E-book
18.9
drukowana A5
70.32
Szafirowa Szwaczka

Bezpłatny fragment - Szafirowa Szwaczka


Objętość:
413 str.
ISBN:
978-83-8351-194-8
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 70.32

Przedmowa

No i udało się! Druga część napisana!


Szczerze mówiąc nie sądziłam, że ten moment kiedykolwiek nastąpi. Nie, żebym nie miała pomysłu na kontynuację — ten pojawił się w mojej głowie jeszcze przed postawieniem ostatniej kropki w Rubinowym Księciu. Gorzej wyszło z realizacją.


Wiele obiecywałam, wiele zapowiadałam, bo sama tak się nakręciłam na ten świat i opowieści, że kompletnie straciłam głowę. Mało tego — wy, czytelnicy, bardzo mocno wpłynęliście na to, jak ostatecznie wygląda fabuła Szafirowej Szwaczki. Zaczęłam ją pisać niedługo po wydaniu Rubinowego, ale później moje życie mocno się pokomplikowało. Rok 2020 dla całego świata był jedną wielką porażką. Jak nie susza, to powódź, a jak nie powódź to niekończąca się pandemia. 2021 nie był o wiele lepszy. No i dodatkowo — tym, którzy czytali sekcję podziękowań w Rubinowym, mogę zdradzić, że mój luby uprzedził mój niecny plan zmiękczenia go podziękowaniami i oświadczył mi się dwa miesiące przed tym, jak przeczytał tekst, który tam zamieściłam. Przysporzył mi tym sporo roboty i nadprogramowych obowiązków, które w połączeniu z wykańczaniem naszego małżeńskiego gniazdka sprawiły, że non stop tkwiłam w niedoczasie. Długa przerwa w pisaniu nie wpłynęła pozytywnie na treść. Wielokrotnie ją zmieniałam i poprawiałam, a jak już doszłam do wersji, która jakkolwiek mnie satysfakcjonowała, to… zalałam laptopa i straciłam kilka ostatnich rozdziałów (BHP? Backupy? A po co to komu?). Stąd też spory rozjazd między datą premiery i tym, na kiedy ją zapowiadałam.

Dziś siedzę już w nowym mieszkaniu i z nowym nazwiskiem, pod którym możecie wypatrywać moich kolejnych wypocin. Teraz jestem Beata Buczek — czyli prawie taki mały book!

Wiem, wiem, tylko mnie to bawi. W tej książce postaram się już tak nie męczyć tyloma specyficznymi dla mojego pogrzanego poczucia humoru żartami. Skupimy się bardziej na bohaterach i świecie, który… no właśnie! Pamiętasz jeszcze cokolwiek z pierwszej części? Nie? Specjalnie na tę okazję przygotowałam streszczenie i ściągę z uniwersum — znajdziesz ją na końcu książki.


Pozdrawiam i jak zwykle życzę miłego zaczytania!

Beata Buczek

(od października 2020 już nie Worobiec, choć Kamiennokrwiści zostaną wydani do końca pod starym nazwiskiem, żeby nie wprowadzać zamieszania)

O czym był „Rubinowy Książę”?

Była sobie Mila i był parobek Avalon, który się w niej zakochał. Jako, że dorośli ich nie rozumieli, młodzi zaplanowali wspólną romantyczną ucieczkę. Właściwie to on planował romantyczną ucieczkę, a ona planowała go wrobić w porwanie i pognać za pewnym fioletowookim rewolucjonistą. Pech chciał, że tej nocy, kiedy Mila flirtowała z Tweardym, Slazira (jego zazdrosna kochanka/żona imperatora/była żona Cienia) wysłała za nim purrusa. Szpieg doniósł o flircie, a Mila skończyła w paszczy mgielnego wilka. Jej światło (po naszemu: dusza) powędrowało hen do Otchłani. W tejże Otchłani dała się uwieść mrocznemu bóstwu i przeszła na ciemną stronę mocy. Z tym, że Avalon o tym nie wiedział. Wyruszył jej na ratunek razem z zadzierającą nosa Sephorą (która miała zbawić świat, a zginęła w najgłupszy możliwy sposób — właśnie za to zadzieranie nosa), Ollinem, który okazał się największym pechowcem na Żywej Ziemi (magicznym defektywem) oraz Czerwoną Salamandrą, która w sumie to nie chciała nigdzie iść, ale Mila brzmiała jak osoba, która według podań idealnie nadawała się na ofiarę do rytuału.

Rozpoczęła się wędrówka. Już na starcie podpadli Yotamowi (najgroźniejszemu kambionowi), a ten ruszył w pościg za nimi. Musieli się więc zmierzyć z całą serią niespodzianek i niepowodzeń. Dołączyli nawet do rewolucjonistów, wśród których ukrywał się tytułowy Rubinowy Książę. Ich drogi się rozchodziły i splatały, aż w końcu Ollin pomógł w podbiciu Diamentowego Wzgórza (i odkrył, że pech też może być mocą). Avalon w tym czasie odnalazł Milę — i pomógł zabić to coś, co z niej zostało. Nie zaznał miłości, ale odkrył, że wierni przyjaciele są dużo cenniejsi. Salamandra też nie odzyskała utraconej miłości (która okazała się smoczym zaślepieńcem), choć jej zielone serduszko odrobinę się rozmroziło przy dwóch niedorajdach i jednym całkiem zaradnym Rycerzu Popiołu. Ów zabójczo przystojny Rycerz, któremu każda niewiasta oddawała serce (i nie tylko) upatrzył sobie bowiem niedostępną Salamandrę i tak długo o nią zabiegał, że aż się zakochał. Zapomniał tylko, że tak jakby troszkę jest pod wpływem klątwy, która sprawiała, że nie mógł się zakochać (jeśli to zrobi, to zamieni się w popiół). Miłość oczywiście triumfuje nad śmiercią, więc heroicznie oddał życie za to, żeby Salamandra mogła mieć śliczną buźkę. Szkoda tylko, że był to daremny trud, bo ostatecznie Sal doszła do wniosku, że jednak uratuje tyłek Aviemu, zamiast pozbyć się z twarzy blizny po oparzeniu.

Tymczasem Pan Światła przejrzał prawdziwą naturę swojej żonki i zamienił się miejscami z Falco (służącym), który spłodził jej monstrualnych synalków. Imperator w tajemnicy więził bóstwo światła (Lucyfere) i pobierał jej moc — dokładnie tak, jak robili to jego poprzednicy. W międzyczasie usiłował też wyciągnąć sekret długowieczności od rubinowych potomków. Tak bardzo skupił się na przedłużeniu swojego życia, że stracił kontrolę nad imperium. Stracił też władzę, ale za to po drodze zabił Slazirę. Kiedy już zrozumiał, że rewolucjoniści depczą mu po piętach, przybrał ponownie przebranie służącego, wziął córunię pod pachę i ukrył się tam, gdzie nikt go nie szukał. Nie bez powodu mówi się przecież, że najciemniej jest pod latarnią. Skończyło się więc na tym, że rewolucjoniści przejęli władzę, a na tronie zasiadł Tweardy. I dopiero teraz zacznie się zabawa, bo realizacja przedwyborczych obietnic, wcale nie jest taka łatwa, jak by się mogło wydawać!

Szafirowa Szwaczka

Dla mojego męża.

Kochanie, gdyby nie Ty…

to ta książka powstałaby już 2 lata temu!

Rozdział 1

Ciężko się żyje

Sharin ze znużeniem oglądała dziesięciometrową falę zmierzającą w jej kierunku. Łódź, która dała jej schronienie, skrzypiała na samą myśl o zderzeniu z żywiołem. Żeglarze biegali w popłochu i próbowali ratować sytuację. Refowali żagle i siłowali się z linami, ale Sharin wiedziała, że to nie ma najmniejszego sensu. Rozszalałe krople deszczu uderzały w nich jak lodowaty krzyk olbrzyma. Morze Natchnienia nigdy nie wypuszczało tych, którym pisane było spotkanie z okrutnym Buczkonogim. Każdy o tym wiedział, a jednak zbliżająca się śmierć kazała im zapomnieć o faktach. Chwytali się ostatniej nadziei i modlili do Lucyfere. Naiwni.

Kapitan Latriss ze wściekłością spoglądał na dziewczynę, którą wyłowił niecałą godzinę wcześniej. Załoga była przeciwna. Mówili mu, że nic dobrego z tego nie będzie. Przestrzegali przed zmorą sprowadzającą zgubę na okręty, które wpuszczały ją na pokład, ale on nie potrafił uwierzyć w te wszystkie opowieści, gdy zobaczył delikatną skórę i wątłe rączki. Dziewczę z pewnością samo nie dałoby sobie rady na morzu. Wyglądała, jakby wypadła z jakiegoś żaglowca i dryfowała przez długie godziny. W dodatku miała tylko jedno sprawne oko, a drugie przewiązane niebieską przepaską. Jakim byłby człowiekiem, gdyby zostawił kogoś takiego bez pomocy? Jej czarne włosy i zadarty nosek przypominały mu o córce, która czekała na niego w porcie. Mogłyby mieć po tyle samo lat. Takie dziewczątko nie stanowiło zagrożenia. Bardziej bał się o to, że to jej ktoś zrobi krzywdę. Miał na swoim pokładzie dwudziestu chłopa, od miesiąca na morzu, a ona zaczynała już nabierać kobiecych kształtów. Obawiał się, że pod swoimi rozkazami może mieć kilku takich, którym to wystarczy. Za punkt honoru obrał sobie dowiezienie jej całej i zdrowej, a później odnalezienie jej rodziców. Chciałby, aby właśnie tak postąpił ktoś inny, gdyby to jego córka zaginęła. Kiedy jednak zerwał się szkwał, a morze pokazało swą prawdziwą naturę, jego wiara zgasła. Ta dziewczyna nawet się nie przestraszyła. Złapała się co prawda za brzuch, jakby trochę ją mdliło, ale siedziała na pokładzie i przyjmowała na siebie każde chluśnięcie wody. Na jej twarzy nie było widać ani grama strachu. Smutek — owszem, ale nie strach.

Pierwszą falę wytrzymali. Druga zgięła ich tak, że zanurkowali dziobem pod trzecią falę. Latriss z trudem wymanewrował, ale czwarta fala uderzyła ich w bok, a piąta wywróciła. Wszyscy poszli na dno. Wszyscy — ta dziwna, milcząca dziewczyna też. Ostatnim obrazem, jaki Latriss zobaczył, była jej smutna twarz. Potem już tylko ciemność morskiej głębi.


*


Rzeczywiście była smutna. Nienawidziła tego uczucia — słona woda drażniła nos i gardło. Musiała dłuższą chwilę kaszleć, a potem wypić dwie szklanki herbaty z rumem, zanim to okropne uczucie ją opuściło. Nie chciała i nie musiała wstawać. Doskonale wiedziała, gdzie się znajduje — owiany legendą Wrak wyławiał każdą ofiarę morskich głębin. Ten okropny okręt oznaczał coś gorszego od śmierci. Światło osób, które na niego trafiały, nie przenosiło się do Otchłani. Kapitan Wraku żywił się światłem swoich ofiar. Topielcy zamiast umrzeć, lądowali zamknięci w szklanych kulach i wpadali do wielkich beczek, z których Buczkonogi korzystał zgodnie ze swoimi potrzebami. Stłamszeni, zgnieceni, pozbawieni przestrzeni do ruchu i możliwości proszenia o pomoc topielcy nie raz czekali latami, aż Buczkonogi postanowi wykorzystać ich moc. Dopiero wtedy mogli odejść w niebyt. Ciężko stwierdzić, co było gorsze — to, czy Kopalnia Złudzeń.

Sharin jęknęła i obróciła się na bok. Znowu to okropne bujanie! Robiło jej się niedobrze od soli w ustach, a na domiar złego sternik obrał kurs pod wiatr i co chwilę rozlegało się dudnienie wody o burtę. Dlaczego nie mogła po prostu umrzeć? Dlaczego wylądowała na tej koi ze świadomością wszystkiego, co za chwilę miało się wydarzyć? Kolejni śmiałkowie zostaną skazani na wieczne cierpienie.

— Nigdy się na to nie zgodzę! — usłyszała głos Latrissa i poderwała się z miejsca. On nie zasługiwał na śmierć. Był dobrym człowiekiem. Opowiadał jej o życiu w Farrain, miał rodzinę. Na miłość Lucy, przez tę krótką godzinę zdążyła się już poczuć jak jego córka. Otoczył ją opieką, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyła. Nie mógł zginąć. Nie on! Nie w taki sposób!

Sharin wybiegła z kajuty i wspięła się na pokład. Było dokładnie tak, jak przypuszczała — załoga Wraku stała wokół topielców, a Buczkonogi przechadzał się przed ich nosami z Harpunem Myśli w rękach (a raczej czymś, co wszyscy uważali za Harpun). Wielki drewniany kostur sięgał od ziemi aż do czubków pirackich głów. Na jego szczycie znajdowała się rzeźba trzech rekinów zaczepionych na haczyki, które tworzyły wianek wokół wielkiego szafiru. Mało kto wiedział, że tak naprawdę właściwym boskim artefaktem był jeden z haczyków. Reszta stanowiła swego rodzaju ozdobę, bo wymachiwanie małym kawałkiem zagiętego metalu nie wyglądałoby tak efektownie.

— Wasze żądania nie mają znaczenia. Nie łudźcie się, że ostatnie życzenie zostanie spełnione. Teraz jesteście moją własnością. Co morze da, niech kamiennokrwisty nie próbuje odbierać. Na mocy nadanej mi przez Lucyfere, przyjmuję wasze światła — zagrzmiał Buczkonogi.

— Nie! — krzyknęła w ostatniej chwili Sharin. Próbowała jednocześnie opanować kaszel, bo gardło podrażnione solą niechętnie wydawało z siebie wysokie dźwięki. Oczy wszystkich zebranych zwróciły się w jej kierunku.

— Nie? — zdziwił się Buczkonogi.

— Nieeeeee! — Sharin wydarła się tak, że pewnie było ją słychać aż na lądzie, po czym rozkaszlała się na dobre. — Dobrze słyszałeś, ty moreno denna! Nie zgadzam się!

— Shaaariiin — jęknął Buczkonogi — prosiłem cię, żebyś panowała nad językiem przy moich ofiarach.

— Nie zasługujesz na ani jedno z ich świateł! A już na pewno nie na światło Latrissa — warknęła i wskazała kapitana.

— Ech, no dobrze. Jeśli tak ci na nim zależy, to mogę mu darować. Nie trafi do mojej kolekcji… Uspokoiłaś się już? — zapytał poirytowany Buczkonogi.

Sharin odetchnęła kilka razy i rozluźniła spięte mięśnie.

— Trochę — odpowiedziała zaskoczona. Nie spodziewała się, że pójdzie tak łatwo. — To… wypuścisz go?

— Pani, proszę, moje życie nie jest tego warte — odezwał się Latriss. — Uratuj kogoś innego. Uratuj tego chłopca. — Wskazał na młodego majtka.

— Zamknij się — odpowiedzieli równocześnie z Buczkonogim. Sharin mimowolnie uśmiechnęła się do kapitana Wraku.

— Jeśli go wypuszczę, to obiecujesz więcej nie uciekać?

— Będę grzeczna — zapewniła. — Przez chwilę.

— Miesiąc. Tyle potrzebuję bez obaw, że znowu znikniesz.

— Zgoda. Ale Latriss będzie bezpieczny. Wypuścisz go.

— Najdroższa Sharin, twój nowy przyjaciel zginąłby sam na morzu — odpowiedział Buczkonogi.

— Więc… co?

— Odstawimy go do portu — zapewnił.

— Pani! Proszę uratuj… — próbował znowu Latriss, ale jeden z sługusów Buczkonogiego przyłożył mu nóż do gardła.

— Sharin… twoja kwestia — przypomniał Buczkonogi.

Dziewczyna przewróciła oczami i westchnęła najbardziej teatralnie, jak tylko potrafiła.

— Niech cię światło prowadzi — powiedziała od niechcenia i położył dłoń na pierwszym z topielców. W jednej chwili jego oczy zalśniły fioletowym blaskiem i uleciały wprost do Harpuna. I tak po kolei z każdym, aż wszystkie kule zostały wypełnione. Sharin starała się nie patrzeć w oczy Latrissowi. Zwłaszcza, kiedy jego krzyki zamieniły się w płacz — czyli zaraz po tym, jak Harpun pochłonął światło tego chłopca, za którego Latriss chciał się poświęcić.

— Teraz odstawimy Latrissa? — zapytała Sharin.

— Teraz obieramy kurs na kraniec Morza Natchnienia. Odstawimy go, jak tylko będziemy zmierzać do jakiegoś portu — zapewnił kapitan.

— Ale Wrak od dwóch lat nie dobijał do żadnych portów — przypomniała sobie.

Buczkonogi roześmiał się na te słowa i kiwnął na swoich piratów.

— Sharin, Sharin, Sharin… ta miłość do ludzi kiedyś cię zgubi — rzucił beztrosko. — Zabrać ją do mojej kajuty. Tylko ostrożnie.

— Ty rozmokła łajzo! Nie wybaczę ci tego!

Piraci próbowali chwycić Sharin za łokcie, ale odpuścili, jak tylko na nich fuknęła. Kątem zdrowego oka obserwowała, jak zaciągają Latrissa w przeciwnym kierunku, a Buczkonogi z satysfakcją wypija zawartość jednej z kul światła. Przebiegły pirat wiele lat wcześniej dobił targu z wysłannikami Cienia, którzy przejęli Harpun od marin. Obiecał służyć Cieniowi na wodzie i odsyłać złoczyńców wprost do Otchłani, a w zamian za to moc jednego na stu zatrzymywać dla siebie. Kiedy jednak zdobył również Szwaczkę, zaczął wykorzystywać jej potęgę do zatrzymywania wszystkich przejętych mocy. Jego rosnące okrucieństwo i powiększająca się ilość beczek pełnych światła, to była jej wina.

Do Sharin dotarło, że skazała na taki los kolejnych biedaków i zrezygnowana wróciła do kapitańskiej kajuty. Gdyby nie próbowała uciec, to może by żyli. Gdyby zrobiła to mądrzej, to może Latriss wracałby teraz do swojej córki.

Usiadła w kącie i zapłakała rzewnymi łzami. Jej zdrowe oko całe się zaszkliło, a spod niebieskiej przepaski zaczęły wyciekać słone łzy. Dlaczego wszystko wokół musiało być słone? Buczkonogi mawiał, że nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać słoną wodą — morze, pot lub łzy. Według niego tyle wystarczyło, a jednak nie ruszała go ciężka praca swoich marynarzy. Nie wspominając już o tym, że łzy topielców miał za nic. Dla niego tylko morze miało znaczenie. Morze, Harpun i Sharin. Trzy wartości, których nie oddałby za żadne skarby.

Drzwi kajuty rozsunęły się ze skrzypnięciem. Choć wiatr hulał w najlepsze, do środka nie dostał się nawet najmniejszy podmuch. Całą przestrzeń wypełniała postać Buczkonogiego. Mężczyzna rosły niemal na dwa metry, nie mieścił się przez żadne drzwi, a kajuty nigdy nie były wystarczająco wysokie, więc z przyzwyczajenia garbił się podczas chodzenia. Mimo mizernego umięśnienia, wzbudzał postrach nawet w największych siłaczach. Długim włosom spiętym w kucyk bliżej było do szarości, niż do mrocznej czerni, ale heban przedzierał się jeszcze ostatkami sił przez jasne pukle. Granatowy, zdecydowanie za szeroki mundur zdobiły srebrne przeszycia układające się w fale. Głębokiego, szafirowego spojrzenia lękali się wszyscy marynarze. Tylko Sharin patrzyła na nie bez lęku. Raczej z gniewem.

— Znowu to zrobiłeś! — Wydarła się, jak tylko wszedł do kajuty.

— Bo ty znowu to zrobiłaś — odpowiedział równie gniewnie. Z oczu ciskały mu pioruny, ale bardzo szybko się opanował. — Skarbeńku, ile razy mam ci jeszcze tłumaczyć, że nie możesz uciec. Ląd nie jest dla ciebie bezpieczny.

— Nie mogę dłużej tutaj siedzieć! Mam chorobę morską! Ciągle tylko w górę, w dół, w górę, w dół… O matko szafirowa, znowu mi niedobrze. — Aż złapała się za brzuch. Kapitan doskoczył do niej i próbował ją podtrzymać, ale odrzuciła jego pomoc. — Widzisz? I tak jest cały czas! Nie mogę na siebie patrzeć. Mam szarą cerę od wiecznych wymiotów, suchą skórę od otaczającej nas z każdej strony soli i grube łydki od tego balansowania!

— Na miłość Lucy… Sharin, czy to te dni?

— Jakie dni?!

— No jesteś taka… zachowujesz się jak…

Buczkonogi ugryzł się w język, kiedy zrozumiał, że wplątał się w coś dużo gorszego od sztormu.

— JAK się zachowuję? — Jego osobisty tajfun warknął i zacisnął piąstki.

— Jak… baba — dokończył i od razu pożałował, że nie potrafi cofnąć czasu, albo chociaż zatkać uszu odpowiednio szczelnie. Ryk Sharin zatrząsnął całym pokładem.

— Wyobraź sobie… że ja JESTEM babą! Czy tego chcesz, czy nie! I chcę żyć jak kobieta, zamiast użerać się z bandą niedorozwiniętych piratów! Nie jestem kolejnym przygłupem, który całe dni chleje rum i łoi w karty! Chcę obracać się w towarzystwie szarmanckich chłopców, obserwować ich zaloty i… to wszystko, czym się chwalą twoje szumowiny!

— Czyli, że… co? — Buczkonogi aż się zarumienił na myśl o tych wszystkich portowych anegdotkach, którymi wymieniali się przy kielichu. Na szczęście gęsta broda zasłaniała jego emocje. Zarówno zakłopotanie, jak i zdziwienie przemieszane ze zgorszeniem.

— No… wiesz. — Sharin złagodniała i odrobinę się zmieszała. Sztorm w jej oku ustał, zastąpiony rubinową poświatą wyłaniającą się na policzkach.

— Jeśli chodzi o znalezienie małżonka, to Szalony Jafa…

— Nie wyjdę za pirata! A tym bardziej za takiego, który jest twoim kumplem od kości. Przecież Szalony Jafa mógłby być moim dziadkiem!

— Ale ma swój statek. I mu ufam. — Buczkonogi skrzyżował ręce i upierał się przy swoim.

— Jeżeli tak mu ufasz, to sam się z nim ożeń — warknęła. — Nienawidzę cię! Mam dosyć tego miejsca! Nigdy nie będę szczęśliwa na morzu!

— Sharin, najsłodsza… — Buczkonogi starał się brzmieć łagodnie. — Prawda jest taka, że nigdy nie będziesz szczęśliwa, dopóki nie zaakceptujesz tego, kim jesteś.

— A kto decyduje o tym, kim jestem? Ty?

— Nie zmienisz swojej natury. Nosisz w sobie moc, która na lądzie stanowiłaby zagrożenie nie tylko dla ciebie, ale również dla innych.

— Mam tego dosyć! Potrafię nad sobą panować! — Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku wyjścia. Nie miała ochoty na dalszą pogawędkę, narastała w niej frustracja. W dodatku sól w dalszym ciągu drapała w gardło. Czuła się bezsilna, pozbawiona prawa do decydowania o własnym losie. — Nienawidzę tego głupiego Wraku!

— Kapitan nie wydał zgody na opuszczenie kajuty. — Jeden ze strażników zaszedł jej drogę. Sharin wściekła się jeszcze bardziej. Miała ochotę go uderzyć, ale jak tylko uniosła pięść, mężczyzna trzy razy większy od niej odskoczył. Przerażanie w jego oczach napawało ją odrazą. Nie do niego, lecz do siebie samej.

— Piękny pokaz panowania nad sobą — wytknął Buczkonogi.

Sharin spojrzała na swoją uniesioną pięść, po czym opuściła ją i wybiegła z kajuty, nim kolejna łza spłynęła po jej policzku. Dobiegła aż do rufy i wychyliła się, jakby chciała wyskoczyć. Dopiero po chwili zauważyła, że do stalowej wanty przywiązany został Latriss.

— Przepraszam — załkała. — Nie chciałam, żeby tak to wyglądało.

Latriss podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę z pogardą, która przeszyła jej serce.

— Ty nie wiesz co to żal. Nie wiesz co to miłość. Przynosisz śmierć wszędzie, gdzie się pojawisz, morska zmoro — wypluwał z goryczą każde słowo. Szczególnie dwa ostatnie.

— Nieprawda! Ciebie ocaliłam, bo jako jedyny okazałeś mi serce. Wciąż jeszcze mogę cię stąd zabrać — zapewniła. Usiadła obok niego i próbowała pogłaskać mężczyznę po policzku, ale chwycił jej nadgarstek i ścisnął tak mocno, jakby wpadła między szczęki imadła.

— Zabiłaś mojego syna — przypomniał. — Nie zgrywaj teraz dobrodziejki.

— Nie mówiłeś, że to twój syn. — Sharin się zasępiła. Usiłowała sobie przypomnieć, o czym rozmawiali wcześniej. Nie mówił o sobie zbyt wiele. Zadawał pytania, po czym pilnował, żeby trzymała się blisko. Wspominał tylko o córce, która na niego czekała. Zapamiętałaby, gdyby powiedział coś więcej o swoich dzieciach.

— Mogłem skręcić ci kark, kiedy weszłaś na mój pokład. Wciąż mogę to zrobić — zapewnił. Tylko na chwilę puścił nadgarstek, żeby chwycić dziewczynę za gardło.

— Wiesz, że to nic nie da — przypomniała. — Nie mogę umrzeć, a uwierz mi, że czasami bym chciała. Gdyby tylko istniał ktoś, kto potrafi zabić nieśmiertelnego.

— Czy to prawda, że pod przepaską ukrywasz zgniliznę? Och, mam wielką nadzieję, że to prawda i pewnego dnia strawi cię własne zło.

— Nie jestem zła… proszę, uwierz mi. — Szafirowe oko dziewczyny całe się zaszkliło. Twarz jej poczerwieniała i przeszło jej przez myśl, że Latriss może ją torturować na tyle lekko, żeby nie umarła, ale wystarczająco mocno, żeby pożałowała, że żyje.

— Zabijasz niewinnych! Czy znasz lepszy opis złej osoby?

— Ja nikogo nie zabijam. To Buczkonogi!

— A ty oddajesz mu ich światła. Rzeczywiście, nie ma w tym nic złego — sarknął.

— Myślisz, że sprawia mi to przyjemność? Jestem takim samym niewolnikiem, jak i ty. Nienawidzę tego, czym jestem. Boję się własnych mocy i chętnie bym się ich pozbyła. Wolałabym być zwykłą dziewczyną, która czeka w porcie na ojca.

— Przez ciebie moja córka już nigdy nie ujrzy ojca. Ani brata.

— Dałabym wszystko, żeby to odwrócić. Nie zniosę, jeśli choć jedna osoba więcej przeze mnie umrze. Chciałabym móc się zabić, ale Buczkonogi przywraca mnie do życia za każdym razem, kiedy próbuję ze sobą skończyć. Wiem, że świat beze mnie byłby lepszy — zapewniła i przez chwilę nastała między nimi pełna oczekiwania cisza.

— W tym muszę przyznać ci rację — odpowiedział gorzko mężczyzna. Ścisnął mocnej jej chudą szyję.

— Zabicie mnie nic ci teraz nie da — wycharczała. — Za chwilę Buczkonogi mnie tu sprowadzi, a ciebie skaże na tortury. Proszę, nie rób tego. Nie chcę, żebyś przeze mnie…

Latriss rozluźnił uścisk i Sharin aż zachłysnęła się powietrzem. Kaszlała tak długo, że zalała się łzami. Mężczyzna na początku przyglądał się temu z satysfakcją. Obserwował jak cierpi jego wróg. Nie potrafił jednak wyłączyć tej części siebie, która przypominała, że poza rolą kapitana, był też ojcem. Oglądanie nastolatki, która przez niego nie mogła oddychać, nie napawało go dumą. W pewnym stopniu zaczął jej współczuć.

— Jest pewien sposób — odezwał się, kiedy dziewczyna się uspokoiła. — Jeśli naprawdę chcesz umrzeć, to powiem ci jak uciec z okrętu i tego dokonać.

— Chcę, przysięgam! Mam już dosyć tego, że Buczkonogi traktuje mnie jak swoją zabawkę. Wykorzystuje moje moce i niczego mi nie tłumaczy. Nie mam pojęcia, do czego jestem zdolna i przeraża mnie to, co odkrywam na własną rękę. Nie chcę taka być.

— Przysięgnij, że nie wejdziesz na żaden okręt. Musisz dotrzeć do lądu o własnych siłach. I nie użyjesz na nikim swoich mocy. Nikt więcej nie może przez ciebie zginąć, albo… — zaciął się. — No, nie mam akurat żadnego argumentu, ale masz mi to obiecać!

— Obiecuję na własne światło, że już nikt przeze mnie nie ucierpi. Powiedz mi tylko, kto potrafi zabić nieśmiertelnego.

— Twój problem może rozwiązać tylko jedna osoba. Czerwona Salamandra.


*


Farrain witało przybyszów ciepłym wiatrem i słonymi śledziami, które można było znaleźć na każdym kroku. Wypełniały wszystkie targi i sklepy. Nadawały miasteczku specyficzny, swojski klimat, który jednak nie wszystkich potrafił zauroczyć od pierwszej chwili.

— Dlaczego to właśnie mnie Twaerdy zawsze tu wysyła? — zapytał Ollin. Nawet zatkanie nosa palcami nie pomagało. Krzywił się na myśl o wyprawie jeszcze na kilka godzin przed wyjazdem z Diamentowego Wzgórza, ale w końcu rola dowódcy straży imperatorskiej niosła za sobą również pewne konsekwencje. Nie zawsze przyjemne — choć nie przypuszczał, że będzie się do nich zaliczała regularna wymiana garderoby. Ta, w której pojawiał się w Farrain, przesiąkała rybą na długie tygodnie. Starał się na to nie narzekać. W końcu przed rewolucją stracił wszystko, łącznie z posadą Dowódcy Karatorów Altin. Wierzył, że poparcie Narco Tweardego było jedyną słuszną drogą i napawało go dumą, że przyczynił się bezpośrednio do przejęcia przez niego władzy. Gdyby nie to, nigdy nie odkryłby swojej niezwykłej mocy i w dalszym ciągu udawałby egota. Dzięki Tweardemu i hexom, mógł dumnie kroczyć przez miasto prezentując pomarańczowe tęczówki.

Avalon wzruszył ramionami. Wychowywał się w stodole, więc żadne odory nie były mu straszne. Szedł dziarsko obok chłopaka w szarym mundurze. Nie spodziewał się, że kiedyś będzie mu dane założyć podobny, a jednak gdy przejrzał się w witrynie sklepowej, zauważył drugiego strażnika w szarości. Spoglądał na niego jednym szarym okiem i jednym niebieskim. Uśmiechał się jego własnym uśmiechem, a u boku trzymał szablę z ręcznie zdobioną rękojeścią. W życiu nie byłoby go na taką stać, gdyby pozostał parobkiem Narajanów. Nie był już zwykłym heterochromem, teraz był wysłannikiem imperatora — wzbudzał szacunek. A przynajmniej chciał w to wierzyć, bo w rzeczywistości ludzie dalej nim gardzili. Teraz mieli za to bardziej wymyślne powody, niż tylko kolor oczu.

— Dzień dobry, pomóc pani? — zapytał, gdy przechodzili obok starowinki. Starsza pani siłowała się z koszem owoców, które chciała wstawić na wyższą półkę. Gdy tylko spostrzegła, kto do niej mówi, od razu wykrzywiła zmarszczki i splunęła pod nogi.

— Wara od moich jabłek, pijawy — syknęła. — Nie będę płaciła kolejnego haraczu w tym miesiącu.

— Nie przyszliśmy po pieniądze. Chciałem tylko…

— Wara! Farrain nigdy nie uzna Tweardego za swojego pana! Złamanego błysku ode mnie nie dostaniecie — zapewniła.

— Jesteśmy tu tylko po… — Avalon zawiesił się w połowie zdania.

— Po… co, pijawy?! — Dziarska staruszka podparła się pod boki i zasłoniła dobytek własnym ciałem. Avalon jednak nie potrafił dokończyć wypowiedzi. Trudno bowiem ubrać w słowa coś, czego nazwy się nie zna. — No proszę, śmiało! Języka w gębie zabrakło?

— Nie, ale…

— Ale to wszystko jakiś podły żart! Podatek za użytkowanie ziemi, podatek od wielkości rodziny, podatek od ilości okien, podatek mieszczański, podatek od nieruchomości, podatek od wody pitnej, podatek od wody opadowej, a teraz podatek na ofiary dla Lucyfere? I co jeszcze? Może każecie nam płacić za to, że zarabiamy? Albo za to, że oddychamy?

— Niech pani nie podpowiada, bo jeszcze imperator usłyszy. — Ollin złapał towarzysza za łokieć i odciągnął od jałowej dyskusji, po czym wyciągnął chusteczkę i wysmarkał nos. Odkąd został dowódcą straży imperatorskiej, nie wypadało mu wycierać się w rękaw.

— Musisz? Naprawdę musisz? Nie dość, że nas nienawidzą, to jeszcze mają uznać nas za niedorozwiniętych? — zapytał, gdy odeszli kilka kroków.

— Ale ja tylko… bo to wszystko wina Tweardego!

— Ile razy mam ci powtarzać? Imperator, a nie Tweardy. Teraz jest Panem Światła i tylko tak wolno o nim mówić. Poza tym to nie jego wina, że plebs nie grzeszy inteligencją. Jesteśmy w trakcie konfliktu zbrojnego. Tweardy stara się zrobić wszystko, żeby ochronić tych ludzi. To chyba normalne, że potrzebuje do tego funduszy, prawda?

— Nieprawda — upierał się Avalon. — Co to w ogóle za głupi pomysł z podatkiem na ofiary dla Lucyfere? Kto w ogóle wpadł na pomysł składania jej ofiar? Przecież Lucy nigdy nie lubiła bezsensownego rozlewu krwi!

— Kiedyś jakiś dureń spojrzał w stronę Diamentowego Wzgórza i krzyknął, że jeśli jego krowa przeżyje poród, to on podaruje w ofierze Lucy najsilniejszego cielaka. Krowa miała fart i przeżyła, a dureń zabił cielaka. Inny dureń to podpatrzył i obiecał Lucy konia, jeśli zbierze dobre plony. Inny dureń to podpatrzył i zastosował do swojej sytuacji. A że głupota lubi się szerzyć bardzo szybko, to niezależnie od wyniku, czysto statystycznie, przynajmniej część ich życzeń musiała się wypełnić. Jeżeli się nie spełniały, to zrzucali to na karby zbyt skromnej ofiary.

— Głupich zawsze było więcej niż mądrych. Ale jakoś mądrzy też składają ofiary — przypomniał Avalon.

— Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. Mądrzy ludzie nie wierzą, że składanie ofiary bóstwu może w czymkolwiek pomóc, ale robią to, bo nie wypada inaczej.

— A czy imperatorowi wypada nakładać kolejne podatki na poddanych? Gdyby trzymał hexów krócej i nie pozwalałby na ich niekończące się orgie i libacje, to nie przepijaliby połowy zawartości skarbca i nie musielibyśmy zabierać pieniędzy uczciwym ludziom.

— Kwestionujesz decyzje swojego władcy? — Ollin spojrzał na podwładnego jak na szaleńca. W końcu sami przyczynili się do umieszczenia tego człowieka na tronie.

— Nie podoba mi się jego polityka, nie to nam obiecywał. Yotam może wrócić w każdej chwili. To, że raz go pokonaliśmy, nie znaczy od razu, że zginął i nie powróci z odwetem. Poza tym kwestionuję jego miłość do tajemnic. Jak, na litość Lucy, mamy dla niego zdobyć „to, czego nazwy nie wolno wypowiadać na głos”?

— Powiedział, że mamy iść do Starego Grzechotnika, poinformować, że jesteśmy od Tweardego i oni już tam będą wiedzieli, o co chodzi.

— No dobra, ale skoro już jesteś jego dowódcą straży, to dlaczego nawet ty nie wiesz, o jaki przedmiot chodzi? Nie boisz się, że to coś złego?

— Co złego mógłby zlecić człowiek, który od świtu do zmierzchu siedzi w bibliotece imperatorskiej i wertuje stare księgi? — Ollin prychnął i dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie powiedział. Przed oczami przeleciał mu szereg przeróżnych scenariuszy. — No dobra, to może być coś złego.

— I co teraz?

— Wykonamy rozkaz i nie będziemy kwestionować intencji imperatora. Nie posłałby na śmierć swojego dowódcy. — Ollin dotknął drewnianych drzwi prowadzących do Starego Grzechotnika i odsunął rękę, jakby coś go poparzyło. — Nie posłałby, prawda?

Spojrzeli po sobie i żaden nie był w stanie znaleźć w sobie na tyle zaufania do Tweardego, żeby przytaknąć. Zwłaszcza, że Stary Grzechotnik nie napawał optymizmem. Przez chwilę zastanawiali się, czy powinni zapukać, ale po dłuższym zastanowieniu Ollin w końcu zebrał się na odwagę. Ścisnął cymofan w ręce i zapukał. Nie doczekał się reakcji, więc po dwóch kolejnych próbach i trzech atakach paniki, nacisnął delikatnie na drzwi, a one rozchyliły się ukazując wnętrze. Od razu zatęsknili za wonią śledzi. W Grzechotniku o dominację walczył dym tytoniowy i pot starych żeglarzy przemieszany z oparami rumu. Blisko podium znalazł się również swąd grzyba wijącego się po ścianach. Stałym bywalcom nie przeszkadzało to jednak w zachwalaniu tamtejszej kuchni. Ollin zwrócił uwagę na kawałek mięsa przeżuwany przez ostatnie trzy zęby, jakie zostały jednemu z gości. Wzdrygnął się i starał ukryć zniesmaczenie. Avalon w tym czasie zlokalizował barmana, który odwrócony tyłem przemywał coś przy zlewie. Któż, jak nie pracownik baru mógł mieć informacje na temat tego, czego nazwy nie można wymawiać?

Podszedł pewnym krokiem i w chwili, kiedy miał powiedzieć pierwsze słowo, spotkał się z jego morderczą facjatą. Wydało się niemożliwym, żeby takie monstrum w ogóle uważano za człowieka. Za efekt miłości woła do żmii — to już bardziej. Ale nie za człowieka. Typ miał podkrążone oczy i kolczyki w różnych częściach twarzy. Avalon w ciągu kilku pierwszych sekund doliczył się aż siedmiu, a było ich o wiele więcej. Brakowało jeszcze tylko rozszczepionego języka i trucizny w spiczastych kłach.

— Czego? — zapytał uprzejmie barman, a Avalon zapobiegawczo odskoczył.

— Dw… dwa piwa poproszę — wydusił z siebie i już po chwili stanęły przed nim olbrzymie kufle jakiegoś podrzędnego wyrobu browarniczego, co to koło prawdziwego piwa nawet nie stał.

— Co jeszcze?

— Szukamy… szukamy…

— Przybyliśmy z rozkazu Pana Światła — wtrącił się Ollin. — Macie nam dostarczyć to, czego nazwy nie wolno wypowiadać, a my przetransportujemy to bezpiecznie na Diamentowe Wzgórze.

— Mamy, powiadasz? — Barman podparł się pod boki i zrobił jeszcze groźniejszą minę.

Avalon czuł, że to nie będzie przyjemna rozmowa, więc wziął łyka szczyn ze swojego kufla i ukrył się za nim najlepiej jak potrafił.

— Tak jest, to rozkaz Pana Światła — potwierdził Ollin. Zgrywanie pewnego siebie szło mu coraz lepiej z każdym dniem. Po strachliwym Ollinku pozostało już tylko wspomnienie, a i to chciał jak najszybciej wymazać z pamięci. Dowódca straży imperatorskiej nie może sobie pozwolić na lęk. Właśnie dlatego bez zastanowienia chwycił za kufel i wytrąbił połowę jego zawartości za jednym zamachem. Tym bohaterskim czynem nie wzbudził oczekiwanego szacunku.

— Tweardy strasznie zadziera nosa, odkąd rozsiadł się na tronie. Nie może sam przyjść? Po co wysyła swoich sługusów? — odezwał się jegomość przy barze. Spod wielkiego kapelusza wystawał jedynie kawałek ciemnej brody. Nikt nie mógł odmówić mu słusznej postury. Jego ramię miało szerokość uda Ollina, ale mimo to dowódca straży starał się nie tracić gruntu pod nogami. Ścisnął mocniej cymofan i przygotował się do użycia go. Szczerze mówiąc, wolał tego nie robić. Wciąż jeszcze nie opanował mocy pecha. Ta dość specyficzna zdolność objawiała się w bardzo nieoczekiwany sposób. Tydzień wcześniej rozbił wszystkie okna w pomieszczeniu tylko dlatego, że ścisnął kamień w momencie, kiedy było mu zbyt duszno.

— Szanowny panie, przypominam, że mówimy o imperatorze — podkreślił Ollin. — Jego życzenie zawsze winno być naszym rozkazem. Nie wystawiajmy więc cierpliwości naszego pana na próbę. Jestem dowódcą sił zbrojnych i przekażecie mi to, po co przyszedłem, a potem spokojnie wrócicie do swoich zajęć.

— Jasne, jasne… ale co konkretnie mamy ci dać? — zapytał barman.

— No… to. Tę rzecz.

— Jaką rzecz?

— Tę, której nazwy nie wolno wymawiać — odpowiedział Ollin. Obrócił cymofan kilka razy w dłoni. Miał coraz silniejsze przeczucie, że mu się nie uda.

— Skoro nie wiesz, o jaki przedmiot chodzi, to skąd będziesz wiedział, że daliśmy ci właściwy? — wtrącił jegomość przy barze, a Ollin zaczął wyrzucać z siebie nieskładne samogłoski przerywane głośnym wypuszczaniem powietrza z płuc.

— Spadajcie stąd, chłopcy. Nic tu po was — zapewnił jegomość przy barze.

— Ale imperator…

— Niech sam przyjdzie, skoro jest taki mądry.

— Ale…

— Tweardy oszukał — wtrącił inny typ, jeszcze bardziej przerażający od barmana. Jego głos przyprawiał o dreszcze. Za rodziców z pewnością miał byka i wielorybicę, bo ledwo mieścił się pod sufitem. Przez pół jego twarzy ciągnęła się czarna szrama, której chyba nigdy do końca nie wygoił. Strup wyglądał na wielokrotnie rozpruwany, a całość z pewnością nie była odkażana.

— Właśnie — przytaknął gość dziesięć razy mniejszy od niego. Masywna peleryna przykrywała jego szczurze ciałko. Dobrze się maskował w gronie większych i silniejszych, ale piskliwego głosu zmienić nie potrafił. — Tweardy szmuglował więcej od nas wszystkich razem wziętych, a teraz się wywyższa. Już zapomniał, do kogo przychodził po wsparcie?

— Sądząc po tym, ile osób go teraz nienawidzi, przychodził do wszystkich — bąknął pod nosem Avalon.

— To my wzięliśmy na siebie winę, kiedy wyszły na jaw jego machloje między jubilerami! — Brodacz uderzył pięścią w blat.

— A wy mu teraz służycie! — Szczur zaczął warczeć przez zaciśnięte zęby i wygrażać im pięściami.

— To my już może pójdziemy — zasugerował Avalon.

— Nie pójdą. — Potomek wielorybicy machnął nad głową i trzech zbirów zastawiło wejście. Z każdą chwilą wyglądało to coraz gorzej.

— Tweardy zarzekał się na własne światło, że nas nie zdradzi — powiedział ponuro barman. Zatarł ręce i ścisnął je w pięści.

Avalon przełknął gulę, która podeszła mu do gardła, a Ollin w dalszym ciągu udawał, że nic się nie dzieje.

— Wasze umowy z Tweardym nas nie dotyczą. Jesteśmy strażą imperatorską i przybyliśmy tu po to, czego nazwy nie wolno wypowiadać. Nie wyjdziemy, dopóki nam tego nie oddacie — zapierał się.

— Nie wyjdą. Oj, nie wyjdą — przytaknął mały wieloryb.

— Przekażecie wiadomość — dodał szczur.

— Oczywiście. Przekażemy wszystko imperatorowi. Co tylko zapragniecie. Mamy zapamiętać wasze słowa, czy pragniecie spisać je na pergaminie? — zapytał Avalon.

— Tweardy zawsze był człowiekiem czynu, więc…

— Och, ale my z całą pewnością jesteśmy ludźmi słowa. — Avalon uśmiechnął się tak szeroko, jakby jego życie zależało od tego, czy będzie potrafił zmieścić w ustach całego banana ułożonego w poprzek.

— Ty przekażesz mu wiadomość. — Brodacz wskazał na Avalona, po czym spojrzał na Ollina. — A ty będziesz wiadomością.

— Panowie, bez zbędnego zamieszania. Szkoda by było tutaj nabrudzić — próbował ich uspokoić heterochrom, ale jego siła przebicia była porównywalna do szeptu na targu rybnym. Nagle i Ollinowi zmiękły kolana. Ścisnął kamień jeszcze mocniej i kiedy syn wielorybicy wyciągnął łapsko w jego kierunku, użył mocy cymofanu.

Efektu jak zwykle nie dało się przewidzieć. Zwłaszcza, że w żaden sposób się nie objawił. Tłusta łapa chwyciła Ollina za kołnierz i podniosła do góry. Chłopak spojrzał w kierunku swojego towarzysza, ale Avalon nie miał pojęcia, jak mógłby mu pomóc. Dobył swojej nowiutkiej szabli, ale jego umiejętności posługiwania się nią wciąż były mizerne. Łudził się, że wystarczy im pogrozić.

— Zostawcie go! — rozkazał.

— Won z mojego baru, zarazo! — Barman pogroził mu szmatą. — Powiedz Tweardemu, że swojego dowódcę może odebrać osobiście. Tylko musi się pospieszyć, bo inaczej zaczniemy odsyłać go partiami.

Ollinowi aż się włosy zjeżyły. Ścisnął kamień jeszcze mocniej i poczuł, jak jego pomarańczowe tęczówki rozjaśniają pomieszczenie. Widocznie tym razem cymofan postanowił zadziałać z opóźnieniem. Ollin automatycznie spiął się z sobie i zamknął oczy, a Avalon skulił się i zakrył głowę rękami. Zbiry z Grzechotnika nie zrozumiały. Nigdy wcześniej nie spotkali się z defektywem, więc nie mieli prawa podejrzewać, do czego jest zdolny. Zwłaszcza, że w dalszym ciągu nic się nie wydarzyło.

Avalon powoli zabrał dłonie z głowy i zaczął się rozglądać. Naprawdę nic się nie wydarzyło. Jedyna zmiana nastąpiła na twarzy wieloryba, który poczerwieniał. Chwycił Ollina również drugą ręką. Wkrótce na czole wyszła mu żyłka, a wszystkie mięśnie zaczęły drgać niczym galareta.

— Co się dzieje? — Zdziwił się barman.

— Muszę… wrócić… do… regularnych… ćwiczeń — wydusił z siebie wieloryb. W końcu nie wytrzymał. Z jękiem poddania wypuścił Ollina z rąk, a ten przebił się stopami przez drewnianą posadzkę i przeleciał do piwnicy. Kiedy zderzył się z podłożem, po całym pomieszczeniu rozniósł się dźwięk upuszczanego kowadła.

Zbiry z Grzechotnika spojrzały najpierw na zmęczonego wieloryba, później na dziurę, a na końcu na Avalona.

— Brać go! — pisnął ten podobny do szczura.

Avalon niewiele myśląc uśmiechnął się grzecznie, po czym wskoczył do dziury w podłodze. O mało nie wylądował Ollinowi na głowie. Osunął się obok i przewrócił, ale z jego ust nie schodził uśmiech.

— Stary, to było genialne!

— Jakie genialne? — jęknął Ollin. — Moje nogi! Nie mogę podnieść nóg!

— Złamałeś coś?

— Nie. One są po prostu tak cholernie ciężkie, że nie mogę ich podnieść — załkał i szarpnął za kolano, jednak noga ani drgnęła.

— Nie wygłupiaj się, oni zaraz tu przyjdą.

— Zginę tu, ale ty idź! Uratuj chociaż siebie!

— A może po prostu przestań ściskać cymofan, to jego moc przestanie działać? — zasugerował Avalon. Podniósł się z brudnej podłogi i otrzepał mundur.

Ollin rozluźnił uścisk dłoni i schował kamień do kieszeni. Raz jeszcze spróbował podnieść nogę i tym razem udało mu się to bez większego problemu. Poszło wręcz tak lekko, że kolanem prawie przydzwonił sobie w zęby.

— Jesteśmy ocaleni!

— Jesteśmy martwi, jeśli zaraz stąd nie uciekniemy. — Avalon szturchnął towarzysza w bark i czym prędzej zaryglował drzwi od wewnątrz. Chwilę później syn wieloryba zaczął walić w nie pięścią. Co prawda udało im się uciec od bezpośredniego kontaktu z jego gabarytami, ale za to znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu bez wyjścia. Rozglądanie się nie przyniosło wyczekiwanych odpowiedzi. Poza drzwiami, za którymi czekała śmierć, mieli do dyspozycji tylko jedno małe okienko. Musieli się przez nie przedostać, zanim bandziory wyrwą zawiasy. A to nie były jakieś szczególnie solidne drzwi. Raczej takie typu „co mamy, to wstawiamy”.

— Szybko, podsadź mnie — zarządził Ollin.

— Nie, ja jestem silniejszy. Wciągnę cię — odpowiedział Avalon.

— Wcale nie jesteś!

Łomotanie do drzwi zaczęło mieszać się ze zgrzytem pękających desek i przebiegłym śmiechem bandziorów.

— No dobra, nieważne. Jestem mądrzejszy, ustąpię ci — przytaknął Ollin i chyba tylko dzięki temu wystarczająco szybko wybili okienko i wydostali się na ulicę. W pierwszej chwili położyli się na bruku i odetchnęli szczęśliwi, ale zerwali się do biegu, jak tylko rozwarły się drzwi Starego Grzechotnika.

— Cholera, goni nas z tuzin uzbrojonych zbirów, co robimy? — zapytał Ollin.

— Tuzin od razu… jest ich może z dziewięciu — sprecyzował Avalon. Obaj próbowali nie wpaść na przechodzące ulicami przekupki.

— Och, wybacz brak doprecyzowania, ile konkretnie rąk za chwilę rzuci się, żeby urwać nam głowy i zakopać je na plaży — sarknął Ollin i właśnie wtedy oświeciło jego kompana.

— Piasek! Tam ich zgubimy. Są ciężsi, będą się zapadali — wymyślił. Może jego pomysły nie zawsze miały sens, bo na plaży stawali się dużo bardziej widoczni i narażeni na atak, ale tym razem akurat wyszło całkiem nieźle, bo zbiry — jak to zbiry — zbytniej ilości ruchu nie lubiły, a dodatkowo bieganie po piasku nigdy nie jest przyjemne.

— Ciekawe co by Salamandra powiedziała na taką ucieczkę. — Ollinowi odrobinę poprawił się humor, kiedy dystans między nimi i zbirami zaczął się powiększać.

— Pewnie by nas skarciła, że ich po drodze nie okradliśmy — odpowiedział Avalon.

— Ciekawe, gdzie ona teraz w ogóle jest.

— Podobno dalej szuka tego smo… ooo! — Avalon niemal się potknął. — Cholera, chyba kogoś zdeptałem! — Przestraszył się i obrócił. W piasku można było dostrzec kawałek smukłej łydki, dużo czerwonego materiału i ukrytą pod nim kobiecą sylwetkę pokrytą glonami. Jego uwagę przyciągnął jednak zbliżający się pościg.

Tymczasem czarne, poplątane włosy podniosły się do góry i wraz z głową rozejrzały wokół. Ich właścicielka musiała zemdleć ze zmęczenia po tym jak morze wyrzuciło ją na brzeg. Nie utonęła! Udało się. A co ważniejsze — usłyszała kogoś, kto znał Salamandrę.


*


Dzieci to największy skarb. Wiele można sobie odmówić, ale dziecku daje się wszystko, czego tylko zapragnie. Każdy rodzic stara się zapewnić pierworodnemu lepszy byt niż ten, którego sam doświadczył. Nawet wielki jubiler Farrain, Julius Farrain, oddałby życie za swojego syna. Najchętniej czyjeś życie.

Jego mały następca z uporem maniaka uderzał drewnianą szablą o słupek, który wydawał mu się godnym rywalem. Słodki malec. Julius czuł uścisk w sercu na samą myśl o tym, że mógłby go stracić. Nie chciał się tym wiecznie zamartwiać, więc skrupulatnie wykreślał z wyobraźni wszelkie scenariusze, które mogłyby do tego doprowadzić. Dziecko było pilnowane w dzień i w nocy. Odcięte od wszelkich zagrożeń i ludzi, którzy mogliby je skrzywdzić. Na rozległym tarasie, wznoszącym się dziesięć metrów nad poziomem ulicy, chłopiec miał wszystko, czego mógłby zapragnąć. Dom, rodzinę, ogród, zabawki i mnóstwo miłości. Po kątach czaili się również wierni strażnicy, którzy pilnowali bezpieczeństwa.

Jedyne, co mogłoby mu zagrozić, to atak z powietrza — przeszło przez myśl Juliusowi i od razu zaczął się zastanawiać, jak temu zapobiec. Wyszedł na ogród i przechadzał się z zadartym w górę nosem. Głaskał się po koźlej bródce, bo najwidoczniej to pomagało mu się skupić. Oglądał mury i zabezpieczenia pod kątem możliwości zamontowania na nich wielkiej markizy osłaniającej jego rodzinę. Znalazł odpowiednio gruby słup i w myślach już mocował na nim belkę.

Bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo rodziny jest w życiu najważniejsze. W przeciwnym przypadku nie potrafiłby się skupić na rządzeniu miastem. W tym jego rozważaniu zabrakło tylko jednego elementu — bezpieczeństwa własnego. Kiedy tak zadzierał głowę, zapomniał zwrócić uwagę na chłodny sztylet, który dotknął jego szyi. Nie zląkł się jednak. Strach nawet przez krótką chwilę nie skalał jego twarzy. Z typowym dla siebie spokojem rozważał, czy z Kopalni Złudzeń będzie w stanie należycie zadbać o syna i żonę. Wyliczał szereg zabezpieczeń, jakie czekały na nich po jego śmierci. Człowiek u władzy musi mieć bardzo dużą świadomość śmiertelności.

— Czego chcesz? — zapytał ze swobodą piekarza oferującego bułki stałemu klientowi. Jako naturalny zefir, starał się jak najszybciej zahamować agresję wokół siebie. Mimo że napastnik miał w ręce ostrze, to Julius kontrolował sytuację.

— Informacji — wyszeptał mu przy uchu ochrypnięty głos oprawcy. Sądząc po wygięciu, jego dłoń unosiła się powyżej ramienia. Miał więc do czynienia z kimś niższym od siebie. Nadgarstek, choć ukryty pod rękawiczką, nie należał do najgrubszych, a więc był to ktoś znikomej postury. Julius miał szansę się obronić.

— Nie dostaniesz ich.

— Nie bądź tego taki pewien — wysyczał oprawca.

— Możesz mnie zabić. Nie ulegnę presji. Nigdy nie ulegałem. Właśnie dlatego ze wszystkich miast jubilerskich, tylko Farrain utrzymuje niezależność gospodarczą. Tylko nam imperator nie narzuca ilości, czasu i kategorii działalności — przypomniał.

— Pff… może dlatego, że wy i bez nakazu będziecie się zajmowali rybami — prychnął głos. Wysoki, przyjemny. A więc jego wrogiem była kobieta. Nawet jeśli kamiennokrwista, to jedyną przewagą, jaką mogła nad nim mieć, była prędkość.

— Farrain nie ulega nikomu — przypomniał. Podsycił w kobiecie spokój, uśpił jej czujność, a sam gwałtownie się odwrócił i wygiął jej rękę za plecy. Chwycił ją za gardło. Czarny kaptur opadł i odsłonił płomiennie rudy warkocz.

— Może Farrain nie ulega, ale ty ulegniesz — zapewniła.

— Nigdy w życiu — warknął przez zaciśnięte szczęki.

— A gdzie twój syn, jubilerze?

Juliusa przeszedł zimny dreszcz. To było gorsze, niż jakby wbiła mu sztylet pod żebra. Znieruchomiał i modląc się w duchu, obrócił głowę w kierunku piaskownicy, w której bawił się jego syn. Drewniany miecz leżał przy huśtawce. Dziecka nigdzie nie było.

— Odwołaj straże — rozkazała. Dwóch sługusów zauważyło przepychanki i pognało w ich kierunku. Jubiler machnął na nich ręką, żeby się zatrzymali. Będą mogli raz na zawsze pożegnać się ze stabilną pracą i zarobkami za to, że nie dorwali jej wcześniej.

Uścisk na szyi kobiety zelżał. Wyswobodziła się i potarła dłonią o podrażnioną skórę. Wytatuowana salamandra zdawała się zamruczeć z rozkoszy. Kobieta spojrzała na jubilera swoimi zielonymi oczami i w tym samym momencie dotarło do niego, że nie była tylko legendą. Biała maska zakrywała połowę jej twarzy. Stała przed nim żywa, uzbrojona i ze zwycięską miną. Musiała go obserwować od dłuższego czasu — wiedziała dokładnie, w jaki punkt uderzyć. Swoją śmierć by zignorował, śmierć żony by przeżył i pomścił, ale śmierci syna? Nie, to by go zniszczyło.

— Jeśli go tkniesz… — zagroził.

— Spokojnie, wasza jubilerowatość. Włos mu z głowy nie spadnie, jeśli będziesz współpracował — zapewniła Salamandra.

— Czego chcesz?!

— Mówiłam już, informacji. Informacji o twoim dziecku.

— Nie rozumiem. — Jubiler poczuł się szczerze zaintrygowany. Spodziewał się każdego rodzaju oszustwa lub prób kradzieży jego dobytku. Może nawet zastraszania, wymuszeń i politycznych przepychanek, ale nie tego.

— Dwa lata temu twój syn doznał urazu głowy. Poważnego urazu.

— Nie był aż tak poważny. — Jubiler odwrócił wzrok. Wciąż było mu ciężko o tym mówić. Wspomnienia wypadku prześladowały go w snach i na jawie. To był najgorszy dzień w jego życiu i chciałby wymazać go z pamięci.

— On zginął.

— Pomówienia — zapewnił.

— Egot stwierdził śmierć. Jego światło uleciało na waszych oczach.

Julius nie potrafił powstrzymać pędzących myśli. To wszystko wróciło do niego żywe, jakby wydarzyło się zaledwie dzień wcześniej.

— Czego chcesz? — powtórzył pytanie, wyraźnie strapiony.

— Jak? — zapytała, ale Julius nie był skłonny do zwierzeń. Zamknął się w sobie i nie zamierzał otworzyć. To było najbardziej traumatyczne doświadczenie, jakiego dane mu było doznać. Nie życzył tego nawet najgorszym wrogom.

— Nie wiem, to się po prostu stało. Cud.

— Nie kłam!

— Nie kłamię! Jego światło uleciało, ale później wróciło. To cud wymodlony u Lucyfere — upierał się. — Wiara potrafi przenosić góry.

— Nie pieprz mi tu. Wiara nie wskrzesza.

— Ja głęboko wierzę, że z wiarą można osiągnąć wszystko.

— Dobrze. Skoro tak stawiasz sprawę, to módl się bardzo gorliwie, bo mam zamiar odcinać twojemu pierworodnemu palce jeden po drugim. Czy twoja wiara mnie przed tym powstrzyma?

— Włos miał mu z głowy nie spaść, obiecałaś — przypomniał jubiler.

— Och, obietnicy dotrzymam. Włos mu z głowy nie spadnie. O palcach nic nie mówiłam. — Salamandra uśmiechnęła się złośliwie. — Byłoby smutno, gdyby dziedzic Farrain nie był w stanie pisać ani grać na fortepianie. Słyszałam, że jest w tym całkiem niezły. Występował nawet przed samym Panem Światła. Szkoda tak zręcznych paluszków.

Julius spiął się i zacisnął pięści. Miał wokół siebie piętnastu strażników, a ona była sama. Musiała mieć wspólnika, to oczywiste. Jeżeli ktoś ją obserwował, to na pewno umówili się na jakiś znak. W takim przypadku musiał ją powstrzymać przed wykonaniem go. Jej wspólnik pewnie czaił się gdzieś w pobliżu, a to oznaczało, że prędzej czy później strażnicy go znajdą. Chyba, że zatrudniał samych partaczy — co po przemyśleniu wydało mu się dość prawdopodobną ocena sytuacji. Salamandra i jej wspólnik nigdy nie powinni byli dostać się do jego posiadłości. Zadbał o tak wiele zabezpieczeń!

— Czego oczekujesz? Powiedziałem ci wszystko. To był cud. Nie chcę, żebyś czuła się oszukana. Możesz mnie zapytać o wszystko. O kody do sejfów, o miejsca przechowywania kosztowności, o powiązania z innymi jubilerami. Opowiem ci o wszystkim.

— Nie zależy mi na twoich kosztownościach — ucięła Salamandra. Sama nie mogła uwierzyć, że te słowa wyszły z jej ust. To było sprzeczne ze wszystkim, co robiła przez ostatnie lata i jakiś wewnętrzny głos kusił, by dopytać. Logika kazała jednocześnie przypuszczać, że jubiler w życiu nie dałby jej dostępu do swojego majątku. Wepchnąłby ją tylko w pułapkę. Złodziej nigdy nie podąża drogą wyznaczoną przez ofiarę. Mądry złodziej potrafi znaleźć ścieżkę, której ofiara się nie domyśli.

— Nie wiem, co innego mogę ci zaoferować. Nigdy nie było mi po drodze z oszustami.

— Nie jestem oszustem — powiedziała znowu wbrew sobie. — Juliusie, wiem, że twój syn został wskrzeszony. Zależy mi tylko na informacji jak tego dokonałeś. Nie chcę nikogo krzywdzić. Próbuję uratować kogoś, na kim mi zależy — wytłumaczyła, a on poczuł, że mówiła szczerze. Kłamstwo wydzielało specyficzną woń, którą można było bardzo szybko wyczuć w emocjach kamiennokrwistych. Julius znał poczucie straty i tylko to sprawiło, że zmiękł.

— To głęboko skrywana tajemnica. Opowiem ci wszystko, jeśli przysięgniesz nikomu o tym nie mówić.

— Przysięgam. — Salamandra przyłożyła dłoń do serca.

— I wydasz osobę, która cię o tym poinformowała — zażądał ze stoickim spokojem. — Życie mojego syna jest dla mnie priorytetem. Nikt nie może wiedzieć, co się wydarzyło. Potrzebuję absolutnej dyskrecji, więc jeśli mam wokół siebie kogoś, kto ma za długi język, to muszę się tej osoby pozbyć.

— Zapewniam, że wydam tę osobę, jak tylko wyjawisz prawdę. Bez urazy, ale nie bardzo ci ufam. Już raz podczas tej rozmowy próbowałeś mnie oszukać.

— Jaką mam pewność, że dotrzymasz słowa?

— Jubilerze! — Salamandra prychnęła z udawanym oburzeniem. — Czy kiedykolwiek cię okłamałam?

— Dobrze, niech będzie po twojemu. — Julius przewrócił oczami i przytaknął niechętnie. — Dziewiętnaście miesięcy temu moja rodzina przeżyła tragedię, która pozostanie z nami do końca naszych dni. Byłem wtedy za bardzo pochłonięty pracą. Awerin pysznił się na tronie i zrzucał na jubilerów całą robotę. Miasto tonęło w długach, a Sola musiała wyjść. Chciałem spędzić z Rwenem kilka godzin. Sam to zaproponowałem. Mógł zostać wtedy z nianią. Mógł zostać i nie byłoby żadnego problemu.

— Słyszałam tę historię. Mały miał wypadek. Umarł… i co stało się potem?

— Potem był gniew, żal i oskarżenia. Nigdy nie piłem, ale tego dnia miałem ochotę zalać się w trupa. Nie mogłem zrobić tego oficjalnie, więc przywdziałem strój włóczęgi, zakryłem twarz i poszedłem do najgorszej speluny w Farrain. Do Starego Grzechotnika.

— Niech cię święta Lucy ma w opiece! Do Grzechotnika? — Salamandra niemal otworzyła usta ze zdziwienia. Ta speluna była powszechnie znana i unikana nawet przez mniej szanowanych obywateli Farrain.

— Tak, tylko tam czułem się wystarczająco anonimowo. Bywalcy Grzechotnika zwykle nie mają rozeznania w tym, kto obecnie zarządza miastem. Mogłem wypić w spokoju. Taki zresztą był plan, ale jak ktoś stroni od alkoholu przez całe życie, a potem nagle… wiesz. — Jubiler zaczął aktywniej gestykulować, kiedy zabrakło mu słów.

— Wiem. Aż za dobrze — zapewniła Salamandra.

— Zacząłem opowiadać wszystkim wokół o swojej tragedii. Niewiele z tego pamiętam, ale był tam jeden człowiek. Wysoki, chudy mężczyzna. Nie mam pojęcia jak się nazywał, ale miał drewnianą nogę. Powiedział, że jeszcze nie wszystko stracone. Zapytał, ile jestem w stanie dać za życie syna. Odpowiedziałem oczywiście, że wszystko, a on obiecał mi pomóc. Chciałem zabrać go do pałacu i… — Jubiler ponownie odwrócił wzrok i starał się ukryć drżenie głosu.

— I co? — Dopytywała Salamandra. — Powierzyć syna jakiemuś obcemu typowi?

— Nie wszystko da się zaplanować. Czasami pozostaje tylko zaufać.

— Ale… typowi z Grzechotnika?

— Najlepiej powinnaś wiedzieć, że nawet wśród bandy idiotów czasem znajdzie się jeden bystry umysł, który tylko dla niepoznaki wpasował się w otoczenie.

— Prawie zawsze banda idiotów oznacza problemy, a ja od problemów wolę się trzymać z daleka. — Salamandra przewróciła oczami.

— Nie zawsze się da.

— Prawie zawsze. To tylko kwestia priorytetów.

— Zobaczysz, kiedyś ktoś bliski zginie przez twój egoizm i poznasz, co znaczy desperacka potrzeba pomocy.

— Ty mi tu nie filozofuj, tylko mów co się stało, jeśli życie syna ci miłe!

— Ten mężczyzna powiedział, że przywróci światło Rwena, jeśli sprowadzę pięciu najbardziej uzdolnionych ludzi z Farrain. Posłałem po nich bez wahania. Najlepszy szermierz, najlepszy kowal, najlepszy pięściarz, najlepszy szkutnik i… mój ojciec, najlepszy pianista.

— Do rzeczy! W jaki sposób chciał zwrócić światło twojego syna?

— Kazał mi zabrać Rwena na swój statek. Mój ojciec i reszta szli za nami. Na miejscu wyciągnął z kajuty dziewczynkę. Mogła mieć najwyżej jakieś czternaście lat. Na rozkaz jego ludzie pojmali moich, a dziewczyna podchodziła po kolei do każdego. Szeptała jakieś dziwne słowa…

— Do rzeczy, jubilerze! Jak wskrzesił twojego syna? — Salamandra coraz bardziej się niecierpliwiła.

— Nie mam pojęcia! To była ta dziewczyna! Nazywali ją Szwaczką Światła. Zabiła mojego ojca i czterech pozostałych, a później dotknęła czoła Rwena. Jego oczy się otworzyły i wylała się z nich fala czarnej mgły. Przez chwilę płakał. Rzucił mi się w ramiona, a ja tuliłem go, dopóki jego tęczówki nie wróciły do normalnego koloru.

— Co to był za statek? Jak się nazywał?

— Nie wiem.

— Czy był tu od tamtej pory?

— Nic mi na ten temat nie wiadomo.

— Czy… — Salamandra miała zamiar zadać kolejne pytanie, ale głos ugrzązł jej w gardle, kiedy po trawie przemknął czarny cień. Uniosła wzrok i dostrzegła wielkie smocze skrzydła zakrywające pół nieba. Bezczelny gad leciał tak nisko, jakby nawet nie obawiał się ataku. — Szwaczka Światła, powiadasz? Dokończymy jeszcze tę rozmowę. Dowiedz się o niej więcej, albo zabiję twojego syna.

— Słucham?

Salamandra nie miała czasu na dalsze pogawędki. Zwłaszcza, że z kuchni właśnie wyłaniał się mały Rwen w towarzystwie opiekunki. Trzymał w rączkach miskę pełną lodów i uśmiechał się szeroko. Julius dostrzegł go w tym samym momencie, w którym Salamandra wskoczyła na mur.

— Ty perfidna oszustko! Rwen nawet przez chwilę nie był zagrożony — warknął.

— Nie mówiłam, że go pojmałam. Nie zarzucaj mi kłamstwa. Jestem honorową złodziejką. Obiecałam wydać osobę, która powiedziała mi o tym, co się wydarzyło. To była twoja żona. Swoją drogą, po odpowiedniej ilości wina nie tylko język jej się rozplątuje. Myślę, że powinieneś z nią poważnie porozmawiać.

— Obiecuję ci, że nawet jeśli Szwaczka wskrzesi osobę, którą chcesz uratować, to jej usługi będą ci potrzebne wielokrotnie. Zabiję wszystkich, na których ci zależy!

— Uwierz mi, nie chciałbyś spotkać tej osoby. Zwłaszcza mając tak rozwiązłą żonę — rzuciła na odchodne i zeskoczyła na drugą stronę muru.

— Straaaaaż! — usłyszała ryk Juliusa. Uśmiechnęła się pod nosem i pognała w kierunku, w którym leciało to wielkie bydle. Ognisty pomiot musiał szykować się do lądowania, bo jeszcze bardziej obniżał lot. Podejrzewała nawet, jakie miejsce upatrzył sobie na przystanek. Tuż za ogrodami jubilera rozciągał się niewielki lasek i polana, na której wypasano owce. Czyżby przerwa na przekąskę?

Salamandra pędziła, ile sił w stopach. Mimo wcześniejszej zasadzki na jubilera, dopiero podczas pościgu poczuła adrenalinę. Starała się jak najbardziej uspokoić oddech, kiedy wbiegała do parku, ale nawet przed samą sobą nie potrafiła ukryć ekscytacji. Źrenice bardziej jej się rozszerzyły. Szmaragd rozgrzał się w kieszeni i zachęcał do użycia.

Najważniejsze to efekt zaskoczenia. Nieświadoma ataku ofiara, to martwa ofiara. Tylko jak namówić serce do tego, by zwolniło? Jak stąpać po ściółce, żeby nie złamać żadnej gałązki? Jak się poruszać, żeby nie spłoszyć ptaków? Smoki to sprytne bestie, wyczulone na każdą zmianę w otoczeniu, ale Salamandra nie była pierwszym z brzegu myśliwym. Miała tyle cierpliwości i gracji, co purrus, który upatrzył sobie pstrąga pluskającego się w rzece. Dziewczyna wstrzymała oddech, kiedy wykonywała kilka ostatnich kroków. Ukryła się za drzewem i wyjrzała ostrożnie na polanę. Miała fart! To był dokładnie ten smok, którego szukała! Skurczybyk nie miał jednej łuski na szyi — dokładnie tak jak ten, który porwał jej młodzieńczą miłość — Santiego. Obiecała mu za to śmierć i miała zamiar dotrzymać słowa.

Naciągnęła kaptur i związała go pod szyją, aby nie opadł zbyt szybko. Ostrożnie wyciągnęła szablę z pochwy i wzięła dwa głębokie wdechy, żeby się opanować. Wychyliła się zza drzewa akurat w momencie, kiedy bestia usiadła i przytuliła łeb do trawy. To był dla Salamandry naprawdę szczęśliwy dzień! Ścisnęła mocniej rękojeść i przestępowała z nogi na nogę, żeby wystartować, kiedy nadejdzie dogodny moment.

Już miała atakować. Problem w tym, że nagle wydarzyło się coś bardzo dziwnego — smok zaczął się trząść i kurczyć. Salamandra zastygła w miejscu i wpatrywała się w to jak zahipnotyzowana. Na jej oczach wielkie bydle zamieniało się w pustą, smoczą powłokę, spod której wyłoniły się jasne włosy. Ludzka postać uniosła się z ziemi. W miejscu smoka pojawił się mężczyzna w pelerynie ze smoczych łusek.

— Co tu się od…? — Wymknęło się Salamandrze. Szybko zatkała usta dłonią, ale było za późno. Smok w ludzkiej postaci odwrócił głowę, a szczęka dziewczyny niemal zderzyła się z podłożem. Nie była w stanie powiedzieć, co zszokowało ją bardziej. To, że człowiek miał oczy wypełnione jakby lawą — smocze oczy — czy to, że jego twarz odpowiadała niemal w stu procentach twarzy Santiego. Mężczyzna był co prawda starszy, ale i Santi musiał dojrzeć od ich ostatniego spotkania.

Sal z trudem domknęła usta. Niech to szlag! Nie sądziła, że jakikolwiek osobnik płci męskiej może być aż tak przystojny. Jej młodzieńczy ideał zamienił się w pełnoprawnego mężczyznę, który mógłby rozkochać w sobie każdą niewiastę. Z kimś jej się to kojarzyło. Remarco rozsiewał wokół siebie podobny czar. Aż bolało w sercu na samo wspomnienie. W połączeniu z kłuciem związanym z twarzą jej pierwszej miłości, Salamandra miała wrażenie, że za chwilę zejdzie na zawał. Nogi się pod nią ugięły i poczuła, że jeśli szybko nie oprze się o drzewo, to ktoś będzie musiał ją zbierać z podłoża, tak jak ona chwilę wcześniej zbierała szczękę. On był taki… tak blisko…

Otrzeźwiała dopiero, kiedy zgromił ją spojrzeniem. Zbyt późno dotarło do niej, że to nie był jej Santi. To smoczy zaślepieniec o ciele jej Santiego. Bestia wciąż miała nad nim władzę. Stał się częścią smoka, który go porwał. Jego niewolnikiem, pozbawionym wolnej woli. Biedny Santi, musiał przejść katusze. Z pewnością nie poddał się bez walki, więc i ona nie miała zamiaru się poddawać. Ścisnęła mocniej miecz i zamachnęła się, kiedy do niej podbiegał. Był szybki. O rany, był naprawdę szybki. Nie jak purga, ale wystarczająco, żeby umknąć jej atakowi. Salamandra była za to sprytna. Uniknął cięcia szablą, ale nie spodziewał się sztyletu, który chowała w drugiej ręce. Dźgnęła go w bok.

To za Santiego — pomyślała, ale zamiast zatopić ostrze w ciele mężczyzny, jej dłoń odskoczyła. Na miłość Lucy, może to coś miało ciało człowieka, ale było ono równie niezniszczalne jak smocze łuski. Jego skóra była twardsza od najbardziej wytrzymałego koksa. Nie miała z nim szans. Jednym machnięciem gołej dłoni wytrącił jej broń. Tak bliska śmierci nie czuła się nawet podczas starcia z Yotamem. Tak bardzo przegrana. Tyle lat go ścigała. Tyle lat czekała na ten moment i w obliczu starcia, okazała się za słaba. Mężczyzna o twarzy jej młodzieńczej miłości i oczach najgorszego wroga warknął. W ataku furii zamachnął się po raz kolejny. Salamandra nie zdążyła uciec, więc chwyciła się ostatniej nadziei. Wystawiła przed siebie rękę ze szmaragdem i ścisnęła go, aby wykorzystać całą moc, którą zmagazynowała.

Smok zaatakował i choć cios nie zabolał zbyt mocno, to jego siła odrzuciła Salamandrę na tyle, że zatrzymała się dopiero na drzewie pięć metrów dalej. Osunęła się na plecy i czuła, że tym razem nie wywinie się śmierci. Zwłaszcza, że smok nie miał zamiaru dawać jej zbyt wiele czasu na pozbieranie się. Wskoczył na nią i zablokował jej nogi swoim ciałem. Zanim zacisnęła powieki, ostatnie co widziała, to jego zbliżająca się pięść. Cios jednak nie nadszedł. Nie była pewna dlaczego. Powoli otworzyła oczy, żeby zobaczyć nad sobą twarz zastygłą w konsternacji. Smocze oczy uważnie badały każdy fragment jej odkrytego oblicza. Mężczyzna wciąż trzymał ją w stalowym uścisku, ale zaczął na przemian zamykać i otwierać usta. Przymknął oczy, po czym otworzył je szeroko. Warknął, ale szybko urwał dźwięk i potrząsnął głową. Odchrząknął, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.

Salamandrze przeleciały przed oczami wszystkie chwile, kiedy Santi tak robił. To był jego rytuał, który pomagał mu się uspokoić. No, może poza warczeniem.

— To ty — powiedział w końcu, a jego głos był słodszy od miodu. Tak aksamitny i groźny jednocześnie, że serce niemal wyskoczyło Salamandrze gardłem. Nie miała pojęcia, jak na to odpowiedzieć.

Zawisło między nimi milczenie, kiedy wpatrywali się sobie w oczy. Żadnemu z nich nie było jednak dane dowiedzieć się, co byłoby dalej, ponieważ spomiędzy drzew zaczęli wybiegać strażnicy Juliusa. Smok zerwał się gwałtownie z dziewczyny i popędził w ich kierunku.

Salamandra nie miała siły, żeby wstać. Słyszała tylko ryk smoka, ich krzyki, a potem trzepot gigantycznych skrzydeł wznoszących się w powietrze.

Rozdział 2

Igła w stogu siana

— I co teraz powiem Tweardemu? — stękał przygnębiony Ollin. Z plaży wyskoczyli wprost na miejski bazar, gdzie rozpłynęli się w tłumie. Zmęczeni i brudni zmierzali w kierunku koni, które zostawili w zajeździe pod miastem.

— Jak to co? Że jesteśmy górą! — Avalon szturchnął kolegę i uśmiechnął się na pokrzepienie. Życie strażnika z czasem zaczynało mu się coraz bardziej podobać. Często mógł wykorzystać siłę zdobytą podczas ciężkiej fizycznej pracy, a i umysł rozgrzewał, kiedy trzeba było sprytnie się wymknąć. Daleko było mu do mistrzostwa pokroju Salamandry, ale starał się skupiać tylko na rozwoju. Inni się nie liczyli. Ważne było tylko to, że nie był już zwykłym parobkiem i przeklinanym heterochromem. Teraz był przeklinanym strażnikiem. To duży awans.

— Jak górą? Przecież nie zdobyliśmy tego, po co nas wysłał.

— Ale też nie zapłaciliśmy rachunku za piwo. Jeden zero, frajerzy! — Avalon zaczął wymachiwać rękami. Zdecydowanie za bardzo bawiło go wpadanie w tarapaty.

— Przestań! To nie jest śmieszne.

— Och, Tweardy nie mógł podejrzewać, że nam się uda. Zna tych ludzi. To kolejna z jego gierek. Mówiłem ci już, każdy człowiek po przejęciu władzy traci zmysły. Właśnie dlatego uważam, że naszym najważniejszym celem jest wyzwolenie Lucyfere. To jej należy się tron.

— Nie masz żadnego dowodu na to, że Tweardy ją więzi.

— Byłem tam!

— Przestań. Nikt ci nie uwierzy. To twoje słowo przeciwko autorytetowi imperatora. Nie potrafisz nawet powiedzieć, jak się dostałeś na iglicę. Tweardy twierdzi, że nie ma na nią wejścia.

— Może sam nie wie, że jest. — Avalon upierał się przy swoim. Lucyfere zmieniła jego życie i był jej winien lojalność. Jej i tylko jej.

Ollin zatrzymał się na środku targu i westchnął ciężko.

— Musimy tam wrócić — oznajmił z poważną miną i pociągnął nosem.

— No tak, mówiłem ci już, że próbowałem. W tronie na pewno jest jakiś mechanizm, który aktywuje drabinę, ale nie potrafię go uruchomić.

— Nie na iglicę, tylko do Grzechotnika. Po to coś. Muszę dostarczyć to Tweardemu. Jestem jego dowódcą. Skoro wysłał po to mnie, to sprawa jest najwyższej wagi.

— Zgłupiałeś do reszty? — Avalon zmarszczył brwi. — Po co mamy tam wracać? Chcesz, żeby ci obluzowali szczękę, czy co?

— Nic mi nie obluzują. Mam cymofan. Ostatnie, czego się teraz spodziewają, to nasz powrót. Wystarczy… przebranie. — Ollin chwycił dwa czarne płaszcze ze straganu i rzucił handlarzowi woreczek monet. Avalon westchnął melancholijnie na wspomnienie o czarnych kapturach, które przywdziewali wraz z ekipą Tweardego, gdy byli członkami rewolucji. Wszystko wyglądało wtedy inaczej. Mieli jeszcze nadzieję na to, że będzie lepiej i Tweardy stanie się władcą, jakiego potrzebowała Żywa Ziemia. Im dłużej siedział na tronie, tym dobitniej pokazywał, jak bardzo się mylili. Avalon coraz częściej nie potrafił zrozumieć, dlaczego Ollin wciąż jest mu tak bardzo oddany, ale traktował go jak przyjaciela. Przyjaciół się nie zostawia.

Bez zbędnej zwłoki otulili się czernią i ruszyli w kierunku speluny.

— Wejdziemy tam, jak gdyby nigdy nic. Zamówimy i posłuchamy, o czym rozmawiają — wytłumaczył Ollin. — Ty będziesz pił z barmanem, a ja będę go zagadywał. Jak się upije, to mu się język rozplącze i powie nam wszystko.

— Sam to wymyśliłeś? Sal byłaby dumna. Mamy tylko jeden problem. Nie znam tego barmana, ale sądząc po miejscu, w którym pracuje, na pewno ma mocniejszą głowę ode mnie.

— Jak już nie będziesz dawał rady, to mnie szturchniesz i się zmienimy.

Wyglądało na to, że Ollin miał już w głowie konkretny plan. Może i Avalon zacząłby doszukiwać się w nim jakiegokolwiek sensu, gdyby nie to, że po wejściu do lokalu, żadnego ze zbirów w nim nie zastali. Nawet przy barze stał ktoś inny. Po kątach wciąż siedziały jakieś ciemne typy, ale nikt nawet nie zwrócił na nich uwagi. Aż kusiło, żeby po prostu podejść i po raz kolejny zapytać o to coś dla Tweardego. Może „druga zmiana” byłaby bardziej skora do rozmów.

— Świetnie — rzucił pod nosem Ollin. Opuścił kaptur i z szerokim uśmiechem podszedł do barmana, który wyglądał dużo normalniej od poprzedniego. — Poproszę dwa piwa.

Coś było nie tak. Było zbyt cicho, zbyt spokojnie. Stukot szkła o ladę odbił się zbyt dużym echem.

Avalon rozglądał się niepewnie. Klienci siedzieli wpatrzeni w swoje kufle, albo blaty. Wciąż ze sobą rozmawiali, ale jakoś ciszej. Wszyscy zgromadzeni trwali w oczekiwaniu, zaciekawieni nie wiadomo czym.

Ollin jak gdyby nigdy nic wziął łyka piwa. Specyfika sytuacji dotarła do niego dopiero w momencie, kiedy szukał pretekstu do zagadania barmana i… nie znalazł nic.

— Cicho tu. Za cicho — powiedział w końcu Avalon.

Jak na zawołanie, rozległ się kobiecy pisk. Dobiegał z okolicy schodów prowadzących na piętro. Coś łupnęło o drzwi składziku, który był pod nimi. Chwilę później padło kilka mało wyszukanych przekleństw i spod schodów wyszedł jeden z bandziorów, których już wcześniej widzieli.

— Głupia shala mnie ugryzła — warknął pod nosem i schował się w wychodku.

Avalon naciągnął mocniej kaptur i bez zastanowienia pobiegł w kierunku drzwi, zza których wydobywał się dźwięk.

— Zaczekaj! Przecież mieliśmy… — Ollin próbował go zatrzymać, ale zahamował dopiero kiedy obaj znaleźli się w polu widzenia pięciu zbirów przywiązujących do stołu przerażoną dziewczynę.

Avalon poczuł jak wzbiera w nim gniew. Dobył miecza i wepchnął go między żebra syna wielorybicy. Miał nadzieję, że to wystarczy. Ten heroiczny akt miał powalić najgroźniejszego członka zgrai, a resztę wystraszyć na tyle skutecznie, żeby nie próbowali odwetu. Wyglądało jednak na to, że skurczybyk był draniem bez serca, bo ten cios nie bardzo go ruszył. Gorzej — odwrócił się na tyle szybko w stronę przeciwnika, że Avalon nie był w stanie utrzymać miecza w dłoni. Wściekły kambion szarpnął za płaszcz i zerwał go jednym ruchem. Spomiędzy jego żeber sterczało wbite ostrze. Wystarczyłoby, żeby przytulił chłopaka do siebie. Trudno byłoby to nazwać wyrównanym pojedynkiem, ale też nikt nie liczył na uczciwość. W końcu intruz pierwszy wbił mu ostrze w plecy, zamiast stanąć do honorowej walki.

— Zostaw go! — krzyknął Ollin. Z wrzaskiem podbiegł do giganta i wpakował mu drugi miecz, nieco wyżej od poprzedniego. Miał widocznie nadzieję na to, że drań jednak ma serce, tylko troszkę wyżej. Wiadomo jednak jak to jest z nadzieją i czyją mamusią się ją nazywa. Stanęło więc dwóch bezbronnych chłopaków przy bezbronnej dziewczynie i zaczęło się zastanawiać, kto zginie pierwszy. Zbiry w tym czasie zajęły strategiczne pozycje naokoło nich i szczerzyły krzywe zęby w rdzawych uśmiechach.

— To ty byłaś tą topielicą całą w glonach! — zauważył Avalon. W pierwszej chwili nie skojarzył, ale kiedy znaleźli się bliżej siebie i chwilowo nie rzucał się na niczyje plecy, miał okazję spojrzeć w głęboko szafirowe oczy dziewczyny. Zachwycająco głębokie i magnetyczne. Zapatrzył się w nie tak bardzo, że odjęło mu mowę. Tak bardzo, że cały świat przestał istnieć. Nie było nic poza tymi oczami. Choć gwoli ścisłości, patrzył tylko na jedno oko, bo drugie zakryte było przepaską. Nie zmieniało to jednak przekonania Avalona, że drugie musiało być równie wspaniałe.

— No dzięki, ty to wiesz, jak sprawić, żeby dziewczyna poczuła się piękna — odpowiedziała, a jej głos wydał mu się bardziej urzekający niż u Lucyfere. Dopiero kiedy stanął bliżej, przypomniały mu się szczegóły akcji na plaży.

— O rety, przebiegłem po tobie! — Przeraził się.

— Chłopcy… — Zza pleców oprawcy dobiegł ich kobiecy świergot, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi.

— Prawdziwy gentelman — bąknęła urocza niewiasta, w której włosach wciąż jeszcze plątały się glony i ziarenka piasku.

— O święta Lucy i wszyscy święci, najmocniej przepraszam! To nie było specjalnie. Ja tylko…

— Co? Zwykle najpierw ratujesz damy z opałów, a dopiero potem po nich depczesz?

— Zwykle nie depczę po damach. Jesteś jedyna!

— Och, powiedziałabym, że bardzo mi miło z tego powodu, ale byłoby to mocne nadużycie — odpowiedziała i zrobiła najbardziej sztuczny uśmiech w całym swoim życiu. Spojrzała przy tym na twarz swojego „bohatera” i aż miała ochotę uchylić przepaskę, żeby przyjrzeć jej się dokładniej. — Masz oczy różnych kolorów!

— Spostrzegawcza jesteś.

— Koniec świergotania, gołąbki — uciął jegomość o szczurzej mordzie.

— Chłopcy! — Nikt nie zareagował, więc damski głos powtórzył już mniej uroczym warknięciem. Dopiero to sprawiło, że trzech mężczyzn, którzy stali najbliżej wyjścia, odwróciło głowy, a potem całe sylwetki.

— Oho, patrzajta państwo… kolejna — zaśmiał się jeden z nich.

Avalon wyjrzał zza jego ramienia. To, co zobaczył, było jeszcze lepsze niż spojrzenie w oczy tej dziewczyny z plaży. W progu stała dobrze im znana osobistość. Jej biała maska kontrastowała z krwistoczerwonymi ustami wygiętymi w podkówkę. Opierała się swobodnie i podrzucała coś niewielkiego.

— Wiecie, co to jest? — zapytała.

— Osz ty w mooordę jeeeżowca! Szmaragd! — Zbir stojący najbliżej przyjrzał się kamieniowi w jej ręce i rozdziawił usta z niedowierzaniem.

— Dokładnie. — Salamandra przysunęła kamień do oka i przyjrzała mu się pod światło. Wybrała taką pozycję, żeby jego zielony blask zalał pół pomieszczenia. To zwróciło uwagę wszystkich zgromadzonych. Nagle przeszła im ochota na zabijanie kogokolwiek. — Wiecie, co można zrobić z czaszką, jeśli się go użyje? Można łamać ją bardzo powoli i obserwować, jak nacisk na połączenia nerwowe doprowadza ofiarę do szaleństwa.

— Czerwona Salamandra — jęknął ktoś z końca schowka. — Słyszałem, że zrobiła tak dwóm kupcom z Torncrest za to, że nie prawili jej komplementów podczas wizyty w sklepie.

Dziewczyna z glonami we włosach podniosła się i próbowała dojrzeć rudowłosą. To z kolei przypomniało Avalonowi, że wypadałoby ją rozwiązać.

— Zasadniczo było ich trzech. I nie próbowali skrzywdzić moich przyjaciół. Z wami nie zamierzam się tak cackać — sprecyzowała Salamandra. Wokół zapanowała cisza jak makiem zasiał. Uwielbiała takie momenty. Lubiła siać postrach i podsycać wszystkie legendy, które o niej krążyły. Większą część z nich sama wymyśliła. — Avi, czy coś wam zrobili?

— Jeszcze nie — odpowiedział chłopak. Uwolnił dziewczynę z plaży, wyprostował się i kompletnie pozbył lęku. Wręcz przeciwnie, widząc strach w oczach zbirów, miał ochotę jeszcze się z nich ponabijać. Zupełnie jak dziecko, które kryje się za nogami rodzica. Ostatnim skrawkiem silnej woli powstrzymał się od wystawienia języka synowi wielorybicy.

— Możemy uznać, że cała ta sytuacja nie miała miejsca. W końcu nikomu nic się nie stało — zapewnił typ ze szczurzą mordą, na co syn wielorybicy warknął i zacisnął pięści. Trzech innych zaczęło go powstrzymywać przed nieprzemyślanym atakiem. Gdyby oberwał sierpowego od koksa, to siła odrzutu mogłaby pozabijać ich wszystkich. Zwłaszcza w tak małym pomieszczeniu.

— Avi, możemy? — zapytała Salamandra. Kolorowooki przyjaciel nabrał wtedy jeszcze większej pewności siebie i rozejrzał się po zebranych z groźną miną.

— Tylko jeśli oddadzą naszą broń — stwierdził, a bandziory jak jeden mąż skierowali wzrok na bebechy największego kambiona, w którym wciąż tkwiły dwa ostrza. Jedno wbite od przodu i drugie wbite od tyłu. Główny zainteresowany warknął tak głośno, że aż się stół zatrząsnął.

— Zabierajcie się stąd. Ale już! Zanim zmienię zdanie. — Słowa Salamandry były ostrzejsze niż noże i zbiry jeden po drugim uciekały ze schowka. Jedni klęli pod nosem, inni odetchnęli z ulgą, bo uniknęli starcia z koksem. Wszyscy spieprzali jak dziki w kosodrzewinę. Żaden (poza wielorybem) nie pomyślał nawet o tym, żeby w ogóle wdawać się w dyskusję. Wieloryba ostatecznie też wyprowadzili, choć mieczy nie oddali.

— Sal, jak miło cię widzieć! — pisnął Avalon.

— To doprawdy zaskakujące, że ilekroć się widzimy, pakujesz się właśnie w jakieś tarapaty — odpowiedziała bez cienia uśmiechu.

— Znasz mnie. Nie potrafię odpuścić, kiedy widzę damę w potrzebie — odpowiedział rozmarzonym głosem i spojrzał w kierunku dziewczyny siedzącej na stole. Musiała być w szoku, bo zastygła z rozchylonymi ustami. Bogowie, jakież miała piękne usta! Avalon czuł, jak pieką go policzki od samego patrzenia na nie. Szybko wrócił więc myślami do Salamndry. — Nie zrozum mnie źle. Jestem zachwycony tym, że cię widzę, ale zastanawia mnie, dlaczego nie zareagowałaś wcześniej. Musiałaś widzieć, jak ją tu zaciągają.

— No i co z tego? — Wzruszyła ramionami. — Nie znam jej. Dlaczego miałabym się narażać?

— Ale jednak zareagowałaś — wtrącił Ollin.

— Bo wy się tutaj pojawiliście, patałachy.

— Ooo… zniknęłaś na cztery miesiące, ale wciąż się o nas troszczysz? Jesteś taka słodka! — Avalon miał ochotę uściskać dziewczynę, ale z drugiej strony nie chciał, żeby ta siedząca na stole źle to zrozumiała. — Prawdziwa przyjaciółka z ciebie — dodał szybko.

— Spadaj, wcale nie jestem słodka.

— Co właściwie tutaj robisz? — zapytał Ollin.

— Nie twoja sprawa, zakatarzony łbie — oburzyła się. — Spadam stąd. Mam na głowie ważniejsze sprawy, niż wasze głupie wyskoki.

— Poczekaj! — Nieznajoma nareszcie się ocknęła.

— Właśnie, poczekaj — Avalon dołączył do dziewczyny. — Tak dawno się nie widzieliśmy… zostań chociaż na chwilę.

— To złe miejsce. — Salamandra pokiwała głową i ruszyła do wyjścia. Avalon pognał za nią, a z kolei za nim dziewczyna z glonami we włosach i zrezygnowany Ollin.

— Mój szmaragd jest rozładowany, więc jeśli te głąby postanowią wrócić i jednak podjąć walkę, to lepiej, żeby nas tu nie było.

— Blefowałaś? — zdziwiła się niewiasta. Poziom jej podekscytowania tym spotkaniem wzrastał z każdą chwilą.

— A ty kim w ogóle jesteś? — Salamandra skierowała swoje zielone ślepia prosto na nieznajomą. Zmierzyła ją przenikliwie od czubka głowy, przez glony we włosach, aż po przemoknięte buty.

— Ja… ja… jestem Sharin.

— Mhm. Nie podobasz mi się Sharin. Źle ci z oka patrzy. Trzymajcie się od niej z daleka. — Pogroziła palcem dwóm głąbom.

— To nieprawda, wcale nie patrzy ci źle z oka — zapewnił Avalon.

— A co to za różnica, komu patrzy źle, a komu dobrze? — Ollin westchnął zrezygnowany. — Wiecie, co jest ważne? Że znowu nie mam tego, po co przyszedłem!

— Czyli czego? — zapytała od niechcenia Salamandra.

— Ymm… no… tego… — Ollin nie wiedział do końca, jak wytłumaczyć jej sytuację.

— Tego, czego nazwy nie można wypowiadać na głos. Tweardy nas po to wysłał i powiedział, że znajdziemy to w Grzechotniku. — Heterochrom postanowił wyręczyć kolegę.

— Jest jedna rzecz, którą zawsze można tu znaleźć. Wpier…

— Sal! — W ostatniej chwili wtrącił się Ollin. Dopiero wtedy Sharin zwróciła uwagę na jego pomarańczowe tęczówki.

— Masz bardzo niestandardowy kolor oczu — zauważyła nieznajoma. — Czy to wynik jakiegoś eksperymentu?

— Tak, mała sztuczka natury. Jestem magicznym defektywem. Jedynym w swoim rodzaju. — Ollin ukłonił się z gracją. — Jeśli szukasz pecha, to ja mam tę moc.

— Pech?

— Tak, pech — przytaknął poirytowany Ollin.

— To pech może być mocą?

— Jeszcze niedawno nie sądziłem, że może. Dopiero kiedy znalazłem cymofan i nauczyłem się… właściwie dalej się uczę jak działa, ale czasami okazuje się całkiem pomocny — zaczął opowiadać, ale nagły atak paniki Sharin skutecznie go rozproszył.

— O nie, o nie, o nie, o nie! — powtarzała i zaczęła macać dokładnie każdą kieszonkę swojej sukni. — Zgubiłam!

— Co zgubiłaś? — Avalon wykorzystał sytuację, żeby się zbliżyć i dotknąć jej ramienia. Miała taką przyjemną w dotyku skórę. I pachniała morzem! Tak konkretniej to solą i zgniłymi glonami, ale to był nieoczekiwanie przyjemny zapach.

— Mój… mój… haczyk! Musiał wypaść mi na plaży. Muszę wrócić na plażę!

— Spokojnie. Jeśli chodzi tylko o jeden haczyk, to możesz kupić nowy. Jeśli cię na to nie stać, to… na ulicach leżą ich setki — zapewnił.

— Jeśli się dobrze rozejrzysz, to kilka znajdziesz nawet tutaj. Ale tych bym akurat nie brał. Cholera wie, jaka zaraza na nich osiadła — dodał Ollin.

— Nie rozumiecie! To był wyjątkowy haczyk!

— No to masz wyjątkowego pecha — odpowiedział Ollin.

— Dajcie dziewczynie spokój. Jak chce, to niech idzie szukać swojego haczyka. Nie macie własnych problemów? — przypomniała Salamandra. Przez ostatnie miesiące zdążyła już zapomnieć, jak ci dwaj ją irytowali.

— Tak, mamy. „To, czego nazwy nie można wypowiadać” — przypomniał Ollin.

— Przestań już to powtarzać. Jeśli przysłał cię Tweardy, to chodziło pewnie o opium. Leży pod barem — wytłumaczyła Salamandra. — Nie pakujcie się więcej w kłopoty. Ja spadam.

— Dokąd się tak spieszysz? — dopytywał Avalon. — Udało ci się zabić tego smoka?

Salamandra chwyciła za klamkę i zatrzymała się na chwilę. Westchnęła ciężko.

— Są w życiu rzeczy, które nawet mi by nie przyszły do głowy, Avi — odpowiedziała tajemniczo.

— Jeśli naprawdę o to chodziło Tweardemu, to będę bardzo zły. Konfiskuję to w imię imperatora! — Ollin wyciągnął woreczek z białym proszkiem spod lady. Barman nawet nie próbował mu przeszkodzić. Uniósł dłonie i starał się nie mieszać w nieswoje problemy. Pewnie dlatego, że był dopiero na okresie próbnym.

— Jeśli smok stanowi problem, to znam pewne zioła, które mogą go odurzyć. Będziesz mogła go złapać i zrobić z nim co zechcesz — zasugerowała Sharin.

— Mów dalej. — Ruda skupiła na niej wzrok.

— W moich stronach od lat stosowano pewną miksturę, która pomagała okiełznać smoki. Tylko dzięki temu nasze łodzie nie były zagrożone spłonięciem.

— Nigdy o czymś takim nie słyszałam.

— Pochodzę z dość specyficznej rodziny. Nigdy nie słynęliśmy z rozpowszechniania swoich receptur.

— I czego chcesz w zamian za ten przepis?

— Pomóżcie mi znaleźć mój haczyk — poprosiła. Jej szafirowe oko zalśniło, a Avalona aż ścisnęło za serce.

— Może być ciężko. Niebo zaszło chmurami, a wzburzone fale uderzają o brzeg tak mocno, że słychać je aż tutaj — odpowiedział.

— Ktoś musiał bardzo mocno podpaść Buczkonogiemu — stwierdziła Salamandra. — Pospieszmy się, jeśli mamy cokolwiek znaleźć.


*


Biorąc pod uwagę, jak głęboko wpisana w tradycje zlotów hexańskich była drama, to fakt, że w ciągu czterech miesięcy panowania Tweardego tylko jedno spotkanie zaczęło się we łzach, można uznać za nieco rozczarowujący. Legenda o krwawych godach nie wzięła się w końcu znikąd. Trzy hexanki przybyły wtedy na ślub swojej uczennicy. A że nie zaprosiły czwartej przyjaciółki na prośbę przyszłego męża owej pannicy? Wydawało się to drobnostką, ale czas pokazał, że hexowie urazami żonglowali jak piłeczkami w cyrku. W kręgach wtajemniczonych ta historia miała stanowić przypomnienie dla młodych hexanek, aby nigdy nie zapominały o swoich pobratymcach. Doświadczenie uczyło z kolei, żeby pamiętać również o stosownych ilościach jedzenia i napitku. Głodni hexowie, to zrzędliwi i nieznośni hexowie. A zrzędliwi i nieznośni hexowie zamknięci w jednym pomieszczeniu na kilka tygodni mogli oznaczać tylko kłopoty. Nikt nie lubił zadawać się ze zdenerwowanymi hexami. Tweardy oddał im więc we władanie całe Diamentowe Wzgórze, a sam co chwilę gdzieś znikał. Xo próbowała go zastępować, ale takiego bajzlu to nawet razem z Lo nie mogła ogarnąć. Poza krzykami i ogólną samowolką, hexowie znani byli z bałaganiarstwa, dlatego nikogo nie zaskakiwały na przykład szklane butelki wypadające przez okna. Nikogo z lokatorów, ma się rozumieć. Dla Sharin droga na Diamentowe Wzgórze była gigantycznym szokiem kulturowym. Nie załamała się wyłącznie dlatego, że jej zguba została odnaleziona i leżała bezpiecznie w jej kieszeni.

— Czy to u was normalne, że w ludzi rzuca się napitkami na powitanie? — zapytała, uchylając się przed kolejną niespodzianką spadającą z wysokości.

— Nie. To normalne jedynie u hexów — sprostował Avalon.

— Nie wszystkich hexów — oburzył się Ollin.

— Oczywiście, nie wszystkich. Tylko dla tych, którzy aktualnie przebywają w pałacu. To banda magicznych, nieobliczalnych egoistów.

— W moich stronach mawiają, że hexanki to najgroźniejsze kobiety na świecie. I podobno latają na miotłach — wtrąciła Sharin.

— Bzdury — prychnęła Salamandra. — Może i lubią mieć coś twardego między nogami i czasami przy tym odlatują, ale nie tak jak myślisz. Ollin coś ci o tym powie.

— Słucham?! — Ollin spąsowiał w przeciągu sekundy.

— Przecież widzę jak ich bronisz. Mężczyźni mają ku temu tylko jeden powód — wytknęła, a zmieszany chłopak odwrócił głowę i przyspieszył kroku. Do tej pory całkiem nieźle udawało mu się ukrywać swoją relację z Lo. Przy ludziach nie okazywali sobie ani grama sympatii. Lo uważała, że jej pobratymcy nie zrozumieją relacji z magicznym defektywem, a on to akceptował. Dopóki pozwalała mu się do siebie zbliżać, inni nie mieli znaczenia. Zakochał się w niej w chwili, kiedy uratowała go od śmierci w kanałach. Nie było rzeczy, której by dla niej nie zrobił. Wielbił ją ponad wszystko i okazywał jej to niejednokrotnie pod osłoną nocy. Może pragnął rozgłosić to całemu światu, ale to była tajemnica! I skoro Lo chciała, aby tak pozostało, to nie miał zamiaru jej zawodzić. Salamandra mogła coś podejrzewać, ale w pałacu było ponad czterdzieści hexanek, więc nie miała prawa zgadnąć.

— No nie wstydź się, powiedz… która to? — Ruda szturchnęła go w ramię. — Ile płacisz za jej miłość?

— Słucham?!

— To hexanka, każda ma swój cennik. Choć nie każda się do tego przyzna.

— Wolę zdobywać miłość kobiety, niż za nią płacić — żachnął się.

— Płacisz tak czy siak. Po prostu hexanki mają jasno sprecyzowane stawki.

Ollin zaczął bełkotać coś pod nosem, ale ciężko było wyłapać z tego jakieś konkretne słowa.

Avalon przez chwilę przyglądał mu się uważniej i zastanawiał się, czy była szansa, żeby przyjaciel ukrył przed nim coś takiego. Szybko doszedł do wniosku, że miłości się przed przyjaciółmi nie ukrywa, więc z pewnością była to tylko złośliwość ze strony Salamandry. Zresztą dużo ciekawsza wydała mu się nowa postać w ich gronie. Skupił się na wypytywaniu Sharin. Zastanawiał się, gdzie właściwie są te jej strony, o których wspominała. Nie doczekał się żadnej konkretnej odpowiedzi, ale samo słuchanie jej głosu było przyjemne.

— Dużo podróżowałam. Mój… tak jakby… ojczym opłynął całą Żywą Ziemię — wytłumaczyła.

— To jakiś handlarz?

— Można tak powiedzieć. — Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie i opowiedziała o wizycie na bezludnej wyspie, na której miały na nich czekać beczki z rumem, a znaleźli tylko dwójkę pijanych w sztok rozbitków. Właściwie mogłaby mówić o czymkolwiek. Nawet o wpływie podskakiwania kozic w górach Wysokich na poziom irytacji bydła rolnego w Altin, a on i tak byłby ciekawy każdego kolejnego zdania. Miała w sobie coś tajemniczego i pociągającego. Może to był sposób, w jaki unosiła prawy kącik ust, a może po prostu Avalonowi doskwierała samotność.

— A ta opaska, to… — Avalon zaczął aktywniej gestykulować. — Czy coś ci się stało?

— Pamiątka po spotkaniu z rybą piłą na skraju Morza Śmierci. — Dziewczyna pogłaskała przepaskę na oku i uśmiechnęła się w wyuczony sposób. Powtarzała ten tekst wielokrotnie i za każdym razem wywoływał tę samą reakcję. Współczucie i wstyd za własną ciekawość. Jednocześnie pierwszy raz to pytanie jej nie irytowało. Avalon miał w sobie coś, co ją przyciągało. Poniekąd to właśnie z nim nawiązała pierwszy kontakt na lądzie, on wyzwolił ją z rąk złoczyńców i chwilę później to właśnie on znalazł w piasku jej haczyk.

— Och, na miłość Lucy. — Avalon aż zasłonił usta i nienaturalnie wytrzeszczył oczy.

— Ale spokojnie. Ten materiał — wskazała na przepaskę — jest z jego skóry, także wyrównałam rachunki.

— Zabiłaś rybę, która wydłubała ci oko?

— Och, Avi, zamknij się już — poprosiła Salamandra.

Sharin zachichotała pod nosem. Jeszcze nigdy nikt nie okazywał jej tak dużego zainteresowania. Nikt, kto nie byłby piratem, w każdym razie.

— Jesteś jak Świpiszcz — dodała po chwili.

— Świ… co? — zdziwił się heterochrom. Jego niebieskie oko rozbłysło bardziej niż szare. Zestawione na jednej twarzy tworzyły intrygującą mieszankę. Gdy błąkało się między nimi niezrozumienie, chłopak robił się rozkosznie bezbronny. W jakiś chory sposób zaczynało jej się to podobać.

— Świpiszcz — powtórzyła. — W moich okolicach rodzice straszyli Świpiszczem niegrzeczne dzieci. Świpiszcz przychodził do niech po zmroku i swoim rozdwojonym jęzorem syczał im do ucha setki pytań, aż doprowadzał je do szaleństwa. Każdy, kogo nawiedził Świpiszcz, musiał go związać i utopić, żeby się wyzwolić.

— Ale ja nie syczę.

— To nic nie znaczy. — Sharin puściła do niego oczko.

— I nie mam takiego języka! — Dla pewności otworzył szeroko usta. Jego język był z gatunku tych całkowicie zwykłych i nudnych.

— Co z tego, że nie jest rozdwojony? — Prychnęła Salamandra. — Może jesteś podstępnym Świpiszczem i prawdziwy język chowasz głębiej? Sharin, powinnaś go związać i utopić. Tak dla pewności.

Jednookie dziewczę roześmiało się perliście, a Avalonowi po raz kolejny zabrakło słów. Światło Najwyższego tańczyło w ciemnych włosach Sharin i rozświetlało jej różowe policzki. Była tak naturalnie piękna, nieskazitelna i niewinna, że każdy chciałby oddać jej serce. A już w szczególności Avalon, który tak się w nią zapatrzył, że aż zamilkł z wrażenia. Nie odezwał się do momentu, kiedy stanęli przy pałacowych bramach.

— Kiedy tam wejdziesz, nie patrz żadnemu hexowi prosto w oczy. Potrafią się za to obrazić, bo dla nich oczy są zwierciadłem myśli. W ogóle mają hopla na punkcie przyglądania się, więc najlepiej nie patrz na nic dłużej niż trzy sekundy — zaczął doradzać. Sharin wyglądała na zagubioną, a on idealnie odnajdował się w roli jej bohatera.

Przynajmniej tak uważał, dopóki nie przekroczyli progu pałacu. Lata tradycji i wieki kultury zamieniły się w krajobraz niekończącej się imprezy. Hexowie śmiali się, bawili i tworzyli niewielkie kręgi wzajemnej adoracji w każdym kącie gigantycznego holu. Drzwi do sali balowej zostały wyrwane z futryn, a ludzie kłębili się na całej rozpiętości. Niemożliwe, żeby to byli tylko hexowie. Musieli sprowadzić również plebs, albo słabych psychicznie kamiennokrwistych, którzy ulegli ich czarom.

Ollin spojrzał na mężczyznę, który kajał się u stóp jednej z hexanek. Mógłby przysiąc, że ten sam człowiek jeszcze miesiąc wcześniej być zastępcą dowódcy karatorów w Deltern, a teraz dużo słabsza fizycznie kobieta kazała mu bić pokłony. Wyzywała go przy tym od brudnych świń, a kiedy się przed nią skłonił, docisnęła go butem do posadzki.

Hexowie stali się potężni, kiedy dostali nieograniczony dostęp do zasobów sypkiego światła. To była idealna pożywka dla wszystkich tych, którzy przez lata znosili poniżenia. Nadszedł czas zemsty i nie mieli zamiaru zachowywać chociażby cienia skrupułów. Zwłaszcza, że w tym szaleństwie nie było nikogo, kto mógł ich powstrzymać.

Na cały hol rozniósł się krzyk kobiety. Ollin pobiegł w jej kierunku, a po drodze wsłuchiwał się w lamenty i błagania o litość. Dwóch hexów przywiązało do ściany kobietę z wysokiego rodu. To było widać po fioletowych oczach i morganitach zdobiących złotą kolię. Właściwie tylko ona jej została, bo rozebrali ją do samej halki i jeden po drugim przypalali ją pogrzebaczami. Ollin wyrwał rozpalony metal z rąk jednego z nich.

— Co wy robicie?! Co tu się dzieje?! Gdzie jest Lo? — zgromił ich, ale na hexach nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.

— Jeszcze z tobą nie skończyliśmy. — Jeden z nich warknął na kobietę zalaną łzami, a drugi mu zawtórował, po czym obaj bez słowa zaczęli się oddalać.

— Stop! Zadałem wam pytanie! — Ollin stanął im na drodze. Avalon w tym czasie ściągnął mundur i przykrył nim ciało kobiety, po czym zaczął rozwiązywać więzy ściskające jej nadgarstki.

— Dowódca zadał wam pytanie — przypomniał. Mężczyźni spojrzeli po sobie i prychnęli. Nic sobie z tych słów nie robili. Dopiero kolejne zrobiły na nich wrażenie. — Chcecie, żeby doniósł o tym do Lo?

— Tweardy obiecał nam zemstę na tych, którzy nas gnębili — syknął jeden z nich.

— Czym ta kobieta wam zawiniła? — zapytał Ollin, ale na odpowiedź nie mógł liczyć.

Przerażona fioletowooka przeskakiwała wzrokiem po wszystkich zebranych.

— Ja… ja bardzo źle się zachowałam — odpowiedziała i zalała się łzami. — Naprawdę nie chciałam. Nie chodziło mi o to, że jesteście niegodni mojej córki. Ona po prostu jest taka… młoda. Za młoda. Jeszcze się uczy. Nie dojrzała do wychodzenia za mąż.

— Za mąż? — prychnął jeden z hexów. — Za nic bym takiej nie chciał. Miała tylko zabawiać nas w karczmie, głupia babo!

— Przywiązaliście ją nago do ściany, bo nie dała wam wykorzystać dziecka? — Avalon wytrzeszczył oczy. — Czyście do reszty oszaleli? To ma być ta wasza zemsta? Kogo będziecie gnębić później? Wszystkich, którzy krzywo na was spojrzeli?

Hexowie spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.

— Takiej sprawiedliwości chcielibyście dla siebie? Dla swoich dzieci?

— Świat i tak dąży do zagłady. — Drugi z oprawców wzruszył ramionami.

— Więc chcecie go zniszczyć zanim sam się zniszczy? — zapytał Ollin.

— Przynajmniej niszczymy go na własnych zasadach.

— To szaleństwo — powiedziała do siebie Sharin. Haczyk w jej dłoni zaczął się niebezpiecznie rozgrzewać i czuła, że jego moc pragnie pochłonąć wszystkich tych barbarzyńców. W głowie niemal słyszała podszepty, by ich zabiła. Zasługiwali na śmierć, skoro nie szanowali wartości życia.

Z trudem pokonała mroczne myśli. Odwróciła głowę, żeby ktoś przypadkiem nie zobaczył piorunów zbierających się pod jej powiekami. Obiecała Latrisowi, że nikogo nie zabije. Nie wykorzysta siły. Nie zabiła bandytów w Grzechotniku, więc i tych nie mogła ruszyć.

— Dość tego! Macie natychmiast zostawić w spokoju tę kobietę! I wszystkich innych! Koniec z zemstą — zarządził Ollin, ale jak można było się spodziewać, hexowie tylko się do siebie uśmiechnęli. Jeden z nich nachylił się nad uchem kobiety, która aż zadrżała.

— Jeszcze po ciebie wrócę — wyszeptał, po czym odszedł wraz z kompanem, zostawiając fioletowooką z atakiem paniki. Ollin próbował ją uspokoić, ale z trudem znajdował słowa pocieszenia. Rozmowy z kobietami nigdy mu nie wychodziły. W ogóle nic mu nigdy nie wychodziło. Dowódca straży imperatorskiej, tak? Szkoda, że nikt go nie słuchał. Tylko Lo miała jakikolwiek wpływ na hexów, chociaż sądząc po tym, że w sali balowej pod sam sufit zaczęły strzelać płomienie, to nawet ona nie dawała sobie rady. Tłumy przed nią ustępowały, bo miotała kulą ognia w każdego, kto wyraził choćby cień sprzeciwu.

— A więc to Lo jest twoją wybranką — zagadnęła Salamandra.

Ollin niemal podskoczył.

— CO?! Nie! — zaprzeczył i odsunął się od nagiej kobiety.

— Mnie nie oszukasz, Olliś. Z kilometra widać, że na nią lecisz. — Ruda spojrzała na niego wymownie.

Ollin przez chwilę walczył ze sobą, ale w końcu skapitulował. Nie było sensu udawać. Zwłaszcza, że od dawna czuł przeogromną potrzebę podzielenia się swoim uczuciem z kimkolwiek, kto mógłby go wysłuchać.

— Jest cudowna. Ma takie piękne usta — westchnął, kiedy Lo akurat zaczęła na kogoś wrzeszczeć. To nie przyniosło skutku, więc przypiekła dupę jednemu ze swoich pobratymców.

— To fascynujące, że właśnie na to zwróciłeś uwagę, kiedy sprowadziła do parteru jednego z hexańskich szamanów, starszego od niej o jakieś sto lat.

— Nic na to nie poradzę. Tak działa mój mózg, kiedy ona jest blisko. Ale nikomu ani słowa! Zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała, że komuś wygadałem. — Ollin pokiwał dziewczynie palcem przed nosem, po czym wyprostował się i otrzepał płaszcz, żeby jego wybranka nie miała się do czego przyczepić.

— Lo… — wypowiedział jej imię z całą należytą mu czułością.

— Jeśli nie przynosisz dobrych wieści, to spieprzaj mi z oczu. — Przywitała się słodko.

Ollin wykrzywił twarz, jakby zjadł cytrynę i wzruszył ramionami. Ze spuszczoną głową ruszył w kierunku wyjścia.

— Co robisz?! — Warknęła na niego.

— Spieprzam ci z oczu — odpowiedział smutno.

Wszyscy wiedzieli, że nie ma nic gorszego od wściekłego hexa, a Ollin to już najbardziej nie chciał denerwować istot tego gatunku.

— Masz stwierdzoną chorobę psychiczną, czy jesteś po prostu niesamowicie irytujący z natury? — Lo podparła się pod boki i zaczęła tupać stopą. Prawdopodobnie rozważała, czy przyjemnie będzie się z nim całowało, jeśli przypiecze mu tę durną japę.

— Prawdopodobnie jedno i drugie. — Salamandra parsknęła śmiechem. Jak to zwykle miała w zwyczaju, nie potrafiła utrzymać języka za zębami. Miała jeszcze kilka celnych uwag, którymi chciała się podzielić, ale jej uszu dobiegł śmiech, którego już dawno nie słyszała. Tak charakterystyczny, że nie pomyliłaby go z żadnym innym. Wyprostowała się i zaczęła rozglądać wokół siebie. Pobiegła w kierunku sali, z której dochodził. Stanęła na skraju schodów i wytężała wzrok. Nigdzie nie widziała tej kruczoczarnej czupryny, która należała do właściciela głosu. Przeskakiwała z postaci na postać, eliminując jedną po drugiej. Niemożliwe, żeby ktoś miał tak podobny śmiech. Śmiechy są bardzo specyficzne. Każdy śmieje się odrobinę inaczej. Tak śmiał się tylko…

To on! Jego śmiech, jego czupryna!

Niemożliwe!

Salamandra przeleciała przez pomieszczenie tak szybko, jak tylko mogła, ale mężczyzny nie było już w miejscu, w którym go dostrzegła. Nie mogło go tam być, przecież nie żył. Odszedł wtulony w jej ramiona. Rozsypał się. To niemożliwe! A jednak szukała go. Rozglądała się, aż dostrzegła tę czuprynę, która niejednej pannie potrafiła zakręcić w głowie. Rozmawiał z dwoma hexankami i przyprawiał je o szerokie uśmiechy.

Zielone serce Salamandry waliło jak oszalałe. Kiedy stanęła za jego plecami, niemal podskakiwało do gardła. Przez chwilę zawahania zastanawiała się, co ma mu powiedzieć. Że czekała? Że chciała go uratować? Że go kocha? Nieważne. Chciała znowu spojrzeć w piwne oczy Remarco i jeszcze raz poczuć smak pocałunków purgi.

— Ładnie to tak? Wpadać do pałacu i nawet się nie przywitać? Och, nie wiem, jak masz zamiar mi to wynagrodzić — mruknęła zalotnie i wrzuciła na usta swój najsłodszy uśmiech.

— Słucham? — zdziwił się mężczyzna. Kiedy się odwrócił, zobaczyła brązowe tęczówki i twarz, która może z daleka mogła wydawać się podobna do Remarco, ale zdecydowanie nią nie była. Uśmiech zniknął z ust dziewczyny. To musiał być jakiś nieudolny klon stworzony przez hexankę, która się w niego wtuliła.

— W czymś ci pomóc, złotko? — zapytała, odsuwając swój twór jak najdalej od rudej nieznajomej.

— Nie. Ja tylko… myślałam, że to…

— Remarco. — Hexanka wypowiedziała na głos jego imię, po czym zwróciła się do koleżanek. — Widzicie, mówiłam, że podobny!

Kobiety wróciły do przekrzykiwania się piskliwymi śmiechami, a Salamandra puściła się galopem przez tłum. Serce wciąż nie przestawało jej walić, a ogrom żalu, jaki zalał jej serce, mógłby doprowadzić do powodzi w całym pałacu. Oparła się o ścianę i cudem powstrzymała łzy. Pierwszy raz od czterech miesięcy wydawało jej się, że naprawdę go widzi. Wielokrotnie mówiła do niego w myślach i wyobrażała sobie, co mógłby jej odpowiedzieć, ale to był już wyższy poziom szaleństwa. Tak bardzo za nim tęskniła. Za jego spojrzeniem, głosem, zapachem i każdym gestem. Dałaby wszystko, żeby jeszcze raz wziął ją w ramiona. Stracić kogoś, kogo kochasz, to jak utrata oddechu. Jest powolna i bolesna, a najgorsze, że nic nie możesz na to poradzić. Salamandra nienawidziła bezradności. Musiała działać! Szlochanie i użalanie się nad sobą jeszcze nikomu nie pomogło. Musiała znaleźć tę tajemniczą Szwaczkę. Na jej temat na pewno istniały jakieś zapisy. Biblioteka pałacowa stanowiła największe skupisko informacji na całym kontynencie. Dostęp do niej był niegdyś pilnie strzeżony, ale za rządów Tweardego wiele się zmieniło. Wystarczyło odnaleźć odpowiednie piętro i nacisnąć na klamkę.

Przed Salamandrą rozciągały się aleje w pełni zastawione książkami. Gdy zamknęła skrzydło trzymetrowych, bogato zdobionych drzwi, zaskoczyła ją cisza. Do pomieszczenia nie docierały żadne dźwięki. Słyszała tylko własny oddech i skrzypnięcia drewna uginającego się pod jej stopami. Zaczęła od szukania jakiegoś spisu zawartości biblioteki, albo chociaż rozkładu działów, ale nie znalazła niczego takiego. Na pomocnego bibliotekarza też nie było co liczyć, bo leżał martwy na swoim krześle. Przeszła przez kilka alejek i omiotła wzrokiem tytuły dzieł. Nie były posegregowane alfabetycznie. Zastanawiała się, czy w ogóle są poukładane w jakiejkolwiek kolejności. Zwłaszcza, kiedy dotarła do półek, na których rzucały się w oczy coraz większe przerwy między książkami, jakby ktoś zabrał część zbiorów. To zjawisko nabierało na sile i przeplatało się z niedbale rzuconymi woluminami. Ktoś musiał przeglądać je w pośpiechu i odrzucać zbędne. Szukał czegoś i nie mógł tego znaleźć.

Tajemnica rozwikłała się, kiedy znalazła stos książek ułożonych na szerokim, mahoniowym biurku. Zza ksiąg wystawała skupiona twarz Tweardego. Miała rację, doskwierała mu jakaś tajemnica, której nie mógł rozwikłać. Pytanie tylko czego mógł szukać w starych księgach nowy imperator? Jaka sprawa pochłonęła go tak bardzo, że oddał władanie w ręce najbardziej niepoczytalnej grupy społecznej jaka istniała? I dlaczego nie miał na głowie korony? Pan Światła musiał nosić koronę! Tymczasem światło nie pulsowało wokół Tweardego, jakby wcale nie był jego panem.

— Zdajesz sobie sprawę z tego, że przy drzwiach leży trup? — zapytała.

— A skąd wiesz, że to trup? — Tweardy nawet nie podnosił wzroku.

— Bo leży martwy.

— Dobrze, ale skąd wiesz, że jest martwy? Może śpi. Sprawdzałaś?

— Fuj, nie. To może być trup. Nie chcę dotykać trupa — odpowiedziała. — Ale ktoś, kto nie jest mną, powinien go posprzątać, zanim zacznie śmierdzieć. To mogłoby zaszkodzić książkom — dodała i chwyciła w dłonie encyklopedię oprawioną w skórę. Przeleciała pobieżnie hasła na „s…”, „sz…”, „szw…”

— Zostaw to — rozkazał Tweardy.

— Dlaczego?

— To bezcenne księgozbiory, a ja znam twoje lepkie rączki.

— Spokojnie, wystarczy dla nas dwojga — uśmiechnęła się, a Twaerdy wstał. Spojrzał na nią groźnie. Sprawa była poważna.

— Czego chcesz?

— Zastanawiam się tylko, co imperator robi w bibliotece, kiedy jego imperium opanowała hexańska szarańcza — odpowiedziała. Podeszła swobodnym krokiem, nachyliła się tak, żeby Tweardy mógł zajrzeć w jej dekolt i uśmiechnęła się z satysfakcją, kiedy to zrobił. Wyciągnęła spomiędzy piersi woreczek opium i położyła go koło stosu notatek.

— To nie jest szarańcza. Poza tym Lo bardzo dobrze sobie z nimi radzi. — Wzruszył ramionami i podążył w kierunku kolejnej półki. Wybrał dwie książki, z którymi wrócił do biurka.

— Chcesz mi powiedzieć, że przesiadujesz całymi dniami w bibliotece, bo jako imperator nie masz zbyt wielu zajęć? Te książki to z nudów?

— Nie, z papieru — rzucił kąśliwie.

— Dlaczego nie nosisz korony? — zapytała bezceremonialnie, bo z ciekawości aż ją skręcało. Jak to w ogóle możliwe, żeby Pan Światła chodził bez korony? Przecież tylko dzięki insygniom władzy oświetlał cały świat. W momencie, kiedy korona spadała z głowy władcy, świat pogrążał się w ciemności. Jak się z tego wykręcił?

— Nie przejmuj się tym, moja droga. Żywa Ziemia nie narzeka na brak światła, prawda?

Salamandrze zabrakło słów. Musiała znaleźć inny sposób na to, aby dowiedzieć się prawdy. Kręciła się wokół biurka i nie przestawała oglądać kolejnych ksiąg. Wszystkie dotyczyły tajemnic Taboi, mitologii, wierzeń i heretyków. Osobny stos dotyczył Lucyfere i Cienia. Genezy ich powstania, dokumentacji ich obecności, wszystkich mitów z nimi związanych. Najciekawszy był jednak notes, który Tweardy zostawił zaledwie na krótką chwilę, jaką zajęło mu przyniesienie kolejnych książek. Tyle wystarczyło. Salamandra przejrzała go pobieżnie. Miała oczywiście ochotę zagłębić się bardziej, ale ostrze przyciśnięte do szyi znacząco jej to utrudniło.

— Oddaj i zjeżdżaj stąd — warknął Tweardy. — Falco, pokaż drzwi tej pani!

Zza półek wyłonił się wysoki, brodaty mężczyzna.

— Już, już… wyluzuj. Widzę, że chrapka na artefakty wciąż jeszcze ci nie przeszła. Ja szukam czegoś zupełnie innego.

— Doprawdy? Czegóż takiego szukasz? Może będę mógł pomóc. — Tweardy wyrwał jej notes, ale ostrze pozostawił na tym samym miejscu.

— Niczego specjalnego. Niczego związanego z artefaktami w każdym razie. Nie musisz się przejmować.

— Pozwól, że jako imperator sam o tym zdecyduję. Czego tutaj szukasz? — Docisnął ostrze na tyle, że niemal upuścił jej krwi. — Nalegam na odpowiedź.

— Szwaczki. Szukam szwaczki.

— Nie wierzę, żebyś nagle zapragnęła uszyć nową sukienkę.

— Nie byle jakiej szwaczki. Chodzi o Szwaczkę Światła.

— O Szafirową Szwaczkę — poprawił, po czym zabrał ostrze z jej szyi. Zaczął nim głaskać wytatuowaną salamandrę i brzeg białej maski. — To ciekawe. Zapewne wiesz, czego potrafi dokonać.

— Tak, potrafi łączyć światło życia z ciałem.

Tweardy rozsiadł się wygodnie na krześle i spojrzał na dziewczynę z profesorską wyższością.

— Szafirowa Szwaczka, Szwaczka Światła, Pożeraczka Światła, Morska Zmora… różnie ją nazywają i wszystkie te nazwy są właściwe — wytłumaczył. — Światło życia, jak byś go nie nazwała, pochodzi od Lucyfere. Tak jak i Szwaczka, czystej krwi kamiennokrwista splamiona ciemnością. Jedyna w swoim rodzaju.

— Czuję, że chcesz mi powiedzieć, dlaczego mam jej nie szukać.

— Ależ skąd! Udostępnię wszystkie swoje zasoby, żebyś ją znalazła. Wiesz w ogóle, gdzie zacząć poszukiwania? — zaciekawił się.

— Słyszeli o niej w Farrain. Podobno przypłynęła tam statkiem dwa lata temu. Od tego czasu nikt jej nie widział. Trzeba więc szukać na morzu. Skoro jest szafirowa, to pewnie jej szafirowi bracia będą wiedzieli więcej.

— Bingo. Musisz udać się do podwodnego miasta Liol. Jeśli uda ci się tam dopłynąć i wkupić w łaski marin, to masz szansę odnaleźć swoją Szwaczkę.

— Podejrzanie chętnie o tym mówisz, podstępny Narco. — Salamandra przymrużyła oczy i skrzyżowała ręce.

— Ponieważ ty, zakłamana Salamandro, po raz kolejny próbowałaś mnie oszukać. Nasze interesy wcale nie są tak odległe od siebie. Mogę ci zapewnić wszelkie potrzebne wsparcie, jeśli ty zapewnisz mi jedno. Przyprowadź Szwaczkę do mnie, jak już wykorzystasz ją do własnych celów.

— A tobie po co ona? Kogo chcesz wskrzesić? — zdziwiła się Salamandra. Nie potrafiła przywołać w pamięci ani jednej osoby, którą Tweardy darzyłby szczerą sympatią. Trzymał się w życiu tylko tych osób, które mógł w jakiś sposób wykorzystać do własnych celów. Nie miał rodziny ani wielkich miłości. Nawet relacje z kobietami traktował czysto biznesowo.

— Nikogo. Zapewniam, że nie o wskrzeszanie mi chodzi — potwierdził.

— Więc po co ci Szwaczka?

— Szafirowa Szwaczka jest w posiadaniu czegoś, co jest mi potrzebne — odpowiedział tajemniczo i zaczął wykopywać ze stosów księgi, które wcześniej oznaczył. Były w nich zapiski, którymi chciał się podzielić ze swoją nową wspólniczką.

— Brzmi jak podstęp. — Salamandra przymrużyła oczy i próbowała myśleć szybciej niż przeciwnik.

— Moja droga Salamandro… żaden podstęp. Po prostu wspólny interes. — Tweardy objął dziewczynę ramieniem i poprowadził w kierunku okiennicy. — Szwaczka potrafi wskrzeszać, ale równie dobrze idzie jej też odbieranie życia. I nie mówię tylko o kamiennokrwistych, ale o wszystkich istotach. Kambionach również. A tak się składa, że jeden depcze nam po piętach i nie chce się odczepić.

U stóp Diamentowego Wzgórza zaroiło się od zielonych namiotów. To nie wróżyło spokojnej kolacji i przespanej nocy.

— Yotam. — Salamandra poczuła jak dreszcz przechodzi przez jej plecy. Nikomu o tym nie wspominała, ale po tym, jak kambion dwukrotnie niemal posłał ją do Kopalni Złudzeń, co noc budziła się zlana potem. Ostatni łomot prześladował ją w snach. Czuła rdzawy posmak krwi w ustach, słyszała dźwięk własnych pękających kości, przeszywał ją ból łamanych kończyn. Przez ostatnie miesiące starała się bywać tylko tam, gdzie kambionów nie było.

— No właśnie. Yotam i jego pieprzone Dziewice. Dlatego jak skończysz swoje zabawy z wskrzeszaniem, oddasz ją w moje ręce. A ona odda mi Harpun Myśli.

— Harpun? Szwaczka ma Harpun? — Salamandra otworzyła szerzej oczy, po czym spojrzała podejrzliwie na brodatego sługę. Miał brązowe oczy, więc nie stanowił zagrożenia, ale mógł komuś donieść, nad czym pracował imperator. W dodatku cały czas kręciła się koło niego jakaś zaniedbana dziewczynka z oczami zawiązanymi kawałkiem brudnej szmaty. — A ten tutaj? Nie boisz się, że coś komuś wypapla?

— Falco? — prychnął Tweardy. — Wcześniej służył Awerinowi. To była jedyna rozsądna osoba w jego świcie. Zna pałac jak własną kieszeń i powiedział mi o tajnej części biblioteki. Ufam mu w pełni. Cieszę się, że nikt go nie zabił, choć oślepili jego córkę. Zapewniam jednak, że nie zrobił tego nikt z moich ludzi.

Falco potwierdził jego słowa kiwnięciem głowy. Salamandrze nie umknął jednak cień uśmiechu, który błąkał się po kącikach ust brązowookiego.


*


Hexowie znali wiele czarów. Jeszcze więcej improwizowali na bieżąco, ale to nic w porównaniu do tego, iloma się chwalili. Lo mimo wieloletniego doświadczenia, nie miała pojęcia, jakim zaklęciem okiełznać grupę rozbestwionych hexów, którzy korzystali w najlepsze z panującej anarchii. Nic do nich nie docierało. Niczego się nie bali, kiedy pod podłogą zalegały złoża sypkiego światła — bogactwa, które dla nich znaczyło najwięcej. Przez lata walczyli o dostęp do zasobów, których kamiennokrwiści im odmawiali.

Bywały oczywiście wyjątki. Lo dla przykładu nie miała parcia ani na władzę, ani na zemstę. Może dlatego, że była regularnie zaspokajana przez dowódcę straży imperatorskiej i nie miała czasu na pierdoły. Inna sprawa, że kiedy Tweardy zaczął się zamykać w bibliotece, to ona poczuła się do odpowiedzialności, by zapanować nad chaosem, który ogarnął całe imperium. Dołączyła do rewolucji dla idei. Nie chciała obalić Awerina po to, żeby na jego miejscu usiadł równie zły tyran. Nie spodziewała się, że złotousty Tweardy zawiedzie wszystkich wokół. Wierzyła jego słowom, a jak na kobietę przystało, nie lubiła przyznawać się do błędów. Łagodziła jego zaniedbania przez cztery miesiące, ale powoli zaczynała mieć już tego wszystkiego dosyć. Sięgnęła do sakiewki z sypkim światłem i cisnęła kulą ognia w Hexa, który namawiał pięciu innych do obrabowania jubilera ze swojego miasta. Miała zamiar rozpędzić ich zgromadzenie i po raz kolejny przypomnieć, że mieli zmieniać świat, a nie powielać błędy, ale Ollin położył jej dłoń na ramieniu.

— Zostaw. Szkoda gardła. I tak nie zrozumieją — powiedział. Jego pomarańczowe oczy nie wyrażały może zbyt wielkiej inteligencji, ale za to były pełne zrozumienia. Lo potrzebowała go bardziej niż chciałaby przyznać. Ten ciapowaty chłopak chwytał ją za serce. Przez lata zadawała się z potężnymi hexami, którzy wielokrotnie ją ranili i wykorzystywali, a Ollin? On nie był w stanie nic jej zrobić. Zresztą nie wyglądał na takiego, który chciałby zrobić jej coś złego. Albo takiego, który by potrafił. To czyniło go pierwszym mężczyzną, przy którym czuła się bezpieczna. Mogły jej puścić hamulce, a jego ciepłe ramiona i tak przytuliłyby ją z delikatnością poduszki powietrznej.

— Mam tego dosyć, Olli. To nie tak miało wyglądać. Nie pisałam się na to… wszystko. — Skrzywiła się i wskazała swoich pobratymców.

— Ja też się nie pisałem na taki cyrk. To już nawet nie jest zabawne. Jesteście jak szarańcza — wtrącił się Avalon. Szturchnął Lo i cudem uniknął jej ciosu.

— Czy ktoś widział Czerwoną Salamandrę? — zapytała Sharin. Wystarczyło, że Avalon na chwilę ją zagadał. Straciła rudą z oka zaledwie na ułamek sekundy.

— A ciebie gdzie mgielne wilki spod ogona wyciągnęły? — Lo spiorunowała dziewczynę wzrokiem i sięgnęła do sakiewki z sypkim światłem. Nie miała czasu, siły ani ochoty na użeranie się z nowicjuszami. Zwłaszcza, jeśli były młodymi, ładnymi dziewczynami i zostały przyprowadzone przez jej Ollina.

— Nazywam się Sharin i przybyłam do pałacu, ponieważ ci dwaj gentelmani w towarzystwie Czerwonej Salamandry uratowali mi życie. Jestem im winna…

— Nic im nie jesteś winna. Odejdź. — Lo machnęła na nią ręką. — Ułaskawiam cię z twojego długu na mocy nadanej mi przez Pana Światła.

— Ale…! — Avalon obruszył się jednocześnie z Sharin. Oboje otworzyli usta w jednym czasie, po czym spojrzeli w swoim kierunku i uśmiechnęli się do siebie.

— Na miłość Lucy, nie mam na to czasu. — Lo przewróciła oczami i ruszyła w kierunku spędu hexów, którzy planowali napad.

— No właśnie! Na miłość Lucy — przypomniał Avalon. — Przez lata tymi ziemiami władali kamiennokrwiści. Każdy kolejny władca był gorszy. Owszem, pod rządami Lucyfere pracy było od groma i nikt się nie mógł wywinąć, ale przynajmniej nie było elit. Lucyfere każdego traktowała jak swoje dziecko. Nie było lepszych i gorszych, a teraz chciwość sprawia, że kamiennokrwiści zwracają się przeciw sobie. Jubilerzy uważają się za władców, a kamiennokrwiści z kamieniami za równych bogom. Hexowie byli przez lata ciemiężeni, a heterochromi poniżani. Za rządów Lucyfere nic takiego nie miało miejsca. Władała twardą, ale kochającą ręką. Tylko ona wiedziała, co jest dla nas dobre, dlatego po raz kolejny podkreślam, że powinniśmy ją wyzwolić.

— Tere fere. Mówisz tak, bo to hexowie mają teraz władzę. — Lo prychnęła i odwróciła się do niego plecami. — Zresztą już o tym rozmawialiśmy. Nawet nie wiesz, gdzie ją znaleźć.

— Wiem! — Upierał się.

— Jak mi udowodnisz, że Tweardy ją więzi, to pogadamy — dodał Ollin. Uniósł dumnie brodę i ruszył za swą wybranką.

Gwar dyskusji przerwało wejście posłańca. Choć słowo „wejście” nie było do końca adekwatne w tej sytuacji. On nie wszedł. Wpadł tam jak pocisk wystrzelony z kuszy. Pchnął gigantyczne skrzydła drzwiowe tak, że huk rozniósł się po całym holu i połowie sali balowej. Rozmowy ucichły, a Lo z Ollinem odwrócili się w kierunku swojego zwiadowcy.

— Nadchodzą! Znowu nadchodzą! — krzyknął. Z trudem łapał oddech. Wyglądał na strasznie zmęczonego, choć wyruszał na koniu. To nie brzmiało dobrze.

Ollin i reszta ruszyli w jego kierunku. Dopiero z bliska zauważyli, że wątły chłopak kuleje, a spod kolana sączy mu się krew. Upadł na posadzkę w chwili, kiedy spojrzał w oczy Lo. Dziewczyna podbiegła do niego i posypała ranę sypkim światłem.

— Kto? — zapytał Ollin.

— Szmaragdowe Dziewice. I Yotam.

— Przecież odpędziliśmy ich zaraz po wygranej rewolucji — przypomniała hexanka.

— Wrócili — wyszeptał chłopak, po czym padł na posadzkę i przestał się ruszać. Zamarł ze strachem w otwartych wciąż oczach.

Lo zbyt późno zauważyła bordowe plamy na jego plecach. Przebili go w trzech miejscach, a mimo to udało mu się dotrzeć do pałacu. Nie mógł uciekać zbyt długo. To oznaczało, że wrogie armie były blisko.

Nie mieli pojęcia jak blisko.

— Wysłać purgi na zwiady. Cała reszta do skarbca. Macie się uzbroić w światło i przygotować do walki. Koniec hulanek, czas na następne starcie — zarządziła.

— Jak to starcie? — Avalon odrobinę się przeraził. Sharin instynktownie schowała się za jego plecami i ścisnęła swój haczyk. Z nim czuła się odrobinę bezpieczniej. Walka oznaczała, że ktoś mógłby ją zabić. Owszem, chciała zginąć, ale nie w ten sposób. Musiała ją zabić Salamandra. Według Latrisa, ruda była w posiadaniu jednego z boskich artefaktów, a tylko one mogły odebrać jej życie. Śmierć zadana przez śmiertelnika sprowadziłaby ją prosto w ręce Buczkonogiego. Wyłowiłby ją tak, jak za każdym razem, kiedy próbowała uciec. Nie mogła do tego dopuścić. Nigdy więcej.

— Wojna, mały — wytłumaczyła Lo. — Pakuj się w zbroję, albo zjeżdżaj stąd. My się tym zajmiemy.

— Może powinniśmy gdzieś się schować — zasugerowała Sharin.

Z jednej strony Avalon zachwycił się bliskością, kiedy złapała go za rękę, ale z drugiej poczuł się urażony. On, dzielny wojownik, zastępca dowódcy straży imperatorskiej miał się chować? Cóż to za absurdalny pomysł!

— Ruchy! — warknęła Lo. Przebiegła przez hol i smagnęła ogniem po tyłkach tych, którzy nie potraktowali sytuacji wystarczająco poważnie. — Zamknijcie swoich więźniów w lochach. Nikt niepowołany ma mi się tu teraz nie pałętać. Za piętnaście minut każdy w gotowości!

— Sharin, zaprowadzę cię do biblioteki. Tam się ukryjesz, dobrze? — Avalon ścisnął mocniej dłoń dziewczyny, ale jej rozbiegane spojrzenie nawet tego nie zarejestrowało.

— Gdzie jest Salamandra? Miałam jej pomóc. Po to tu przybyłam.

— Jeszcze zdążysz. Teraz musisz się ukryć.

— A co jeśli… jeśli coś jej się stanie? — Sharin zdrętwiała na myśl o tym, że jej ostatnia nadzieja mogła się ulotnić w przeciągu chwili. Wraz z Salamandrą przepadłaby szansa Sharin na spokój po śmierci. Chyba, że znalazłaby jej ciało, albo ulatujące z niej światło. Na pobojowisku to nie powinno być aż tak trudne. Ścisnęła Harpun Myśli w kieszeni i przypomniała sobie, że to ona jest panią śmierci. Fala ulgi pozwoliła jej ruszyć z miejsca.

Avalon uśmiechnął się pokrzepiająco. Próbował wymyślić jakieś słowa pocieszenia lub zabawny komentarz, ale nim cokolwiek przyszło mu do głowy, na cały pałac rozległ się doniosły krzyk Lo.

— CO?! JAK TO PUSTY?!

— To nie brzmi dobrze — jęknął i pobiegł do wściekłej hexanki. Zdążył jeszcze usłyszeć, jak jeden z jej pobratymców tłumaczy pustki w skarbcach. Widział jak z sekundy na sekundę skala cierpliwości Lo się kończy. A nie ma nic gorszego od wściekłego hexa.

— To się stało tak nagle. — Hex imieniem Ra skończył wypowiedź z przepraszającym uśmiechem i zakrył się kapeluszem. Wszyscy zebrani oczekiwali spektakularnego zabicia posłańca, ale Lo się opanowała. Zacisnęła wargi i wypuściła powietrze nosem jak byk przed atakiem. — Przepraszam! Naprawdę przepraszam!

— Po co przepraszasz?

— Bo… eee… jest mi przykro? — zdziwił się hex. Spodziewał się ciosu, czaru, przekleństwa, ale nie pytania.

— Nie, nie jest. Przepraszasz, bo chcesz, żeby zostało ci wybaczone. Ale ja nie wybaczam.

— Lo, naprawdę! To nie moja wina! Oszukiwali mnie i podbierali światło po kryjomu! Ja bym nigdy nie pozwolił, żeby przehulali wszystko, gdybym wiedział!

— Wiesz co? Gdyby drzewa miały uszy, to dałyby ci z liścia za to, jakie pierdoły wygadujesz. Powinieneś zachować resztki honoru i przyjąć karę, zamiast pieprzyć od rzeczy. — Lo sięgnęła do sakiewki i wymamrotała kilka słów, odchrząkując przy tym flegmę. Jej głos nabierał mrocznej, dużo niższej barwy, kiedy wypowiadała zaklęcia. Tym razem po skończeniu regułki jej paznokcie stwardniały i zaostrzyły się na końcach. Gdy tylko uznała, że są gotowe, zamachnęła się i smagnęła Ra po twarzy. Mężczyzna krzyknął i zasłonił się rękami, na których pojawiły się bliźniacze szramy. Nie miał prawa się zasłaniać. Kara miała być upokarzająca. Wszyscy bacznie obserwowali jak skóra na jego skroniach pęka, a od czoła po podbródek rysuje się napis: „Partacz”.

— Miałeś pilnować zasobów, a chlałeś razem z innymi. Zmarnowaliście światło na swoje prywatne vendetty. Pieprzeni egoiści. Od tej pory jeśli choć ziarenko światła zniknie bez mojej wiedzy, to twoją skórę porośnie jeszcze wiele takich słów. Wynoś się. — Lo wypowiadała słowa na tyle spokojnie, na ile była w stanie panować nad sytuacją. Miała ważniejsze problemy. Nie wiedziała jak daleko jest wróg, ale było jasne, że się zbliża. Ostatnią potyczkę wygrali dzięki zasobom światła. Ono uczyniło hexów potężniejszymi od najlepszych wojowniczek zielonookiej armii. Bez nich stawali się znowu bezsilnymi frustratami. Tylko jedno mogło ich uratować.

— I co teraz? — zapytał Avalon.

— Mówisz, że gdzie jest uwięziona Lucyfere? — zagadnęła Lo, a oczy chłopaka rozjaśniła fala ekscytacji. Zaczął jej po raz kolejny opowiadać jak usiadł na tronie, aktywowała się dźwignia i przed jego oczami rozwinęła się drabina prowadząca prosto na czubek iglicy. Nie miał tylko pojęcia jak się tam ponownie dostać. I jak uwolnić Lucyfere z więzi żył, które pobierały jej moc, jednocześnie nie zabijając całego świata. Nie miał pojęcia, co może nastąpić, kiedy odetną pałac od żywicielki.

— Tweardy na nic nie zwraca uwagi. Możemy zabrać jego koronę i spróbować z tronem. Musi się dać jakoś go aktywować — zapewnił Avalon.

— Albo możemy iść do Tweardego i zapytać go o przejście. Jest w końcu imperatorem. Poza tym spędził ostatnie miesiące studiując stare księgi. Na pewno wie, w jaki sposób się tam dostać — zasugerował Ollin.

— I na pewno tego nie zdradzi, bo nie na rękę byłoby mu oddawanie władzy — przypomniał Avalon.

— Jakieś inne opcje? — zapytała Lo.

Lo uśmiechnęła się szeroko i rozejrzała po wszystkich zebranych. Nie było innych opcji.

— Mamy więc do wyboru działać wbrew imperatorowi, którego sami wybraliśmy i próbować rozwikłać tajemnicę dźwigni ukrytej w tronie, albo poprosić tyrana o to, żeby dobrowolnie odstąpił władzę dawnemu bóstwu — podsumowała.

— Mój ojciec mawiał, że kiedy dowódca staje przed dwiema drogami, z czego każda jest zła, zawsze powinien wybrać mniejsze zło — zasugerował Ollin.

— Kiedy dowódca staje przed dwiema drogami, z czego każda jest zła, zawsze powinien kopnąć Ollina w dupę, odwrócić się na pięcie i spieprzać — wtrącił dobrze im znany głos.

— Niby kto tak mówił? — zdziwił się Ollin.

— Ja tak mówię — odpowiedziała Salamandra. Jej powrót ucieszył nie tylko Sharin. Ruda słynęła z wymyślania nieszablonowych rozwiązań pod presją czasu. Im mniej go mieli, tym kreatywniej potrafiła działać. Była też niestety znana z unikania walk, które nie przynosiły jej zysków — a to nie była jej walka. Choć zatarg między nią i Yotamem wciąż wisiał w powietrzu, to przez ostatnie cztery miesiące całkiem nieźle go unikała. Miała zamiar utrzymać ten stan.

— Sal, nie możesz nas z tym zostawić. Yotam zajmie pałac i przejmie władzę. — Avalon spojrzał na rudą, jakby była ich ostatnią deską ratunku.

— A co mi do tego? — Wzruszyła ramionami i skinęła na przerażoną Sharin. Pokiwała do niej palcem, aby poszła za nią. Ich ustalenia dotyczyły smoka, a nie walki ze Szmaragdowymi Dziewicami, więc nowa znajoma również nie miała biznesu w tym, żeby zostawać.

— Jeśli Yotam przejmie władzę, to przeczesze całą Żywą Ziemię, żeby cię znaleźć i zabić — przypomniał Ollin.

Salamandrze przeszło przez myśl, że jego głowa dobrze by wyglądała w paszczy smoka. Najlepiej wygłodniałego, który rozkruszyłby mu czaszkę jednym kłapnięciem. To była satysfakcjonująca wizja, ale niewystarczająco intensywna, żeby przejść obojętnie wobec słów chłopaka. Choć ciężko w to uwierzyć, mógł mieć rację. Yotam obiecał jej zemstę, którą będą wspominali ze strachem przez najbliższe sto pokoleń. Co stanowiło kolejny powód, dla którego należało się trzymać z dala od miejsc, w które miała zamiar udać się armia Szmaragdowych Dziewic. No i Ashersów. Nie należało zapominać o krwiożerczych Ashersach, których miał na podorędziu Tengu.

— Mam teraz ważniejsze sprawy na głowie — odpowiedziała i pociągnęła Sharin za sobą. To nie była ich walka. Nie było sensu się angażować. Wyniesienie Tweardego na tron tylko potwierdziło, że władcy nie liczą się z ludem. Lud sam musi się o siebie zatroszczyć i ona też musiała walczyć o swoje. Liczyło się odnalezienie Szafirowej Szwaczki. Nic poza tym. Zwłaszcza, że pałac roił się od zdolnych hexów. Na pewno byli w stanie poradzić sobie z bandą Dziewic. Nie potrzebowali kolejnej zielonookiej w okolicy — jeszcze by im się pomyliła. Tak samo jak nie potrzebowali przybłędy z Farrain, która akurat Salamandrze mogła pomóc uporać się ze smokiem, który zniszczył Santiego. Choć ten akurat temat zaczął się robić coraz bardziej skomplikowany po ich ostatnim spotkaniu.

— Odnośnie tych ważnych spraw — zagadnęła, kiedy szły same przez korytarz. — Niewiele o tobie wiem. Odurzałaś już kiedyś smoki?

— Jednego — wypaliła w odpowiedzi niebieskooka, po czym miała ochotę ugryźć się w język. Nie mogła powiedzieć prawdy, to oczywiste. To był zły moment na zdradzenie Salamandrze, że jest Szafirową Szwaczką i musi zginąć. — Moją wioskę nawiedzał jeden. Pewnego razu prawie zmiótł nasz dom, ale akurat moja babka gotowała ziołową polewkę na reumatyzm. Smok się nawdychał oparów i zasnął. W moich okolicach to się zrobiła później bardzo popularna polewka.

— Nigdy o czymś takim nie słyszałam. — Salamandra spojrzała na dziewczynę z nieufnością. W temacie smoków wiedziała bardzo wiele. Zjeździła Żywą Ziemię wzdłuż i wszerz, a nie spotkała się nawet z namiastką legend na ten temat. Jasne, zdarzały się miejsca, do których nie dotarła, ale sposób na odurzenie smoka? To by się rozeszło szybciej niż plotka o nowej pladze atakującej bydło.

— Wiem, że się nie znamy, ale możesz mi zaufać. Pomogę ci ze smokiem. Potrzebuję tylko trochę wody z Morza Natchnienia, kilka bagiennych jagód i pęczek pietruszki — poinstruowała Sharin. Miała jednocześnie nadzieję, że jej wiedza nie zdąży zaszkodzić żadnemu smokowi. Lubiła smoki bardziej niż ludzi. Poznała w swoim życiu zaledwie jednego, ale bardzo miłego. Wiele się od niego dowiedziała o życiu na lądzie, a jeszcze więcej o smoczych nawykach. Wystarczyło go obserwować. Kiedy zrzucał powłokę łusek i siadał obok niej na rufie, często wystawiał nogi za burtę i oboje obserwowali, jak woda syczy w zetknięciu z jego skórą. Uwielbiał ciepło i bagienne jagody — tego była pewna.

— Bagienne jagody? Przecież są trujące — przypomniała Salamandra.

— Nie dla smoków. — Sharin uśmiechnęła się i spojrzała w okno. To sprawiło, że zamarła. Przed jej oczami zafalowało stado czarnych skrzydeł, które z pewnością nie należały do wron.

Salamandra dopiero po chwili zauważyła, że znajda przestała za nią iść. Najpierw zwolniła kroku, a później cofnęła się do najbliższej szpary w murze i przeklęła cicho. Niebo zaroiło się od smoków, które krążyły nad pałacem i stanowiły zagrożenie dużo większe niż banda sfrustrowanych Dziewic.

— Jak dużo bagiennych jagód potrzebujemy? — zapytała ruda.

— A ile jesteśmy w stanie zdobyć? — Sharin spojrzała na swoją przyszłą zabójczynię z nietęgą miną. Ostatnie, o czym marzyła, to zginąć i odrodzić się w morskiej pianie. Tak bowiem kończyła się każda jej śmierć, odkąd Buczkonogi rzucił na nią klątwę. W płomieniach jeszcze nie ginęła i nie chciała wiedzieć, o ile boleśniejsze to będzie od pozostałych 348 śmierci.

Rozdział 3

Zagrożenie dla świata

Latriss kochał statki, ale nie znosił szorowania pokładu. Po morzu Natchnienia przechodził sztorm za sztormem, odkąd Buczkonogi odkrył zniknięcie Sharin. Bez niej nie potrafił ukryć napięcia. Bał się, a Latriss doskonale wyczuwał strach. Wiedział, że przestraszone zwierzę jest dużo bardziej skore do ataku, a on nie miał zamiaru zginąć. Chciał się zemścić. Miał ochotę powiesić Buczkonogiego na maszcie, a głowę wypchać mu ołowiem i zawiązać na jelitach, żeby służyła za kotwicę. W trakcie poszukiwania Pożeraczki Światła ten shalisyn wybił mu całą załogę i pozbawił pierworodnego. Jakby tego było mało, skazał go na wieczną niewolę na Wraku, bez możliwości zejścia na ląd, do rodziny. Jakże wielkie było więc zaskoczenie Latrissa, kiedy pomiędzy drewnianymi balami poręczy asekuracyjnych dostrzegł szarą plamę unoszącą się na horyzoncie. Na środku się rozszerzała, a z czubka wzniesienia rozchodził się oślepiający blask Diamentowego Wzgórza. Zbliżali się do Żywej Ziemi! Gdyby wskoczył do morza, to miałby szansę dopłynąć do lądu. Musiałby tylko zabrać ze sobą jedną z beczek, aby nie utonąć. I liczyć na łut szczęścia, aby ominąć wszystkie mięsożerne stworzenia, które czekały na obiad. Lepsza okazja mogła się jednak nie trafić. Nie miał pojęcia, gdzie Buczkonogi poprowadzi Wrak później.

Pierwszy Mat smagnął Latrissa batem po plecach, więc mężczyzna wrócił do szorowania pokładu, ale bacznie przyglądał się szarej kresce na horyzoncie. Uśmiech nie znikał mu z ust. Zbliżali się, więc tej nocy miał szansę uciec. Musiał tylko szybko obmyślić plan zemsty, co nie było szczególnie skomplikowane, kiedy Buczkonogi skupiał wszystkie myśli na poszukiwaniu zaginionej. Przyjemne ciepło rozchodziło się po roztrzaskanym sercu Latrissa na myśl o tym, że to dzięki niemu Sharin zniknęła. I miała już nigdy nie wrócić. Tego ciosu Buczkonogi nie zapomni na długo. Gdy odnajdzie jej puste ciało i będzie próbował przywrócić je do życia za pomocą Harpuna Myśli, bardzo się zdziwi.

Mniej więcej tak bardzo jak Latriss, kiedy zobaczył na niebie czarny punkt. W dodatku taki, który z każdą sekundą się powiększał i przypominał gigantycznego nietoperza. Dotarło do niego, że są atakowani przez smoka dopiero w momencie, kiedy było już za późno. Gad pikował w dół z taką samą prędkością, z jaką serce podchodziło do gardła Latrissa.

Mężczyzna zdarł sobie kilka paznokci i zarysował burtę, kiedy odbijał się od poręczy i zaczął pędzić w kierunku luku. Zatrzymał się w połowie drogi. Nagle zejście pod pokład przestało wydawać się dobrym pomysłem. Statek mógł w każdej chwili wybuchnąć płomieniami. Wystarczyłby jeden podmuch gada. Lepszym pomysłem była więc ucieczka do wody. Może nie zdążyłby się zemścić po swojemu, ale śmierć w płomieniach to również dobra metoda na pozbycie się Buczkonogiego. I na pewno dużo szybsza. Rozpędził się więc i wziął głęboki oddech, żeby udało mu się wynurzyć po skoku. Pierwszy Mat w ostatniej chwili złapał go za koszulę i powstrzymał.

— Zwariowałeś?! — krzyknął Latriss. — Za chwilę wszyscy zginiemy!

Pierwszy Mat nie wydawał się przejęty tą sytuacją. W chwili, kiedy smok zatrzepotał skrzydłami na tyle mocno, że cały Wrak przechylił się na jedną stronę, jedynie się uśmiechnął. Smok zamiast zaatakować z powietrza, usiadł na pokładzie i zaryczał. Statek zatrzeszczał i osiadł głębiej, a Buczkonogi wyskoczył ze swojej kajuty.

— Jesteś nareszcie! — Ucieszył się.

To był pierwszy uśmiech, jaki Latriss widział na jego twarzy od momentu zniknięcia Pożeraczki Światła.

Pierwszy raz widział smoka z tak bliska. Majestatyczna bestia wypuściła dym z nozdrzy i położyła łeb między dwoma masztami, po czym zaczęła lekko drżeć i zmniejszać objętość. Latriss zaniemówił, kiedy spod smoczej powłoki wyłonił się jasnowłosy chłopak. Jego oczy płonęły jak ogień. Kiedy jego usta zaczęły się otwierać, Latriss zasłonił twarz łokciem w obawie, że za chwilę zionie w niego ogniem.

— Dziękuję za przybycie. Dawno się nie widzieliśmy. — Buczkonogi skłonił się lekko w kierunku milczącego przybysza. Smok warknął coś cicho i pokiwał głową.

— Wybacz, z czasem coraz ciężej przychodzi mi ludzka mowa — wytłumaczył się przybysz. Jego głos był nienaturalnie zachrypnięty. Pasował do płomiennych oczu i groźnej miny. Przybysz z pozoru wyglądał jak człowiek, ale zachowywał się jak zwierzę. Spostrzegawczy jak sokół i szybki jak pantera. Latriss nie potrafił zrozumieć, dlaczego nikt z załogi nie bał się przebywać w jego otoczeniu. Kilka osób wręcz posłało mu grzeczne powitanie. Uśmiechali się, jakby spotkali starego znajomego. Czy to było w ogóle możliwe? Słyszał opowieści o smoczych zaślepieńcach — ofiarach tortur, które ostatecznie poddawały się woli smoków i stawały się ich sługusami, ale przybysz nie wyglądał jak marionetka. Bardziej jak drapieżnik. W pewnych kręgach krążyły legendy o Ognistych, którzy przeciwstawili się torturom i nie ulegli. Podobno jeśli człowiek wygrał walkę ze smokiem na poziomie fizycznym i psychicznym, to smok z szacunku mu ulegał. Ale to było niewykonalne. Nigdy nie słyszał o choćby jednej osobie, która pokonałaby psychicznie smoka. Byli tacy, którzy fartem zabijali jakiegoś w walce, ale nigdy żaden smok nie uległ człowiekowi. Nigdy.

— To zrozumiałe. W obecnych czasach z pewnością częściej przebywasz w smoczej postaci — odpowiedział Buczkonogi.

— Moi bracia są gotowi. W powietrzu unosi się zapach walki. Wkrótce nadejdzie nasza chwila — wychrypiał smok, a z każdym słowem jego głos robił się bardziej ludzki.

— Najwyższa pora położyć kres tyranii kamiennokrwistych. Wiesz, że zawsze możecie liczyć na moją pomoc.

— Doceniam chęci, ale nie jest nam w tym momencie potrzebny konflikt z marinami. Przyrzekłeś Szafirowemu ludowi, że nie zejdziesz na ląd przed upływem dwudziestu lat. Minęły zaledwie dwa, odkąd złamałeś dane słowo. Nie nadwyrężaj ich cierpliwości — poprosił smok.

— Ale ona zniknęła — przyznał się Buczkonogi.

Latriss nadstawił uszu. Wszystko, co się wokół niego działo, to była jakaś magia. Gadające smoki, Szafirowy lud, który zniknął lata wcześniej… ile jeszcze niespodzianek skrywało się na wodach morza Natchnienia? I dlaczego smok aż pobladł na wieść o tym, że Pożeraczka Światła zniknęła?

— Harpun? — zapytał smok. Nie spuszczał wzroku z Buczkonogiego, a jego brak odpowiedzi był równoznaczny z potwierdzeniem. Latriss po raz kolejny złapał się na tym, że nic nie rozumie. Przecież Harpun Myśli stał w gabinecie Buczkonogiego! Widział go niejednokrotnie po zniknięciu dziewczyny. Był tak widoczny, że aż przeszła mu przez myśl kradzież. Dłuższą chwilę musiał się nad tym zastanawiać, zanim zrozumiał. Buczkonogi specjalnie eksponował zdobioną laskę. Chciał, żeby wszyscy myśleli, że ma Harpun i może go użyć w każdej chwili, w czasie kiedy ta mała ukradła mu prawdziwy artefakt. Skubana!

Buczkonogi był bezsilny! Bez Harpuna był nikim!

— Jak mogłeś do tego dopuścić?! — ryknął smok. Jego oczy zalśniły jak ogień po dorzuceniu drewna.

— To trudny czas, Santi. Morze jest niespokojne, a mariny biją pianę. Jesteśmy o krok od zaburzenia równowagi świata. Potrzebowałem tylko kilku dni… a ona obiecała, że nie ucieknie. Obiecała mi.

— A ty uwierzyłeś w zapewnienia nastolatki?

— Wielokrotnie uciekała, ale zawsze ją znajdowałem. Tym razem… nie mam pojęcia jak to się stało. Nie czuję jej obecności. Boję się najgorszego. Co jeśli… — Buczkonogi urwał i spojrzał na Latrissa, po czym ściszył głos i poprowadził przybysza w kierunku dziobu, byle oddalić się od wścibskich uszu niewolnika.

Pierwszy Mat dopilnował, by mimo usilnych starań, Latriss niczego więcej z tej rozmowy nie usłyszał. Tyle jednak wystarczyło, żeby rozbudzić jego ciekawość. Dokończył zmywanie pokładu i grzecznie pomaszerował w dół do kajuty dla załogi. Z niej wymknął się do wychodka, a później do ładowni, która znajdowała się bezpośrednio pod kajutą kapitańską. Zapewne wiele zdążyło mu umknąć, ale załapał się na dalszy fragment rozmowy ze smokiem.

— (…) może być w pobliżu pałacu Światła — usłyszał głos smoka. Ledwo go rozpoznał. Jego tembr wybrzmiewał dumnie. Idealnie akcentował każdy wyraz, niczym potomek wysokiego rodu. Wybrzmiewał w głowach słuchaczy i nie pozwalał się od siebie oderwać. Nawet Buczkonogi nie odważyłby się wejść mu w słowo.

— Pałac to nie jest najbezpieczniejsze miejsce dla Sharin. Jeśli coś się stanie, nie będę potrafił jej obronić. Jeśli zginie na lądzie, moja moc jej nie odnajdzie. — Zrozpaczony głos Buczkonogiego nawet w kamiennym sercu wzbudziłby litość. Musiało mu naprawdę zależeć na tej dziewczynie. I na Harpunie.

— To najgorszy możliwy moment. Moi bracia właśnie zaczynają oblężenie. Jeśli Sharin tam jest, to twoja nieuwaga naraziła ją na wielkie niebezpieczeństwo.

— Oblężenie? Dlaczego? — zdziwił się Buczkonogi. Kolejne podrygi rewolucyjne? To by tłumaczyło zaburzenia równowagi.

— Chcemy głowy nowego imperatora. — Głos smoka odbił się echem w uszach Latrissa. Smoki planowały rozpoczęcie kolejnej wojny. — Przejął tron we krwi, więc w ten sam sposób go straci. Ludzie głodują, zwierzęta wymierają, a wody są coraz bardziej zanieczyszczane. Starszyzna nie może na to patrzeć. Jeśli tak dalej pójdzie, to zniszczą Żywą Ziemię. Tron należy się smokom. Jesteśmy bardziej odporni na pokusy i nie ulegamy żądzom. Smoczy władca nigdy nie dopuściłby do takiego stanu.

— Jesteś ostatnim, który powinien wypowiadać się na temat nieulegania żądzom — zbeształ go kapitan.

— Nie porównuj mojej miłości do waszej ludzkiej zuchwałości! — Oczy smoka zapłonęły. — Ludzie niszczą to, co natura wypracowywała przez tysiąclecia!

— Może masz rację, ale to teraz nic nie znaczy. Jeśli Sharin zginie w pałacu, to nas wszystkich czeka zagłada.

— Na szczęście atak nie zacznie się bez rozkazu. Dowodzę jedną z jednostek, odnajdę ją.

— Pospiesz się, proszę. Nie możemy jej stracić. Jeśli Cień dowie się o jej istnieniu, jeśli ją wyczuje, albo jeśli trafi na nią jeden z jego wilków… to będzie koniec naszego świata — przypomniał Buczkonogi.

— Wiem! — Smok warknął i uderzył pięścią w stół. — Myślisz, że nie znam konsekwencji? Przysięgałeś, że włos jej z głowy nie spadnie. Zabrałeś ją po to, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo!

— To były trudne czasy. Nie zrozumiesz tego. Jesteś zbyt młody. — Głos Buczkonogiego poszarzał. Zupełnie jakby kapitan wrócił myślami do najgorszych chwil swojego życia i wciąż przeżywał je równie intensywnie.

— Nie próbuj zagrywać kartą wieku, kapitanie. Rahar jest od ciebie o stulecia starszy. Walczył po stronie smoków w obu wojnach. Nie zapominaj, że mam go w sobie, łącznie z całą jego mądrością.

— Wykorzystaj ją, żeby zapobiec katastrofie, która depcze nam po piętach. Znajdź ją. I znajdź Harpun. Bez niego jesteśmy zgubieni. — Latriss nie widział Buczkonogiego, ale mógłby przysiąc, że stuknięcia jego drewnianej kończyny próbowały zagłuszyć cichy szloch.

— Nie, kapitanie. Bez Harpuna to ty jesteś zgubiony. Ja zobowiązuję się tylko do ochrony Sharin. Sprowadzę ją do Liol, tam gdzie jej miejsce. Jej pobratymcy będą chronić swoje dziecko, kiedy nas ogarnie mrok wojny, a to nastąpi już za chwilę. Zapewniam cię. I zapewniam, że…

— Nie możesz oddać jej marinom! Oni ją zabiją!

— To jej prawowita rodzina.

— Mylisz się. Ona nie ma rodziny. Mariny traktują ją jak zagrożenie. Ma moce, których nie rozumieją. Król Mórz ma z kolei w zwyczaju niszczyć wszystko, czego nie rozumie.

— Zrozumie — upierał się Santi.

— Skażesz ją na śmierć!

— Więc czego się obawiasz? Jeśli zginie na morzu, to wróci prosto do ciebie.

— O ile ją zabiją w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Pamiętaj, że to mariny. Ich szafiry potrafią mieszać w umysłach. Mogą ją zniszczyć, ubezwłasnowolnić i uwięzić.

— To jej rodzina. Nie zrobią jej krzywdy.

— Wy, smoki, i te wasze pieprzone więzi rodzinne! Nie każdy jest taki jak wy! Jeśli zniszczą Sharin, to stracimy naszą ostatnią kartę przetargową! Będziemy na straconej pozycji!

— Więc nareszcie przyznajesz, że jest dla ciebie tylko zabezpieczeniem?

— Nie o to mi chodzi!

Latriss znowu zgubił ich z zasięgu słuchu. Przebiegł przez ładownię i wyszedł po cichu na pokład. Schował się za masztem, gdzie pozorował buchtowanie lin, ale po raz kolejny umknęły mu ważne elementy układanki.

— Dziękuję ci. Wiem, że nie zawsze było nam po drodze, ale… wiedz, że jestem ci niezmiernie wdzięczny, Santi. — Kapitan poklepał smoka po plecach. — Od małego tylko z tobą chciała rozmawiać, ciebie słuchała. Jeśli ktoś ma ją odnaleźć, to tylko ty. A skoro już jesteśmy przy temacie, to jak idą twoje prywatne poszukiwania?

Smok roześmiał się donośnie.

— Wyśmienicie. Spotkaliśmy się. — Chłopak uśmiechnął się i spuścił wzrok. — Było zupełnie jak za dawnych czasów. Prawie się pozabijaliśmy.

Kapitan odpowiedział donośnym śmiechem i poklepał kamrata po ramieniu.

— To musi być prawdziwa miłość — odparł, po czym z zapartym tchem obserwował, jak Santi wyskoczył przez burtę i w locie przemienił się w gigantyczną bestię, której skrzydła ponownie zahuśtały całym okrętem. Zniknął za horyzontem, zanim Wrak wrócił do stabilnego bujania się na falach.


*


Nie ma na świecie nic gorszego, niż zdenerwowany hex. Zwłaszcza, jeśli jest to hex, w którego rękach leży cała odpowiedzialność za imperium, a jego podwładni nijak nie chcą wyjaśnić, dlaczego ich największa broń zamieniła się w stosy pustych butelek. Takiego hexa najlepiej unikać jak ognia. Zwłaszcza, jeśli upodobał sobie wykorzystywanie tego właśnie żywiołu do udowadniania swoich racji.

Ollin z przerażeniem przyglądał się krągłościom Lo, które unosiły się lekko ponad stołem. Dziewczyna ślęczała nad planami pałacu, a jedyne, co on widział, to dwa pośladki pod obcisłymi spodniami. Skupienie się na myśleniu kompletnie mu nie wychodziło. W obliczu zagrożenia, tak specyficznie potrafili reagować tylko faceci.

— Iglica nie ma żadnych połączeń z innymi pomieszczeniami — zauważyła Lo.

Avalon przyglądał się mapie do góry nogami i ledwo kojarzył, co gdzie się znajduje, ale to nie było najważniejsze. Czasami odmienne spojrzenie mogło pomóc w rozwiązaniu nierozwiązywalnego.

— A gdyby tak dostać się tam od góry? Z powietrza, albo po drabinach? — zaproponował.

— A co, masz kilka smoków na swoich usługach? — prychnęła Lo, po czym przemknęła po planach jeszcze raz. — Ale! Gdyby wyrąbać dziurę w stropie nad tronem, to nie będzie problemu z wejściem wyżej.

— Nie wydaje mi się, abyśmy mieli na zaopatrzeniu aż tak wysokie drabiny — wtrącił Ollin.

— Olać drabiny, lećcie po sypkie światło. Dużo — poleciła Salamandra. Tym razem nawet nie próbowała udawać obojętnej. Jej głos brzmiał jakoś bardziej piskliwie niż zwykle. Gestykulowała z dużo większą ekspresją, dyszała i miała rozbiegane spojrzenie, a to nie wróżyło nic dobrego.

— Nie ma sypkiego światła — westchnął Avalon.

— Po co ci światło? — zdziwiła się Lo.

— I niby dlaczego mamy robić to, czego ty chcesz? Jeszcze chwilę temu powiedziałaś, że masz nas gdzieś. — Ollin skrzyżował ręce i nie miał zamiaru wykonać ani jednego polecenia tej egoistycznej złodziejki. Wiecznie tylko by wszystkimi pomiatała. Ale nie w pałacu! Tu on miał władzę.

Przynajmniej w teorii.

— Nie ma czasu na dyskusje, półmózgu! Ruchy! — zarządziła i trzepnęła Ollina w tył głowy.

— Nie spieszy nam się aż tak bardzo — upierał się Ollin. — Purgi jeszcze nie wróciły, co znaczy, że Szmaragdowe Dziewice nie są aż tak blisko. Mamy co najmniej kilka godzin na opracowanie planu.

— Wiesz co? Mogłabym się z tobą zgodzić — przytaknęła Salamandra. — Ale wtedy oboje bylibyśmy w błędzie! Wyjrzyj przez okno, baranie!

Wszyscy, którzy słyszeli słowa Salamandry, jak jeden mąż ruszyli do okien. Tornado smoczych skrzydeł odebrało mowę tym, którzy w dalszym ciągu bagatelizowali sytuację. Kilka kieliszków wypadło z rąk hexów i roztrzaskało się o posadzkę. Zapadła głucha cisza, po czym w jednej chwili wszyscy zaczęli krzyczeć i biec w popłochu do skarbca. Tylko zapasy sypkiego światła mogły im pomóc. Z tym, że zapasów nie było.

— To niemożliwe, przepowiednia mówiła coś innego! — krzyczeli jeden przez drugiego. Wszyscy wspominali słowa, według których czas smoków miał nastąpić dopiero po tym, jak nocne niebo rozbłyśnie milionem świateł. Nic takiego nie miało miejsca. To nie mógł być ten czas, ale fakty przeczyły wierze. Może smoków nikt o przepowiedni nie poinformował?

— Musimy uwolnić Lucyfere. Teraz. Tylko ona może powstrzymać smoki przed rozpętaniem kolejnej wojny — upierał się Avalon.

— Jeśli chcemy ją uwolnić, to musicie mnie posłuchać — zapewniała Salamandra.

— Dlaczego akurat ciebie?! — Ollin nie dawał za wygraną.

— Bo widziałam notatki Tweardego. Znalazł sposób na uwolnienie Lucyfere, tylko jak widać nie spieszył się z oznajmianiem tego — powiedziała. Nie było czasu na tajemnice. Smoki mogły zacząć rozgrzewać atmosferę w każdej chwili. Krążyły, jakby czekały na sygnał. Na coś, albo na kogoś. Salamandra domyślała się na kogo. Na swojego alfę. Smoka bez jednej łuski na szyi.

— Wiedziałem! — krzyknął Avalon. — Mów, kobieto! Mów! Jak mamy ją uwolnić?

— Moc Lucyfere została zaklęta i uwięziona w koronie Pana Światła. Aby uwolnić Lucyfere, trzeba oddać jej tę moc. Musimy zdjąć z niej zaklęcie. W notatkach Tweardego były wpisane cztery numery obok siebie. Domyślam się, że chodzi o numer działu bibliotecznego, półki, książki i strony. Lo, musisz zdobyć odpowiednie zaklęcie. Tylko ty będziesz potrafiła je odczytać.

— To wyższa magia, będę potrzebowała dużo sypkiego światła — odpowiedziała hexanka.

— Właśnie dlatego mówiłam, żebyście je przynieśli.

— To nie takie proste. Skarbce są prawie puste — przypomniał Ollin.

— Więc upewnijcie się, że to „prawie” wyląduje w waszych rękach — poleciła Salamandra. — Weźcie tyle, ile uniesiecie.

— Strażnik nikogo tam nie wpuści. Dopiero co zagroziłam mu śmiercią, jeśli straci chociaż ziarenko sypkiego światła — przypomniała Lo. — Muszę do niego iść.

— Nie ma czasu! One mogą zaatakować w każdej chwili! — Salamandra wskazała na okno. Czarna chmura robiła się coraz gęstsza.

— Ona ma rację. Musisz zdobyć zaklęcie. — Ollin położył dłoń na ramieniu swojej dziewczyny. Miał ochotę chwycić ją mocno i pocałować. Powstrzymywanie się przed tym niemal powodowało ból fizyczny. — Światło zostaw mnie. Zdobędę je. Dla ciebie. Dla ciebie wszystko.

— Och, bo się porzygam — prychnęła Salamandra.

— My zdobędziemy światło. — Avalon klepnął Ollina w plecy. — Lo zdobędzie zaklęcie, a ty?

— Ja zrobię to, na czym znam się najlepiej. Ukradnę koronę.

— Pójdę z tobą. Może na coś się przydam — zaproponowała nieśmiało Sharin.

— Nie, lepiej nie — wyrwał się Avalon. — Idź do sali tronowej i tam na nas poczekaj. Upewnij się, że nikt nam nie przeszkodzi. Może uda ci się zrozumieć mechanizm zapadni.

— Wszyscy wiedzą, co mają robić? — zapytała Lo. Odpowiedziały jej skinienia głowami. — Pamiętajcie, że jak zawali chociaż jedno z nas, to wszyscy zginą.

— Także nie ważcie się wracać bez sypkiego światła. — Salamandra pokiwała palcem na chłopaków. — Albo bez krwistego steku. Rany, ale jestem głodna! Tak, najpierw załatwcie coś do jedzenia, a potem bez sypkiego światła nie wracajcie.

— Zjesz sobie stek ze smoczego mięsa, jeśli nam się uda — zapewnił Avalon. Entuzjazm nie opuszczał go od chwili, kiedy zdecydowali się wyzwolić boginię. Nareszcie mógł dotrzymać danego jej słowa. Jego życie miało stać się kompletne po wypełnieniu misji od samej Lucyfere. Stałby się jej bohaterem. Wysławianym przez wszystkich, wielbionym. Wieki później wspominaliby przeklętego heterochroma, który uratował boginię. Za takie zasługi na pewno zgodziłaby się zdjąć z niego brzmię heterochroma. Jego życie mogło zrobić się w końcu normalne. Mógłby kupić ziemię, założyć rodzinę… z taką Sharin na przykład. Z pewnością byłaby dobrą żoną. Piękną, zaradną, odrobinę zagubioną — ale to nie szkodzi. On by ją odnajdował i zdobywał każdego dnia od nowa.

Jego wyobrażenia przerwał cios pięścią. Ollin strzelił go w ramię. Avalon skrzywił się z urazą i rozmasował mięsień. Nie zauważył, kiedy dziewczyny się rozbiegły i zostali przy mapie sami.

— Ruchy. Skoro mamy zdobyć światło, to musimy coś szybko wymyślić — powiedział dowódca straży. — Wszyscy hexowie próbują teraz sforsować zabezpieczenia skarbców. Tylko strażnik ma klucze i prędzej je zeżre niż odda.

— Może powinniśmy z nimi walczyć?

— Z hexami? Nie mamy szans. Zresztą ich jest więcej.

Avalon pokiwał głową i spuścił wzrok. Spojrzał na plan pałacu. Przez chwilę się zawiesił, po czym wskazał wąski korytarz pomiędzy czarnymi liniami i uśmiechnął się pod nosem.

— Mam pomysł!

— O nie… — Ollin przewrócił oczami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 70.32