1. Osamotnieni
Zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, którym obdarzyło wszystkich mieszkańców czeskiej wioski, odchodzące już pomału lato. Mimo zbliżającej się dużymi krokami jesieni, przyjemna temperatura ani myślała o odejściu. Już z samego rana ciepłe promienie słońca wpadały do każdego domu i próbowały pobudzić wszystkich do działania.
Jedynie w jednym z gospodarstw, od kilku godzin nikt, prócz ciężko rannego Staszka, nie spał. Po uroczystej i obfitej kolacji, należał się wszystkim długi odpoczynek, lecz chęć poznania sytuacji, w której znalazł się ich kraj była o wiele większa. Jako pierwsza wstała Zosia, która wiedziała najwięcej. Nie dawały jej spokoju strzępy informacji, które otrzymała od swojej matki. Mimo możliwości tak bardzo upragnionego odpoczynku, ciężko jej było zasnąć. Jak już jej się to udało, to nie trwało to niestety długo. Zbudziła się już koło czwartej nad ranem i od razu zasiadła do komputera Wacława. Szybko dołączył do niej Janek, zbudzony jej uderzeniami w klawiaturę. Jako trzeci zbudził się Mariusz, śpiący najbliżej komputera. Jedynie Wojtek spał najdłużej. Wypoczęty wstał dopiero koło ósmej i rozciągając się we wszystkie strony, już zaczął myśleć o porządnym śniadaniu. Jednak szybko rozwiał swoje nadzieje, widząc swoich znajomych siedzących przy stole z posępnymi minami. Ze spuszczonymi i zamyślonymi głowami, zupełnie nie zwrócili uwagi na jego pojawienie się w pokoju.
— A wam co jest?
Mariusz z Jankiem nawet na niego popatrzyli, Jedynie Zosia zareagowała i wskazując na załączony komputer, odpowiedziała:
— Sam przeczytaj.
Wojtek spojrzał na monitor, na którym widniał olbrzymi nagłówek artykułu — „Polska w szachu”, a pod nim mapa kraju z zaznaczonymi u góry i na dole na czerwono plamami. Podszedł bliżej i zasiadł do komputera, skupiając się na mapce. Teraz widział dokładnie co krwistoczerwone plamy oznaczają. Na północy była nią Rosja, na której ktoś wstawił znaczek przedstawiający czołg i samolot wojskowy, skierowany na południe. Na terenie Polski tuż pod nim ustawiono dwa identyczne znaczki, ustawione obok siebie. Jeden zawierał Polską flagę, a drugi Amerykańską. Obie skierowane w stronę granicy z Rosją. Natomiast na południu ktoś umieścił o wiele mniejszą plamę, którą podpisano jako ISIS. Jednak jej wielkość i wyblakły kolor, przy zobrazowanym zagrożeniu z północy, wyglądał bardzo blado i od razu przedstawiał, jak jest traktowane przez wszystkich w Polsce.
Zaczął czytać z uwagą artykuł, szukał wzmianki o ataku na południe i uwolnieniu ich spod śmiertelnego zagrożenia, ale nic takiego nie potrafił przez długi czas znaleźć. Cały tekst był poświęcony zagrożeniu ze strony północnego sąsiada i ewentualnych jego sojuszników.
— No, wreszcie! — aż podniósł głos, znajdując na samym końcu artykułu, wzmiankę tak bardzo poszukiwaną.
Jednak szybko jego entuzjazm opadł i z coraz większym niedowierzaniem czytał kolejne słowa, kończąc soczystym przekleństwem.
— Czytaliście to? — zapytał, odwracając się do reszty grupy. — Cholerna Europa zakazuje nam ataku. We własnym kraju! Chyba ich pogięło!
— Boją się o siebie — odpowiedział mu Mariusz.
— Że niby co? Zastraszyli ich kolejnymi atakami i tak sobie zapewnili nietykalność?
— Na to wygląda.
— I nasz rząd na to pozwoli?
— Czytałeś to młody? — zdenerwował się Mariusz. — Jeśli nasi zaatakują terrorystów, to nikt nam nie pomoże w razie ataku Rosji.
— Ale czego oni od nas zaś chcą?
— tego, co zawsze.
— To nieźle wybrali sobie czas.
— Raczej genialnie wszystko zaplanowali — wtrącił Janek.
Wojtek spojrzał na niego z niedowierzaniem, a ten od razu odpowiedział:
— Przypomnij sobie, kto dostarczył broń terrorystom?
— Najpierw rozstawili pionki, a później zaszachowali nie tylko Polskę, ale i całą Europę — podsumował to wszystko Mariusz.
— Ale na poważnie myślicie, że chcą wywołać trzecią wojnę światową?
— Mi to już dawno śmierdziało — od razu ożywił się Janek. — Za dużo robili tych ćwiczeń przy naszej granicy, przez ostatnie lata. Coraz więcej wojsk w nich brało udział i to było tylko kwestią czasu, kiedy uderzą.
— Może jeszcze zmądrzeją — odparł Mariusz z nadzieją w głosie. — W końcu mamy Amerykanów po naszej stronie.
— Nasi zestrzelili Rosyjski samolot nad naszymi ziemiami. Myślisz, że to puszczą płazem?
Wojtek aż zaniemówił już widząc, co teraz może dziać się na północnej granicy.
— Czyli co nam teraz pozostaje? — zapytał ich Wojtek. — Mamy tu zostać i czekać?
— Sami pokonamy terrorystów — odpowiedział mu bez zawahania Janek.
Wojtek zaśmiał się głośno, licząc że ten żartuje, ale szybko zrozumiał, że nie znajduje się przed człowiekiem, który lubi dowcipkować.
— Ale… jak? Przecież nie mamy nawet naboi.
— Wacław nas zaopatrzy.
— A co? Ma arsenał za domem? — zażartował, jednak nikt się nie zaśmiał.
Spojrzeli na niego ostrzejszym wzrokiem, ale nie raczyli mu odpowiedzieć.
— Ale tak na poważnie, wy na serio chcecie tam wracać? Zosia ty też?
— Nie możemy tu zostać — odpowiedziała mu, też niezbyt zadowolona z tego faktu. — Jeśli tu będziemy, to będziemy zagrażać Wacławowi i wszystkim mieszkańcom wioski.
— A kto się o nas zatroszczy? Przecież tam zginiemy, tak samo jak moi przyjaciele.
— Ja też ich znałam.
— Mam dla was to — przerwał ich rozmowę Wacław, wchodząc do środka z trzema sztucerami oraz kilkoma pudełkami amunicji. — Nie jest to może wiele, ale za to amunicję mogę wam ciągle dostarczać.
— Bardzo dobrze — odezwał się zadowolony Janek.
— Jeszcze trochę postrzelamy — dodał szczęśliwy Mariusz i od razu ruszył po broń.
— Mam coś ekstra — powiedział Wacław, wyciągając zza pleców dwa radiotelefony. — Będę was informował, jeśli ktoś podejrzany będzie się kręcił po wiosce.
— Super — natychmiast zareagował Mariusz. — Jaki mają zasięg?
— Kilka kilometrów. W lesie może być gorzej, więc nie możecie odchodzić za daleko.
— Trzeba będzie wspinać się po drzewach — odezwał się Janek, czy od razu przyciągnął wszystkich uwagę. — Będzie większy zasięg.
Natychmiast popatrzył na Wojtka i dodał:
— Weź ją. Będziesz naszym łącznikiem.
Wojtek miał co do tego opory, ale zdawał sobie sprawę, że jest najmłodszy z nich wszystkich i wyboru za dużego nie miał. Poza tym nie chciał znów się sprzeciwiać grupie. Posłusznie wziął radio od Wacława, a ten od razu, powiedział:
— Mówiliście, że ktoś z waszej rodziny ma się skontaktować z waszą armią.
— Moja mama już do nich pojechała — natychmiast zareagowała Zosia. — Przez to zostawiam moją komórkę.
— To dobrze, będę ją cały czas nosił przy sobie — odpowiedział, lekko uśmiechając się do niej i patrząc na jej różową obudowę.
— Do twarzy ci z różem — od razu wtrącił Mariusz.
— Dobra, my tu gadu-gadu, a wojna czeka — przerwał im tą miłą konwersację Janek. — Pora na nas.
— O nie! Bez śniadania was nie wypuszczę — zaprotestował Wacław. — Wojna wam nie ucieknie.
***
Gdy skromna grupa z Polski opuściła czeską wioskę, było już prawie południe. Po ostatnich wydarzeniach, przyglądała im się cała wioska wraz z zaciekawionymi uchodźcami na czele. Czuli na sobie ich spojrzenia i słyszeli szepty na ich temat, lecz nie wiedzieli, czy chcieli się oni upewnić, że opuszczają ich problemowi gości, czy może po prostu śledzili ich kolejne kroki.
Janek specjalnie wprowadził grupę do lasu, w zupełnie innym miejscu, niż prowadził wydeptany przez terrorystów szlak. Przeszli kilkaset metrów, upewniając się, że nikt ich nie śledzi i dopiero wtedy skręcili w stronę ścieżki. Szukali odpowiedniego miejsca do zasadzki, ale nie było to łatwe zadanie. Teren jak na złość był idealnie równy, a wysokie, niezbyt grube drzewa rosły w równej odległości od siebie i nie dawały im żadnej osłony. Przez to po kilku kilometrach spaceru zaczynał się Janek denerwować. Nie chciał odchodzić zbyt daleko od czeskiej wioski, ze względu na zasięg, który ograniczał ich komunikację z Wacławem. Aż w końcu po kilku kolejnych minutach, udało się. Stanął na środku ścieżki zadowolony z siebie i odwracając się do reszty grupy, powiedział:
— To będzie nasze miejsce.
Wszyscy rozejrzeli się wokoło, zaskoczeni jego słowami, ale nic w tym miejscu szczególnego nie widzieli.
— Tam leży przewrócone drzewo — powiedział do nich Janek wskazując na lewą stronę ścieżki. — Za nim będę ja i Zosia. — Spojrzał na Wojtka i pokazując na wysokie drzewo, z nisko wyrastającymi gałęziami, zaraz go zapytał: — Widzisz tamto drzewo? Wejdziesz na nie i będziesz naszymi oczami.
— Mam się wspinać?
— A widzisz gdzieś windę? — zapytał go Mariusz, podenerwowany jego kolejnym buntem.
— Reszta na razie idzie na prawo. Tam widzę lekkie zagłębienie w ziemi, to będzie twoje stanowisko — powiedział patrząc na Mariusza.
— Tak jest.
— Czyli, co teraz robimy? — zapytał go Wojtek, zdezorientowany jego wytycznymi.
— Ty się wspinasz, a my czekamy — odpowiedział krótko Janek i ruszył w kierunku zagłębienia.
***
Tego dnia godziny trwały dla nich jak wieczność. Już bardziej z nudów, niż z potrzeby, rękami powiększyli zagłębienie w ziemi tak, by Mariusz nie musiał w nim leżeć, a mógł klęczeć, wychylając tylko głowę ponad ziemią. Dodatkowo ułożyli kilka drzew przed nim, by zapewnić mu większą osłonę. Tak samo z resztą zrobili po drugiej stronie ścieżki, gdzie Janek z Zosią mieli obserwować ścieżkę.
Gdy słońce już zaszło całkowicie, spróbowali skontaktować się z Wacławem kilka razy, lecz bezskutecznie. Janek w końcu postanowił tej nocy nie ruszać się z miejsca i wyznaczył kolejność wart tej nocy. Wojtek w prawdzie jeszcze kilkukrotnie próbował wywołać ich znajomego z Czech. Szeptał do radia, wywołując sojusznika, ale nikt się nie odezwał. W końcu zaprzestał prób i próbując ułożyć się na drzewie w miarę wygodnie, zaczął nasłuchiwać przeciwnika.
Tej nocy jednak nikomu nie było łatwo zasnąć. Zosia była tak podenerwowana, że myślała, że nawet nie zmruży oka. Długo wierciła się, wstawała co chwilę i spacerowała, by się choć trochę uspokoić. Dopiero gdy Janek wytłumaczył, że jej gotowość do ratowania ich w razie odniesienia ran podczas strzelaniny będzie najważniejsza, zmusiła się do snu. Chciała im pomóc i być użyteczna dla grupy, przez to zaprzestała ruchu i leżąc w miejscu, w końcu zasnęła.
Jednak rankiem, widząc przecierającego zmęczone oczy Janka i twarz Mariusza, która była tak wyczerpana, że przypominała twarz upiora, znów poczuła się słaba i niepotrzebna. Już nawet nie chciała myśleć o stanie Wojtka, który musiał przesiedzieć wysoko na drzewie całą noc. Wyglądało na to, że tylko ona spała tej nocy.
— Zamienię Wojtka, a wy musicie odpocząć — powiedziała, czując się winna ich stanu.
— Nie, nie możemy teraz odpoczywać.
— W takim stanie, żadne z was nikogo nie trafi. Przejdź do pana Mariusza, a zaraz wyślę tam też Wojtka. Chociaż godzinę odpocznijcie.
Janek przecierając zmęczone oczy, chciał się z nią nie zgodzić i pozostać na swoim stanowisku, ale dawno nie czuł się tak słaby. Wstyd mu było to przyznać, ale pierwszy raz od niepamiętnych czasów, musiał po prostu odpocząć. Musiał przyznać się do słabości.
— Dobrze, ale tylko kilka minut — odpowiedział jej niechętnie. — I jakbyś coś zauważyła…
— To od razu was powiadomię, wiadomo.
Uśmiechnęła się do niego i ruszyła w kierunku wysokiego drzewa, na którym ciężko było dostrzec Wojtka.
— Hej, Wojtek — zawołała przyciszonym głosem.
— Co chcesz? — zapytał zmęczony.
— Masz zejść i odpocząć.
— Tak ci powiedział?
— Tak — odpowiedziała, nie chcąc tracić czasu na tłumaczenia. — Idź do nich i zostaw mi radio.
Wojtek już po chwili był na dole, tuż przy niej i ledwo trzymając się na nogach, zapytał:
— Pomóc ci wejść?
Nie odważyła się poprosić. Widziała w jakim był stanie i bała się, że szybciej go zarwie niż wejdzie na drzewo z jego pomocą. Podziękowała mu po prostu za pomoc, wzięła radio i pożegnała, odsyłając w kierunku Mariusza.
Z trudem, ale dała radę zająć miejsce na drzewie. Siadając na grubej gałęzi, już sobie wyobrażała długie godziny, jakie musiał na niej spędzić jej kolega. Spojrzała jeszcze na członków grupy i ucieszyła się, widząc, że cała trójka już spała twardo. Sama szybko skupiła się na ścieżce oraz całej okolicy i zaczęła wypatrywać zbliżające się do nich zagrożenie.
Nie budziła ich kilka godzin, chcąc im dać wypocząć jak najdłużej. Przez ten czas próbowała kontaktować się z Wacławem, ale mimo zmian pozycji na drzewie, a nawet wychodzenia prawie na sam jego szczyt, nie potrafiła znaleźć zasięgu. W końcu odpuściła i wracając na swoją pozycję, dostrzegła kilka osób poruszających się zupełnie z innej strony niż się tego spodziewała. Początkowo chciała jak najszybciej zejść z drzewa i ostrzec swoich kompanów, śpiących nieświadomie kilkadziesiąt metrów od nich. Jednak szybko zdała sobie sprawę, że pięcioosobowa grupa terrorystów idzie w zupełnie odmiennym kierunku, niż oni się znajdują. Młodzi członkowie patrolu, uzbrojeni w karabiny kałasznikow, palący papierosy i zajęci rozmową ze sobą, podążali w obranym przez siebie kierunku, na szczęście z dala od nich wszystkich. Dzięki temu Zosia mogła odetchnąć z ulgą i skupić swój wzrok z powrotem na swoim zadaniu.
Nagle coś ją tchnęło. Odwróciła się szybko w stronę, gdzie byli jeszcze przed chwilą terroryści, ale już zniknęli jej z oczu. Błyskawicznie zeszła z drzewa i zdyszana przybiegła do śpiących w dole mężczyzn.
— Wstawajcie — powiedział zdyszana i przestraszona.
— Idą? — od razu zareagował Janek, zrywając się z miejsca.
— Przeszli właśnie…
— Co? I nas nie zbudziłaś? — zapytał wyraźnie zdenerwowany.
— Ale to był jakiś patrol z wioski.
Mariusz z Wojtkiem patrzyli na nią zaskoczeni jej słowami, ale tylko Janek się odzywał:
— Ilu ich było?
— Pięciu, ale… — przerwała na chwilę, by zaraz dodać: — …oni szli w tamtą stronę.
— Na wschód — dopowiedział, odwracając się w stronę, wskazaną przez Zosię i wtedy zrozumiał jej niepokój. — Daleko odeszli?
— Nie wiem, nie powinni być daleko.
— Ruszamy chłopy — zerwał się z miejsca i wszyscy biorąc broń do ręki, natychmiast ruszyli na wschód.
— Ale, co się dzieje? — zapytał Wojtek, nie rozumiejąc ich przejęcia.
— Pamiętasz polską wioskę, w której byliśmy wcześniej?
— Masz na myśli tą, gdzie nam nie chcieli pomóc? — zapytał z przekąsem w głosie.
Zosia tylko przytaknęła głową.
— I co? Chcecie im teraz pomóc? Po tym jak nas potraktowali?
Zosia tylko popatrzała na niego z litością wypisaną na twarzy i nie odpowiadając na jego słowa, zaraz ruszyła za Jankiem i Mariuszem, którzy już oddalili się od nich na kilkadziesiąt metrów. Biegli oni bardzo szybko między drzewami, ciągle zerkając na boki, by nie natknąć się przypadkiem na patrol. Las bowiem nie był tak gęsty, by mógł im zapewnić bezpieczną przeprawę. Dopiero gdy przed nimi pojawił się mały, gęsty lasek brzózek, odetchnęli z ulgą. Mimo że przeprawa przez niego nie była łatwa i zwolniła ich trochę, raniąc odsłonięte części ciała, to przynajmniej dała im możliwość schronienia się przed niepożądanym wzrokiem.
Gdy wyszli z niego, Janek nagle zatrzymał się i zaczął się rozglądać we wszystkie strony. Wszyscy próbowali podążyć za jego wzrokiem i odgadnąć jego zamiary, ale nikomu się to nie udało.
— Dobra, tu się zaczaimy — powiedział do nich, zaskakując ich tymi słowami.
Wszyscy bowiem nie widzieli w tym miejscu nic nadzwyczajnego. Drzewa nie były na tyle grube, by można by się za nimi schować. Okolica była uboga w zarośla, a o dołach czy wzniesieniach w ogóle nie było tu mowy. To miejsce wyglądało jeszcze gorzej od ostatniego, wyznaczonego na zasadzkę.
— Nie możemy iść dalej, bo odkryją wioskę — wytłumaczył im Janek. — Nie jest to może idealne miejsce, ale musimy sobie poradzić. Plecaki porzućcie tutaj, schowam je z Zosią. Mariusz, ty ukryj się za tym złamanym drzewem — powiedział pokazując oddalone od nich o kilka metrów, niezbyt grube drzewo. — Ty, znajdź gdzieś tam dobre miejsce — powiedział do Wojtka, wskazując miejsce oddalone od Mariusza o około dziesięć metrów. — Tylko tak, żeby nie zobaczyli cię za szybko. Ja z Zosią zostaniemy tutaj.
Mariusz od razu ruszył na wyznaczone miejsce, jedynie Wojtek stał dłuższą chwilę, by w końcu nie okazując większego entuzjazmu, poszedł na swoją pozycję.
— Zosia, ty ukryj się za tamtym korzeniem — wskazał jej olbrzymi korzeń przewróconego drzewa. — Zaniesiemy tam też plecaki.
— Mam też strzelać? — zapytała niepewnym głosem.
— Nie musisz — odpowiedział, uśmiechając się do niej. Zabrał plecaki od Mariusza i Wojtka i ruszyli w stronę korzenia. — Bądź gotowa do pomocy, po akcji.
— Obym nie musiała nikogo ratować.
— Dasz radę.
Zanieśli plecaki i Janek zostawił ją, szybko podbiegając w miejsce, gdzie rosły blisko siebie dwa drzewa, splątane ze sobą.
Tymczasem Wojtek kręcił się w kółko. Zmieniał pozycję ciągle szukając tej najlepszej, czym coraz bardziej irytował obserwującego jego zachowanie Mariusza. W końcu Wojtek sklinając całe to miejsce, położył się przy jednym z drzew i układając przed sobą swój sztucer, zaczął czekać na pojawienie się ich celów.
Według Janka, długo nie będą musieli czekać na podążający w ich stronę patrol. Jeśli nie zawrócili lub nie zmienili swej ścieżki, to powinni się zaraz pojawić, przez co każdy w skupieniu obserwował całą okolicę. Wszystkich oczy, były skupione na zachód, gdy nagle usłyszeli jakiś głos ze wschodu. Zaskoczeni natychmiast skierowali w tamtą stronę swoją broń, gdy do ich uszu dobiegł dźwięk słów wypowiadany w obcym języku, ale ze strony zachodniej. Zdezorientowani i coraz bardziej przestraszeni spoglądali raz w lewo, raz w prawo. Aż w końcu po ich prawej stronie zobaczyli wyłaniającego się między drzewami małego, zaledwie kilkuletniego chłopca. Beztrosko szedł przed siebie i dotykał drzewa, wymawiając kolejną liczbę. Z drugiej strony natomiast wyłonili się w tym czasie terroryści, na których czekali. Zajęci rozmową początkowo nie dostrzegli dziecka, ale gdy chłopiec doliczył do stu, stanął zaledwie kilkanaście metrów przed nimi i przerażony nie wiedział co ma zrobić. Członkowie patrolu od razu podnieśli w jego stronę broń i zdziwieni jego obecnością, przyglądali mu się uważnie. Nie wiedzieli bowiem czy widzą prawdziwego chłopca, błąkającego się po lesie, czy też zjawę, która im się znikąd pojawiła.
Chłopiec stał wciąż przed nimi, a oni zaczęli ze sobą rozmawiać, namawiać jeden drugiego do działania i z każdą chwilą było widać wśród niektórych z nich narastający strach przed zjawą. Nagle chłopiec odwrócił się i rzucił się do ucieczki. Wtedy stojący na czele patrolu mężczyzna, podniósł broń i przymierzył w chłopca. Padł strzał, ale to nie dziecko upadło, lecz niedoszły strzelec, do którego wystrzelił Janek. Członkowie patrolu natychmiast rozbiegli się i poukrywali za drzewami. Nie wiedzieli, skąd padł strzał, ale gdy Mariusz trafił kolejnego z nich, reszta od razu zaczęła ostrzeliwać jego pozycję. Wojtek również dołączył się do strzelaniny, ale nikogo nie trafił. Rozpoczęła się strzelanina, w której trzej terroryści zasypywali swoich przeciwników seriami z karabinów. Wojtek próbując schować się za niezbyt grubym pniem drzewa, ledwo uniknął lecących kul w jego stronę. Mariusz również nie mógł już się wyłonić zza drzewa. Janek jeszcze spróbował przymierzyć do kolejnego przeciwnika, ale nie zdążył wystrzelić. Kolejna seria z karabinu poszła w jego stronę i zmusiła go do wycofania.
Zosia tracąc już chłopca z pola widzenia, skupiła się teraz na swojej grupie. Chciała im w jakiś sposób pomóc i zaczęła szukać pistoletu w swojej torbie. Szybko wyciągnęła go i przeładowała, chcąc po raz kolejny przydać się swoim kompanom, zaczęła biec między drzewami, chcąc zajść terrorystów od tyłu. Przebiegła niezauważona przez nikogo kilka metrów, oddalając się od Janka i z ciężkim oddechem co chwilę przystawała za kolejnym drzewem, zbliżając się do członków patrolu, aż w końcu była już na tyle blisko, że mogła spróbować ich ostrzelać. Terroryści w ogóle nie patrzyli w jej stronę, zajęci ostrzeliwaniem pozycji jej kompanów. Miała ich jak na widelcu i spokojnie mogła wymierzyć w najbliższego, by zabić go bez trudu. Jednak, gdy uniosła broń w jego stronę, nie potrafiła tego zrobić. Nagle odezwało się sumienie i nie chciało pozwolić jej zabić człowieka. Próbowała przypomnieć sobie Marka i Sylwię, to co im zrobiono, ale… to było wciąż za mało. Zabiła już jedną osobę, już nie była tak czysta, jakby chciało tego jej sumienie — tłumaczyła sobie, ale… to nic nie zmieniało. Schowała się z powrotem za pień drzewa, by uspokoić się i powstrzymać drżenie rąk. Popatrzała na swoich znajomych, którzy strzelali i chowali się przed kolejnymi kulami, aż w końcu wzięła głęboki oddech i zbierając siły do działania, wychyliła się zza drzewa, by wystrzelić. Wtedy jednak zobaczyła jak jeden z ich przeciwników odwrócił się w jej stronę. Zaskoczył ją całkowicie i już nawet nie myślała o strzelaniu. Szybko schowała się, cudem unikając kul wystrzelonych przez terrorystę, które utknęły w pniu drzewa. Wystrzelił on jeszcze kilka razy w jej stronę, ale nie potrafił jej trafić, aż w końcu zaprzestał swojego ataku. Zosia przez chwilę łudziła się, że dał sobie spokój z atakiem na jej osobę, jednak już po chwili usłyszała, jak napastnik korzystając z osłony swoich kompanów, odszedł od nich i zaczął zbliżać się do niej. Przestraszona nie miała teraz dokąd uciec.
Janek widząc to, od razu skierował w jej stronę swoją broń. Zaczął mierzyć do podchodzącego do niej napastnika, który chowając się między drzewami zbliżał się do niej coraz bardziej. Wystrzelił raz, drugi, ale za każdym razem minimalnie chybił. Musiał przeładować. Zosia czując na sobie już oddech terrorysty, próbowała się wychylić i wystrzelić do niego, ale gdy tylko zrobiła jakikolwiek ruch, napastnik wypuszczał w jej stronę kilka naboi. Musiała zrezygnować z zamiarów, unikając o mały włos kolejnych kul. Z każdą sekundą czuł się coraz bardziej bezbronna. Przerażona kucała pod drzewem, trzymając pistolet przed sobą i tylko przysłuchiwała się krokom terrorysty, czekając już na pewną śmierć. Już czuła smród jego spoconego ciała, czającego się za drzewem, gdy nagle padł strzał. Napastnik przewrócił się tuż obok niej i upuszczając broń, padł na ziemię odwrócony twarzą do niej, tak że przez chwilę patrzyła jak ulatuje z niego życie.
Tymczasem Mariusz trafił kolejnego terrorystę i już został tylko jeden z grupy patrolowej. Zaczął on się wycofywać. Strzelał w ich kierunku kilka razy, aż w końcu zabrakło mu amunicji i wściekle wyrzucił broń, zaczynając uciekać między drzewami. Wtedy Janek trafił go w plecy, ale mężczyzna nie przewrócił się. Stał w miejscu z raną postrzałową i tylko zdołał spojrzeć na Zosię, kiedy dosięgnął go kolejny pocisk wystrzelony z broni Janka. Mężczyzna upadł na ziemię, ale jeszcze się nie poddawał. Zaczął się czołgać, chcąc się uratować, ale wtedy podszedł do niego Mariusz. Stanął nad nim i wpatrywał się w bezbronnego terrorystę. Bezbronny, ciężko ranny mężczyzna już wiedział co go czeka. Wymachiwał rękoma, błagał o litość najpierw w swoim języku, później spróbował łamanym angielskim, ale na Mariuszu nie robiło to żadnego wrażenia. Zosia widziała jak z każdą sekundą rosła w Mariuszu wściekłość. Przez jego głowę przebiegały w tej chwili wszystkie obrazy cierpienia i śmierci, jakie zadali jemu i jego znajomym terroryści. Wycelował w swoją ofiarę broń i z zimną krwią wystrzelił do niego, na oczach całej polskiej grupy, wypowiadając słowa:
— Nie ma litości dla morderców.
Wymawiając te słowa do martwego mordercy, odwrócił się do poległych jego kompanów i podchodząc do ich martwych ciał, zaczął je kopać, sklinając i wyzywając.
— Oni nie żyją! — krzyknął Janek, przerywając jego bestialskie zachowanie. — Opanuj się!
Po tych słowach Mariusz dopiero odzyskał panowanie nad sobą. Przestał wyżywać się na martwych terrorystach i widząc wzrok całej grupy skoncentrowany na sobie, bez słowa odszedł od nich, chcąc się wyciszyć i uspokoić.
— Żyjecie — usłyszeli nagle twardy głos mężczyzny za ich plecami.
Zaskoczeni odwrócili się momentalnie i z uniesioną bronią przed siebie, spojrzeli na trzech mężczyzn, stojących kilka metrów od nich z pistoletami w rękach. Znali ich i pamiętali dobrze. Byli to bowiem mężczyźni z polskiej wioski ukrytej w lesie, niedaleko granicy z Czechami.
— Spokojnie — odezwał się raz jeszcze mężczyzna, podnosząc ręce do góry. — Jesteśmy po waszej stronie.
— Co tu robicie? — zapytał ich Janek.
Wtedy zobaczyli wyłaniającego się zza ich pleców chłopca, którego uratowali przed terrorystami. Wyszedł on zza pleców swojego taty i z kijem zakończonym nożem, stanął dumnie przed nimi.
— Uratowaliście mojego syna — odezwał się jego ojciec i przywódca grupy.
— Mówiłem, że wojna do was przyjdzie.
Mężczyzna popatrzył na swoich towarzyszy i odparł:
— Przez to chcemy wam pomóc.
Janek wyśmiał jego słowa, zaskakując wszystkich swoim zachowaniem, po czym uspokoił się szybko i rzekł twardym, zdecydowanym głosem:
— Chyba raczej sobie.
— Jaki macie plan? — zapytał, nie chcąc przyznać, że Janek odgadł ich prawdziwe zamiary.
— Uratować nasz kraj — odpowiedział krótko.
— Wy nic nie wiecie — wtrącił Mariusz, widząc że Janek nie traktuje ich propozycji poważnie. — Ale w Polsce szykują się do wojny na dwóch frontach.
Trzej mężczyźni popatrzyli na siebie zdumieni i zareagowali śmiechem, podejrzewając, że mała grupa przesadza w swoich wypowiedziach i zapędach.
— Ja nie żartuję. Widzieliśmy wiadomości z naszego kraju i na prawdę wszyscy szykują się do wojny i to nie tylko z terrorystami, ale i z Rosją.
— Dużo tłumaczenia, na które nie mamy czasu — odezwał się Janek. — Jeśli chcecie nam pomóc… i sobie też, to pomóżcie nam zatrzymać terrorystów na granicy. Im mniej ich napłynie do naszego kraju, tym szybciej pokonamy wroga na południu kraju.
Konrad przez cały czas przyglądał im się uważnie, próbując rozczytać prawdę z ich mowy ciała i w końcu, postanowił zaufać im, mówiąc:
— Jeśli pomożecie nam ochronić naszą wioskę, to pomożemy wam na granicy.
— Użyczycie swojej wioski?
— Tak.
Janek wyciągnął rękę przed siebie i zadowolony powiedział:
— Bardzo dobrze, Janek jestem.
— Konrad, a to Mirek i Arek — odpowiedział, wskazując na swoich znajomych. — Sebastian został z naszymi rodzinami w wiosce, ale też chętnie do nas dołączy.
Janek skinął głową i spoglądając na swoją grupę, powiedział:
— Poznajcie moich żołnierzy — Mariusza i Wojtka oraz największą wojowniczkę i sanitariuszkę zarazem — Zosię.
Wszyscy zaczęli się witać, podając sobie dłoń i poklepując po plecach, aż w końcu Wojtek zepsuł tę sielankę i zapytał:
— Skąd macie broń?
Każdy popatrzył na niego zaskoczony pytaniem, aż w końcu Konrad mu odpowiedział:
— A kto jej dzisiaj nie ma?
— Dobra, nie mamy czasu na głupoty — odezwał się Janek i wskazując na martwych terrorystów, dodał: — Zabierzcie im broń i idziemy stąd.
— Nie powinniśmy ukryć ich ciał? — zapytała go Zosia. — Będą ich szukać.
Janek spojrzał na nią swym ostrym jak brzytwa wzrokiem, ale szybko na jego twarzy pojawił się uśmiech.
— Tak jak mówiłem, tyś powinna tu dowodzić, moja droga — spojrzał na Mariusza i dopowiedział: — Ukryjmy ich ciała za twoim drzewem.
Wszyscy natychmiast uczynili jak powiedział, a sam Janek podszedł do Zosi i dumny z niej, poklepał ją po plecach i powiedział:
— Ty mnie nigdy nie przestaniesz zadziwiać.
***
W wiosce nigdy nie planowano przyjmować gości, tak więc jedna z rodzin musiała udostępnić swój dom nowo przybyłym. Nikt nikomu nic nie narzucał, ale wiedzieli w jakiej sytuacji się znaleźli i musieli dostosować się do nowej sytuacji. Przez to drogą losowania, rodzina Mirka została wyznaczona do przeniesienia się do domu Konrada. W ten sposób Zosia dostała pokój na piętrze, który należał do dziecka Mirka — małej, pięcioletniej dziewczynki o imieniu Natalka. Choć była ona jeszcze mała, to spała już na łóżku o standardowych rozmiarach, przez co Zosia nie musiała martwić się o nocleg. Na dole natomiast Janek wraz z Mariuszem musieli zająć łoże małżeńskie właścicieli domu, a Wojtek rozkładaną kanapę w dużym pokoju.
Wioska nigdzie nie była zgłoszona, więc goście nie mogli liczyć ani na prąd, ani na gaz, który do tej pory wydawał się im podstawą każdego domostwa. Ciężko im było się z tym oswoić, a najbardziej Wojtkowi, który liczył na ciepłą kąpiel i lodówkę pełną jedzenia.
— Oni żyją jak amisze — powiedział, chodząc po pokoju gościnnym i nie mogąc uwierzyć we wszystko, co w nim się znajduje, a raczej czego nie ma.
— Przynajmniej mają spokój — odpowiedział mu Mariusz, siedzący przy stole na środku pokoju i wygodnie układając nogi na kolejne krzesło.
— Bezsensu, nawet kawy nie można zrobić.
— Zawsze możesz sobie podgrzać wodę nad ogniskiem.
— Dzięki — odparł, w ogóle niezainteresowany takim rozwiązaniem.
— A ty, gdzie? — zapytał Mariusz Janek, który nagle zerwał się z miejsca i zaczął zbierać się do wyjścia, zakładając sztucer na plecy.
— Na patrol. Muszę znaleźć wam odpowiednie miejsce, byście mogli mnie później zmienić i nie zgubić się w lesie.
— A o której robimy zmianę?
— Nie wiem, jak mnie zacznie łamać — odpowiedział mu zadowolony z siebie Janek i wyszedł z domu.
Zosia słysząc zamykające się drzwi, zeszła z piętra do nich i widząc tylko dwóch kompanów, już chciała zapytać o Janka, gdy do ich domu wszedł chłopiec, którego uratowali w lesie. Stanął on w progu drzwi i trzymając w ręce wypieczony przez jego mamę chleb, powiedział z pełną powagą, wcześniej wyuczony tekst:
— Dziękuję za uratowanie życia, to dla was.
Wszyscy spojrzeli na niego zaskoczeni i Zosia podeszła do niego, by odebrać podarunek.
— Dziękujemy ci bardzo, ale nie trzeba było.
— Też tak mówiłem — odpowiedział już całkiem rozluźniony chłopak. — Ale mama mnie zmusiła.
— Niedobra matka — od razu wtrącił Wojtek, śmiejąc się ze jego szczerości.
— Też tak czasami mówię.
Po tych słowach Wojtek i Mariusz już nie wytrzymali. Wybuchli śmiechem, przez co młody chłopak zmieszany ich zachowaniem, szybko ukłonił się i wybiegł na zewnątrz.
— Wystraszyliście go — oskarżyła ich Zosia.
— Szczery do bólu — odparł jej Wojtek, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— Lepiej go nie pytać, co o nas sądzi — dopowiedział Mariusz, uśmiechając się pod nosem.
— Halo? Jesteście tam? — usłyszeli nagle głos Wacława przez radiotelefon, stojący na środku stołu.
Natychmiast uspokoili się i skupili całą uwagę na nim. Wojtek, jako wyznaczony przez Janka łącznik, wziął radio do ręki i odpowiedział:
— Jesteśmy, co tam?
— Jest tam Zosia?
— Jestem.
— Dzwoniła twoja matka. Udało jej się dotrzeć do jakiegoś generała. Mówiła, że będą się z nami kontaktować.
— Super, a mówiła coś jeszcze? Masz jakieś informacje z Polski?
— Powiedziała żebyś uciekała z Polski i że cię kocha… Jak to matka — skomentował głośno jej słowa, ale zaraz dodał: — Śledzę cały czas wszystkie informacje z waszego kraju. U was nic się nie zmienia, ale za to u nas zaczęto mówić o możliwej trzeciej wojnie światowej. Nasz rząd rozważa wysłanie powołań do wojska wszystkim.
— O mój Boże.
— Zaczyna robić się nieciekawie.
— A jak tam uchodźcy u was? — zapytał Mariusz. — Zauważyłeś coś podejrzanego?
— Na razie w wiosce nie przybył nikt nowy, a jak stoicie z amunicją?
— Trochę postrzelaliśmy — odpowiedział mu Mariusz.
— Jutro pojadę do miasta, to wam kupię zapas i nowe baterie do radia. Kończę, a wy oszczędzajcie baterie. Odezwę się jak będę miał coś nowego.
— Dzięki, to do usłyszenia — odpowiedział mu Wojtek i zaraz dodał. — Bez odbioru.
Mariusz wraz z Zosią popatrzyli na niego zaskoczeni jego ostatnimi słowami i Mariusz nie mógł ich nie skomentować, w swoim stylu:
— Bez odbioru? Nabierasz wprawy chłopcze.
***
Tej nocy, mimo wygodnych łóżek i dachu nad głową, trudno było im zasnąć. Mieszkańcy wioski byli przyzwyczajeni do zasypiania wraz z zachodem słońca i szybko w całej okolicy zapanowała zupełna cisza. Jedynie w jednym domu, zajmowanych przez gości, świeciły się świeczki rozświetlające całe wnętrze. Podenerwowani długą nieobecnością Janka i wyczekiwaniem na nowe informacje, długo musieli starać się by zasnąć. Wiedzieli, że muszą wypocząć przed kolejnym, ciężkim dniem, ale ich oczy wcale nie chciały się zamykać. Zosia i Mariusz leżeli w łóżkach, tylko Wojtek wciąż się wiercił. Wciąż chodził po pokoju gościnnym i szukał sposobu na zaśnięcie, aż w końcu znalazł coś, co przykuło jego wzrok. Mała skrzynia w rogu pomieszczenia, była przykryta koronkowym, białym obrusem, na którym stał pusty wazon. Musiał ją otworzyć i zobaczyć, co kryje w środku.
— No, ładnie — wyszeptał zadowolony, wyciągając ze skrzyni butelkę czerwonego wina.
Przez chwilę jeszcze zastanawiał się, czy powinien ją ruszać, ale nie trwało to długo. Zdecydował się skosztować trunku, mając nadzieję, że to pomoże mu w zaśnięciu. Wziął więc butelkę do kuchni i zaczął przeszukiwać szuflady, by móc ją otworzyć. O szklance nawet nie myślał, tłumacząc sobie, że szkoda jej brudzić, skoro zamierza zaledwie skosztować wina. Jednak aż tak pysznego się nie spodziewał. Wypił jeszcze trochę i okazało się jeszcze lepsze. Zaczął więc chwalić gust gospodarza i pić za jego zdrowie, tracąc już umiar.
Gdy opróżnił już prawie całą butelkę, zachwycając się jego smakiem, zobaczył stojącą na schodach Zosię, zbudzoną dziwnymi dźwiękami dochodzącymi z parteru.
— A ty, co? — zapytała przyciszonym głosem, nie chcąc obudzić Mariusza.
Wojtek uśmiechnął się do niej i podpitym głosem, odpowiedział:
— Co? Szukam sposobu na sen.
— To znalazłeś idealny.
— Przestań zrzędzić. Ostatnio nawet na mnie nie patrzysz.
— Co?
— Ja dla ciebie wszystko, a ty mnie olewasz. Wolisz tego cholernego żołnierzyka.
Zosia popatrzyła na niego z litością wypisaną na twarzy i widząc, że nie jest on w stanie teraz z nią porozmawiać, powiedziała:
— Odłóż już tą butelkę i kładź się spać. Lepiej żeby nikt cię nie widział w takim stanie.
— To odpowiedz mi na moje cholerne pytanie. Co on ma, czego ja nie mam?
— Za dużo wypiłeś.
— Nie wymiguj się od odpowiedzi. Jakby było inaczej, to nie spalibyśmy osobno. Zaprosiłabyś mnie do siebie.
— Wojtek…
— Co, Wojtek? — aż podniósł głos. — Już wiem, czemu trzymałaś mnie tak daleko od siebie, czemu byłaś taka niedostępna. Tobie podobał się Marek, przez to zgodziłaś się pojechać z nami.
— Co ty wygadujesz? Wojtek, proszę cię, idź już spać.
— Co tu się dzieje? — zapytał ich Mariusz, zbudzony przez ich coraz głośniejszą rozmowę. Szybko zauważył prawie pustą butelkę po winie stojącą na stole i od razu dodał: — No, pięknie młody się bawisz. Ciekawe jak jutro wyruszysz na akcję.
— Nie będzie żadnej akcji.
— Tego nie wiesz. Janek może wrócić w każdej chwili i zarządzi wypad.
— A kim on jest? Ja wcale nie muszę go słuchać. Nie jestem jakimś cholernym żołnierzem.
— Ale należysz do naszej grupy.
— Jakiej? Nigdy do żadnej się nie zapisywałem. Ja żyję w wolnym kraju i mogę robić, co tylko mi się podoba.
— Właśnie o tą wolność musimy walczyć, Wojtek — wtrąciła Zosia. — Zobacz, co zrobili z domem Mariusza, do czego on ma wracać?
Na te słowa już nie miał odpowiedzi. Otwarł usta, chcąc coś powiedzieć, ale patrząc na Mariusza ucichł i spuścił głowę, jak małe dziecko, wstydząc się swojego zachowania.
— Idź spać, Wojtek. Wszyscy musimy wykorzystać czas, który jeszcze mamy. Żadne z nas nie wie, co jutro przyniesie.
***
Tej nocy znów Zosia nie potrafiła długo spać. Zbudziła się jako pierwsza i chcąc ruszyć się z łóżka, wyszła na zewnątrz, by poczuć na twarzy pierwsze promienie słońca. Wielkie było jej zaskoczenie, gdy zobaczyła wszystkich mieszkańców wioski na zewnątrz. Dorośli pracowali już w ogródkach, a ich dzieci radośnie ganiały się wokół domów, ogarnięte zabawą.
— Dzień dobry — powiedziała do niej pracująca najbliżej żona Konrada.
— Dzień dobry.
Od razu to samo powtórzyli i pozostali mieszkańcy maleńkiej wioski, przez co Zosia aż uśmiechnęła się, stojąc przed domem, a zarazem będąc w zasięgu wszystkich mieszkających tu ludzi.
— Coś nie wraca ten nasz patrolowiec — odezwał się Konrad.
— Wróci, na pewno.
— Planujemy w południe rozpalić większe ognisko, by zjeść coś ciepłego. Zjemy dziczyznę i pieczone ziemniaki.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł — odpowiedział niepewnie. — Ktoś może zobaczyć dym.
— Bez przesady, jeść musimy, a co doda nam więcej sił i energii niż mięso? — odpowiedział zadowolony z siebie i zaraz wrócił do swojej pracy.
Zosia choć nie chciała ryzykować, to nie zaprotestowała. Nie lubiła nikomu niczego narzucać, przez co tylko uśmiechnęła się do nich i już chciała wrócić do domu, gdy zobaczyła idącego w ich stronę Janka. Natychmiast odetchnęła z ulgą, wierząc że on nie będzie miał problemu z wyperswadowaniem im pomysłu z ogniskiem.
Piątka dzieci bawiąca się tuż obok, natychmiast ruszyła w jego stronę i mierząc w niego patykami, zaczęli strzelać. Nawet najmłodsza wśród nich dziewczynka, nie chciała ustępować swoim rówieśnikom. Dobiegła do nich ostatnia i wystawiając przed sobą swój malutki, pokrzywiony patyczek, wykrzyczała:
— Tratatataata.
— Jakieś wieści? — zapytał do Konrad, przerywając pracę.
— Bardzo dobre — odpowiedział zadowolony, czym zaskoczył wszystkich zebranych. — Zauważyli, brak swoich ludzi.
— I co w tym dobrego? Pewnie będą ich szukać.
— Dokładnie i wyjdą pewnie dużą grupą, z którą nie mamy szans.
Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni jego optymizmem, a on spokojnie dokończył:
— Wasze rodziny muszą jak najszybciej przenieść się do Wacława, a my zaskoczymy tych, co zostali w wiosce.
Natychmiast podniósł się bunt wśród mężczyzn i kobiet przysłuchujących się jego planowi. Nikt nie chciał opuszczać wioski, a tym bardziej pozostawiać ją na pastwę nieobliczalnych i bezlitosnych terrorystów. W końcu Konrad podniósł rękę, uspokajając ich i dochodząc do głosu, powiedział do Janka:
— Obiecałeś ochronić naszą wioskę.
— Obiecałem ochronić wasze rodziny, nie wioskę — przerwał na chwilę, wbijając w nich swoje ostre spojrzenie i zaraz dodał: — A żeby to zrobić, musicie natychmiast opuścić wioskę. Są zaledwie dwie godziny marszu od nas, a wierzcie mi, że za niedługo będą się szykować do wymarszu.
— Tato, będziecie strzelać? — zapytał Konrada jego podekscytowany syn.
— Dzieci biegnijcie do domów i pomóżcie matkom spakować najważniejsze rzeczy. Idziemy na wycieczkę.
— Wycieczkę!? Huurraa! — krzyknął szczęśliwy młody syn przywódcy, a zaraz za nim uczyniły to i pozostałe dzieci.
— Wycieczka! Wycieczka! — krzycząc pobiegły do swoich domów, zostawiając za plecami nie podzielające ich radość matki.
— Czyli co teraz? — zapytała męża, żona Konrada. — Robicie z nas uchodźców?
— To dla waszego bezpieczeństwa.
— To nie czas na tłumaczenia — ponaglił ich Janek. — Każda minuta się liczy.
Konrad przytaknął i choć ciężko mu było opuszczać wioskę, to zabrał ze sobą żonę, by wspólnie szybko powrócić do domu.
— Gdzie jest nasz łącznik? — zapytał Janek, Zosię.
— Śpi — odpowiedziała, przestraszona jego reakcją, która nastąpi, gdy zobaczy jego stan.
— Obudź go albo przynieś mi radio. Muszę połączyć się z Wacławem.
— Przyniosę radio — odpowiedziała, natychmiast ruszając do środka.
2. Partyzantka
Niecałą godzinę później, kilkunastoosobowa grupa była już blisko czeskiej wioski. Jednak by nie wzbudzić podejrzeń wśród jej mieszkańców, a tym bardziej przebywających w niej uchodźców, zdecydowano się rozdzielić. Wacław przyjął pierwszą grupę, którą stworzyła sześcioosobowa grupa dwóch rodzin, Mirka i Arka. Sprowadził ich do swojego domu i ugościł tak, by wszystko wyglądało, jakby przyjechała do niego długo oczekiwana rodzina. Kolejną grupę stworzył Sebastian wraz z żoną i dwójką dzieci. Po których wyjechał samochodem znajomy Wacława i sprowadził do siebie, udając podobną sytuację. Ostatnią grupę stworzyła trzyosobowa rodzina Konrada, która udając turystów, weszła do wioski i niby przypadkiem napotkała dawnego znajomego — Wacława na ulicy. Ten oczywiście zaprosił ich do środka. Jednak ich wspólny, rodzinny pobyt poza granicami kraju, nie trwał długo. Wszyscy mężczyźni zgodnie z ustaleniami, pojedynczo opuszczali swoje żony i dzieci, kręcąc się po wiosce i wychodząc z niej w najmniej widocznych i co ważniejsze różnych miejscach.
Późnym popołudniem Janek prowadził już wszystkich, najkrótszą i bezpieczną drogą do wioski, w której mieli nadzieję zaskoczyć nielicznych jej obrońców. Niestety nie mieli żadnych informacji na temat przeciwnika, to też musieli poruszać się bardzo ostrożnie i zarazem wolno. Przez całą drogę nikt nie ośmielił się odezwać. Każdy skupiony i pełen obaw, szedł za przewodnikiem z nadzieją na przeżycie tej akcji.
— Jesteśmy już blisko — wyszeptał do wszystkich Janek zatrzymując się przed ostatnim wzniesieniem dzielącym ich od celu. — Teraz cisza absolutna.
Wojtek spojrzał na resztę rozbawiony jego słowami. Chciał od razu wyśmiać jego zachowanie i przypomnieć mu, że nikt się nie odezwał już od ponad godziny, ale nie ośmielił się tego zrobić.
Po chwili weszli na małe zniesienie i położyli się na ziemi, by przyjrzeć się wiosce, która wyglądała teraz zupełnie inaczej niż ją zapamiętał. Z obu jej stron na drogach wjazdowych i wyjazdowych znajdowały się teraz ogromne, okopane w ziemi karabiny i drut kolczasty, rozwinięty po całej szerokości drogi. Ku ich zaskoczeniu, nie było przy nich ani jednego człowieka teraz. Dodatkowo na środku wioski znajdowały się liczne skrzynie z amunicją i z bronią dla nowo przybyłych terrorystów, a na wieży kościelnej i dachu ratusza powiewały ogromne flagi terrorystów, które miały wszystkim oznajmiać, do kogo należy ta wioska.
Wojtek pamiętał niektóre budynki, a w szczególności mały sklep, w którym zatrzymali się po przyjeździe do wioski. Wtedy była ich jeszcze cała czwórka. Nieświadomi niczego, myśleli tylko i wyłącznie o czekającej ich zabawie, żadne z nich nawet w najgorszych koszmarach nie pomyślało o tym, co wydarzyło się zaledwie kilkanaście godzin później.
— Nie mamy za wiele czasu, więc zaczniemy od tamtego domu — wyszeptał Janek do wszystkich, pokazując na pierwszy dom od zachodu wioski.
— Nie lepiej dowiedzieć się najpierw ilu ich zostało? — zapytał Konrad.
— Nie mamy na to czasu — odpowiedział mu natychmiast Janek.
— Lepiej żeby nas tu nie było, gdy wrócą pozostali — wtrącił Mariusz.
— A skąd wiecie, że na pewno wyszli? — zapytał Mirek. — Nigdzie ich nie widzieliśmy.
— Stanowiska przy karabinach są puste, więc na pewno ich przywódców tam nie ma — odpowiedział mu Janek. — Musimy zaryzykować i zejść tam, póki mamy taką możliwość.
— I nadziejemy się tam samo, jak Marek — odezwał się Wojtek.
Po tych słowach nawet Janek nie ukrył swoich wątpliwości. Nikt bowiem nie był przekonany co do tak pochopnego działania. Wiedzieli, że Janek ma racje z brakiem czasu, który działał na ich niekorzyść, ale brak jakiejkolwiek informacji z wioski był jeszcze bardziej deprymujący.
— Chyba, że chcecie wracać i siedzieć na granicy, czekać, aż po nas przyjdą.
— Schodzimy — odezwał się Konrad i jako pierwszy ruszył na dół.
Zaraz za nim ruszyli wszyscy pozostali. Przeszli wzdłuż wioski osłonięci wzniesieniem, aż doszli do miejsca, w którym trzeba było już schodzić.
— Ja zejdę jako pierwszy — zatrzymał ich Janek. — Jakby jakimś cudem okazało się, że zostali w wiosce, to nie zastanawiajcie się nawet, tylko uciekajcie. Nie możemy tutaj wszyscy zginąć.
Po tych słowach od razu ruszył na dół, ześlizgując się po ziemi i ukrył się szybko za pierwszym domem. Wszyscy położyli się na ziemi i obserwowali go, jak przechodzi wzdłuż fasady i zagląda przez okna. Później podchodzi do drzwi frontowych i ostrożnie je otwiera, by zaraz zniknąć w jego wnętrzu.
Trwało to zaledwie chwilę, gdy wyszedł na zewnątrz i machając do nich ręką, zawołał ich do siebie.
— No, to już po nas — powiedział przyciszonym głosem Wojtek, trzymając się za nimi.
Janek zdecydowanym ruchem ręki, wyznaczył czwórce mężczyzn z jednej wioski przejście na drugą stronę, by zaczęli przeszukiwać tamte domy. On natomiast z Mariuszem i Wojtkiem zajęli się prawą stroną ulicy. Zosia miała ukryć się w pobliżu i w razie konieczności ruszyć do nich z pomocą.
Gdy w następnym domu nie zastali nikogo, Wojtek i Mariusz stanęli na środku pokoju gościnnego i tylko przyglądali się zastygłej, kilkudniowej krwi na ziemi, po leżącym w tym miejscu martwym ciele. Wszędzie leżały niedopałki papierosów, papierki po batonach czekoladowych oraz puszki po jedzeniu. Pod ścianą znajdowały się roztrzaskane porcelanowe filiżanki, a na stołach leżały poprzewracane szklanki, wokół których obrus był zalany plamami po przeróżnych napojach. Nawet na łóżku, na którym spali przebywający w tym domu terroryści, znajdowały się resztki po jedzeniu i niedopałki.
— Tu też pusto — oznajmił im Janek, wychodząc z innego pomieszczenia.
— Jak oni mogą tak żyć? — zapytał Wojtek, nie mogąc oderwać wzroku od zniszczeń jakie uczynili terroryści we wnętrzu domu.
— Idziemy dalej — ponaglił ich i natychmiast wyszli na zewnątrz.
Jednak wtedy usłyszeli czyjś głos w następnym domu. Od razu zatrzymali się pod ścianą i nasłuchiwali wypowiadanych przez jedną osobę słów w języku zupełnie im obcym. Domyślali się jakiej narodowości jest mówca, przez to nasłuchiwali ze strachem jego monologu, czy nie zamieni on się w dialog. Po drugiej stronie ulicy Konrad zatrzymał swoich ludzi i zaciekawieni ich zachowaniem, czekali na jakikolwiek znak. Wtedy Janek zdecydowanym ruchem ręki, rozkazał im się wstrzymać od przeszukiwania kolejnych domów i czekać na dalsze wytyczne. Wojtkowi wskazał najbliższe, boczne okno budynku, a on z Mariuszem ruszyli do drzwi frontowych. Stanęli naprzeciwko i z przeładowaną bronią w ręku, kopnął drzwi z całej siły. Wtedy wpadli do środka obaj i zaczęli strzelać do zaskoczonych czterech młodych terrorystów siedzących koło siebie i palących papierosy. Nie dali im szans na jakikolwiek ruch. Nawet Wojtek nie zdążył im pomóc, rozbijając szybę w oknie. Wszyscy mężczyźni szybko padli martwi. Obaj strzelcy przeszli jeszcze po innych pokojach, ale nikogo tam nie zastali. Wojtek przeszedł wzdłuż domu i wychylając się zza niego, podenerwowany czekał wraz z grupą naprzeciwko, na pojawienie się kolejnych terrorystów, zwabionych głośną strzelaniną. Obserwowali wszystkie budynki przed sobą, przyglądali się uważnie ich oknom, w których w każdej chwili ktoś mógł się pojawić, ale ku ich zaskoczeniu, nic takiego nie następowało. Każdy coraz bardziej podenerwowany i zniecierpliwiony przerzucał swój wzrok z jednego budynku na drugi, aż w końcu Janek wyszedł z domu jako pierwszy i stanął przed domem.
— Wioska należy do nas — powiedział do nich Janek, zadowolony z łatwego przejęcia wioski.
Każdy opuścił broń do nóg i zadowolony wyszedł ze swojej kryjówki, gdy nagle Mariusz stojący w progu drzwi, krzyknął:
— Kryć się!
Wtedy z okna na piętrze ratusza padły pierwsze strzały. Janek jak i pozostali natychmiast rozbiegli się do pobliskich budynków, by za nimi się schować, ale w tym czasie, po przeciwnej stronie ulicy, z jednego z domów wybiegło dwóch terrorystów i zatrzymując się na środku ulicy, zaczęli strzelać z karabinów w ich kierunku.
— Strzelaj stąd — powiedział do Wojtka, Mariusz, który wybiegł z domu i przyglądał się uważnie pozycjom terrorystów. — Ja podejdę bliżej ratusza.
Wojtek przytaknął i wychylił się, by wystrzelić do stojących na środku ulicy przeciwników, ale nie zdołał oddać ani jednego strzału. Terroryści nie bali się nikogo, strzelając co chwilę do każdego, kto tylko się wychylił w ich stronę. Janek będąc w środku domu, wybił szybę w oknie i próbował ich tez ostrzeliwać, ale nie było to łatwe. Strzelec kryjący się w ratuszu, szybko dał o sobie znać i prawie go trafił. Wojtek opierający się o fasadę budynku spojrzał na Konrada i jego ludzi, po przeciwnej stronie ulicy i teraz dopiero dostrzegł rannego Sebastiana, którego próbowali ratować.
— Zosia! — krzyknął z całych sił. — Zosia! Sanitariusz!
Ledwo skończył wołać, a Zosia już była obok niego.
— Jesteś ranny?
— Ja nie, ale oni — odpowiedział, wskazując na drugą stronę ulicy.
— Osłaniaj mnie — powiedziała bez zastanowienia i zanim Wojtek zdołał cokolwiek zrobić, wybiegła na ulicę.
Zaskoczony jej zachowaniem, zobaczył jak terroryści natychmiast skierowali się w jej kierunku. Wiedział, że nie może im pozwolić wystrzelić, przez to wyskoczył zza budynku i zaczął ich wyzywać i strzelać w ich kierunku. Terroryści od razu odwrócili się w jego kierunku i przestraszony natychmiast skoczył z powrotem za dom, unikając kilka kul lecących w jego stronę. Spojrzał szybko na drugą stronę i ucieszony z powodzenia ryzykownej akcji, mógł teraz patrzeć jak Zosia zaczyna opatrywać rany Sebastiana.
Nagle jeden z terrorystów stojących na środku ulicy padł. Janek trafił go w szyję, co spowodowało, że ten przewrócił się i na oczach swojego kompana zaczął się wykrwawiać. To wywołało w jego kompanie strach i od razu zawrócił on do domu, z którego wcześniej wybiegli. Wojtek już miał nadzieję, że pozbyli się dwóch przeciwników jednocześnie, ale on nie dawał za wygraną. Wybił szybę w oknie obok drzwi wejściowych i wystrzelił kolejną serię z karabinu, już nie próbując nawet celować. Tymczasem Mariusz doszedł do ratusza i zaskakując stojącego przy oknie terrorystę, wystrzelił, trafiając go prosto w głowę.
Pozostał przy życiu już tylko jeden napastnik, który ukrył się we wnętrzu domu. Zosia stojąca w bezpiecznej odległości obserwowała tylko jak Janek rozkazuje grupie prowadzonej przez Konrada zajść dom od lewej strony. Mariusza z Wojtkiem wysłał na prawo, a sam zajął się frontem. Obie grupy skupiły się wokół bocznych okien, a Janek stojąc przed drzwiami, z cały impetem kopnął je i natychmiast odskoczył, unikając lecącej w jego kierunku serii z karabinu. Wtedy obie grupy równocześnie wybiły szyby w oknach i skierowali broń do środka, by dopaść terrorystę, lecz ten orientując się w ich planie, od razu odwrócił się w stronę Mariusza i już miał wystrzelić, gdy dopadł go Arek. Trafił go kilka razy ze swojego pistoletu i mężczyzna nie zdążył wystrzelić. Padł na ziemię martwy. Wtedy Janek szybko wbiegł do środka i zaczął przeszukiwać kolejne pomieszczenia, by po chwili z ulgą w głosie, oznajmić wszystkim:
— Czysto.
— Dzięki — ukłonił się Mariusz Arkowi, który uratował mu przed chwilą życie.
— Rozdzielcie się i przeszukajcie szybko pozostałe domy — odezwał się Janek, nie dając im ani chwili spokoju. — Ja z Konradem zajmiemy się ich bronią.
— Po co? — zapytał go Wojtek. — Myślisz, że jeszcze kogoś znajdziemy?
— Wykonać.
— Chodź młody — zawołał go Mariusz. — My weźmiemy domy z tej strony ulicy.
— To my pozostałe — oznajmił mu Arek i wraz z Mirkiem ruszyli w ich kierunku.
Wtedy doszła do nich Zosia wraz z rannym Sebastianem.
— Jak się trzymasz? — zapytał swojego przyjaciela Konrad.
— Dzięki naszej sanitariuszce, całkiem nieźle — odparł, dumny z działań Zosi.
— Wiesz, że to było głupie — powiedział do niej Janek. — Mogłaś zginąć.
— On mógł się wykrwawić — odpowiedziała mu Zosia i żeby nie tłumaczyć się więcej, dodała: — Idę poszukać w domach bandaży. Przydadzą nam się wszystkie ilości.
— Tylko szybko, bo musimy się zaraz zbierać.
Zosia pobiegła do najbliższego domu, który już został przeszukany, a Konrad nie odrywając od niej wzroku, zapytał z podziwem w głosie:
— Gdzieś ty znalazł taką kobietę?
Janek sam nie wierząc przemianie jaka dokonała się w tej niepozornej i cichej dziewczynie, tylko zadowolony wzruszył ramionami i ruszył do skrzyń z bronią. Było ich dziesięć, ułożone w dwóch słupkach, jedna na drugiej. Nie były zamknięte, więc Janek otwarł pierwszą z nich i aż zaniemówił, na widok setek karabinów typu kałasznikow, leżących w środku, jeden na drugim.
— Oni spodziewają się tu kilkutysięcznej armii? — zapytał go Konrad, otwierając kolejną skrzynię i zastając, dokładnie ten sam widok.
— Skombinuj benzynę. Spalimy je wszystkie.
— Oszalałeś? Weźmiemy je ze sobą.
— Przeżyjemy, jeśli będziemy mobilni. Nawet jedna skrzynia będzie nas zwalniała.
— To chociaż weźmy po karabinie — powiedział, unosząc w górę swój pistolet. — Ja już mam prawie pusty magazynek.
— To weź tyle ile potrzebujecie, resztę spalimy.
Zosia w tym czasie przeszukiwała już kolejny opustoszały i zdewastowany dom, w którym terroryści niczego nie oszczędzili. Niszczyli wszystko co wpadło im do ręki, ale i opróżniali szafki i szuflady, wyrzucając ich zawartość na ziemię. Przez to Zosia już nie widziała sensu wchodzenia do kolejnego domu. Skręciła więc szybko do jedynego sklepu we wsi, ale i tam też szybko się rozczarowała. Puste półki, potłuczone szkło i porozrzucany oraz zniszczony towar po ziemi, skutecznie ją powstrzymał od dalszych przeszukiwań. Ruszyła więc do ostatniego miejsca, w którym mogła cokolwiek znaleźć — ratusza.
Wojtek tymczasem z Mariuszem doszli do kościoła, w którym aż przystanęli w wejściu, nie mogąc uwierzyć zniszczeniom, jakie tam zastali. Wszystkie rzeźby świętych leżały roztrzaskane na ziemi, obrazy z Matką Boską zostały przedziurawione, a ich ramy połamane. Dodatkowo ławki zostały ułożone w stos, a do nich dorzucono połamane drewniane krzyże, przygotowując wszystko do spalenia.
— Boga się nie boją — skomentował to Mariusz, nie mogąc na to patrzeć.
— Hej! Chodźcie tu, szybko! — usłyszeli nagle głos Arka.
Wyszedł on z domu z naprzeciwka, a zaraz za nim ukazali się starsi wiekiem mieszkańcy wioski. Było ich zaledwie pięciu i wyglądali na bardzo zmęczonych i przestraszonych. Cztery kobiety i jeden mężczyzna z trudem wyszli na zewnątrz i stanęli przy Arku, nie wiedząc czego mogą się teraz spodziewać.
— Jednak kogoś oszczędzili — odezwał się Wojtek.
— Pewnie trzymali ich jako zakładników.
— I co my z nimi teraz zrobimy?
— Uratujemy — odpowiedział mu zadowolony z siebie Mariusz i ruszył w ich kierunku, nawołując do siebie.
Zosia będąc w ratuszu, na parterze przeszukiwała wszystkie szafki i szuflady w biurkach, ale prócz paczek papierosów nic nie potrafiła znaleźć, aż w końcu natknęła się na mapę. Od razu rozłożyła ją na blacie biurka i zobaczyła zaznaczone szlaki, którymi jak domyśliła się, przedostawali się uchodźcy z Syrii i Iraku do Europy. Początkowo nie wydało się jej nic w tym podejrzanego, ale po chwili zobaczyła zaznaczone dwa szlaki prowadzące do Polski, z których jeden idealnie pasował do tego, którego wcześniej pilnowali.
— Jest tam ktoś? — usłyszała nagle głos kobiety na piętrze.
Natychmiast złożyła mapę i włożyła ją do swojej torby, by szybko pobiec na górę.
— Halo? Proszę, wypuść mnie stąd.
Głos uwięzionej kobiety dochodził z jednego z dwóch zamkniętych pomieszczeń na piętrze. Na korytarzu Zosia minęła zabitego przez Mariusza terrorystę i natychmiast szarpnęła za klamkę kilkakrotnie, ale drzwi nie poddały jej się. Były zamknięte na klucz.
— Zawołam pomoc — powiedziała.
— Nie! Czekaj — powstrzymała ją kobieta za drzwiami. — Nie zostawiaj mnie tutaj.
Zosia zerknęła na ciało leżące tuż obok niej i podeszła do niego, by poszukać w jego kieszeniach kluczy. Mężczyzna leżał w kałuży krwi, ale nie przejęła się tym. Musiała wejść w nią i przeszukać jego tylne kieszenie. Niestety jak na złość, mężczyzna leżał na brzuchu, a kieszenie z tyłu miał puste. Musiała go odwrócić.
— Jesteś tam? — zapytała ją zaniepokojona ciszą kobieta.
— Tak, jestem.
Zosia nie miała za wiele siły, przez co odwrócenie martwego ciała dorosłego i niemałego mężczyzny, nie było łatwym zadaniem. Wsunęła mu ręce pod brzuch i klatkę piersiową i z całych sił uniosła jego ciało kilka centymetrów nad ziemię. Wtedy nogi jej poślizgnęły się na krwi i siadła w niej, tracąc na chwilę równowagę. Jednak nie poddała się. Nie mogła tego zrobić. Zaparła się o ścianę i zamykając oczy z wysiłku, spróbowała raz jeszcze odwrócić mężczyznę na plecy. Tym razem się udało. Ciało terrorysty poddało się jej sile i przewróciło się na plecy. Wtedy otwarła oczy i aż krzyknęła z przerażenia, widząc twarz mężczyzny. Mariusz bowiem trafił go prosto w policzek, odrywając mu spory kawałek twarzy.
— Co się stało? — natychmiast zareagowała kobieta.
Zosia jednak nie odpowiedziała. Próbując nie patrzeć na jego twarz, zaczęła przeszukiwać kolejne kieszenie, aż w końcu znalazła. Natychmiast z ulgą odeszła od martwego ciała i zaczęła przypasowywać klucze, aż w końcu znalazła odpowiedni. Otwarła drzwi i wtedy wybiegła z pokoju młoda kobieta, prawie potrącając Zosię.
— Ej, poczekaj — zawołała do niej Zosia, ale ta ani myślała ją posłuchać.