E-book
5.88
drukowana A5
41.85
Szach

Bezpłatny fragment - Szach


5
Objętość:
210 str.
ISBN:
978-83-8155-778-8
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 41.85

1. Początek niezapomnianego weekendu

Na stację benzynową podjeżdża firmowy samochód jednego z producentów chipsów. Marek Starski wraz ze swoją narzeczoną Sylwią Dorobek, spakowali się do dwóch, dużych walizek, które zajęły im prawie cały bagażnik. Podjechali do dystrybutora, by zatankować samochód na dłuższy weekendowy wyjazd w góry. Marek zajął się tankowaniem auta do pełna, a Sylwia ruszyła w stronę zaparkowanego obok myjni samochodu innej marki, ale z logiem tej samej firmy.

— Cześć wam — powitała stojących przy samochodzie Wojtka Futre i jego dziewczynę Zosię Dobrowolską.

— Co to za spóźnienie? — od razu odparł Wojtek z udawanym oburzeniem. — Zosia już zdążyła trzy hot-dogi zjeść. Jeszcze chwila i by ich zabrakło na całej stacji.

— Hej! — uderzyła go w ramię Zosia, udając urażenie jego słowami. — Wcale nie.

— Marek jak zwykle nie może żyć bez pracy.

— Wyłączył w końcu telefon?

Przechyliła głową i opatrzyła na niego z ukosa, odpowiadając:

— Wierzysz w cuda? Wyłączę mu go, gdy dojedziemy na miejsce.

— Ja już dawno wyłączyłem. Niech sobie radzą.

— I bardzo dobrze. — Skierowała wzrok na Zosię i dodała: — Gotowa trochę zaszaleć?

— Myślę, że tak — odpowiedziała skromnie i niepewnie.

— Już ja się tobą zajmę, dziewczyno. Zabrałam dla nas najlepsze wina, po butelce na głowę.

— Oszalałaś? — zapytała z uśmiechem na ustach i skrywanym przerażeniem.

— Wino? — zapytał z oburzeniem w głosie Wojtek. — Piwo tylko się liczy.

— Pół bagażnika mamy waszego piwa. Ledwo walizki się zmieściły — odparła mu Sylwia

— Ja też mam tyle — odpowiedział dumny z siebie.

— I kiedy wy to wypijecie? Jedziemy tylko na weekend.

— Damy radę. Najwyżej nam pomożecie.

— Zapomnij, my mamy moje winko, co nie Zosia?

Przytaknęła tylko niepewnie i nie odpowiedziała.

— Trochę więcej entuzjazmu Zosia! Będzie super, zobaczysz.

Zosia tylko uśmiechnęła się i wtedy podjechał do nich Marek, zatankowanym samochodem po sam korek i zaparkował tuż obok nich. Wychodząc od razu, zapytał:

— Gotowi? Jedziemy.

— Patrzcie go, teraz to goni — odpowiedział za wszystkich Wojtek. — Prowadź.

Sylwia wsiadła do samochodu Marka i wszyscy ruszyli, w kierunku gór, które przy pięknej, jeszcze letniej pogodzie, były widocznie z daleka i zapraszały do siebie każdego.


***


Droga na południe na szczęście obyła się bez większych przestojów. Szybko pokonali większość kilometrów, trzymając się drogi szybkiego ruchu, aż w końcu musieli zjechać na znacznie wolniejszą drogę, w terenie zabudowanym.

— Nie jedziecie trochę za szybko? — zapytała Zosia swojego kierowcę, patrząc na jego licznik, który przekraczał osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, a właśnie minęli znak z ograniczeniem prędkości do pięćdziesięciu.

— Spokojnie, Zosia. Z Markiem codziennie pokonujemy tyle kilometrów, że nic ci z nami nie grozi.

Nagle zadzwonił telefon. Wojtek włączył zestaw głośno mówiący i oboje usłyszeli głos Marka:

— Suszarka przed nami.

Oboje momentalnie zwolnili swoje pojazdy, a Zosia przyklejona do szyby, zaczęła wypatrywać stojących policjantów w okolicy.

Początkowo rozglądała się we wszystkie strony, nie chcąc ich ominąć, ale z każdą mijającą chwilą zaczynała wątpić w ostrzeżenie ich pierwszego kierowcy. Kiedy skręcili w kolejną uliczkę, w końcu natknęli się na stojący na poboczu patrol policyjny. Na ich szczęście jechali zgodnie z przepisami drogowymi i spokojnie przejechali dalej, by po kilkuset metrach znów przyspieszyć.

— Skąd on wiedział?

— Zosia, w jakich czasach ty żyjesz? — zapytał, uśmiechając się do niej. — Zgrywasz odpowiednią apkę i masz gliniarzy głęboko w dupie.

— I jest to legalne?

Uśmiechnął się tylko sam do siebie i pokręcił głową, dając jej znać, że na to pytanie już odpowiadać nie ma zamiaru.

Tymczasem w pierwszym samochodzie Marek wraz z Sylwią słuchali głośno rockową muzykę i poruszali się na swoich miejscach w jej takt. Skręcali w kolejną wąską uliczkę i przejeżdżali wzdłuż kolejnego rozległego pola kukurydzy.

— Wszędzie kukurydza — nie mogła oderwać wzroku od niej Sylwia.

— Z tego tu żyją widocznie.

W końcu pole się skończyło i minęli kilka starych, zaniedbanych domów.

— Chyba kiepsko im idzie sprzedaż. Popatrz na te domy.

— Może kiedyś wrócimy tu i rozkręcimy ich interes? — zażartował Marek.

— To wcale nie głupi pomysł.

— Żartowałem.

— A ja nie. Popatrz, ile tych pól jest. Z tego idzie porządną kasę zrobić.

— Myślisz, że nie mają?

— Widziałeś ich domy? Musimy tu wrócić. Ja tu widzę duży potencjał dla nas i kasę — aż potarła dłonie o siebie, wyobrażając sobie pieniądze, które mogliby zarobić.

— Dla nas? Czy dla nich?

Sylwia przez chwilę popatrzyła na niego zaskoczona i odparła:

— A kto się zajmie marketingiem? Dystrybucją? Logistyką? Przecież to w dzisiejszych czasach robi kasę. Sam widzisz, w jakich szopach mieszkają.

— Dość o pracy, nie po to tu przyjechaliśmy — zakończył temat Marek i skręcił w kolejną uliczkę, prowadzącą pod wielką górę. — Widzisz tamten domek? — Pokazał na jeden z najwyżej stojących. — To jest nasz.

— Tak wysoko?

— Mówiłem, że to będzie odludzie.

— Tylko nie mów, że toaleta jest na zewnątrz? — zapytała ze strachem w głosie.

— Sylwia, bez przesady, to jest nowy dom.

— To dobrze — odparł z wyraźną ulgą, ale zaraz zapytała: — Czyli Internet też tam będzie?

Popatrzył na nią z szelmowskim uśmiechem na twarzy i odpowiedział:

— Ponoć zasięgu tam nie ma.

— Bez jaj Marek.

— Sama chciałaś na trzy dni odciąć się od świata.

— Ale mi chodziło o twoją komórkę, nie moją.

— Mamy równouprawnienie. Jak ja cierpię to i ty — odparł uśmiechając się znów tak samo.

— A chociaż jakieś sklepy tu są?

— Nawet nie wiem, jak nazywa się ta wiocha. Zaraz będziemy przez nią przejeżdżać, więc zatrzymamy się, by kupić co trzeba i jedziemy dalej.

— Gdzieś ty mnie zabrał?

— Zobaczysz, będzie fajnie. Może spotkamy jakiegoś miśka wieczorem.

— Co?

— Miśka. Czasami schodzą niedźwiedzie z gór, szukając jedzenia.

— Powiedz, że żartujesz.

Znów tylko uśmiechnął się i w zamian za to oberwał z pięści w ramię.

Wyjechali na główną, w końcu trochę szerszą ulicę wioski. Znajdowały się tam wszystkie budynki, które były niezbędne do funkcjonowania małej wioski. Po lewej minęli pocztę, obok niej stała apteka z przyklejonym do niej małym sklepikiem monopolowym. Naprzeciwko stał mały posterunek policji i ratusz, który wybijał się spośród wszystkich budynków, swoją wielkością. Był bowiem najwyższy na całej ulicy. Jednak przyjezdnym rzucało się w oczy zupełnie co innego, bowiem prawie przed każdym domem znajdowały się grupki młodych mężczyzn. Od razu wiedzieli, że nie byli to Polacy. Wyglądali jak uchodźcy z Syrii czy Iraku, o których wciąż w telewizji się mówiło. Ich ciemniejszy kolor skóry, czarne brody i obcy język, którym się posługiwali, wyraźnie wskazywały na ich pochodzenie. Nie robili nic podejrzanego ani złego, tylko byli pochłonięci rozmową ze sobą i odprowadzeniem wzrokiem samochodów Marka i Wojtka, które właśnie obok nich przejeżdżały.

— Sporo ich — powiedziała Sylwia z odrazą w głosie, na ich widok.

— Ciekawe skąd oni się tu wzięli? — dodał Marek, również zaskoczony ich obecnością i ilością w tak małej wiosce.

Zatrzymali się kilka metrów dalej, na małym parkingu sklepu spożywczego, na schodach którego siedziało kilku kolejnych młodych mężczyzn.

— Ale dziura Marek, gdzieś ty nas zabrał? — zapytał go Wojtek wysiadając z samochodu i rozciągając się we wszystkie strony.

— Do ulu terrorystów — odpowiedziała mu natychmiast Sylwia.

— Nie przesadzaj. Chodźcie lepiej kupić coś do jedzenia. Później już tu nie będziemy zjeżdżać.

— Dobrze zamknij samochód — od razu dopowiedziała Sylwia, nie mogąc oderwać wzroku od młodych ludzi, rozmawiających ze sobą w zupełnie innym, nieznanym im języku.

— Czyli jedziemy zaraz dalej? — zapytała ze strachem w głosie Zosia.

— Nasz domek jest na samej górze — odpowiedział Marek.

— Bez jaj — odparł Wojtek. — Marek, ja żartowałem, mówiąc o weekendzie z dala od ludzi.

— Chcieliście odpocząć od codzienności, to macie.

— Ta dziura ma jakąś nazwę chociaż? — zapytał Wojtek.

— Zadupie — odpowiedziała z wyraźnym oburzeniem Sylwia i zaraz dodała, sprawdzając swoją komórkę: — Tutaj nie ma nawet zasięgu.

— Dajcie już spokój — Marek mówiąc to, ruszył w kierunku sklepu. — Chodźcie lepiej, bo nie dojdziemy tam przed zmrokiem.

— Kurwa, Marek — nie wytrzymała Sylwia. — Ostatni raz wybrałeś miejsce na weekend.

Weszli do sklepu, nie zawracając sobie tym głowy. Teraz mieli ważniejsze sprawy do załatwienia i musieli dokonać zakupów, tak by nie musieć wracać tu przez najbliższe dni.

Wewnątrz za ladą siedział starszy mężczyzna z grubym, siwym wąsem pod nosem i widząc nowych ludzi w ich wiosce, od razu wstał i zaczął się im uważnie przyglądać.

— Poszukajcie jakiejś rozpałki na grilla, a my zajmiemy się żarciem — powiedział do Wojtka i wraz z Sylwią zaczęli przeglądać lodówki sklepowe.

— Plastikowe sztućce i tacki też mam szukać? — zapytał, uśmiechając się pod nosem.

— To jest, nie zapomnijcie tylko o zapalniczce.

— Aż strach zapytać, czego tam jeszcze nie ma — wtrąciła Sylwia.

— I ty przeciwko mnie?

— Też cię kocham — puściła oczko Markowi, Sylwia i zaraz wyciągnęła z lodówki karczek, dodając: — Ile paczek bierzemy?

— Dużo — odparł Marek.

Szybko zapełnili swoje ręce zakupami i już po kilku minutach przeglądania półek małego sklepu, podeszli do sprzedawcy z rękami pełnymi zakupów. Sylwia wysypała przed nim kilka tacek z zamrożonym karczkiem, Marek dorzucił do tego sześć worków z grubą kiełbasą, a Wojtek wraz z Zosią postawili trzy worki z węglem i kilka paczek rozpałek wraz z zapalniczką.

Sprzedawca popatrzył na nich podejrzliwie, ale nic nie mówiąc, zaczął kasować towar.

— A grilla tam masz? — zapytał Marka, Wojtek, zaskakując pytaniem ich dziewczyny.

— Mam, i to ponoć nówkę — odpowiedział, dając im wyraźnie odetchnąć z ulgą.

— Ponoć? — powtórzył jego słowa Wojtek.

— Jest, nie bój nic. Tylko żarcie i podpałki musieliśmy skombinować.

— Przepraszam, że tak zapytam — nie wytrzymał w końcu sprzedawca. — Wy tutaj przyjechaliście na długo?

— Na szczęście, nie — odpowiedział mu od razu Wojtek.

— Tylko na weekend — dodał Marek.

Sprzedawca tylko skinął głową i zaraz wypowiedział kwotę, która ukazała mu się za ich zakupy. Marek zapłacił kartą i gdy zabierali zakupy ze sobą, Zosia zatrzymała się przy sprzedawcy i zapytała:

— A dlaczego pan pyta?

— W ostatnim czasie mamy bardzo dużo obcych w naszej wiosce, ale wy nie wyglądacie jak oni.

— Właśnie zauważyliśmy, nie wie pan co ich tu sprowadza?

— Pewnie idą na zachód. Granice im większość krajów pozamykała, więc szukają nowych dróg.

— Biedni ludzie, przez wojnę musieli opuścić swój kraj.

— Biedni? — powtórzył jej słowa z oburzeniem. — To niech im się pani lepiej przyjrzy. Każdy dobrze ubrany i przy dupie telefon komórkowy. A gdzie są ich kobiety, dzieci?

— Myślę, że pan przesadza. To są tacy sami ludzie jak my, tylko szukają nowego domu.

— To niech sobie go znajdą gdzie indziej, tylko nie tutaj.

— Nie chciałby pan być na ich miejscu, proszę mi wierzyć.

Po tych słowach Zosia odwróciła się na pięcie i już miała wyjść na zewnątrz, gdy usłyszała jego kolejne słowa, już wypowiedziane zupełnie innym tonem, jakby chciał się jej wytłumaczyć:

— Nigdy nie lubiłem obcych. Może ma pani rację, ale za Ruskimi nigdy nie będę, choćby nie wiem, co.

— Za Ruskimi?

— Też tu przybywają.

Już nic nie odpowiedziała. Nie widziała sensu dalszej tej rozmowy. Tak uprzedzonego do ludzi człowieka, dawno nie spotkała. Mężczyzna miał już wyrobione zdanie na różne tematy i nie zmieniłby ich, cokolwiek by nie powiedziała. Uśmiechnęła się więc tylko do niego i pożegnała grzecznie, wychodząc ze sklepu i dołączając do swoich znajomych.

— Odnalazła się nasza zguba — powitała ją, zniecierpliwiona Sylwia. — Możemy jechać dalej.

— Popatrzcie — wskazał Wojtek na kolejnych trzech młodych Syryjczyków, idących środkiem ulicy, wprost do większej grupy, siedzącej na poboczu drogi.

Mieli na sobie plecaki i z wielką radością zostali powitani przez swoich znajomych.

— Nowi uchodźcy? — zapytał Marek.

— Chyba tak — odpowiedział Wojtek.

— Wszędzie jest ich pełno — powiedziała z oburzeniem w głosie Sylwia.

— Sprzedawca właśnie mi o nich mówił — wytłumaczyła szybko Zosia.

— Co mówił?

— To, że ostatnio ich się tu trochę pojawiło.

— Jak widać — skomentowała to Sylwia kiwając głową na najbliżej nich siedzących pod sklepem mężczyzn. — Nikt ich tu nie chce.

— Przestań Sylwia, oni uciekają przed wojną — odezwała się Zosia. — Potrzebują pomocy.

— Chyba żartujesz — odpowiedziała jej z wyraźnym oburzeniem koleżanka.

— Dajcie spokój, jedziemy — pospieszył ich Marek. — Szkoda czasu.


***


Domek był postawiony wysoko w górach i mimo że nie dzieliło go zbyt wiele kilometrów od wioski, to wymagająca, pnąca się w górę wąska droga, była na tyle trudna dla silników samochodów, że prawie godzinę się męczyli, zanim dotarli do celu.

Sam domek wyglądał bardzo ładnie. Wyraźnie różnił się od starych, zniszczonych domostw, jakie mijali po drodze. Ich nowe, weekendowe lokum było zaledwie trzy lata temu wybudowane. Fasada, okna, ganek, wyglądały jak w ogóle nie używane. Gdyby nie wysoka trawa z chwastami rosnąca wokół niego, można by powiedzieć, że ktoś o niego bardzo dobrze dbał każdego dnia.

— Wow! Super wygląda! — krzyknęła Sylwia na jego widok, wysiadając z samochodu.

— Mówiłem, że będzie ci się podobał.

— Skąd ty żeś go wytrzasnął? — zapytał Wojtek, nie mogąc oderwać wzroku od niego.

— Internet — odparł krótko. — Nie był za drogi, więc kupiłem.

Wszyscy momentalnie spoważnieli i zaskoczeni spojrzeli na Marka.

— Jaasne — odparła podejrzliwie Sylwia. — Mów prawdę.

— No, dobra. To jest chata od znajomego. Pożyczył mi kluczyki na weekend. Mamy tylko go zostawić w takim stanie, jak go dostaliśmy.

— Kto pożycza dom?

— Koleś, który ma kilka domów rozsianych po całej Polsce — odpowiedział szybko.

— Dobra, mało ważne — wtrącił Wojtek. — Wchodzimy!

Ruszyli do środka, by rozejrzeć się po jego wnętrzu i tu kolejne pozytywne zaskoczenie. Wszystko było nowe, jakby w ogóle nieużywane. Ławy drewniane, solidne krzesła, kominek z otwartym paleniskiem. Pod oknem pościelone łóżko, nakryte czerwonym kocem.

Wojtek zadowolony z tego widoku, wziął za rękę Zosię i pobiegli oboje po schodach na piętro, gdzie zastali prawie identycznie wystrojony pokój. Wszystko jakby przygotowane dla nich, by czuli się w chacie jak w najlepszym, góralskim domu.

— To my bierzemy górę — powiedział Wojtek do Marka i Sylwii, którzy także przyszli sprawdzić piętro.

— Tylko grzecznie mi tu.

Zosia zawstydziła się jego słowami, a Wojtek tylko popatrzył na swojego kolegę i uśmiechnął się bez słowa.

— To kiedy robimy grilla? — zapytała Sylwia. — Nie wiem jak wy, ale ja jestem głodna.

— Przynieśmy nasze walizki — odpowiedział jej Marek. — Dziewczyny zajmą się rozpakowywaniem, a my kolacją.

— Dobry pomysł — poparła jego słowa Sylwia. — Nie zapomnij przynieść nam winko.


***


Zgodnie ze słowami Marka, w nocy w całej okolicy nie świeciła się żadna latarnia. Jedyne światło jakie teraz na nich padało, to lampa zapalona nad drzwiami wejściowymi i płomienie świeczek, ustawionych na drewnianej ławie, którą wynieśli sobie na zewnątrz. Na ławie prócz świeczek znajdowało się jeszcze niedojedzony karczek z grilla, kilka poprzewracanych puszek piwa i butelka wina, która była zaledwie do połowy opróżniona.

Dziewczyny siedziały na swoich miejscach i męczyły kolejne kieliszki wina, przyglądając się chłopakom, dzielnie walczącym z grillem i kiełbasą, której już nikt z nich nie był w stanie zmieścić.

— Chłopcy, wy już chyba macie dość piwa — powiedziała Sylwia, patrząc na ich mętne, zamykające się oczy i dziwne, niespokojne ruchy przy grillu.

— Chyba oszalałaś — szybko odpowiedział jej Wojtek. — To moje… — próbował policzyć puszki na stole, ale nie wychodziło mu to za dobrze, więc uśmiechając się do Zosi, podniósł piwo, które trzymał w ręce i odpowiedział: — Pierwsze.

Ta tylko pokiwała głową, ale zaraz odezwał się Marek, mówiąc:

— My się dopiero rozkręcamy.

— Tak, tak.

— No, co wy dziewczyny? Przyjechaliśmy się tu rozerwać. Jutro wolne, możemy spać do woli.

— A później dalej balować — dodał Wojtek stukając się puszkami piwa z Markiem.

— Jak tak będziecie pić, to w ten weekend pożytku z was, chłopaki nie będziemy miały — odpowiedziała im Sylwia, patrząc na nich z lekkim, seksownym uśmiechem.

Obaj popatrzyli na siebie, oburzeni jej oskarżeniem i zaraz Marek jako pierwszy odpowiedział:

— O to się nie bójcie.

— Dla was zawsze będziemy mieli siły.

Marek spojrzał na w połowie pełną butelkę wina i zaraz je zaatakował:

— Coś widzę, że wam te wasze wino nie podchodzi! Może przerzućcie się lepiej na piwo. — Uniósł jeden z licznych sześciopaków, które przywieźli ze sobą i dopowiedział: — Mamy ich pod dostatkiem.

— My nie narzekamy. Po prostu pijemy z klasą — odpowiedziała mu Sylwia. — Co nie, Zosia?

— Dokładnie.

— Chyba z klasą przedszkolaków — skwitował ich słowa Wojtek. — Dawaj Marek — wziął do ręki piwo i podniósł puszkę do góry, chcąc stuknąć się nią z kolegą. — Pokażemy jak się pije w górach.

— Tak jest.

Wojtek wziął większy zamach, by zagrać cwaniaczka, lecz minął się i nie trafił w puszkę przyjaciela. Jego ciało przechyliło się nagle do przodu, tak że nogi nie zdołały utrzymać równowagi. Zrobił jeszcze kilka kroków do przodu i przewrócił się na ziemię. Marek zaczął śmiać się z niego tak bardzo, że aż zamknął oczy i po chwili musiał sam walczyć o utrzymanie równowagi. Na szybko musiał chwycić się czegokolwiek i na jego nieszczęście w pobliżu stał tylko grill. Położył rękę na gorącym karczku i aż syknął z bólu, odrywając od niego rękę i przewracając się na ziemi. W pierwszej chwili wszyscy przestraszeni spojrzeli na niego z przejęciem, ale gdy ten patrząc na swoją poparzoną rękę zaczął się śmiać, to wtedy strach wszystkim minął i każdy zaczął śmiać się głośno.

— Przykro mi chłopaki, ale pora się zbierać — powiedziała po dłuższej chwili do nich Sylwia.

— No, co ty? Taki piękny wieczór mamy — odpowiedział Marek.

— Raczej noc. Jest już po pierwszej.

— Serio? — Marek popatrzył na Wojtka, później na puszkę piwa, które trzymał w ręce i odparł: — Ja mam jeszcze pół piwa.

— Ja też — dodał Wojtek. — Jak chcecie to idźcie już, my dopijemy to i zaraz do was przyjdziemy.

— Mam nadzieję, że wiecie, że dzisiaj śpicie razem ze sobą — od razu odpowiedziała mu Sylwia.

— No, co ty? Ja mam pokój z moją kochaną Zosieńką na górze — od razu odparł jej oburzony jej słowami Wojtek.

— Nie potrafisz ustaw w miejscu, a ty chcesz wchodzić po schodach?

— Pomożecie mi.

— Jaasne — wyśmiała jego słowa Sylwia. — Zostawcie już lepiej to piwo i idźcie już do środka. My tu posprzątamy tutaj.

— Zosia i ty na to pozwolisz? — zapytał swoją dziewczynę Wojtek, chwiejąc się i podpierając na ławie.

— Sylwia ma rację.

— No, weź.

— Wojtek chodź, idziemy — powiedział do swojego kolegi Marek, biorąc puszkę z piwem do ręki. — Dopijemy co mamy w środku. Pokażemy im na co nas stać.

Sylwia parsknęła śmiechem, a Marek odparł:

— Ty się lepiej nie śmiej.

— Bo co?

— Bo… ty wiesz.

Uśmiechnęła się tylko i zaczęła zbierać puste puszki, dobrze wiedząc kto ma rację, a chłopaki błędnym krokiem i z niemałym trudem ruszyli do domku.

— Zosia przyniesiesz jakieś worki na śmieci? — zapytała Sylwia, sprawiając że koleżanka natychmiast poszła za chłopakami do środka, by ich poszukać.

Nie trwało to długo, gdy wyszła z nimi w ręce i czymś rozbawiona, powiedziała:

— Już śpią.

— Trafili chociaż na sofę?

— Śpią w swoich objęciach — zaśmiała się Zosia, mówiąc to.

— To są właśnie nasze chojraki.

2. Przedwczesny koniec weekendu

Następnego dnia, z samego rana, dziewczyny zabrały się za przyrządzenie śniadania. Wiedziały, że będzie ciężko zbudzić śpiących razem chłopaków, przez to nawet nie próbowały tego robić. Zjadły w spokoju przyrządzone przez siebie kanapki i z kubkami pełnymi kawy wyszły na taras, by delektować się piękną, letnią pogodą.

— Ale tu cisza — powiedziała Zosia, delektując się spokojem całej okolicy.

— Trzeba przyznać, że dobre miejsce znalazł ten nasz Mareczek.

— Podobno blisko jest granica z Czechami.

Sylwia wzruszyła ramiona nieprzejęta tym faktem, ale wyczuwając zamiary koleżanki, zapytała:

— Chciałabyś tam iść?

— Nie wiem. Nigdy nie byłam za granicą.

— Nawet w Czechach?

Zosia lekko zawstydzona, tylko pokiwała przecząco głową.

— To wyciągniemy ich dzisiaj na spacer.

— Myślisz, że będą chcieli iść?

— Nie mają wyboru — odparła, śmiejąc się. — Zabrali nas ze sobą, to muszą o nas zadbać, co nie?

Przytaknęła tylko koleżance głową, a ta wstała zdecydowanym ruchem i dodała:

— Czas zbudzić naszych pijaczków.

— Może dajmy im jeszcze chwilę.

— Po co? Jest już prawie dziewiąta. Przecież nie będą spać cały dzień. Chodź, mam dobry plan.

Wróciły do środka i Sylwia podała Zosi z kuchni garnek i metalową chochlę.

— Zabiją nas za to.

— Trudno — odpowiedziała, wzruszając ramionami Sylwia i ruszyła jako pierwsza w stronę kanapy, na której spali chłopaki. Zosia podeszła do niej nieśmiało i Sylwia zaczęła po cichu odliczać, zbliżając chochlę coraz bardziej do spodu garnka, aż w końcu z uśmiechem od ucha do ucha, zaczęła energicznie uderzać w nią, wołając:

— To jest wojna chłopaki! Wstawać! Szybko!

Obaj aż podskoczyli z kanapy, zaskoczeni i przestraszeni nagłą pobudką. Zaczęli się nerwowo rozglądać, aż w końcu spojrzeli na dziewczyny i chwytając się z głowy, położyli się z powrotem.

— Ocipiałyście? — zapytał ich Marek, kładąc się i zamykając oczy.

— Już dwunasta, dość spania. — powiedziała do nich Sylwia. — Idziemy na spacer, trzeba spalić te wasze promile.

— Oszalałyście!? — odparł im zmęczonym głosem Wojtek. — Nigdzie nie idę.

— Ja znam lepszy pomysł na spalenie z wami promili — dodał Marek, leżąc i uśmiechając się pod nosem.

— Do tego trzeba mieć siły, mój drogi — od razu odpowiedziała mu Sylwia. — Jak nie chcecie z nami iść, to pójdziemy same.

— Gdzie?

— Pozwiedzać okolicę — odpowiedziała mu oburzona. — Przecież nie przyjechałyśmy w góry, żeby siedzieć na dupie.

— To sobie idźcie, ja nie mam siły — odparł jej Wojtek.

Sylwia ruszyła podenerwowana do drzwi, gdy Marek siadając na łóżku i próbując powstrzymać ból głowy, powiedział:

— Nie, poczekajcie. Lepiej same po lesie nie chodźcie.

— Nie będziemy tracić dnia dla dwóch pijaków. Śniadanie macie na stole. Idziemy się rozejrzeć po okolicy, a jak wrócimy, to idziemy za granicę. Zosia chciałaby zobaczyć kilku przystojnych Czechów.

Obaj popatrzyli na nią zaskoczeni, a ta tylko zawstydziła się i kiwając głową, odparła:

— Nieprawda.

— I do tego trzeźwych — dodała Sylwia, chwytając ją za rękę i odchodząc od nich.

— Tylko uważajcie na wilki i niedźwiedzie — rzekł do nich Wojtek, chcąc je nastraszyć.

— Poradzimy sobie z nimi — odparła niewzruszona jego słowa Sylwia.

Po tych słowach obie kobiety wyszły na zewnątrz i nie bardzo mając plan, dokąd się udać, ruszyły po prostu w lewo, kierując się w stronę pobliskiego lasu.

— Tu powinny być przepiękne widoki, co nie Zosia?

— Myślę, że tak.

Sylwia aż się zatrzymała, słysząc jej przestraszony ton głosu i powiedziała:

— Nie bój się, oni żartowali z tymi wilkami.

— Czy ja wiem.

— Zosia?!

— Przecież dużo się słyszy o niedźwiedziach w naszych lasach.

Chwyciła Zosię pod ramię i ruszyła ochoczo do przodu, mówiąc:

— Ze mną ci nic nie grozi. Ja cię obronię.

Prowadziła koleżankę przed siebie, wchodząc coraz bardziej w głąb lasu, aż w końcu doszły do upragnionego miejsca — małej polanki, na której ku ich zaskoczeniu stała ławeczka, skierowaną wprost w przepiękny widok, który przed nimi się rozpościerał.

— Ale tu pięknie — powiedziała Zosia, zachwycona widokiem.

— Mówiłam.

Usiadły i zaczęły przyglądać się otaczającym je, zalesionym szczytom górskim i różnym wieżom obserwacyjnym oraz schronisku znajdującym się na jednym ze szczytów. Na wysokich płaszczyznach górskich stały nieliczne, pojedyncze domki, z których jeden wyglądał ciekawiej od drugiego, a w dolinie ukrywało się miasteczko, które już zdążyli odwiedzić. Nie było ono duże, ale znajdowało się pośród gór, jakby ktoś specjalnie je tu utworzył, by ukryć przed światem.

— Właściciel tego domu, wiedział co robi, budując go właśnie tutaj — stwierdziła Sylwia.

— Pięknie tutaj.

— Ta góra pewnie stanowi granicę z Czechami — powiedziała Sylwia, wskazując na górę po prawej stronie.

— Tak blisko?

— Jak chłopaki dojdą do siebie, to ruszymy zobaczyć, co u sąsiadów słychać.

— Myślisz, że będą chcieli?

— A mają inny wybór? — odpowiedziała i zaśmiała się sama z siebie. — Osobiście nie lubię chodzić po górach, ale dawno nie piłam czeskiego piwa.

— Może to ich zachęci do spaceru.

— Widzisz dziewczyno, już zaczynasz dobrze kombinować.

Sylwia zadowolona z koleżanki, już chciała klepnąć w udo, siedzącą obok siebie koleżankę, gdy ta nagle wstała i poruszona czymś, zaczęła się czemuś w oddali uważnie przyglądać.

— Co się stało? — zapytała ją Sylwia, zaskoczona jej zachowaniem.

— Popatrz tam — odpowiedziała przejętym głosem.

Podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku, gdzie stał bardzo wysoko w górach biały, mały domek. Odległość była znaczna, więc musiała wytężyć wzrok, by przyjrzeć się mu uważnie.

— Ale o co chodzi?

— Przed tym domem. Tam są jacyś żołnierze.

— Gdzie? — zapytała ją Sylwia, mrużąc oczy i próbując cokolwiek dostrzec.

Dopiero wytężając maksymalnie swój nie za dobry wzrok, dostrzegła dziwne poruszenie przed tamtym domem. Grupa kilkunastu ludzi uzbrojonych w karabiny, wyglądem bardzo przypominających Syryjczyków, poruszała się wokół domu. Jedynie dwóch z nich stało przed głównym wejściem i wyraźnie na coś czekało.

— Dobrze widzę? Oni mają broń? — zapytała Sylwia, chcąc potwierdzić swoje podejrzenia.

— Może to policja — łudziła się Zosia.

— Nie wyglądają na policjantów.

Uzbrojeni żołnierze wtargnęli do domu i już po chwili, wyciągnęli siłą na zewnątrz starszego mężczyznę. Ten unosząc ręce wysoko w górę, uklęknął przed nimi. Po chwili jeszcze jeden z napastników wyszedł do nich z domu, ze starszą kobietą, prowadzoną przed nimi, również z rękami w górze.

— Co tam się dzieje? — skomentowała to Sylwia, z przerażeniem przyglądając się temu uważnie.

Nagle mężczyzna, ubrany w czarną kamizelkę wojskową i noszący okulary przeciwsłoneczne na nosie, podszedł do starszego gospodarza i wyciągnął broń zza pasa. Wycelował ją w głowę mężczyzny i bez zawahania wystrzelił, zabijając go na oczach wszystkich. Sylwia aż krzyknęła z przerażenia, widząc to. Morderca wycelował swoją broń w żonę gospodarza i również wystrzelił do niej, bez żadnych skrupułów.

— O mój Boże — powiedziała z przerażeniem w głosie Sylwia. — Oni ich zabili.

— Oni nas widzą — odezwała się trzęsąca się ze strachu Zosia.

Jeden z napastników patrzył na nich przez lornetkę i pokazał pozostałym w ich kierunku.

— Co?! Uciekamy! — aż krzyknęła Sylwia ze strachem w głosie.

Obie od razu zaczęły biec, ile miały tylko sił w nogach.

— Oni ich zabili… bez żadnego zawahania… — mówiła ze łzami w oczach Sylwia. — Na pewno to samo zrobią i z nami. Niepotrzebnie tu przyszłyśmy. Mogłyśmy tego nie widzieć.

Dziewczyny szybko dotarły do domu, przed którym chłopaki już siedzieli przy ławie i w spokoju, jakby nigdy nic, jedli śniadanie i pili kawę.

— Uciekamy stąd! Szybko! — krzyczała do nich Sylwia.

— A wam, co się stało? — zapytał ich Wojtek, niewzruszony ich zachowaniem. — Dzika wiewiórka was goni?

— Cholera Wojtek! Zaraz tu będą! Szybko, zabieramy się stąd!

— Idę po nasze rzeczy — powiedziała Zosia.

— Nie ma czasu. Zostaw je! Weź tylko kluczyki! — spojrzała na wciąż siedzących przy stole chłopaków i zdenerwowana, krzyknęła: — Ruszcie się! Jedziemy!

— Ale, o co wam chodzi? — zapytał ją Marek, wstając i chwytając ją za rękę. — Sylwia, uspokój się.

Ta już nie wytrzymała. Popłakała się i tuląc się do niego, powiedziała:

— Widzieliśmy jak zabijają ludzi. W biały dzień, bez żadnego zawahania.

— Co? — zapytał Wojtek. — O czym wy mówicie?

— Zabili ich! Rozumiesz! Strzelili im w głowy! Jakby nigdy nic, a teraz jadą tutaj.

— Skąd wiesz, że tu jadą? — zapytał Marek.

— Widzieli nas. Chcą nas zabić tak samo, jak tamte starsze małżeństwo.

— Jesteście tego pewne?

Sylwia tylko przytaknęła głową, a wtedy Zosia wyszła z domu i powiedziała:

— Mam kluczyki i dokumenty.

— Nie wiem, czy powinienem prowadzić — powiedział z zawahaniem w głosie Wojtek.

— Co?! — od razu zareagowała nerwowo Sylwia.

— No wiecie, trochę wczoraj się wypiło, a prawa jazdy nie mogę stracić.

— A życie chcesz stracić?!

— Zosia masz prawo jazdy? — zapytał ją Marek.

— Nie mam.

— Nie mogę tu zostawić auta, w firmie mnie zabiją.

— Zaraz przez ciebie, nas wszystkich tu zabiją — odpowiedziała mu Sylwia i zabierając od koleżanki kluczyki, dodała: — Walić twoje auto, Wojtek. Ja zabieram się stąd i to już.

Wojtek nie wiedząc co ma zrobić, stał przez chwilę w miejscu, ale widząc zdecydowane aż w końcu ruszył do swojego samochodu.

— Kurwa! Dawaj mi kluczyki — powiedział do Zosi i sam zasiadł za kierownicę swojego samochodu.

Zosia usiadła obok niego i nie pytając o nic, ruszyli za Sylwią, która nie zastanawiając się dłużej, ruszyła w dół, ku miasteczku, by jak najszybciej opuścić to niebezpieczne miejsce.

— Kim oni byli?! — zapytał Wojtek.

— Nie wiem. Wyglądali jak jacyś żołnierze.

— Polscy?

— Nie, na pewno nie.

— I tak sobie, zabili ludzi?

Zosia tylko przytaknęła głową, ale widząc, że Wojtek niezbyt pewnie prowadzi i pokonuje zakręty z coraz bardziej niebezpieczną prędkością, powiedziała:

— Może zwolnij trochę.

Nic nie odpowiedział, ale i nie posłuchał jej prośby.

— Jak rozbijemy się na zakręcie, to na pewno im nie uciekniemy.

— Ja umiem prowadzić, w przeciwieństwie do ciebie — nie wytrzymał i z piskiem opon pokonywał kolejny zakręt.

Po tych słowach i ostrym tonie swojego chłopaka, Zosia już się nie odezwała. Sylwia nie jechała wcale wolniej, przez to wolała już nie upominać swojego kierowcę. Odwróciła głowę w stronę szyby i tylko patrzyła jak pokonują kolejne strome odcinki drogi, z o wiele za dużą prędkością. Gdy po kilku bardzo szybkich minutach, wyjechali na prostą drogę prowadzącą do miasteczka, poczuli się w końcu choć o drobinę pewniej i bezpieczniej. Sylwia zwolniła, przez co i Wojtek zdjął nogę z gazu, co bardzo uszczęśliwiło jego pasażerkę. Już tylko jeden odcinek dzielił ich od opuszczenia niebezpiecznej dla nich okolicy i wtedy przed samochód Wojtka wyszedł jeden z mężczyzn należący do grupy uchodźców przesiadujących na ulicach. Kierowca w ostatniej chwili wyminął go i zjechał na chodnik, uderzając z impetem w stojącą tam lampę. Zosia aż krzyknęła ze strachu i z bólu, jaki wywołał ucisk pasa zabezpieczającego jej ciało przed uderzeniem w przednią szybę. Wojtek natomiast nie miał już tyle szczęścia. Nie zapiął pasa i z całej siły uderzył głową w kierownicę, tracąc przytomność.

Sylwia z piskiem opon zatrzymała swój samochód i Marek szybko wybiegł im na pomoc. Sylwia gdy wysiadła, tylko odprowadziła wzrokiem młodego mężczyznę, który nieprzejęty całym wydarzeniem, odwrócił się i odszedł do swoich kolegów siedzących pod sklepem.

— Wojtek! Zosia! — zaczął wołać Marek.

Zosia poruszyła się i podbiegł do niej jako pierwszej. Otwarł drzwi i spróbował odpiąć jej pas, ale klamra nie chciała popuścić.

— Puszczaj cholero! — krzyknął i udało mu się w końcu ją odpiąć.

Chwycił Zosię delikatnie za rękę i spróbował wyciągnąć z samochodu. Obolała chwyciła go za szyję i wspólnymi siłami wyszli z auta.

— O mój Boże! Wojtek! Żyjesz? — wołała do nieprzytomnego kierowcy Sylwia.

Otworzyła drzwi od strony kierowcy i odsunęła jego głowę od kierownicy. Wtedy zobaczyła ją całą we krwi i aż krzyknęła:

— Boże, on nie żyje!

— Odsuń się — rzekł do niej Marek, podbiegając do nich i sprawdził tętno na szyi swojego kolegi, po czym z ulgą w głosie, powiedział: — Żyje.

Wyciągnął go ostrożnie i ułożył na ulicy, tuż przed rozbitym samochodem.

— Musimy wezwać pogotowie — powiedział do Sylwii i zaczął próbować cucić swojego przyjaciela.

— Jestem lekarzem, pomogę — zaskoczył ich mężczyzna, którego nawet nie widzieli, kiedy do nich podszedł.

Nie był on Polakiem, było to widać od pierwszego wejrzenia. Miał ciemniejszy kolor skóry, czarną, gęstą brodę i równie czarne, krótkie włosy. Idealnie pasował do grup uchodźców, których wszędzie w miasteczku widzieli.

— Mogę? — zapytał ich raz jeszcze.

— Lepiej nie — odpowiedziała z oburzeniem w głosie Sylwia, pamiętając przez kogo stał się ten wypadek.

— Przestań Sylwia — zaskoczył ją jednak Marek, wskazując na kolegę i udostępniając mu dojście do niego.

Mężczyzna podszedł do nieprzytomnego Wojtka, a zaraz za nim i Zosia wyłoniła się zza samochodu. Wszyscy patrzyli jak sprawdza puls Wojtka, a następnie stan jego kręgów szyjnych.

— I co z nim? — zapytał Marek.

— Może mieć wstrząśnienie mózgu. Pomóżcie mi go zabrać do mnie. Tam przyjrzę mu się dokładniej.

— Do pana? — zapytała zaskoczona Sylwia. — Chyba do szpitala.

— Najbliższy szpital jest pięćdziesiąt kilometrów stąd, a mój dom jest tuż obok. Nie wiem, czy to dobry pomysł, wieźć go tak daleko w takim stanie.

— Gdzie pan mieszka? — zapytał Marek.

— W tamtym domu — wskazał na szary dom, oddalony od nich zaledwie kilkanaście metrów. — Musimy przenieść go ostrożnie.

— Sam pan mówił, że może mieć wstrząśnienie mózgu. W szpitalu lepiej się nim zajmą — nie dawała za wygraną Sylwia. — Przenieśmy go do mojego samochodu i jedźmy. Nie mamy czasu.

— Proszę was, zaufajcie mi. Lepiej będzie dla niego, jeśli chociaż obejrzę go dokładniej. Mam w domu cały sprzęt do tego.

Cała trójka popatrzyła na siebie, nie będąc pewna, jaką decyzję podjąć, aż w końcu Marek odpowiedział:

— Dobra, bierzemy go do pana.

— To nie jest dobry pomysł — dodała Sylwia.

Mimo jej sprzeciwu, Marek wraz z lekarzem zabrali Wojtka za nogi i ręce i zaczęli iść z nim ostrożnie w kierunku domu mężczyzny.

— Arif jestem — przedstawił się, uniżając głowę.

— Ja jestem Marek, a to Sylwia i Zosia.

— A co z samochodami? — zapytała Marka, Sylwia. — Nie możemy ich tu zostawić.

Marek przystanął na chwilę, nie bardzo wiedząc co zrobić, aż po chwili powiedział:

— Zajmijmy się najpierw Wojtkiem.

— Wiesz, że nie mamy czasu.

— Nasze chyba nie odpali — stwierdziła przestraszona Zosia.

— Najpierw Wojtek, później auta — odpowiedział już lekko podenerwowany Marek i wraz z lekarzem ruszyli dalej.

— To ja podjadę chociaż — odparła jej Sylwia, zawracając do ich samochodu.

— W samochodzie Wojtka są nasze dokumenty — dodała zdecydowanym głosem Zosia. — Może lepiej je zabrać stamtąd.

— Dobry pomysł.

— Tylko, że… — Zosia nie dokończyła.

Stała w miejscu przestraszona nie wiedząc, jak im powiedzieć, że się boi zawrócić do auta. Wciąż po obu stronach ulicy siedziało mnóstwo uchodźców, którzy bez ustanku na nich patrzyli i coś między sobą mówili.

— Pójdziecie razem? — zapytał Sylwię, widząc strach na twarzy Zosi.

— Chyba oszalałeś.

— Dobra, dajcie mi chwilę. Zaniesiemy tylko Wojtka.

Zosia nieśmiało szła za nimi, aż do drzwi wejściowych. Wtedy chcąc się do czegoś przydać, podeszła bliżej do Arifa, by zapytać:

— Ma pan klucze? Otworzę drzwi.

— Otwarte, nigdy nie zamykam za dnia.

Zaskoczona jego słowami, otwarła przed nimi i wpuściła ich do środka, gdzie natychmiast Wojtka położyli na kanapie i Arif ruszył do pokoju po swój sprzęt medyczny. Sylwia w tym czasie podjechała pod dom samochodem, a Marek nie chcąc tracić czasu, od razu ruszył do drzwi wyjściowych, mówiąc:

— Zaraz wracam.

Wyszedł na ulicę i od razu zobaczył stojących obok samochodu Wojtka kilku młodych uchodźców. Obchodzili auto i zaglądali do środka, aż w końcu jeden z nich otwarł drzwi od strony kierowcy. Wtedy Marek przyspieszył kroku i krzyknął:

— Hej! Wasz samochód?!

Ci tylko spojrzeli na niego niewzruszeni i powoli zaczęli odchodzić na bok. Marek patrzył na nic, próbując ich odstraszyć i wtedy dostrzegł mężczyznę już w podeszłym wieku, który wychodząc ze swojego ogródka, przystanął tuż obok niego i również spoglądał na grupkę uchodźców.

— Nie przeszkadzają wam oni? — zapytał go Marek.

— To syryjscy uchodźcy — odpowiedział mu staruszek. — Schodzą z tych gór, od strony Czechów.

— A co na to straż graniczna? Czemu ich nie zatrzymują?

— A widziałeś tu młody człowieku, jakiegoś strażnika?

— Macie policję, zgłoście to.

— Zgłaszaliśmy, ale powiedzieli nam, że mają prawo tu być i nie mogą nic zrobić.

— I tak sobie siedzą całymi dniami — zapytał go Marek. — Nie idą dalej?

Staruszek tylko rozłożył bezradnie ręce i zaczął odchodzić od niego, a Marek zerkając wciąż na grupkę uchodźców, podszedł w końcu do samochodu. Wiedział, że nie ma za dużo czasu i pierwsze co, to spróbował odpalić silnik auta od Wojtka. Przekręcał kluczykami kilka razy, by go uruchomić, ale w żaden sposób nie mógł tego uczynić. W końcu, po kolejnej próbie zrezygnował, sprawdził schowek przy fotelu pasażera, by zabrać z niego dokumenty z firmy Wojtka i wtedy dostrzegł na ziemi leżącą torebkę od Zosi. Zabrał ją ze sobą i zostawiając samochód, szybko ruszył do domu lekarza. Idąc w jego kierunku, czuł na sobie spojrzenia uchodźców. Już nie tylko tych, którzy próbowali dostać się do samochodu, ale i wszystkich innych, siedzących na chodnikach. Gdy doszedł do drzwi frontowych zatrzymał się i spojrzał raz jeszcze na samochód. Wtedy dostrzegł jeszcze większą grupę uchodźców zbliżających się do auta Wojtka. Nie miał już zamiaru się do niego wracać i ich odstraszać. Nie było sensu tego robić, jednak to go tak zaniepokoiło, że przyspieszonym krokiem wszedł do domu Arifa i w progu powiedział:

— Musimy jechać.

Dziewczyny aż podskoczyły z krzeseł, zaskoczone jego nagłym wtargnięciem i zmianą planów.

— Co się stało? — zapytał ich lekarz.

— Nie możemy tu zostać — odparł mu Marek. — Dziękujemy za pomoc, ale musimy przenieść Wojtka do mojego auta i to szybko. Sylwia, pomóż mi.

Razem dźwignęli Wojtka z kanapy, ale od razu ruszył im na pomoc Arif.

— Nie, niech pan zostawi — powstrzymała go Sylwia która mimo że z trudem utrzymywała Wojtka, to nie chciała jego pomocy.

— Pomogę — upierał się lekarz.

— Nie — odpowiedziała stanowczym głosem Sylwia.

Zosia wyszła jako pierwsza i otworzyła drzwi samochodu, a Arif zaskoczony nagłą zmianą zachowania młodych ludzi, stał przez chwilę, aż w końcu wrócił energicznie do mieszkania, by po krótkiej chwili powrócić z tabletkami przeciwbólowymi w ręce.

— Nie rozumiem waszego postępowania, ale dajcie mu to, jak się przebudzi — powiedział wręczając tabletki Zosi.

— Co to? — zapytała.

— Tabletki przeciwbólowe. Pomogą mu uśmierzyć ból głowy.

— Zośka, jedziemy! — krzyknęła za nią Sylwia już włączając silnik.

Zosia tylko skinęła głową i usiadła z tyłu, tuż obok leżącego na siedzeniu Wojtka. Wtedy wszyscy ruszyli czym prędzej przed siebie.

— Co się stało? — zapytała Sylwia, zaciekawiona jego nagłą zmianą.

— Całe miasteczko widziało dokąd poszliśmy — odpowiedział jej Marek.

— Myślisz, że mają tu swoich ludzi?

— Nie wiem, ale nie chcę ryzykować. Wolę wyjechać stąd jak najszybciej i o wszystkim zapomnieć.

Sylwia ruszyła główną ulicą miasteczka, próbując już nie zwracać uwagi na wszędobylskich uchodźców. Wydawało się, jakby było ich jeszcze więcej, niż wczorajszego dnia, jak tu przyjechali.

Przejeżdżali już po chwili obok ratusza i posterunku policji, przy którym było ich jeszcze więcej. Stali w licznych grupach i rozmawiali ze sobą, jakby się na coś zgadywali. Powinni zatrzymać się i poinformować tutejszą policję o zajściu w górach, ale żadne z nich nie chciało się tam zatrzymywać. Szczególnie widząc tak licznych obcych, wpatrujących się w nich, niczym byk na czerwoną płachtę. Teraz jedynie myśleli o tym, by jak najszybciej opuścić to niebezpiecznie dla nich miejsce i znaleźć szpital w jakimkolwiek innym mieści.

Zjechali znów na węższą uliczkę i właśnie mieli przejeżdżać obok pamiętnej starej chaty przy polu kukurydzy, gdy nagle Sylwia mocno przyhamowała. Zosia ledwo utrzymała głowę Wojtka na swoich kolanach i już chciała zapytać o powód jej niespodziewanego zachowania, gdy zobaczyła kilkadziesiąt metrów przed nimi pięciu uzbrojonych w karabiny żołnierzy. Stali oni na drodze, tuż przy barykadzie jaką urządzili traktora ustawionego w poprzek i licznych opon ustawionych po jego obu stronach. Na domiar złego, byli identycznie ubrani jak ci, którzy mordowali w biały dzień starsze małżeństwo.

— O mój Boże! — powiedziała przerażona Sylwia.

Żołnierze nie spodziewając się widoku samochodu z tej strony barykady, szybko odwrócili się w drugą stronę i zaczęli zakrywać swoje twarze chustami. Mieli na sobie strój polskiego żołnierza i na ramionach wyszyte polskie flagi, co z pewnością miało zmylić przyjezdnych, ale nie udało im się to tym razem. Marek z dziewczynami zdążyli dojrzeć ich ciemniejszą karnację i charakterystyczne czarne brody, które mieli prawie wszyscy z nich. Tylko jeden ze stojących przed nimi żołnierzy miał wygląd przypominający Polaka i stał z odsłoniętą twarzą, czekając na nich. Widząc ich wahanie, kiwnął ręką, by ich zachęcić do podjechania bliżej, ale Sylwia ani o tym nie myślała.

— To nie są nasi żołnierze — powiedział Marek, sam się upewniając w tym przekonaniu.

— Kurwa Marek, co tu się dzieje? — zapytała Sylwia przestraszonym głosem. — Gdzieś ty nas zabrał?

Po krótkiej chwili mężczyzna z polskimi rysami twarzy stracił cierpliwość wraz z resztą swoich kompanów, zaczęli podchodzić do nich.

— Marek! Oni tutaj idą! Co robimy? — prawie krzyczała przestraszona na ich widok Sylwia.

— Zawracaj! I to już! — aż krzyknął, popędzając swoją dziewczynę.

Zosia aż zaniemówiła ze strachu. Sylwia wrzuciła wsteczny bieg i patrząc przez tylną szybę, z piskiem opon ruszyła z powrotem. Wtedy padły strzały w ich kierunku.

— Oni strzelają do nas! — krzyczała Sylwia.

Wszyscy odruchowo schylili głowy próbując uniknąć lecących w ich kierunku kul. Na szczęście żadna z nich nie trafiła w samochód.

Odjechała na kilkaset metrów i korzystając z szerszego odcinka drogi, szybko nawróciła samochód. Widząc to ścigający ich żołnierze, zaprzestali pościgu i powrócili do swojej barykady, a ona ruszyła dalej kierując się z powrotem do miasteczka.

— Jest inna droga? — pytała przestraszona Sylwia.

— Nie.

— Ani tak nie mów! Musi być jakaś!

— Ta była jedyną widniejącą na mapie.

— Kurwa, Marek. Do jakiego zadupia ty nas zabrałeś! — krzyknęła zatrzymując się na środku drogi.

Na to nie miał dobrej odpowiedzi. Wyciągnął telefon komórkowy, by włączyć mapę, ale jak na złość, zasięgu nie mógł złapać.

— Sprawdźcie u siebie, czy macie zasięg.

Dziewczyny szybko sprawdziły na swoich komórkach, ale mimo że miały innych operatorów, wynik miały takie sam.

— Ty nas w to wpakowałeś, to teraz wymyśl coś, żeby nas z tego wyciągnąć — powiedziała podenerwowana Sylwia. — Nie obchodzi mnie co to będzie, ale masz nas stąd kurwa zabrać i to szybko!

— Może powinniśmy pojechać na posterunek policji? — zaproponowała niepewnym, przyciszonym głosem Zosia.

— Chyba ocipiałaś!

— Chyba nie mamy innego wyboru — od razu zareagował Marek.

— Co? Mamy wracać do tego miasteczka? Kurwa, nigdy!

— A co chcesz zrobić? Porzucić auto i uciekać przez las? — zapytał ją już lekko podenerwowany Marek.

— To ty jesteś tu organizatorem weekendu. Wymyśl coś.

— To właśnie mówię. Jedziemy na posterunek.

— Ale… — przerwała Sylwia, kręcąc głową bezradnie. — A co jeśli oni już tam będą?

— Jeśli już tam są, to wiedzą, że tutaj jesteśmy i zaraz tu będą. Więc albo uciekamy w las na piechotę albo wracamy na policję i tam szukamy pomocy. Sylwia choć niechętnie, posłuchała ich i ruszyła do przodu, modląc się w duchu, by nie napotkali ich na swojej drodze.

Po kilku chwilach, wjeżdżając na główną ulicę miasteczka zwolniła i widząc przed sobą posterunek policji, zatrzymała się tuż przed nim. Wszyscy szybko wyszli z samochodu i czym prędzej pobiegli do środka. Marek wszedł jako pierwszy i od razu stanął wstrząśnięty w progu drzwi. Sylwia prawie wpadła na niego.

— Co ty kur… — nie dokończyła jednak.

Wszyscy troje stojąc w progu drzwi, mieli przed sobą obraz rzezi, jakiej ktoś dokonał na tutejszych policjantach. Funkcjonariusze prawa leżeli w kałużach swojej krwi z poderżniętymi gardłami, odciętymi kończynami i co niektórzy z odciętymi głowami. Zosia na ten widok zwymiotowała za ich plecami, a Sylwia nie mogąc na to patrzeć, wtuliła się w Marka.

— Musimy wracać — powiedział do nich Marek i zaczął wyprowadzać dziewczyny na zewnątrz.

Wstrząśnięte i przerażone krwawym widokiem, bez słowa powróciły do samochodu i zasiedli na swoich miejscach.

— Kto to mógł zrobić? — zapytała Sylwia, patrząc w kierownicę i wciąż widząc obraz z posterunku.

— Gdzie oni są wszyscy? — zapytała nagle Zosia, rozglądając się wokoło.

— Kto? O czym ty kurwa mówisz?

— Uchodźcy, nigdzie ich nie ma.

Sylwia wraz z Markiem od razu nerwowo zaczęli się rozglądać i coraz bardziej denerwować ich nagłą nieobecnością. Przyjeżdżając do miasteczka, byli tak skupieni na uzyskaniu pomocy na posterunku, że w ogóle nie zwrócili uwagi, na panującą na ulicach zupełną ciszę. Wyglądała, jakby nagle została całkowicie opuszczona. Nikogo nigdzie nie widzieli, ani jednego mieszkańca wioski, ani uchodźcy, co było jeszcze dziwniejsze. Nawet żadnych zwierząt przy gospodarstwach domowych nie było słychać.

— Co tu się dzieje? — zapytała Sylwia, wciąż szukając wzrokiem żywej duszy.

Nagle z jednego z najbliższych domów wybiegła na ulicę młoda, przerażona kobieta w poszarpanej sukience.

— Ratunku! Ludzie, pomóżcie! — wołała ze łzami w oczach.

Zaraz za nią wybiegło dwóch młodych Syryjczyków z tasakami w rękach. Jeden z nich miał na twarzy bliznę na prawym policzku i to on trzymając tasak w ręce, zbliżał się do niej nieustannie. Przerażona kobieta, krzyknęła i zaczęła uciekać na koniec ulicy. Wtedy ruszyli za nią.

— Musimy jej pomóc — powiedziała Zosia.

— Nie! — od razu krzyknęła Sylwia. — Zgłupiałaś?

— Ale oni ją zabiją.

Nagle z innych domów wyszli kolejni Syryjczycy. Każdy z nich ubrudzony krwią, trzymał w ręce tasak lub mniejszy nóż i widząc przerażoną kobietę na środku ulicy, zagrodzili jej drogę i zaczęli ją otaczać, drwiąc z jej zachowania.

— Nikt jej już nie pomoże — powiedziała Sylwia.

Kobieta nie mając dokąd uciec, uklękła na ziemi i płacząc, zaczęła błagać ich o życie. Mężczyźni jednak wciąż zaciskali okrąg wokół niej. Kobieta próbowała się jeszcze bronić, ale mężczyzna z blizną na twarzy, uderzył ją z pięści w twarz, przewracając ją na ziemię. Później chwycił ją za włosy i bez skrupułów uderzył jej głową o asfalt, pozbawiając ją przytomności.

— Mój Boże — zdołała tylko powiedzieć Zosia, widząc ich agresję.

— Dalej uważasz, że im trzeba pomagać? — zapytała ją wściekła na nich Sylwia.

Cała grupa odeszła od swojej ofiary, a mężczyzna z blizną zaczął wlec ją do jednego z najbliższych domów. Reszta mężczyzn zadowolona z siebie zaczęła głośno rozmawiać ze sobą, gdy nagle jeden z nich, odwrócił się w stronę samochodu Marka. Widząc stojących przy nim młodych Polaków, od razu zareagował. Zaczął nawoływać swoich kolegów i wszyscy natychmiast odwrócili się w ich stronę. Sylwia momentalnie wskoczyła jako pierwsza do samochodu i od razu chciała odpalić silnik, ale z nerwów i ze strachu, ręce jej się tak bardzo trzęsły, że nie mogła trafić nimi do stacyjki. Marek wraz z Zosią siedząc w aucie tylko z przerażeniem przyglądali się biegnącym w ich stronę napastnikom.

— Lepiej się pospiesz — powiedział do niej coraz ciężej oddychając.

W końcu udało się jej włączyć silnik i z piskiem opon ruszyła do przodu. Wszyscy odetchnęli z ulgą, uciekając w ostatniej chwili od niechybnej śmierci i wtedy zobaczyli kilkanaście metrów przed nimi jednego z uchodźców. Wyszedł on im naprzeciw i stanął na środku drogi, wystawiając ręce przed siebie, jakby chciał ich zatrzymać.

— Przejadę cię! — krzyknęła Sylwia.

Za nim stał na poboczu samochód od Wojtka, który udało im się wcześniej unieszkodliwić. Sylwia widząc go, ani myślała o hamowaniu. Nie chciała stracić drugiego samochodu i parła do przodu, mając nadzieję, że zejdzie on im z drogi.

— Sylwia — powiedział tylko Marek, nie bardzo wiedząc co mają zrobić.

Zbliżając się do niego, przyspieszyła, mając nadzieję, że go tym wystraszy, lecz mężczyzna ani myślał o zejściu z drogi. Marek co chwilę zerkał to na niego, to na kierującą pojazdem, mając nadzieję, że w końcu któreś z nich odpuści.

— Zejdź! — krzyknęła Zosia, nie mogąc patrzeć na samobójcę.

Zakryła twarz, nie chcąc patrzeć i do ostatniej chwili miała nadzieję, że mężczyzna odskoczy od ich samochodu, aż usłyszała uderzenie z przodu auta. Samobójca przeleciał przez samochód, obijając się o ich przednią maskę, dach, aż w końcu wylądował na ziemi martwy, tuż za ich samochodem.

— Nie cofnął się — powiedziała zaskoczona Sylwia, nie zwalniając, ani nie patrząc za siebie.

— Sam tego chciał — dodał Marek. — To nie twoja wina.

Główna ulica miasteczka zaraz miała się skończyć i mieli wyjechać na drogę, którą jechali wcześniej do wynajętego domu.

— Marek, powiedz, że nie wracamy tam — powiedziała drżącym głosem Sylwia.

— Wracamy do chaty? — zapytała zaskoczona Zosia.

— To jedyna droga — odpowiedział im również niezadowolony z tego faktu.

Mijali właśnie ostatnie domy na ulicy, za którymi już będą przeważały pola kukurydzy. Jednak zanim zdołali wyjechać z miasteczka, zobaczyli na podwórku jednego z gospodarstw zasztyletowanego gospodarza leżącego tuż przed swoim domem. Z drugiego domu natomiast wyszło dwóch zadowolonych z siebie uchodźców. Obaj mieli prawie całe ubrania we krwi i w rękach trzymali noże kuchenne, dość sporej wielkości. Widząc przejeżdżających obok nich samochód, z wpatrzonymi w nich młodymi ludźmi, od razu przystanęli i widząc strach na twarzy kierującej pojazd Sylwii, zaczęli uśmiechać się do niej, dumni z siebie i ze swojej przewagi.

— Mój Boże — zdołała tylko powiedzieć Sylwia, naciskając pedał gazu jeszcze mocniej.

— Nie przeżyjemy tego — odezwała się, siedząca na tylnym siedzeniu Zosia.

— Nie mów tak — od razu zareagował Marek.

— Ona ma rację, Marek. Już po nas.

— Tego nie wiemy.

— Jak, kurwa nie wiemy! — nie wytrzymała Sylwia. — Marek! Ślepy jesteś, czy co?!

— Jeszcze możemy im uciec.

— Jak?! Powiedz mi cholera jasna, w jaki sposób mamy im uciec? Zawracając czy jadąc do domu, w którym już na pewno są i czekają na nas? — zapytała, ze łzami w oczach.

Na te słowa Marek już nie miał odpowiedzi. Odwrócił wzrok w stronę pól kukurydzy, które teraz mijali i nie wiedział, co ma jej teraz odpowiedzieć.

— Może lepiej zatrzymać się tu i uciekać przez pola? — zaproponowała Zosia.

— Zgłupiałaś? Autem tam nie wjedziemy, a na piechotę nas szybko dogonią.

Przed nimi droga skręcała ostro w prawo i gdy wyjechali zza zakrętu, na kolejnym odcinku drogi, zobaczyli tuż obok starego, zrujnowanego domu, stojącego na poboczu Arifa, który energicznie machał do nich rękami, próbując ich zatrzymać. Sylwia przyhamowała trochę, niepewna jego zamiarów.

— Zatrzymasz się? — zapytał ją Marek.

— Chyba żartujesz — odparła szybko i twardo Sylwia.

— Może chce nam pomóc?

— Jasne.

— Wcześniej nam pomógł — wtrąciła przyciszonym głosem Zosia. — Może…

— Gówno mnie obchodzi twoje zdanie, Zośka — burknęła.

— Sylwia uspokój się — od razu zareagował Marek. — To może być nasza jedyna szansa.

— Na co? Na lepszą śmierć? Ja nie mam zamiaru tu ginąć.

— Wiesz, że nie mamy dokąd jechać. Zatrzymaj się.

Minęli stojącego na poboczu lekarza, a Marek wciąż nie dawał za wygraną.

— Sylwia, zatrzymaj się, mówię — powiedział ostrzejszym tonem.

Posłuchała.

— Zawróć.

— Oni nas zabiją, wiesz o tym?

— Zawróć, proszę. Nie będziemy wysiadać z auta.

Uczyniła, o co prosił i zatrzymała się obok Arifa i zaczęła nerwowo spoglądać na pola, z których w każdej chwili mogli wyskoczyć uchodźcy.

— Jedźcie w górę — od razu powiedział im Arif. — W połowie drogi, przy starej chacie skręćcie do lasu. Na końcu tej ścieżki mieszka mój znajomy, on wam pomoże.

— Co się dzieję? — zapytał go Marek. — Dlaczego zaatakowali wioskę?

Arif zamilkł i rozłożył bezradnie ręce, by po chwili dodać:

— Jedźcie już, nie macie za wiele czasu.

Na to czekała Sylwia. Wcisnęła pedał gazu i ruszyła czym prędzej, zostawiając lekarza za sobą.

— Chyba mu nie wierzycie? — zapytała poirytowanym głosem Sylwia.

Jednak widząc po ich minie, wahania od razu dodała:

— Pewnie będą tam kolejni żołnierze.

— Nie wiem, Sylwia — odparł zmieszany całą sytuacją Marek. — Nie wiem, co mamy teraz robić.

— Ja wiem. Po prostu nie jechać tam.

— A gdzie mamy jechać?! — zapytał ją podniesionym głosem Marek, ale zaraz się uspokoił i dodał: — Jedyna droga wyjazdowa z tego miasteczka jest zablokowana. Wszyscy policjanci zostali zabici, a gonią nas jacyś żołnierze. Nie mamy wyboru, musimy uciekać w górę i skryć się w lesie. Tylko tym sposobem uda nam się uciec z tej okolicy.

Na to już Sylwia nie miała gotowej odpowiedzi. Zamilkła, ale kompletnie nie wierzyła człowiekowi, pochodzącemu z tych samych stron, co grupa uchodźców mordujących ludzi w wiosce. Z braku innych możliwości, musiała zgodzić się na ucieczkę przez las, jak zaproponował Marek, lecz na swoich warunkach i ścieżkami, które sama wybierze.

Po chwili przejeżdżali obok jednego z gospodarstw, które samotnie znajdowało się wśród pól. Przed nim stał zaparkowany samochód z brudną i zamkniętą przyczepą, do przewożenia świń. Nie byłoby w nim nic dziwnego, gdyby nie to, że w środku zamiast zwierząt, znajdowali się przerażeni starsi ludzie. Sylwia przyhamowała, wpatrując się z niedowierzaniem zawartości przyczepy, ale szybko musiała odwrócić swój wzrok, bo z domu wyszło dwóch uchodźców, zajętych rozmową ze sobą. Jednego z nich kojarzyła, bowiem zapamiętała go, gdy siedział przed sklepem, wczorajszego dnia, gdy pojawili się w miasteczku. Widząc karabin w ręku jednego z nich od razu wcisnęła pedał gazu, dzięki czemu szybko zniknęli za kolejnym zakrętem, zostawiając ich daleko w tyle.

— Ja nie chcę tu umrzeć — powiedziała ze łzami w oczach, kompletnie załamana Sylwia. — To wszystko twoja wina! To ty nas tu zabrałeś! Słyszałeś! To twoja wina!

Płacząc uderzała Marka w ramię, chcąc wyrzucić z siebie swój gniew i strach, ale był on w takim stanie, że jedyne spuścił głowę i otrzymywał to, na co wiedział, że zasłużył. Żadne z nich nie widziało czegoś takiego i nie było gotowe, by się z tym zmierzyć. Przecież oni tylko wybrali się na weekend w góry, w którym mieli się dobrze bawić i spędzić ze sobą przyjemnie czas, a nie… doświadczyć czegoś takiego.

— Moja głowa — odezwał się nagle Wojtek, otwierając oczy i z trudem podnosząc się z siedzenia.

Zobaczył przerażone oczy Zosi, wpatrzone w niego i zapłakaną Sylwię siedzącą tuż obok zrezygnowanego Marka.

— Co się dzieje? — zapytał, chwytając się za wciąż bolącą go głowę. — Wyjechaliśmy z tego cholernego miasteczka?

— Jedziemy do lasu — oznajmiła mu Zosia.

— Jakiego lasu? — zapytał całkowicie zaskoczony. — Przecież mieliśmy wyjechać z miasta.

— Zablokowali drogę — odpowiedział mu krótko Marek. — O! Tu jest chyba ta ścieżka.

— Jaka ścieżka? Kto zablokował drogę? Kurwa, o czym wy mówicie?… — o żywił się Wojtek, ale od razu poczuł silniejszy ból w głowie i musiał się uspokoić. — Moja głowa.

Sylwia zjechała z ulicy i wjechał na wąską, polną ścieżkę i wciskając pedał gazu z całych sił, by pokonać potężną górkę, za którą od razu zaczęli skręcać ostro w prawo i zjeżdżać ostro w dół.

— Czy ktoś mi cokolwiek powie, co tu się dzieje?

— Śmierdzące Araby zajęli całe miasto! — odpowiedziała mu Sylwia.

— Co?

— Uchodźcy wyrżnęli całe miasto! — nie wytrzymała Sylwia i ze łzami w oczach, dodała: — Czego ty kurwa nie rozumiesz?!

Nagle wystający gruby korzeń na ścieżce podbił samochód do góry i Sylwia nie zdołała utrzymać kierownicy w rękach. Uderzyli najpierw w twardą kępę trawy, a później w leżące tam, grube drzewo.

— No, pięknie! — aż krzyknął ze złości Wojtek. — Coś ty, to zrobiła?

— Uspokój się Wojtek — stanął w obronie swojej dziewczyny Marek.

— Jak mam się uspokoić? Co teraz zrobimy, bez samochodu?

— Pójdziemy pieszo — odpowiedział mu spokojnym głosem.

— Co? I to był wasz plan ucieczki?

Sylwia już miała dość. Załamana zaczęła płakać, opierając głowę o kierownicę, a Marek próbując ją pocieszyć, położył jej rękę na ramieniu i powiedział:

— Uciekniemy, zobaczysz.

— Nigdzie nie uciekniemy. Znajdą nas i zarżną jak ludzi w wiosce.

— Co? — zapytał Wojtek. — O czym wy kurwa mówicie?!

— Nie możemy tu zostać — odezwała się Zosia, rozglądając się wokoło. — Oni mogą tu przyjść w każdej chwili.

— Masz rację, idziemy — poparł jej słowa Marek i od razu wyszedł z samochodu.

Podszedł do załamanej i wciąż płaczącej Sylwii i pomógł jej wyjść z auta, zabierając też ze sobą wszystkie dokumenty. Wojtek wciąż nie wiedząc, co się wydarzyło w miasteczku, stawał się coraz bardziej nerwowy. Głowa bolała go niemiłosiernie, co jeszcze bardziej go drażniło.

— Masz, pomogą na głowę — Zosia widząc grymas bólu na twarzy Wojtka, podała mu dwie tabletki, które dał jej Arif.

Wojtek połknął je szybko i od razu zapytał:

— Powiedzcie mi w końcu, co się dzieje? Przyjechaliśmy tu na weekend, a uciekamy do lasu jak jakieś szczury!

— Nie ma czasu na tłumaczenia — odparł mu Marek. — Musimy uciekać.

— Nie! — zbuntował się Wojtek. — Dokąd mamy biec? Czemu nie wezwiemy policji?

— Już ich zabili — odparła mu krótko Sylwia. — Całe miasteczko wybili.

— Co, kurwa!? Ci żołnierze, których widziałyście?

— Przeklęci uchodźcy — odpowiedziała mu Sylwia. — Opanowali całe miasteczko i zarżnęli tam wszystkich ludzi.

— Co? Chyba żartujecie — odparł, ale widząc strach na ich twarzach, dodał: — To trzeba wezwać wojsko. Kogokolwiek.

Wyciągając z kieszeni telefon komórkowy i od razu chciał dzwonić, ale szybko przypomniał sobie o tym, że w tej okolicy nie mieli sygnału.

— Gdzie my kurwa jesteśmy?! Cały świat ma zasięg, tylko nie ta cholerna wiocha!

Wyrzucił telefon daleko od siebie, sklinając ile miał tylko sił w gardle.

— Wojtek, musimy uciekać — powiedziała do niego Zosia, chcąc się do niego zbliżyć, ale ten odepchnął ją.

— Zostaw mnie! Zostawcie mnie wszyscy!

— Wojtek, opanuj się — wtrącił się ostrzejszym tonem Marek, wbijając w niego swój wzrok. — Przedostaniemy się do innego miasta przez las i powiadomimy kogo trzeba. Tylko musimy ruszyć i to już.

Wojtek drżąc cały ze złości, stał w miejscu i tylko wpatrywał się w niego. Później przeniósł wzrok na dziewczyny, aż w końcu uspokoił swoje nerwy i tylko ciężko wypuszczając z siebie powietrze, rzekł:

— Piękny weekend nad zaserwowałeś, nie ma co.

3. Janek i Sylwia

Biegli prosto przed siebie, nie mając pojęcia, jak daleko jest położone następne miasteczko. Pragnęli teraz tylko jednego — oddalić się od tego miejsca i dotrzeć do najbliższego miasta, w którym mogliby w końcu poczuć się bezpiecznie.

Jednak las okazał się o wiele większy, niż się spodziewali. Po prawie dwu godzinnym biegu, Sylwia miała już dość wystających korzeni, niskich gałęzi i ostrych jak brzytwa krzewów, raniących jej gołe, nieprzystosowane do długiego biegu nogi.

— Ja już nie mogę. Muszę odpocząć — powiedziała siadając na jednym z przewróconych drzew.

— Ja też — dodała Zosia, siadając przy niej i ledwo łapiąca oddech.

— Głowa mi pęka i czuję jakby zaraz miała mi wybuchnąć — uskarżał się Wojtek, wyraźnie cierpiąc z bólu.

— Mówił, że tabletki ci pomogą — odpowiedziała zatroskana Zosia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 41.85