów — Wow!”, na co z kręgu wysunęła się postać postury dość opłakanej, lekko — powiedział bym — jęczącej, ale widać zdeterminowana. Wyjęła cienkopis, spróbowała go na kciuku i od relingu do relingu wyrysowała kreskę. Nie byle jaką! Każdy, kto tylko spojrzał, od razu wiedział, że choć cienka to jest to Gruba Kreska! Do tego mniej więcej w połowie zamieniała się w kółko, w którym natychmiast zgromadziło się kilka postaci, by za chwile zniknąć… Inne kółka zakreśliła pod oboma koszami. I natychmiast ustawiło się w nich grono nietrudnych do rozpoznania osób, czekających na to, co wypadnie z kosza…


Postać jeszcze raz jęknęła, narysowała trzy krzyżyki i zemdlała. Na mównicy sejmowej. Panienki rzuciły się wachlować, dzięki czemu miałem je bliżej, i mogłem rozpoznać: wszystkie, co do jednej, z kalendarza na rok 1998, wydanego z okazji wyborów. Wiadomo przez kogo.


— Zobacz, jakie świeże buzie! Zachwycił się Głos Drugi — Sami dają nam do ręki argument przeciwko aborcji!

— Hi, hi, hi — zachichotał Głos Pierwszy — Trafiony — zatopiony! Zaproponujmy Dyskotece wyskrobanie kalendarza ’98! Jeśli byśmy chcieli — Boże przebacz! — pociągnąć te jakże niestosowne dowcipy dalej…

— Nie mów do mnie — Boże! To po pierwsze. A po drugie — już rozumiem, dlaczego w ramach odmładzania Zarządu na miejsce Oleksego wybrano Millera: z młodszą młodzieżą u nich coraz trudniej!

— Panowie, panowie — uznałem za stosowne wtrącić się — chyba przesadzacie z tymi żartami…

— Masz Racje, synu! — odpowiedzieli mi obaj jednocześnie — Przepraszamy, ale temat aborcji budzi w nas jak najgorsze instynkty…

— Mówiąc prawdę, chwilami zazdroszczę ojcu Tadeuszowi, że może powiedzieć na głos to, co naprawdę myśli… — Głos Pierwszy westchnął — Niestety, nie wypada, nie wypada… Ale, ale — cóż tam u ojca Tadeusza?


Oderwałem wzrok od sceny na okręcie i spojrzałem w kierunku kładki. Ojciec Tadeusz w dalszym ciągu unosił się nad kładką na wysokość — mniej więcej — pół metra, a funkcjonariusze zwisali po bokach śpiąc, przykuci kajdankami. Obaj wciąż byli lekko zanurzeni w bagnie, a peruki dawno zwiało i świecili łysinami z daleka… W tym momencie ksiądz westchnął, otworzył oczy i szepnął: śniło mi się, że dopuściłeś Panie, żeby im te łby ogolono!


W tym momencie ocknął się na dobre, rozejrzał dookoła, uniósł jedna rękę z uczepionym funkcjonariuszem, uniósł drugą…


— Nie może być! Obaj ogoleni! I do tego obaj umoczeni! Dzięki Ci… — ksiądz Rydzyk wzniósł wzrok ku górze i złożył ręce, powodując że Dziewulski i Konieczny stuknęli się łysinami — …a także i Wam, moi wierni słuchacze!


Dźwięk, jaki rozległ się po kolizji głów funkcjonariuszy, na okręcie uznano widać za jakiś znak czy sygnał, bo z pokładu dobiegł wielki wrzask, szaliki wzleciały w powietrze, panienki tak zamachały piórami, że aż uniosły się w górę i mecz się rozpoczął!


Już na samym początku pojawiła się sprawa piłki; wprawdzie wszystkie paczki, które zgromadziły się wewnątrz „młyna” zebrano w jedną, ale jak na piłkę okazała się być za duża i za kwadratowa. Według szacunków jednych było tam 7,5 miliona dolarów, inni twierdzili, że dużo więcej, inni znowu, że nic tam nie było, a nawet — że sporo dołożyli. Trwało tak do chwili, gdy wspólnym wysiłkiem, śpiewając „Zbudujemy nowy dom…”, przesunęli ciężar poza Grubą Kreskę. Nagle, ni z tego ni z owego, ów balast nieludzki okazał się być zgrabną, lekką i dobrze nadmuchana piłką. Rzucona przez sędziego Jaskiernię poszybowała w górę, a ręce wszystkich zawodników wyciągnęły się ku niej i mecz rozpoczął się na dobre.


— NBA wysiada! — ucieszył się Głos Pierwszy.

— Bundesliga też może się dużo nauczyć — dodałem.

— A Japończycy mogli by popatrzeć, jak wygląda prawdziwe sumo — dorzucił Głos Drugi.


Piłka krążyła z taką szybkością, że wszyscy byli pewni, iż piłek krążą tysiące! Takich wsadów po obu stronach, takich zwodów, uników, podań, odebrań, zgarnięć i wślizgów nie oglądałem nawet w „Space Jam”! Szczególna uwagę zwracał zawodnik, u którego nie sposób było rozpoznać, czy to on podał, czy jemu podali. Rzucał z dystansu, z półobrotu, z forehandu i backhandu, a co rzucił, to zostawało mu jeszcze więcej. Rozdzielał pomiędzy innych gracz, a wciąż miał i miał… Sylwetki usytuowana w kółkach pod koszami wyłapywały piłki wrzucone do kosza i transferowały na konta w Szwajcarii, Luksemburgu, Antylach Holenderskich, Turcs and Caicos, ale też i w Londynie, Berlinie, Paryżu. Te trzeba było natychmiast przerzucać w inne miejsca. Na długo w pamięci kibiców pozostanie rzut na Londyn zawodnika Przywieczerskiego, wykonany dosłownie w ostatniej chwili!


Na koniec, tuż przed końcową syreną, Główny Rozgrywający podbiegł do kosza przeciwników, wyłuskał z niego piłkę i nie dotykając ziemi rzucił potężnie, trafiając przez całe boisko do własnego kosza. Nikt, ani z sędziów, ani z widzów nie był w stanie powiedzieć, kto, gdzie i ile dostał, ile oddał i czy mu coś zostało… Potwierdziła to cała drużyna, razem z trenerem: wszystko co dostali — oddali. Wprawdzie miały miejsce pewne transfery czy transfuzje, ale rozpłynęły się w by-passach. Gwiazdą Specjalnej Ligi Demokratycznej został oczywiście Magic Miller, który dodatkowo, niejako przy okazji tak odmłodził czołówkę Ligi, że zyskał honorowy przydomek — Królik Bags.


— A okręt — spytacie…

— Okręt? Jaki okręt?

ROZDZIAŁ 5 — Szamienie na kaniec, odc. 4 — Ciecia władza

W niniejszym moralitecie występują wyłącznie postacie wymyślone. Autor jest szczególnie zadowolony z wymyślenia Gacka — Cimoszewicza wiszącego głową w dół na klamce u Jaskierni Morskiej. Reszta jest po staremu.


Znacie to uczucie zawieszenia pomiędzy jawą a snem? Podobnie muszą się czuć piloci kosmiczni, budząc się w stanie nieważkości — jestem, czy już mnie nie ma…? Czasem pomaga uszczypnięcie, ale też często nie wiemy, czy uszczypnięcie to przypadkiem nam się nie śni…


Niech będzie, pomyślałem — uszczypnę…


— Au! — usłyszałem nad uchem — czemu mnie szczypiesz, Panie?

— To nie ja — odpowiedział Głos Drugi — To on. Zdarza się czasami, że we śnie, tuz przed przebudzeniem, mogą nas zobaczyć, a nawet — jak widzisz — uszczypnąć… Poza tym — nie zwracaj się do mnie per Panie!

— …

— Rany boskie! Popatrzcie tylko! — krzyknąłem we śnie.


W Dyskotekę jakby piorun strzelił: światła zgasły, muzyka ucichła i z mroku dobiegał tylko jakiś ni to płacz, ni to skowyt… Kilka cieni zaczęło błyskawicznie zagrzebywać się w nadbrzeżnym mule, inni wykupili rezerwacje na najbliższe loty, jeszcze inni zaczęli po milimetrze przesuwać się w kierunku Niczego, udając jednocześnie, że twardo stoją w Miejscu… Pojaśniało natomiast po Prawej. Z początku trudno było zorientować się, skąd ta poświata, bo dawał ją jeden, samotny płomyczek świecy. Za chwilę jednak błysnął drugi, trzeci, a za nimi następne… I oto we wszystkich oknach zajaśniały ogniki świec. I dopiero teraz zorientowałem się, jak potężne jest miasto po Prawej. I że jest to właśnie Miasto. Łuna tysięcy świec rozświetliła niebo i przez chwile wydawało się, że oprócz Miasta niczego więcej nie ma i nigdy nie było. Na ulicach pojawili się ludzie: widziałem, jak uśmiechają się do siebie, ba — nawet pomagają sobie… Policjant z drogówki zatrzymał samochód, podszedł do kierowcy, uśmiechnął się i powiedział: — Już ciemno, a macie Państwo nie zapalone światła. Bardzo proszę, zapalcie je. Dla własnego bezpieczeństwa… I zapnijcie pasy..

Na to z samochodu wysiadła śliczna dziewczyna i podając policjantowi bukiet kwiatów szepnęła: „Dziękuję!”.

Samochodu dawno już nie było widać, a policjant wciąż trzymał dłoń przy daszku czapki…


— O ku… — wyrwało mi się.

— Uważaj, synu! — upomniał mnie Głos Pierwszy — Tym razem przyjmujemy, że chodziło o kurdla… A propos kurdla — Podziękujcie Lemowi za pomysł i przekażcie, że niektóre rzeczy z przyjemnością możemy mu wybaczyć…

— Najgorsze, że my wiemy, co on naprawdę chciał powiedzieć… — stwierdził Głos Drugi, lekko zafrasowany.- No może tym razem jakoś… Ale uważaj! Na drugi raz… Zresztą — spróbuj na własnej skórze.

— Niewątpliwie ma rację — pomyślałem — Bo to, co mi się o mało nie wyrwało… jakby to powiedzieć…?

— …wpisuje się raczej w retorykę opcji lewicowej, z konotacja lumpenproletariacką… — podrzucił Oleksy, niezmiennie wsparty czołem o deskę kładki.

— Dziękuję! — odpowiedziałem i… nagle zrozumiałem: karą za przeklinanie będzie rozmowa z aparatczykiem, szkolonym do przemówień publicznych!

— Przebacz mi, Panie Boże! Kara jest zbyt okrutna!

— Nie mów do mnie ani „Panie, ani „Boże”! — mruknął Głos Drugi, wyraźnie rozweselony — Ale, ale… Cóż to cię tak zdziwiło, synu, że aż o mało nie zgrzeszyłeś mową?

— Rozumiem, że na Lewicy zgasło światło i zajęczało — odpowiedziałem. — Mieli wygrać wybory, a przegrali…

— Brawo!

— Rozumiem też, że w Niczym nic się nie zmieniło. Dla nich odległości z obu stron są takie same, a i żołądki — identyczne…

— No, no. Mów dalej…

— Ale — kontynuowałem — nie rozumiem sceny z samochodem!

— Otóż to, mój synu — Głos Drugi był bardzo poważny — Nie rozumiesz tak, jak i większość nie rozumie… — westchnął. — Oni po prostu zachowali się NORMALNE. Takie obrazki zdarzają się po prawej stronie…

— Ale, niestety, niezbyt często — dorzucił Głos Pierwszy — i telewizja tego nie pokazuje. A co pokazuje, to chyba wiesz: przemoc, porno i okropności…

— Na przykład Levi-Strauss z Orderem Orła Białego! — wydało mi się, że wreszcie zrozumiałem — Albo Sex-Miller z Izabellą Rakowską — Sie… Czy myślicie, że to się może rozmnażać?

— Fuj! — upomniał mnie Głos Pierwszy — Teoretycznie nie, ale próby trwają. Nie stawiajmy kropki nad „i”, ani też niczego nie wykluczajmy — wszelako skądś bierze się te 80 procent zadowolonych z Kwaśniewskiego… Uwaga! Tam dzieją się ciekawsze rzeczy…!


Po lewej stronie kładki zaczęła się krzątanina: Spychalską otrzepano i schowano do kąta. Labuda sturlała się w błoto i znikła… Tuż za kładką, po lewej stronie zgromadziło się stado dużych, czarnych pingwinów. Obłapiły się kurczowo, pospinały łańcuchami z dużych, błyszczących ogniw, zakończonych wizerunkiem czegoś na kształt ptaka. Całość powyginała się w dziwne figury, przypominające paragrafy, co teraz zobaczyłem wyraźniej, bo z oddali wydawało się monolitem, niczym puklerz chroniący stado czy inną KASTĘ… W pewnej chwili, przybrawszy formy całkowicie hermetyczne, zamknęły się w kształcie kuli, która jęła toczyć się po stoku, nurzając w bagnie.


Formy te gromadziły się powoli wokół obelisku, na szczycie którego coś stale łasiło się, mrugało i mruczało. Napis na drzwiach informował: JASKIERNIA MORSKA. A pod spodem — ZAPARTE — CLOSED.


Z boku tej Jaskierni wystawały jakieś klamki. Na jednej z nich, głową w dół, wisiał Gacek Wielki. Czuprynę miał nadzwyczaj bujną, z wyraźnym — mimo faktu, iż wisiał głową w dół — dobrze nabrylantynowanym przedziałkiem. Od tegoż zwisania twarzyczka robiła mu się coraz bardziej czerwona, a kurczowo zaciśnięte na drążku rączki — coraz bielsze. Od razu widać było, że stworzonko uważa się nie tylko za uczciwe, ale i za niezwykle przystojne. A zatem posiada cechy kwalifikujące na najwyższe urzędy…


— Mamma Mia! — wyrwało mi się. — Poznajecie? Akcja „Czyste Białe Ręce”!

— O widzisz! Teraz to ładnie powiedziałeś! — pochwalił mnie Głos Drugi. — Faktem jest, że od długiego zwisania głowa w dół ręce robią się białe, a twarz przeciwnie — czerwona. W dodatku uderzenia krwi do głowy powodują czasem efekty uboczne w postaci zapominania, o czym się niedawno mówiło, albo nawet mówienia rzeczy, których się — podobno — nie chciało powiedzieć. I tak to słyszysz: „I am Batman. I will clean the Sinn City!”, podchodzisz bliżej a tu — czerwona buzia i białe rączki, czyli Cimoszewicz Niezłomny, inaczej Cimoszką lub Krasawicą zwany…

— A czemu on tak czerwienieje?

— Nikt nie wie na pewno. Podejrzewamy, że jak już ktoś raz był czerwony, to mu ten barwnik na zawsze zostaje, tyle że ujawnia się w szczególnych okolicznościach. Na przykład — w pozycji głową w dół. Albo też bycia Europosłem lub jednocześnie Ministrem Sprawiedliwości i Prokuratorem Generalnym. Przyznam ci się — ale daj słowo honoru, że nikomu pary z ust — że kiedy pierwszy raz zobaczyłem jak prezentuje się nasza Trzecia Władza, wyrwało mi się coś dużo gorszego, niż tobie przed chwilą…

— Tobie, Panie?!!!

— Nie mów do mnie „Tobie” … tfuj … „Panie”! Kiedy wreszcie się nauczycie, że tu mogą nas podsłuchać!


Tymczasem z umoczonego monolitu wyrwało się kilkanaście postaci i szaleńczym biegiem ruszyło w stronę kładki. Już, już dobiegały do połowy dystansu, gdy Cimoszek pisk wydał okropny, nie spotykany w żadnych rejestrach i uciekinierów zmiotło z posad. Monolit, choć umoczony, odprężył się. Wystawiono skrzynki, stoliki a nawet łóżka polowe. Te jęły przekształcać się w stragany i straganiki, nad którymi już niemal całkiem otwarcie zawisły szyldy i winiety: „Judge, Prosecutor & Partners”, „CASH, WASH AND GO”, „Tanie zawieszenia”, „Oczyszczenia i kaucje”, „Zamiana dożywocia na przepustki”, „Ubezpieczenia od posadzenia”, „Niekrępujące dozory policyjne i inne”, „Uniewinnienia! Promocja! Tylko 10%”, „Przedawnienie — to jest to!”, „Żółte papiery dla całej rodziny”.


Oczywiście było to związane z pojawieniem się Klientów: ci podjeżdżali błyszczącymi limuzynami, w nienagannie zaprasowanych dresach, wygoleni i pachnący świeżym ADIDASEM. W większości byli to ludzcy panowie, bo co i rusz klepali czarne postacie po plecach, a do niektórych zwracali się nawet per „papużko” lub nawet „sędzio”. Często też zabawiali się łaskawie, z okrzykiem „aport” rzucając do bagna różne wartościowe przedmioty. Nie wierzyłem własnym oczom: największe nazwiska Wymiaru Sprawiedliwości i palestry kicały ochoczo na taki okrzyk, dzielnie mocząc się w bagnie…


Wtem, korzystając z wrzawy i zamieszania wywołanego szczególnie wesołą zabawą w kręgach zbliżonych chyba do Pershinga, kilka czarnych postaci znowu oddzieliło się od grupy. Śpieszyły się bardzo, choć tym razem nikt ich nie ścigał. Minęły Oleksego, lekko go tylko przydeptawszy i — nie zauważając ojca Rydzyka wciąż unoszącego się nad kładką z uczepionymi po obu stronach funkcjonariuszami — znikły w Mieście.


— Za mało na Sąd Lustracyjny, ale dobre i to — odezwał się Głos Pierwszy. Przez chwile myślałem, że nie będzie nikogo…

— Nie jest tak źle… Pomnisz, ilu znaleźliśmy w tej… Sodomie? No one!

— Panie, ty mówisz po angielsku?

— Nie mów do mnie „Panie”! Poza tym słyszałem, bracie, że ty też mówisz we wszystkich chyba językach… Apostołowie…

— Panie! — przerwał mu Głos Pierwszy — On nas słucha…!


Nie wiedziałem, czy chodzi o mnie, czy może o…? Uznałem, że lepiej nie pytać. Spojrzałem przed siebie: z wygaszonej Dyskoteki wybiegały niewyraźne cienie i rozpływały się w Niczym. Za to „Nic” pokraśniało i wydawało się, że zacznie świecić… Jednak nie — poświata brała się od koloru niezmiennie czerwonych krawatów, a kilka postaci — nie mogłem odróżnić czy tych samych — przemieściło się z powrotem do Dyskoteki. Jedna z nich padła w pół drogi i tak już pozostała. Inna, okazalsza, uzyskała posadę rządową… Jeszcze inna znalazła się w Kancelarii… Niezmienne pozostały tylko właśnie czerwone krawaty. Przeróżne. Od lekko czerwonawego odcienia, poprzez wszelkie odmiany purpury, różu i cegły, aż po całkiem i nieodwołalnie czerwone. Tłumaczenie też pozostało jednakowe: taki twarzowy kolor… I tak dobrze prezentuje się w telewizji… A przy tym jakże dyskretna aluzyjka, mrugnięcie: patrzcie, patrzcie, toż to swój chłop… Taki nie da skrzywdzić… Prawdziwy Europejczyk!


Zamyśliłem się nad pokrętnością natury ludzkiej, a polskiej w szczególności. Nad wybiórczością pamięci i bezkarnością podłości, która wraz z bezczelnością tworzy jakże dorodne wykwity naszej klasy politycznej… Nad brakiem cywilnej odwagi, honoru, przyzwoitości… Nad przestępcami u władzy z demokratycznych wyborów… Nad sprzedawczykami, zdrajcami, złodziejami… Nad…


— Ale się zacukał! — Głos Pierwszy o mało nie pękł ze śmiechu — Człowieku…!

— Nie mów do mnie „Człowieku”! — odciąłem się. — Lepiej niech mi wytłumaczy, dlaczego wszyscy szpiedzy, złodzieje i kryminaliści świata upodobali sobie w Polsce grę w tenisa?

— Po pierwsze — nie świata, bo większość z nich to wyrób krajowy, i co najwyżej — wyeksportowany. Czasem trafi się jakiś obcy, ale zawsze dobrze zadomowiony. Po drugie — nie wszyscy… Po trzecie — to jednak chyba lepsze, niż śpiewanie czastuszek i wywijanie hołubców po pijaku… Pewna wskazówką może być powtarzająca się lokalizacja kortów: Cetniewo — Sopot — Jurata… To piękne miejscowości, z dobrym klimatem…

— Przestańcie! Przestańcie! — Głos Drugi zniecierpliwił się. — Całkiem tracicie dystans i w okropna dosłowność, a nawet gorzej, o w publicystykę wpadacie. Z tego biorą się wyjątkowo nudne procesy sądowe. Ale, ale,,, — Cóż tam z naszą alegorią Trzeciej Władzy?

— Patataj, patataj, patataj! — rozległo się jakby w odpowiedzi od strony Niczego. Pojawił się pędzący potwór, z którego nozdrzy zdawały się sypać iskry: był cały czarny, z pochylona nisko rogatą głową… Na nim jakaś postać niewieścia, w giezło białe obleczona, w jednej ręce dzierżąca wagę, w drugiej zaś — nahajkę…

— O Jezu! — wykrzyknąłem. — Margaret Teacher!

Oba Głosy o mało nie udusiły się ze śmiechu. Trwało to dłuższą chwilę, aż wreszcie Głos Drugi wykrztusił:


— Zlituj się nad nami, Człowieku! Nie przystoi nam zbyt wiele wesołości, ale ty jak czasem coś palniesz…

— Margaret Teacher! — zanosił się śmiechem Głos Pierwszy. — Trafiłeś jak mały Bierut, który rzucił kałamarzem w portret cara, a okazało się, że trafił w Jaruzelskiego…

— No dobrze, zgaduj do trzech razy — dodał Głos Drugi — Ale najpierw popatrz na dalszy ciąg…


Potwór, galopujący od strony Niczego w kierunku jarmarku Trzeciej Władzy zbliżył się na tyle, że rozpoznałem…


— Już wiem! — krzyknąłem. — „Szał” Podkowińskiego!

— Upił się! — wydusił z siebie Głos Pierwszy. — Ale czym i kiedy…?


Byk zarył się kopytami tuż przed bazarem zaludnionym czarnymi postaciami i ich Klientami, którzy wcale nie zwrócili uwagi ani na niego, ani na damską postać na grzbiecie…


— Eureka! — nareszcie odkryłem znaczenie alegorii: Europa na byku — symbol trendu giełdowego w nawiązaniu do Unii Europejskiej…

— Coś z nim nie tak… — zafrasował się Głos Drugi. — A może to my robimy tu jakieś błędy…

— Nie, bracie! Wykluczone. My przecież jesteśmy nieomyl…

— Przestań, Panie! — przerwał mu Głos Pierwszy.

— Rzeczywiście, zagalopowałem się…! Dziękuję! Ale i tak nie mów do mnie „Panie”!

Tymczasem postać na byku wpadła w czarny tłum i jednym ruchem ręki wyrwała dwu osobników wraz z ich straganem, opatrzonym szyldem „Śledztwa na miarę i na hasło”. Uczyniła to z determinacją, której próżno by szukać u białogłowy, łatwo a to znaleźć u — dajmy na to — premiera rządu czy też ministra sprawiedliwości… Zakręciła nimi młynka w powietrzu, zawiązała na kokardki i cisnęła na kładkę po lewej stronie… Zachwiała się przy tym niebezpiecznie, widać wysiłek był ponad miarę… Ześliznęła się byczego karku i — w ostatniej chwili — złapała byka za rogi. Niemniej dwu czarnych rzuciła! Błoto rozprysło się na boki, a kiedy kładka przestała się kołysać — zobaczyłem i zrozumiałem: obok Oleksego leżeli dwaj prokuratorzy. Jeden od sprawy „Wprost”, drugi — od sprawy Radia i ojca Rydzyka… Ten zaś stojąc na przeciwległym końcu i widząc, że kładka w dalszym ciągu przechyla się na jego stronę, uśmiechnął się wyrozumiale… Obaj pilnujący go funkcjonariusze też zdawali się pochwalać sytuację i dobrotliwie świecili łysinami, dając do zrozumienia, że ani żadnych dolarów w walizkach przez granice na Okęciu nie przenosili, ani też nigdy żadnej brudnej roboty na zlecenie nie wykonywali. Na taki sukces w sektorze Niczego zmaterializował się wcale pokaźny tłumek różnych historycznych postaci, od czerwonych w wyrazie, poprzez różowe, aż po fiolety (i liberałów)… Wszystkie one, zjednoczone wokół Profesora, nareszcie razem i jednym głosem wykrzyknęły: „Brawo, Hanka!”. I dopiero wtedy zrozumiałem to, co od dawna widoczne było jak na dłoni. Z byka o mało nie spadli: pani Hanna Suchocka, Premier, Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny.

ROZDZIAŁ 6 — Szamienie na kaniec, odc. 5 — Użyteczni Idioci

Mówimy Lenin, a myślimy — Partia,

Mówimy Partia, a myślimy — Patria,

Jedno mówimy, drugie myślimy.

Trzecie robimy, w czwarte wierzymy.

Tak nam dopomóż sierp, młot i geriatria.


Siedząc nad brzegiem w ciepłą, letnią noc chcąc nie chcąc myśli się o rzeczach przeróżnych. Bywają skojarzenie wprost, czymś konkretnym, bywają tez całkiem abstrakcyjne. Czasem coś abstrakcyjnego okazuje się być emanacją twardego konkretu i odwrotnie — rzeczy i zdarzenia całkiem rzeczywiste potrafią wynaturzyć się w nie najgorszą alegorię.


Siedziałem więc i myślałem o rosiczce. Jest to roślina bagienna, występująca na torfowiskach. Okrągłe, mięsiste liście pokryte są gęsto włoskami, na końcach których błyszczą kropelki słodko pachnącego soku. Biada owadowi, który skuszony smakowitymi perspektywami zechce skorzystać z zaproszenia! Z chwilą gdy usiądzie na liściu przekonuje się, że słodko kuszący sok to nic innego jak mocny klej. Zaraz też liść zaczyna zamykać się wokół ofiary, aż cała zniknie we wnętrzu pułapki. Naiwni zazdroszczą, mówiąc: takiemu to dobrze! Siedzi sobie w środku, opija się sokiem, nie ma przeciągów, słowem — o nic nie musi się martwić. Sytuacja taka trwać może dłużej bądź krócej, zawsze jednak w końcu przychodzi moment, gdy liść otwiera się i wypada z niego pusty, chitynowy pancerzyk. Tak też było i tym razem: liść rosiczki otworzył się i na zewnątrz wypadł pusty, chitynowy pancerzyk Styrczuli.


— Dobrze popatrzeć — powiedziałem na wszelki wypadek w trybie bezosobowym — jak smętne bywają losy fachowców do wynajęcia… Czyż nie mam racji?

— Oczywiście, że nie! — usłyszałem ku memu zdziwieniu. — Czasem nawet lepiej wypaść w sposób aż tak spektakularny, niż pozostać na stałe w stanie nie do końca, czy też pół — wyssanym…

— Spójrz na tych, co zostali w kancelarii — wtrącił Głos Drugi. — Nic tak nie wysysa, jak długie umoczenie…


Z kierunku — ogólnie rzecz biorąc — Dyskoteki pojawiła się przedziwna postać. Gdybym miał rozpoznać po kształcie okularów, powiedział bym — Beria. Reszta jednak — no może poza pewnymi cechami drugorzędnymi — różniła się od Ławrentija w sposób zasadniczy: całe ciało miał pomalowane w nieregularne, zielono-czarne plamy. Pod oczami i na policzkach — czarny kamuflaż, utrudniający rozpoznanie w dżungli pod wieczór i nocą. Na plecach — łuk i kołczan z wybuchającymi strzałami, z których każda przewraca opancerzony transporter, lub choćby jeepa. Za skarpetką nóż z ostrzami wymiennymi na korkociąg. Na muskularnym torsie blaszka na łańcuchu, żeby w razie czego zawiadomić właściwą rodzinę oraz kolegów z oddziału. W zębach dwa granaty, trzymane za zawleczki. Na czole opaska z napisem… Z powodu odległości nie byłem w stanie przeczytać. W obu rękach — kałasz, urżnięta dubeltówka i ciężki karabin maszynowy. Malownicza — bezsprzecznie — postać wężowymi ruchami pełzała przez bagno, wykorzystując każą kępkę trawy jako kryjówkę. Doczołgał się — już było pewne, że to ani ona, ani ono — do zatoczki, gdzie nad powierzchnia zauważyłem wystające konstrukcje — tak, chyba klatek — sporządzone z bambusowych drągów, powiązanych ze sobą łykiem i drutem kolczastym. Rozejrzał się wkoło, po czym zdjął łuk z pleców i dwiema szybkimi strzałami zapalił — dla odwrócenia uwagi — pobliską stodołę, kurnik i oba traktory we wsi. Korzystając z osłony dymu złapał dwa kamienie młyńskie, skoczył jak sprężyna rozpryskując błoto na wszystkie strony, dopadł do klatek i nie wypuszczając granatów z zębów ani nie rozmazując makijażu, wrzucił oba kamienie do wnętrza. Jak można się było spodziewać — klatki natychmiast poszły na dno, a wraz z nimi znajdujące się wewnątrz postacie, którym nie zdążyłem się przyjrzeć… Na powierzchnię wypłynęło jedynie kilka bąbelków, po czym bagno się wygładziło, a dzielny bojownik legł pod drzewem i jął zeszywać odniesione rany bez jakiegokolwiek znieczulenia… W świetle wschodzącego akurat nad dżunglą słońca mogłem wreszcie przeczytać napis na opasce, którą miał na głowie: „Biuro Bezpieczeństwa Narodowego”… A na potężnych, jakby nadmuchanych bicepsach wytatuowane: SZSP i „Wybierz Przyszłość — Wypierz Przeszłość”. Na pośladkach zaś: CO WY — na lewym, NA TO — na prawym.


— Minister Siwiec ostatecznie rozwiązał problem jeńców amerykańskich, zaginionych w Wietnamie — usłyszałem za plecami. — Nie miał innego wyjścia po tym, jak mu się wypsnęło przy amerykańskim senatorze…

— Ale przecież on utopił tych ludzi w klatkach! — nie chciało mi się wierzyć, że obaj moi towarzysze wcale nie sprawiają wrażenia specjalnie wzburzonych. — Wyraźnie widziałem, że tam ktoś był…! Biegnijmy, może uda się ich wyciągnąć!

— Spokojnie, synu! To oni cierpią na paranoję, nie my… Zresztą — być może obrażamy w ten sposób przyzwoitą chorobę? Może oni po prostu już wcale nie trzeźwieją? Bo przecież alternatywą jest co…?

— Na przykład: minister Siwiec nie chce do NATO — rzucił Głos Pierwszy.

— Albo minister Siwiec po cichu przyłączył nas do Wietnamu — dodał Głos Drugi.

— A może, po prostu, minister Siwiec nie nadaje się na to stanowisko? — zaryzykowałem…

— Jest jeszcze jedna możliwość — postąpił zgodnie z zasadami. Bo u nich zasadą niepodważalną jest: nigdy i za nic nie przyznawać się…! To co miał zrobić z jeńcami…? — Wypuścić? Przyznać się? Nigdy! Powiem więcej: nikagda!


Próbowałem właśnie rozwikłać zagadkę, jakim cudem tego rodzaju historie nie są w stanie wpłynąć na stopień poparcia opcji Lewo-Dyskotekowej w społeczeństwie, gdy od strony Dyskoteki usłyszałem coś przypominającego do złudzenia ryk lwa i dudnienie, jakby potężny goryl walił się pięściami w pierś…


— A to co takiego? — zapytałem — Ja — Tarzan, ty — Jane?

— Blisko, blisko — zaśmiał się Głos Pierwszy. — Weismüller II, czyli w Millera wstąpił Lew Starowicz! Znowu trzeba będzie fatygować Freuda…

— Same eunuchy! — dobiegło od strony Dyskoteki. — Nierządy! Rzezańcy! Soprany! Kata… -tfuj — Kastraty! Ja, Miller pokażę swoje tatuaże! Farinelle! Dwa kamienie i trach — wsie-wałach! Kapła… — tfuj… — kapłony! Iza! Powiedz! Komu bije dzwon?! Stary człowiek i może! No, powieee-e-e-dz! — zajodłował…

— Proletariusze wszystkich krajów, WOW! — odpowiedział mu damski głos.

— Orzeszku…!!! Fajtłapy! Brzydale! Wąsaci! Janusze! Ja…! Ty…! My…! Ono! Z czym do gości?! Ja-jako-były… — tfuj… — jako ogier! Wandale! Iza, ja gorę! A Lenin w Poroninie…! Młodzieżówka — do mnie!


Dał się słyszeć miarowy, równy krok i dziewczęce głosy podjęły pieśń:


„I cudowny wasz koń,

wejdzie na świeżą błoń,

za nim tysiąc traktorów i maszyn.

Ostry pług będzie ciąć,

Będzie orać i żąć, żąć, żąć, żąć, rząć, rząć, rząć, rżąć, rżąć, rżąć, rżnąć…


— Wiązać rękawy z tyłu! — dobiegł nas rzeczowy, choć lekko zdyszany głos. — I na sygnale do Freuda…!

— I oto masz… — usłyszałem rozbawiony Głos Drugi — ...przyczynek do studiów porównawczych nad różnicami doktryn: tam, gdzie oni maja już tylko Freuda, my — dopiero — mamy Junga…!


Z lewej, od strony Dyskoteki, znowu dobiegło głuche dudnienie, przypominające do złudzenia znane z Karaibów steel-bands, posługujące się pustymi, metalowymi beczkami zamiast bębnów…


— Już go wypuścili? I co powiedział Freud? Jaka diagnoza? — zainteresowałem się losem Millera.

— Nie żartuj… — Głos Drugi wydawał się ubawiony. — To u niego nieuleczalne: zawsze kiedy coś mu nie wyjdzie uważa, że to dlatego, że jest za mucho macho…

— To co tak głośno dudni?

— Posłowie SLD, pukając się w głowy, opuszczają salę obrad sejmu… — usłyszałem w odpowiedzi, choć sam przecież widziałem te głowy w TV i bez trudu mógłbym domyślić się dźwięków, jakie muszą wydawać dobrze puknięte…


Tymczasem ojciec Rydzyk, najwyraźniej znudzony przeciągającym się oczekiwaniem, bez wysiłku zdjął z obu rąk kajdanki, którymi przypięli się do niego funkcjonariusze Dziewulski i Konieczny, usiadł na brzegu kładki i opuścił bose nogi do wody. Po czym wyciągnął z kieszeni jakąś książkę i jął czytać, co chwile wybuchając głośnym śmiechem. Skonfundowani niby-zakonnicy stali obok, najwyraźniej nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Coraz wyraźniej widać było, że czują się co najmniej niezręcznie: a to spoglądali w niebo, a to nerwowo zaczynali szukać czegoś w kieszeniach, a to znów drapali się z wielka starannością w różne miejsca… Czuło się, że są bliscy kresu wytrzymałości nerwowej: wszak bez żadnej potrzeby, a nawet bez powodu stali tuż obok, w pobliżu, blisko — księdza! Nie trzeba było długo czekać: najpierw jeden, a zaraz potem drugi z desperacją rzucili się na kładkę i — z początku wolno, a potem coraz szybciej — jęli czołgać się w lewą stronę… Przy tym zauważyłem ciekawe zjawisko: im dalej na lewo przesuwali się, tym bardziej kładka wynurzała się z wody, tak jakby uwiązano do niej…


— ...balony! — dokończył na głos moją myśl Głos Drugi. — Im bardziej balon nadęty, tym łatwiej się unosi… A tu masz aż dwóch. I każdy myśli o sobie: Kojak!

— Jeśli myśli…! — dorzucił Głos Pierwszy. — Poza wszystkim uważają się za maszyny do zabijania, bardzo groźne i niezwykle inteligentne. Słowem — Terminatory!


Obaj dotarli wreszcie do celu, końcowy odcinek przebywając szaleńczym biegiem, co w pozycji leżącej nie było takie proste. Ostatnim, desperackim rzutem znaleźli się obok kupki odpadków Lewicy Dyskotekowej i rozpromienili jak gwiazdy: nareszcie, nareszcie na miejscu… Wśród swoich!


Przeliczyłem, co wyrzucono na lewą stronę kładki: Oleksy, Sekuła, Gawronik, dwóch prokuratorów, Dziewulski, Konieczny, skorupka Styrczuli… i wszystko na nic. W dalszym ciągu kładka po stronie ojca Tadeusza była zanurzona głębiej. I wyglądało na to, że nawet wprowadzone przez Generała czołgi, choćby nawet do kładki dotarły, nie przeważyły by jej na lewo! Robiło się naprawdę gorąco…


Na przypominającej bunkier ścianie Dyskoteki wywieszono transparent: „LAST ZJAZD”. A obok drugi: „KONGRES ZAŁOŻYCIELSKI”. Pod pierwszym podpisano: Sojuz Lewicy Dyskotekowej SLD. Pod drugim: Lewe Stronnictwo Disco-Demokratyczne LSD.


Piękny to był zjazd! Kogóż tam nie było! Wszyscy, którzy przez tyle lat z tak wielkim przekonaniem, takim poświęceniem, ba — wyrzeczeniem, chcieli dla nas wszystkich dobrze… Aż strach pomyśleć, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tych dobroczyńców zabrakło! Nikt nigdy więcej nie mógłby sobie znaleźć miejsca! „Ostatni Zjazd”! — brzmiało to jak skomlenie psa, porzuconego na rozstajnych drogach przez okrutnego właściciela… Jedna tylko wydarzenie mogło się równać ładunkiem dramatyzmu: nagła i niespodziewana śmierć największego przyjaciela Polski i Polaków, towarzysza Stalina. Zwłaszcza, że wkrótce po tym równie niespodziewanie amputowano nam — bo jakże inaczej można ten narodowy dramat nazwać — wszelka nadzieję w postaci Towarzysza Prezydenta Bolesława Bieruta — Tomasza! Amputowano go na Kremlu, w trakcie banalnej wycieczki, nie licząc się z naszym zdaniem ani nie pytając nas o zgodę! Ledwie się pozbieraliśmy, ledwie wszystko udało się zorganizować po staremu, tak żeby każdy znów czuł się w kraju jak u siebie, a tu masz: Ostatni Zjazd!!! I znowu tak naprawdę nikt nas nie spytał, czy chcemy ponownie, po raz kolejny zostać sierotami! Czy samodzielnie potrafimy obronić się przed takimi złoczyńcami jak August Bęc-Walski, jak Coca-Cola, Radio Luxemburg, Wrigleys Speramint, Wolna Europa czy wreszcie — Procter and Gamble…? Czy wzięli pod uwagę, że my nie wiemy wręcz, jak, komu i kiedy się ten pampers zakłada? A może znowu ich to nie obeszło? Może wyszedł taki jeden z drugim na trybunę i ot tak, po prostu bezmyślnie palnął: „Sztandar wyprowadzić!”. A oni, równie bezmyślnie, wzięli ten sztandar i wyprowadzili? I znowu nic nie wiadomo, bo tego sztandaru nigdzie nie można znaleźć! A więc czy ukradli, bo taki cenny, czy schowali, bo taki… — zabrakło mi właściwego słowa…


— ...brudny? — dopowiedział Głos Pierwszy. — Może po prostu oddali do pralni?

— Sztandar sztandarem, a gdzie reszta? Też w pralni? — nie dawałem za wygraną. — Te wszystkie składki członkowskie? Słyszałem, że uzbierało się tego kilkadziesiąt miliardów złotych, kilkanaście milionów dolarów, franki szwajcarskie, funty, marki… czy to może sobie tak po prostu zginąć? Te wszystkie odejmowane od ust grosiki, z takim trudem wysupływane przez robotników, chłopów i inteligencję pracującą… Czy wiecie, ile lat musieli te grosiki ze składek zbierać, żeby tyle uskładać…?

— No, jak myślisz? Ile? — zaśmiał się Głos Pierwszy. — Masz trzy odpowiedzi…

— Bardzo łatwo obliczyć — odpowiedziałem. Od 1945 do 1989…zaraz… zaraz… 44 lata!

— No popatrzcie, jaka symboliczna liczba mu wyszła! — z wyraźnym rozbawieniem odezwał się Głos Drugi. — masz drugą szansę…

— Nie męczmy go — wtrącił się Głos Pierwszy. — Nigdy nie zgadnie, bo takiej liczby przecież nie ma…!

— Jak to, a nieskończoność? — zaperzył się Głos Drugi.

— Czy chcesz mi powiedzieć, Panie, że PZPR zbierała składki już przed narodzeniem Chrystu… — ugryzłem się w język…

— Nie mów do mnie „Panie”! — Głos Drugi upomniał mnie już rutynowo. — I gdybyś powiedział, że przed stworzeniem świata, też byłoby mało…!

— Ale przecież… — nie dawałem za wygraną — byli członkowie PZPR na placówkach zagranicznych, w ambasadach, konsulatach, na delegacjach… Ci ponoć płacili w dewizach… Byli też specjalni wysłannicy, zbierający składki od obrzydliwie, niesłusznie bogatych np. jubilerów w Niemczech, że wspomnę tylko akcję „Żelazo”, żeby po raz kolejny nie wspominać akcji FOZZ… Byli wreszcie niezliczeni ukryci sympatycy w kraju i na Zachodzie, wspomagający anonimowo bądź oficjalnie darowiznami we wszelkiej postaci: nie tylko pieniędzmi, ale i życzliwością, dobrym słowem, marszami, wypowiedziami, pismami… Czy to wszystko nie wystarczyło, aby…

— Zakopałeś się, synu, ale i trafiłeś przypadkiem na dobry ślad. — przerwał mi Głos Drugi. — Długo rozmyślaliśmy nad tą zagadką i doszliśmy do wniosku, że cud finansowy miał to samo podłoże, co fenomen światowych sukcesów partii lewicowych, od bolszewickiej po wszelkie jej następczynie na całym świecie: najłatwiej objaśnić to na przykładzie poparcia elit intelektualnych…

— Czyli „Lenin wiecznie żywy!” — dorzucił Głos Pierwszy.

— A w szczególności jego określenie, odnoszące się do popierających bolszewików intelektualistów. Lenin zwykł ich nazywać „użytecznymi idiotami” i choćby tylko z tego powodu zgadzamy się na zachowanie przez Lenina przydomku „wiecznie żywy”! — uzupełnił Głos Drugi. — A kiedy przypomni się listę…

— A na niej: Anna Seghers, Egon Erwin Kisch, Bodo Uchse…

— Johannes R. Becher (autor „Ody do Stalina”)…

— Romain Rolland, Louis Aragon, André Malraux, Louis Bunnuel, André Gide…

— Artur Miller… Jarosław Iwaszkiewicz… — Głos Pierwszy urwał wyliczanie. — Można by tak bez końca… Pomyśleć tylko — „Użyteczni idioci”! Tysiące użytecznych idiotów!

— A twórczo rozwijając tę ideologię, drogą wskazaną przez towarzysza Stalina, mamy wszędzie wkoło już nie tysiące, a miliony „idiotów bezużytecznych”: tymi można np. napalić w piecu, albo po prostu zagłodzić czy zamrozić!

— Już rozumiem! — nie wytrzymałem — Sugeruje, że te wszystkie składki, te bogactwa wzięły się z nieprzebranej masy „bezużytecznych idiotów”, bezinteresownie sterowanych przez „idiotów użytecznych”…! Czyli od tych wszystkich frajerów, którzy przez tyle lat, milcząco lub nie, wspierali, przyzwalali, brali udział, popierali, tłumaczyli lub tylko i po prostu rzetelnie pracowali… A oni ich wszystkich — w najlepszym przypadku — nazwali — „użytecznymi idiotami”!

— Czemu, ach czemu używasz czasu przeszłego, synu? — z naciskiem przerwał mi Głos Drugi. — Lenin jest wiecznie żywy… Rozejrzyj się: siedzi tam, stoi tam, przemawia tam, a pisze — tam… Co trochę niepokoi, bo wygląda na to, że Lenin jest jeden, ale w co najmniej kilkunastu osobach… Trzeba się będzie temu dokładniej przyjrzeć…

— A dookoła tłumy „użytecznych idiotów”. Według CEBOS-u — od 45 do 65 procent…


Na Dyskotece nie było już napisu „Last Zjazd”. Nie było też „Kongres Założycielski”. W Dyskotece znowu rozbłysły światła i zabrzmiało disco-polo. A nad wejściem wywieszono szyld: Pierwsza Międzynarodówka Lewego Stronnictwa Disco — Demokratycznego „Lenin Wiecznie Żywy”. Wstęp wolny. Pierwszych dziesięciu nie płaci.


Na marginesie: Drodzy Czytelnicy! Chciałbym, jak prawie każdy, przyznawać swoje doroczne nagrody! Dlatego, twórczo rozwijając dzieło Włodzimierza Iljicza Lenina, ufundowałem statuę „Użyteczny Idiota”, wykonaną z gipsu. Chciałbym ją wręczać co roku, w dniu 1 maja, „Użytecznemu Idiocie Roku”, który zostanie wybrany, drogą losowania, spośród kandydatur nadesłanych przez Czytelników. Zgłoszenie do tytułu „Użytecznego Idioty Roku” powinno zawierać imię, nazwisko, ew. adres kandydata i choćby krótki opis jego dotychczasowych dokonań w dziedzinie bezinteresownego popierania i propagowania myśli Lenina i jego następców. W przypadku osób powszechnie znanych jako „Użyteczni idioci” uzasadnienie nie jest wymagane.

W przypadku nadesłania większej ilości kandydatur, z przyjemnością przejdę do systemu wybierania „Użytecznych Idiotów Miesiąca”, spośród których wyłoniony zostanie laureat roku.

Regulamin: w przypadku odmowy przyjęcia statuetki przez zwycięzcę konkursu na „Użytecznego Idiotę Roku” zostanie ona, wraz z bonusem przekazana temu, kto kandydaturę pierwszy zgłosił, wraz z tytułem „Honorowego Łowcy Użytecznych Idiotów”.

Warunek: kandydaci do tytułu „Użytecznego Idioty” winni działać w dobrej wierze, a więc — z przekonania. Wykluczam kandydatury np. funkcjonariuszy PZPR, SDRP czy SLD, pobierających stosowne wynagrodzenia i w swojej działalności wykorzystujących „Użytecznych Idiotów” czy wręcz żyjących z wykorzystywania tychże. Można natomiast, jeśli się — dla przykładu — głosowało na kogoś z listy SLD, PO-KO czy Wiosny, albo wręcz na Aleksandra Kwaśniewskiego, Włodzimierza Cimoszewicza, Grzegorza Schetynę czy Roberta Biedronia, przekonując do podobnego wyboru np. własną rodzinę — rozważyć możliwość zgłoszenie jako „Użytecznego Idiotę” siebie samego! Bardzo zwiększy szans wygranej przesłanie cytatu lub fragmentu wypowiedzi pokazującego, że kandydat wierzy w to co mówi bądź pisze, bywa przy tym wzruszony, z całą powagą cytuje klasyków myśli lewicowej, zaperza się w dyskusjach na te tematy itp. Nie powinien otrzymywać za to pieniędzy, a jeżeli już to nieduże. Rozpoznanie właściwego kandydata ułatwi stwierdzenie faktu, że z całą powaga używa on sformułowań w rodzaju: „Jaruzelski wprowadzając stan wojenny wybrał mniejsze zło”, albo: „Nie można przekreślać dorobku milionów uczciwych Polaków, budujących PRL bądź Trzecią RP” lub też: „Czerwonych zastąpili Czarni”. Zresztą — nie dopowiadajmy aż tak, do końca… Zgłoszenia należy wpisywać na stronie internetowej książki „Szamienie na kaniec” w komentarzach.

ROZDZIAŁ 7 — Szamienie na kaniec, odc. 6 — „A.A.A.”

W niniejszej grotesce prawdziwe są tylko opisy przyrody oraz kilka postaci, z ojcem Tadeuszem włącznie. Cała reszta jest, w pocie czoła, wydumana.


Kiedy było już po wszystkim obliczono, że historia wymiany ojca Tadeusza Rydzyka na adekwatną liczbę figur „z pierwszych szeregów walczących ludowych mas” — jak powiada rozmyślnie zapomniana dziś pieśń — trwała w sumie 30 lat.


— Długo… — westchnęli niektórzy…

— Zleciało jak z bicza trzasł! — entuzjazmowali się inni.

— Eeeeeeeeeeee...no....nie wiem… krowa mi się ocieliła… kartofle gniją w piwnicy… — zareagowało po raz kolejny pozostałe 55% elektoratu.


Lewica Socjal — Dyskotekowa, zwana też LSD, wykładała kolejno na stół — czyli na kładkę nad bagnami, stanowiącą symboliczną „Wagę Dobrego i Złego” — niemal wszystkie swoje Asy. Któż to nie leżał przynajmniej raz na twardych, lekko przegniłych deskach: generałowie, sekretarze, premierzy, parlamentarzyści, aferzyści, pijani kierowcy, fałszerze dokumentów, ministrowie, instruktorzy, członkowie — założyciele, bastardy, regenci i renegaci, aktorzy, górnicy i hutnicy, profesorowie zwyczajni, nadzwyczajni i czerezwyczajni (zazwyczaj humoris causa, w tym Leszek Balcerowicz), ambasadorowie, szpiedzy mistrzowie sportów, członkowie stronnictw koalicyjnych (pęczkami), magistrowie, maturzyści (w tym prezydent Aleksander Kwaśniewski), kobiety (w tym Kidawa-Błońska), młodzież (w tym Leszek Miller), rekonwalescenci, sędziowie (in corpore, czyli całą kastą), mniej lub bardziej żywe legendy, ruiny i zabytki (w tym wszyscy członkowie Biura Politycznego i Komitetu Centralnego, niektórzy po raz drugi lub nawet trzeci), a nawet — Eurodeputowani!


Wszystko na nic!


Ciężar ojca Tadeusza na szali Dobrego okazał się być niezmiennie większy,,, Zaiste — łatwiej byłoby chyba wymienić tego, który nie leżał na kładce… Ten jednak okazał się być do tego stopnia śliskim, że do końca zachował pozór mydła pod prysznicem. Wielu towarzyszy nieopatrznie, w interesie społecznym lub tylko dla prywaty, starało się go złapać. I ci nieodmiennie wyjeżdżali zawsze na widok publiczny na golasa i namydleni…


Aż wreszcie nadszedł taki dzień, gdy na kładkę przyniesiono niezwykle kanciastą paczkę, zawiniętą w czerwone sztandary, spod których wysuwał się skrawek pożegnalnej szarfy, z widniejącymi na niej literami: „Jerzemu Urba,,,”. Dalsza część napisu zasłaniał Order Sztandaru dla Pierwszej Kasy, najwyraźniej przyznany pośmiertnie… Niosły ją na swoich ramionach, z minami niemal pokutnymi, najświetniejsze postacie LNTAJND, czyli „Jeszcze Nie Trzeciej, A Już Nie Drugiej Rzeczypospolitej”: w pierwszej parze Rakowski z Jaruzelskim, w drugiej — Miller z Kiszczakiem, w trzeciej — Kwaśniewski z jakąś trudną do rozpoznania, zamaskowaną, dziwnie pękatą i rozłożystą u góry figurą. Wszyscy ubrani w białe komże, narzucone na czarne płaszcze. Wszyscy w dostojnych, ciemnych okularach i szerokoskrzydłych, czarnych stetsonach… Za nimi postępowała orkiestra dęta, specjalnie na tę okazję wypożyczona z Korei Północnej. Dalej sunęli hunwejbini — ze względu na swą wysoka odporność ze sztandarami opuszczonymi do połowy na znak żałoby, i spodniami — na znak pokuty. Z kolei skromna, ale jakże wymowna delegacja: jedyny pozostały przy życiu Czerwony Khmer z nadrukiem: „Sierota Pol — Pota”… Castro natomiast przysłał kolejny transport przestępców i umysłowo chorych… Ci wypadli szczególnie pięknie, z wiarą niezłomną wierząc we wszystko, co im towarzysze mówili i płacząc rzewnymi łzami…


Wszystkich jednak przyćmił Czarzasty: ten rzucił się przed kondukt na murawę, nie zważając na dwurzędowy garnitur w pepitkę, jął drzeć darń pazurami, posypywać sobie głowę i wielkim głosem wołać: „Paczjemu, drug, paczjemu!!!”.


Na to z szeregu wyskoczyła ambasador Ewa Spychalska i z okrzykiem „Mój ci jest! Mój ci jest!” zarzuciła mu chustę białą na głowę! W tym właśnie momencie konwój dotarł do kładki. Kompania honorowa oddała salwę i — jako honorowa — natychmiast zdezerterowała na drugą stronę, po czym rozpoczęły się przemowy.


— Towarzysz nasz, Kolega i Przyjaciel — Cześć Jego Pamięci — złożył wszystko co miał najdroższego (a miał naprawdę wiele), na ołtarzu (przepraszam za wyrażenie!), patriotyzmu, demokracji i logopedii!!! — rozpoczął Pierwszy Sekretarz Generalny. — Dzięki niemu osiągniemy dziś historyczny kompromis, w którym biskup będzie nam bratem, a siostra — siostrą! Niesiołowski — przykładem, a ojciec Rydzyk — pięknym wspomnieniem. Zasypiemy bagno z naszej strony, lub też oni, ze swojej spowodują, że się na stałe rozstąpi..! Nigdy więcej nie będzie już „MY” ani „ONI” — będzie tylko MONI! Dużo MONI! Anglicy nazywają to „A lot of MONI”! Zlikwidujemy dzielące nas kładki, dzięki poświęceniu naszego towarzysza Andrze… Auuuuuu! — tu zawył, najwyraźniej kopnięty w kostkę, po czym natychmiast wylądował na placówce w Chile, nieodwracalnie przygniatając Passenta…


Nikt niczego nie zauważył, więc Prezydent kontynuował:


— Miarę dzisiejszego historycznego wydarzenia oceni dopiero matiuszka historia. Nie żebym nie wierzył w możliwości sportu i rekreacji, czego dowiodłem całym swoim haj lajfem. Herzlich wilkommen ganze towarzystwo, a w szczególności towarzyszy z jakże odległych a bliskich sercu krajów, jak Chińskie Towarzystwo inicjatyw Gospodarczych w dziedzinie Human Rights, słodkich delegatów z Kuby, a także reprezentanta Białoruskiej Samodzielnej Obłasti oraz wszelkich innych Ruchów na Lewo… Witam też chwilowo bezdomnych towarzyszy z NRD słowami: Niech się święci Pierwszy Maja! Oraz Arbeit macht frei! A także _ Dont worry! Na Marksie mogą żyć ludzie…! Na moją komendę: Pakunek — złóż!!!


Po prawej stronie zawrzało. Strzeliły korki od lat na tę okoliczność chłodzonych szampanów, ludzie wybiegli na ulicę i bądź to tańczyli, bądź tez stali jak słup soli, nie śmiejąc uwierzyć w koniec nierealnie realnego komunizmu… Tymi trzeba było potrząsać, kiedy Nowina do nich docierała… No dobrze, nie przesadzajmy z opisem…


— Nie przesadzaj z opisem! — do wtóru moich myśli odezwał się Głos Drugi, od pewnego czasu dziwnie milczący i powstrzymujący się od komentarzy…

— Żegnajcie, Drodzy Słuchacze i Przyjaciele!~- ojciec Tadeusz po raz ostatni przemówił w Radio Maryja — Wasze modlitwy pomogły Prawdzie zwyciężyć, która — choć obiektywna — sama nie jest w stanie przebić się przez opary bezczelności, kłamstwa i omamienia, emanujące wprost z Krainy Ciemności. Bóg z Wami! Słuchajcie po równo Radia Maryja, Radia Józef i programu Pierwszego…

— Czyżby to był koniec naszego dramatu w odcinkach? — zasmuciłem się głośno, bo przywykłem już do siedzenia w ciemności po brzegach i uczestniczenia — choćby biernego — w zakrętach, wykrętach i pokrętach Historii WKPb. Czy możliwe jest, że właśnie tu i teraz kończy się to, co w 1917 roku rozpoczęła, przy użyciu tajnych funduszy tajna policja cesarstwa Niemieckiego, inwestując owe tajne fundusze w osobę towarzysza Lenina, a co następnie kontynuowała carska „Ochrana”, inwestując środki w poczynania tow. Stalina, a śladem sprawdzonym postępując, KGB łożyło na Olina… Z czasem wszystko pięknie się usamodzielniło i wypęczniało, tak że już żadna tajna policja nie musi w nic inwestować?

— Odwińcie pakunek…!


Zobaczyłem jak kilka postaci w anty-wybuchowych kombinezonach ostrożnie przeszło na lewą stronę kładki… Szczypcami chwyciły za obręb czerwonego sztandaru, pociągnęły ostrożnie… Ukazała się pionowa kreska następnej litery na szarfie, bez wątpienia „N”! A więc „URBAN”!! ! Tysiące fajerwerków rozświetliło niebo, a brazylijska samba wypełniła ulice … I wtedy — nie, nie zmuszajcie mnie do przeżywania tego ponownie — …wtedy… uuu!… wykonano… uuu!… następny… beee!~...ruch… — Nie, no nie mogę — uuu! — I… nad…”N”… ukazał...się… — nie mogę, wciąż jeszcze nie mogę tego spokojnie wypowiedzieć…!


— Nie becz! — usłyszałem strofujący mnie Głos Pierwszy. — Wszak dopiero co martwiłeś się, że historia tu się skończy…

— Auuu! — załkałem po raz ostatni i mężnie wyrzuciłem z siebie: ...nad „N” ukazał się PRZECINEK! Napis brzmiał: URBAŃ…


Dalszy ciąg trwał zaledwie chwilę: jednym szarpnięciem zdarto obrzydliwy kamuflaż i oszustwo zajaśniało w całej swej pokrętności. Napis głosił: URBAŃCZYK ANDRZEJ! Podłożyli swojego rzecznika…!!! Tak to właśnie zakończył się kolejny bój przed-ostatni… I tak trwało i trwało, aż dożyliśmy ostatniego etapu A.A.A., czyli Akcji Adopcji Atrybutów…


— Tu niezbędne wydaje się pewne wyjaśnienie — wtrącił Głos Pierwszy. — Otóż trzeba ci wiedzieć, że po adaptacji przez lewicę majątków, manier, tradycji, obrzędów, zwyczaju czystych paznokci, mycia zębów, odpowiedniego używania noża i widelca tudzież wszelkich innych atrybutów tzw. „dobrego urodzenia”, oraz po wygraniu kolejnych, 26-tych już wyborów, pozostały lewicy dwie sprawy, wydawało by się, nie do załatwienia. Pierwsza: jak zmienić fizjonomie, zdradzające zbyt kanciastymi bądź nadmiernie obłymi kształtami wstydliwe pochodzenie od Dyktatury Proletariatu i Reformy Rolnej? A druga — co zrobić z nazwiskami? No bo jak może ktoś, mieszkający w pałacu lub dworze i jeżdżący powozem, nosić nazwisko działające zbyt sugestywnie na wyobraźnię, jak np. Wiatr, Gula, Jaskiernia, Hucpa, Kiszczak, Waltornia, Labuda, Kopalnia, Oleksy, Gierek, Gomułka, Zagwozdka, Omłot, Szmaciak, Pastusiak czy nawet — Kierat? O Goldbergu, Szechterze czy Bucholtzu nawet nie wspominając…

— I o ile z problemem pierwszym poradzono sobie dość łatwo — uzupełnił Głos Pierwszy — poprzez akces do Unii Europejskiej uzyskując dostęp do najlepszych klinik chirurgii plastycznej, o tyle drugi wymagał głosowania w Sejmie. Złożono zatem projekt ustawy klubu SLD „O całkowitej dowolności wyboru nazwiska i imienia, oraz likwidacji metryk urodzenia”. Projekt ten poddano pod referendum — i wyszedł remis. Rzucono monetą: orzeł czy reszka? Niestety — stanęła kantem… Dopiero glosowania w Sejmie zatwierdziło ustawę jednym głosem: Aleksandra Małachowskiego. W wywiadach dla stacji telewizyjnych i agencji prasowych z całego świata bohater glosowania wyjawił powód takiego właśnie użycia guzika: otóż sam postanowił zmienić nazwisko na Aljeksiej Majakowskij i wspólnie z Pawką Korczaginem rozpocząć wszystko jeszcze raz, tylko tym razem dużo lepiej… No i zaczęło się! Józef Oleksy natychmiast zmienił nazwisko na Janusz Radziwiłł. Leszek Miller na Zawisza Czarny. Siemiątkowski na Józef Poniatowski (tu znana historia, kiedy to wody rzeki Elstery rozstąpiły się i wyskoczył z nich mokry facet w obcisłych rajtuzach, otrzepał się i pobiegł na wschód, gdzie drogą intensywnej prokreacji, często po dobrym kielichu, założył jedyny prawdziwy ród Poniatowskich. Taka jest obecnie obowiązująca wersja Historii Rodu Poniatowskich). Izabela Sierakowska zmieniła swoje nazwisko na Jezubella Wspaniała (vel Monaco), a w Biurze Politycznym znaleźli się Ostrogski, Lubomirski, Koniecpolski (usunięty wkrótce za złe kojarzenie się), Wiśniowiecki, Raczyński, Wielowieyski, Radziwiłł (Bogusław), Miecio Habsburg, księżna d’Ornano Potocka, Aleksander Bonaparte i Linda Ewangelista. Na koniec Aleksander Kwaśniewski i Wojciech Jaruzelski zamienili się nazwiskami, nie informując, czy zamienili też imiona…! I od tego czasu datuje się zwyczaj bezosobowego mówienia „Panie Prezydencie”, przy czym mówiący sam — w myślach — wybiera sobie tego, do kogo mówi. Nawet Pierwsza Dama od czasu do czasu ma wątpliwości. W sytuacjach tzw. podbramkowych stosuje ponoć metodę „na angielski”, pytając: „Who are you, fox?”. I jeśli w dalszym ciągu rozpoznanie nie powiedzie się, pyta: „Kto że wy, liszka?”. I tak jakoś się kręci, choć nigdy nie ma pewności stuprocentowej.. Jedno jest pewne: postawienie kogokolwiek przed jakimkolwiek Trybunałem jest całkowicie wykluczone.


Pozostały dwie zagadki — pomyślałem sobie. — Jedynie dwie i aż dwie, obie na miarę zagadki stulecia: kim była szósta, zamaskowana postać, niosąca pakunek z odżałowanym Andrzejem Urbańczykiem oraz — gdzie w takim razie jest Jerzy Urban? Gdzie jest Jerzy Urban, i — w ślad za tym zapytałem na głos — Kim jest Jerzy Urban?


— My też chcielibyśmy wiedzieć — stwierdził Głos Drugi. — I stąd pomysł, że jeśli już trzeba by ojca Tadeusza wymienić, to tylko na niego…

— Mamy różne podejrzenia, mniej i bardziej prawdopodobne — dodał Głos Pierwszy — ale nie demonizujmy… Jest szansa, że prawda okaże się całkiem banalna… Może to tylko wypadek przy pracy?!


Pomiędzy Dyskoteką a skrajem bagna Lewica Socjal-Dyskotekowa LSD rozpoczęła przygotowania do nowych wyborów. Jak zwykle, celem przestraszenia konkurencji, rozpoczęto od upowszechnienia hymnu: tym razem, po uprzedniej kompromitacji wytwórni związanej z Pruszkowem i w konsekwencji przegranych wyborach, skomponowanie hymnu powierzono fachowcom związanym z Wołominem. W efekcie powstała pieśń „Lewicy Imię Szmal Za Darmo”. Wydrukowano nuty i słowa. Rozesłano do wszystkich POP. Pieśń popłynęła szeroko, szeroko obiecując, co obiecać zasugerowali francuscy specjaliści: dużo szmalu i wszystko za darmo plus Wyborowa po cenie kosztów. I wydawało się, że znowu LSD wybory wygrać musi, gdy przyszło do imprezy w Warszawie. Jak zwykle na początek zaintonowano „Lewicy Imię Szmal Za Darmo”, gdy na scenę wpadł blady ochroniarz i wyjęczał: Towarzysze! Na dole czeka inkasent z ZAiKS-u i mówi, że za dotychczasowe wykonania piosenki The Beatles „Lucy in the Sky with Diamonds” mamy do zapłacenia… — tu serce pękło mu z trzaskiem


— I co dalej? — zapytałem, kiedy milczenie zaczęło się przedłużać. — Jak z tego wyszli? Czy tak jak „A Man at Work” udali, że nic się nie stało?

— Nie tym razem — odpowiedział Głos Drugi. — każdy kto zna historię piosenki Beatlesów wie, że jej wykonywanie było przez wiele lat zabronione, bo w tytule krył się skrót „LSD” — Lucy in the Sky with Diamonds. Wprawdzie Lennon twierdził, że to przypadek… Ale nie pomogło. A co też się kryje w tytule „Lewicy imię Szmal za Darmo”? No co?

— LSD — rozwiązałem zagadkę.

— Dobrze, że nie TRI — dorzucił Głos Pierwszy — czyli „klej”! Dopiero by się ludzie nawąchali! A tak jest elegancko. Jest kulturalnie. Jakaż różnica pomiędzy partią robotniczą a nowoczesną socjaldemokracją!

— Dokładnie taka, jak między winem marki „Wino” z cocą, herą i extasy… Przepaść! Wielki świat zamiast zaścianka! I rzesze szczęśliwych wyborców, wciągających raz jedną, to znów drugą dziurką w nosie!

— Rozumiem — powiedziałem. — Opium dla ludu! Tak jak kiedyś gorzała…!

— Raz jeszcze zgadłeś, synu — usłyszałem. — narkoza i halucynacja. Lekko, łatwo i przyjemnie. No problem. Disco — polo. Ole Olek! Dziś obiecamy — jutro się zobaczy. Uwierz w Ola i bejsbola! Wybierz przyszłość! Zostań hostessą! Albo — merchandiserem! Co ci starzy będą nudzić! Prawdziwy świat masz na wideo! Czarni są nudni! Koks dla wszystkich — górnicy do kilofów! Nie zapomnimy o działce dla emerytów!


Spojrzałem na lewo i zbaraniałem: Na Dyskotece wisiało nowe hasło: — „LENNON WIECZNIE ŻYWY!”.

ROZDZIAŁ 8 — Szamienie na kaniec, odc. 7 — „The Adventures of the Woolf Cub” (Przygody Wilczka)

Instruction: Insert the CD-ROM,

switch to your disc drive and type:

„Dzierżyński”. Min, system: Win 198.

Uwaga: program ten może spowodować

ciężkie schorzenia psychiczne,

jak też z nich wyleczyć.

Wszystko odbywa się w rzeczywistości

wirtualnej, a więc za nic i za nikogo

nie odpowiadamy.

— Słuchajcie, moi drodzy — po dłuższej chwili milczenia rozpoczął Głos Drugi. — W którymś z odcinków umieściliśmy jako motto limeryk, w pośpiechu nie opatrując go żadnym komentarzem. Tymczasem istnieją uzasadnione podejrzenia, iż kryje on w sobie wielka tajemnicę. Opowiem wam tę historię, bo poznawszy ją łatwiej zrozumiecie kilka wątków i faktów z odcinków poprzednich, pozornie nielogicznych lub zgoła dziwnych… Otóż limeryk ten znaleziono, napisany zwykłym ołówkiem kopiowym, na wewnętrznej stronie okładki Kalendarza Komunistycznej Partii Polski przy Centralnym Komitecie Partii Bolszewickiej, wydanego w Moskwie w roku 1920-tym. Kalendarz odnaleziono w niezwykłych okolicznościach: podczas prac wykopaliskowych w miejscu, gdzie kiedyś mieścił się Komitet Centralny PZPR, potem słynna Giełda Warszawska, a następnie pomnik prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, wzniesiony celem zakończenia XII-ej kadencji…

— ...chwileczkę — wtrąciłem. — Wiem, że nie należy przerywać w pół zdania, ale chyba „po” a nie „celem” zakończenia kadencji…

— Mylisz się bardzo poważnie, synu! Z pomnikiem tym związana jest osobna historia: otóż wzniesiono go aby zakończyć niemożliwe do przerwania w inny sposób pasmo reelekcji Aleksandra Kwaśniewskiego. W tym celu zabalsamowano go pod koniec właśnie XII-tej kadencji, korzystając ze sprawdzonego przepisu, który udało się kupić od skruszonego agenta KGB, niejakiego Jakimszyna. Ustawiony został w pozycji lekko pochylonej do przodu, z jedną ręką uniesioną, jakby wskazującą kierunek, a drugą opartą o krzesło. Pod spodem umieszczono napis „FORTE”, co jak wiadomo znaczy „głośno”! Różne są opinie na temat powodu umieszczenia takiego właśnie przesłania… Jedno jest pewne — skutek okazał się dokładnie odwrotny i Aleksandra Kwaśniewskiego wybrano ponownie, na kadencję XIII-tą. O dziwo — kraj nie tylko przy tym nie ucierpiał, a wprost przeciwnie — sprawy zaczęły iść jeszcze lepiej, co z kolei zwiększyło poparcie dla Mumii Prezydenta w sondażach o kolejne 5%… To jednak nic w porównaniu z druga zagadką: otóż początkowo statua wskazywała ręką kierunek zachodni, w miarę upływu czasu przekręcając się w kierunku południowym. Na koniec, tuż przed zagadkowym zniknięciem, wskazywała dokładnie kierunek południowy, a dokładnie — słynną Czerwoną Pustynię, gdzie kiedyś, do dnia awarii elektrowni jądrowej w Kozłoduju była Bułgaria, a gdzie potem przesiedlono Górali i Kaszubów, ponieważ stale psuli wyniki procentowe wyborów. To właśnie w miejscu, skąd wkrótce potem znikł pomnik Prezydenta Mumii Kwaśniewskiego, przez lud nazywany ciepło „Mumolkiem”, natrafiono przypadkowo na żelbetonową komorę. Umieszczona była poniżej poziomu istniejących piwnic, i nigdy by jej nie odnaleziono, gdyby nie konieczność głębokich wierceń. Tak więc, gdy świdry natrafiły na przeszkodę nie do pokonania, pogłębiono wykop i odsłonięto ową komorę. Wiodły do niej pancerne drzwi, mało że zamknięte na wszystkie zamki, to jeszcze zaspawane i opieczętowane. Trzy tygodnie najlepszymi narzędziami walczono z tą przeszkodą, aż wreszcie drzwi ustąpiły. Komisja, powołana celem inwentaryzacji spodziewanej zawartości — a przez wszystkie te lata mówiło się o zaginionym skarbie PZPR, idącym w setki milionów dolarów z końca drugiego tysiąclecia — z należyta ostrożnością uchyliła skrzypiące przeraźliwie odrzwia… Ich oczom ukazał się widok zgoła niespodziewany: mumia, a właściwie szkielet, przyciskający do białych żeber książkę! Poza szkieletem w komorze nie było nic… Przykryto więc wykopalisko kopułą, którą wypełniono argonem i rozpoczęto badania. Po pierwsze — książka. Żeby wyjąć ją z martwych objęć szkieletu badacze musieli użyć specjalistycznego sprzętu, stosowanego do rozcinania pogiętych karoserii. Z taką siłą nieboszczyk przyciskał ją do siebie…! Dalsze, specjalistyczne badania wykazały, że prawda jest jeszcze bardziej intrygująca: książka została chirurgicznie wszyta pod skórę owego osobnika! Okazało się, że jest to wspomniany już Kalendarz Polskiej Partii Komunistycznej na rok 1920. Poddano go wszechstronnym badaniom, sprawdzając wszelkie możliwości zastosowania ukrytego pisma, atramentów sympatycznych, szyfrów numerycznych i cyfrowych. Nie znaleziono nic, oprócz owego trochę kanciastego limeryku na wewnętrznej stronie okładki oraz — że szew zastosowany przy operacji do złudzenia przypominał hafty ludowe, spotykane na bułgarskich makatkach. I tu też wszelkie poszukiwania jakiegoś klucza spełzły na niczym…

— A sama książka… Cóż… — prawda jest śmieszna niewymownie. Do dzisiaj każdy, kto ją czyta, ryzykuje tak zwaną „chorobę rozpuku”! Badania Kalendarza zakończono w końcu bez żadnego pozytywnego rezultatu. Wzięto się za szkielet: stwierdzono, że należał do mężczyzny, dobrze odżywionego, w wieku powyżej 60-ciu lat. O dziwo — nie udało się ustalić górnej granicy wieku. Wszystkie skale przyrządów pomiarowych kończyły się bowiem na 160-ciu latach… Mężczyzna ów był zdecydowanie niższy od przeciętnego wzrostu w jego epoce, co początkowo uznano za jakąś wskazówkę. Ta jednak nigdzie badaczy nie doprowadziła. Po jakimś czasie badania zakończono, a szkielet pochowano z zastosowaniem trzech obrządków: rzymsko-katolickiego, prawosławnego i judaistycznego. Historia odnotowała, że tuż przed ceremonią zatrzymano jakiegoś osobnika, przy którym znaleziono osinowy kołek, młotek i główkę czosnku. Twierdził, że jest wyznawcą bardzo popularnego wierzenia, wobec czego ma takie same prawo do zastosowania swoich zwyczajów funeralnych, jak przedstawiciele innych religii. Utrzymywał przy tym, że tylko w ten sposób można sprawę zakończyć raz na zawsze tak, żeby pochowany nie włóczył się po nocach. Sprawa trafiła ponoć aż do Marszałka Sejmu. I tak to by się bez żadnego rozstrzygnięcia zakończyło, gdyby nie… Tu musimy wrócić do czasów drugiej wojny kaukaskiej i zajęcia Moskwy przez bojowników czeczeńskich, dowodzonych przez Macieja Jachimczuka, zwanego też Mosurem. W trakcie walk wysadzono w powietrze archiwa KGB, w tym najbardziej tajne-specjalnego znaczenia. Prawdopodobnie to wtedy ktoś znalazł dziwnej konstrukcji dysk. Po zastosowaniu konwersji z cyrylicy na alfabet łaciński i jednoczesnym wprowadzeniu hasła „Dzierżyński” okazało się, że nośnik zawiera grę strategiczną o nazwie „The Adventures Of The Woolf Cub”, co po naszemu znaczy „Przygody Wilczka”. Nośnik z grą oczywiście został skonfiskowany, a wkrótce po tym rutynowo wyniesiony z UOP przez nieznanych sprawców i w tysiącach pirackich kopii rozszedł się po całym świecie. Niestety, nikt — ani naukowcy z Instytutu Cybernetyki, ani stratedzy z Ministerstwa Pokoju, ani scjentolodzy z Towarzystwa Myślących Inaczej, ani żaden z przypadkowych graczy nie zdołali dojść do końca gry i poznać jej zakończenie… Zresztą prymitywna grafika i napisy w języku rosyjskim skutecznie zniechęcały do bardziej zaawansowanych prób. O grze właściwie zapomniano, uznając, że ułożył ją jakiś nudzący się funkcjonariusz, popełniając przy tym błędy, uniemożliwiające dojście do rozwiązania…


— Czy mam rozumieć, że Wy też go nie znacie? — uznałem za stosowne wtrącić się. — Poza tym — jak może istnieć logiczne rozwiązanie historii, w której brak jedności zarówno miejsca, akcji jak i czasu?

— Oczywiście, że może, i że znamy zakończenie, — odpowiedział Głos Drugi — ale wiesz przecież, że za żadną cenę nie możemy bezpośrednio ingerować w to, co się u was dzieje. Choć przyznam, że czasami aż ręce świerzbią: jeden, dwa pioruny i mogło by być tak pięknie…

— Przyznam się, że ja też czasami tak sobie marzę… — doda Głos Pierwszy — Ale na marzeniach wypada nam poprzestać…

— Ja też, ja też! — pozwoliłem sobie na chwile szczerości. — Wyobraźmy sobie, że wsadzamy całe to towarzystwo do wagonów towarowych, zabieramy łopaty… drut do wiązania… Kopią dół, wiążemy z tyłu ręce, ustawiamy na skraju. Trzymamy ich tak dobrą chwilę i … odpalamy z ukrycia chińskie fajerwerki. Po czym Towarzyszy rozwiązujemy, częstujemy podwieczorkiem i pytamy: Nu kak? Poguljali?

— Nie wygłupiaj się! — zgasił mnie Głos Pierwszy. — Lepiej wytęż cały rozum i spróbuj rozwiązać zagadkę… Do dyspozycji masz joystick lub klawiaturę.

— Gra zaczyna się… — kontynuował opowiadanie Głos Drugi — … w Warszawie w latach osiemdziesiątych. Jesteś pełnomocnikiem Biura Politycznego PZPR do spraw odpowiedniego do sytuacji zarządzania majątkiem Partii. W sytuacji korzystnej — masz go pomnożyć. W niekorzystnej — ukryć. Najpierw wybierasz dla siebie stanowisko: możesz być generałem, tajnym agentem, prywatnym przedsiębiorcą, kimkolwiek, praktycznie bez ograniczeń. Następnie — narzędzia: dostęp do kont jawnych i tajnych, krajowych i zagranicznych. Szerokie pełnomocnictwa do zakładania i likwidowania firm, spółek, przedsiębiorstw na całym świecie. Poruszać możesz się wszędzie. Możesz zlecać uchwalenie potrzebnych ci ustaw i wydawać zarządzenia. Możesz użyć wojska, milicji, tajnych służb bądź straży pożarnej. Możesz wreszcie zaciągać pożyczki i kredyty zagraniczne w źródłach legalnych i nielegalnych. Masz do dyspozycji „warriors” czyli roboty — debilatory: Urban, Rolicki, Urbańczyk i pozoratory o kryptonimach Wiatr, Huszcza i Czeszejko-Sochacki jr,. uzbrojone w niszczycielski oręż. Masz też inne, bezimienne, ale za to mogące bez przeszkód wywozić walizki pieniędzy i kosztowności, otwierać firmy na nazwisko swoje bądź żony. Masz prywatną policję pod kryptonimem „firmy ochroniarskie”, w których możesz zatrudniać usuniętych z UB czy MSW funkcjonariuszy… Nie znasz natomiast przeciwników ani przeszkód. Rzecz w tym, że poważnych przeciwników właściwie nie ma i być nie może, a przynajmniej nic o nich nie wiadomo. Plączą się wprawdzie po ekranie jakieś mocno przeźroczyste stwory o kryptonimach Modzelewski, Kuroń czy Michnik, ale tych zawsze możesz zamknąć na jakiś czas, a dodatkowo masz na każdego tzw. smerfne kwity i jednym kliknięciem możesz ich wyłączyć z gry lub skłonić do współpracy. W tym drugim przypadku używasz jednocześnie dwu klawiszy: relatywizm i patriotyzm. Rozpoczynasz z przekonaniem, że wszystko jest pod kontrolą. To ma uśpić twoją czujność, a tymczasem niespodzianki czyhają na każdym kroku. Jeśli — na przykład — oprzesz rozwiązanie na współpracy z zaprzyjaźnionym mocarstwem, możesz przegrać całą grę, gdy mocarstwo to, na przykład, rozpadnie się… Albo — zlekceważysz przeciwników… Albo przyjmiesz fałszywe założenie w rodzaju: Naród nas kocha… Najdalej w grze, aż do fazy trzeciej, udało się dojść uczniowi jednej z prowincjonalnych szkół, bodajże ze Stanisławowa koło Warszawy który, zdradzając przebłyski autentycznego geniuszu, poszedł następującą drogą:

— Po uruchomieniu komputera i wystartowaniu Windows 198 włożył dyskietkę do kieszeni druga stroną! O dziwo — program wystartował i na ekranie pojawiła się mapa Europy z zaznaczoną Łubianką, sanatorium na Krymie, KC PZPR, Sofią, elektrownią w Kozłoduju. Ze zdziwieniem zauważył poważne zmiany granic w Europie: szczególnie rzucał się w oczy brak wschodniej granicy Polski, brak Litwy, Łotwy, Estonii i Finlandii, oraz fakt, że południowym sąsiadem Polski jest Bułgaria. Na pytanie o hasło wystukał „Mieczysław” i — program ruszył! Dalsze posunięcia wyglądały następująco:


— rozpoczął grę jako prywatny przedsiębiorca mało zwracającej uwagę branży, na przykład — przemysłu spożywczego. Z opcji: partyjny-bezpartyjny wybrał „Partyjny”, ale bez większego entuzjazmu czy zasług.

— Skorzystał z opcji: znajomości w kręgach rządowych, partyjnych i artystycznych.

— Z listy”: stanowiska wybrał „minister gospodarki”, rozsądnie odrzucając funkcje „wicepremier” i „super-tajny agent”.

— Wykorzystywał każda okazję do zainwestowania posiadanych i zarządzanych środków. Jedyna pomyłka na tym etapie to wybranie opcji: „Małaszewice”, co Aleksander Małachowski wziął do siebie usłyszawszy „Małachowice” i od tej chwili zaczął wierzyć w to co sam mówi. A powiedział: ktoś taki nazywa się „regentem”!


— Chyba słyszałem, jak mówił „renegatem” — poprawiłem nieśmiało.

— To przez ten profil, uczesanie i brodę: nie poznasz — regent czy renegat! W każdym razie inwestycję udało się uratować za pomocą kapitałów dodatkowych, przetransferowanych poprzez opcję: „korzystasz z oferty pomocy mafii włoskiej”, dysponującej „gorącymi pieniędzmi” KGB.


Dalej grał tak:


— Z opcji: ścisła kontrola lub paszporty w domu wybrał Nr 2.

— Z możliwości: gospodarka rynkowa czy sterowana, wybrał Nr 1.

— Z opcji: stara żona i rodzina czy rozwód i atrakcyjna, młoda cudzoziemka wybrał Nr 2.


— Tu uważaj! Bułgarski łącznik… — wtrącił Głos Pierwszy.

— Nie podpowiadaj! — uciszył go Głos Drugi. — Idźmy dalej…


— Z możliwości: pozostajesz w cieniu lub zostajesz „Mężczyzną Roku” wybrał… No, co byś wybrał?

— Oczywiście „Mężczyznę Roku” — palnąłem bez zastanowienia i od razu wiedziałem, że zrobiłem głupstwo…

— No, no, no… — zdziwił się Głos Pierwszy. — A macie takie ładne powiedzenie „Tisze jediesz — dalsze budiesz”!

— Wiem, wiem, przepraszam! — odpowiedziałem. — Czy mogę cofnąć ten ruch…?

— Niestety, nie! W tej grze nie ma możliwości powrotu. I — w przeciwieństwie do innych gier — masz tylko jedno życie! — odpowiedział mi Głos Drugi. — Idziemy dalej… Muszę cię uprzedzić, że od tego momentu uczeń ze Stanisławowa działał właściwie na ślepo… Faktem jest, że okoliczności obiektywne zdecydowanie przestały mu sprzyjać: niespodziewanie rozpada się ZSRR, PZPR przegrywa — też niespodziewanie — wybory… Tu przyznajemy się do małej interwencji w postaci wirusa o kryptonimie „Czarzasty”… Tak więc nasz gracz musiał działać kierując się wyłącznie intuicją. Niemniej wszystkie fundusze, jakie miał do dyspozycji, szczęśliwie ulokował w bezpiecznych miejscach, pozostawiając — nie wiadomo dlaczego — na koncie głupie 7,5 miliona dolarów. Na zakończenie wykonał posunięcie pozornie logiczne — wyjechał na stałe za granicę. Z tym, że mając do wyboru cały świt, wybrał opcję: Bułgaria. Częściowo uzasadnia ten a nie inny wybór fakt, że nową żona była Bułgarką. Trudno natomiast zrozumieć powód wybrania, spośród wielu możliwych powodów wyjazdu, motyw: poważna operacja w szpitalu…!

— Operacja w bułgarskim szpitalu! — zaśmiał się Głos Pierwszy. — Pamiętam taki dowcip, jak wariaci skakali na główkę do basenu, mówiąc: „A co to będzie, jak jeszcze nalejemy wody!”.

— Ale chłopak wykazał jednak intuicję. Odgadł trafnie — odpowiedział Głos Drugi. — Tak mogło być… Tyle, że zaraz po tym nadział się na słynny bułgarski parasol. I skończył mu się „power”, czyli — zakończył grę. I tu rozpoczyna się przepaść pomiędzy grą z KGB a rzeczywistością… Wiadomo tylko, że nasz bohater jakby rozpłynął się w Bułgarii. Majątku PZPR nigdy nie odnaleziono. Bułgaria została starta z powierzchni ziemi w sposób — podobno — nieprzypadkowy. A do tego masz pomnik Prezydenta, obracający się w stronę miejsca po Bułgarii. No i nasze ostatnie wykopalisko: szkielet z zaszytym pod skóra Kalendarzem Komunistycznym i limeryk… Kto z tego wszystkiego wysnuje prawidłową odpowiedź na pytanie: gdzie jest skarb PZPR, otrzyma konia, królestwo i rękę… Czy księżniczka Stefania of Monaco jest w dalszym ciągu wolna?

— Panie! Na miłość Boską — przestań! — przerwał mu Głos Pierwszy.- Jest wolna, ale w ciąży! Pomyśl, co by się stało gdyby zgadł, a Ty musiał byś wywiązać się z obietnicy…!

— Masz racje, bracie! Zagalopowałem się! — uspokoił go Głos Drugi. — Poza tym nie mów do mnie „Panie”, a szansa, że zgadnie jest wiesz jaka… Można śmiało obiecać jako nagrodę królestwo od morza do morza, stadninę w Janowie Podlaskim, a zamiast księżniczki — wszystkie Top Models naraz… I dorzucić jeszcze Scorupco!

— Co racja to racja! Dla ułatwienia przypomnijmy mu limeryk… Niech będzie nawet, że zmodyfikowany! — zgodził się Głos Pierwszy. Po czym wspólnie z Głosem Drugim zaintonowali na cztery głosy:


Mówimy Lenin, a myślimy — Partia,

Mówimy — Partia, a myślimy — Patria,

Jedno mówimy, drugie — myślimy,

Trzecie robimy, w czwarte — wierzymy,

Karawan jedzie, a gdzie psy? — psy…

...chia...a...a..tria!!!

ROZDZIAŁ 9 — Szamienie na kaniec, odc. 8 — „Smerfne kwity”

Jakże można deprecjonować cały dorobek PRL, zapominając o osiągnięciach tak oczywistych, jak np. likwidacja analfabetyzmu? Przed wojną 70 procent Polaków nie umiało się podpisać, a po wojnie — nawet 80%! I oto po upływie niespełna 10-ciu lat podpisać umiał się każdy! I każdy podpisywał! — zakończyłem tryumfalnie…


— Słuchaj, człowieku! — najwyraźniej do mnie zwrócił się Głos Pierwszy. — Czy nie przyszło ci do łepetyny, że właśnie po to komuniści likwidowali analfabetyzm, żeby każdy mógł się podpisać? Zlikwidowali — no i każdy podpisał!

— Jak to? Co podpisał? — zdziwiłem się, choć już czułem, że…

— On pyta co! — wykrzyknął Głos Drugi. — A sam co podpisałeś?

— Skąd o tym wiecie? — brnąłem dalej…

— Mamma Mia! — zdenerwował się Głos Pierwszy.- Czy nie słyszałeś, że wszyscy — to słowo powiedział z naciskiem — podpisali? Wszyscy to znaczy wszyscy, jakbyś się jeszcze pytał! A więc nie udawaj bardziej katolickiego od Papie… Przepraszam… To ze zdenerwowania!

— No dobrze! Jak już wiecie, to przyznaję się, że podpisałem. Ale to był niezbędny warunek, aby dostać zezwolenie na otworzenie tzw. firmy polonijnej!

— Niepotrzebnie się tłumaczysz! — Głos Pierwszy wydawał się lekko zniecierpliwiony. — Wszyscy wiemy jak to wyglądało i na jakich zasadach działało… — co ja mówię — …i na jakich zasadach działa. Tak jak w czasach Berii każdy oficer musiał raz dziennie przywieźć pełną ciężarówkę „wrogów ludu” do rozstrzelania, tak jego następcy też swoje normy musieli i muszą wykonać. Tyle, że rozstrzelania zastąpiono metodami bardziej wyrafinowanymi…

— …zresztą wszyscy nadający się do rozstrzelania zostali rozstrzelani już wcześniej — dorzucił Głos Drugi. — I tu zrobiono duży błąd, za który nawet Prezydent Kwaśniewski przeprosił. I słusznie! — bo jaki pożytek z rozstrzelanego? Co innego taki, który żyje, ale ma się na niego „haka”! To dopiero frajda, i nie ma za co przepraszać!

— No dobrze… — nie chciałem łatwo poddać się — …mówicie, że podpisali wszyscy…

— …i górnicy, i hutnicy, kolejarze, marynarze, urzędnicy, komornicy, glina, praczka i sprzątaczka… — zanucił Głos Pierwszy.

— ...ale niektórzy, w międzyczasie, mieli do swoich papierów dostęp, i ich podpisy od dawno płyną do Gdańska. No i gdzie tu sprawiedliwość? Jak w takiej sytuacji można zrobić porządną lustrację? — użaliłem się.

— A nie zastanawia cię, dlaczego tak trudno ją zrobić? — zapytał Głos Pierwszy. — Dlaczego właśnie ci, którzy mieli swobodny dostęp, są tak konsekwentnie przeciw? Czy przypadkiem nie dlatego, że takich papierów nie da się nigdy zniszczyć tak, żeby być całkiem pewnym: a to kolega zachowa coś „na czarna godzinę”, a to ktoś zapomniał o mikrofilmach, a przecież zawsze można ściągnąć co trzeba od pastora Gaucka, z Moskwy, Sofii, Bukaresztu… Zaprawdę, powiadam wam: nie zaznają snu ani spokoju… Kto kwitem wojuje, prędzej czy później od kwita zginie: będzie to słuszne, sprawiedliwe i piękne! Dopiero będziecie mieli co poczytać!

— Czyżbyś czytał te papiery, Panie? — nie dowierzałem.- Tych najważniejszych, na literę K, M, O, S, J, R, U? Tych jakże pewnych siebie fachowców od wszystkiego? Tych bywalców międzynarodowych salonów? Przystojniaków? Na nich też są papiery?!?

— Oczywiście, synu! Były, są i będą. I wystarczy małe zawirowanie historii, któremu — być może — troszkę pomożemy…

— Panie! — przerwał mu Głos Pierwszy.

— No dobrze… Nie będziemy pomagać… A poza tym nie mów do mnie wiesz jak! Samo wypłynie co ma wypłynąć, a jak już wypłynie to takich kwitów świat nie widział! Po prostu — Smerfne Kwity!!!!


Tu katem oka zauważyłem jakiś ruch nad brzegiem bagna. Przyjrzałem się dokładniej… Zdjąłem okulary, przetarłem szkła… Znowu spojrzałem. Na samym środku łąki siedział na kamieniu Papa Smerf, otoczony gromadą niebieskich ludzików. Przemawiał z wielką powagą, a Smerfy słuchały… Wytężyłem słuch…


— „Kiedy przeszło dwieście odcinków, a Gargamelowi nie udało się upolować i przerobić na złoto ani jednego Smerfa, postanowił pójść do Wiedźmy po radę. Musicie wiedzieć, że wszystko zaczęło się psuć od czasu nastania Gargamela z małym, czarnym wąsikiem, w czapce z daszkiem i w prochowcu. Przedtem Smerfy żyły z Gargamelami całkiem dobrze, a nawet czasami w przyjaźni… Ten natomiast, przywieziony z zupełnie innego lasu. Lubił fotografować się z łopatą na budowach. Wprowadził też zwyczaj wielkich zgromadzeń, w czasie których stawał na wzgórzu, otoczony ulubionymi vice-Gargamelami i kotami, a Smerfy defilowały i wręczały mu kwiaty. Trwało to do czasu, gdy wyjechał z wizytą do swojego rodzinnego lasu i wrócił w pudełku. Smerfnie o tym mówiono: ponoć Rada Wszech-Gargamelów wysmerfiła go do odstrzału. Oficjalnie jako powód osmerfiono grypę…

— Ciekawe byłoby zrobić ekshumację… — pomyślałem. Można by wysmerfować parę ciekawych rzeczy!

— Nie warto! — odpowiedział mi Głos Drugi. — Leży tam zupełnie inny Gargamel… Tak między nami — to jest staruszka, która zmarła prawie naturalnie dzień wcze…

— Panie! Jak możesz! — Głos Pierwszy wyraźnie zdenerwował się. — Mieliśmy nie…

— Znowu masz racje, bracie! Ale jak pomyślałem, że wykopią te biedną, radziecka kobiecinę… niech spoczywa w spokoju… No i nie mów do mnie „Panie”! Słuchajcie dalej!


Papa Smerf kontynuował: „Po Gargamelu Bolesławie Bierucie — Tomaszu — a wszystko to były smerfne pseudonimy — nastąpiło kilku równie, a nawet jeszcze bardziej paskudnych, bo miejscowych. Warto przypomnieć Władysława Erudytę, zwanego dla niepoznaki „Wiesławem”, bo się w historii słowami „Psy szczekają a karawan jedzie dalej” na wieki zapisał! Niektórzy powiadali, że był człowiekiem skromnym i uczciwym, co znalazło zgoła nieoczekiwane, rzekł bym — ogólno-komunistyczne potwierdzenie: kazał sądowi powszechnemu powiesić dla przykładu dyrektora zakładu mięsnego. Co ciekawe — po tym fakcie wciąż i bez trudu można było znaleźć Smerfy — co prawda raczej z tych bardziej sklerotycznych — które wciąż smerfiły o Gargamelu — Wiesławie te same… jak by to powiedzieć…


— ...idiotyzmy! — podrzuciłem wiedząc, że nie wypada mu używać określeń zbyt dosadnych…

Dziękuję! — usłyszałem — …że taki skromny, uczciwy, porządny! Smerfnym zaiste przypadkiem był Gargamel Gomółka! A mięsa i tak nie przybyło…


„I tak, moje Smerfy… — kontynuował Papa Smerf — ...doszliśmy do Gargamela Edwarda, który naprawdę niczym wielki się nie wyróżnił, bo w gruncie rzeczy był… no… był…


-...vice-pierdołą! — podpowiedziałem.


— Dziękuję! — usłyszałem w odpowiedzi. — I wszystkim rządzili za niego vice-Gargamele. Aż w roku 1970-tym, za rozkaz strzelania do robotników, który sami wydali, szurnęli Gargamela Edwarda. I sami wzięli się do roboty. Tu dochodzimy do czasów współczesnych, które młodzież już pamięta, a więc wypada zająć się nimi dokładniej. W tym też czasie utrwalił się podział na Smerfy Właściwe i Para-Smerfy, pracujące dla Gargamela, a dokładnie — dla jego ulubionego kota — Kiszczaka alias Klakiera. Nie jest pewnym, czy Para-Smerfy, zwane też Smerfami czerwonymi, wysmerfowały się drogą degeneracji ze Smerfów Niebieskich, czy też usmerfniły poprzez zmiany genetyczne u Gargamelów. Sam Super-Gargamel Generał Wojciech, zwany G.G. (Dżi-dżi) lubił występować w mundurze oraz — wzorem Gargamelów z ciepłych krajów — w ciemnych okularach… To wskazywało by, że Smerfy Czerwone, nazywane też Wrednymi lub paskudnymi, zazwyczaj ukrywające swój prawdziwy kolor pod niebieskimi szatkami, zwanymi „mundurami” — wywodzą się jednak od Gargamelów. Kot Kiszczak jest tu bardzo poważnym argumentem „za” tą teorią…


Rozejrzałem się po okolicy: Smerfy stały bądź siedziały zasłuchane w opowieść snutą przez Papę Smerfa. Tyle że w jednolicie niebieskim tłumie zaczęły pojawiać się czerwone punkty. Tak jak gdyby w polu chabrów zakwitły tu i ówdzie maki… Zaobserwowałem jak jeden z tych Czerwonych Smerfów odwołał za kępkę trawy jednego ze Smerfów Niebieskich, posadził za biurkiem…


— Zaczekajcie tu chwile! — odezwał się Czerwony do Niebieskiego. — Przez ten czas możecie przypomnieć sobie to, o co was pytałem… — Po czym wyszedł do drugiego pokoju. Tam wyciągnął z szuflady księgę w sztywnej, czerwonej oprawie ze złotym nadrukiem: „Instrukcja tajna, smerfnego znaczenia. Jak przesłuchiwać Niebieskich. 365 smerfnych sposobów na każdy dzień roku według Kalendarza Juliańskiego, NKWD, GRU i KGB”. Czerwony Smerf poślinił palec i jął przewracać kartki. Znalazł wreszcie to, czego szukał. Przeczytał dwa razy. Wyciągnął z sąsiedniej szuflady rewolwer nagan, pejcz i dynamo. Ułożył je równo na podorędziu, przewrócił stołek do góry nogami, ustawił pośrodku pokoju, po czym wrócił do pomieszczenia, w którym zostawił Niebieskiego…

— No jak, pomyśleliście? — zagadnął. Podpisujecie, czy przejdziemy do pokoju obok?

— Nie wiem o czym mówicie! — odpowiedział Smerf Niebieski. — Nic takiego nie widziałem ani nie słyszałem| Ja tylko chciałem prosić o paszport, bo wygrałem konkurs na piosenkę w Castlebar w Irlandii o chciałbym pojechać odebrać nagro…

— Słuchajcie, Poeta! — przerwał mu Czerwony. — Nie tacy jak wy siedzieli tutaj i każdy podpisał. Nie wstawiać mi głodnych pierdół, tylko za pióro i podpisywać…!

— Ależ obywatelu oficerze…

— Słuchaj zgniłku! Masz szczęście, że mam dzisiaj dobry humor! Ale drugi raz nie będę tłumaczył! Słyszałeś o takim kozaku, Cimoszku? Ten taki niby bezpartyjny? No to słyszałeś tez o akcji „Smerfne ręce”. A słyszałeś, jak się skończyła? Nie? No to może słyszałeś, jak z samego środka boru wysmerfiono mu nowiutkiego, służbowego Merca? I co — myślisz, że tego dnia w Warszawie nie było tysiąca takich samych, a nawet lepszych Merców do wysmerfowania? Były! A wyjęto właśnie tego! Dlaczego? A dlaczego na Sycylii podrzuca się ucięty łeb konia? No...no… Zaczynasz kapować… A widziałeś, jak wkrótce po tym zaczęło mu iść? Jak się wysmerfował w górę? Widziałeś — no to bierz pióro i pisz: Ja niżej popisany Poeta zgadzam się smerfować oficerowi X na swoich kolegów…

— Nie! Nigdy czegoś takiego nie podpiszę! — uniósł się Smerf Niebieski.- ja jestem uczci…

— Milczeć, smerfna twoja zasmerfiona… Z durniem rozmawiasz? No powiedz, z durniem?

— Ja nic nie…

— Ja ci k…a dam nazywać oficera durniem! Wiesz ile za to grozi?

— Ależ ja…

— Milczeć, psia twoja smerfna mać! Milczeć! Macht dem Mund zu!!! закрой рот!!! Paszportu się, k…a zachciało! Do Irlandii, smerfna jego…! A podpisać nie chce, zasmerfiony Poeta! Ojczyzna ma mu, psia jego mać, zaufać a on Ojczyźnie nie chce! Zdrajca, a może gorzej! Czy myślisz, że my nie wiemy z kim i o czym rozmawiasz? Chcesz poczytać, co powiedzieli o tobie Maruda i Symfoniusz?

— Nie możliwe…! Nigdy nie uwierzę…! Pokażcie mi, a ja ich spytam…

— Coś ty powiedział?! Spytasz?! A może pójdziesz na skargę do Papy Smerfa? A chcesz wyjść stąd za pięć lat? Albo wcale?

— Ja bym chciał zadzwonić do mojego adwokata… Konstytucja…

— Milcz, bo… a zresztą… — dzwoń! Dzwoń, smerfna twoja…

— Ale tu nie ma telefonu…

— Jeszcze telefon mu dać! A może cały złoty, z gwizdkiem i wodotryskiem? Na tacy? A może każdemu po telefonie… A jeszcze do tego krupnik i gęś na łańcuchu…! Ha, ha, ha, ha, ha…! Podpisuj, bo jak trzasnę…

— Ja nie będę donosił na znajomych…!

— Zamknij tą smerfną…! Szkoła nr 39 — co ci to mówi? Klasa IIa i IVb? Ile razy co dzień przechodzą przez jezdnię…? Trzy — do, i trzy razy ze szkoły. Razem sześć! Chcesz, żeby jutro przeszły tylko pięć…? Albo ta twoja Smerfetka…

— Nie wierzę, żebyście mogli! Żebyście się odważyli…

— Chcesz się przekonać? Wychodzę zadzwonić i możesz wracać do domu…

— No nie wiem…

— Czego nie wiesz?! Masz tu kartkę, pióro, kałamarz…! Pisz! Podpiszesz, to wiele możemy ci pomóc! Dostaniesz paszport wielokrotny…! Jakby ci kiedyś zabrano np. prawo jazdy — załatwimy! Jak ci ktoś zasmerfi — tylko zadzwoń: tu masz numer… Powiedz, że dzwoni Czerwony Kapturek. My już będziemy wiedzieli, kto… No widzisz! Nareszcie zmądrzałeś! Gratuluje rozsądnej decyzji! Ojczyzna wam tego nie zapomni! Macie tu na pamiątkę zapalniczkę…

— Ja nie chcę, dziękuję… Ja nie palę…

— Bierzcie, bierzcie! Bez smerfacji! Najwyżej dacie w prezencie dzieciom… O tak, brawo! Tu jeszcze dopiszcie: kwituję odbiór zapalniczki. No, piszcie, kolego, piszcie… Dobrze! Gratuluję! Oto wasz paszport! Wielokrotny…

— Mieliście przygotowany? — z niedowierzaniem przeglądałem nowiutki paszport, z prawem — a jakże — wielokrotnego przekraczania granicy. I — nie do wiary — z wbitą wizą irlandzką!

— Skąd wiedzieliście, że się do was zgłoszę? I skąd wiedzieliście, że się zgodzę?


Pytania zawisły w powietrzu i do dzisiaj tam wiszą. Obok innych smerfnych pytań.

20 LAT PÓŹNIEJ — Czas Palantów

ROZDZIAŁ 1

Stary Żyd siedział w całkowitej ciemności, w superluksusowym apartamencie na ostatnim, osiemdziesiątym piętrze swojego wieżowca w centrum Manhattanu. Zza szczelnie zasuniętych zasłon i dźwiękochłonnych żaluzji do wnętrza nie przedostawał się żaden odgłos, ani najmniejsza nawet iskierka światła.

Salon apartamentu, wielkości średniego boiska do futbolu, stanowił ucieleśnienie najskrytszych fantazji czołowych dekoratorów wnętrz. Śnieżna biel i ciemne złoto. Antyczne meble w takim stanie, że wyglądały jak podróbki. Najtańszy obraz na ścianie to ponad pół miliona dolarów. Jeśli się trafi na okazję.

Gdyby nie całkowita ciemność, byłoby na co popatrzeć.

Brakowało tylko jeziorka z parą łabędzi.

Do tego kompletna cisza.

Wyłączony telefon, telewizor, elektryczna atrapa kominka.

Czarna dziura w centrum Nowego Jorku.

Gdyby ktoś mógł go widzieć, pomyślał by że starzec śpi z głową odchyloną na oparcie fotela.

Nikt go nie widział.

A on nie spał.

Myślał, myślał i myślał.

Od kilku godzin. Praktycznie bez ruchu. Myślał i wciąż nie wiedział. Nie rozumiał. Kręcił się w kółko jak pies, goniący własny ogon. Rozpatrywał wszystko krok po kroku. Od początku. I znowu, i znowu…

Godziny mijały bezszelestnie, a on wciąż nie mógł zrozumieć jak to się stało.

Dlaczego to, co tak świetnie szło mu przez kilkadziesiąt lat, co wyniosło go na szczyty we wszystkich możliwych znaczeniach, co miało mu wkrótce zapewnić władzę nad światem — nagle odwróciło się i bezlitośnie kopnęło go w jaja.

Tak, że niemal poczuł je w gardle.

Doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

A przecież wydawało się, mało — było pewnym, że wszystko już się udało i jest pod kontrolą. Misja zakończona. Że wprowadzenie Nowego Porządku Świata jest na wyciągnięcie ręki i nikt ani nic nie jest w stanie tego zatrzymać.


Plan był doskonały. Bezbłędny. Wykonanie również… I co?

Po tym, jak bez większego wysiłku, można by rzec w sposób elegancki, ograbił Koreę Południową, Malezję, Tajlandię, Tajwan czy Indonezję. Po tym jak okazał się sprytniejszy od Banku Anglii, kiedy to, jak zachwycała się lewicowa prasa, jako „geniusz spekulacji” powalił funta na kolana, przy okazji rewanżując się za skandal z jego piękną, chińską żoną i angielskim premierem Tony Blairem w rolach głównych… Po tym, kiedy tak pokierował sprawami na Ukrainie, że rząd obsadził swoimi, wypróbowanymi ludźmi i pozostawało tylko czekać, aż i to jabłko wpadnie do jego koszyka… Tak jak trochę wcześniej, w Polsce.

Po tym, jak wprowadził swój Nowy Porządek w Europie i tylko czekał na dogodny moment, żeby połknąć kolejne miliardy. Tym razem Euro.

Po tym, jak według danych powszechnie znanych zebrał ponad 29,5 miliarda dolarów osobistego majątku i dwa razy tyle według danych niedostępnych, czyli dostępnych tylko jemu. Startując z pozycji nędzarza. Małoletniego, zasmarkanego uciekiniera z Węgier. Miał wtedy 16 lat, ani grosza przy duszy i nazywał się György Schwartz.

I wreszcie po tym, jak blisko siedemdziesiąt lat spektakularnych sukcesów zdawało się wróżyć ostateczne ukoronowanie planów.


Jak to możliwe, że tyle i takich atutów nie zapewniło całkowitego, ostatecznego zwycięstwa?

Gdzie popełnił błąd? A przecież nie popełniał błędów! Nie potrafił popełniać błędów.

Do czasu.


Czy… — potarł skronie — ...czy może jednak błąd popełnił? Kardynalny. Fundamentalny. Na samym początku? Czyżby błędnie wybrał realizację projektu Nowego Porządku Świata zamiast alternatywy — Chrześcijańskiego Imperium Romanum? Czwartego Rzymu według wizji Roberta Schumana i Jeana Monetta? Był taki moment, kiedy mógł wybierać. Jeden z dwu pomysłów. Kiedy wahał się. I wreszcie wybrał Nowy Porządek Świata. Bo przecież w tym drugim przypadku władzą musiał by się dzielić. Na ziemi — z papieżem. Poza światem doczesnym — z Bogiem. A w przypadku pierwszym, w Świecie Nowego Porządku, sam miał być i Bogiem i papieżem… Czy taki wybór mógł być błędny? — westchnął, pokręcił głową. W szyi boleśnie strzyknęło. Po omacku sięgnął po kieliszek i upił mały łyk wina. Ostrożnie odstawił go na szklany blat stolika.


Co robić? Powrót do drugiego projektu nie wchodził w rachubę. To pewne, choć podświadomie czuł, że jednak może… Tym niemniej poziom ewentualnych trudności i komplikacji przekraczał wszelkie wyobrażenie. Nie pozostawiając wyboru.


A więc co pozostało? Poddać się? Przegrać z takimi… Nigdy w życiu! — podniósł się z fotela, światła włączyły się automatycznie. Przez chwilę patrzał na dobrze znane wnętrze, jakby widział je po raz pierwszy. A właściwie patrzył, ale nie widział. Potrząsnął głową. W karku znów strzyknęło, jak zawsze od kilku lat.

Nie ma wyboru… A więc trzeba walczyć. Nie oglądając się na nic, bez wahania i z całą stanowczością. Koszty…? Bez znaczenia. Wyłoży tyle, ile będzie potrzebne. Miliony czy miliardy. Wszystko jedno. Liczy się tylko wygrana. Sukces. Ostateczne zwycięstwo.


Klasnął dwukrotnie. Dyskretne światła mocniej oświetliły wnętrze. Syknął, wstając z fotela. Wiek dawał znać o sobie już od dłuższego czasu. Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Włączył, wprowadził kod dostępu. Wybrał zakodowany pod klawiszem z jedynką numer. Po trzech sygnałach odezwał się zaspany głos. Bez wątpienia głos kogoś wyrwanego z głębokiego snu…


— Halo… Co za skurwy… Och! Przepraszam panie prezydencie… Tu Christopher Stone. Słucham pana…

— Notuj: dzwoń do Bucholtza… Tak, Aarona Bucholtza… Tak, właśnie — do Walcerowicza. Co z tego, dla mnie on zawsze będzie Bucholtz, i lepiej to zapamiętaj. No więc dzwoń do niego i każ mu pakować dupę w najbliższy samolot tu do Nowego Jorku. Tak, teraz. Gówno mnie obchodzi czy śpi czy sra. Ma tu być w dwadzieścia cztery godziny. Najpóźniej! W moim gabinecie w Open Society Institute. Niech powiadomi, kiedy przylatuje i niech to będzie naprawdę pierwsze możliwe połączenie… Tak mu dokładnie powiedz! Zapisałeś? Teraz drugie: dzwoń do Langmana. Tak, Aarona. No i co tego? Tam w Polsce prawie same Aarony… Do Brukseli. Tak, właśnie do tego… Janusz Lawendocki… Ale więcej nie zawracaj mi głowy zasranymi pseudonimami Polaczków! Nazywaj ich po ludzku. Langman to Langman. Bucholtz to Bucholtz. A Szechter to dla mnie zawsze Szechter. Nawet jak się przechrzci na Marylin Monroe. Niech mi Langman na rano prześle dokładny opis sytuacji w Polsce. Bez ściemniania. Kawa na ławę. Co się dzieje. Jak do tego doszło. Jaki perspektywy na przyszłość. Co proponuje zrobić i jak… Tak, różne takie… Bez żadnego upiększania. Jak czegoś nie będzie wiedział, niech się skontaktuje z Szechterem.

— …

— Jak to, którym?

— ….

— No to więcej głupio nie żartuj… Bierz się do roboty!

Zakończył połączenie, nacisnął przycisk numer dwa.

— Paola? Przygotuj mi kąpiel. Tak, teraz. Tak, dobrze usłyszałaś, tylko kąpiel. Za dziesięć minut. Czekam.

Dziesięć minut później, z niewielką, profesjonalna pomocą Paoli, która bez trudu mogła zwyciężyć w dowolnym konkursie piękności, a którą kupił na wyłączność za kwotę jeszcze bardziej oszałamiającą niż jej uroda, zanurzył się w pachnących wirach jacuzzi. Paola skromnie usiadła obok wanny. Jak zwykle, wyglądała rewelacyjnie. Nic z tych rzeczy, które mogły by wywołać korki na ulicach. Ale za to coś, co przy drugim spojrzeniu mogło spowodować, że — cytując klasyka — biskup wyskoczył by przez witraż. Długie blond włosy spięte w kok odsłaniały łabędzią szyję. Olbrzymie, błękitne, lekko skośne oczy świecące wewnętrznym blaskiem. Kości policzkowe… Usta… Każdy ruch ręki, bajecznie długich nóg, bioder to poezja i Eros w najczystszej postaci. „Tylko kąpiel” oznaczało o dwadzieścia tysięcy ekstra mniej na jej koncie w banku. Tym niemniej nie narzekała. Kwota, którą sobie zaplanowała była już bardzo blisko. Stałe wynagrodzenie plus kilka „kąpieli +” i marzenie stanie się rzeczywistością… Marzenie nie byle jakie. Jak na dziewczynę w wieku dwudziestu czterech lat. Własna wyspa, z domem, basenem, kortem tenisowym i lądowiskiem dla helikopterów. Bo przecież czasami trzeba wyskoczyć na zakupy… Brakowało jej już tylko na helikopter. I nie zanosiło się na to, żeby darczyńca odszedł przed czasem. Jak na swój wiek wykazywał spore rezerwy.

— Słuchaj, Paola… Pięknie pachniesz… — odezwał się, nie otwierając oczu, po dłuższej chwili milczenia. — Interesujesz się polityką?

— Nie za bardzo… — poprawiła kosmyk naturalnych blond włosów — Coś tam przeczytam, coś usłyszę w radio czy telewizji…

— Nie kręć. Co sądzisz o Trumpie?

— Nooo… jakby to powiedzieć… ma piękną żonę…

— Malania Trump… nooo… zgoda. Nie najgorsza! Na szczęście przy tobie raczej blednie…

— No nie, proszę tak nie mówić! Jest naprawdę piękna…

— Dobra, niech ci będzie. I tak wiadomo, że ty jesteś trzy razy piękniejsza. Nie zaprzeczaj, bo wiem, że sama też to wiesz… A więc w tym temacie moje na wierzchu! Soros — Trump jeden zero. A wiesz, ile mnie kosztowało to, że został prezydentem? To znaczy, ile straciłem?

— W CNN słyszałam, że chyba miliard dolarów…

— Zgadza się. Tyle straciłem na kursie dolara. Wiesz dlaczego?

— No...postawił pan na spadek kursu po wyborze Trumpa. Zdziwiłam się…

— Co powiedziałaś? — bystro spojrzał na nią spod białego ręcznika chłodzącego mu czoło.

— No… zdziwiłam się, że obstawia pan konia, który musi przegrać… — uśmiechnęła się prześlicznie. — Hilary nigdy nie miała szans. Choć do końca była przekonana, że wygra. Pułapka samouwielbienia. To zjawisko, które w światowej polityce powtarza się regularnie… Pewniaki zawsze w końcu przegrywają… Szczególnie ci, którzy sami tak o sobie myślą…

— Słuchaj dziewczyno! Dlaczego, do jasnej cholery, nie powiedziałaś mi tego wcześniej?

— Ja miała bym panu mówić… Ja…? Co miała bym mówić?

— Wiedziałaś, że Clintonowa przerżnie?

— Bo… jakby to powiedzieć… spodziewałam się… znaczy… byłam pewna… No tak, właśnie… — uniosła się lekko z fotela, zmieniła mu wilgotny ręcznik na czole.

— Ooo, jak dobrze… I nic mi nie powiedziałaś?

— A czy pan chciałby słuchać tego, co mam do powiedzenia?

— No tak, Paola! — milczał przez chwilę. Sięgnął po drinka. — Masz rację! Przepraszam…

— Za co mnie pan przeprasza?

— Przepraszam nie tylko ciebie, ale i sam siebie. Za to, że nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać cię o zdanie! Za to! Bo gdybym nie był głupi i posłuchał co masz do powiedzenia, nie stracił był tego miliarda na kursie dolara, ale też i dwa razy tyle wpakowane w kampanię wyborczą tej pokraki…

— Przecież nie mógł pan wiedzieć…

— No właśnie! Nie wiedziałem a więc powinienem zapytać, a nie robić z siebie idiotę! Takiego, który wszystko wie najlepiej. Zachowałem się jak te wszystkie głupki, z których się codziennie podśmiewam… Trudno — było, minęło. Muszę pomyśleć, jak to odrobić… I ty mi w tym pomożesz!

— To znaczy w czym? Ja…?

— Myślę, że doskonale wiesz w czym… Od kilku lat mam na celowniku… No powiedz? — spojrzał na nią wyczekująco.

— …Unię Europejską. — dokończyła dziewczyna, skromnie spuszczając oczy.

— Brawo! — plasnął dłonią w wodę, ochlapując i Paolę i lustro. — To rynek większy niż Stany. Główna wygrana! Jeśli uda mi się doprowadzić do dewaluacji Euro… To, mówiąc w skrócie, powtórzę numer z funtem brytyjskim, tylko na skalę dziesięć razy większą… To już prawie gotowe, ale jest pewien kłopot… Dolej mi ciepłej wody… Dziękuję. Chodzi o…

— Przepraszam… ale to są takie sprawy… tajemnice… Chyba nie powinien mi pan tego mówić… A ja nie powinnam wiedzieć… Do tego potrzebuje pan ludzi mądrych. I zaufanych. Sprawdzonych…

— „Widzisz ten pistolet? Jeśli jeszcze raz przyjdziesz do mnie z taką propozycją wywiozą cię z dziurą jak piłka futbolowa” — wyrecytował i spojrzał spod oka na dziewczynę. Wyglądała, jakby w nią piorun strzelił. Raptownie zaczerpnęła powietrza…

— Co… Skąd pan…

— Słuchaj Paola! Dożyłem osiemdziesięciu czterech lat i mam zamiar dożyć co najmniej setki. Nie dlatego, że byłem nieostrożny, tylko wprost przeciwnie. Zakładaj najlepsze, przygotuj się na najgorsze. Znasz to?

— T… t.. tak… Lee Child…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 2.94
drukowana A5
za 53.14